Krzysztof Piskorski CIENIORYT

PROLOG

W latach, kiedy Seriva rządziła jeszcze dużą częścią znanego świata, gdy po jej ulicach toczyły się obite złotą blachą powozy, a na tronie zasiadał król, który kazał nazywać się Dzieckiem Światła, gdy ludzie patrzyli w cieńprzestrzeń ze strachem, a Żebro Północy ciągle jeszcze stało, żył w mieście pewien szermierz z mało znanego rodu.

Kawaler ten swoją przyszłość ważył równie lekce jak uczucia, którymi często darzyły go damy. Łatwo zapamiętywał się w prostych czynnościach, potrafił godzinami badać fakturę rozeschniętego okna, oglądać lot gołębi ponad dachami Serivy albo ćwiczyć szermierkę od zmierzchu do świtu. A ponieważ to ostatnie szczególnie sobie upodobał, w dojrzałym wieku lat trzydziestu dwóch, kiedy zaczyna się nasza historia, był jedną z najlepszych szpad Południa, wsparłszy naturalny talent i lata ćwiczeń doświadczeniami dwóch wojen, z których każda sprawiła, że jego oczy stały się nieco zimniejsze i bardziej odległe. Nieświadom własnego znaczenia, nie przewidując piętna, które miał odcisnąć na losach kraju, płynął od awantury do awantury, od bijatyki do bijatyki – a ostry rapier uratował mu życie przynajmniej tyle razy, ile równie ostry wzrok oraz bystra głowa.

Kawaler nazywał się Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora i był mistrzem szermierczej szkoły znanej jako la destreza. Oto jego historia. A raczej jedna z historii, bo jest ich tyle, ile piór w ogonach pawi z ogrodów Bazyliki Światłowstąpienia – każda też mieni się innym odcieniem. Wiedzcie, że to nie ta wersja opowieści, którą wiele lat potem ludzie powtarzali półgłosem w ciemnych, portowych tawernach Serivy, rozglądając się uważnie, czy obok nie siedzi szpieg inkwizycji. Ani ta, którą przełożyli na wersy marni poeci, a drukarze wypuszczali w oprawionych w koźlą skórę tomikach ku uciesze dam dworu.

To opowieść zupełnie inna, bo spisana przez kogoś, kto był z kawalerem Y’Barratorą przez większość pamiętnego 634 roku. Chcielibyście pewnie, abym teraz przedstawił się i wyjaśnił, dlaczego uważam, że moja wersja będzie prawdziwsza, lepsza od pozostałych. Wybaczcie jednak, nie mogę tego zrobić – nie tylko ze względu na skromność, ale też dlatego że moje imię i wszystko, co mogliście o mnie słyszeć, zabarwi fałszywym odcieniem treść następnych stron, tak jak wysokie witraże bazyliki barwią główny plac Serivy, gdy kapłani zapalają świece na północne nabożeństwo.

Jeśli znacie już jakieś opowieści o Y’Barratorze, włóżcie je między konfabulacje i fałszerstwa, tam gdzie historyjki pokroju Szermierza cieni, autorstwa tego kurwiego syna i grafomana Ernesta Batisty.

Prawdę znajdziecie tylko tutaj.

* * *

Rok 634 był pełen złych znaków. Kąt nachylenia ekliptyki Słońca, obserwowany strachliwie przez królewskich astronomów, zmniejszył się o całe trzy stopnie. Serivskie kroniki nigdy wcześniej nie zanotowały podobnego zjawiska i tylko stare, rozpadające się zwoje Ibrów sugerowały, że coś podobnego mogło się zdarzyć w zamierzchłych wiekach. Co do szczegółów wybuchały jednak spory, a nobliwi doktorzy szarpali się nawzajem za brody i podczas niekończących się dyskusji klęli jak szewcy.

Po niepokojąco chłodnej wiośnie nadeszła gorąca pora, która przeszła do historii jako Lato Długich Cieni. W wielu cywilizowanych miastach, od Serivy po Raletto, sprytne sztuczki architektów – takie jak wysokie wieże na końcach ulic lub rozwieszane nad skrzyżowaniami płótna, dzięki którym ludzie nie musieli się bać, że wyjdą zza rogu prosto w czyjś cień – zawiodły. Teraz o każdej porze dnia wszyscy rzucali za siebie ślady dłuższe niż zwykle, a miejsca niegdyś bezpieczne stały się groźne.

Jakby tego było mało, na Południu, za morzem, w miastach-państwach ciemnoskórych Ibrów podniósł się bunt; niskie słońce wydawało się kawałkiem żaru przytkniętym do ula. Z tronów spadały prastare dynastie. Nie były ich w stanie ocalić rzędy uwiecznionych w piaskowcu koronowanych przodków ani pałace o bramach ze spiżu. Nowe państewka żarłocznie rzucały się sobie do gardeł, a na sawannach Południa, tam gdzie mapy pokazywały już tylko białe plamy, ryciny słoni oraz innych mitycznych istot, wyrosła nowa siła. Według ostatnich wieści Hebanowa Pani, czarna prorokini władająca Żebrem Południa, o której mówiono, że nigdy nie była człowiekiem, że wyszła prosto z cieńprzestrzeni i że w jej królestwie to cienie rządziły ludźmi, podporządkowywała sobie kolejne ludy.

W Serivie nikt jeszcze nie wiedział, czy to prawda, czy kolejna baśń. Seriva była miastem handlowym z dwoma wielkimi portami. Oprócz srebra, przypraw i jedwabi na okrętach przypływały do niej choroby z całego świata – oraz nie mniej od nich zaraźliwe plotki. Tu prawdę trudno było oddzielić od fantazji wytatuowanych żeglarzy, bo w Serivie nigdy przesadnie jej nie ceniono; ludzie z miasta woleli niestworzone historie i barwne opowieści.

Z kolei na Północy, w wiecznie skłóconych państwach Vlaanmarku, skończyła się niedawno wojna, która przez dwadzieścia lat niczym żelazny walec przetaczała się od granic Serivy aż po zimne i mokre pola Holbranvii, stopniowo wyludniając żyzne i zielone ziemie. W końcu w wioskach ostali się tylko kobiety oraz starzy ludzie, a z miasteczek zostały zgliszcza.

Wojnę zakończył rozejm, na który z taką samą niechęcią patrzyło wszystkich pięć walczących stron. Mądrzy ludzie od razu wiedzieli, że wojna tylko przycichła, osłabła jak pacjent, któremu cyrulik upuścił zbyt wiele krwi. Ale wystarczy kilka lat dobrych zbiorów, kilka lat, by chłopcy dorośli na tyle, by zastąpić poległych ojców, i walki rozgorzeją na nowo.

Pośrodku tego wszystkiego, między grozą Południa a niepewnym pokojem Północy, leżało Królestwo Serivy – okręt bez steru – rządzone przez młodego, niewprawnego króla, zabawkę w rękach sześciu grandów. Ich rody walczyły o wpływy sztyletem, trucizną i zdradą. W tym zamieszaniu Świetlista Kapituła eklezjarchy Andreosa z każdym dniem zdobywała coraz większą władzę, zręcznie umieszczając swoich szpiegów wśród wszystkich zwaśnionych stron. Inspirowane przez nią pogromy cieńmistrzów oraz Ibrów sprawiły, że cieńprzestrzeń Serivy dziczała i stała się groźniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Rok 634 pełen był niepewności. Nawet najtęższe głowy nie potrafiły przewidzieć, co wydarzy się choćby za miesiąc. Dla kawalera Y’Barratory – i dla mnie – trudno było o lepsze czasy.

Nim jednak przejdziemy do wydarzeń tamtych dni, czeka mnie jeszcze jedna trudna decyzja. Historie mają bowiem do siebie to, że można je spisać z więcej niż jednego punktu widzenia. Są jak wielościan z kolorowego szkła, do którego można zajrzeć przez każdy z boków i za każdym razem zobaczymy co innego. Na przykład gdybym opowiadał historię rekonkwisty i krwawego oblężenia Serivy, mógłbym wejść w buty ubogiego anatozyjskiego chłopca, któremu dom zawalił się od bombardowania trebuszami – choć to oczywisty błąd, bo ubodzy Anatozyjczycy nie mieli zwyczaju nosić obuwia. Mógłbym opisać oblężenie z perspektywy królewskiego pikiniera przygotowującego się do szturmu, czując już w brzuchu łaskotanie siana, którym po śmierci wypychano ludzi, aby się nie zepsuli w długiej drodze powrotnej do rodzinnej wioski. Mógłbym nawet rozpocząć historię od mnicha, który w dobę po przełamaniu murów grzebał na poły zwęglone trupy poległych, nie wiedząc nawet, który z nich był Anatozyjczykiem, a który Vastylijczykiem.

Na wyborze bohatera, jak na gwoździu, wisi cały ciężar opowieści. Nic więc dziwnego, że trudno mi postanowić, od kogo zacząć moją – i naturalnie nie chodzi tu o oblężenie Serivy, bo to sprawa dla stetryczałych bakałarzy, a nie dla osoby, która lubi ciekawe książki. Nie wspominając o tym, że w czasach, kiedy zaczyna się moja opowieść, Seriva była już od czterystu lat w rękach Vastylijczyków; nawet luźna zbieranina miast, które rozciągały się niegdyś na terenie Vastylii, przyjęła jej nazwę.

Jeśli chodzi o moją opowieść, aż trzy osoby byłyby równie dobre do jej rozpoczęcia, dlatego wspomnę pokrótce, w jakiej sytuacji znalazła się każda z nich o poranku dwudziestego drugiego dnia miesiąca żniw, kiedy wszystko się zaczęło. Pierwszą z tych osób był łysiejący uczony mąż, w Serivie znany pod przydomkiem El Holbranver, bo właśnie z tego bagnistego kraiku na Północy pochodził, przez co z trudem władał serivską mową. Ten wielbiciel porannych przechadzek, asceta, niefortunnie obdarzony opasłym ciałem sybaryty, pozbawiony za młodu czubka nosa w pojedynku, o świcie dwudziestego drugiego dnia miesiąca żniw, kiedy wszystko się zaczęło, był już na nogach. Starając się nie zbudzić córeczki śpiącej w tej samej izbie, odsunął od ściany sekretarzyk z ciemnego drewna. Jego oczom ukazał się świetlisty punkt – wypełniona pierwszymi promieniami słońca dziura, którą wywiercił ubiegłego popołudnia w sekrecie przed właścicielem domu.

Holbranver zerknął przez otwór na słoneczną tarczę, w Serivie znacznie jaśniejszą niż w jego rodzinnych stronach. Cofnął się, oślepiony, a potem przyłożył do otworu szkiełko, na którym widniał ciemny zarys, uwieczniony za pomocą kombinacji srebra, magnezu i kilku kwasów.

Światło przeszło przez szkło, rzucając na przeciwległą ścianę wielki obraz. Holbranver obserwował go długo. Z każdą chwilą i każdym uderzeniem krwi w skroniach coraz mocniej czuł, że dokonał największego odkrycia w swoim życiu. A był to człowiek, który wcześniej zdołał obliczyć, jak daleko od powierzchni Ziemi znajduje się Słońce oraz ile traci na wadze ludzkie ciało po śmierci.

Drugą z osób, które okażą się ważne dla całej opowieści, był Elhandro Camina, drukarz z malutkiej oficyny w pobliżu Zaułka Krzyków. Camina posiadał jedną z pierwszych w Serivie maszyn drukarskich i czynił z niej wielki użytek, wydając przedruki dzieł klasycznych, tanie powieści sprzedawane bez oprawy, a także tomiki poezji dworskiej. Właśnie siedział za biurkiem, wciąż przy lampie oliwnej, choć przez okno już sączyło się światło dnia. Zamaszystymi ruchami kreślił w opasłym rękopisie, stawiając nieskończone ciągi znaków, które sam opracował: wtrąceń, deleatur, przeniesień. W sali na dole jego pomocnik układał z żeliwnych czcionek pierwszą stronę, uważnie odwracając tekst w jego lustrzane odbicie, każdemu słowu poświęcając więcej czasu i uwagi, niż to uczyniło nerwowe, pospieszne pióro autora, który pisał, jakby spodziewał się, że lada chwila do jego pracowni wpadną inkwizytorzy. Pomocnik miał nawet więcej cierpliwości niż sam Camina, który wcześniej kilka razy przekreślił tytuł, jakby szukał odpowiednich słów, nim napisał na szorstkim papierze jego ostatnią wersję: Dzienniki dyplomaty anonima podczas wojny dwudziestoletniej spisane, czyli jak Seriva sojusznikom haniebny pokój wmówiła. Tom pierwszy z dwóch.

Asystent właśnie wciskał oporną czcionkę D, gdy na górze Elhandro zawahał się, czytając jedną z ostatnich kartek. Na chwilę zapomniał, że trzyma w dłoni pióro; na czubku zebrała się kropla inkaustu, która coraz bardziej ciążyła ku podłodze. Poprawił binokle o grubych szkłach, potarł siwą szczecinę pokrywającą kościsty podbródek, a potem przeczytał tekst raz jeszcze. Zastanawiał się nie nad słowami, które przecież widział już wcześniej, ale nad tym, jaki będą miały skutek – co się stanie, gdy zobaczą je mieszkańcy Serivy. Przez chwilę rozważał, czy nie zatrzymać maszyn. Mógł jeszcze zrezygnować, wydać w zamian traktat o dworskich tańcach, który leżał już dłuższy czas po przełożeniu z florentyńskiego. Czuł jednak wielką pokusę, by przekroczyć granicę, zrobić coś odważnego. Zatrząść starym porządkiem: światem opasłych, pierdzących w jedwabne pufy grandów.

Przez chwilę ważył się los wielu osób, bo taka właśnie jest historia wydarzeń kształtujących państwa – wszystkie biorą się z chwili, kiedy ktoś postanowił zrobić krok, który do tej pory wydawał się zbyt niebezpieczny.

Zostawmy Elhandra Caminę z jego trudną decyzją, bo pora przedstawić trzecią osobę, a był nią sam Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora. Nie dokonywał on odkryć ani nie zmagał się z wywrotowymi manuskryptami.

Y’Barratora po prostu spał.

To mało ciekawy początek, szczególnie w porównaniu do dwóch pierwszych. A jednak o naukowcach czy drukarzach nie opowiada się dobrych historii, najwyżej jakąś anegdotę, jak ta o Alrestelu, który odkrył, że osmolone kurze jajko po zanurzeniu w wodzie skrzy się jak srebro, a potem sprzedał je chciwemu królowi Lertesowi. Ale to przecież dobry materiał na historyjkę rzuconą od niechcenia w tawernie, a nie na grube tomiszcze spisane w dwóch księgach.

Dlatego najważniejszą osobą w tej historii będzie właśnie Y’Barratora.

Загрузка...