KSIĘGA ŚWIATŁA

I

Obudził go zapach krwi.

Przez chwilę krążył myślami pomiędzy lepkim i ciepłym snem a ostrą wonią. Zapach należał do tych, które budzą w człowieku pierwotny wstręt, narastający jak zimna kula gdzieś nad żołądkiem, jednak Y’Barratora nie potrafił znaleźć w sobie dość siły, by unieść powieki.

Odór posoki stawał się coraz wyraźniejszy. Y’Barratora chciał spać, lecz jego nozdrza już oprzytomniały i nie pozwalały zapomnieć, że coś jest nie w porządku.

Za oknem Seriva budziła się do życia po kolejnej długiej i burzliwej nocy. Ryczał wół, turkotały koła wozów zjeżdżających stromą, brukowaną uliczką w stronę Pękniętej Kopuły, a kobieta o skrzekliwym głosie sprzedawała kapustę. I chyba właśnie jej krzyki, wbijające się w głowę rytmicznym: „Kapusta! Kapusta z Merpelucii! Świeża kapusta!”, na dobre wyrwały kawalera ze snu.

Y’Barratora jęknął. Przetoczył się na krawędź łóżka i zsunął nogi na podłogę, stękając z bólu. Wydawało się, że nie ma na ciele miejsca, które nie byłoby obtarte lub potłuczone.

Krew. Przeszywany kaftan cały nią przesiąkł. Szermierz przesunął dłonią po materiale, czując chropowatą fakturę skrzepów. Szukał rany, ale po chwili przypomniał sobie, że krew nie była jego.

W jego wciąż zamglonym umyśle powrócił obraz wykrzywionej z bólu twarzy, ale zepchnął ten obraz w ciemność. Siedział długo na krawędzi łóżka, z nozdrzami pełnymi woni posoki, skupiając całą uwagę na tym, aby nic sobie nie przypominać, o niczym nie myśleć, by w głowie panował tylko spokojny szum. I aby się nie wyrzygać.

Wpatrywał się w cień na podłodze i wydawało mu się, że ten kpiąco pokiwał głową.

Wreszcie Y’Barratora wstał. Ruszył po skrzypiących deskach, zataczając się jak ślepiec.

Obok łóżka stały wysokie buty, a przy nich, jak zdechły pies, leżał skłębiony płaszcz. Rapier był oparty o ścianę. Y’Barratora ominął to wszystko, idąc chwiejnie w stronę dużej dębowej skrzyni. Wieko huknęło, a kawaler wyciągnął ze środka gliniany dzban. Drżącymi palcami skruszył woskowy czop i zanim jeszcze oczyścił do końca szyjkę, przyłożył ją do ust. Potem pił, pił i pił, nie przejmując się tym, że kawałki wosku spływają mu do gardła razem z ciężkim słodkawym winem, pił, a grdyka chodziła mu w górę i w dół jak ramię wielkiej pompy.

Wiedział, że jedyny sposób, aby pozbyć się twarzy, która znowu zaczęła rysować mu się przed oczyma, to utopić ją w winie.

Rozsądek nie pozwolił mu jednak osuszyć dzbana do końca, a wpadające przez ażurową okiennicę światło przypomniało, że ma jeszcze coś do zrobienia. Musiał dopisać epilog do swojej nocnej przygody.

Odstawił naczynie na stół, a potem wyciągnął ze skrzyni nieco poprzecierany na łokciach wierzchni dublet, granatowy i aksamitny. To było ubranie dzienne, które miał na sobie zawsze, gdy odwiedzał któregoś z patronów lub szedł do tawerny. Strój nocny, zbyt zakrwawiony, by założyć go ponownie, zwinął w cuchnący tobołek, omotał płaszczem i wsadził sobie pod pachę.

Zjadł jeszcze trochę suchego chleba, przemył twarz i ręce w drewnianej misie, a potem zanurzył w niej głowę, by wypłukać ze swoich sięgających ramion ciemnych włosów piasek, błoto i krew. Ogolić się nie miał siły. Potem krzątał się chwilę po izbie, ale hałas na ulicy narastał, przypominając, że wkrótce nadejdzie południe. Arahon przyczepił więc do pasa długi lewak z ułamanym jelcem, a potem sięgnął po rapier.

Rękojeść z poczerniałych rzemieni była zimna i śliska, wytarta jak łęk starego siodła. Mężczyzna przez chwilę wodził po niej palcami. Z wielu przedmiotów, które lubił czuć pod ręką, ten uchwyt był chyba najprzyjemniejszy. Zaraz po szorstkich płóciennych oprawach tomików z drukarni Elhandra Caminy.

Wąskie schody zaprowadziły Arahona na podwórze, gdzie złożył cuchnący krwią pakunek pod drzwiami wdowy Rodrihy.

Była ona kiedyś trzecią żoną bogatego mieszczanina, śpiewaczką, kochanicą jednego z grandów. Ale na starość, po wielu życiowych perypetiach, zostały jej tylko dwie rzeczy: chylący się na bok drewniany dom przy ulicy Alaminho, w którym Y’Barratora dzierżawił izbę na piętrze, oraz ogromna brodawka na policzku, na którą Arahon starał się nigdy nie patrzeć.

Na całe szczęście wrodzony pragmatyzm sprawiał, że Rodriha nie przymierała głodem. Chwyciła się profesji może niezbyt chwalebnej, ale za to opłacalnej – handlowała odzieniem umarłych.

Jej bratanek służył w gwardii miejskiej. Za każdym razem, gdy nad ranem znajdowano w rynsztokach lub rzece kolejne bezimienne ciało, trafiało ono do piwnic garnizonu na dwa dni. Jeśli w tym czasie nikt nie zgłosił się po nieboszczyka, Rodriha przybywała nocą, rozbierała ciało, myła je, owijała w białe prześcieradło. Następnego dnia trup, bynajmniej nie zawstydzony tym, że jego nagość okrywa tylko odrobina cienkiego materiału, wędrował do zbiorowego grobu na wzgórzu Lunahiar. Wdowa Rodriha natomiast zabierała jego ubranie nad rzekę, gdzie tarła je długo ługiem i szarym mydłem, ścierała z niego zaschniętą krew, zmywała odór śmierci i nieczystości, podczas gdy jej wielka brodawka poruszała się to w górę, to w dół.

Nocami Rodriha szyła przy łojowej świecy, cerując ślady po ukłuciach szpad czy trafieniach z prochowych pistoletów i cieństrzelb. Najlepsze rzeczy sprzedawała kupcom oraz prostym ludziom, którzy czasem odwiedzali jej dom, a najskromniejsze zanosiła do świątyni, by przebłagać bogów. Cały czas bowiem bała się, że pewnego dnia któryś nieboszczyk zerwie się i chwyci ją za rękę, gdy będzie zsuwać z niego ubranie.

Na ulicach i w zaułkach Serivy co nocy ginęło kilka osób, a nikt oprócz wdowy nie parał się tym fachem, zarabiała więc nieźle. A ponieważ nie miała się z kim pieniędzmi dzielić, często kupowała jedzenie dla dzieci z dzielnicy. Matkowała wszystkim sierotom, a Y’Barratora nieraz odnosił wrażenie, że jego także zalicza do swojej rodziny. Pewnie dlatego nie brała od niego żadnych pieniędzy za pranie, nawet jeśli, jak dziś, odzienie ociekało krwią.

Kiedy złożył pod jej drzwiami zawiniątko, rozprostował kości, rozgrzał ramiona. Potem, mimo wina, które kotłowało się w żołądku ze starym chlebem, kilka razy podciągnął się na drągu przy schodach. Wreszcie stanął pośrodku wewnętrznego dziedzińca, otoczony ze wszystkich stron ażurowymi okiennicami. Powoli rozciągnął ręce, czując, jak strzelają przeguby, jak bolą stłuczenia. Ze skupioną miną napinał i sprawdzał każdy mięsień, testował granice ruchu każdego stawu, tak jak kupiec bławatny rozwija bele kolejnych materiałów. Raz czy dwa zerknął przy tym w róg podwórka, gdzie cień pod nawisem balkonu donny Rodrihy wydawał się nienaturalnie gęsty.

Y’Barratora obiecał sobie, że przy najbliższej okazji spyta o to Hasima, znajomego cieńmistrza. Nie chciał przecież, aby pod samymi drzwiami powstało dzikie wejście w cieńprzestrzeń. Nie wiadomo, kto mógłby ich stamtąd obserwować.

Kiedy skończył gimnastykę, uchylił skrzypiące, rozeschnięte skrzydło furtki, przeszedł przez ciemną bramę i zanurzył się w ruchu ulicznym. W jednej chwili zniknął w ludzkiej rzece, która zwyczajowo płynęła główną ulicą dzielnicy Escapazar, biorąc swój początek na połączonych arkadami Placach Sześciu Rodów, i spływała niżej, ku kipiącym życiem kramom rozstawionym na zewnątrz Pękniętej Kopuły.

Jak większość głównych traktów stolicy, aleja leżała dokładnie na osi północ–południe, lekkim ukosem schodząc w stronę zatoki. Powstała dzięki Ludwikowi III Jednookiemu, który pięćdziesiąt lat po rekonkwiście zrównał z ziemią większość anatozyjskich budowli i długimi, pewnymi pociągnięciami pióra wyznaczył na miejskim planie nowe osie, aby Seriva dołączyła do cywilizowanych miast Zachodu, gdzie słońce i człowiek, zamiast nieustannie ze sobą walczyć, żyją w harmonii. Dzięki temu na alei Contanezra do godziny dziesiątej słońce nie sięgało jeszcze bruku, chowając się za położonym na końcu osi Pałacem Grandów i okrągłym masywem Wieży Głodowej.

Jednak w chwili gdy Y’Barratora wyszedł z domu, pierwsze promienie już prześlizgiwały się nad dachami. Dzwony na niskich wieżach rozmieszczonych wzdłuż alei wybiły początek jasnej pory.

Ludzie rozproszyli się jak mrówki, w których skupisko wbito zapalony patyk. Na alei zostali głównie bogatsi mieszczanie, którzy ustępowali sobie miejsca, zamiatając kapeluszami bruk w serii skomplikowanych ukłonów. Ubodzy tłoczyli się pod ścianami, w cieniu arkad, próbując nie wychodzić w napełniające ich zabobonnym strachem promienie. I tylko jakiś bezcienisty żebrak szedł wciąż zygzakiem środkiem alei, ściągając na siebie nieprzychylne spojrzenia.

Arahon miał teraz przed oczyma swój cień, rozłożony na bruku w całej okazałości; ze słońcem za plecami, starał się nie zbliżać do cieni innych ludzi, a przynajmniej nie na tyle, by poczuli się urażeni.

Wkrótce na alei pojawiło się kilka dziennych powozów z woźnicą schowanym w drewnianej budce i z kabiną o szczelnie zasłoniętych oknach. Ciągnęły je wspaniałe konie, okrojone dokładnie z cieni przez najlepszych cieńmistrzów.

Wkrótce Y’Barratora znalazł się pod zewnętrznym murem Pękniętej Kopuły, gdzie skręcił w uliczkę wiodącą do portu. W kapeluszu zsuniętym nisko na czoło, z ukrytą pod nim twarzą, starał się nie rzucać w oczy. Nie była to bowiem zwykła poranna przechadzka. Choć mężczyzna zostawił roboczy strój pod drzwiami wdowy, szedł dokończyć to, czego nie udało mu się zrobić w nocy.

Na szczęście tylko raz zobaczył znajomą twarz – swojego ucznia, który grał w kości z kilkoma zarośniętymi drabami na schodach przy tawernie. Y’Barratora pochylił głowę. Ostatnie, czego pragnął, to aby ktoś poznał go teraz i zasypał pytaniami.

Jego obecność w tym miejscu i o tej porze mogła się wydawać podejrzana. Wszyscy wiedzieli, że za dnia przebywa w domu albo udziela lekcji. Arahon Y’Barratora, podobnie jak wielu starszych szermierzy, prowadził bowiem szkołę fechtunku.

Nie była to najlepsza ze szkół. Za ściany służyły jej mury Zaułka Krzyków, uliczki słynącej z nielegalnych pojedynków, za dach – rozpięty między budynkami stary żagiel, w którego cieniu można było bezpiecznie ćwiczyć. Szkoła nie miała czym przyciągnąć uczniów z bogatych rodów. Na dodatek Y’Barratora, choć poważany w pewnych kręgach, nigdy nie cieszył się sławą wielkiego szermierza. Żeby uznano go za takiego, musiałby znieważyć kogoś na królewskim balu, wygrać głośny pojedynek, startować w szermierczych zawodach w barwach znanego rodu, a w wolnych chwilach w otoczeniu pochlebców i wielbicieli przechadzać się po mieście w dublecie z zamorskiego jedwabiu i w kapeluszu z piórkiem. Jego rapier musiałby mieć rękojeść ze srebra i kości słoniowej, okutą srebrem pochwę i puncę słynnego rzemieślnika. Tymczasem Arahon nie znosił przepychu ani rozgłosu.

Patroni, dla których pracował, cenili go właśnie z tego powodu. Nigdy się nie chełpił, a szermierze, z którymi krzyżował ostrze, nie mogli opowiedzieć o jego kunszcie nikomu poza donną Rodrihą, kiedy w chłodnych piwnicach garnizonu ściągała z nich ubrania delikatnymi dłońmi.

Już samo to czyniło z Y’Barratory słaby materiał na mistrza modnej szermierczej szkoły. Jednak szkoły szczyciły się nie tylko imionami mentorów, ale i nazwami szermierczych traktatów, z których w nich nauczano, oraz sekretnymi pchnięciami, jakie można było tam poznać. Sala Fernanda Ruiza specjalizowała się w Muśnięciu Kolibra, szkoła braci Travilletów w Serivskim Pocałunku, były też Roszada Eklezjarchy i Demiwolta Jednego Błysku – sto krwawych śmierci streszczonych w poetyckich nazwach.

Y’Barratora znał trzy uderzenia, które były na tyle trudne i mało powszechne, że mogły uchodzić za sekretne. Pierwsze, Pchnięcie Królowej, było słynnym manewrem Iniga Valquezara, opisanym w szczegółach z trzema rycinami w traktacie Taniec żelaza. Niestety księga nie była wcale rzadka, a kilka kopii znajdowało się w Serivie. Pchnięcie to nie mogło sprowadzić do Y’Barratory wielu adeptów.

Z dwóch pozostałych sekretnych ataków jeden okazał się zbyt trudny, aby nauczyć go kogoś, kto nie spędził całego życia z rapierem w ręku. Drugi natomiast był zbyt ryzykowny, a jeśli udało się go wykonać – tak krwawy, że szlachetnie urodzeni wzgardziliby nim od razu. Na dodatek Y’Barratora wymyślił go sam – przyszedł do niego we śnie, był więc osobistą własnością kawalera, z którą ten nie zamierzał się rozstawać. Nazywał go w myślach Uderzeniem Białego Skorpiona. Czasami, kiedy Arahon wypił za dużo wina, lubił marzyć, że kiedyś zdobędzie dość złota, by kupić posiadłość gdzieś na suchych wzgórzach wokół Serivy i osiąść tam w spokoju. W tych marzeniach, w ciszy upalnego popołudnia, pracował nad księgą – wspaniałym szermierczym traktatem, którego sedno miał stanowić szczegółowy opis wspomnianego ruchu.

Zdradzić go przedwcześnie oznaczało zdradzić własne marzenia, nawet jeśli po wytrzeźwieniu kawaler głęboko się ich wstydził.

Wszystkie te powody sprawiły, że miał ledwie ośmiu uczniów, w większości mało uzdolnionych synów rzemieślników lub prowincjonalnych szlachciców. Nie przygotowywał ich do zawodów ani do tego, by stali się sławnymi pojedynkowiczami. Uczył ich po prostu, jak nie zginąć, trudnym tajnikom la destrezy poświęcając tyle samo czasu co naukom, jak w różnych sytuacjach uniknąć starcia lub znaleźć dogodny sposób ucieczki. Czasem tylko trafiał się ktoś na tyle zdolny, że Y’Barratora dzielił się z nim większą częścią swych doświadczeń. Ostatnio zaufał jednemu uczniowi na tyle, że zabrał go nawet ze sobą na ważne zadanie.

Teraz nie mógł sobie tego wybaczyć.

Wykrzywiona w agonii twarz Ariega cały czas stawała mu przed oczyma, gdy w ciszy i gorącu serivskiego południa szedł w stronę morza.

II

Wkrótce dotarł do Alhera Maar, dzielnicy tarasów, która schodziła stromo aż do skrzących się fal szmaragdowej zatoki. Morze nieprzypadkowo błyszczało jak klejnot – to ono było najcenniejszym skarbem Serivy. Dzięki niemu spływały tu kupieckie statki i galery z całego świata. Dzięki niemu istniało miasto, a w nim bogate rody oraz patroni dający pracę takim jak Y’Barratora.

Tego dnia widział w porcie kilka nowych jednostek. Po nabrzeżu chodzili poborcy ze skrybami i miejscy gwardziści, a pomiędzy nimi krzątali się marynarze o twarzach ciemnych i pokrytych bruzdami jak deski pokładów. Chwiejnym krokiem, odwykłym od stałego lądu, rozchodzili się po tawernach, by świętować zwycięstwo nad morzem i śmiercią. A w tamtych czasach, nim królewscy lekarze odkryli przyczyny szkorbutu, każda długa podróż była igraniem z kostuchą. Wyprawy na dalekie oceany często kosztowały życie połowy załogi. Albo i całej, jeśli oprócz chorób sprzysięgły się przeciw statkowi sztormowe fale lub zaatakowali go korsarze.

W Serivie nie było rodu, który nie posiadałby jednego lub dwóch żaglowców albo nie był związany jakimś skomplikowanym łańcuchem listów kredytowych, weksli, pożyczek oraz operacji bankowych z jedną lub drugą kompanią handlową. Nic więc dziwnego, że na brzegu widać było kilka lektyk i paru szlachciców w otoczeniu sług oraz zbrojnych kawalerów. Bogacze przybyli tu z całego miasta dopilnować interesów, sprawdzić, kto zyskał, a kto stracił, kto został biedakiem, a kto pomnożył majątek i wkrótce nie będzie mógł się opędzić od petentów oraz ludzi szukających patrona.

Y’Barratora zerkał na to wszystko z góry, kiedy schodził krętymi uliczkami. Większość uwagi poświęcał rozłożonym na tarasach straganom, z których śledziły go wielkie owoce vastylijskich winogron oraz czerwone i czarne oczka wschodnich przypraw, sprzedawanych zaraz po rozładowaniu statków, by uprzedzić przybycie królewskiego poborcy. Arahon otworzył lekko usta i wciągnął powietrze przesiąknięte woniami tak gęstymi, że na języku zmieniały się one w smak.

Raz czy dwa zanurzył palce w suszonych ziarnach, ciesząc się ich nieznaną fakturą. Każdy, kto zbliżał dłonie do towarów, budził podejrzenia sklepikarzy, lecz Y’Barratory to nie dotyczyło. Idąc powolnym, ceremonialnym krokiem, z ruchami pełnymi majestatu – wyglądał jak kapłan, który oszczędnym gestem błogosławi ubogich.

Ale jeśli myślicie, że robił tak, bo tkwiła w nim dusza poety, jesteście w błędzie. Y’Barratora wszystko i zawsze czynił w jednym celu: aby stać się lepszym szermierzem. Dawno temu, kiedy ćwiczył jeszcze kroki i równowagę na kamiennym murze, który otaczał starą, zrujnowaną posiadłość jego ojca, nauczyciel powiedział mu, że dobry szermierz musi mieć wszystkie zmysły ostrzejsze niż brzytwa.

Potrzebny jest mu sokoli wzrok, bo często zanim wróg wyprowadzi cios, zdradza go już lekkie drgnięcie mięśni w okolicy kącików oczu, wyprężenie szyi spowodowane tym, że umysł przewiduje już zderzenie krzyżujących się ostrzy albo ból rany odniesionej na skutek kontrataku. Y’Barratora wiedział, że jeśli potrafi dostrzec jedno zielone ziarenko pośród tysięcy czarnych, posiada też ostrość wzroku konieczną, by wyczytać z twarzy przeciwnika jego zamiary.

Z kolei węch, który jak skalpel cyrulika rozdzielał woń otoczenia na kolejne warstwy, pozwalał mu równie dobrze oddzielić suszony kminek od sterty świeżego czosnku oraz woń potu czekającego w zasadzce wroga od odoru cuchnącej wilgocią krypty.

Jeszcze ważniejszy był słuch. Odpowiednio ćwiczony, potrafił wyłowić słowa i całe zdania z ulicznego hałasu, ale mógł też – wśród szczęku rapierów i uderzeń podkutych butów – ujawnić szelest czyniony przez przeciwnika podchodzącego od tyłu z długim sztyletem w dłoni.

Arahon uważał jednak, że najmniej docenianym przez szermierzy zmysłem jest dotyk. Wyczulona dłoń potrafi tak wiele! Czasem wystarczył jeden uścisk ręki przyjaciela, by ocenić, że ten zdradził i w nadchodzącej walce zmieni strony – zaledwie ubiegłej nocy uratowało to Y’Barratorze życie. Na dodatek wprawna dłoń potrafiła, krzyżując ostrze z przeciwnikiem, wyczuć, czy jego ramię i garda drżą albo czy mięśnie wroga są zmęczone. Sztukę tę starzy serivscy mistrzowie nazywali tacto.

Dzięki temu, że Y’Barratora znał na pamięć rękojeść swojego rapiera i wiedział, jak pracuje w dłoni przy różnych uderzeniach, nigdy nie trzymał jej słabiej lub mocniej, niż powinien, i od wielu lat nie dał się rozbroić.

Schodząc w dół tarasami Alhera Maar, szermierz przygotowywał się do walki.

Miał nadzieję, że obejdzie się bez rozlewu krwi, ale jednocześnie żywił różne obawy. Kiedy dotarł w umówione miejsce, na pachnące solą i wiatrem nabrzeże – niepokoje te się potwierdziły.

Realta Arcuzona nie było tam, gdzie się umówili.

Kawaler Y’Barratora poprawił pas, musnął dłonią rękojeść rapiera, upewnił się, czy lewak wisi pod odpowiednim kątem, a następnie zszedł na nabrzeże, w gęstwę ludzkich głosów, między trzeszczące cumy i łomoczące trapy.

W umówionym miejscu, na postumencie, gdzie niegdyś stała portowa waga, siedziała teraz obca uzbrojona osoba. Arahon poczuł, jak napinają mu się mięśnie karku. Czy patron mógł już wiedzieć o wydarzeniach ubiegłej nocy?

Próbując zachować spokój, podszedł, przywitał się głośno i uchylił kapelusza; grzeczność i ostrożność kazały ostrzec siedzącego tyłem nieznajomego, że ktoś się zbliża. Jednak osobie, która spoczęła na kamieniu z jedną stopą opartą na marmurowej krawędzi, a drugą zwisającą w powietrzu, nie zależało na dobrych obyczajach. Ona i jej cień, blokujący Y’Barratorze drogę do postumentu, pozostali nieruchomi.

Minęła chwila, zanim nieznajomy się obrócił. Trwało to wystarczająco długo, by Arahon poczuł ukłucie złości. Już układał w myślach kąśliwą zaczepkę, lecz oniemiał, gdy kapelusz nieznajomego uniósł się i szermierz zobaczył twarz kobiety.

Miała śniadą cerę, ciemne włosy i była całkiem ładna, jeśli pominąć lekko opadający kącik prawego oka oraz siny, rozmyty tatuaż na szyi.

– Środek ludnego portu w środku jasnej pory. To dziwne miejsce, by odpoczywać – odezwał się Arahon.

– Przeciwnie: słońce, zapach morza…

– Gdzie Arcuzon?

– Pan Arcuzo załatwia ważne sprawy. Prosił, by cię sprowadzić.

„Arcuzo” – tak właśnie powiedziała, z obcym, szorstkim akcentem.

– Nie tak się umawialiśmy. – Y’Barratora poczuł niepokój, bo wyznaczył to miejsce nie bez przyczyny. Wiele oczu, wielu świadków, wiele dróg ucieczki.

– Umawialiście? Pan Arcuzo nie umawia się z ludźmi twojego autoramentu. Jeśli masz sprawę, pójdziesz grzecznie tam, gdzie przyjmuje, a jeśli nie…

– Dokąd? – przerwał Arahon.

– Do składu sukiennego Bericcich – odpowiedziała kobieta i zeskoczyła z postumentu.

Zaraz też ruszyła w stronę ulicy, nawet się na niego nie oglądając. On zaś po ruchach jej nóg i sposobie, w jaki stawiała stopy, od razu poznał wprawnego szermierza. Każdy mógł kupić sobie vastylijską szpadę, kapelusz i buty. Nie każdy jednak potrafił podrobić ten szczególny chód, który był śladem niezliczonych godzin spędzonych na ćwiczeniu szybkich wypadów, na balansowaniu ciężarem ciała i stąpaniu po żerdziach.

Y’Barratorę martwiło to, że Arcuzon miał jakiś powód, by nie spotkać się z nim w umówionym miejscu. Martwiło go, że wysłał z wiadomością szermierza, a nie chłopca na posyłki. Ale jeszcze bardziej niepokoiło go to, że nigdy o tym szermierzu nie słyszał.

W Serivie kobiety nie chwytały za szpady, dziewczyna musiała więc pochodzić z daleka. Akcent sugerował, że z drugiej strony Morza Sargassowego. Oliwkowa karnacja zdradzała anatozyjskich przodków.

Do tego musiała przybyć niedawno, inaczej słyszałby już o niej w tawernie albo od jednego z uczniów. Nosząca się po męsku kobieta z Południa, ze szpadą – to był dopiero temat do rozmów. Nie dlatego, że serivskie kobiety nie miały zwyczaju zabijać. O nie! One po prostu uważały, że mogą to robić równie skutecznie bez ubierania się w śmieszne męskie ciuszki i bez marnowania lat na naukę machania żelazem. Zamiast rapiera posługiwały się sztyletem, długą szpilką do włosów, trucizną, brzęczącym złotem lub spiskiem.

Arahon zastanawiał się, po co Realto ściągnął tę dziewczynę bogowie wiedzą skąd, z Patry albo któregoś z pirackich księstw za Morzem Sargassowym, i czy nie zrobił tego, ponieważ zdawał sobie sprawę, że w Serivie niewielu najemnych szermierzy mogło się mierzyć z Y’Barratorą.

Podejrzewał, że niedługo przyjdzie mu skrzyżować z nieznajomą ostrze, ale tymczasem szli w głąb wąskich uliczek dzielnicy portowej, nad nimi zaś na sznurach, które jak szwy ściągały ku sobie przeciwległe ściany starych kamienic, trzepotała bielizna szarpana podmuchami słonego wiatru.

* * *

Elhandro Camina siedział w swoim gabinecie na piętrze starego domu przy Zaułku Krzyków i z błogą miną wsłuchiwał się w stuk maszyny na dole. Splótłszy dłonie na brzuchu, przysypiał na środku słonecznej plamy, którą rysowały promienie wpadające przez okno.

Całą ubiegłą noc stawiał znaki korektorskie w długim manuskrypcie. Jak prorok ze starych przypowieści, rzucał w tłum liter zwinne węże deleatur, które pożerały całe zdania; przed jego piórem, jak przed pradawnymi magami, rozstępowały się morza znaków, robiąc miejsca dla wtrąceń oraz dopisków; na jeden rozkaz przesuwały się całe akapity. Teraz, ukończywszy swoje dzieło, był zmęczony, ale i szczęśliwy.

Elhandro Camina lubił swoją pracę.

Ta dziwna profesja, tak nowa, że nie doczekała się jeszcze swojej nazwy, wymagała, by za dnia grał rolę drobnego przedsiębiorcy, a w nocy – czytelnika i redaktora. Krótko mówiąc, Camina był jednym z pierwszych wydawców w Serivie. I choć w ciągu pięciu lat pracy wzrok mu się pogorszył, tak że przy świecach ledwie widział litery, a ręcznie pisane księgi były często stare i tak wyblakłe, że czasem musiał zgadywać poszczególne słowa, a nawet zdania, to pracował bez wytchnienia, by mieć czym karmić żeliwnego, nasmarowanego oliwą, napojonego czernidłem z sadzy i świńskiego tłuszczu smoka, który ryczał w sali na dole i kłapał swoją wielką paszczą mieszczącą czterysta trzydzieści żeliwnych czcionek w dwunastu rzędach.

A były to czasy, kiedy pierwsze takie maszyny dopiero sprowadzono z Północy, ku oburzeniu eklezjarchy, i wydawało się, że nie ma takiej liczby drukowanych tomików, których nie kupiliby zaraz mieszkańcy Serivy. Największym problemem było zdobyć dość czernidła, dość papieru, znaleźć introligatorów i pozyskać dość manuskryptów, zarówno starych, jak i nowych. Camina tak się tym ostatnim martwił, że nawet Y’Barratorze proponował, aby ten coś dla niego napisał, choćby wspomnienia z wojny na Północy albo tomik jakichś szelmowskich historyjek.

Za każdym razem, kiedy otrzymywał rzecz napisaną na tyle zręcznie, że mogła iść do druku, nie posiadał się z radości, podobnie jak wtedy gdy pomocnicy wynosili z magazynu ryzy zadrukowanego papieru. Patrząc, jak opuszczają jego warsztat, Camina miał poczucie, jakby tłoczył krew w zaschnięte, puste tętnice Serivy – w tajemniczy atramentobieg, z którego istnienia nikt wcześniej nie zdawał sobie sprawy i który – przyschnięty i zakurzony – czekał, aż ktoś wpuści do niego życiodajny płyn. Przez lata drukarz na własne oczy widział, jak atramentobieg rozwija się niby kwiat wschodniej herbaty w gorącej wodzie, a jego żyły sięgają coraz dalej, po kolejne domy, pałace – aż do leżących pod Serivą miasteczek.

Gdyby ktoś rzekł Caminie, że w przyszłości niewielu będzie czytelników, zbyt wiele drukarskich maszyn i książek, a żyły atramentobiegu staną się tak wąskie, że trzeba będzie tłoczyć w nie publikacje siłą, ten popukałby się tylko w czoło, a potem wrócił do pracowni nad warsztatem, by rękoma sinymi od farby dalej stawiać swoje korektorskie znaki. Dla niego był to bowiem czas tak wspaniały, jak dla żeglarzy wiek Henryka Siwego, kiedy statki z Vastylii pierwszy raz dotarły do bogatych lądów za morzem.

Elhandro właśnie przysypiał, w mętnej półświadomości rozmyślając o żyłach pełnych atramentu, ryzach papieru, okrętach, morzach, przyszłości i przeszłości, gdy nagle obudziło go coś niepokojącego.

Był to dźwięk, a raczej brak dźwięku, gęsta cisza, która zagarnęła całą przestrzeń, wcześniej wypełnioną słodkim łoskotem maszyny. Camina od razu podniósł się z krzesła. Czyżby znowu pękła metalowa prowadnica? A może zerwały się skórzane pasy napędzające wał? Albo – na wszechświatło – to byłby już trzeci…

Pomocnik, o którego zdrowiu pomyślał Camina, wbiegł jednak po schodach cały i zdrowy, trzymając w ręku coś tak małego, że drukarz ledwie mógł to dostrzec swoim słabym wzrokiem.

– Federico…

– List, panie Camina. Ten co go przyniósł, mówił, że to pilne.

– Nic, co dobre, nigdy nie jest pilne, Fede – rzekł Camina, wyciągając rękę.

To nawet nie był list, przynajmniej nie w powszechnym rozumieniu tego słowa – tylko malutki skrawek papieru, złożony we czworo i bez pieczęci, co sprawiło, że Camina zmarszczył czoło. Każdy liczący się człowiek nawet na listownym zamówieniu odciskał swój symbol w czerwonym laku, podobnie jak koty znaczyły ściany ciemnych zaułków Serivy.

Bez pieczęci – to znaczy, że nadawca chce pozostać anonimowy, ma coś do ukrycia.

Camina poczuł, jak przyspiesza mu tętno. Rozłożył karteczkę drżącymi dłońmi. Krótka wiadomość podpisana była tylko jedną literą i opatrzona herbem.

– Fede, idź w diabły. Wynoś się do pracy! – burknął Elhandro, przebiegając wzrokiem po rzędach smukłych, pochyłych liter.

Służący nie spieszył się jednak do wyjścia, ale drukarzowi i tak nie robiło to różnicy. Nie mógł oderwać wzroku od listu. Przeczytał go dwa razy, jakby chciał mieć pewność, że nie przeoczył ważnej informacji ukrytej między wierszami.

– Wiesz, kto to przyniósł? – zapytał.

– Jakiś człowiek, nie znałem go, panie Camina. Ale po tym, jak cuchnął, to myślę, że pewnie żebrak albo co… A co tam piszą, panie Camina? I przede wszystkim: kto to pisze?

– D’Erzahn…

– Kto?

– Autorem manuskryptu, który właśnie składasz na dole, autorem naszego anonimu o wojnie dwudziestoletniej, jest Jacobo D’Erzahn, sam Czarny Książę.

– Ano żem o nim słyszał. To ten, co go na banicję i wieczną infamię skazali za spisek – odparł Federico z rozbrajającym spokojem prostaczka, dla którego sprawy polityki i wielkich rodów to temat bajań, zupełnie jak kryształowe zamki za siedmioma górami i królewny w żelaznych trzewikach. – I co? Książątko się namyśliło? Jednak ma pójść nie anonim, a pod nazwiskiem?

– Nie, nie. D’Erzahn przyjechał dzisiaj do Serivy. Ścigają go. Pisze…

Camina zdał sobie sprawę, że właśnie powiedział pomocnikowi za dużo. Zmiął więc kartkę, a potem szybko podszedł do łóżka i podarł wiadomość na kawałeczki wielkości paznokcia, które następnie wrzucił wprost do porcelanowego nocnika.

– To chyba nie za dobrze, panie Camina? – spytał chłopak, patrząc na poruszające się szybko dłonie drukarza. – Bo ja tak sobie myślę, że skoro tego lub owego ścigają wrogowie, a my właśnie mamy na prasie jego manuskrypt…

Przerwał, bo widok bladej twarzy drukarza nawet takiemu głupcowi jak Federico był w stanie powiedzieć, że jego pan pomyślał wcześniej o tym samym.

Elhandro tymczasem otrzepał dłonie ze skrawków papieru, położył je Fede na ramionach i rzekł, zaglądając mu głęboko w oczy:

– Biegnij na ulicę Alaminho, tam pytaj o dom wdowy Rodrihy. Izbę na piętrze wynajmuje u niej niejaki Arahon Y’Barratora. Powiedz, że muszę się z nim czym prędzej widzieć. Przyprowadź go, najlepiej zaraz.

– A jeśli nie będzie chciał przyjść?

– Powiedz, że to sprawa życia i śmierci. Powiedz też, że na szali leży honor królewskiej dynastii, a może i los całej Serivy. A jeśli dalej nie będzie chciał, to rzeknij mu tylko, żeby pamiętał o Riazano.

– Rezano?

– Riazano, głupku.

– Jak tamta bitwa słynna?

– Idźże już!

Pomocnik zniknął, łomocząc butami o drewniane schody. Camina wrócił myślami do treści listu.

Choć stał w promieniach słońca, poczuł chłodny dreszcz.

III

Y’Barratora szedł wąskimi ulicami dzielnicy portowej, gdzie słońce nigdy nie docierało do bruku, a strome ściany wspinały się wysoko ku niebu i niemal ze sobą stykały, zostawiając tylko małą, postrzępioną linię błękitu. Przed Arahonem maszerowała kobieta – obserwował ją wzrokiem rzeźnika, hodowcy, który patrząc przez skórę i przyodziewek, skupia się na pracy mięśni oraz kości, szuka ukrytej skazy. Doszedł do wniosku, że dziewczyna miała kiedyś złamaną lewą nogę, pewnie w goleni, to było oczywiste, biorąc pod uwagę sposób, w jaki stawiała stopę. Ale kto wie, może wyuczyła się tego po to, by mieszać w głowach zbyt dociekliwym szermierzom?

Arahon zastanawiał się, czy nie powinien zniknąć w jakiejś bramie lub bocznej ulicy, uznać sprawę z Arcuzonem za niebyłą. Unikanie niepotrzebnej walki nigdy nie było dla niego dyshonorem. Ale kiedy tylko znalazł dogodną ku temu okazję, przed oczyma stanęła mu zalana krwią twarz, ta sama, która dręczyła go ubiegłej nocy. Twarz przyjaciela, który jeszcze wczoraj żył, a dzisiaj był już martwy.

Arahon wiedział, że musi spojrzeć Arcuzonowi w oczy. Zadać mu jedno pytanie.

Kobieta zwolniła. Przed sobą mieli teraz mały placyk i bielejącą w słońcu fasadę starego składu sukiennego. Z ciemnego wejścia wiało grobowym chłodem, łuszczący się szyld skrzypiał w podmuchach wiatru. W oknach domów, które ciasno otoczyły placyk, nie było widać ani jednej twarzy. Ze środka nie dobiegały żadne odgłosy.

Y’Barratora przymknął oczy, wciągnął powietrze. Wydawało mu się, że czuje zapach nerwowego potu, nie wiedział tylko, czy przypadkiem nie własnego. Dyskretnie położył dłoń na pasie, tuż przy rękojeści rapiera. Ludzie, którzy nie mieli złych zamiarów, najczęściej umawiali się w blasku dnia, bo walka pośród słonecznych cieni była prawie niemożliwa. Ciemny magazyn stanowił natomiast idealne miejsce na urządzenie zasadzki.

Weszli do środka.

W długim pomieszczeniu o podłodze z drewnianych desek, rozjaśnionym tylko przez małe świetliki, stały drewniane ramy, na których piętrzyły się długie bele materiałów, jedna nad drugą, aż po sufit. Grube zwoje tłumiły dźwięki, sprawiały, że wszystko w środku brzmiało, jakby działo się za grubą kotarą. Za każdą górą bawełny i lnu mógł się czaić skrytobójca.

Y’Barratora nie lubił takich miejsc.

Znów zmrużył oczy, próbując złowić uchem jakiś odgłos. Wydawało mu się, że gdzieś w głębi składu, stłumiony szumem wiatru i morza, rozbrzmiewa świszczący, płytki oddech.

Zabójcy rzadko miewali chore płuca.

– Panie Arcuzon! – Y’Barratora odezwał się głośno. – Chciał pan ze mną rozmawiać.

Zawołany, mężczyzna wyszedł. Był niski, lekko utykał, miał zapadnięte oczy i krótko przystrzyżoną siwiejącą brodę. Typ człowieka, którego widok budzi niemiłe skojarzenia z ostrymi sztyletami i pucharami trucizny.

Realto Arcuzon nie był jednak rekieterem ani rzezimieszkiem, tylko kupcem, choć bezwzględnym. Maczał palce we wszystkich możliwych przedsięwzięciach: od handlu zamorskiego, przez lichwę i przemyt, po sprzedaż drobnych stanowisk w administracji portowej. Cieszył się opinią człowieka, który potrafi załatwić wszystko. Dlatego najmowały go często możne rody, które same nie chciały plamić sobie rąk kontaktem ze zwykłymi przestępcami.

Przez ostatni rok Arcuzon był dla Y’Barratory kimś pomiędzy impresario a mecenasem, choć przeklęty D’Larno, przyjaciel Arahona, który zawsze z niego kpił, twierdził, że istnieje lepsze słowo na opisanie łączących ich stosunków: „stręczyciel”.

– Ptaszki ćwierkają – zaczął Arcuzon zimnym głosem – że Ernesto Rodrigano dojechał wczoraj nocą do domu, zjadł kolację, wykąpał się, a nawet zaciągnął do łoża służącą, która rano aż skarżyła się na bóle w krzyżu. To naprawdę zadziwiający pokaz sił witalnych jak na kogoś, kto w moim rozumieniu powinien być martwy.

– Rodrigano uciekł – odparł Y’Barratora spokojnie. – Prawie go mieliśmy. Cieńsidła zadziałały, jeden koń przeszedł na drugą stronę, powóz się zablokował. Już myśleliśmy, że nie umknie.

– Co się więc stało?

– Spodziewał się nas. Miał dwóch przybocznych. Ariego zaś, mój uczeń… Zwrócił się przeciw mnie. Rodrigano uciekł, kiedy walka zaczęła przyjmować niekorzystny dla niego obrót.

Arcuzon spojrzał odrobinę w bok, ponad lewym ramieniem swego rozmówcy, i Arahon od razu zrozumiał, że ktoś stoi przy drzwiach, blokując mu drogę ucieczki. Wiedział jednak, że nie może się zdradzić. Wolał, by kupiec myślał, że ma nad nim przewagę.

– Arahonie, Arahonie – zaśmiał się tymczasem kupiec. – Ręczyłeś, że można mu ufać. Myliłeś się nawet co do własnego ucznia? Kawaler Y’Barratora popełnił taki błąd?

– Uczyłem go tylko szermierki. A powinienem też nauczyć, żeby nigdy nie ufał takim jak ty – zasranym, syfilitycznym skurwysynom. Przekupnym, zdradliwym mordercom.

Oczy Arcuzona się zwęziły.

– Chyba się zapominasz. Czy Ariego był dla ciebie więcej niż tylko uczniem? To byłaby ciekawa wieść. Słynny kawaler Y’Barratora jest sodomitą? Nie omieszkam szepnąć czegoś na ucho królewskiemu sędziemu, kiedy będzie oglądał twoje ciało.

– Za ile go kupiłeś?

– Zdziwiłbyś się. Widocznie marnie chowasz swych uczniów, Arahon, i miernym jesteś mentorem, bo wprost pałał chęcią pokazania, że jest lepszy od ciebie.

Każde słowo Arcuzona było częścią walki, tak jak taniec rapierów, który wkrótce miał się rozpocząć. Kupiec próbował wyprowadzić swojego przeciwnika z równowagi celnymi pchnięciami słów, bo zdawał sobie doskonale sprawę, że słowa potrafią oślepiać jak piasek rzucony w oczy, że wściekłość bardziej burzy wyuczone ruchy niż podcięte ścięgno.

Nozdrza Y’Barratory rozdęły się, jego oddech przyspieszył. Ale to wszystko było jedynie grą, farsą. Arahon wiedział bowiem, że dopóki będzie wyglądał, jakby tracił nad sobą panowanie, dopóty kupiec będzie mówić i mówić, aż może zdradzi to, co Arahon chciał usłyszeć najbardziej.

– Dlaczego? – warknął więc, zaciskając dłoń na rękojeści rapiera. – Czemu to zrobiłeś?

– Gdybyś widział coś poza czubkiem własnego nosa, już od wczoraj byś wiedział. W ostatniej bijatyce na Placach Sześciu Rodów zginął siostrzeniec królewskiej faworyty, a pomiędzy Rodriganów i Lammondów wkroczył władca, z typową dla siebie delikatnością grożąc, że przeprowadzi Pojednanie. I to nie tylko głów rodów, ale i pierworodnych oraz wszystkich spadkobierców do czwartego stopnia. Pewnie jako pętak z prowincji tego nie rozumiesz, ale to nie do pomyślenia – dwie stare rodziny Serivy, jeszcze sprzed ibryjskich czasów, zmieszane, rozwodnione, zniszczone, tak że nie wiadomo, kto jest kim… Stary Lammond przysłał zaraz list, że mamy zaprzestać wszelkich działań przeciwko Rodriganom.

– I cóż z tego? Mogłeś nas odwołać, nikomu nie stałaby się krzywda.

– Głupi jesteś, Arahonie. Tacy jak ja nie wyciągają rożna, jeśli nie mają na oku dwóch, albo i trzech pieczeni. Twoja głowa na srebrnej tacy byłaby kurewsko właściwym prezentem dla Ernesta Rodrigana. I nie myśl, że to mój koncept. Lammond niedwuznacznie sugerował, żeby zgodę przypieczętować krwią tych, którzy dopuścili się największych występków w walce między rodami. Widzisz, wszyscy poczuliby się bezpieczniejsi, gdyby co ostrzejszą broń zakopać w ziemi. Rozumiesz chyba, że wolałem, abyś tą bronią był ty, nie ja? Tym bardziej że po twojej śmierci zamierzałem obciążyć twoje nazwisko wszystkim, co najbardziej ubodło Rodriganów. Pomyślmy: zabicie tych dwóch dziewczynek to jedno. Wytrucie całej pijackiej kompanii głupka Hernanda Rodrigana to drugie. No i oczywiście strzał z cieństrzelby prosto w plecy tego pobożnego staruszka, już zapomniałem, jak się nazywał… Dzieciobójca, truciciel, tchórz, przeklęty sodomita. Myślisz, że tyle ozdób przy nazwisku zapewni ci miejsce w historii Serivy?

Y’Barratora spostrzegł, że przysłuchująca się rozmowie kobieta poruszyła się niepewnie. Czyżby nie wiedziała, jaką szują był Arcuzon, gdy przyjmowała od niego sakiewkę? Zacisnął kurczowo zęby, aż na czoło wyszła mu pulsująca żyła.

– Ty… – wycedził.

– Poczekaj, to dwie pieczenie. Była jeszcze trzecia. Powiedz mi, Arahonie: jeśli kupisz psa, a z niego wyrośnie wielkie, złowrogie bydlę, które rzuca się na ludzi, to co robisz? Pozwalasz mu biegać wolno? Pozwalasz, by zwrócił się przeciwko tobie?

Y’Barratora milczał. Wykorzystał chwilę ciszy, gdy kupiec czekał na odpowiedź, by wsłuchać się w odgłosy za plecami, przy drzwiach.

Stał tam ktoś jeszcze. Nic dziwnego, Arcuzon nie zaufałby wyłącznie jednej szpadzie.

– Nie, Arahonie – kupiec odpowiedział sam sobie. – Wtedy bierzesz kij, prowadzisz psa za stodołę i przetrącasz mu kark. Stare czasy się kończą. Teraz rody wolą posługiwać się polityką, groźbą, błyszczącą monetą, wekslem, a nie najemnymi ostrzami. Nikt nie śpi spokojnie, póki ludzie tacy jak ty chodzą nocami po dachach Serivy, mordują w łaźniach, tawernach, zaułkach. Na szczęście ciebie niedługo diabli wezmą, tak jak wzięli twoich przyjaciół z czasów wojny, tę twoją Serivską Trójkę. Nawet twój uczeń widział to wyraźnie, wiedział, że nic dobrego go z tobą nie spotka. Stoisz po stronie przegranych. To że jesteś tępakiem, który nie dostrzega, iż świat wokół się zmienia, przekonało Ariega bardziej niż brzęcząca moneta. Spójrzmy prawdzie w oczy, Arahon Y’Barratora jest małym oprychem, co uważa się za mistrza szpady, następnego Thibaulta, choć nawet dziewczyna, która go tu przyprowadziła, jest lepsza. Prawda, Kalhiro? Zrozum, Arahonie. Tego samego dnia, kiedy znajdą cię gołego w rynsztoku, miasto o tobie zapomni…

Dłoń najmitki zdążyła tylko drgnąć na rękojeści rapiera.

Y’Barratora błyskawicznym ruchem zerwał płaszcz i zarzucił go na Kalhirę. Skoczył do tyłu i odwrócił się – teraz widział już dwóch zbirów, którzy stali po obu stronach wejścia; jeden z nich miał kuszę ze stalową cięciwą, załadowaną masywnym bełtem, który rozszczepiłby na pół dębową belkę, i tej kuszy oraz bełtu nie było w planie, który Y’Barratora ułożył sobie w głowie w ciągu ostatnich sekund.

Musiał improwizować.

Skoczył w bok, za belę materiałów, a cięciwa brzęknęła wyraźnie, zostawiając w powietrzu ostry, srebrzysty pogłos, przypominający dźwięk dzwoneczków na mrozie. Bełt przeleciał tam, gdzie jeszcze przed chwilą było serce Y’Barratory, i minął głowę Arcuzona, podmuchem podrywając jego siwe włosy.

Y’Barratora wiedział, że zabójczyni ma już w dłoni rapier, że za kilka chwil dopadnie go i wbije mu go w plecy. Dlatego rzucił się znów w stronę wyjścia, wprost na draba, który wysunął się naprzód z masywnym kordelasem w dłoni, podczas gdy jego towarzysz próbował naciągnąć cięciwę kuszy, kalecząc przy tym palce i sapiąc.

Arahon rzucił lewakiem prosto w twarz przeciwnika. Broń się nie wbiła, jak to bywa w karczemnych opowieściach – bo tylko na dobrze wyćwiczonych dystansach nóż uderza ostrzem za każdym razem. Wystarczyła jednak sama masa jelca koszowego – lewak wybił mężczyźnie kilka zębów, a Y’Barratora już przy nim był. Przebił mu brzuch rapierem i szarpnął ostrze ku górze, tak by oswobadzając je, rozerwać jednocześnie trzewia przeciwnika.

Powietrze zawibrowało od dzikiego ryku, buchnął smród nieczystości.

Wyjście było na wyciągnięcie ręki, bo grubas, który nie poradził sobie na czas z kuszą, czmychnął w bok. Y’Barratora widział już skąpaną w słońcu długą ulicę, czuł zapach morza wybijający się ponad śmiertelny odór, który natychmiast wypełnił wnętrze magazynu.

Twarz owiał mu chłodny wiatr.

– Nie pozwól mu uciec! Słyszysz, Kalhiro? Nie pozwól! – krzyczał Arcuzon zza beli wełny.

Y’Barratora podniósł z ziemi lewak, wytarł go dokładnie o spodnie, po czym niespiesznie się odwrócił i uniósł rapier nad głowę. Ponurym, pełnym rezygnacji wzrokiem spojrzał w głąb pomieszczenia, tam gdzie między nim a zemstą stało kobiece widmo w białej koszuli.

Wiedział, że musi doprowadzić sprawę do końca.

* * *

Holbranver obserwował drobinki kurzu, które tańczyły w promieniach światła wpadającego do królewskiej biblioteki przez okna wysokie jak piętrowa kamienica. Śledząc nagłe zwroty i spiralne tory lotu małych cząsteczek, rozmyślał o ukrytych mechanizmach świata.

Był jednym z tych ludzi, którzy zawsze w zwykłym szukali niezwykłego, którzy nie bali się zadawać pytań uznawanych przez innych za dziecinne. Jak choćby to: dlaczego cienie żywych istot tak różnią się od cieni martwych przedmiotów? Jak działa tajemnicza, zawieszona na nieboskłonie siła, która prześwietla ludzi niczym witraże, rzucając na ziemię ciemne projekcje ich wnętrza, w których można dostrzec nawet zarys kości? Dlaczego słoneczny cień książki czy słupa jest całkiem martwy, cień drzewa w co bardziej wyczulonych duszach budzi jakieś drgnięcie, cień konia jest już dość niebezpieczny, a cień drugiego człowieka może zgubić pewniej niż kula wystrzelona w czaszkę, jeśli jest naprawdę gęsty i ciemny, jak w Serivie? Dlaczego dotyczyło to tylko cieni rzucanych w pełnym słońcu? Dlaczego w blasku księżyca albo świec ludzie mogą swobodnie witać się, przytulać, zabijać, bez obawy o przypadkowe złączenie?

Nagle rozległo się bicie wielkiego zegara, drzemiącego na końcu biblioteki, za sięgającymi sufitu regałami. Ten odgłos odbijał się pod sklepieniem, z którego spoglądały postaci z antycznych scen: nalane, szczęśliwe, o pełnych biodrach i gołych biustach. Kpiące sobie z pokręconej sylwetki uczonego, którego lewe ramię uniesione było wyraźnie wyżej niż prawe, golenie wyglądały, jakby prostowano je na beczce, drobne, wodniste oczy widziały świat tylko dzięki parze grubych szkieł, a ucięty czubek nosa zakrywała skórzana zaślepka.

Holbranver się wzdrygnął. Wstał z fotela i ruszył w stronę jednego ze stołów pod ścianą. Stało tam urządzenie do cieniotypowania. Ostrożnie wyciągnął z niego szklaną płytkę, pokręcił głową i westchnął. Potem wrzucił pół jabłka do komory nacieniowej, w której siedział królik.

Oprócz zwierzęcia i Holbranvera w pomieszczeniu nie było nikogo. Tylko na chwilę ktoś mignął między arkadami otaczającymi bibliotekę – może dworzanin, może szpieg eklezjarchy. Holbranver nie miał nawet komu się poskarżyć, że pierwszy raz w życiu jest całkowicie bezsilny.

Gdyby chociaż znajdował się w swojej przytulnej izbie! Tutaj miał trudności z zebraniem myśli. Nie lubił pracować na widoku, w ogromnym, zakurzonym pomieszczeniu. Król jednak chciał mieć Holbranvera pod ręką, a on, jako człowiek króla, musiał być mu posłuszny.

Władca miał do niego słabość, choć serivska szlachta gardziła uczonymi jeszcze bardziej niż kupcami lub bankierami. Od dwóch lat trzymał Holbranvera w Serivie i płacił mu za budowanie wymyślnych wag oraz za alchemiczne eksperymenty.

Dworska kariera uczonego zaczęła się od paradoksu, który pół wieku temu odkryli kupcy z Branvii. Złoto, kupowane przez nich w ibryjskich koloniach, po przewiezieniu na Północ traciło odrobinę swojej wagi, czego nie dało się wyjaśnić chciwością marynarzy ani nieuwagą faktorów. Holbranver jako pierwszy skonstruował wagę tak czułą, by pozwoliła określić współczynnik tej utraty, a że urządzenie było tylko jedno, na dodatek dość skomplikowane w obsłudze, osobiście pół roku podróżował lądem i morzem do Ibru, by ważyć tam różne materie. A potem, gdy wraz z całym dobytkiem wracał na Północ, po drodze dwa razy spotkał korsarzy i przeżył dużo groźniejszą przygodę z czerwonką. Ale rok tułaczki po świecie, w towarzystwie córki oraz ibryjskiego niewolnika, pozwolił mu stwierdzić, że na dalekim Południu wszystkie rodzaje materii, łącznie z bazowymi elementami, takimi jak rtęć czy ziemia, są cięższe o półtora setnej części niż na Północy.

Król Serivy, pełen uznania dla jego odkrycia, zaproponował mu patronat. Postanowił wykorzystać talent uczonego i zatrudnił go do wyjaśnienia kolejnej wielkiej tajemnicy – tego, czy ciało po śmierci staje się lżejsze.

I tak Holbranver został naczelnym wrogiem eklezjarchy Andreosa (jeśli nie był nim już od chwili, gdy padły na niego podejrzenia, że w swojej pracowni w Holbranvii rozkrawał i rysował martwe ciała). Uczonemu to nie przeszkadzało. Zabrał się do nowej pracy z zapałem, nie dosypiając, nie dojadając. Wydawać się mogło, że kolejne wagi, które budował, wysysały z niego siły niczym ibryjski ghoul.

Potem czekało go jeszcze trudniejsze zadanie. Poznał niemal wszystkich serivskich medyków, gdy szukał pacjenta, który byłby na skraju życia i śmierci, a w dodatku nieprzytomny, tak aby jego ruchy nie zakłócały wskazań wagi. Odkrył, że warunki te spełniają ludzie ukąszeni przez rzadki gatunek węża; konali oni całymi dniami, tężejąc niczym marmurowy posąg. Wyszukiwał ich w całej prowincji, a potem siedział godzinami u wezgłowia ich łoża, jak opasła karykatura śmierci, obok swojej wielkiej konstrukcji, z córeczką, która wpatrywała się rozszerzonymi oczyma we wskazówki, kiedy Holbranver już słabł i przysypiał.

Udało mu się przeprowadzić trzy takie próby. Stworzył nawet teorię, według której w momencie śmierci pękało cieńprzestrzenne połączenie między człowiekiem a jego cieniem, które przez całe życie przyciągało ich do siebie z ledwie mierzalną siłą. Nim jednak zakończył pracę, nim zmierzył siłę przyciągania ludzi i cieni, kolejna rzecz rozproszyła jego uwagę. Przeczytał bowiem traktat pewnego szlifierza kamieni szlachetnych z Prahovi o tym, jak światło słońca zmienia właściwości, gdy przechodzi przez pryzmaty oraz wąskie szczeliny. Holbranver porzucił wagi i szalki, zaczął wertować zakurzone dzieła anatozyjskich uczonych, rozmawiał z cieńmistrzami, siedem dni z rzędu nocami chodził po swojej komnacie od ściany do ściany, rozmyślając, i chyba zmarłby z głodu, gdyby Sanne nie przynosiła mu posiłków.

Potem przystąpił do eksperymentów. Udało mu się przekonać do nich młodego króla i wkrótce w mieście krążyła plotka, że władca pół dnia spędził w jego pracowni na podeście, bez ruchu, podczas gdy diabeł Holbranver trzymał przed nim jakieś pudełko i mówił do panującego (że też śmiał!), żeby ten siedział spokojnie i się nie ruszał – jak do konia, któremu kują kopyta.

Ale to co miało być idealnym królewskim cieniotypem, okazało się czymś zgoła innym, niespodziewanym. Kiedy Holbranver przypominał sobie obraz, który zobaczył dziś rano na ścianie izby, czuł, jak pocą mu się dłonie. Władca nalegał, by Holbranver pokazał wyniki swoich eksperymentów, szambelan zaś niedwuznacznie sugerował, że już od dawna nie przedstawił on żadnych odkryć, a przecież uczony bez odkryć jest jak malarz bez obrazów – nieprzydatny, bezużyteczny, a już na pewno niegodny dwunastu złotych escudo miesięcznego stypendium.

Holbranver wiedział, że jego najnowsze odkrycie wykracza poza optykę i mierzenie wagi. Wchodziło za to na niebezpieczne tereny filozofii oraz teologii, gdzie doświadczenie miał marne. Uważał się przecież tylko za dociekliwego zegarmistrza, który matematyczne i mechaniczne prawidła próbował zastosować do innych dziedzin życia.

Pierwszy raz w życiu Holbranver potrzebował pomocy.

Pomyślał o córce. Wtedy pod sklepieniem biblioteki odbił się echem dźwięk szybkich kroków. Uczony daleki był od wiary w znaki, ale zbieg okoliczności go zastanowił. Oto nadchodziła Sanne, jak na zawołanie.

Podniósł wzrok. Przez szkła ciężkich binokli jego oczy przypominały ślepia ryjówki.

– Gdzie ty się podziewasz, dziecko, kiedy akurat cię potrzebuję?

– Papa sam mówił, żeby nie siedzieć tutaj, wyjść do ogrodu. Przyszłam nakarmić królika. Już pierwsza.

– Nakarmiony, Sanne. Nie wiem, czemu żywię to bezużyteczne zwierzę. Nie ma z niego żadnego pożytku.

Dziewczynka podeszła do stołu przy oknie, a jej płowe włosy zalśniły w promieniach słońca. Podniosła ciemną zasłonę. Pogładziła zwierzę ostrożnie, by nie zahaczyć o jego cień.

Królik miał dwie głowy, przy czym jedna wydawała się martwa. Sterczała z karku pod dziwnym kątem, jak uschnięta i pokurczona połówka orzecha. Umieszczone w niej oczy, ciągle otwarte, były zasnute bielmem i wyschnięte.

Ta dodatkowa głowa musiała być dla zwierzęcia wielkim ciężarem, bo było słabowite i chore. Sierść z brzucha schodziła mu całymi płatami. Nie przeszkadzało to Sanne drapać go za uchem z pogodnym uśmiechem, choć większość dziewczynek uciekłaby na sam widok stworzenia.

Holbranver przypomniał sobie, że gdy sam był w jej wieku, rozcinał i malował węglem martwe zwierzęta. Córka może i miała kanciastą, twardą twarz matki o drobnych ustach i wysokim czole, tak różną od okrągłych, delikatnych obliczy serivskich dam. Jednak charakter oraz usposobienie odziedziczyła po ojcu. Bardzo to Holbranvera martwiło.

– Sanne… powiedz mi… co robimy, kiedy sami nie znamy odpowiedzi na pytanie?

– Czytamy książki, papo.

– A jeśli i tam nie ma odpowiedzi?

– Wtedy… radzimy się papy – zaśmiała się Sanne.

– A jeśli papa nie zna odpowiedzi?

Popatrzyła na niego, nagle poważna i lekko zaniepokojona. Aureola pozłoconego światłem kurzu wisiała nad jej głową.

– Może papa powinien spytać wujka Remarca? Albo innego z wujków.

Mówiąc o „wujkach” Sanne miała na myśli doktorów Królewskiego Uniwersytetu Serivy, czyli jedyne w mieście osoby, z którymi Holbranver się spotykał.

Uczony pogładził córkę po głowie.

Znał przecież odpowiedź. Powstrzymywała go tylko osobista duma oraz obawy przed upublicznieniem odkrycia.

Nachylił się do ucha Sanne, a potem rzekł:

– Zaniesiesz wiadomość wujowi Remarco. Uważaj tylko, mam wrażenie, że ktoś mnie dzisiaj obserwuje.

– Nie martw się, papo.

Holbranver wyszeptał córce wszystko do ucha. Wolał nie ufać papierowi. Zbyt wielu miał wrogów wśród dworzan i sług eklezjarchy.

– Zrozumiałaś? – spytał na koniec.

– Paaapo – Sanne udała oburzenie.

– Dobrze, to zmykaj, szybko.

Skinęła główką i wybiegła z biblioteki.

Patrząc, jak córka znika w ciemnym korytarzu, Holbranver zdał sobie sprawę, że rozpoczął coś, czego nie będzie już w stanie zatrzymać.

Westchnął ciężko i wrócił do stołu.

IV

Y’Barratora zaczynał pojedynki w pozycji zwanej diestro. Stojąc na prostych nogach, bokiem do przeciwnika, wyciągał rapier przed siebie, celując wrogowi prosto między oczy, a potem mierzył go uważnie wzrokiem spod cienia szerokiego kapelusza.

Na ludzi spoza Vastylii pozycja ta działała szczególnie deprymująco, mieli bowiem wrażenie, że każdy krok zbliża ich do czubka długiego rapiera, który zawsze mieli tuż przed oczyma. Często nie zdawali też sobie sprawy z ukrytej energii, która tkwiła w lekko wygiętym biodrze szermierza, w nodze, na której spoczywał cały ciężar ciała. Szkoła północno-wschodnia nauczała, że kolana zawsze powinny być ugięte, a nogi szeroko rozstawione, by w każdej chwili mieć siłę do skoku. Jednak w Serivie było wielu znakomitych mistrzów, którzy zamiast tego kazali uczniom odkrywać siłę ukrytą w biodrze. Nieobeznani z tajnikami serivskiej szpady szermierze bywali zdumieni tym, jak niespodziewany i daleki wypad potrafił wykonać Y’Barratora z diestro, pozycji, zdawałoby się, niegroźnej jak rozładowana cieństrzelba.

Dzięki temu parę walk z obcokrajowcami udało mu się zakończyć jednym ciosem.

Większość tych, którzy nie dawali się zmylić nagłemu wypadowi, popełniała jednak inny błąd. Nie chcąc napierać wprost na wycelowane w nich ostrze, próbowali zbić je na bok, na co Y’Barratora im pozwalał. Co więcej, nie parował uderzenia, tak że broń przeciwnika napotykała tylko powietrze, ten tracił równowagę, a Arahon przechodził w krótką demi-volte, połowę obrotu połączoną ze skróceniem dystansu. Była ona możliwa, bo ostrze przeciwnika było w tej chwili z boku Y’Barratory. Szermierz wkręcał się jak śruba w dystans dzielący go od przeciwnika, a potem kończył sprawę lewakiem.

Teraz, gdy kobieta i rzezimieszek Arcuzona natarli, nie czekał. Uderzył z wypadu na tego drugiego, pchnął go, zbił lewakiem jego kordelas i chciał kontynuować natarcie, ale kobieta zasypała go gradem pchnięć i cięć tak szybkich, że przełamała inicjatywę Arahona. Skupił się więc na jej ciosach, a wtedy partner najemniczki rzucił się na niego, próbując obalić go na ziemię.

Arahon odskoczył za belę materiału, próbując rozdzielić przeciwników. Sparował błyskawiczne pchnięcie kobiety, zanurkował za stelaż z towarem, po czym lewą ręką chwycił stołek. Kalhira i jej towarzysz odruchowo się uchylili, ale Arahon rzucił ciężkim meblem nie w nich, lecz w okiennicę wysokiego świetlika.

– Spodziewałam się więcej po słynnym… – zaczęła dziewczyna, ale śmiech zamarł jej na ustach, bo z góry wlał się do środka złoty blask.

Y’Barratora prześlizgnął się tanecznym ruchem między nią a rzezimieszkiem, a potem dosłownie rozpłynął w cieniu pomiędzy stertami materiału, zupełnie jakby pochłonęła go ziemia.

Ale to było tylko złudzenie i nim oślepiona blaskiem Kalhira zdołała go wypatrzyć, rozległ się krzyk przerażonego Realta Arcuzona.

Y’Barratora szedł w stronę światła, prowadząc przed sobą kupca, któremu przyłożył do szyi sztylet.

Stanęli we dwóch bokiem, tak że miejsce, w którym Y’Barratora wykręcał do tyłu ramię Realta, było jeszcze w cieniu, ale ich barki i głowy, niemal się stykając, znajdowały się już w plamie światła.

– Zabij go! – krzyczał Arcuzon. – Zabij!

– Nie mogę. – Kalhira opuściła ostrze.

– Ty ździro, ty kurwo portowa, mówiłaś, że nie takich usiekłaś! Strach cię obleciał?

– Pan nie rozumie, panie Arcuzon – odparła ze swoim dziwnym akcentem dziewczyna, wskazując czubkiem szpady cienie rysujące się pośrodku słonecznej plamy.

Dopiero teraz kupiec spojrzał w dół i zawył:

– Oszalałeś, Arahon! Nie zrobisz…

– Zrobię.

– To działa w obie strony.

– A co byś prędzej stracił: życie czy kawałek duszy? I tak nie mam jej wiele.

– Inkwizycja…

– Nie tyka takich jak ja. Powinieneś to wiedzieć. Ryzyko znaczne, zysk mały.

– Oszalałeś, nie odważysz się! – krzyknął ponownie kupiec.

– W rzeczy samej – odparł Y’Barratora.

Pchnął Realta z całej siły w kierunku Kalhiry, bo nie uśmiechało mu się zespolenie z taką gnidą jak on. Zawsze coś mogło po tym zostać, skaza na całe życie, równie groźna jak niezabliźniona rana.

Kalhira nie złapała patrona. Przeciwnie, pchnęła go łokciem w bok, unosząc rapier, ale zabijaka przy niej nie był już tak rozsądny. Może myślał, że zdoła obronić pracodawcę, może zareagował odruchowo, widząc, jak jego pan leci twarzą na deski. Podtrzymał Arcuzona i nawet nie zauważył ostrza rapiera, które jak błyskawica wystrzeliło ponad ramieniem kupca i wbiło mu się w oko.

Kalhira natarła w tym samym momencie, ale Y’Barratora zbił jej cios lewakiem, a potem odskoczył, uwalniając rapier.

Zdjęła kapelusz, odrzuciła go na bok. Świsnęła kilka razy ostrzem.

– Arcuzon mówił, że jesteś jedną z najlepszych szpad w Serivie – powiedziała. – Przypłynęłam uczyć się od tutejszych mistrzów. Ty dasz mi pierwszą lekcję.

– I to zaraz, za darmo – odparł mężczyzna. – Odejdź. Idź do portu, wsiądź na statek i wracaj tam, skąd przypłynęłaś.

– Wiesz, ilu posłałam do diabła?

– No widzisz, najwyższy czas i na ciebie! Idź więc do diabła i nie pchaj się tam, gdzie cię nie chcą.

Dziewczyna prychnęła. Rzuciła się na niego z pchnięciem szybkim jak mgnienie oka. Zrozumiał, dlaczego była tak pewna siebie.

Bez krępujących ją z obu stron zbirów stała się dużo groźniejsza. Była zwinna, gibka. Z nogami lekko ugiętymi w kolanach, z szeroko rozstawionymi stopami zadawała pchnięcia wściekłe jak rozjuszona kobra. Wyrzucała przy tym do przodu całe ciało w agresywnych wypadach rodem ze wschodniej szkoły mistrza Angela Viggianiego. Y’Barratora potrafił sobie wyobrazić, że w swoich okolicach była najlepsza – pierwsza szpada jakiejś nadmorskiej krainy. Ale tak jak prowincjonalni szermierze, którzy przybywają co roku na zawody o podwiązkę królowej, przeliczyła się, przypływając do Serivy. Bo tu wielu chłopców przyuczano do szpady, odkąd zaczynali chodzić.

Złożyli się, odbili od siebie ze szczękiem rapierów, znów złożyli. Y’Barratora naparł całym ciałem, tak że musiała ustąpić. Zamienili się miejscami, a wtedy Kalhira zaklęła, bo zrozumiała już, co się dzieje. Jej przeciwnik nie miał zamiaru walczyć, chciał tylko zmienić pozycję, dokonać zręcznej roszady, po której stanął nad gramolącym się z ziemi kupcem.

Nie spuszczając kobiety z oczu, szermierz wbił lewak aż po jelec w sam środek karku Realta Arcuzona.

Nawet nie spojrzał w dół, gdy bogaty i wpływowy kupiec z Serivy, który jadał przy jednym stole z grandami dwóch rodów, zarzęził, zwinął się w kłębek, bluznął z ust ciemną krwią i zmarł. Ponieważ zawsze znajdowałem wielką radość w liczbach, zdradzę wam, że Arcuzon był trzydziestą dziewiątą osobą, która zginęła z ręki Y’Barratory.

– Morderca – syknęła kobieta.

– I kto to mówi?

– W plecy? Leżącego? Tak się walczy w Serivie?

– Lepiej wabić ludzi w pułapkę i atakować we troje?

– Drań.

– Posłuchaj mnie. Arcuzon nie żyje, więcej ci nie zapłaci. U nas mówi się, że śmierć zleceniodawcy rozwiązuje kontrakt. Historia skończona. Odejdź.

Bardzo pragnął, by Kalhira zrozumiała. Chciał uniknąć walki tak mocno, że zrezygnował nawet z planu przesłuchania Arcuzona. Miał jednak nieprzyjemne wrażenie, że ta sama duma, która pchnęła dziewczynę, by chwycić za rapier w świecie opanowanym przez mężczyzn, by krzyżować ostrza z piratami i zawodowymi mordercami, będzie przyczyną jej zguby.

– Arcuzon miał rację. Jesteś jak wściekły pies. Mogłeś uciekać, ale wolałeś chłeptać krew.

– Ty po krew przypłynęłaś aż do Serivy. Jeszcze możesz się cofnąć. To nie zabawa. Jeśli zaczniemy, jedno z nas zginie.

– Nie wiedziałam, że słynny Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora jest taki strachliwy.

Nie zdobył się na to, by uderzyć pierwszy. Chciał zachować nadzieję do ostatniej chwili. To Kalhira rzuciła się na niego z furią.

Była zwinna i szybka, znała kroki i uderzenia, ale on ćwiczył całe życie. Jego ruchy były oszczędne, a jednak silne i szybkie. Miał trochę większy zasięg dzięki długości ramion i masywnemu, wojskowemu rapierowi. Na trzy jej ciosy zadawał jeden, ale znacznie groźniejszy. Już przy pierwszej wymianie pchnięć prawie przeszył ją na wylot.

Uśmiech szybko znikł z twarzy kobiety, ustępując miejsca ponurej determinacji. Prawdopodobnie nigdy nie walczyła z takim przeciwnikiem. Y’Barratora był adeptem Magicznego Kręgu – starej serivskiej szkoły walki. Jego pierwszy nauczyciel, jednooki Portończyk, który trenował go dawno temu w rodzinnej posiadłości zwanej Saranche, był uczniem twórcy owej szkoły, mistrza Carrandity.

Arahon na całe życie zapamiętał dwie karty gęsto pokryte liniami i czarnymi obrysami stóp, których schematy Portończyk wbijał mu do głowy przez dwa lata. Swoim uczniom Y’Barratora rysował je z pamięci.

Jeśli słysząc „magiczny krąg”, myślicie o gusłach, zaklęciach, proszkach z rączek noworodka, srodze się mylicie. Magiczny Krąg miał z czarnoksięstwem tyle wspólnego, ile Pchnięcie Królowej z Gonzagą IV, królową matką. Była to technika zrodzona z połączenia geometrii i szermierki. Każda sytuacja między walczącymi zamykała się w pełen przekątnych wielobok, a raczej dwa wieloboki, które można było narysować wokół obu fechmistrzów. Rozmiar i liczba linii zależały od długości ramion i broni walczących, od tego, którą ręką wiedli, a w której trzymali sztylet. I jak w geometrii wszystko dało się opisać liniami, tak na każdy układ rąk, stóp i broni, który przeciwnik mógł przyjąć w swoim kręgu, istniała dobra kontra.

Gdy jeden walczący przybierał jakąś pozycję, opierając stopy tam, gdzie na kartach były czarne obrysy, i układając broń wzdłuż jednej z linii, część kręgu przeciwnika stawała się potencjalnie zagrożona. Lub wręcz odwrotnie – trudna do zaatakowania. Dobry mistrz kręgu widział to wszystko, dorysowywał w głowie pola rażenia, linie potencjalnych ciosów, obrysy stóp, a potem uderzał, jednak tylko kiedy rzeczywiście miał okazję. Na przykład gdy nogi wroga znalazły się w pozycji, która dawała możliwość bezpiecznego podejścia pod określonym kątem. Lub kiedy broń atakującego pokrywała się z linią, na której parowanie ciosu idącego z określonego kierunku było trudne.

Sztuka Magicznego Kręgu polegała na natychmiastowym dobieraniu najlepszej kontry do tego, co robi przeciwnik. Wymagała jednak pamięci tak doskonałej, wyobraźni tak bogatej, myśli tak szybkiej, że tylko nieliczni szermierze w Serivie w pełni ją rozumieli i potrafili się nią posługiwać. Na dodatek źle wyuczona, technika ta była dużo groźniejsza dla posługującego się nią szermierza niż dla jego wrogów.

Teraz, nie spuszczając oczu nie tylko z ostrza, ale i ze stóp, bioder oraz kolan przeciwniczki, Arahon błyskawicznie odpowiadał ciosami. Dziewczyna miała wrażenie, że mężczyzna przewiduje w jakiś niezwykły sposób przyszłość. Zanim rozwinęła do końca swój atak, Y’Barratora miał już gotową odpowiedź. Kilka razy ledwie nadążyła z parowaniem, jej garda lekko drżała.

Ale Y’Barratora również był zaskoczony jej sposobem walki. Za każdym razem, kiedy myślał, że dziewczyna się cofnie, wewnątrz jej ciała zaczynała działać jakaś tajemnicza sprężyna, dzięki której niezależnie od tego, jak mocno przycisnął ją serią ataków, Kalhira zaraz odpowiadała jeszcze mocniej.

Wymieniali ciosy długo, w milczeniu, stukając o deski obcasami, wzbijając tumany kurzu.

Kątem oka mężczyzna widział rozłożone na stelażach bele materiałów. Gdyby dziewczyna była zwykłym zbirem, zacząłby wodzić ją wokół, szukać okazji, by na nią coś zepchnąć, wybić ją z rytmu i zakłuć celnym ciosem. Ale to nie była już walka z trzema przeciwnikami. To był pojedynek z kimś, kogo imię znał – a pojedynki rządziły się zgoła innymi zasadami, nawet jeśli tym razem jedynym świadkiem były wytrzeszczone, martwe oczy Arcuzona.

Y’Barratora starał się skupić tylko na walce, ale między błyskami długich ostrzy ciągle widział twarz dziewczyny. Wiedział, że gdyby spotkali się w innych okolicznościach, pewnie zostaliby przyjaciółmi, może nawet kochankami. Wizja ta wciąż go hipnotyzowała. Mógł przecież próbować rozbroić przeciwniczkę. Albo ją ogłuszyć, ranić niegroźnie, darować jej życie, zostać przewodnikiem po Serivie.

Ta możliwość kusiła go aż do chwili, gdy uderzyli jednocześnie, a jego rapier w ostatniej chwili prześlizgnął się ponad jej ostrzem, zsunął po koszu, wbił w jej lewe oko i zagłębił w szarych płatach mózgu.

Gdy upadała na ziemię, Y’Barratora zdał sobie sprawę, że popełnił śmiertelny błąd.

Zbyt mocno skupił się na walce i własnych myślach, zapominając o plamie światła, która była tuż obok. I o własnym cieniu, który na niej widniał. Kalhira osunęła się tam, wydając ostatnie tchnienie. Y’Barratora odskoczył jak oparzony, ale na krótką chwilę, nim światło zgasło jej przed oczyma, połączyli się.

To było jak rozbłysk prochu. Na jedno mgnienie przeszył go ból w lewym oczodole – i błysnęły wspomnienia: rzędy twarzy, forteca na smaganej wiatrami skale, ostra zieleń dżungli, dziwna, złowroga twarz ibryjskiej szamanki, zdrada, smutek, urażona duma i głosy, setki głosów; słowa z całego życia, z tuzina żyć przelatywały mu przez głowę, a większość była w języku, który już prawie zaczynał rozumieć, gdy wszystko nagle się skończyło.

Kawaler Y’Barratora się zatoczył.

Zaraz potem odwrócił głowę, by nie patrzyć na kobietę. Posławszy do grobu wielu ludzi, wiedział, że lepsze już dziwne uczucie pustki, braku zakończenia, które zawsze go dopadało, kiedy zostawiał za sobą trupy, nie poświęciwszy im nawet jednej chwili uwagi, niż widok martwych twarzy, które przylepiały się do powiek tak mocno, że zmyć ich nie mogły ani powódź wina, ani najgłębszy sen.

Jak twarz Ariega, którego zabił ubiegłej nocy.

Arahon przeszukał jeszcze tylko Realta i wyciągnął mu zza pazuchy dość pękatą sakiewkę. Schował ją za pas, a potem wyszedł na zewnątrz, zanurzył się w tętniącym życiem, gwarnym mieście.

Już w świetle dnia zdał sobie sprawę, że wie o tej kobiecie o wiele za dużo. Nazywała się Kalhira Elriwa Almuahar, pochodziła z ciepłej wyspy Patry u wybrzeży północnego Ibru. Było coś jeszcze, jakaś myśl o bardzo ważnej misji i spisku, która musiała przyjść w trakcie krótkiego zespolenia, ale Y’Barratora ją zdusił. Ruszył energicznie przed siebie, chcąc jak najszybciej oddalić się od składu sukiennego i czterech trupów.

Wydawało się, że cień pozostał na chwilę w tyle za swoim właścicielem, jakby chciał jeszcze raz spojrzeć na ciała – i uchylił kapelusza.

V

Sanne wybiegła na korytarz, a potem w światło, na wielkie pałacowe schody, z których roztaczał się widok na dachy i place Serivy, na jej tarasy, dwie zatoki oraz skrzące się morze. Zbiegła na dół, wpadając niemal na damy dworu, którym przerwała długi rytuał la baila, dworskiego wyminięcia się, stosowanego w jasnej porze przez kulturalnych ludzi.

Przemknęła uliczkami dzielnicy pałacowej. Raz czy dwa ktoś krzyknął za nią, bo niemal nastąpiła mu na cień, mijając ludzi dużo bliżej, niż o tej porze pozwalały serivskie obyczaje. Prześlizgiwała się przez świat pełen straganów, przechodniów, powozów oraz bezcienistych koni równie szybko, jak przez czarny świat cieni. Była zwinna. Na Północy zwykła ganiać dla zabawy koty i psy, ale w Serivie prawie nie spotykało się małych zwierząt. Surowe prawo zakazywało trzymania w mieście stworzeń, którym nie obcięto cienia, usługi cieńmistrzów zaś były drogie.

Wkrótce Sanne znalazła się pod domem Remarca Marteneza, rektora serivskiego uniwersytetu, przewodniczącego Królewskiej Rady Teologicznej, którego nazywała po prostu łysym wujkiem.

Martenez miał słabość do Holbranvczyków, bo jego druga żona pochodziła z Alefbaach, rodzinnych stron Holbranvera. Zmarła przed pięciu laty kobieta może i miała głos jak zardzewiała żelazna brama, tyłek niczym wór z wełną, a także zwyczaj puszczania głośnych wiatrów, lecz kiedy odeszła z tego świata, mistrz Remarco już podczas pierwszej cichej nocy zdał sobie sprawę, jak bardzo brakuje mu małżonki, i rzewnie zapłakał.

Z Holbranverem spotykał się oficjalnie w sprawach naukowych, nieoficjalnie zaś po to, by grać w szachy przy kielichach ciężkiego serivskiego porto. Ale tak naprawdę po to, by słysząc surowy akcent Holbranvera i wypytując go o rodzinne strony, wspominać swoją drogą żonę, jej pokrzykiwania, chrapanie i wiatry, a potem, pomiędzy ruchami figur, ocierać sobie kącik oka chusteczką.

Sanne nie sięgała jeszcze do kołatki, więc po prostu otworzyła drzwi i wbiegła do środka. Remarca znalazła w gabinecie na dole, z wielkim tomem na kolanach, chrapiącego donośnie.

– Tato przesyła wiadomość! – krzyknęła tak głośno, że łysy wujek aż podskoczył.

– Sanne? – spytał, przecierając oczy. – To miło z twojej strony, prawda, ale co się stało z Armandem? Mała dziewczynka, prawda, nie powinna biegać sama po ulicach.

Sanne się skrzywiła.

– Nie jestem małą dziewczynką. A to ważne, bardzo, bardzo ważne. Armand jeszcze by coś przekręcił albo komuś opowiedział. Papa myśli, że już od dawna płacą mu ludzie eklezjarchy lub szpiedzy Detrana. A najpewniej i jedni, i drudzy.

Dopiero teraz Remarco obudził się na dobre. W jednej chwili starcza powolność opadła z niego jak ołowiany płaszcz, wzrok mu się wyostrzył. Skoro wiadomość była sekretna, widział trzy możliwości. Pierwsza: Holbranver wciąż kontynuował swoje urągające prawu i obyczajom praktyki krojenia trupów. Wykroił coś nowego, czym chciał się niezwłocznie pochwalić. Druga: znowu dał się wciągnąć w pałacowy spisek, który skończy się czyjąś śmiercią. Trzecia: wygadał się z heretyckimi teoriami eklezjarsze, trafił do Wieży Głodowej, a teraz oczekuje pomocy.

Dał Sanne znak, by mówiła, a ona słowo w słowo powtórzyła wiadomość od ojca. Holbranver opisywał w niej pobieżnie własne odkrycie, podkreślał jego wagę, zapowiadał prezentację i prosił o spotkanie doktorów różnych dyscyplin oraz dyskusję, która mogłaby rzucić na jego rewelacje nieco więcej światła.

Gdy skończyła, Martenez był siny jak trup.

– To niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Powiedz tatusiowi, że owszem, mogę, prawda, zaprosić kilka osób z akademii. Lecz tak niezwykły koncept będzie wymagał niezwykłych dowodów. Mam nadzieję, że twój ojciec wie, co robi, bo – na Wielkie Światło! – inaczej popadnie w śmieszność taką, że sam król nie pomoże. Już słyszę, jak mówią w korytarzach uniwersytetu: „Kolejny raz przeklęty Holbranver kpi z nas wszystkich, a mistrz Martenez mu w tym pomaga!”. Koniec, moja droga, koniec nas obu! Gdyby jednak, prawda, udało się… Wtedy mówiliby: „Holbranver jest największym mędrcem od czasów Alrestela, a jego nauczyciel, mistrz Martenez, to człowiek równie wielkiego umysłu”… Na Wielkie Światło, mam nadzieję że się nie myli!

– Tak, wujku. Niech się wujek nie martwi, papa nie zawiedzie.

– To się jeszcze okaże, moja droga. To się jeszcze okaże… Posłuchaj, przekaż papie, żeby przygotował pokaz na jutro. Ściągnę kilka zaufanych osób o piątej do Sali Medyków. Wracaj stąd prosto do domu, głównymi ulicami. Nie daj się nikomu zaczepić, a przede wszystkim – na bożki Ibru! – nie mów nikomu o tym, co zrobił tata. Nikomu, rozumiesz. Jedno nieopatrzne…

Nagle przerwał, bo wydało mu się, że pod drzwiami usłyszał szurnięcie. Ale że nic takiego się nie powtórzyło, a mistrz Martenez był pewien, że są w domu sami, odwrócił się znowu do dziewczynki.

– Tak, wujku – powiedziała Sanne. – Rozumiem.

– No dobrze. Uciekaj już, dziecko – odparł, wyciągając ze szkatułki małą cukrową kulkę.

– Nie jestem już… – zaczęła Sanne, ale po chwili wzięła cukierek i wybiegła z pracowni.

Zaraz po tym, jak dziewczynka wyszła z domu mistrza Remarco, opuściła go również plotka. Wykluła się ona w głowie gosposi mistrza, pani Marhijas, która przyszła z targu dużo wcześniej niż zwykle, a po drodze do kuchni na chwilę zatrzymała się pod drzwiami gabinetu. Podsłuchana rozmowa tak ją pobudziła, że gdy tylko rozpakowała koszyk, pobiegła do przyjaciółki, której mąż – pozbawiony chwilowo pracy szczurołap – również był akurat w domu. Podsłuchując rozmowę kumoszek, mężczyzna zdał sobie sprawę, że wieść może być warta kilka srebrnych monet. Udał się więc prosto do znajomego kupca, którego spichlerz uratował kiedyś przed plagą gryzoni. Za plotkę dostał garść pogiętych szekli, a kupiec poniósł ją dalej, do domu, gdzie została przejęta przez jego syna i córkę, po czym każdym z nich udała się w osobną podróż.

Syn przekazał ją przy kartach znajomym birbantom, oni szepnęli ją na ucho swoim patronom w nadziei, że przypodobają im się i zarobią trochę grosza. Patroni z trzech różnych rodów jeszcze tego samego dnia skonsultowali wieści z własnymi uczonymi. Dodatkowo na każdym etapie podróży plotka rozgałęziała się, trafiając do uszu kurtyzan, służby, przyjaciół, dzieci.

I w ten oto niezwykły sposób po zaledwie jednym dniu, z powodu jednej służącej, która zjawiła się pod drzwiami rektora Remarca Marteneza w nieodpowiednim momencie, do wieczora większość ważnych osób w Serivie wiedziała, że uczony z Północy zdołał odkryć coś, co urąga prawom natury.

Wszyscy kiwali głowami, próbując zgadnąć, cóż by to mogło być. I nawet najzagorzalsi wrogowie, zazdrośni uczeni, pałacowi konkurenci i sam eklezjarcha Andreos nie przypuszczali, że pokaz zakończy dworską karierę uczonego tak szybko i tak definitywnie.

Nie musiał się do tego przyczynić nawet donos, który Martenez napisał w chwilę po tym, jak Sanne opuściła jego dom.

* * *

Słońce dawno zeszło z zenitu, cienie się wydłużyły. Poranny zgiełk na ulicach ucichł. Im więcej przestrzeni pożerały ciemne plamy, które rozpełzły się po mieście, tym mniej ludzi wychodziło na zewnątrz. Zaczynała się popołudniowa sjesta, pora długich cieni, kiedy mieszkańcy Serivy w bezpiecznych schronieniach domów odpoczywali po dniu rozpoczętym przed świtem. Zbierano siły na wieczór, kiedy światło księżyca, bezpieczniejsze od przeszywającej poświaty słońca, pozwalało znów bez obaw wyjść na aleje stolicy, upić się, zatańczyć, bawić do rana.

Seriva prawdziwie żyła dopiero nocą i teraz, przyczajona, czekała niecierpliwie na zmierzch.

Y’Barratora nawet nie zauważył, że miasto się wyludniło. Szedł przed siebie, patrząc pod nogi, a cudze cienie wymijał bardziej dzięki przyzwyczajeniu niż świadomym wysiłkiem.

Sakiewka ze złotem (już policzył – pięć złotych escudo i kilka srebrnych reali) ciążyła mu na piersi. Nieczęsto miał przy sobie takie sumy. W Serivie ludzkie życia były tanie, podczas gdy dobra broń oraz informacja kosztowały. Kosztowali również medycy, alchemicy, kosztowała izba na ulicy Alaminho. Dlatego też fundusz, który Y’Barratora odkładał u znajomego bankiera na stare lata, był żałośnie skromny, mniejszy pewnie niż zawartość tego jednego mieszka.

Pomyślał, że może to dobry moment, by wstąpić do Beninga – łysego i kulawego handlarza, który sprowadzał do Serivy wiele cennych woluminów. Jakiś czas temu miał on na sprzedaż traktat szermierczy z doskonałymi rycinami, dzieło anonimowego mistrza, choć istniały podejrzenia, że jego autorem był sam Purpurowy Kaptur, Rechaur del Argone, w połowie krajów świata objęty infamią. Podobny traktat mógł niemal natychmiast podnieść prestiż podupadłej szkoły Y’Barratory.

Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora nie uległ jednak pokusie i nie zdecydował się odwiedzić księgarza. Choć miał prawo do zadośćuczynienia za zasadzkę zorganizowaną przez Arcuzona, za śmierć ucznia i przyjaciela, zdawał też sobie sprawę, że nie zarobił tych pieniędzy uczciwie ani zgodnie z kontraktem. Ernesto Rodrigano jeszcze żył i pewnie teraz niecierpliwie krążył po pokojach swojego pałacu przy Placach Sześciu Rodów, planując kolejne niegodziwości. Przez niego zginęło pięcioro ludzi, z których przynajmniej dwojgu – Ariego i tajemniczej kobiecie – Y’Barratora śmierci nie życzył.

Pięć istnień za pięć okrągłych, złotych escudo.

Nieliczni przechodnie rozstępowali się, gdy zamyślony szermierz szedł wąskimi uliczkami. W końcu dotarł pod znajomy dwupiętrowy budynek o bielonych ścianach i płaskim dachu, z malowanym na niebiesko balkonem, z którego widać było zaśmieconą ulicę. Tu nikt nie chciał już mieszkać – za blisko do Pękniętej Kopuły i stojącego w niej Żebra Północy, które ostatnio, jak patyk wsadzony w nurt strumienia, rozsyłało po cieńprzestrzeni zmarszczki i fale. Po tym jak kilka razy zdziczały tu cienie, zamożniejsi mieszkańcy porzucili domy. Na ich miejsce wprowadziła się biedota, a wraz z nią przyszli rzezimieszki, upudrowane dziwki, trędowaci i bezcieniści.

Arahon długo stukał kołatką, aż w końcu odpowiedział mu szczęk odsuwanych rygli. Skrzydło się uchyliło, a wtedy w wąskiej szczelinie zobaczył śniadą, pociągłą twarz o długim szlachetnym nosie i zaciśniętych ustach pokrytych warstwą karminu. Poniżej zaś – dłoń i nieduży pistolet z kolbą z ciemnego drewna inkrustowanego kością słoniową.

Przez chwilę Y’Barratora nie wiedział, czym to się skończy. Oczy donny Iorandy jak zawsze były chłodne i nieprzeniknione.

Wyciągnął zza pazuchy sakiewkę, a wtedy drzwi otworzyły się na oścież.

– Wujek Arahon! – dobiegło gdzieś z ciemnego wnętrza, a zaraz potem wystrzeliła stamtąd mała postać, dopadła mężczyznę i objęła go za nogi.

Y’Barratora bez słowa zmierzwił chłopcu włosy, spoglądając jednocześnie na donnę Iorandę, by mieć pewność, że kobieta to aprobuje. Potem wszedł do środka.

Wnętrze na pewno nie było ubogie, wydało mu się nawet, że odkąd był tu ostatnio, zmieniły się zasłony, a w głównej izbie na piętrze pojawiła się mała drewniana toaletka. Y’Barratora złapał się na rozmyślaniach o tym, dla kogo Ioranda mogła się tak malować, i zaraz się zganił. Kiedyś była damą, nic dziwnego, że wciąż chciała odpowiednio wyglądać. A nawet jeśli sprzedawała się komuś, jak wtedy kiedy po śmierci męża znalazł ją w skrajnej nędzy, nie miał prawa jej oceniać, choć sama myśl o tym, że mogła znowu przyjmować klientów, wzburzyła w nim krew.

Nie wiedząc, co zrobić, usiedli za stołem. Chłopiec uznał to za zaproszenie i zaraz wskoczył szermierzowi na kolana. Zrobił to zupełnie bez zastanowienia, co trochę zmieszało Arahona. W tym wieku powinien już pytać o zgodę, nim naruszy prywatną przestrzeń drugiego człowieka – tym bardziej że słońce jeszcze nie zaszło.

– Wujku Arahon! Zabił dziś wujek jakichś złych ludzi? Ciach, ciach! Nauczy mnie wujek czegoś nowego? Tamto pchnięcie to ja cały tydzień ćwiczyłem, pokazałem nawet chłopakom z ulicy, a strażnik z gwardii miejskiej, pan Argonez, kiedy zobaczył, jak to robię, śmiał się i powiedział, że któregoś dnia wygram zawody…

Chłopiec nie przestawał mówić. Y’Barratora patrzył ponad jego głową na donnę Iorandę, która siedziała na tle ciemnej ściany, przy stole, z białymi dłońmi złożonymi na blacie. Błyszcząca suknia z zielonego batystu i blada twarz w kontraście z czernią tła wyglądały jak idealne chiaroscuro vlaanmarskich mistrzów pędzla. Na obliczu kobiety zobaczył chyba nawet delikatną zapowiedź uśmiechu, którą tak często północni mistrzowie próbowali uchwycić, tworząc portrety dam.

Jaheiro spróbował wyciągnąć mu zza pasa lewak. Donna Ioranda w końcu się uśmiechnęła.

– Synku, idź na dół, mama musi porozmawiać z wujkiem Arahonem.

– Ale maaaamo!

– Idź na dół. Jeśli będziesz grzeczny, wujek nauczy cię czegoś nowego. Niegrzecznym chłopcom nie daje się do ręki rapierów, bo może być z tego tylko nieszczęście.

Jaheiro zacisnął usta, a potem zsunął się z kolan Y’Barratory. Zszedł po skrzypiących schodach, tupiąc z niezadowolenia.

– Kto tym razem? – spytała zimno donna Ioranda, kiedy syn był już na dole.

– Co?

– Kogo zabiłeś? Jeśli przychodzisz i dajesz mi t o – wskazała grubą sakiewkę, którą szermierz położył na stole – znaczy, że gryzie cię sumienie.

– Ja…

– Tylko nie kłam. Jeszcze czuję od ciebie krew.

– Realto Arcuzon. Zdradził mnie, próbował zabić.

– Gnida. Nie wierzę, byś go żałował. Kto jeszcze?

– Dwóch przybocznych… i jakaś kobieta.

– Wszystko jasne – westchnęła. – I co? Myślisz, że sakiewka wszystko naprawi? Myślisz, że czym jestem? Szmatą, którą możesz wytrzeć sobie ręce uwalane krwią? Twoim sumieniem?

– Jeśli mnie tu nie chcesz… – wymamrotał, podnosząc się.

Biała dłoń chwyciła go za przedramię.

– Nie, zostań. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało aż tak surowo. Po prostu… Kiedy tu byłeś ostatnio, do diabła? Miesiąc temu? Czuję się taka…

– Przepraszam.

– Powinnam od początku cię nienawidzić.

– Argonez tu był? Po co? – Y’Barratora postanowił zmienić temat.

– Martwi się. Mówi, że to nie jest już odpowiednia dzielnica dla samotnej kobiety.

– Ma rację.

– Przestań, Arahon. Pamiętasz, jak wpakowałam ci w udo bełt z kuszy, kiedy pierwszy raz tu wszedłeś?

– Ja byłem jeden, ale…

– Daj spokój. No, już. Zjesz coś?

Zawahał się, ale po chwili skinął głową. Jeśli czegoś teraz pragnął, to jak najdłużej zostać w tym domu pachnącym krochmalem, suszonymi ziołami, pachnidłem z róży, kobiecym pudrem. W domu pełnym kojącej ciszy i ciemności.

Donna przyniosła dwa cynowe kufle napełnione wodą z winem, drewniany półmisek z odrobiną sera i zimnego mięsa oraz trochę chleba. Y’Barratora zaraz wbił zęby w pieczeń, obficie posypaną grubo mielonym pieprzem.

– Mój mąż też tak wyglądał. Zawsze kiedy wracał z… no, wiesz. Zawsze wtedy był głodny. Nie mówił tego, ale widziałam po oczach. Zabijanie musi być dobre na apetyt.

Kolejne zagadnienie, w które Y’Barratora wolał nie wnikać.

– Wychodzisz czasem? – zmienił temat.

Wzruszyła ramionami.

– Jaheiro wychodzi. Opowiada mi wszystko, co usłyszy na ulicach. Czasem gada godzinami. To sprytny chłopiec, nawet nie zgadłbyś, ile już wie o życiu.

– Wie, że…

Jej twarz ściągnęła się w grymasie i Arahon natychmiast poznał, że teraz to on poruszył nieodpowiedni temat.

Czasem miał wrażenie, że ich rozmowy są jak zaloty dwóch jeży.

– Nie, oczywiście, że nie – odparła. – Myślisz, że wtedy przepuściłabym cię przez próg? Nie bądź naiwny, Arahon!

– Mam teraz czas. Myślałem, że moglibyśmy spędzić go razem.

– Jak? Pójść do twojej tawerny? Siedzieć ze spoconymi mężczyznami, z tym bufonem D’Larnem i nudziarzem Caminą? Za jaką kobietę mnie masz? Tego tylko brakowało!

– Nie to miałem na myśli.

– A więc co, Arahon? Bo ja nie widzę w tym mieście wielu możliwości dla najemnego oprycha i byłej kurwy.

Powiedziała to tak miękko, z tak delikatnym uśmiechem, że mężczyźnie zabrakło słów. Przełknął z trudem kilka kęsów, a potem zaczął przyglądać się swoim kłykciom.

– Wiesz, dlaczego do mnie przyszedłeś? – spytała po chwili. – Bo zaczynasz tracić kontrolę nad własnym życiem. Czworo zabitych w ciągu jednego dnia? A ilu w ostatnim tygodniu, miesiącu? Tego nikt nie wytrzyma, Arahon, chyba tylko oprawcy eklezjarchy. Na pewno nie normalny człowiek, taki jak ty.

Poruszył się niespokojnie i otworzył usta, ale donna Ioranda nie pozwoliła mu się odezwać.

– Tak, wiem, uważasz inaczej: że to fach jak każdy inny, że każdy, kto chwyta za broń, rozumie, że może od broni zginąć. Ale pomyśl o czymś innym. Czworo ludzi? A ludzie nie żyją przecież samotnie, wszyscy są częścią wielu układów, rodów, stronnictw, mają przyjaciół. Od każdego z nas rozchodzi się we wszystkie strony cała pajęczyna. Wycinasz człowieka z serca tej pajęczyny, a ona zaczyna się pruć. Nitki rozchodzą się na boki: rodziny w żałobie, osierocone dzieci, pragnący zemsty bracia, zranieni kochankowie. Z każdą śmiercią w Serivie pojawia się coraz więcej tych luźnych końców, łatwiej się w nie zaplątać. Powiedz, Arahon, kiedy to wszystko się zawali? Czy jest jeszcze jakieś miejsce w tym mieście, którego nie uszkodziłeś swoim rapierem? Chyba nie, bo inaczej nie przychodziłbyś do mnie. Do zerwanej nitki.

Szermierza po raz kolejny zdumiała przenikliwość tej kobiety.

– Iorando… – zaczął ostrożnie. – Mówisz o jakichś pajęczynach, o kręgach na wodzie, które rozchodzą się przy każdym ruchu. A co z ludźmi, których kręgi są dużo większe od moich? Co z Ernestem Rodrigano, z Arcuzonem, grandami, królem, z eklezjarchą? Takie mamy czasy. Seriva to gotujący się kocioł, a nie spokojne jeziorko, w którym tylko ja mącę wodę, jak zdajesz się to widzieć. A jeśli sam jestem tylko kręgiem? Jeśli to przez Lammondów i Arcuzonów tego miasta robię to, co robię?

– Tak, już to słyszałam. Vincenz odpowiadał dokładnie tak samo. – Twarz Iorandy zasnuła się nagle cieniem. – Wiesz, dlaczego cię nie zastrzeliłam, kiedy przyszedłeś tu pierwszy raz, po jego śmierci? Kiedy zobaczyłam, jak bezczelnie wkradasz się do domu, w którym jeszcze trwała żałoba?

Nie odpowiedział, wpatrzony w pęknięcia na blacie stołu.

– Bo śmierć nie jest odpowiedzią na śmierć. Krwią nie zmyjesz krwi, ubrudzisz się tylko bardziej. Przecinając kolejne nici, nie połączysz pajęczyny. Tego ani ty, ani Vincenz nigdy nie rozumieliście. Po nim mogę tylko płakać, ale mam nadzieję, że ty to zrozumiesz, póki jeszcze masz czas. Jeśli jeszcze masz czas. Myślisz, że śmierć Arcuzona przejdzie bez echa?

Y’Barratora milczał. Wyciągnął powoli rękę, jak do płochliwego zwierzęcia, a potem położył ją na dłoni donny Iorandy. Ale kiedy ich ręce się spotkały, oczy uciekły gdzieś w bok.

Zastanawiacie się teraz pewnie, kim jestem, że tak dokładnie mogłem obserwować intymne chwile Arahona i wdowy po Vincenzie de la Roja? Obawiam się, że jeszcze za wcześnie zdejmować maskę. Wysłuchajcie wpierw całej historii, by na wasz osąd nie wpłynęły moje imię, profesja czy stopień bliskości z Arahonem Y’Barratorą.

Po kolacji kobieta zeszła na dół sprawdzić, czy chłopiec już śpi. Arahon poczuł, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza.Odsunął skobel w drzwiach na końcu pokoju, a potem wyszedł na mały balkonik nad opadającą w stronę portu uliczką. Wypukły bruk lśnił w świetle zachodzącego słońca. Oślepił Y’Barratorę, tak że minęła długa chwila, nim spostrzegł, co właśnie zrobił. Wskoczył jak oparzony do wnętrza. Jego cień rzucił się bowiem długą linią na cały zaułek.

Zastanawiał się chwilę, jaki budowniczy mógł zaprojektować w takim miejscu niezadaszony balkon i czy Vincenz nie przekupił czasem królewskiego inspektora. Balkonik na pewno nie służył do tego, by spędzać na nim czas – chyba że w nocy. Do czego więc służył? Była to droga ucieczki? A może broń?

Arahon przypomniał sobie, że wiele razy wspinał się tą uliczką, by dotrzeć do tylnych drzwi domu. Od razu też wyobraźnia podsunęła mu obraz: dwa tuziny pałacowych gwardzistów zmierzają w górę zaułka, by aresztować Vincenza, a on nagle ukazuje im się na balkonie ze słońcem za plecami. Rzuca na wszystkich swój długi cień i rozkłada ręce niczym prorok z legend.

Vincenz – czarny olbrzym, który ze śmiechem stoi na tarasie, czekając, aż wszyscy strażnicy porzucą broń i również zaczną się śmiać.

A potem Arahon przypomniał sobie nagle innego Vincenza. Tego, który konał w jego ramionach, przyciskając dłonie do rany na piersi, a spomiędzy jego palców, z bezbłędnie przebitej aorty, sikała jasna krew. Vincenza skurczonego i bladego, Vincenza miniaturkę o przestraszonej, marmurowej twarzy. Pamiętał nawet, że usta jego śmiertelnego wroga poruszyły się, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydostało się z nich nic poza ostatnim świszczącym oddechem.

Z zamyślenia wyrwał go głos wdowy.

– Planuję dorobić zamek.

– Hę?

– Do drzwi. Jaheiro prawie sięga do skobla. Nie chcę, żeby narobił nam kłopotów, jeśli wejdzie tu kiedyś pod moją nieobecność.

– Jaheiro powinien już znać Rytuały Cieni. Powinnaś oddać go do szkoły – odparł Arahon, zaskoczony surowością własnego głosu.

– Uczę go sama. Mam taką książeczkę o dobrych obyczajach. Czytam mu, przy okazji pokazując litery. Ale to jeszcze dziecko, nie zawsze potrafi… Myślę, że potrzebuje ojca.

Arahon odwrócił wzrok przed dziwnym, natarczywym spojrzeniem wdowy. Przez szpary w drewnianej okiennicy patrzył na uliczkę i zastanawiał się nad tonem jej głosu. Czy słyszał w nim wyrzut, ugładzony trochę upływem czasu? Czy raczej propozycję?

Ale ta krótka chwila, w której mógł jej coś odpowiedzieć, to małe okno w inną przyszłość, które otworzyło się przed nim na moment, szybko się zatrzasnęło, przegonione zimnym wiatrem, jaki wdarł się do środka. Donna Ioranda się wzdrygnęła, Arahon domknął drzwi, a potem wrócili do stołu.

Wyczerpawszy przy winie wszystkie bezpieczne tematy, nie wiedzieli już, o czym rozmawiać. Y’Barratora przysunął się nieco do swej towarzyszki, ale nie dopuścił do tego, by ich ciała się zetknęły.

Tak było lepiej, czuli to oboje. Zbyt mało wypili, żeby pozwolić sobie na pocałunki.

Y’Barratora sądził, że nieprzekraczalna granica, jaka ich dzieliła, bierze się stąd, że zabił męża Iorandy i osierocił jej dziecko. Nie wiedział, że powód był zgoła inny. Donna Ioranda po prostu nie chciała, aby jej syn musiał kiedyś zabić przybranego ojca, jak według serivskich zwyczajów nakazywał honor.

Kiedyś postanowili, że gdy chłopiec skończy piętnaście lat, Ioranda opowie mu historię rywalizacji dwóch słynnych szermierzy, pełną niespodziewanych spotkań, pojedynków, pościgów i zdrad. Na koniec opisze mu ostatnie spotkanie. To, które z potyczki przerodziło się w ponurą, krwawą walkę. Tylko jeden z przeciwników mógł z niej ujść z życiem.

Oboje bali się tylko, że nim nadejdzie ów dzień, jakiś zły język podszepnie chłopcu prawdę, i to nie przebierając w słowach. Przygotowując się na taką ewentualność, Arahon postanowił, że nauczy małego władać rapierem i sztyletem tak dobrze, jak tylko sam potrafi. Chciał dać mu uczciwą szansę, jeśli chłopiec zapragnie spełnić wymogi honoru i pomścić ojca.

Od tej pory za każdym razem, kiedy patrzył w jego niebieskie, pełne ufności oczy lub widział matczyny uśmiech donny Iorandy, zastanawiał się, czy jeśli przyjdzie co do czego, będzie w stanie stłumić instynkt; zmusić ręce, by pozwoliły pchnięciu Jaheiro dosięgnąć celu.

Na razie wszystko było jeszcze widmem, niejasno majaczącym w odległej przyszłości. Ale Y’Barratora myślał o tym za każdym razem, kiedy odwiedzał donnę. I dlatego nie odwiedzał jej często.

Na zewnątrz zapadła noc. Mury stygły szybko, zimny podmuch znad morza wdzierał się do domu donny Iorandy przez nieszczelne okiennice. Kobieta zadrżała, a wtedy Y’Barratora, wiedziony bardziej instynktem niż świadomym pragnieniem, przysunął się i ją objął.

Siedzieli tak długo. Ioranda odsunęła się dopiero, kiedy na dole rozległ się tupot chłopięcych stóp.

– Chodź – powiedziała, wstając. – Skoro tu przyszedłeś, przynajmniej przez chwilę możesz się zająć Jaheirem. Nie daruje mi, jeśli nie nauczysz go czegoś nowego.

Arahon wstał z uśmiechem, a potem ruszył za nią zrezygnowany, by uczyć dłoń, która, jak podejrzewał, kiedyś przeszyje go ostrzem.

VI

– Tu ją znaleźliśmy – rzekł urzędnik, wskazując miejsce na samym środku składu. Potem odsunął się pod ścianę, aby jego cień nie zasłaniał podłogi.

Mężczyzna, z którym przyszedł, patrzył w ciemne wnętrze z twarzą tak bladą i ściągniętą, jakby spoglądał w czeluść grobu.

Nieznajomy miał krótko przycięte włosy. Tak strzygło się więźniów albo galerników. Szlachcic nie oszpeciłby się w podobny sposób – a mężczyzna na pewno nim był. Tak delikatne, prawie kobiece rysy zdarzały się tylko u wysoko urodzonych paniczyków. Nie był już jednak młody, a dwie małe blizny na szyi i podbródku zdradzały, że nieobce mu były tajniki walki. Nosił pantalony wyszywane złotą nicią i skórzaną kamizelę ze srebrnymi guzikami. Zamiast pasa miał purpurową szarfę z jedwabiu, a na nadgarstku prawej dłoni pobrzękiwało kilka ciężkich złotych bransolet. Skryba zastanawiał się chwilę, czy szermierz obciążałby sobie wiodącą dłoń, ale wtedy spostrzegł, że rapier nieznajomego także wisiał po prawej, odwrotnej stronie. Jego rękojeść mrugała największym szmaragdem, jaki skryba kiedykolwiek widział, natomiast w lewym uchu nieznajomego tkwił mały kolczyk z czarną perłą.

Urzędnik – człowiek garbaty, z zaćmą na jednym oku – w głębi duszy nie znosił osób, które obwieszają się klejnotami. Uważał, że robią to, by chwalić się przed światem potencjałem zaklętym w ich złocie, marzeniami uwięzionymi w bryłkach kruszców. Za czarną perłę urzędnik mógłby miesiąc nie wychodzić z zamtuza. Za szmaragd wyżywić rodzinę przez rok. Tymczasem bogacze, zaspokoiwszy wszystkie ziemskie potrzeby, nadmiar bogactwa umieszczali w ozdobach, nosząc na sobie kolejne niezbudowane domy, niekupione stada, nienajętą służbę.

A jednak nawet w głębi duszy urzędnik nie odważył się pomyśleć źle o nieznajomym. Wydawało się, że jego zimne szare oczy przeszywają człowieka na wylot niczym samo Wieczne Światło.

Przybysz powoli ruszył w głąb składu, każdy krok stawiając z widocznym trudem.

– Czysto ubita była, jedno pchnięcie prosto w oko – zaczął skryba.

– Wiemy, widzieliśmy. Byliśmy już w garnizonie – usłyszał.

Zdziwiła go maniera wypowiedzi nieznajomego oraz południowy akcent, ale widział w życiu już dość obcokrajowców, by nie okazywać zdumienia.

Przybysz kucnął na deskach, tam gdzie widać było jeszcze odbarwienia od krwi, a skryba, widząc, jak kamizelka układa się wokół piersi obcego, zorientował się, że prawdopodobnie ma do czynienia z kobietą. Tylko skąd u kobiety tak surowy, niski głos, którego nie powstydziłby się stary korsarz?

Minęła długa chwila.

– Spóźniliśmy się. Spóźniliśmy o jeden dzień – rzekła wreszcie nieznajoma, gładząc dłonią chropowate drewno.

Tylko po lekkim załamaniu głosu urzędnik poznał, że zabita musiała być dla niej kimś bliskim.

Nagle kobieta drgnęła – w jakimś zagłębieniu wyczuła widocznie odrobinę wilgoci. Klęczała tak jeszcze długo – zgarbiona, przywierała do podłogi niczym stary mnich – a skryba lustrował ją ciekawsko. Nie widział dokładnie twarzy, ale wydało mu się, że jedna łza upadła na deski obok krwawej plamy.

Przestąpił z nogi na nogę. Miał do spisania jeszcze kilka dostaw z portu, nie mógł sterczeć tu w nieskończoność. Skrzypnięcie desek ocuciło nieznajomą. Wstała, obciągnęła kamizelę, a potem odwróciła się do skryby z zaciętym wyrazem twarzy.

– Powiedz, człecze, wiedzą, kto to zrobił?

– Sam Wszechcień pewnie albo inne złe. Musiał to być wielki zabijaka. No, wiecie, pani, wlazł w środek zasadzki, a mimo to usiekł dwóch chłopa, znanych tu osiłków, no i oczywiście wielmożnego Realta Arcuzona z tą zamorską…

Błysk w oku nieznajomej sprawił, że skryba w ostatniej chwili ugryzł się w język.

– Z tą panną zza mórz.

– Więc chyba łatwo będzie go znaleźć, prawda?

– Tego żem nie powiedział, wasza szlachetność, to przecie Seriva, tu co drugi rapier nosi, a na tuzin noszących jeden zacnie nim włada. Nawet kmiotki z cechów rękodzielniczych własne szkoły mają, gdzie na wypadek wojny machać się wszelakim żelazem uczą. Szkół fechtunku mamy z osiemdziesiąt, a…

Nieznajoma pokręciła głową i sięgnęła do sakiewki przy pasie. Wysupłała z niej coś, chwyciła dłoń skryby i wsadziła w nią kilka zimnych grudek.

Skryba zdał sobie sprawę, że garść ma pełną małych szlifowanych rubinów, szmaragdów, szafirów; pełną potencjalnych marzeń, czekających tylko na spełnienie.

Zatrząsł się.

– Musimy wiedzieć, kto ją zabił, rozumiesz? – rzekła nieznajoma. – Mamy dużo więcej kamieni. Jeśli pomożesz nam znaleźć tego człowieka, uczynimy cię bogaczem. Idź, pytaj, słuchaj, chcemy, żebyś wiedział, co porabiał ten Arcuzon, dla kogo pracował, w kim miał wrogów. Czy znał jakichś dobrych szermierzy i co oni tego dnia porabiali. Szczególnie rozpytuj o człowieka raczej wysokiego, z długim rapierem o graniastym ostrzu. To broń wojskowa, więc pewnie szukasz weterana ostatniej wojny, i to nie oficera, bo oni noszą lżejszą broń. Człowiek ten zna stare vastylijskie uderzenie, znane jako Pchnięcie Królowej, więc jest duża szansa, że pochodzi z Serivy lub okolic.

– Ale czemu wasza wielmożność pewna jest, że…

– Byliśmy w garnizonie. Oglądaliśmy ciało.

– Ale…

– Spytaj o jeszcze jedną głupią rzecz, a zmienimy zdanie.

To mówiąc, nieznajoma przyciągnęła do siebie skrybę, zaciskając na jego ramieniu palce twarde jak żelazo. Małe oczka portowego urzędnika znalazły się naprzeciw lodowatych oczu o niezwyczajnie wydłużonych źrenicach.

– Mamy kajutę na pokładzie Morskiego Węża, w zachodnim porcie. Kiedy się czegoś dowiesz, natychmiast przychodź. A jeśli nas zawiedziesz, jeśli postanowisz uciec albo opowiesz komuś o naszym spotkaniu…

Nie musiała kończyć. Kiedy puściła skrybę, ten zachwiał się, zupełnie jakby jej spojrzenie wyssało z niego wszystkie siły. Nieznajoma uśmiechnęła się – a nie był to miły uśmiech – i wyszła z magazynu prosto w czerwoną poświatę zachodzącego słońca.

Urzędnik został na progu. Dopiero teraz zauważył, że cień nieznajomej, rozciągnięty na bruku na kształt kilku stóp czarnego płótna, nie był zwykłym cieniem. Coś ruszało się w nim przy każdym kroku.

Zmrużył oczy i wtedy spostrzegł, że to co prześwietlone słońcem ciało kobiety rzucało na ziemię, nie było zwykłą ciemną plamą z czarnym zarysem kości. Jej cień był dziurawy, ażurowy, a przenikające go plamki światła tańczyły na kocich łbach w rytm kroków kobiety.

Dopiero teraz elementy łamigłówki wskoczyły na swoje miejsce i w jednej chwili herb wyszyty na kamizeli nieznajomej, jej cień, czarna perła w uchu, sposób, w jaki mówiła, a nawet rapier wiszący po innej niż zwykle stronie – wszystko ułożyło się w całość i skryba wyszeptał imię, za które eklezjarcha mógł każdego człowieka posłać na stos.

Nagle przestał się cieszyć z drogich kamyków, które czuł jeszcze w dłoni.

Przyszło mu bowiem pracować dla samego diabła.

VII

Parę lat temu, kiedy Seriva otrząsała się jeszcze po krwawej wojnie, wieczorem do Lwiej Grzywy po prostu nie dało się wejść. Przychodziło tam tak wielu ludzi, że jedna izba nie potrafiła ich pomieścić, wylewali się zatem na zewnątrz rzeką potu, krzyków i stukających o siebie glinianych kubków.

Lwia Grzywa była małą tawerną na granicy dzielnic Escapazar i Contegro. Jeśli coś wyróżniało ją z tuzina podobnych przybytków, to rozwieszony nad wielkim paleniskiem, podziurawiony kulami vastylijski sztandar z bitwy pod Riazano. Uniósł go z pola właściciel przybytku, Horhe, dzielny żołnierz i dobry człowiek, którego twarz znalazła się kiedyś zbyt blisko wybuchającej paczki prochu i teraz, upstrzona czarnymi bliznami, wyglądała jak deska nadgryziona przez tysiące korników.

Nic dziwnego, że szczególnie upodobali sobie to miejsce weterani wojny dwudziestoletniej. Przybytek ów był porządniejszy od innych portowych tawern. Nie zachodzili tu pijani marynarze, bo wiarusy brali się z nimi za łby przy byle okazji, więc do spokojnego jak na tę okolicę szynku z czasem ściągnęli również żacy, ubodzy malarze, poeci na dorobku. Wszyscy, którym nie przeszkadzały głośne patriotyczne pieśni, śpiewane czasem przez podchmielonych żołnierzy.

Trwało to do czasu, aż złoto i łupy z wypraw północnych się skończyły. Parę lat po wojnie większość żołnierzy popadła w biedę, a Horhe nie miał w zwyczaju wpuszczać do przybytku bezdomnych pijaków. Pozostali chwycili się różnych fachów, a ponieważ wielu trafiło do armii w wieku ledwie piętnastu lat, jedynym narzędziem, którym władali, był rapier. Tak zaczęły się w Serivie ciemne czasy zabójstw, napaści, zasadzek i ledwie tylko skrywanych wojen między możnymi rodami. Czasy, które dla wielu mniej uzdolnionych szermierzy okazały się zgubą.

I tak oto jeszcze więcej ław w Lwiej Grzywie pokryło się kurzem.

Artyści przenieśli się do innych, lepszych przybytków. Żacy przestali nocami chodzić po tawernach za sprawą królewskiego edyktu, na mocy którego każdy złapany na rozboju student pozbawiany był miejsca na uniwersytecie oraz trzech palców służących do trzymania pióra.

Ostatni goście siadali już teraz razem w jednej części sali, by uczcić dawne czasy, podczas gdy ciemna pustka, władająca resztą izby, czekała cierpliwie, aż ostatni bywalcy znikną, aż Horhe zamknie interes, a wnętrze Lwiej Grzywy stanie się wreszcie domeną cienia, pajęczyn i kurzu.

Jednym z takich ostatnich gości był Arahon Y’Barratora. Kiedyś przychodził tu z innymi weteranami Trzeciego Królewskiego Regimentu. A gdy wielu z nich zabrały kolejne wojny i zaraza, gdy wielu opuściło miasto lub zginęło ze szpadą w ręku i w masce na twarzy, swoją krwią użyźniając brudne zaułki Serivy, kawaler zaczął przychodzić tu z przyjaciółmi – razem przez jakiś czas byli znani jako Serivska Trójka. W służbie starego króla wspólnie dokonali wielu czynów, sławnych w swoim czasie nawet za granicą. I drugie tyle takich, o których – związani przysięgą wobec królewskiego arcyszpiega, hrabiego Detrano – mówić nie mogli i nie chcieli.

Czasy Serivskiej Trójki Y’Barratora wspominał zawsze jako najlepszy okres swego życia, bo wtedy właśnie jego umiejętności zostały dostrzeżone, wtedy przeskoczył niewidzialną barierę dzielącą dobrego szermierza od mistrza rapiera. Wtedy też jeden jedyny raz w życiu cieszył się pieniędzmi i respektem.

Ten czas dobiegł końca zaskakująco szybko i brutalnie, kiedy w noc pełną błyszczącej stali i szczęku żelaza, w bitwie na którymś z placów Serivy, Antonio Dorriano, najstarszy z Trójki, przystojny dworzanin, który zapewniał im kontakt z otoczeniem króla, spóźnił się o ułamek sekundy z woltą i runął na bruk ze sztyletem wbitym w pierś.

Jego śmierć przerwała sen, w którym przyjaciele zdawali się żyć do tej pory. Podczas następnej awantury młody Y’Barratora został ciężko ranny w bark, a ostatni z Trójki, zawsze rubaszny i roześmiany D’Artides, stracił oko. Próbowali wrócić jeszcze do wspólnej pracy, rana D’Artidesa się zagoiła, ale wcześniej musiało przez nią uciec całe jego życie (nic dziwnego: mówią przecież, że oczy są zwierciadłem duszy). Szermierz zaczął nadużywać wina, posmutniał, wdał się w kilka karczemnych burd, aż w końcu pewnego ranka znaleziono go martwego w ciemnym zaułku.

Tak skończyła się historia Serivskiej Trójki, złoty wiek Y’Barratory. Po Arahonie, Dorrianie i D’Artidesie zostało tylko kilka piosenek oraz wiersz mało znanego poety. Tak nadszedł wiek srebrny, kiedy Y’Barratora walczył dla każdego, kto miał dość pękatą sakiewkę i sprawę, która choć trochę wyglądała na sprawiedliwą albo chociaż sprawiedliwszą od sprawy drugiej strony. Zyskał wtedy nawet własnego arcywroga, owego Vincenza De La Roja, z którym krzyżował często ostrza, albowiem Vincenzowi inne sprawy zdawały się sprawiedliwsze.

Vincenz jednak także odszedł, posłany w zaświaty ręką samego Arahona. Y’Barratora został sam jak kawałek srebra w błocie; odłamek wieku honoru i szpady, który wkrótce całkiem zaśniedzieje. Z wieku srebrnego przeszedł w wiek brązowy. Brązowy jak stare drewniane ściany izby przy ulicy Alaminho, do której musiał się przeprowadzić, gdy zabrakło mu pieniędzy. Brązowy jak brudne zaułki Serivy, gdzie musiał pracować, gdy grandowie i pałac przestali posiłkować się najemnymi szermierzami. Brązowy jak pogięte szekle, które otrzymywał za swoją pracę, jak ogorzałe od słońca twarze jego uczniów, ludzi z nizin społecznych. Wreszcie brązowy jak późnowieczorne niebo, które z każdym dniem zdawało się niższe i bardziej ponure, budząc w Y’Barratorze podejrzenie, że następnej epoki w jego życiu już nie będzie i że to życie wkrótce się zakończy.

Przychodził teraz do Lwiej Grzywy tylko po to, by przy winie wspominać lepsze czasy.

Dzisiaj się spóźniał.

Na długiej ławie, przy kominku naprzeciw ściany pachnącej wilgotnym tynkiem, siedział tylko jeden spośród stałych bywalców, Elhandro Camina. Wyglądał jak ktoś, kto zjadł tuzin nieświeżych śledzi lub pogrzebał przed chwilą ulubionego psa. Zawartość zielonej szklanicy, trzymanej w splecionych dłoniach, nie interesowała go tak bardzo jak drzwi wejściowe, w które wpatrywał się z wielką niecierpliwością.

Aż się podniósł, gdy skrzydło skrzypnęło i ukazała się zakapturzona sylwetka. Na jego wargach pojawił się lekki uśmiech, który jednak szybko znikł.

Ernesto D’Larno, bo to on stanął w wejściu, zaraz spostrzegł drukarza. Podszedł i przysiadł się, nie pytając o pozwolenie. Camina powitał go skinieniem głowy i niechętnie zrobił mu miejsce. Choć zazwyczaj nie miał nic przeciwko D’Larnowi, dziś wolałby go nie oglądać – uśmiechnięta szeroko poczciwa twarz malarza budziła w ponurym Caminie złość, która z kolei wywoływała poczucie winy, bo drukarz, przeczytawszy w życiu bardzo wiele mądrych książek, starał się być dobrym człowiekiem.

Wróćmy wszelako do samego D’Larna, do tego szczupłego długowłosego młodzieńca, który w ciągu dwudziestu trzech lat swojego życia zdołał dokonać rzeczy niespotykanej – w pełnej lekkoduchów Serivie potrafił zostać największym z nich.

Nieczęsto pracował, a jeśli już, to rzadko na tym zarabiał, a jeśli nawet coś zarobił, to zwykł wkładać do buta jedną monetę na czarną godzinę, a resztę natychmiast wydawał. Gdyby jeszcze trwonił to na dziwki i wino, jak inni malarze, przynajmniej cieszyłby się pewnego rodzaju sławą. Ernesto D’Larno robił jednak z pieniędzmi rzeczy, które gorszyły zarówno surowych mieszczan, jak i serivskich żaków.

Potrafił na przykład rozkładać na środku ulicy srebrne reale, a potem siadał gdzieś nieopodal i patrzył, jak zachowują się ludzie, gdy znajdą pieniądze, z uwagą studiował rysy ich twarzy. Potrafił zapłacić staremu garncarzowi za to, by porzucił pracę, wyszedł z warsztatu i cały dzień siedział w słońcu – podczas gdy on szkicował staruszka w kilkunastu ujęciach. Kiedy miał pieniądze, rozdawał chleb głodnym, cukrowe figurki dzieciom, bukłaki wina marynarzom. Czasem przejawiał też dziwniejsze zachcianki, jak wtedy gdy zapłacił mieszkańcom pewnego zaułka w Serivie za to, że przez siedem dni co nocy wystawiali w swoich oknach rzędy łojowych świec.

Wszystko to nie przysparzało mu wszelako miłości prostych ludzi, bo lepsze było dla nich zrozumiałe zło, jak rzucający kamieniami żacy, niż nieprzewidziane dziwactwa, burzące znany obraz Serivy.

Kiedy akurat nie było dla D’Larno pracy, całymi dniami chodził po mieście, jak to mówił, kolekcjonując. Osobliwa to była jednak kolekcja, w którą wgląd miał wyłącznie sam Ernesto, znajdowała się bowiem w jego głowie.

Z dzisiejszej wyprawy przyniósł na przykład trzy nuty piosenki, którą śpiewała młoda dziewczyna sprzedająca ryby, jakąś nieprawdziwą plotkę, niesamowitą historyjkę zasłyszaną od starego żeglarza, zapach rozlanego atramentu w sklepiku z inkaustem, mignięcie albatrosa na szarym niebie. I jedną niezwykłą obserwację, którą koniecznie chciał się podzielić.

– Słyszałeś już, Elhandro, stary druhu pasibrzuchu, co się działo na uniwersytecie?

– Nie. I zupełnie o to nie dbam.

– A to źle. Jednak mógłbym ci o tym opowiedzieć, jako świadek naoczny, bom tam był. Inaczej zdany będziesz na konfabulacje i niewiarygodne historie, które jutro zaczną krążyć po całym mieście. Powiadam ci bowiem, te zamieszki, co przez Holbranvera wybuchły, niechybnie do annałów przejdą.

– Holbranver?

– Aha! Widzę, że jednak interesujesz się czymś poza swoją maszyną i czernidłami. Dobrze więc, puszczę w niepamięć to, jak niechętny mi byłeś przed chwilą, i wszystko ze szczegółami ci opowiem. Otóż dzisiaj koło południa została puszczona w miasto plotka, że Holbranver ma dawać jakiś pokaz ekstraordynaryjny, i to gdzie: w Sali Medyków uniwersytetu! Wszyscy myśleli, że nieboszczyków będzie kroił, to i dużo ludzi się zeszło autoramentu wszelakiego, w tym ja. Bo przyznaj sam – gdybyś wiedział, że dzisiaj kroją, nie poszedłbyś?

Camina przytaknął. Wiedział, że teraz nie zatrzyma już słowotoku malarza. W tawernie raz zaczęta historia musi się toczyć jak spuszczone ze wzgórza koło.

– Na początku rektor chciał całą czeladź wyrzucić i nikogo prócz profesorów nie wpuszczać, ale wiesz, jak to jest w Sali Medyków: trzy piętra arkad, na każde piętro wejść kilka. A jeszcze żacy zwietrzyli interes i poczęli ludzi tylko sobie znanymi drogami na balkony wprowadzać. Na to rektor wezwał gwardzistów, by ludzi przeganiać, ale kogo z drugiego poziomu zgonili, ten rychło pojawiał się na pierwszym. I odwrotnie. Tymczasem profesorowie oraz Holbranver niecierpliwili się, aż ten ostatni postanowił zacząć mimo gapiów.

D’Larno chwycił szklanicę Caminy i upił z niej kilka łyków, nie wiadomo, czy dlatego że w gardle mu zaschło, czy aby drukarza potrzymać w niepewności.

– W końcu zaczęli. Ale zaraz na twarzach gawiedzi pojawiło się rozczarowanie, i to jakie, powinno chyba być na to osobne słowo w naszym języku, bo to specjalny rodzaj rozczarowania. Rozumiesz, zupełnie jak wtedy, kiedy liczymy, że zdarzy się coś krwawego, coś okropnego, a tymczasem nie dzieje się nic. Pijak wejdzie na krawędź dachu, zachwieje się, a gapie już czują zapowiedź widoku, który pośle ciarki wzdłuż pleców, już tych ciarek wyczekują, a tu pijak się cofa. No więc takie miny mieli wszyscy, kiedy Holbranver wciągnął na salę nie gołego trupa, tylko konstrukcję jakąś drewnianą. Ale nie uruchamiał jej, coś tam mówił o cieniach, a wiesz, że ja się w tym wszystkim nie rozeznaję. Tyle tylko, że raz czytałem Alrestela.

– A co mówił?

– Najogólniej rzecz ujmując, chwalił się, że znalazł sposób zapisywania na szklanych płytkach cieniorytów, obrazów cienia, za pomocą jakichś czułych soli, rtęci i srebra. Potem powiedział, że pierwszy raz publicznie pokaże cienioryt ludziom, i to nie byle jaki, bo cienioryt samego władcy. Uprzedził przy tym, że widok jest frapujący i zgoła niezrozumiały. Wszelako ludzi nie przygotowało to dostatecznie na to, co mieli zobaczyć. Potem ktoś odsłonił jedno z dużych okien, do środka wpadł snop światła, a Holbranver przemyślnie skierował go lustrem prosto w tył swojej machiny. I na płótnie, które rozwiesił na ścianie, ukazał się kształt.

Ostatnie słowa D’Larno wyszeptał, tak że Camina musiał przysunąć się bliżej.

– Powiadam ci, czegoś takiego ludzkie oko jeszcze nie widziało! Postać to była świetlista, smukła, czteroręka, z aureolą blasku wokół głowy, a tak niestworzenie piękna, że wszyscy westchnęli. Twarz taka dobra, taka wyrozumiała, spojrzenie takie, że kilka osób zaraz zemdlało, a profesorowie oniemieli, bo nawet postaci świętych na witrażach bazyliki, w których cieniu klękają pokutnicy, by oczyścić się z grzechów, nie mają tyle splendoru. Powiadam ci, cienioryt naszego władcy był najcudowniejszym obrazem, jaki w życiu widziałem, nawet jeśli kompletnie do oryginału niepodobnym. Kiedy Holbranver odsunął w końcu lustro, a obraz zniknął, lud prosty zawył z rozpaczy. Uczeni zaczęli dyskutować, co zjawisko mogło znaczyć. Ktoś krzyknął „herezja”, bo przecie dewoci utrzymują, że cień jest przeciwieństwem właściciela, złym, pokręconym, którego za wszelką cenę należy unikać. Jak więc to, co zobaczyli, mogło być przeciwieństwem władcy? Dlaczego gołe oko nie widziało w jego cieniu tak wspaniałego obrazu, dostrzegalnego tylko na szkle cieniotypu? Ale nim na dobre się pokłócono, ktoś z góry krzyknął, by obraz cudowny na nowo pokazać. Ludzie zaczęli trząść barierką, tupać, krzyczeć. A że nikt na dole nie słuchał, złość narastała. Tak się burzyć zaczęli, tak tupali w deski, że w końcu dolny balkon całkiem się załamał, tłuszcza rozsypała się po sali, z czego większość pobiegła w stronę machiny. Holbranvera z tego wszystkiego sam rektor wyprowadził. Cudem niemal udało im się uratować szklaną płytkę z cieniorytem, bo maszynę ludziska całkiem zadeptali.

– I co dalej?

– To wszystko. Całą salę tłum wywrócił do góry nogami, ale żacy, ci sami co wcześniej miejsca sprzedawali, sprowadzili straż, z której pomocą prostaczków obili i za bramę wypchnęli. Ja sam pałką po plecach zebrałem. Holbranver rozpłynął się w powietrzu, ale o tym obrazie niezwykłym chyba każdy w Serivie już wie, jeśli nie głuchy.

– Ja nie wiedziałem.

– Bo się wśród ludzi mało obracasz. Na szczęście masz mnie.

To mówiąc, D’Larno dopił wino Caminy. Ten westchnął i poszedł po dwie pełne szklanice. Kiedy siadł z nimi przy malarzu, spojrzał niespokojnie na drzwi, a potem rzekł cicho:

– Późno już, a Arahon nie przychodzi.

– Widać ma zajęcie.

– To byłoby wielce niefortunne. – Camina potarł siwą szczecinę na brodzie. – W istocie jestem tu, bo sam chciałem mu coś zaoferować.

– Łamiesz mi serce, druhu, jesteś tu w interesach? Nie z miłości dla starego przyjaciela D’Larna? A jaki to interes, że drukarz potrzebuje ostrego żelaza?

– Chciałem…

W tym momencie otworzyły się drzwi, wpuszczając zimny podmuch. Do tawerny weszła dziwka o ciemnych włosach, której najlepsze czasy minęły dziesięć lat i dwa pudy temu. Szybko zrozumiała, że dzisiaj wiele nie zarobi. Do Elhandra i D’Larna nawet nie podchodziła, bo ten pierwszy miał opinię surowego mnicha, a drugi, choć pewnie byłby rad skorzystać, miał kieszenie bardziej puste niż najbiedniejszy żaczyna i każda kurwa w dzielnicy doskonale o tym wiedziała.

Kobieta chwilę krążyła między innymi gośćmi, a jej obfity tyłek rysował w przestrzeni karczmy spirale i koła, w które wpatrzony był D’Larno, zwilżający co chwila usta winem. Porozmawiała z Horhem, zbliżyła się też do starszego, garbatego urzędnika z zaćmą na jednym oku, który sączył swój trunek w samotności. Ale ten – zmęczony i bardzo czymś zafrasowany – nie zwrócił na nią uwagi.

W końcu poszła sobie, a wnętrze znowu zmalało, przygasło, wyblakło.

– Co chciałeś? – D’Larno próbował podjąć temat.

– Nieważne. Powiem tyle, że mam spotkanie, które może się okazać bardzo niebezpieczne.

– A jakież to spotkanie?

– Dość już ci powiedziałem.

– Oj, Elhandro! Ja tu gardło sobie zdzieram, opowiadając ci taką historię, a ty mnie kilku szczegółów żałujesz? Tylko w jeden sposób można zmyć tę zniewagę! Przynieś no więcej wina.

Zrezygnowany Camina wstał, wziął szklanice, które magicznym sposobem opróżniły się bez jego udziału, i znowu ruszył do Horhe. Gdy wrócił, rozmawiali jeszcze chwilę, aż drzwi ponownie się otworzyły.

Tym razem nie mieli wątpliwości. Spośród wszystkich ludzi odwiedzających Lwią Grzywę tylko kawaler Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora potrafił zaraz po wejściu wypełnić sobą całe pomieszczenie. To była umiejętność, którą posiadało niewielu – grandowie, eklezjarcha, król. Nawet gdy Y’Barratora był sam, wydawało się, że kroczy w otoczeniu całej świty. Podobnie jak majętni fircykowie, otoczeni przez uzbrojonych zabijaków, którzy pilnowali, by nikt nie nastąpił na cień pana, tak i Arahon szedł niespiesznie, wypełniając przestrzeń ciężkim aromatem czarnego tytoniu do fajki, wysoką sylwetką i długim dziurawym płaszczem.

Widząc przyjaciół, ruszył w ich stronę i zaraz siedzieli przy stole we trzech, a Camina doniósł kolejną szklanicę.

– Słyszałeś o Holbranverze? – zaczął D’Larno, który bardzo chętnie opowiedziałby całą historię od początku.

Camina przerwał mu jednak gestem, zaniepokojony ponurą miną fechmistrza.

– Co z tobą, Arahonie? Posłałem po ciebie chłopaka, ale przez cały dzień nie mógł cię znaleźć. Gadał tylko z wdową Rodrihą, która mówiła, że rano zostawiłeś pod jej drzwiami ubranie przesiąknięte krwią.

– Ostatnia robota nie poszła za dobrze.

– Ta ostatnia robota była dla Arcuzona?

– Tak.

– Wszechmocne Światło! A więc to ty go…?

– Tak.

Ktoś w głębi gospody nagle się poruszył, ale trójka przyjaciół była zbyt zajęta sobą, aby to usłyszeć.

– To gdzie teraz byłeś?

– A jak myślisz?… – Y’Barratora zdjął rękawicę i sięgnął po szklankę. – U Iorandy. Miałem dla niej trochę złota.

– Znowu? – zaśmiał się D’Larno. – Co za dureń chodzi do kobiety, która już raz niemal przestrzeliła mu trzewia? Czekasz, aż się namyśli i spróbuje drugi raz?

Camina wymierzył malarzowi kuksańca, a potem rzekł:

– Arahon. Wiem, że to zły moment, ale potrzebuję cię. Mam dla ciebie pracę.

– Nie szukam zajęcia – odburknął Y’Barratora.

– A jeśli to przysługa dla przyjaciela?

– Nie, jeśli poleje się krew. Dość jej miałem ostatnio.

W tym momencie Camina zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał. Chwycił szermierza za dłoń i rzekł łamiącym się głosem:

– Błagam, Arahon. To sprawa życia i śmierci. Nie zostawiaj mnie z tym samego.

Y’Barratora i D’Larno oniemieli, bo drukarz rzadko kiedy pozwalał sobie na taką wylewność.

– Powiedz, o co chodzi, wtedy się zastanowimy – odezwał się w końcu Arahon.

– Jakiś czas temu ktoś przysłał mi manuskrypt memuarów. Anonim, ale pewnie wysoko postawiony na dworze, bo pióro miał zawodowego dyplomaty i z własnego punktu widzenia opisywał epizody wojny, w tym pierwsze czyny Hermeneza, wtedy jeszcze delfina, i narady u starego króla. Pisał dużo o walce stronnictw podczas rokowań, no i trochę o sprawach powojennych. O tym, jak Lammondowie uknuli spisek przeciw partii Czarnego Księcia, jak skłonili jego żonę, by wydała go na śmierć. No i trochę rzeczy o Andreosie. Bardzo brudnych rzeczy.

– Boisz się, to nie drukuj. – Y’Barratora wzruszył ramionami. – Chciałbym ci pomóc, ale nie zdołam cię obronić przed gniewem eklezjarchy, szczególnie jeśli przyśle po ciebie ludzi w majestacie prawa.

– Daj mi dokończyć. Rzecz w tym, że kiedy miałem pierwszy tom na szpaltach, przyszła wiadomość, rzekomo od tego samego anonima. I wyobraź sobie, Arahon, okazało się, że to Czarny Książę we własnej osobie, a przynajmniej tak twierdzi! Mówi, że ktoś potężny zdołał go wytropić i dowiedział się o planach wydania memuarów. Wróg nie wie co prawda, gdzie są drukowane, ale wkrótce może się dowiedzieć. Książę zaś jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ścigany, uciekł do Serivy. Koniecznie chce się spotkać twarzą w twarz w bezpiecznym miejscu.

D’Larno gwizdnął. Camina kontynuował:

– Nie napisał tego wprost, ale domyślam się, że ma dla mnie drugą część memuarów. Albo przynajmniej to, co do tej pory udało mu się spisać.

– Cały czas nie pojmuję, czemu sam nie pójdziesz – rzekł Arahon. – Weź tego swojego parobka, jakąś szpadę…

– A jeśli go dopadli? Jeśli wydarli z niego miejsce i godzinę spotkania? To może być pułapka! Nawet jeśli ucieknę, to gdy tylko mnie zobaczą, już będę trupem.

– Wydarli? Z Czarnego Księcia? – Y’Barratora zaśmiał się i umoczył wargi w winie. – Zapominasz, Elhandro, że podczas wojny był w niewoli dwa lata. Połamali mu wtedy wszystkie palce lewej dłoni, każdy po kilka razy. Nie uległ. Potem, kiedy wokół młodego króla zaczęli się kręcić Lammondowie, uwięziono go we własnym domu, grożono mu śmiercią. Uciekł, zabiwszy strażników gołymi rękoma.

– Jeśli chciałeś mnie w ten sposób zachęcić do spotkania, to zupełnie ci się nie udało. A jeśli to wcale nie mój anonim, tylko zgoła inna osoba?

– A co mówi pismo?

– Charakter listu jest inny niż rękopisu. To jednak nic nie znaczy, mógł korzystać z pomocy zaufanego skryby. Do diabła, jestem tylko małym przedsiębiorcą. Gdzie mnie do książąt i spisków! Błagam, pójdź za mnie na to spotkanie. Mówiłeś, że chcesz zajęcie bez rozlewu krwi. No to odbierzesz manuskrypt i nawet nie będziesz musiał dotykać rapiera. A jeśli to zasadzka, wyślizgniesz się łatwo, znam cię.

– Dobrze już, dobrze. Gdzie i kiedy się umówiliście?

– Jutro o północy na Klasztornym Wzgórzu.

Y’Barratora odstawił szklanicę.

– Chyba oszalałeś.

– Myślisz, że mogłem coś ustalać? Ten ktoś przysłał tylko wiadomość, nawet nie wiem, gdzie się zatrzymał.

– To zmienia postać rzeczy – oznajmił szermierz. – Nikt nie spotyka się na Klasztornym Wzgórzu bez powodu. To miejsce dobre do skrytobójstwa, nie do rozmów. Nie wiem, czy chcę ryzykować strzał w plecy.

– Arahon, przecież ty się nie dasz przechytrzyć jakimś oprychom. A wzgórze znasz jak własną kieszeń.

– Ile, Elhandro? Nie bierz mnie pod włos i nie udawaj, że nic na tej sprawie nie zarobisz, bo manuskrypt jest pewnie wart dla ciebie ładny grosz. A ja potrzebuję pieniędzy. Myślę… myślę o tym, żeby skończyć z fachem. Kupić mały dom za miastem, może w Marcialupie. Wyjechać z Serivy.

Camina poskrobał się po czubku głowy.

– Osiem reali. Jeśli dostaniesz od niego drugi tom memuarów, to drugie tyle.

Y’Barratora skinął głową. Uścisnął Caminie dłoń, pożegnał się chłodno z D’Larnem, a następnie wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Przyjaciele odprowadzili go zdziwionym wzrokiem.

Mężczyzna, który siedział nieopodal – garbaty portowy urzędnik o szczurzej twarzy – opuścił Lwią Grzywę chwilę później. Gdy oddalił się od tawerny na tyle, by nie budzić podejrzeń, puścił się pędem w dół dzielnicy, w stronę portu, gdzie na posrebrzonych księżycem falach kołysała się spokojnie florentyńska galera, nosząca dumną nazwę Morski Wąż.

VIII

Holbranver miał ciężki poranek.

Najpierw musiał prosić o wybaczenie rektora, potem szambelana, na końcu samego króla. Dziwne, że w kolejce do przeprosin nie ustawił się eklezjarcha albo ambasador Anatozji. Mimo to, wracając do domu gorącą południową porą, czuł dziwną satysfakcję. Ktoś podobno zaczął już budować replikę jego maszyny, a siwe głowy serivskiego uniwersytetu rozprawiały na temat cieniorytu bez ustanku, bijąc się opasłymi księgami i miotając kałamarzami. Holbranver czuł, że zaczął coś ważnego. I to go cieszyło.

Zdawał sobie sprawę, że sam nigdy nie zdołałby znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Po cieniorycie króla wykonał też kilka innych: swój, pewnego znajomego, Sanne – jednak żaden z nich nie przypominał tego pierwszego. Patrzyły z nich zwykłe osoby i zwykłe cienie, trochę odmienione, ale znajome, w niezaprzeczalny sposób związane z właścicielami. Obraz cienia Holbranvera miał tę samą zaślepkę na nosie, tę samą tuszę i tylko oczy były jakieś zimne, odległe, obce. Zdesperowany uczony przeglądał raz za razem swoje notatki, sprawdzał formuły, szukał jakichś niezwykłych właściwości szkła czy alchemicznych substancji użytych za pierwszym razem. Wszystko nadaremno.

Potem próbował zmienić obiekty cieniorytów, badać osoby na pograniczu życia i śmierci, zrośnięte biodrami bliźnięta, ludzi o różnych schorzeniach. Co prawda odkrył w ten sposób kilka ciekawych prawidłowości, nie zbliżył się jednak ani na krok do zrozumienia tajemnicy tego pierwszego, szczególnego cieniorytu. Nie wiedział nawet, czy wytłumaczenia powinien szukać w nauce, czy raczej w religii, historii bądź filozofii – a z tymi ostatnimi trzema dziedzinami nie było mu szczególnie po drodze.

Holbranver nienawidził pytań bez odpowiedzi. Cieszył się więc na myśl, że wreszcie ktoś może zbadać jego odkrycie; że jakiś uczony lub bakałarz przeniknie świetlistą tajemnicę.

Dotarł do domu w dobrym nastroju. Z niezwykłą jak na swój wiek energią wspiął się po skrzypiących schodach na piętro, otworzył drzwi do izby, po czym zawołał Sanne. Kupił dla niej na targu miodowy kołacz, jak zawsze, gdy w jego życiu zdarzało się akurat coś dobrego.

Nie usłyszał odpowiedzi. Powtórnie zawołał, wszedł do pracowni i stanął na jej progu jak wryty.

Podłoga była zasłana strzępkami papieru, wszędzie walały się potłuczone retorty i roztrzaskane mechanizmy. Wnętrze dokładnie przetrząśnięto. Holbranver ruszył przed siebie jak półprzytomny pogorzelec, idący przez zgliszcza domu. Rozgarniał stopami podarte kawałki swoich dzienników, opisy eksperymentu, drogie przyrządy, których nie potrafił wytwarzać nikt w całej Vastylii. Dotarł do swojego pulpitu. Zamiast stert papieru leżała tam teraz jedna kartka, kłująca w oczy na tle ciemnego blatu.

Podniósł ją niepewnie, zaczął czytać – i zasłabł tak, że musiał uchwycić się krawędzi pulpitu, by nie runąć na podłogę.

Wiadomość brzmiała:

„Diable wszeteczny, przeklęty czcicielu mroku El Holbranverem się zwący, a imienia prawdziwego ze wstydu niepodający. Mamy twoją córkę, niewinne dziecię, któremu nic jeszcze się nie stało, lecz które wkrótce zmuszeni będziemy przebadać wnikliwie, by odkryć, czy podobnej jak ty skazy nie nosi. A jeśli nosi, co wielce prawdopodobne, wytniemy ją jak chwast w ogrodzie, by nie wyrosła na bydlę wszeteczne jak ty. Jeśli losu tego chcesz jej oszczędzić, bądź jutro przed północą na Klasztornym Wzgórzu, cienioryt swój bezbożny przy sobie mając.

Abyś nie wątpił, że Sanne mamy w mocy, załączamy pukiel włosów świeży, z jej główki oberżnięty tym samym nożem, którego ostrość potem na jej gardle sprawdzimy. Jeśli się nie zjawisz, psi synu, oddamy ją płomieniom, i tyle ci z niej zostanie.

O pomoc nie proś, dowiemy się niechybnie. Przyjdź sam jeden i bez broni.

Uczciwi obywatele.”

Holbranver opadł ciężko na krzesło. Spodziewał się, że ktoś może wykraść cienioryt, dlatego po wykładzie schował go w zegarze w królewskiej bibliotece. Ale choć uważał się za człowieka rozumu, nie przyszło mu nawet do głowy, że aby go zdobyć, ktoś może się zwrócić przeciw jego dziecku, przeciw małej Sanne.

Ogarnęło go paraliżujące poczucie bezsilności. Nie wiedział nawet, do kogo pójść po pomoc. W pałacu i na uniwersytecie każdy był członkiem innego stronnictwa. Skąd mógł wiedzieć, kto stał za „uczciwymi obywatelami”? Czy nie był to przypadkiem eklezjarcha? A może dowódca gwardii? Król na pewno by go wysłuchał, ale sam przecież nie pobiegnie szukać Sanne. Zleci to komuś z dworu, hrabiemu Detrano lub markizowi Levalle. A jeśli to któryś z nich stoi za porwaniem?

Holbranver przez długą chwilę układał w głowie różne scenariusze, ale wszystkie były zbyt ryzykowne.

Późnym popołudniem wyszedł z domu i ruszył w stronę królewskiego pałacu po swój cienioryt. Miał minę skazańca idącego na ścięcie.

* * *

Klasztorne Wzgórze cieszyło się w Serivie ponurą sławą. Jego budynki, rozdzielone uliczkami tak wąskimi, że nie mogły się na nich minąć dwa wozy, należały kiedyś do Milczących Sióstr – starego, przedreformacyjnego zakonu. Siostry ślubowały czystość, która polegała na tym, że ich ciał ani razu nie mogło przeniknąć słońce, ani razu nie mogły zrodzić słonecznego cienia, który uważały za źródło wszelkiego plugastwa. Klasztor nie miał przeto żadnych okien, podobnie jak przylegające do niego leprozorium, szpital, szkoła oraz prywatne kamienice, które pobudowali wierni przestrzegający tej samej surowej reguły.

Potem nadeszły nowe czasy – czasy eklezjarchy Andreosa i jego inkwizytorów. Zakon oskarżono o wszeteczne praktyki i nieprzestrzeganie zaleceń ostatniego synodu, po czym go rozwiązano. Siostry nie opuściły jednak klasztoru. Zamknęły się w środku razem z grupką wiernych, pewne, że przeczekają rządy Andreosa, że nikt nie zdoła wyrzucić ich z ciemnego labiryntu kamiennych budowli, połączonych piwnicami oraz zadaszonymi mostami.

Eklezjarcha nawet nie próbował. Rozkazał zamurować wszystkie wyjścia, a potem ustawił przy nich straż.

Podobno jeszcze wiele miesięcy później, gdy przyłożyło się ucho do murów, słychać było po drugiej stronie wycie oszalałych z głodu sióstr. Niektórzy opowiadali, że do dziś w ponurych, pozbawionych okien budowlach rozchodzą się czasem dziwne odgłosy. Matki oraz niańki z całej Serivy straszyły dzieci, mówiąc, że nocą siostry cienia wychodzą tunelami do miasta, porywają z łóżeczek niegrzeczne urwisy, a potem przygotowują ucztę z ludzkiego mięsa.

Wszelkiej maści rzezimieszki i pojedynkowicze nie bali się jednak tych historyjek. Dla nich opustoszały labirynt wąskich uliczek i pozbawionych okien ścian w środku dzielnicy Contegro był najlepszym w Serivie miejscem do załatwiania porachunków bez świadków i ryzyka, że w sprawę wmiesza się gwardia.

Ta noc, nawet jak na ponurą historię wzgórza, była jednak szczególna.

Gdy księżyc stanął wysoko na niebie, dziwnym zrządzeniem losu w głębi splątanych zaułków znalazło się siedem osób, które skutkiem nieszczęsnego zbiegu okoliczności miały się spotkać właśnie w tym miejscu przed północą. Ludzie ci krążyli dłuższą chwilę w labiryncie stromych chodników, zacienionych przejść i ślepych zaułków, bo odnaleźć się na Klasztornym Wzgórzu wcale nie było łatwo, a większość ulic nie miała tu nazw.

Wreszcie dwie pierwsze osoby trafiły na siebie w jednej z alejek.

Zakapturzona postać, która wyszła z długiego tunelu, nagle się zatrzymała. Przed sobą zobaczyła owiniętego płaszczem mężczyznę z opaską na oku; miał on długie, czarne kręcone włosy.

Postać zrzuciła płaszcz, zimne oczy zaiskrzyły w świetle księżyca. Błysnął wyciągnięty rapier.

– Jesteśmy – odezwała się dziwnym, niskim głosem. – Przyszliśmy cię zabić.

– Ile sakiewek i gróźb trzeba było, żeby mnie odnaleźć? – odparł Czarny Książę ze smutnym uśmiechem. Nie zaskoczyło go, że został zdradzony. Szalona ucieczka do Serivy była ostatnią deską ratunku. W gruncie rzeczy czuł się martwy już w momencie, gdy dawni wrogowie odnaleźli go we Florentynii.

– Tylko jednej – rzekła kobieta. – Nie ukrywasz się zbyt dobrze.

– Wręcz przeciwnie. Gwardia nie miała pojęcia, gdzie jestem.

– Szkoda, że ludzie z twojego otoczenia nie są zbyt dyskretni.

Książę odrzucił płaszcz i wyciągnął rapier.

– Kończmy to – rzekł. – Zmarzłem już od czekania.

– Nim umrzesz, poznaj nasze imię – odparła kobieta. – Nazywamy się Legion. Za to co uczyniłeś, wyssiemy twój cień do cna.

Za murem rozległy się stłumione dźwięki. Coś szurało i drapało ścianę, jakby chciało przedostać się do źródła głosów, od którego dzieliła to tylko podwójna warstwa kamieni.

Czarny Książę i kobieta ruszyli na siebie, nie podejrzewając nawet, że każde z nich wzięło przeciwnika za kogoś, kim nie był.

* * *

Tymczasem kilka zaułków dalej na mały placyk pod starą wieżą wypadł Y’Barratora, którego zwabił tu pojedynczy bolesny krzyk. Z rapierem w dłoni, z rozwianym płaszczem i chustą zakrywającą pół twarzy zatrzymał się nagle, bo przed sobą miał widok, którego się nie spodziewał.

Trzech zamaskowanych mężczyzn ze szpadami, w strojach sugerujących szlachciców albo straż jakiegoś rodu, stało nad otyłym siwiejącym człowiekiem, który leżał bezsilnie na ziemi i podnosił właśnie dłoń, próbując osłonić się przed ciosami.

– Ratuj! Błagam, ratuj! – krzyknął nieznajomy do Arahona, gdy tylko go spostrzegł. Jeden z oprawców zaklął, a cała trójka obróciła się, by stawić czoło nowo przybyłemu.

Czy los, który zgotował to spotkanie, wiedział, że jeśli rzuci przeciw sobie Arahona Caranzę Marteneza Y’Grenatę Y’Barratorę oraz trzech oprychów, dręczących bezbronnego człowieka, wynik może być tylko jeden?

– Idź stąd, głupcze. Wynoś się, jeśli ci życie miłe! – krzyknął jeden z zabijaków.

Y’Barratora odpowiedział, unosząc kącik zasłoniętych ust w chłodnym uśmiechu. Wyciągnął przed siebie rapier i ruszył w ich stronę, w myślach rysując już linie Magicznego Kręgu.

Gdyby to Arahon spotkał się z Księciem, a Holbranver wpadł na kobietę zwącą się Legionem, gdyby trzech oprawców trafiło na Legion, albo nawet na Księcia, nic złego zapewne by się nie wydarzyło. Jednak ze wszystkich możliwych kombinacji, ze wszystkich potencjalnych spotkań tej nocy labirynt Klasztornego Wzgórza wylosował to, które miało się okazać najbardziej brzemienne w skutki.

Jego konsekwencje wkrótce odczuło nie tylko miasto, ale – bez żadnej przesady – także cały świat.

* * *

Kiedy Arahon z wilczą zwinnością wpadł między wrogów, w innej części Klasztornego Wzgórza walka trwała już w najlepsze. Na środku długiej, wąskiej uliczki, pomiędzy ścianami, za którymi tajemnicze uszy słuchały, a tajemnicze usta się oblizywały, Legion oraz Czarny Książę wymieniali ciosy, oboje zaskoczeni umiejętnościami przeciwnika.

Czarny Książę dawno już miał za sobą najlepsze lata. Przekroczył czterdziestkę. Pod kaftanem wyraźnie rysował mu się brzuch, a czarne loki przetykane były pasemkami siwizny. Brak jednego oka utrudniał mu ocenę odległości. Jednak na jego korzyść działały doświadczenia wojny dwudziestoletniej, którą oglądał z bliska od jej pierwszego do ostatniego dnia. A jeszcze zanim trafił na pola Vlaanamarku, przed osiemnastymi urodzinami dwa razy wygrał turniej o podwiązkę królowej. Wtedy to zyskał swój przydomek – jako synowi granda nie przysługiwał mu wprawdzie książęcy tytuł, ale ponieważ ubierał się na czarno i miał loki tegoż koloru, zaczęto żartować, że jest wcieleniem zmarłego sto lat wcześniej księcia Fryderyka.

Walczył według szkoły florentyńskiej, co gorszyło konserwatywną szlachtę Serivy. Poruszał się na ugiętych, szeroko rozstawionych nogach, z ostrzem skierowanym lekko ku górze, cały czas pracując stopami i zmieniając pozycję. W jednej dłoni dzierżył szpadę – cienką i giętką, przystosowaną bardziej do dworskich pojedynków. W drugiej, za plecami, trzymał swój zerwany z ramion płaszcz, którym próbował schwycić ostrze przeciwnika jak w sieć.

Miał też nad Legionem jedną przewagę, o której kobieta jeszcze nie wiedziała. Czubek jego szpady pokrywała cieniutka warstwa jadu białego skorpiona, który paraliżował w kilka chwil. Książę nie musiał wyprowadzić śmiertelnego pchnięcia – wiedział, że wystarczy mu, jeśli zadraśnie napastnika, utoczy pierwszą krew.

By do tego doprowadzić, wykorzystywał cały swój spryt, wszystkie sztuczki i tajne ciosy, których uczył się przez całe życie. Nadaremnie.

Czuł się tak, jakby walczył nie z jednym, lecz z pięcioma różnymi szermierzami, którzy zmieniali się niepostrzeżenie – każdy z nich reprezentował inny styl i każdy był szybszy, zwinniejszy, bardziej agresywny od niego. W pewnym momencie kobieta przeszła nawet w półparadę typową dla la destrezy, dla świata serivskich zabijaków oraz najemnych zabójców.

Nie potrafił przełamać jej inicjatywy. Nieustannie spychała go w tył uliczki, a Czarny Książę cofał się, zbijając kolejne ciosy i odpowiadając kontratakami, z których wszystkie dalekie były od sięgnięcia celu.

Kim była? Skąd się wzięła w Serivie? Strój sugerował kogoś zza Morza Sargassowego. Ale skoro była obca, skąd znała techniki tutejszych szkół szermierczych?

Dopiero gdy zza chmur wyszedł na chwilę księżyc, a cień nieznajomej położył się długą plamą na bruku, Czarny Książę zaczął rozumieć.

To nie był cień jednej osoby. To były cienie wielu osób, nałożone na siebie, zespolone tajemniczą mocą.

– Jesteś z Patry – wydyszał, gdy odskoczyli od siebie na chwilę. – Jesteś… uczennicą Ibn-ahima.

Kobieta się roześmiała.

– Jesteśmy Ibn-ahimem. I wieloma przed nim. Nie wygrasz, morderco.

Czarny Książę uniósł brew. Cóż to znaczyło? Wiedział, że na Patrze oraz innych pirackich wyspach kultywowano jeszcze obyczaje Ibrów. Członkowie rodów i gildii zespalali się cieniami w słonecznym świetle, by dzielić doświadczenia, wiedzę i wspólną pamięć. To czyniło z Patryjczyków najgroźniejszych korsarzy Morza Sargassowego. Ich motto brzmiało: „Jeden z wszystkich, wszyscy z jednego”.

Spośród nich najsłynniejszym szermierzem był anatozyjski filozof i zabójca Ibn-ahim. Trudno było jednak uwierzyć, że mógł zespolić się z tą kobietą. Zespolenie działało bowiem w obie strony – mistrz przekazywał trochę wiedzy uczniowi, ale i przejmował od niego trochę niepewności, złych nawyków, błędów.

Czarny Książę jeszcze raz przyjrzał się jej broni, ozdobom, strojowi. Legion była bogata. Wątpił, by jego wrogowie, nawet sam eklezjarcha, mogli ją kupić.

Po kolejnej wymianie ciosów spojrzał na jej ucho, na kolczyk z niezwykle rzadką i cenną czarną perłą. Perłą, która była symbolem królewskiego rodu Almuaharów, rządzącego Patrą od setek lat.

Mężczyzna zdał sobie sprawę, że tej walki nie wygra.

Nastąpiła kolejna wymiana ciosów. Loki przylepiły mu się do czoła. Twarz miał czerwoną, dyszał ciężko. Widząc to, przeciwniczka nabrała jeszcze więcej energii.

Wtem nieopodal, w plątaninie uliczek Klasztornego Wzgórza, rozległ się przeraźliwy, agonalny krzyk. Walczący odskoczyli od siebie, wsłuchując się w ciemność nocy. Krzyk się powtórzył.

Czarny Książę zrozumiał, że to właściwy moment, by wprowadzić plan awaryjny. Zaatakował znienacka – pierwszym cięciem, które wykonał podczas tej walki, i to wyprowadzonym zza głowy, z góry. Był to cios tak elementarny, tak prymitywny i nietypowy dla walki na szpady, że przeciwniczka sparowała go odruchowo, bez zastanowienia, blokując jego ostrze swoim tuż nad głową.

Nim zdążyła go odepchnąć, Czarny Książę zrobił krok do przodu i szybkim ruchem nadgarstka zwrócił ostrze ku sobie, tak że rękojeść jego szpady mierzyła w przeciwnika.

Legion zobaczyła otwór w dole rękojeści. I małą zapadkę pod jelcem koszowym, którą właśnie wciskały palce Księcia.

Rozległ się głośny, suchy trzask, w twarz buchnęły jej gorące, prochowe opary, a tępe uderzenie w bark prawie powaliło kobietę na kolana. Książę odskoczył, przyciskając do siebie wykręcony odrzutem nadgarstek. Przerzucił szpadę do drugiej dłoni i zaatakował, by dokończyć dzieła.

Nawet teraz, gdy była zdezorientowana, ranna i oślepiona, gdy po jej koszuli spływała krew z postrzelonego barku, Legion nie pozwoliła się pokonać. Wiedziona bardziej instynktem, niż zdając się na wzrok, uniknęła jednego pchnięcia i sparowała następne.

– Zabiję cię! Zabiję i pożrę twój cień! – ryknęła.

Cofnęła się szybko i otarła piekące oczy. Ale gdy odzyskała wzrok, Książę już zniknął na końcu uliczki.

Dwadzieścia lat wojny przeżył głównie dlatego, że wiedział, kiedy należy uciekać.

Kobieta nie ścigała go. Osunęła się na jedno kolano, wypuszczając rapier. Dyszała ciężko i kaszlała, czując, że krew przecieka jej do płuc. Miała niewiele czasu. Lewą ręką sięgnęła do kieszonek naszytych po wewnętrznej stronie płaszcza i wyciągnęła z nich drobne fiolki oraz puzderka z proszkami, rozkładając je na bruku wokół siebie.

Tymczasem Książę pędził uliczkami Klasztornego Wzgórza. Minął placyk, na którym w przelocie spostrzegł trzy leżące na bruku ciała i wysokiego szermierza, który pochylał się nad czwartym. Szermierz usłyszał kroki, odwrócił twarz, która Czarnemu Księciu wydała się dziwnie znajoma, ale nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Biegł ostatkiem sił, aż zostawił za plecami wzgórze i odcinające się od gwiaździstego nieba pozbawione okien ściany, kamienice, wieże.

Zdyszany i czerwony, zatrzymał się dopiero na małej, cuchnącej gnojówką uliczce dzielnicy Contegro.

Teraz dopiero poczuł wściekłość. Wrogowie przegnali go z domu w Raletto, zabili mu służbę, ściągnęli na głowę zabójcę zza mórz. Może i nie miał szans, ale postanowił zrobić wszystko, by go zapamiętali.

Czarny Książę żył, a kolejny ruch należał do niego. Nadeszła pora zemsty.

IX

Holbranver nie przywykł budzić się w cudzym łóżku, nie pamiętając uprzedniej nocy. Nigdy wcześniej mu się to nie przydarzyło, choć miał pięćdziesiąt jeden wiosen. Widocznie los postanowił zakpić sobie z niego u schyłku życia, sprawiając nie tylko, że z trudem i bólem oddawał mocz, ale też zsyłając na niego wszystko, co ominęło go w spędzonej nad księgami młodości: pojedynki w ciemnych zaułkach, nieprzespane noce, porwania…

Porwania!

Usiadł na łóżku, za szybko jak na swój wiek. Stawy strzeliły jeden po drugim jak pluton muszkieterów. Powoli wracała mu jasność umysłu. Sanne! Poszedł po Sanne na Klasztorne Wzgórze. Jak po sznurku to wspomnienie doprowadziło go do uczucia strachu, gdy nieznajomi obalili go na ziemię i oznajmili, że i tak nie odzyska córki, że zabiją go w bardzo nieprzyjemny sposób. Strach i ból prowadziły do widoku tajemniczego przybysza. On zaś – do walki, która eksplodowała nagle błyskami rapierów i dźwięczeniem stali. Walka do zapachu krwi oraz rzężenia rannych. A potem pamięć doszła do swoich granic, do momentu gdy uczony stracił przytomność, widząc, jak jeden z oprychów próbuje wepchnąć sobie z powrotem do brzucha własne jelita, śliskie i lśniące jak dżdżownice po deszczu.

Jak na zawołanie Holbranver poczuł ból w ciemieniu, którym na koniec uderzył o bruk.

Sanne.

Nie mógł jej teraz pomóc. Wystarczy, że niemal zginął, gdy próbował. Jeśli przepadnie, nikt nie zainteresuje się dziewczyną. Może sprzedadzą ją w niewolę. Może trafi do jednego z portowych zamtuzów, po tym jak obetną jej język. Pomacał swój kabat i z ulgą stwierdził, że owinięty w szmaty, zamknięty w płaskim drewnianym pudełku cienioryt wciąż znajduje się w wewnętrznej kieszeni.

Ten, który go uratował – kim był? Rzezimieszkiem? Mordercą? Siennik cuchnął posoką, a na deskach pod łóżkiem widać było stary, zrudziały ślad krwi. Ale który zabijaka chodzi w aksamitnym dublecie i ma szpadę przy boku?

Holbranver rozejrzał się uważnie, ale ciemna izba nie mówiła zbyt wiele o właścicielu. Większość ludzi lubiła otaczać się przedmiotami potwierdzającymi ich pozycję, fach, majątek; świadczyły o zainteresowaniach bądź historii właściciela. Gospodarz Holbranvera do nich nie należał. Brak jakichkolwiek mebli, puste ściany, brak osobistych drobiazgów i pamiątek pozwoliły uczonemu wywnioskować, że ma do czynienia z człowiekiem, który prześlizguje się przez życie, nie zostawiając po sobie śladów, nie przywiązując się do niczego.

Artysta?

Jeśli już, to tylko rapiera. Holbranver przypomniał sobie jego popis ubiegłej nocy. Tylko ludzie niewiarygodnie dobrzy w jednej dziedzinie mogli sobie pozwolić na zaniedbywanie przyziemnych spraw, takich jak ubiór, jedzenie czy porządne meble. Holbranver poznał już w życiu dość osób miernych i przeciętnych, by wiedzieć, że zawsze starają się być dobre we wszystkim, a przynajmniej stwarzać takie pozory. Czyste domy, przechwalanie się jakimiś złotymi i srebrnymi drobiazgami, poobiednie rozmowy o polityce, handlu. Konflikty i wojny wygrywane w domowym zaciszu, przy stołach z drogiego egzotycznego drewna, we własnych wygodnych fotelach. By wyrzec się tego wszystkiego, trzeba siły charakteru wspartej nieprzeciętnym talentem.

A przynajmniej tak zawsze uważał, sam bowiem odznaczał się nieprzeciętnym talentem oraz pogardą dla spraw doczesnych.

Poczuł jeszcze większą sympatię do swojego wybawcy.

Wstał ostrożnie z łoża, próbując zgadnąć, gdzie się właściwie znajduje. Przez ażurowe okiennice docierały różne uliczne odgłosy. Czyli wciąż był w Serivie. Usłyszał głos przekupki. A więc to uboga dzielnica, szlachta nie tolerowała handlu pod swoimi domami. Powozy toczące się w dół – zatem to miejsce gdzieś przy głównej alei schodzącej do portu. Z prawej stary, potężny dzwon, obwieszczający, że do jasnej pory została tylko godzina… Teraz już nie miał wątpliwości. Znajdował się u góry alei Contanezra, w sercu starej Serivy.

Osoby z kręgów, w których się obracał, zazwyczaj nie mieszkały w takich miejscach. Ruszył w stronę drzwi na końcu izby, by potwierdzić swoje domysły. Gdy je otworzył, poraziło go słońce, a pod jego stopami otworzyła się nagle przepaść. Zobaczył wąskie, krzywe stopnie – bardziej drabinę niż schody. Prowadziły na nieduży wewnętrzny dziedziniec, na którego środku chudy szermierz tańczył w jasnych promieniach południa.

W samych spodniach i zwykłej koszuli, z długim, prostym rapierem w ręku, ćwiczył zwody i nagłe wypady, walcząc z całą grupą niewidzialnych wrogów. Stary bruk, na którym trenował, pokrywała warstwa otoczaków. Szermierz rozgarniał je przy każdym kroku, nie odrywając prawie stóp od ziemi. Kreślił plątaninę wężowych tropów, rysował mapę walki złożoną z łagodnych łuków, ostrych przekątnych, szpiców oznaczających nagłe wypady.

Holbranver patrzył chwilę na to dziwne przedstawienie z pogranicza szermierki i geometrii. Nigdy jeszcze nie widział stylu, który wymagał od szermierza, by tak sunąć stopami po podłożu.

– Czy te ćwiczenia mają jakiś cel? – spytał w końcu, był bowiem człowiekiem ciekawskim. Szermierz wykonał jeszcze kilka ruchów, jakby nie usłyszał jego słów.

Wreszcie przystanął, otarł pot z czoła wierzchem rękawicy i wsadził rapier za pas.

– Wszystko ma swój cel – odparł, nie odwracając się w stronę uczonego. – Ale nie zawsze można o tym celu głośno mówić.

Zapadła cisza.

– Jestem Holbranver. Królewski bakałarz.

– Wiem. – Arahon się odwrócił. Dopiero teraz Holbranver zobaczył, że w jego oczach nie ma cienia sympatii.

– Zwykłego mieszczucha zostawiłbym gdzieś pod garnizonem gwardii. Ale teraz, gdy się już wyspałeś i doszedłeś do siebie, mości królewski uczony, proponuję, byś opuścił mój dom i wrócił do tego, co robiłeś przed niefortunnym wypadkiem. Czyli pewnie do mącenia ludziom w głowach i wywoływania zamieszek.

Holbranver był rozczarowany. Od pierwszej chwili myślał o gospodarzu z sympatią, ale sympatia ta pozostała nieodwzajemniona. Szermierz tymczasem podszedł do parapetu, na którym stały dzban i koszyk z owocami, napił się wody, chwycił jabłko, a potem wgryzł się w nie, zupełnie się nie przejmując sterczącym na szczycie schodów uczonym.

– Czy oprócz tego, że przeze mnie musiałeś dobyć szpady, uczyniłem ci krzywdę? – spytał Holbranver.

– Oprócz? Oprócz tego, że przez ciebie zawiodłem przyjaciela i nie wykonałem zadania, które mi powierzył? Oprócz tego, że zabiłem trzech ludzi?

– Bandyci bez litości, bez skrupułów. Dobrze im tak.

– Tylko osoby, które nigdy nie trzymały w dłoni ostrza, mogą mówić o śmierci tak lekko.

Holbranver zdał sobie sprawę, że bynajmniej nie poprawia swojego wizerunku w oczach gospodarza. Dziwne to było uczucie – znał samego siebie od pięćdziesięciu lat, ale kiedy patrzył w oczy szermierza, miał wrażenie, że patrzy w lustro, w którym odbija się inny Holbranver. Karykaturalny, niedołężny, tchórzliwy manipulator.

Ten drugi Holbranver nie mógł być przecież prawdziwy!

– Chodzi o dziecko – odparł miękko. – Wiem, że możesz do mnie żywić urazę. Pewnie nie lubisz dworzan, ludzi z otoczenia króla. Mam rację? Ale chodzi o dziecko, o małą, niewinną dziewczynkę.

Uczony wiedział, że nie może utracić szansy na pomoc od jedynej osoby, która stanęła po jego stronie. Bał się drugi raz samemu układać z porywaczami. Ważąc każde słowo, kontynuował:

– Wiem, że sprawa jest niebezpieczna. Ci ludzie mają pieniądze i najemnych zbirów. Ale, na antysłońce, jeśli mi nie pomożesz, moja mała córeczka zginie. Ratowałeś starego niedołęgę. Okaż litość wobec Sanne!

Y’Barratora gryzł jabłko, milczał i patrzył na Holbranvera. A dokładniej – patrzył przez niego, w przyszłość. Widział siebie podejmującego trop, siebie walczącego z grupą niebezpiecznych porywaczy, siebie wdzierającego się do kryjówki, gdzie trzymali dziewczynkę. Wszędzie widział też odnogi rozchodzące się na boki, potencjalne rozgałęzienia tej historii. W jednej z wersji zdarzeń padał z przebitym brzuchem (zawsze się bał tej długiej i bolesnej śmierci), w drugiej niespodziewany strzał z okna powalał go trupem na ulicy w środku dnia. W trzeciej zabijał kogoś wysoko postawionego, za co wieszano go na Placach Sześciu Rodów. Ale jednocześnie widział też wyraźnie wersję czwartą. W niej właśnie przyprowadzał Holbranverowi małą, wystraszoną dziewczynkę (z jakiegoś powodu miała ciemne włosy i oczy Iorandy), a potem odchodził bez nagrody, w noc.

Holbranver tymczasem patrzył na szermierza i zastanawiał się, czy ten go w ogóle słyszy. A może był dużo mniej bystry, niż się z początku wydawało – przecież do machania rapierem nie trzeba wiele pomyślunku.

– Chodzi o… – zaczął znowu.

– Dziecko. Słyszałem za pierwszym razem. – Y’Barratora rzucił ogryzek w kąt podwórca.

Podjął już decyzję, choć nie chciał okazywać tego Holbranverowi. Nie miał też zamiaru zdradzać mu powodu. Uczony by nie zrozumiał. Mało kto by zrozumiał. Potrzeba było życia wypełnionego krwią i zabijaniem, podejrzanymi patronami, którym sprzedawało się lojalność za kilka zaśniedziałych reali, życia pełnego brudnych kompromisów i odcieni szarości, by pojąć, dlaczego nie musiał się nawet zastanawiać.

Po tylu sprawach brudnych, które obciążały sumienie Arahona do granic wytrzymałości, los wepchnął mu w ręce sprawę prostą i czystą jak śnieg.

Zwycięży albo zginie. Obie możliwości pociągały go w równym stopniu.

– Umowa jest taka – rzekł szermierz, mierząc gościa wzrokiem. – Poszukam twojej Sanne, ale w zamian będziesz mi całkowicie posłuszny. O cokolwiek poproszę, wykonasz to bez pytania. Nie zwrócisz się o pomoc do nikogo poza mną. Nie będziesz z nikim rozmawiał o naszym śledztwie. Pozostaniesz w ukryciu. Zapłacisz pięć srebrnych reali. Mogę żądać więcej, jeśli przyjdzie walczyć albo kogoś zabić. Zrozumiałeś? Zgadzasz się?

– Tak. Oczywiście. Zgadzam – powiedział Holbranver, nieco oszołomiony takim obrotem zdarzeń.

Szermierz wyciągnął z kosza kolejne jabłko i zaczął je powoli gryźć, patrząc w przestrzeń.

– Ale… jak się nazywasz? – spytał niepewnie uczony.

– Możesz mi mówić Arahon.

– I jaki masz pomysł, Arahonie? Nie wiemy nawet, kim byli…

– Wiemy.

– Co?

– Przeszukałem ciała. Byli roztropni, nie mieli przy sobie niczego, co mogłoby zdradzić, kogo reprezentują. Żadnych rodowych sygnetów, herbów, listów, nic. Ale jeden… widziałem go wcześniej, był niezłym szermierzem. Poznałem go po tatuażu na dłoni. Pracował jakiś czas u różnych kupców z dzielnicy portowej. Rano pytałem o niego w szkole szermierki, do której uczęszczał. Według przyjaciół ostatnio poszedł na służbę do jakichś bogatych pracodawców, o których nie chciał mówić. To nietypowe. Szermierze często chwalą się bogatym patronem. Czyli jest to ktoś nie tylko zamożny, ale i bardzo potężny. Stawiam na jednego z sześciu grandów. Albo na eklezjarchę.

Y’Barratora rzucił ogryzek, wytarł ręce w spodnie, wyciągnął rapier i wrócił do ćwiczeń.

– Czy z jakiegoś powodu mogłeś się narazić któremuś z grandów? – zapytał pomiędzy jednym markowanym atakiem a drugim.

– Nie – odparł Holbranver. – To znaczy nie wiem.

W tym mieście nie miał przyjaciół. Mniej lub bardziej nienawidziła go cała serivska szlachta. Z jednej strony nie potrafił powiedzieć, dlaczego któryś grand miałby go darzyć szczególną niechęcią. Z drugiej wiedział, że ma talent do nieświadomego obrażania postronnych osób. Nie było to trudne w Serivie, gdzie każdy człowiek w kapeluszu z piórem i ze szpadą przy boku miał honor na miarę pradawnego władcy – wielki i nadęty jak balon, a najlżejsze ukłucie powodowało wybuch.

Pozostawała jeszcze sprawa cieniorytu.

– Ostatnio rozmawiałem tylko z Sergiem Rodriganem… Chyba dwa tygodnie temu, na balu – powiedział. – Sprawiał wrażenie przyjemnego człowieka.

Y’Barratora wirował coraz szybciej, zrzucając z włosów krople potu. Kamyki grzechotały, rozgarniane na boki czubkami skórzanych butów.

– Czego chcieli w zamian za Sanne? Złota? Okupu? – spytał, zamarłszy na chwilę w bezruchu.

– Chodzi o mój cienioryt. – Holbranver dotknął ukrytego zawiniątka.

– Cienioryt?

– Obraz. Na cienioczułej szybce. Zrobiony za pomocą nowej sztuki, którą wynalazłem.

– Czyj obraz?

– Władcy.

Holbranverowi zdawało się, że zobaczył przez chwilę na twarzy Y’Barratory dziwny wyraz. Szermierz pomylił kroki, stopa nadepnęła na jeden z kamieni.

Arahon zaklął i wrócił na brzeg podwórca, by zacząć całą kombinację od początku.

– Proponuję, żebyś nie rozstawał się z nim ani na krok. Masz ten cienioryt przy sobie?

Holbranver poklepał się wymownie po kieszeni szarego kabata.

– Doskonale. Ani ty, ani on nie możecie wpaść w ręce porywaczy. Zostaniesz tutaj. Poproszę wdowę z pierwszego piętra, by znalazła ci coś do jedzenia.

– To jaki masz plan? – spytał żałosnym głosem uczony.

– W południe trzeba pójść do pałacu. To znaczy ja idę, ty byś tylko przeszkadzał. Nie pokazuj się nawet na ulicy, siedź w izbie i pilnuj tego swojego cieniorytu – odparł Arahon, po czym wrócił do ćwiczeń.

W oddali dzwony na wieżach przy Placach Sześciu Rodów wybiły początek jasnej pory.

X

Poprzedni król, Leon II zwany Jasnym, miał w zwyczaju udzielać audiencji codziennie godzinę przed południem – już po śniadaniu i porannej toalecie. Zwyczaj ten ustanowił sam Fryderyk III Sprawiedliwy, jego ojciec, dziadek obecnego władcy. To on jako pierwszy otworzył bramy pałacu dla zwykłych serivczyków i pozwolił im przedstawiać swoje sprawy bezpośrednio przed królewskim majestatem.

Mieszkańcy miasta bynajmniej nie garnęli się, by z tego przywileju korzystać, co łatwo zrozumieć, gdy przypomni się jedną z najsłynniejszych historii o Fryderyku III. Sięga ona czasów jego młodości i wyprawy wojennej przeciw anatozyjskiemu sułtanowi.

Zatrzymawszy się oto u podnóża porytych wąwozami wzgórz, Fryderyk wysłał dwóch żołnierzy na zwiad. Wrócił tylko jeden. Nie był w stanie powiedzieć, co się stało z jego przyjacielem, nie odnalazł też wroga, dlatego Fryderyk rozkazał go stracić. Mężczyznę odciągnięto na bok, a król zaczął spożywać śniadanie. Nim jednak skończył, przerwał mu królewski kat, który przyniósł wieści. Zaginiony żołnierz wrócił do obozu, twierdząc, że odłączył się od przyjaciela i zgubił. Kat chciał wiedzieć, czy pomimo to powinien dokonać egzekucji.

Fryderyk przemyślał krótko sprawę, a potem kazał powiesić całą trójkę. Pierwszego żołnierza za to, że porzucił przyjaciela na terytorium wroga. Drugiego za to, że się zgubił i tym samym doprowadził do śmierci swojego towarzysza. A potem jeszcze kata – za to, że samowolnie wstrzymał egzekucję.

Wtedy właśnie władca zyskał sobie przydomek Sprawiedliwego, z którego cieszył się jak dziecko, głuchy na nutę złośliwości, która pobrzmiewała w głosie grandów nadających mu to przezwisko.

Oprócz fałszywego przekonania, że jest najlepszym władcą od czasu legendarnych Siedmiu Rycerzy Vastylii, Fryderyk miał inną, dużo poważniejszą wadę. Nie znosił despektów, rzeczywistych ani urojonych. Dlatego gdy Holbranvia zawarła pakt z Brunszwią i miastami Vlaanmarku, gdy przed vastylijskimi okrętami zamknięto liczne porty, łącznie z Koppendamem, król postanowił pomścić tę hańbę. Wypowiedział wojnę, która według niego trwać miała najwyżej rok, a ciągnęła się ze zmiennym szczęściem przez lat dwadzieścia.

Fryderykowi nie było dane poznać rozmiarów swojego błędu. Już w drugim roku walk, podczas oblężenia Lerwaldu, spadł ze spłoszonego armatnim wystrzałem konia i skręcił sobie kark. Działo odpowiedzialne za ów wystrzał władca Brunszwii ochrzcił Królobójcą, kazał przystroić kwiatami i przeprowadzić przez miasto we wspaniałej procesji. Potem ustawił je we własnym ogrodzie.

Ponieważ jednak na froncie musiał stale przebywać ktoś z rodziny królewskiej, szlachta ściągnęła z Serivy młodziutkiego następcę tronu, Leona II Jasnego. Zwano go Słońcem Vastylii nie tylko z powodu jasnych loków, ale i niespotykanie wesołego usposobienia. W 611 roku nowej ery Leon II wyruszył na północ, do Vlaanmarku, na mgliste, mokre pola wojny dwudziestoletniej.

Z krótkimi przerwami spędził tam resztę życia.

Słońce Vastylii gasło powoli, latami, tłumione przez kolejne porażki i osobiste tragedie, aż w końcu wypaliło się zupełnie pewnej marcowej nocy podczas siarczystych przymrozków, w przemoczonym namiocie. Leon umarł osiwiały, pomarszczony, zupełnie niekrólewski i z pewnością niesłoneczny. Gdy odszedł, vastylijska szlachta stanęła przed trudnym wyborem. Następca tronu, z którym wiązano największe nadzieje – książę Iniego – nie zdołał przeżyć ojca. Umarł, nosząc za okiem zbłąkaną kulę, która trafiła go podczas bitwy pod Koppendamem. Pocisk zagłębił się częściowo w mózgu, dlatego jego wyjęcia nie podjął się żaden medyk, tym bardziej że Iniego zachował pełnię władz cielesnych oraz umysłowych. Nieco później, gdy rana była już niemal zabliźniona, wdało się w nią niespodziewanie zakażenie, które jak grom z jasnego nieba pozbawiło Serivę sukcesora.

Oprócz kilku córek, które zależnie od stopnia szpetoty wydano za władców większych i mniejszych księstw północy, zostało tylko dwóch żywych potomków Leona.

Auricio – starszy, niewysoki, o wyłupiastych oczach, ale budowie i zdrowiu konia – był pod wszystkimi względami najodpowiedniejszy. Od młodości przygotowywano go do objęcia tronu na wypadek śmierci Iniega. Uczył się pilnie, terminował u ministrów i generałów, miał nawet za sobą pierwsze wprawki na polu bitwy. Dowodził całym regimentem pod Houpsten, gdzie nie opuścił szeregów mimo ciężkiego ostrzału z cieńarmat, które zmieniały całe szeregi żołnierzy w latające na wszystkie strony krwawe strzępki. Potem wykazał się niemałym sprytem, tak manewrując czworobokiem pozostałych pikinierów, by późnym wieczorem, w chwili gdy słońce wreszcie wyszło zza chmur, rzucili w stronę wroga cienie tak długie, że ten musiał rozproszyć się i uciec przed natarciem.

Jedna tylko rzecz przemawiała na niekorzyść Auricia: jego matka, Gwidona D’Anzac, druga małżonka Leona. Gwidona była córką króla Flemii, który w piątym roku wojny niespodziewanie zdradził Vastylię i przeszedł na stronę Unii Północnej, poddając wrogowi miasto Koppendam i mordując śpiącą vastylijską załogę. Gdy tylko wieść o tym dotarła do Serivy, królowa Gwidona stała się najbardziej znienawidzoną osobą w stolicy. Leon wyrzucił ją z pałacu, zamknął w klasztorze, a sam wziął sobie kochankę, Gonzagę.

Królowa matka zmarła ledwie pół roku później – jedni mówią, że ze zgryzoty i melancholii, inni, że za sprawą arszeniku, którym Leon miał utorować sobie drogę do kolejnego małżeństwa.

Syn Gwidony pozostał bezgranicznie wierny ojcu i królestwu. Nagrodę za to odebrał gorzką – nikt nie poparł jego prawowitych roszczeń do tronu. Auricio nie miał przyjaciół w Vastylii ani w krajach ościennych. Poza skromnym spadkiem po matce, pozbawiony był zaplecza finansowego. Ulica mu nie ufała, a szlachta obawiała się koronować wnuka zdrajcy z Koppendamu.

Kontrkandydatem, który cieszył się poparciem przytłaczającej większości Vastylijczyków, był młodszy brat Auricia, syn Gonzagi – Hermenez. Nie chodził do szkół i nie dowodził w polu. Większość swojego życia spędził jako więzień. Gdy miał ledwie sześć lat, na powóz, którym jechał do Brunszwii, gdzie chwilowo tryumfował ojciec, napadła niespodziewanie banda maruderów i wkrótce sprzedała chłopca Unii Północnej.

Generałowie Unii próbowali z początku szantażować Leona, lecz gdy się okazało, że ten nie ma zamiaru czegokolwiek poświęcać, by odzyskać trzeciego syna, Hermenez został zakładnikiem. Przerzucano go w tajemnicy z miejsca na miejsce w oczekiwaniu na dzień, gdy w ręce Vastylijczyków trafi ktoś dostatecznie wysoko urodzony, by mogło dojść do wymiany.

Powiadają, że traktowano go źle. Rok spędził w ciemnej celi bez okien. Połączony w jedno z cieniami, rozmawiał z nimi jak z przyjaciółmi. Opowiadają też, że w jednym z więzień brunszwiński nadzorca co rano prowadził go na podwórzec, gdzie stała gilotyna, za każdym razem wmawiając mu, że oto przyszedł rozkaz egzekucji. W innym więzieniu głodzono go tak, że łapał i jadł na surowo szczury, które czasem przyplątały się do celi. Były też gorsze opowieści – o upokorzeniach, a nawet o gwałtach. Wszystko to wydarzyło się, nim Hermenez skończył piętnasty rok życia.

Dopiero pod koniec wojny Vastylijczycy dowiedzieli się o górskim zameczku w Brunszwii, gdzie przetrzymywano następcę tronu. Sam Czarny Książę osobiście wybrał i poprowadził tam czterdziestu ludzi, przebranych w mundury brunszwińskch dragonów. Z zaskoczenia zdobyli zamek, uwolnili Hermeneza, a po tygodniu zdołali dotrzeć z powrotem za linie Vastylijczyków, choć wszyscy prócz siedmiu przypłacili to życiem.

Dopiero potem okazało się, co okupili swoim poświęceniem. Przez pierwszy miesiąc Hermenez nie mówił, bał się każdego. Maniery miał zupełnie nieksiążęce – moczył łóżko, ślinił się i smarkał. Ukrywano go przed vastylijską szlachtą. Leon pokazał najmłodszego syna na dworze dopiero pół roku później, choć Hermenez ciągle jeszcze daleki był od normalności.

Ale historia dziecka, które siedem lat opierało się torturom unitów, niespodziewanie poruszyła serca Vastylijczyków. Damy zaczęły nosić medaliki z podobizną Hermeneza, wszyscy grandowie pragnęli pokazywać się w jego towarzystwie.

Hermenez odmianę losu traktował ze stoickim spokojem. Zupełnie jakby jej wcale nie zauważył.

Jedni mówili, że wskutek tortur umysłu i ciała stał się twardy niczym kamień. Inni w jego wodnistych oczach, w jego nieobecnym wzroku odczytywali nie hardość, lecz ziarno szaleństwa. Nawet najwięksi sceptycy milczeli jednak, gdy Leon II Sprawiedliwy zmarł, a kwiat vastylijskiej szlachty zebrał się nocą na sekretnym posiedzeniu i zdecydował, żeby to Hermenezowi powierzyć koronę.

W porównaniu do Auricia Hermenez miał tylko jeden atut – wspomnianą już matkę, donnę Gonzagę Hernez Y’Ramonez. Córkę samego Hugona Ramoneza, który był grandem jednej z sześciu najpotężniejszych rodzin Vastylii. Kochało ją królestwo, a co ważniejsze, miała dostęp do przepastnego skarbca ojca. Hugon, pod warunkiem wstąpienia wnuka na tron, obiecał potroić swój wkład pieniężny w wojnę, która rujnowała państwo.

Choć Auricio byłby zapewne sprawniejszym władcą niż Hermenez, jego koronacja oznaczałaby przyszłość dużo biedniejszą, dużo mniej pewną.

I tak stała się rzecz zgoła niespodziewana: nie Auricio został królem Serivy, tylko jego młodszy brat, któremu wcześniej nigdy nie dopisało szczęście. Starszy syn zrzekł się korony w dzień po śmierci ojca – według plotek podpisywał stosowne dokumenty ze sztyletem Czarnego Księcia na gardle. Potem został odesłany w żelaznej karecie do Vastylii, skąd wysłano go aż za Zimne Morze, bo w podzięce za wojenne zasługi otrzymał tytuł gubernatora smaganej wiatrami wysepki, gdzie owiec i kóz żyło więcej niż ludzi.

Hermenez został koronowany w 629 roku, po zbudowaniu Żebra Północy. Niedługo potem podpisał rozejm, który w rzeczywistości kończył wojnę, niemal dwadzieścia lat wcześniej rozpoczętą przez jego dziadka.

Wrócił do Vastylii wyludnionej, pozbawionej całego pokolenia mężczyzn, których ciała użyźniły północne pola, do Vastylii nostalgicznej i smutnej, ale jednocześnie opływającej w złoto pochodzące z łupów oraz kontrybucji, jakie musiały wypłacić północne księstwa.

Nie był złym władcą, szczególnie jeśli przyrównać go do dziadka i pradziadka. Nie miał też jednak żadnych konkretnych zalet. Mimo zainteresowania kilkoma wąskimi dziedzinami, takimi jak nauka oraz morskie eksploracje, na kartach kroniki swoich rządów zapisał się jako król bierny, oddający władzę po kawałku grandom, którzy wynieśli go na tron, oraz eklezjarsze Wiecznego Światła.

Nie przepadał za ciężką pracą. Wszystkie przykre obowiązki, takie jak podpisywanie królewskich dekretów, przyjmowanie posłów, rządzenie państwem, przekazał w ręce rosnącej rzeszy ministrów oraz doradców, dla których wkrótce trzeba było dobudować nowe skrzydło pałacu.

Królewska audiencja była jednym z ostatnich reliktów przeszłości, który Hermenez pozostawił bez zmian. Choć chętnie posadziłby na swoim miejscu jakiegoś ministra, zgodził się w końcu z argumentem, że audiencja bez króla nie jest do końca królewska. Wywiązywał się więc z tego obowiązku, choć niechętnie i coraz rzadziej. Czasem był niedysponowany. Czasem akurat bawił w jednej z wiejskich posiadłości. To pogoda nie dopisywała. To znów władcę wzywały dużo pilniejsze obowiązki, którym oddawał się samotnie w bibliotece…

Powiadają, że Leon II zawsze miał jedno ucho dla swojego ludu, a jedno dla doradców i ministrów. Hermenez oboje uszu zachował dla siebie, zamknięty we własnym świecie. I tylko czasem, jak zza mgły, słyszał głosy to jednych, to drugich.

Ale zwyczaju przedpołudniowych spotkań nie anulował.

Dla ludzi, którzy stawali co dzień rano przed pałacową bramą, szybko stało się jasne, że audiencja jest jak wygrana w karty. Bywało, że trafiała się tylko parę razy w miesiącu. Mimo to przychodzili – drobni kupcy, rzemieślnicy, weterani.

Arahon Y’Barratora, w swoim porwanym płaszczu, z wyświechtanym dubletem i ze starym rapierem, wmieszał się w tłum tak dobrze, że nie sposób go było odróżnić. Oparty o ścianę w cieniu arkad, pod którymi interesanci kryli się przed porannym słońcem, patrzył na bramę z kutego żelaza, ćmił fajkę i zastanawiał się, kiedy upadł tak nisko, że przyszło mu czekać na posłuch u króla wśród śmierdzących świńskim tłuszczem masarzy i beznogich weteranów, którzy wspierali na kulach ciężkie od wina głowy.

Kiedyś – przypomniał sobie, kręcąc w cybuchu hebanowym kołeczkiem – ubierał się inaczej, w jedwabie i najlepszej jakości skóry. Nosił na palcu złoty sygnet królewskiego arcyszpiega; sygnet, który posiadał niezwykłą moc. Jeden błysk białego złota wystarczył, by ciężkie bramy się otwierały, urzędnicy gięli karki, drobni oszuści zaczynali się płaszczyć, a gwardziści wyprężali pierś, gotowi iść do walki na jedno skinienie.

Pomacał miejsce na palcu, gdzie niegdyś ciążyła bryłka cennego kruszcu. Teraz poczuł tam tylko stwardniałą skórę.

Ze szczytu kariery zmył go strumień niekorzystnych przypadków i osobliwej melancholii, która zagnieździła się w nim podczas ponurych koppendamskich nocy, by od tej pory podgryzać go od środka. Z sal pałacu trafiał kolejno do coraz niższych i uboższych dzielnic. Spodziewał się, że tę drogę zakończy na samym dole, w morzu, gdzie często trafiały ciała biedaków.

Siny dym orientalnej latakii spowił głowę Y’Barratory. Nawet pikantna słodycz jej liści wydawała mu się dzisiaj gorzka.

Minęła godzina. Część zebranych się rozeszła, ale Arahon był cierpliwy. Fajka właśnie przestała się żarzyć, wysypał więc z niej tytoń i wyczyścił cybuch. Spojrzał w górę – słońce dobiegało zenitu.

Wtedy do bramy zszedł tuzin gwardzistów ze słonecznej straży. Ich kaftany ze złotogłowiu, pozłacane hełmy oraz napierśniki oślepiały jasnymi refleksami. Na twarzach mieli złocone stalowe maski. Ich broń zaś – długie halabardy oraz cieństrzelby o inkrustowanych złotem kolbach – wyglądała bardziej na ceremonialne ozdoby niż narzędzia do zabijania.

Arahon wiedział jednak, że nie wolno lekceważyć straży. Co roku tysiące kilkunastoletnich chłopców niskiego stanu ubiegało się o zaledwie dziesięć miejsc dla rekrutów. Do jednostki przyjmowano bowiem tylko synów ubogich, wolnych ludzi, którzy nie byli związani z żadnym rodem. Po ośmiu latach szkolenia, podczas którego z każdej dziesiątki zostawało nie więcej niż trzech młodych mężczyzn, strażnicy przywdziewali swoje złocone oporządzenie. Otrzymywali dom i służbę. Byli tak fanatycznie lojalni wobec władcy, który wyciągnął ich ze społecznych nizin, że nie przeszkadzała im nawet cena tego awansu – własny cień. Gwardzistów bowiem pozbawiano go, podobnie jak przestępców i niewolników, by nigdy, nawet przypadkiem, nie zagrozili swojemu panu.

Arahon zabił kiedyś człowieka ze słonecznej straży. To była ciężka walka.

Gdy zbrojni zabezpieczyli bramę, zza ich pleców ukazało się trzech urzędników z tabliczkami do pisania. Wszystkich petentów ustawiono w kolejkę. Arahon wyszedł z cienia i zajął swoje miejsce w bezpiecznej odległości od reszty, bo choć słońce świeciło teraz niemal pionowo w dół i niełatwo było nastąpić na czyjś cień, przynajmniej kilku weteranów z tłumu było pijanych.

Urzędnicy zaczęli wypytywać ludzi o ich sprawy, notując coś na tabliczkach. Niektórych odprawili z kwitkiem. Reszta wchodziła za bramę przez szpaler strażników, odbierający prostaczkom resztki odwagi.

Arahon czekał spokojnie na swoją kolej, a gdy zamachał do niego młody urzędnik o nietypowych dla mieszkańców Serivy ryżych włosach, podszedł i zdjął kapelusz.

– Imię?

– Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora.

Urzędnik podniósł na chwilę wzrok znad tabliczki i obrzucił go szybkim spojrzeniem. Ludzie o szlacheckim nazwisku nie trafiali mu się często, ale nie byli też niczym niespotykanym. Wojna zrujnowała wiele rodów.

– Z jaką sprawą przychodzisz?

– Chciałem prosić o zasiłek dla zasłużonych koronie.

– A jakie są twoje zasługi?

– Osiem lat na froncie, Trzeci Regiment Królewski. Brałem udział w ofensywie Brunillego podczas drugiego oblężenia Koppendamu. Podczas trzeciego zraniono mnie w trakcie szturmu. Potem bitwy pod Riazano, Haupstem, Dorpftem – ranny drugi raz. Zdobycie Lerwaldu. Order Kawaleryjski, Krzyż Odważnych. Ochotnik z czarnej czterdziestki.

Y’Barratora powiedział to wszystko szybko, bez kwiecistych wstępów i wymieniania pomniejszych potyczek, jak mieli często w zwyczaju weterani. W rzeczy samej, najważniejszych dokonań nie wymienił, bo nawet dziś zobowiązany był trzymać je w tajemnicy.

– Czarnej czterdziestki? – Dłoń skryby zamarła nad tabliczką.

Y’Barratora uśmiechnął się smutno. Skryba miał najwyżej szesnaście wiosen. Ludzie w jego wieku często nie potrafili wymienić najważniejszych generałów i bitew zakończonej niedawno wojny, a co dopiero jej mniejszych epizodów.

– Byłem jednym z czterdziestu ludzi, którzy pojechali za Czarnym Księciem do Brunszwii odbić miłościwie nam panującego Hermeneza Pierwszego. I, co oczywiste, biorąc pod uwagę, że tu stoję, jednym z siedmiu, którzy wrócili.

Skryba otworzył szeroko oczy i patrzył chwilę to na Arahona, to na tabliczkę.

– I… ktoś to może potwierdzić?

– Mógłbyś spytać Czarnego Księcia, ale słyszałem, że wypadł z łask. Nie zarzucasz chyba kłamstwa weteranowi królewskiego regimentu?

To najwyraźniej wystarczyło skrybie. Bąknął coś i odsunął się na bok. Arahon Y’Barratora skinął głową, a potem ruszył w górę po szerokich, długich schodach, na których końcu widniała brama do niższego ogrodu. Za jego plecami rozciągała się zapierająca dech w piersiach panorama Serivy.

Pałac stał na wzniesieniu, nazwanym bez polotu Zamkowym Wzgórzem. Ze szczytu widać było schodzące ku morzu dachy miasta, obie zatoki oraz małe sylwetki statków. Niektórzy mawiali, że wzgórze to nie składało się z ziemi, lecz z zasypanych nią ruin poprzednich pałaców. Każdy, kto znał trochę historię, uważał to za całkiem prawdopodobne.

Nim jeszcze przybyli tu Ibrowie, na stoku ponad zatokami wzniósł zamek vastylijski władca – niemal z pewnością pirat, jak wszyscy pierwsi królowie wybrzeża. Nie przeszkodziło to vastylijskim patriotom nazwać tego króla, wspomnianego w kronikach jedynie połową zdania, Henrykiem I Założycielem. Po tysiącu lat ów łupieżca i gwałciciel stał się bowiem kimś dużo ważniejszym: był pretekstem do pogromów mniejszości Serivy. Dowodem na to, że od zawsze miasto było vastylijskie.

Tak czy inaczej, Henryk I Założyciel nie skończył dobrze. Ta dotycząca go połowa zdania w starej kronice wymieniała listę północnych władyków pojmanych i nadzianych na pal przez wojowniczego króla Ibrów.

Zamek Założyciela, jeśli takowy kiedykolwiek istniał, bo w tamtych czasach wielu książąt zamieszkiwało w prostych wieżach lub wzmocnionych kamieniami chałupach, został zburzony, a na jego miejscu powstała ibryjska forteca z ubitej ziemi. Pod nią osiedlili się Ibrowie, migrujący ze swoich równin za Morzem Sargassowym podczas Ery Nieustannego Dnia, która zmieniła ich kraj w rozpaloną pustynię. Trzysta lat przed nową erą tę pierwszą fortecę rozebrał ibryjski reformator Monahim Salesi. Na jej miejscu postawił pałac z czerwonego piaskowca, lecz pięćdziesiąt lat później spalili go ubodzy rycerze Vastylii podczas łupieżczej wyprawy, która przeszła do historii jako mała rekonkwista.

W tamtych czasach zamorskie posiadłości Ibrów już podupadały. Ta sama jedność, która doprowadziła ich do zwycięstw (dorośli Ibrowie poddawali się bowiem religijnemu rytuałowi zespolenia, tak że byli w zasadzie jednym wspólnym umysłem), sprawiła, że stali się bardziej pasywni, mniej pomysłowi od agresywnych ludów Północy.

Vastylijczycy najechali i spalili Serivę jeszcze dwa razy, za każdym obalając władców i tworząc rządy, które zaraz upadały z powodu wewnętrznych sporów oraz walk o tron. Dzięki temu stoiccy ciemnoskórzy mieszkańcy odzyskiwali ster. Na ruinach wspaniałej rezydencji Monahima Salesiego powstały zarówno ibryjski senat, jak i siedziba vastylijskiego króla.

Ten dziwny, pełen napięć stan zniwelował dopiero kolejny podbój. Tym razem najeźdźcy nie pochodzili zza morza, tylko ze Wschodu. Na wielkich trzyrzędowych galerach przypłynęli anatozyjscy wojownicy w ciężkich pancerzach, z rączymi końmi, oddziałami karnych eunuchów, cieńmistrzami i cieństrzelbami. Po siedmiu dniach oblężenia zdobyli Serivę, ale nie przepędzili jej mieszkańców, dodali tylko kolejną rasę do tego gorącego południowego tygla.

Wzgórze znowu zrównano z ziemią (według anatozyjskich miniatur znajdowało się wtedy już sporo ponad dachami okolicznych domów), a na jego miejscu stanęły cytadela i świątynia o złotej kopule, w której Anatozyjczycy czcili swojego jedynego boga. Seriva pozostała w ich ręku przez cztery stulecia, najpierw jako część imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce, a później jako niezależny kalifat z własną dynastią. W tym czasie aż trzy razy zmieniano zabudowę wzgórza, za każdym razem dokładając kolejną warstwę.

I tak nadeszła nowa era, która rozpoczęła się właśnie w Serivie, w momencie gdy Anatozyjczycy ukończyli budowę Żebra Północy. Jednak ten cud świata nie mógł zapobiec upadkowi kalifatu. Vastylia budziła się na nowo i pragnęła odzyskać stolicę. Po kilku nieudanych buntach doszło w końcu do właściwej rekonkwisty – zjednoczeni władcy półwyspu kolejno zdobywali miasta i twierdze Anatozyjczyków. Na sam koniec oblegli Serivę, by po dwóch latach zdobyć ją krwawym szturmem, zwieńczonym dwoma dniami rzezi, pożarów i grabieży.

Wspaniały sułtański pałac, którego kopuła była widoczna z każdego punktu miasta niczym drugie słońce, nie przetrwał. Spłonął, a zgliszcza zasypano ziemią. Na jego miejscu postawiono mniejszy, ale bardziej praktyczny i obronny fort – na wypadek gdyby inne kalifaty postanowiły przyjść Anatozyjczykom z pomocą.

Sto lat po rekonkwiście, gdy na dobre zapanował już pokój, fort stał się niezgrabnym anachronizmem. Zburzono go więc i wzniesiono zamek, nawiązujący do starego vastylijskiego stylu, ale o dużo większych pomieszczeniach i wysokich oknach. Potem z północy przyszła nowa moda. Upowszechnienie prochu i cieńarmat sprawiło, że zamki przestały być praktyczne i zastępowały je rozłożyste pałace. Dlatego Horacjusz Budowniczy, ojciec Ludwika Sprawiedliwego, wyrównał szczyt wzgórza, zostawiając na nim tylko swoją ulubioną wieżę. Potem ponad dachami Serivy wzniósł trzypiętrowy, dwuskrzydłowy pałac, pełen sal balowych oraz kapiących złotem wysokich pokojów. Wokół niego najlepsi architekci zaprojektowali tarasy z ogrodami i altanami, położone na różnych poziomach wzgórza. Do nich doszły pawilony letnie, palmiarnie, garnizon straży – kompleks tak się rozrósł, że stanowił w zasadzie miasto w mieście, wyniesione ponad Serivę na wielkim nasypie gruzów i ruin.

Nieświadomy tego historycznego nawarstwienia, Arahon wspiął się na samą górę, do ogrodu. Tam, pod rozłożystym baldachimem, stał już tron, a przy nim ustawiło się kilku dworzan. Petenci ścisnęli się w cieniu. Śmierdziało piwem, błotem i niemytymi ciałami. Po dłuższej chwili pojawił się sam władca w lśniących jedwabiach i złotej koronie; z daleka jego twarz przypominała oblicze zagubionego dziecka.

Tłuszcza zaczęła wiwatować. Ci, którzy mieli kapelusze, podrzucali je w górę. Ci, którzy ich nie mieli, machali rękoma. Ten i ów podrzucał cudze nakrycie głowy, złapane w locie.

Władca tymczasem sięgnął do mieszka i zaczął rozrzucać srebrne reale. Tłum rzucił się wybierać je ze żwiru, słoneczni strażnicy skupili się wokół podwyższenia, Y’Barratora zaś wykorzystał ten moment, by wsunąć się niepostrzeżenie za krzak przycięty na kształt wielkiej amfory, a potem zniknąć.

Tylko zapach fajki unosił się jeszcze przez chwilę w powietrzu – pikantny, siny duch szermierza.

XI

Słońce spływało po dachach i kąpało się w dużej fontannie na środku placu, rozpryskując na wszystkie strony krople jak iskry. Teraz, w samo południe, zachodni ogród był rozpaloną domeną słońca, gdzie wszystko żarzyło się jak wyjęte z pieca. Cienie były tu nieliczne, małe, osłabione nieustannym atakiem odbitych świateł, które podgryzały je ze wszystkich stron. Ich czarne plamki kuliły się pod nogami kroczących powoli dworzan, kryły przed majestatem rozżarzonej kuli, która wisiała dokładnie nad ludzkimi głowami.

Ta oślepiająca otwarta przestrzeń była jedynym miejscem, w którym potrafił odpoczywać hrabia Detrano. Siedział na ławce przy fontannie z przymkniętymi oczyma. Twarz skierował ku słońcu. Jego siwiejące włosy błyszczały jak czapka z czystego srebra.

Tylko o tej porze dnia mógł naprawdę zapomnieć o zmartwieniach. Taka była cena fachu, który Detrano wykonywał, a było nim kierowanie siatką królewskich szpiegów.

Służył koronie od przeszło dwudziestu lat. W tym czasie przeżył wojnę, niezliczone spiski i okres umacniania rządów nowego króla. Dekretom młodego monarchy opierały się z początku niemal wszystkie domy Serivy, przyzwyczajone do władzy, którą zdobyły w trakcie wojny. Wiele krwi musiał przelać Detrano, by to zmienić, a jego doskonała pamięć, nieodzowna u człowieka na tym stanowisku, przechowywała obrazy wszystkich morderstw, które zlecał lub których był świadkiem.

Podczas tych burzliwych lat hrabia Detrano nauczył się, że zabić może jedno słowo – nawet niewinne, rzucone mimochodem, bardziej sugestia niż rozkaz. Gdy po zleceniu tuzinów politycznych zabójstw zrozumiał, jak łatwo władcy świata mogą sprawić, by znikały całe rodziny, przepadały przedsiębiorstwa, by karty kronik miejskich i sądów zapełniały się fałszywymi informacjami, już nigdy nie opuściła go ściskająca żołądek obawa, że pewnego dnia ktoś komuś szepnie słowo, a potem to jego, hrabiego Detrano, wymażą z historii.

Dlatego zawsze miał przy sobie broń i pierścień, w którym pod jajowatym szmaragdem znajdował się schowek ze szczyptą trującego proszku. Do łaźni chodził ze sztyletem, a u wezgłowia łóżka trzymał cieństrzelbę. Gdy ruszał do królewskiego archiwum, pod drzwiami zostawiał dwóch najlepszych strażników, ciemnoskórych eunuchów o ciałach pokrytych tatuażami i mięśniach twardych niczym napierśnik z brązu.

Na uroczystościach publicznych miał zaufanych ludzi za plecami i wśród tłumu. Zazwyczaj nie przyjmował zaproszeń na bale i festyny, a jeśli było to konieczne dla osiągnięcia doraźnego celu politycznego, przybywał tylko na chwilę – w opancerzonym powozie, ze strażą, pod jedwabną kamizelką nosząc ciężki napierśnik. Zamówił trzy takie u jednego z najlepszych zbrojmistrzów Serivy i osobiście sprawdził, czy są odporne na kule pistoletów.

Ale to nie kul i ostrzy hrabia Detrano bał się najbardziej – tylko cieni. Szczególnie własnego, bo gdyby przypadkiem któryś dworzanin zaczepił o niego swoim cieniem, umysł nieszczęśnika zalałoby całe archiwum brudnych sekretów arcyszpiega. Idealna pamięć Detrana, która katalogowała nawet najdrobniejszą rozmowę lub najbłahsze zdarzenie, w przypadku zespolenia mogła się okazać bronią obosieczną, zdolną wtłoczyć w głowę postronnej osoby wiedzę wystarczającą, by posłać hrabiego na szafot. Detrano miewał bowiem w życiu okresy, gdy grać musiał nie na dwa, tylko na trzy albo i cztery fronty jednocześnie. Ostatecznie został wiernym królewskim sługą, ale gdyby historia potoczyła się choć trochę inaczej, dziś byłby kimś innym. A jego cień mógł zdradzić wszystkie niewykorzystane możliwości, które Detrano pieczołowicie ustawiał na planszy własnego życia.

Oprócz swojego cienia hrabia Detrano bał się też naturalnie cieni innych osób – widział, że zdolny cieńmistrz potrafi sprawić, iż zabójca zjawi się nagle tam, gdzie nikt się go nie spodziewa. Za skrzynią na ubrania. W rogu pokoju. Pod schodami.

Pałac miał oczywiście swoich cieńmistrzów, którzy czuwali nad bezpieczeństwem władcy i stale zerkali na leżące najpłycej cieńbokości. Mimo to Detrano zatrudniał własnego specjalistę, a mętnych i trudnych do zrozumienia raportów o tym, co danego dnia dzieje się w cieńprzestrzeni, słuchał z taką samą uwagą, z jaką wysłuchiwał listy statków zawijających każdego dnia do serivskiego portu.

Ostatnio cieńprzestrzeń była niespokojna. Hrabia niewiele rozumiał z przebąkiwań swojego Anatozyjczyka, ale wszystko wskazywało na to, że coś złego działo się z Żebrem Północy. Dziwne fale przechodziły przez kilka górnych cieńbokości. Cieńbestie, nieznane wcześniej w tym rejonie, pojawiły się niespodziewanie w pobliżu Żebra, w miejscach połączonych skrótami z Serivą, wzbudzając u mieszczan strach. Niepokojące rzeczy działy się nawet w samym pałacu. Anatozyjczyk twierdził, że cieńprzestrzeń jego piwnic, sal i niekończących się korytarzy stała się mętna, grząska. Coraz trudniej było mu w nią zerkać. No i jeszcze król… Młody Hermenez stawał się coraz bardziej nieobecny. Za dnia trudno z nim było rozmawiać, a nocą zamykał się w sypialni strzeżonej przez zaufanych gwardzistów, którzy nie wpuszczali do środka nawet ministrów z pilnymi meldunkami. Hrabia osobiście wypytał medyków, by upewnić się, czy władca nie złapał jakiejś choroby od którejś faworyty. Jedyne co usłyszał, to, że Hermenez najprawdopodobniej cierpi na młodzieńczą melancholię.

Teraz jednak Detrano nie chciał się tym wszystkim zamartwiać. Miał zamiar odpocząć, rozluźnić się i wykorzystać w pełni jedyny moment dnia, kiedy było to możliwe. Zsunął się nieco niżej na ławce z wygrzanego słońcem piaskowca. Wyciągnął nogi przed siebie, aż strzeliły kolana, założył ręce za głowę i błogo się uśmiechnął.

Wtedy ktoś chwycił go za ramię.

Detrano zerwał się i sięgnął po broń. Odwrócił się. Jego palce kurczowo ścisnęły rękojeść – aż zbielały, gdy odpłynęła z nich krew.

Przed sobą miał ucieleśnienie wszystkich swych obaw. Ducha z dawnych czasów, który pojawił się zapewne dlatego, że ktoś komuś gdzieś z jakiegoś powodu szepnął nieodpowiednie słowo.

Ale ponieważ Detrano nie chciał umrzeć z głupim wyrazem twarzy, zebrał wszystkie siły, a potem rzekł do przybyłego:

– Śmiałość cię zgubi, Arahonie Y’Barratora.

Odpowiedział mu tylko lekki uśmiech, który w zasadzie mógł znaczyć wszystko.

– Może i nie jestem tak sprawny jak kiedyś – dodał Detrano – ale wciąż mogę kąsać. Myślisz, że warto zasadzać się na mnie w dzień, w środku pałacu, w świetle dnia? Mogłeś znaleźć dyskretniejszy sposób wyrównania rachunków.

– Mości książę, to nieporozumienie. Gdybym chciał wyrównywać z tobą jakieś rachunki, zrobiłbym to dawno temu. Choć przyznam szczerze, że właśnie bardzo mnie zainteresowałeś – jakież to rachunki mamy do wyrównania? O czymś nie wiem?

Detrano zdał sobie sprawę, że popełnił dziecinny błąd, przyjmując za pewnik, iż płatny zabójca przyszedł tu po niego. Y’Barratora nie chciał zemsty. Nie wiedział zatem…

Hrabia się rozejrzał. Dwie damy dworu o różowych policzkach i iskrzącym spojrzeniu kurtyzan, które rozmawiały na skraju fontanny, patrzyły chwilę w ich stronę, ale zaraz wróciły do własnych spraw. Detrana nieraz widywano z osobami podejrzanej konduity, każdy świadek tej sceny myślał więc pewnie, że oto wydaje rozkazy jednemu ze swoich agentów.

Kolejne niebezpieczeństwo związane z jego profesją.

– Wychodź z zarośli i siadaj obok – rzekł Detrano sucho, odzyskując rezon. – Nie róbmy przedstawienia. Powinienem był wiedzieć… – kontynuował, gdy Y’Barratora spoczął na ławce. – Słyszałem, że zajmujesz się teraz drobnicą. Żaden z przestępców, którym służysz, nie ma wystarczająco dużo złota, by kupić śmierć królewskiego ministra.

– Widzę, że od lat wykorzystujesz te same metody, hrabio. Na początku mnie subtelnie obrazisz, później weźmiesz pod włos, a potem dasz mi okazję, bym udowodnił, że jestem lepszy, niż myślisz… Darujmy sobie te stare sztuczki. Ale dla twojej wiadomości: wciąż zdarza mi się pracować dla osób, które bez problemu mogłyby opłacić śmierć niejednego ministra.

– Ach! Osób takich jak ta nieszczęsna gnida, Arcuzon?

Teraz to Arahon był zaskoczony.

– Wiesz już?

– Wiedzieć to mój fach. W rzeczy samej, z Arcuzonem trochę przesadziłeś. Cztery trupy w świetle dnia. Zaraz po tym, jak widziano cię z jednym z zabitych w miejskim porcie. Gdyby nie moja drobna interwencja, miałbyś już na karku gwardię. Zostawiasz coraz wyraźniejszy ślad, Arahonie. Gdziekolwiek się pojawiasz, leje się krew. To nie może już długo uchodzić ci na sucho.

– Ktoś mówił mi ostatnio coś podobnego. Ale prosiłem, żebyś nie bawił się w swoje gierki, hrabio. Teraz, wiedząc, że nie chcę cię zabić, próbujesz z kolei uprzedzić prośbę, z którą mogłem tu przyjść w imię dawnych czasów. Dowodzisz, że wyświadczyłeś mi już wielką przysługę, ściągając straż z mego karku.

Arahon zdjął kapelusz, przeczesał włosy i odwrócił twarz ku słońcu.

– Daruj sobie manipulacje – kontynuował. – Nie aresztowałeś mnie, bo to bezsensowne ryzyko. Wiesz, że nie poszedłbym łatwo do lochów, a gnida Arcuzon był pewnie i na twoim celowniku. Trzymał w garści pół portowej administracji. Myślę, że to ja zabijając tego gada, wyświadczyłem ci przysługę, o której nawet nie wiesz. W rzeczy samej, jesteś mi winien podwójnie. Raz za Arcuzona. Drugi raz na poczet tych tajemniczych rachunków, które według ciebie są między nami niewyrównane.

– Za dużo sobie obiecujesz po jednym słowie, Arahonie – odparł Detrano. – Mam wiele tajemnic, ale ciebie zawsze traktowałem uczciwie.

– No cóż, tego nigdy się chyba nie dowiem. Więc jak? Pomożesz mi, tak jak ja tyle razy pomagałem tobie? Obaj jesteśmy vastylijskimi szlachcicami. Mam nadzieję, że jako hrabia dasz dobry przykład.

– Zależy, o co prosisz.

– Mam sprawę. Trafił do mnie jeden z dworzan. Utrzymanek króla, uczony zwany Holbranverem.

Detrano starał się nie okazać, jak bardzo zaskoczyły go te słowa.

– Co masz wspólnego z Holbranverem? – spytał. – Przecież wcześniej nigdy w życiu nie widzieliście się na oczy. To nie jest człowiek, który szukałby w portowych tawernach kogoś takiego jak ty.

– Powiedzmy, że wpadliśmy na siebie przypadkiem. I mylisz się, ma ważny powód, by szukać kogoś takiego jak ja. Ktoś dybie na jego życie i porwał mu córkę. Szantażem próbował zmusić go do wydania pewnej cennej rzeczy.

– Cennej rzeczy… Słynnego cieniorytu, który pokazał dwa dni temu w Sali Medyków?

– Miałeś kogoś na tym spotkaniu?

– Byłem tam osobiście.

– Więc sprawa Holbranvera…

– Jest dla króla istotna.

Siedzieli chwilę w ciszy, jak szachiści planujący następne ruchy, układając w głowach pytania i przewidując odpowiedzi przeciwnika.

– Posłuchaj, Arahonie – hrabia pierwszy zaczął swoją roszadę. – Do dziś żałuję tego, co stało się z tobą i resztą. Mogłem przewidzieć, co nastąpi, gdy na trzech zdolnych młodzieńców spadnie zbyt wiele niebezpieczeństw, zbyt wielu wrogów, zbyt wiele złota w zbyt młodym wieku. To musiało się źle skończyć. Jestem częściowo odpowiedzialny za to, że tylko ty przeżyłeś, dlatego czuję, że jestem ci coś winny. Chociażby dobrą radę. Zostaw sprawę Holbranvera koronie. Zostaw ją mnie.

Y’Barratora uśmiechnął się.

– Mam zostawić Holbranvera, bo jak starzejący się szermierz mógłby poradzić sobie z tą sprawą lepiej od najlepszych ludzi króla?

– Ogólnie rzecz biorąc, tak.

– Otóż do tej pory najlepsi ludzie króla haniebnie wszystko spieprzyli. Kiedy trafiłem na Holbranvera, kilku oprychów właśnie próbowało go zabić. A dzielnych, kompetentnych ludzi króla nie było nigdzie w zasięgu wzroku, więc ratować go musiał prosty, starzejący się szermierz. I teraz nie jest do końca przekonany, czy powinien na zawołanie ludziom króla ufać.

Detrano westchnął.

– Przyznaję, z Holbranverem zawiedli nas informatorzy. Nie wiedziałem, że ktoś go szantażuje. Nie wiedziałem, że mają Sanne. Teraz to zupełnie co innego.

– Pomijasz niewygodny fakt, że z jakiegoś powodu Holbranver nie wierzył ci na tyle, by powiedzieć o swoim problemie. Wolał już sam układać się z porywaczami. A zresztą to wszystko nie ma już znaczenia. Jest moim patronem. Mamy umowę.

Detrano zaśmiał się złośliwie.

– Holbranver… patronem? Czym może ci zapłacić ten przybłęda z Północy, który dostawał tylko marne stypendium z królewskiej kiesy?

– To nie twoja rzecz, jak i kiedy mi zapłaci, hrabio. Nie pouczaj mnie, jak układać się z własnymi pracodawcami, a ja nie będę cię uczył, jak pozyskiwać szpiegów.

Detrano zacisnął zęby.

– Czyli nie zrezygnujesz?

– Nie. I liczę na to, że mi pomożesz. W imię wszystkiego, co jesteś mi winien.

Detrano wymamrotał przekleństwo, ale zagłuszył je szmer fontanny.

– Dobrze więc – rzekł wreszcie. – Uruchomię swoich informatorów. Ale to może potrwać. Dzień, dwa, trzy… Na ten czas musicie się gdzieś przyczaić. Rozważyłbyś przekazanie Holbranvera do pałacu pod opiekę mojej straży? Mam dwudziestu ludzi. Moja wieża wytrzyma atak całej armii.

– Raczysz sobie kpić, hrabio. Ktokolwiek chce jego śmierci, z pewnością mieszka w pałacu. Nie chowa się jagnięcia w jamie wilków.

Detrano podkręcił wąsa w zadumie.

– Rozumiem, rozumiem. Jesteś pewien, że te… wilki… nie wiedzą o tobie?

– Trzech, których spotkałem, nic już nie powie. Holbranvera przyprowadziłem do siebie pod osłoną nocy. Była tam jeszcze jedna osoba. Nie wiem, czy związana z napastnikami… Widzieliśmy się w przelocie, więc wątpię, czy mnie rozpoznała.

– To dobrze. Zostań z Holbranverem w tej swojej norze przy Alaminho. Nie wystawiajcie nosa na zewnątrz. Szczególnie on. Przyślę zaufanego człowieka, jak tylko czegoś się dowiem.

Y’Barratora skinął głową i podniósł się z ławki. Uchylił kapelusza gestem, w którym było tyle samo szacunku, ile skrytego szyderstwa. Już miał zniknąć, gdy Detrano rzekł:

– Czekaj. Nie wiem, czy to ma coś wspólnego z Holbranverem, ale… Przypadki, rozumiesz, nie są tak częste, jak się zwykłym ludziom wydaje.

Hrabia przerwał, szukając przez chwilę odpowiednich słów.

– Mówże! – pogonił go Y’Barratora.

– W mieście jest nasz wspólny znajomy, ten przeklęty banita Czarny Książę. Według moich ludzi przybył zaledwie przedwczoraj, a już dzisiaj szukał w kilku tawernach najemników. Zebrał grupkę jakichś pięciu, sześciu dobrych szermierzy. Z tych bardziej liczących się jest z nim Honzjusz Siwy. Nie wiem, czy to dla własnego bezpieczeństwa, czy coś planuje, ale…

– Planuje. Honzjusza Siwego nie opłaca się po to, by pełnił funkcję strażnika. Ale nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego ze mną i Holbranverem.

– Jesteś pewien? Takie przypadki nie zdarzają się często. Dwa dni temu Czarny Książę przybył do miasta. Dwa dni temu Holbranverowi porwano córkę. Zastanów się nad tym.

Szermierz nie chciał zdradzać hrabiemu, że zna prawdziwy powód wizyty Księcia. Rzekł więc:

– Dziękuję za ostrzeżenie. Ale gdybym miał zgadywać, kto jest winien, szukałbym raczej w Bazylice Światłowstąpienia.

– Andreos to straszny wróg. Na twoim miejscu liczyłbym raczej na któregoś z grandów.

– Czas pokaże – odparł Y’Barratora, uchylił kapelusza jeszcze raz i zniknął.

Detrano czekał chwilę na ławce, grzejąc się w promieniach słońca, a gdy się upewnił, że Y’Barratory nie ma już w ogrodzie, ruszył czym prędzej do swojego gabinetu. Musiał wysłać pilne wiadomości.

Arahon Y’Barratora był już w połowie drogi do domu, na pokrytym płóciennymi dachami targowisku nieopodal Placów Sześciu Rodów, gdy dotarło do niego, czego może pragnąć Czarny Książę i po co mu są najemnicy. Wtedy puścił się pędem w stronę dzielnicy Alhera Maar, gdzie wśród wąskich zaułków stała niepozorna drukarnia Elhandra Caminy.

XII

Seriva – to dziwne, gorące miasto, gdzie światło było ostrzejsze, a cienie gęstsze i groźniejsze niż gdziekolwiek indziej na świecie – nauczyła Holbranvera trzech rzeczy. Po pierwsze: że nie ma nic kruchszego niż honor Vastylijczyka. I że każdy z nich będzie tego honoru zacięcie bronił, bo tutaj nawet kobiety i dzieci były lepszymi szermierzami od niego.

Po drugie: nocą trzeba zatykać sobie uszy gałganami, bo po zmroku ulice Serivy zmieniały się w hałaśliwe piekło.

Po trzecie: dla każdego jest niechcianym przybłędą. Dlatego powinien liczyć tylko na siebie.

Choć szermierz, który ocalił mu głowę na Klasztornym Wzgórzu, wyglądał na człowieka godnego zaufania, Holbranver nie chciał stawiać wszystkiego na jedną kartę. Wiedział, że aby odzyskać Sanne, musi wykorzystać wszystkie możliwe sposoby. Co prawda własne pomysły prawie przypłacił życiem, ale uznał, że gdyby miał dwa razy w ciągu dwóch dni stanąć w obliczu śmierci, byłoby to pogwałcenie wszystkich zasad statystyki. Nauka była zatem po jego stronie.

Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że Holbranvera piekielnie ssało w brzuchu. Kilka pajd suchego chleba i miseczka potrawki, przyniesione mu przez okropną kobietę z naroślą na twarzy, nie mogły przecież nasycić człowieka tak wielkiego umysłu (i nie mniejszego brzucha).

Dlatego około południa, gdy był już pewien, że Y’Barratora oddalił się na dobre i nie wróci, Holbranver obmył twarz w misie z nieświeżą wodą, poprawił ubranie, przeczesał włosy, w których blady blond walczył z siwizną i plackami łysiny, poprawił za pazuchą swój cenny cienioryt, a potem otworzył drzwi i stanął w oślepiającym świetle serivskiego dnia.

Na pierwszą przeszkodę trafił tuż za progiem.

Zapomniał już, że z izby prowadziły wąziutkie drewniane schody. Sparzone słońcem, chłostane słonymi wiatrami drewno zrzucało wylinkę dziesięciu warstw farby, rozsychało się, szczerząc ku niemu ciemne szczeliny. Jeden czy dwa stopnie były już załamane i Holbranver nie pojmował, jak mogą udźwignąć dorosłego mężczyznę, a w szczególności osobę jego tuszy. Nie rozumiał, dlaczego gospodarz, nie będąc przecież nędzarzem, co dzień ryzykował życie, wchodząc do domu po tak niebezpiecznej konstrukcji.

Wzruszywszy ramionami na myśl, że nigdy nie pojmie serivczyków, zaczął ostrożnie schodzić. Każdy krok wywoływał gwałtowny sprzeciw spracowanego drewna, które piszczało wszystkimi możliwymi tonami. Holbranver próbował co chwila przystawać, ale szybko zdał sobie sprawę, że w taki sposób jedynie przedłuża smutną kakofonię.

Tymczasem ktoś poruszył zasłonę w oknie obok schodów. Uczony zrozumiał, że nie wymknie się niepostrzeżenie. Poczerwieniał, zacisnął zęby i pokonał resztę stopni.

Znalazłszy się na ulicy, zawahał się. Powodem był uliczny ruch, pozornie chaotyczny, ale w rzeczywistości uporządkowany jak mechanizm zegara, pełen ukłonów głębszych i płytszych, uchyleń kapelusza, sygnałów, które dla niego, obcokrajowca, pozostawały niezrozumiałe. Ruch, w którym mimo codziennych spraw, zaprzątających myśli przechodniów, nikt nie zbliżał się na krok do cudzego cienia. Holbranver nauczył się już poruszać po tutejszych ulicach za dnia, choć wciąż zachowywał się jak olbrzym na balu u bajkowych elfów – każdym stąpnięciem wchodził komuś w paradę i ściągał na siebie niemiłe spojrzenia.

Idąc za ludźmi, dotarł do alei Contanezra, po czym ruszył w bezpiecznym cieniu arkad pod górę, w stronę pałacu. Na rogu jednej z ulic kupił sznur obwarzanków od pomarszczonej przekupki, która patrzyła na niego, jakby nigdy nie widziała człowieka z Północy.

Ruszył dalej, przeżuwając twarde, zbite ciasto i zastanawiając się, dokąd teraz pójść. Wreszcie uznał, że tylko jedną osobę może prosić o pomoc. Dotarłszy do Placów Sześciu Rodów, skręcił w bok, w stronę małych uliczek dzielnicy uniwersyteckiej. Wkrótce był już w domu Remarca Marteneza.

Siedział u doktora dobre dwie godziny, próbując dojść do tego, co robić dalej. Grzecznie zbył prośby przyjaciela, który nalegał, by Holbranver szukał opieki w pałacu, albo przynajmniej przestał zadawać się z podejrzanymi rzezimieszkami. Dla Remarca bowiem każdy, kto mieszkał poniżej placów, od mieszkańców dzielnicy Escapazar poczynając, mógł być tylko złodziejem, mordercą albo prostytutką. Dziwił się bardzo, że Holbranver wyszedł stamtąd żywy, i próbował go przekonać, że z pewnością nie może liczyć na takie samo szczęście w drodze powrotnej.

Na pożegnanie Remarco długo i kwieciście obiecywał Holbranverowi, że poruszy niebo i ziemię, aby znaleźć jakiś ślad Sanne.

Po wyjściu uczonego napisał na niego prędko kolejny donos.

Tymczasem zaczęło się popołudnie, pora długich cieni. Holbranver nie chciał wracać przez ulice w tak trudnym czasie, gdy jego niezdarność stawała się groźniejsza niż zwykle. Na Północy, gdzie się wychował, słońce przez większą część roku było słabe, a słoneczne cienie rozmyte i niegroźne. Mieszkańcy Holbranvii zapomnieli już niemal o pierwotnym strachu, który budziły jasne promienie. Daleko im było do praprzodków z dalekiego Południa, którzy wychodzili z jaskiń w niebezpieczne słońce tylko dlatego, że za dnia nie polował na nich żaden drapieżca.

Na Północy przydepnięcie czyjegoś cienia kończyło się ledwie nieprzyjemnym wstrząsem dla obu stron. W Serivie przypadkowe zespolenie z dowolnym żebrakiem mogło oznaczać, że do końca życia będzie się mówiło po vastylijsku, jadło z zachwytem surową cebulę i rozmyślało o walkach kogutów.

Holbranver postanowił przeczekać do wieczora.

Najbezpieczniejszym miejscem wydała mu się pobliska winiarnia, gdzie prócz wina serwowano wyśmienite szaszłyki z wieprzowiny oraz chrupiące grzanki ze świńskiej skóry. Spędził w niej godzinę (albo trzy), po czym wyszedł na zewnątrz. Co prawda zapadał już zmrok, a słońce chowało się za dachami, ale dzwon, którym oznajmiano koniec pory długich cieni, jeszcze nie zabrzmiał. Holbranver wrócił więc do środka na ziołową potrawkę z kurzych wątróbek i kawał ciasta dyniowego.

W drogę powrotną ruszył w szarówce wieczoru, obawiając się, że gdy zapadną całkowite ciemności, nie dotrze do domu. Od nadmiaru wina trudno mu było utrzymać prosty chód, podpierał się więc jedną ręką o ścianę. Nie spieszył się, nie wiedząc nawet, że właśnie w tej chwili Arahon Y’Barratora toczy walkę o życie z przeważającą liczbą przeciwników.

Gdy uczony się zadyszał, przystanął przy latarni, która wisiała nad drzwiami popularnego wśród żaków zamtuza. Odetchnął kilka razy i wyciągnął zza pazuchy cienioryt, a potem spojrzał na niego pod światło.

Tajemnicza, otoczona aureolą, strzelająca promieniami sylwetka nie wyglądała już tak anielsko w czerwonym blasku. Nawet twarz, która wcześniej wydawała się dobra i współczująca, pod warstwą tych uczuć ukazywała ledwo stłumioną nienawiść.

Holbranver stał tak długą chwilę, chwiejąc się od nadmiaru wina i zastanawiając nad tym, czym naprawdę był cień władcy. Przyglądał się obrazkowi do momentu, gdy jacyś młodzieńcy wyszli z zamtuza i zarechotali, wytykając go palcami. Dopiero teraz dotarło do niego, pod jakimi drzwiami stoi. Zrozumiawszy, że wygląda jak stary wdowiec, któremu brak odwagi, by przekroczyć próg przybytku rozkoszy, spurpurowiał, a potem ruszył prędko w dół ulicy.

Będąc już w dzielnicy Escapazar, zauważył, że w niektórych oknach pojawiły się bibuły z powycinanymi figurami kawalerów, tańczących szkieletów oraz dam. Chwilę patrzył w jedno z takich okien, które rzucało na ścianę ciemnego zaułka świetliste sylwetki, a potem przypomniał sobie, że za kilka dni zaczyna się przecież vastylijskie święto Juarhad – Noc Świateł.

Widział jego obchody dwa razy. Choć przebywał wówczas w pałacu, a nie na ulicach, pamiętał, że miasto było wtedy pełne blasku i zamaskowanych ludzi. Łuna nad dachami była widoczna z wielu mil. Świetliste projekcje z wycinanek na latarniach i w oknach pojawiały się na każdym murze, a mieszczanie próbowali następować sobie na cienie, zmieniając ulice w jeden wielki plac dziecinnych zabaw. Czasem jakąś mieszczkę zaciągnięto w ciemny zaułek i zgwałcono, czasem zamaskowani mężczyźni podziurawili się szpadami, ale bynajmniej nie burzyło to radosnej atmosfery święta.

Holbranver westchnął. Przypomniał sobie, jak Sanne lubiła tę noc.

Na ulicę Alaminho trafił już dobrze po zmroku. Z pewną obawą zanurzył się w czarną bramę, by z ulgą stwierdzić, że jest na znajomym podwórku, a przed sobą ma te same rozeschnięte, niebezpieczne drewniane stopnie. Wchodząc, spostrzegł ze zdziwieniem, że jeden się zapadł. Przysiągłby, że to nie jego dzieło, ale teraz, otumaniony winem, nie był tego pewien.

Dotarłszy na górę, stwierdził kolejny niepokojący fakt: drzwi były lekko uchylone. Pamiętał, że zamykał je przed wyjściem, ale zamiast zamka miały tylko prostą zasuwkę – mogły więc uchylić się same.

Dopiero gdy wszedł do środka i potrącił nogą coś żywego, co odsunęło się prędko, zdał sobie sprawę z grozy sytuacji. Z sercem na ramieniu podszedł do stołu, wymacał na nim lampkę oliwną, a potem krzesiwo i hubkę na drewnianym talerzyku. Długą chwilę próbował skrzesać iskry drżącymi dłońmi, cały czas bojąc się, że obserwuje go jakaś przyczajona w ciemnym rogu postać. W pewnym momencie usłyszał nawet ciche charknięcie, przez które omal nie upuścił wszystkiego na ziemię.

Gdy wreszcie hubka się zajęła, podpalił nią knot i podniósł lampkę nad głowę. We wnętrzu panował bałagan, którego w żaden sposób nie potrafił wytłumaczyć. Siennik był wyrzucony z łóżka, skrzynia z ubraniami otwarta, a cała jej zawartość wylądowała na podłodze. Ktoś otworzył też małą komodę przy oknie i wyrzucił z niej cynowe kielichy oraz starą misę. W rogu, na stercie ubrań, lizał się pod ogonem bezpański kot.

W zamroczonym winem umyśle Holbranver rozważał przez chwilę, czy futrzany piekielnik mógł spowodować wszystkie te szkody. Uznał jednak, że nie.

Przegnał zwierzę, postawił przewrócony zydelek i usiadł na nim, ignorując jękliwy protest drewna. Dopiero teraz pojął, że stracił w mieście prawie cały dzień. Cały dzień, podczas którego mogło wydarzyć się tak wiele! W mniej niż dzień rozstrzygały się przewroty, rodziły i upadały młode monarchie. I w tej historii pod jego nieobecność musiało rozegrać się kilka aktów, a on wrócił jedynie na ponury epilog! Było jasne, że ktoś wdarł się do domu siłą. Czy byli to porywacze Sanne? A może ktoś, kto miał z szermierzem własne porachunki? Czy nieporządek w izbie powstał w wyniku walki? Śladów krwi uczony nie spostrzegł, ale to jeszcze nic nie znaczyło.

Jedno było jasne. Holbranver znowu został sam ze swoim problemem. Poczuł się nagle najbardziej pechowym, najnieszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Ramiona mu opadły, nalana twarz wyciągnęła się w żałosnym, poprzedzającym szloch grymasie. I kiedy był już pełen najczarniejszych myśli, na schodach usłyszał siarczyste przekleństwo.

Zaraz potem kopnięte drzwi otworzyły się, uderzając z hukiem o ścianę. W migotliwym świetle lampki Holbranver zobaczył wysokiego szermierza, który szedł z trudem, wspierając ramieniem jakąś mniejszą, chudą osobę. Obie postaci były całkiem czarne. Holbranver przez chwilę myślał, że oto nachodzą go cienie pozbawione właścicieli, bo vastylijskie bajki nieraz powtarzały, że po śmierci człowieka jego cień – zamiast odejść w cieńprzestrzeń – czasem wyrywa się na wolność.

Dopiero po chwili, gdy nieznajomi weszli głębiej do izby, Holbranver zdał sobie sprawę, że są po prostu usmoleni. Powietrze wypełnił ciężki zapach przypalonego sadła. Arahon podniósł głowę, łypnął wokół czerwonymi oczyma i syknął do Holbranvera:

– Do diabła, co żeś tu zrobił? Pomóż ułożyć pana Caminę na łóżku. Gdzie jest misa? I co się stało ze schodami?

Holbranver otworzył usta, ale nie wiedział, jak odpowiedzieć na trzy pytania jednocześnie ani od którego powinien zacząć. Dlatego podbiegł tylko do Arahona i chwycił od drugiej strony osobę, która okazała się starszym, łysiejącym mężczyzną z zarostem przypominającym świńską szczecinę. Arahon podniósł siennik i jednym ruchem umieścił go znów na łóżku.

Razem usadzili na nim Elhandra Caminę. Wtedy Y’Barratora znalazł na ziemi cynową miskę i wypadł z nią na zewnątrz. Holbranver został sam z mężczyzną, który zanosił się kaszlem i przyciskał coś do piersi. Uczony delikatnie rozdzielił skrzyżowane ramiona mężczyzny i wyciągnął spomiędzy nich ryzę papieru. Potem zdecydowanym ruchem położył Caminę na łóżku.

– To ostatnia… kopia – wycharczał drukarz.

Było zbyt ciemno, by przyglądać się kartkom, więc Holbranver bez zastanowienia odłożył je na parapet.

– Cała reszta… spalona… cały nakład… a w trzecim rozdziale… To ważne… – Za każdym razem, gdy Camina rozpoczynał zdanie, dusił go nagły atak kaszlu.

Tymczasem wrócił Arahon, niosąc misę pełną wody. Postawił ją na stole, dwukrotnie zanurzył w niej kubek i wypił do dna. Trzeci podał Caminie; ten uniósł głowę i wlał w siebie płyn jednym haustem.

– Co się stało? – spytał Holbranver.

– Zemsta… Podpalili mi… drukarnię… – wykrztusił Elhandro.

Arahon uciszył go gestem dłoni i wyjął mu z ręki kubek. Potem zbliżył się do misy i przemył sobie twarz. Dopiero teraz Holbranver spostrzegł, że szermierz wydaje się poruszony, i to niekoniecznie tym, w jakim stanie zastał izbę.

– Pewien człowiek, bardzo potężny i mściwy, z którym pertraktował pan Camina, poczuł się urażony – powiedział Arahon. – Stało się tak po części z mojego… z naszego powodu. Na wzgórzu miałem umówione spotkanie z tą osobą, niestety przez ciebie nie zdążyłem na czas. Trafił tam za to kto inny, przypadkowy, i zasiał w głowie tej potężnej osoby podejrzenie, że pan Camina zdradził. – Y’Barratora przetarł twarz lnianą ścierką, zostawiając na niej ciemny portret z sadzy, a potem kontynuował: – Dowiedziałem się o tym dzisiaj przypadkiem, zasięgając języka w sprawie Sanne. Od razu poszedłem do drukarni pana Caminy, by go ostrzec. Ale pan Camina uznał za stosowne zbierać kilka godzin cały swój dobytek, rozrzucony po kątach domu, zamiast salwować się natychmiastową ucieczką.

– Pieprz się, Arahon! – zaprotestował drukarz. – Miałem tam cenne manuskrypty, papiery dłużne, weksle! Nie zostawiłbym majątku bez nadzoru.

– Niestety – rzekł Arahon, podniesionym głosem przerywając przyjacielowi – nim pan Camina zdążył zebrać cały majątek, który uważał za niezbędny, w drukarni pojawili się bardzo nieprzyjaźnie nastawieni ludzie. Z pochodniami i oliwą. Podpalili wszystko, co tam stało, a stały głównie beczki z palnym czernidłem i ryzy papieru. A potem chcieli dobrać się do skóry panu Caminie, w czym próbowałem im przeszkodzić i prawie przypłaciłem to życiem. Musieliśmy cofać się i uciekać poddaszem do sąsiedniego budynku.

– Musieliście uciekać? Przecież na własne oczy widziałem, jak pokonałeś trzech szermierzy! – zdziwił się uczony.

– To nie takie proste, Holbranvczyku – odparł surowo Arahon. – Jedna z najważniejszych umiejętności szermierza to wiedzieć, kiedy walczyć, a kiedy się wycofać. Gdy masz przeciwko sobie kilku doborowych zabijaków, w tym Honzjusza Siwego, a na zewnątrz czeka strzelec z cieństrzelbą wycelowaną w okna – to nie jest dobry moment na walkę.

Na chwilę zapadło milczenie, przerywane tylko kasłaniem Caminy.

– Ciekawość zaspokojona? – rzekł Arahon. – Więc mów teraz, co się stało z izbą. Dlaczego wszystko tak wygląda?

– Nie wiem – odparł uczony.

– Jak to: nie wiesz? – Y’Barratora popatrzył na Holbranvera badawczo.

– Nie było mnie w domu. To jest… poszedłem na górę, do znajomego.

Powiedziawszy to, obcokrajowiec zdał sobie sprawę, że popełnił ogromny błąd. Arahon zbliżył się do niego i z oczami skrzącymi się złością chwycił go za ubranie na piersi.

– Gdzie poszedłeś?

– No, do znajomego doktora…

Arahon wymamrotał przekleństwo. Pchnął mężczyznę na ścianę w bezsilnej furii. Porażka, którą poniósł w drukarni, nadszarpnęła mu nerwy, a teraz nawet sprawa Holbranvera wymykała się spod kontroli.

– Arahon… uspokój się – wtrącił się Camina. – Pewnie chciał dobrze.

– Chciał dobrze? Przeklęty grubas! Nikogo nie słucha, robi wszystko, żeby ściągnąć nam na głowę kłopoty. I jeszcze rozkopuje mi całe mieszkanie, niszczy schody!

Holbranver cofnął się wzdłuż ściany, zaróżowiony i zawstydzony tym wybuchem złości. Jąkając się, zdołał wydusić:

– Ale… to nie ja… połamałem s… s… stopnie.

Jak na zawołanie drzwi zatrzęsły się od łomotania.

Y’Barratora zaklął, pchnął Holbranvera w kąt, a potem posłał Caminie pytające spojrzenie. Drukarz otarł z twarzy sadzę i skinął głową, na co Y’Barratora ściągnął ze ściany zapasowy rapier, którego zwykł używać w trakcie ćwiczeń. Rzucił go przyjacielowi. Elhandro schwycił rękojeść w locie ze zręcznością, która zaskoczyła Holbranvera.

Potwierdziło się, że w tym przeklętym mieście każdy był niezgorszym szermierzem.

Przyjaciele stanęli po obu stronach drzwi, plecami do ściany, z obnażonymi ostrzami. Łomotanie się powtórzyło. Arahon dał znak, a potem uchylił skrzydło i wyskoczył z rapierem cofniętym do pchnięcia.

W świetle księżyca zobaczył przed sobą brodawkę. Wielką brodawkę na przestraszonej twarzy donny Rodrihy.

– Syneczku, to ja!

– Musi nas ciocia straszyć? Niech ciocia wchodzi. – Y’Barratora rzucił szybkie spojrzenie ponad jej ramieniem, a potem wciągnął kobietę do środka.

– To ona jest twoją ci… – zaczął Holbranver, ale uciszyło go spojrzenie szermierza.

– Niech ciocia mówi szybko, po co przyszła.

– A, bo ja to czekałam na ciebie, syneczku. Tylko najpierw musiałam być pewna, zupełnie pewna, jak gwardzista łapówki, że to nie tamci. No i kiedy usłyszałam przekleństwa, dopiero wtedy się upewniłam.

– Jacy tamci? – Arahon miał dość niespodzianek jak na jeden wieczór.

– Tamci, co przyszli wieczorem, o zmroku. Nagle usłyszałam trzask pod oknem, a krzyk taki, że serce mi podeszło do gardła. Ale co może złego spotkać starą kobietę, która i tak nad grobem stoi? No to: łaps za pistolet i otwieram drzwi. A tam na schodach stado zbrojnych, aż się stopień załamał i jeden spadł do składziku z drewnem. Mówią, żeby się nie bać, bo przybywają z rozkazu króla. No to ja, że każdy tak może gadać i że niech pokażą ten rozkaz, to ocenię. Nie pokazali. Drzwi chcieli wyważać, ale powiedziałam, że nie ma potrzeby. Że otworzę, bo tylko zablokowane. No to oni zaczęli wszystko w środku przekopywać, pytać, czy cię ostatnio widziałam. Na co ja powiedziałam, że i owszem, z takim grubym jegomościem o zagranicznej facjacie.

Arahon z nerwów założył ręce za głowę, a Holbranver zbladł. Rodriha tymczasem mówiła dalej:

– Potem, syneczku, to mu powiedziałam, że wyjechałeś z tym jegomościem z miasta. I powiedziałeś mi, że to sprawa życia i śmierci i że nie wrócisz przez jakiś czas. Z początku uwierzyć nie chcieli, ale jak popatrzyli po izbie, to dotarło do nich, że stoi prawie pusta. Było tylko trochę ubrań w skrzyni, starych i połatanych, to im powiedziałam, że to mi, syneczku, zostawiłeś na szmaty, jako spłatę długu. Pokręcili się trochę, narobili bałaganu, a ten, co dowodził, wydawał się bardzo zafrasowany. To mu powiedziałam, żeby się nie martwił. Że powiem mu, kiedy wrócisz. No to nie dość, że dał mi srebrnego reala, to jeszcze powiedział, gdzie go szukać, gdybym się czegoś dowiedziała. W szkole szermierczej przy alei Fuerrera, powiedział. Jest tam co dzień do południa.

Przez chwilę wszyscy patrzyli na Rodrihę z niedowierzaniem. Potem Arahon roześmiał się, chwycił wdowę za ramiona i mocno ucałował w oba policzki.

– Wyśmienicie się ciocia sprawiła! Lepiej niż my wszyscy razem wzięci. Widzisz, Holbranvczyku? Twoja głupia eskapada może nie wyszła nam na złe. Gdyby ci ludzie zastali cię w domu… Mieliśmy dzisiaj prawdziwe szczęście. Niech nam ciocia powie coś więcej. Jak wyglądali ci zbrojni? Komu mogli służyć?

– A bo ja wiem? Ja tam poznam, czy to królewscy, czy zwykli bandyci? Jednym i drugim równie źle z oczu patrzy. Jedni i drudzy tak samo śmierdzą.

– A ilu ich było?

– Sześciu.

– A ten, który przewodził? Jak wyglądał?

– Ano kasztanowe włosy, blizna pod okiem. Na piersi miał niebieskiego sokoła na pstrokatej tarczy.

W tym momencie Rodriha krzyknęła ze strachu, bo obok Y’Barratory wychynęła z ciemności pokryta sadzą diabelska twarz z równie diabelską bródką. Twarz otworzyła usta i spytała głosem Elhandro Caminy:

– Sokół Bittruccich? Z boku widziany, na tarczy z dexterem zielonym i sinisterem żółtym?

Wdowa nie potrafiła wydusić słowa, gapiła się tylko w czarne oblicze, przekonana, że to twarz diabła, który za obdzieranie ciał zmarłych przyszedł teraz wciągnąć ją na samo dno cienia.

– Och, ciociu! – zaśmiał się Y’Barratora. – Nie poznaje ciocia pana Caminy? A ty mów, Elhandro. Co to za Bittrucci?

– Mała rodzina z Marcialupy. Przybyli do Serivy jakieś dziesięć lat temu i od tej pory nieustannie próbowali wejść w łaski to jednego, to drugiego granda. Ostatnio, zdaje się, trzymali z Lammondami.

– A ty skąd to wiesz?

Camina prychnął.

– Wydałem przecież o tym książkę: Wielkie i małe rody Serivy, w trzech tomach folio z herbarzem i ilustracyami.

Arahon krążył chwilę po pokoju, a potem siadł na skraju łóżka.

– Mamy jeden trop, więc sprawa jest czysta. Trzeba zobaczyć, dla kogo pracowali ci ludzie, bo jeśli nie przysłał ich król, to jest duża szansa, że ich mocodawcy przetrzymują Sanne. Jednocześnie nie możemy tu zostać, ani nawet więcej się pojawiać. Wróg zna to miejsce. Jedyne, co mnie martwi…

Y’Barratora przerwał na chwilę, pocierając w zamyśleniu brodę.

– …to skąd wiedział, gdzie nas szukać?

– To oczywiste – prychnął Camina. – Cholerny północnik ściągnął ich tu swoim spacerem do miasta.

– Nie – pokręcił głową Arahon. – To bez sensu. Gdyby go śledzili, dotarliby tu po nim, nie pod jego nieobecność. Ale… – zwrócił się do uczonego – z kim dzisiaj rozmawiałeś?

Holbranver zastanowił się chwilę, po czym rzekł:

– No, z przekupką, potem z Anatozyjczykiem, co pytał o drogę, następnie…

– Z kim rozmawiałeś o nas! O cieniorycie i Sanne.

– Tylko ze znajomym uczonym, z doktorem Remarco.

– I wszystko jasne – mruknął Camina.

– Co jasne? – spytał Holbranver.

– Twój doktor Remarco musi komuś donosić.

– Wykluczone – oburzył się grubas. – To światły człowiek nauki, a nie płatny kapuś!

– A jednak – rzekł Camina. – Ktoś doniósł, i nie byłem to ja, bo jeszcze dzisiaj rano nie miałem pojęcia, że Arahon cię tu trzyma. Wierzę też, że mój przyjaciel Arahon nie ma w zwyczaju donosić na samego siebie. Zostaje więc tylko twój cholerny Remarco.

Y’Barratora otworzył usta, jakby chciał coś dodać, lecz uznał, że na razie lepiej nie zdradzać nikomu swoich podejrzeń.

Tymczasem Rodriha przełknęła ciężko ślinę. Za młodu zadawała się z wieloma niebezpiecznymi osobnikami, miała kochanków wśród najemnych szermierzy oraz synów najlepszych rodzin Serivy. Raz zaciągnęła nawet do łóżka prawdziwego granda. Ale teraz, na starość, odwykła od niebezpieczeństwa. Przerażał ją pomysł, że może stać się częścią jakiegoś złowieszczego spisku.

– To ja już pójdę, syneczku – bąknęła.

– Nie, ciociu. To my pójdziemy, tylko zbiorę rzeczy. Potem niech ciocia wyrzuci wszystko, co zostanie, i wysprząta izbę. – Y’Barratora wysupłał zza pasa srebrnego reala i rzucił go wdowie. – Gdyby ktoś pytał, izba jest pod najem. Ale proszę nie oddawać jej byle pijakowi, bo jak wszystko się uspokoi – wrócę.

Rodriha skinęła głową i schowała monetę, a Camina mruknął:

– Pięknie. To teraz jest nas trzech bezdomnych.

– I co… co zrobimy? – Holbranverowi udzielił się zły nastrój drukarza. Myśl o życiu na serivskiej ulicy przerażała go tak samo jak myśl o najemnych mordercach, którzy mogli go zadźgać we śnie.

Y’Barratora spochmurniał. Wiedział dobrze, że jest tylko jeden dom, w którym będą bezpieczni. Nie miał wyboru, jeśli chciał dać sobie, Caminie i Holbranverowi cień szansy. Mimo to czuł, że przyjdzie mu jeszcze tego wszystkiego żałować.

– Idziemy do Alhera Maar – rzekł sucho. – Na ulicę Dehinjo przy Pękniętej Kopule. Po drodze odwiedzimy D’Larna, bo będzie nam jutro potrzebny.

W kilka chwil zebrali wszystko, co cenne, i wyszli w ciemność nocy. Dźwigali dwie sakwy pełne sprzętu, który Y’Barratora wyciągnął ze skrytki pod podłogą.

Zeszli ostrożnie po spękanych schodach, żegnani przez wdowę Rodrihę. Gdy stali już na samym końcu podwórka, przy niskiej bramie wiodącej na ulicę, szermierz odwrócił się jeszcze raz i omiótł szybkim spojrzeniem drewniane schody, uchylone drzwi oraz dziedziniec, na którym ćwiczył codziennie od dwóch lat.

Poczuł ukłucie smutku, utraty. Zupełnie jakby w jakiś sposób przeczuwał, że za życia nigdy już tu nie wróci.

XIII

Tej nocy cienie pożarły Klucznika Pękniętej Kopuły.

Znała go dobrze cała dzielnica, bo od dwudziestu trzech lat, odkąd od konającego ojca otrzymał klucze do strzelistej spiżowej bramy, każdego dnia obchodził tereny świątyni, a nocą blask jego latarni trzykrotnie ożywiał okna budynku.

Ten starszy, siwy, utykający lekko Anatozyjczyk, który urodził się z jedną nogą krótszą o cal, był siedemnastym Klucznikiem niewielkiego, ale prastarego rodu Aburadimów. Po trzystu latach i paru zdarzających się co kilka pokoleń skandalicznych małżeństwach z Vastylijkami ich krew się rozrzedziła, obecnie więc niewiele różnili się odcieniem skóry od zwykłych mieszkańców Serivy. A trafiali się wśród nich nawet tacy, którzy mieli jasne włosy. Wciąż jednak niezmienny pozostawał przywilej, nadany Aburadimom jeszcze przed rekonkwistą. Ludwik Zdobywca nie odważył się go im odebrać, bo nikt w jego zwycięskiej armii nie chciał podjąć się zadania, które przypadało Klucznikom.

Aburadimowie pilnowali Żebra Północy.

Oczywiście nie byli jedynymi strażnikami. Żebro było tak ważne, że cały czas pieczę nad nim sprawowali królewscy cieńmistrzowie. Oni jednak pracowali w cieńprzestrzeni, gdzie wznosiła się właściwa struktura, natomiast Aburadimowie ograniczali się do świata jasnego. W nim Żebro symbolizował granitowy obelisk stojący w samym środku Pękniętej Kopuły.

Nad tym wyślizganym deszczem, zapaskudzonym przez ptaki kamieniem widniał otwór w sklepieniu o średnicy przeszło pięćdziesięciu stóp. Wprawiał on w konsternację kolejne pokolenia serivskich architektów, którzy nie potrafili odgadnąć tajemnicy niepełnych kopuł Anatozyjczyków.

Klucznika (nikt nie pamiętał ich imion; dla mieszkańców miasta zawsze byli po prostu Klucznikami) często widywano na targowisku, które z biegiem lat wyrosło obok Kopuły. Drobni przedsiębiorcy i przekupki zaanektowali altany oraz wysypane białym żwirem ścieżki, zmienili trawę w udeptane klepisko, a w misach z wodą, w których niegdyś Anatozyjczycy obmywali się przed modlitwą, trzymali ryby na sprzedaż. W tak biednej, pełnej stłoczonych domów dzielnicy każdy kawałek niezabudowanej przestrzeni był wielką gratką.

Co z tego, że cienie tu dziczały? Było to ryzyko, z którym każdy się liczył. Ot, czasem czyjś cień zaczynał się sam poruszać lub objawiał się w zupełnie nieznanym, dziwacznym kształcie. Czasem w cieniu jakiegoś straganu dochodziło do przelotnego zespolenia z osobą, która stała przy innym straganie, na odległym końcu targowiska. Klucznik zawsze był wtedy w pobliżu, a incydenty skrzętnie zapisywał w księdze; na pokrytych drobnym pismem kartach uwieczniał wiry i pływy cieńprzestrzeni.

Na całym targowisku Klucznik jako jedyny nie bał się cieni. Może dlatego że nauczył go tego ojciec, jego zaś uczył własny ojciec, wyszkolony przez ojca – i tak dalej, aż do Seluhe Aburadima, który zapewne dlatego otrzymał od sułtana klucze do bram, że nie bał się cieni. Czy odbierając te klucze na aksamitnej poduszce, w innych czasach, w innym mieście, Seluhe mógł przypuszczać, że ten brak strachu, przekazany na kolejne pokolenia, stanie się powodem zguby ostatniego Klucznika?

A jednak tak właśnie się stało. Siedemnastego Klucznika pożarły cienie.

Nad ranem jego żona odkryła, że nie ma go w łóżku. Oczywiście to, że w nocy je opuścił, było całkiem normalne. Kobieta przez lata przywykła, że Klucznik wstawał trzykrotnie, a jego wyjścia nie zakłócały jej snu. Podobnie jak to, że spali razem z żelazną skrzynką, przekazywaną w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Do tej skrzynki Klucznik wkładał swoją prawą stopę, wcześniej zaś umieszczał między palcami u nogi krótką świecę. Miała ona zbudzić go po paru godzinach bolesnym gorącem, choć w rzeczywistości nie musiał jej już nawet zapalać. Jak każdy Klucznik, przez lata tak się przyzwyczaił do rytmu nocy podzielonej na trzy części, że budził się, nim płomień zbliżył się do skóry. Potem, wróciwszy z obchodu, wkładał między palce kolejną świecę i zamykał zmyślną skrzyneczkę, by przypadkiem nie spłonąć we własnej pościeli, jak to się przydarzyło dziewiątemu i czternastemu Klucznikowi. Po trzecim obchodzie, tuż przed świtem, wślizgiwał się pod kołdrę po raz ostatni i spał już do południa, tym razem bez świecy.

Tego dnia żona obudziła się jednak w pustym łóżku. Zaniepokoiło ją, że Klucznik jeszcze nie wrócił z ostatniego obchodu, choć słońce podświetlało krawędź nocy zimną szarością. Wtedy na taborecie przy łóżku zobaczyła dwie świeczki. Poczuła ciarki na plecach. Klucznik wstał tylko raz – nie było go zatem przy niej całą noc!

Pospiesznie chwyciła narzutę z wielbłądziej wełny i wybiegła z sypialni. Jej największą obawą było to, że Klucznika napadli bandyci albo fanatycy zainspirowani słowami eklezjarchy, który od dawna namawiał do zburzenia Żebra i twierdził, że żaden religijny Vastylijczyk nie powinien pojawiać się na przyświątynnym targowisku. W zdziczałych ogrodach nocą pojawiały się też czasem osoby zbyt pijane, by wiedzieć, gdzie właściwie są. Często miały przy sobie broń, którą ochoczo wymachiwały.

Kobieta obiegła szybko tereny świątyni, ale nigdzie nie zobaczyła śladu męża. Podeszła jeszcze raz pod główną bramę; o brzasku budynek wyglądał jak sina purchawka z popękanym kapeluszem. Żona Klucznika spostrzegła, że mosiężne skrzydło jest półotwarte. Z duszą na ramieniu wślizgnęła się do środka.

Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to słup różowego porannego światła, w którym stał obelisk otoczony wirującymi drobinkami kurzu. Podłoga była nierówna, kamienne płyty były pokryte małymi kraterami i siecią rozchodzących się jak pajęczyna pęknięć.

Żona Klucznika spojrzała z obawą w górę. Po wewnętrznej stronie kopuły znajdowały się kiedyś pozłacane płytki. Otaczały centralny otwór, tak że wyglądał jak słońce w świetlistej aureoli. Z biegiem lat płytki zaczęły jednak odpadać, z początku pojedynczo, potem coraz liczniej. Lecąc z wysokości przeszło stu stóp, rozbijały się o posadzkę z hukiem, który nieraz budził ją w nocy.

Jej matka mawiała, że to kamienne łzy, płacz umierającej budowli.

Płytki zbierali skrzętnie złodzieje, którzy od lat wkradali się do świątyni. Jedenasty Klucznik zginął, próbując ich przegonić. Ale od kilku pokoleń złote łzy spadały coraz rzadziej – widocznie budowla, jak stary człowiek, pogodziła się z tym, że nigdy już nie odzyska świetności i że czeka ją tylko powolny upadek. Teraz ponad głową kobiety widać już było tylko kilka rozsianych złotych punktów, rozdzielonych błyskawicami pęknięć. Pomimo to kopuła wciąż przytłaczała swoim widokiem: burzowe kamienne niebo ponad równiną gruzów. Serivczycy bali się wchodzić do środka nie tylko z powodu bliskości Żebra. Od dwustu lat mawiali, że budowla lada dzień runie.

Kobieta wzdrygnęła się i ruszyła w stronę obelisku. Stał pośrodku ciemnego koła, zwanego omphalionem, gdzie według Anatozyjczyków znajdował się środek świata. Kobieta wiedziała, że jej mąż zwykł najpierw okrążać obelisk, a potem robił drugie, większe koło wzdłuż ściany świątyni, zaglądając do czterech bocznych naw.

Jej obchód trwał krócej. Już w połowie drogi zobaczyła, że coś leży na posadzce u stóp obelisku, w ciemnej kałuży. Przyspieszyła, przydeptując sobie rąbki podomki.

Było to ludzkie ramię w białym rękawie. Wyrwane z barku jakąś potężną siłą, leżało wygięte pod dziwnym kątem – na końcu błyszczała kość oblepiona strzępkami ciała.

Żona Klucznika otworzyła szeroko oczy, potem usta. Jej długi, wibrujący wrzask odbił się pod kopułą zwielokrotnionym echem, spotężniał, wypełnił wnętrze, uciekł przez uchyloną bramę i otwór w górze, a potem spadł jak grom na budzącą się ze snu dzielnicę Escapazar.

Chwilę potem na targowisku pełno już było gapiów. Nikt nie odważył się jednak podejść do siedzącej na szczycie schodów kobiety, która zanosząc się szlochem, kołysała w ramionach urwaną rękę.

Szóstka gwardzistów w pikowanych kaftanach z herbem Serivy i z muszkietami na ramieniu, która zjawiła się później, odnalazła dolną połowę ciała Klucznika w północno-zachodniej nawie. Urwana głowa leżała spokojnie za skrzydłem drzwi. Reszty ciała nie odnaleziono.

Gwardziści wyszli ze świątyni bladzi.

Zupełnie nie potrafili sobie wyobrazić, jak można rozerwać człowieka tak, by jego części znalazły się kilkadziesiąt stóp od siebie, a pomiędzy nimi nie było ani jednej kropli krwi.

Świątynię zamknięto do czasu wyjaśnienia sprawy. Klucze, znalezione przy szczątkach Klucznika, dostała z powrotem wdowa. Następnego dnia wrzuciła je do morza, po czym wzięła swoich dwóch synów, przygotowywanych do tego, by zostali Klucznikami, i wyjechała gdzieś na północ, kończąc tym samym trwającą siedemnaście pokoleń historię Aburadimów z Serivy.

Za sobą zostawiła tajemnicę brutalnej zbrodni. Plotkarze i gapie, którzy tkwili na targowisku aż do południa, mogli się tylko domyślać, jak do niej doszło.

Tak się składa, że ja wiem dokładnie. Widziałem na własne oczy, jak Klucznik wszedł w nocy do świątyni, spojrzał podejrzliwie na głęboki cień w bocznych nawach, a potem ruszył powoli w kierunku obelisku. Widziałem też, że nagle świat przeszło ledwie wyczuwalne drżenie, a Klucznik ze strachem spostrzegł, że jego własny cień wydłuża się nagle, rozciąga, a potem odrywa i zaczyna pełznąć po posadzce.

Mężczyzna poszarzał na twarzy. Wokół niego odrywać się zaczęły cienie małych kamyków, posągów przy wejściu, starej drabiny i wreszcie – cztery potężne plamy cienia z naw. Wszystkie sunęły w stronę omphalionu, jak krople inkaustu spływające na dno kamiennej misy.

Nim Klucznik odzyskał mowę, w posrebrzonym księżycem wnętrzu nie było już najmniejszego cienia. Światło wydawało się teraz przenikać ściany świątyni, oświetlając ją ze wszystkich stron jednocześnie. Same cienie, zebrane u podnóża obelisku, zaczęły piąć się po nim w górę, ku kopule, wirując coraz szybciej.

Trwało to tylko mgnienie. Zaraz potem cienie spadły w dół i złączyły się w kilka czarnych jak noc postaci.

Klucznik przyglądał się im zdumiony. Chodziły, rozmawiały ze sobą bezgłośnie. Gestykulując dłońmi, operowały jakimiś niewidzialnymi przedmiotami. Jeden pisał na niewidzialnej tabliczce. Wszystkie sylwetki były jednolicie czarne, ale po wysokich kepi poznał, że przedstawiają ludzi z dalekiego Południa.

To cieńmistrzowie – zrozumiał po chwili, widząc, jak jeden rysuje na ziemi znajome wzory. Pomiędzy nimi krążyła też nienaturalnie wysoka kobieta w wielkim nakryciu głowy; patrząc na sam obrys, nie potrafił go sobie dokładnie wyobrazić. Gdy obróciła się bokiem, przełknął ślinę na widok profilu jej posągowych, doskonale krągłych piersi.

Powietrze wewnątrz kopuły wibrowało. Mężczyźnie wydawało się, że słyszy dalekie echo rozmów.

Zbliżył się do nich powoli. Wszedł między widmowych cieńmistrzów, ale zdawali się go nie zauważać. Widziałem, jak stanął nad jednym – grubym, kucającym przy jakimś niewidocznym przedmiocie – a potem dotknął jego ramienia.

Po cieniu rozeszły się fale jak po tafli ciemnego stawu.

Widmowa kobieta odwróciła się w stronę Klucznika i choć była tylko sylwetką, ten poczuł, że został zauważony. W tym momencie zrozumiał, że nie patrzy na duchy z dawnych wieków, ale w przetarcie prowadzące do jakiegoś rzeczywistego miejsca. Czy to możliwe, pomyślał, że stoi przed nim sama Hebanowa Pani?…

Ale strach trwał tylko ułamek chwili. Zaraz niewiarygodna siła rozerwała z hukiem czarne postaci, świat spadł w studnię, zawinął się wokół mężczyzny jak prześcieradło, jego ręce i nogi wsunęły się w cienie, wychodząc z zupełnie innych cieni. Ledwie zdążył poczuć zimne ukłucie, zapowiedź bólu, a już przestrzeń naprężyła się, wyprostowała, rozrywając go na kawałki, z których każdy znalazł się w innym miejscu.

Już następnego dnia ludzie zaczęli snuć własne niestworzone historie o przyczynach śmierci Klucznika. W niektórych romansował z kochanką samego króla, w innych zapożyczał się na ogromne sumy u florentyńskich paserów. Jego nudne życie po tragicznym końcu rozwinęło się w wachlarz barwnych opowieści, z których każdą powtarzano w mieście jeszcze przez wiele lat.

Pośmiertną sławą nieszczęśnika zainteresował się też zamorski gość, który pojawił się tego dnia na targowisku. W ogólnym zamieszaniu nikt nie zwrócił uwagi na dziwną kobietę w męskim stroju, która przez całe popołudnie krążyła pomiędzy straganami, wypytując ludzi i strażników o szczegóły sprawy. Potem odwiedziła też żonę Klucznika i rozmawiała z nią długo, tłumacząc coś cierpliwie.

Nie wiem jednak, czy właśnie z tego powodu wdowa opuściła miasto już następnego dnia.

* * *

Y’Barratora obserwował poruszenie wśród kramów pod Pękniętą Kopułą. Siedział przy oknie, z którego widać było część muru świątyni i wejście na targowisko. Ostrzył rapier z pedanterią i cierpliwością, do której tylko on był zdolny, co jakiś czas sprawdzając krawędź czubkiem palca.

W powietrzu unosił się ostry zapach ścieranej stali.

Wysoko nad dachami krążyły mewy. Ich cienie co jakiś czas przecinały ulicę niczym strzały. Ludzie patrzyli na nie wtedy z bezsilną złością.

Y’Barratora myślał o śmierci.

Gdzieś z dołu dochodziły odgłosy długiej rozmowy Caminy i Holbranvera, co jakiś czas przerywanej sporem toczonym w łamanym holbranvskim. Okazało się, że uczony i drukarz szybko przełamali pierwszą animozję i znaleźli w sobie dobrych towarzyszy.

Przynajmniej miał ich z głowy. Do tej pory Holbranver zamęczał go niekończącymi się pytaniami o to, jak odnajdą Sanne, a Camina przypominał mu przy każdej okazji, że przez niego jest teraz bez domu i majątku.

Ich skargi zdołały obudzić w szermierzu wyrzuty sumienia. Dotarło do niego, że wszystkie drogie mu osoby wmieszał nie w jedną, ale w dwie bardzo niebezpieczne gry, z których każda mogła się zakończyć śmiercią. Jednym zestawem figur toczył bój na dwóch szachownicach, mając przeciwko sobie zarówno Czarnego Księcia, jak i nieznanych, potężnych porywaczy Sanne. A podejrzewał, że istnieje i trzecia szachownica, której jeszcze nie widzi i na której wróg bez przeszkód rozstawia figury.

Stawką w tej grze było życie jego, nielicznych przyjaciół, a przede wszystkim – Iorandy i jej syna.

Gdy o tym myślał, jego żołądek się kurczył, a całe ciało napinało. Z tyłu głowy czuł dziwne mrowienie.

Syknął, przecinając sobie opuszkę palca rapierem.

Kątem oka zobaczył poruszenie i zdał sobie sprawę, że w izbie od dłuższego czasu stoi donna Ioranda w prostej płowej sukni z mocno zasznurowanym gorsem.

– Nie wraca – rzekła.

– Jeszcze wcześnie.

– A jeśli…

– Będzie tu. Znam go od dawna, można na nim polegać.

– Nie o to pytałam. A jeśli go złapali? Jeśli nie był ostrożny?

Arahon Y’Barratora rzucił jej zmęczone spojrzenie i kobieta zrozumiała, że na takie pytania nie ma odpowiedzi. Zbliżyła się i przysiadła na stołku naprzeciw niego. Jej twarz wypełniła się współczuciem, a Arahon zrozumiał, że Ioranda wie, o czym myślał.

Odłożył rapier i położył jej dłoń na kolanie.

– Kiedy już będziesz wiedział, gdzie trzymają tę dziewczynkę, co zrobisz? – spytała. – Powiadomisz królewskich?

– Nie. Podejrzewam, że porywacze działają na zlecenie kogoś z pałacu. Nie wiem, komu można ufać.

– Detrano?

– Może. Byłem u niego, ale nie jestem pewien. Miał przysłać człowieka do mnie, do izby na Alaminho, ale teraz jest za późno. Nie pozwolę nikomu tam czekać na kontakt.

Ioranda przysunęła się bliżej. Jej włosy zalśniły w świetle wpadającym przez okno. Zrozumiał, że kobieta też się boi, i ten strach zbliżał ich bardziej niż cokolwiek wcześniej.

– Pójdziesz po tę dziewczynkę zupełnie sam?

– Tak. Z Holbranverem, żeby nie uciekła. I żeby w razie czego mieć zabezpieczenie. W końcu zna samego króla.

– A Camina? Ernesto?

– Nie, to zbyt niebezpieczne. Zostaną z tobą.

Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, próbując przewidzieć, co może przynieść przyszłość.

– Posłuchaj, naprawdę mi przykro, że cię… – zaczął Y’Barratora.

– Przestań, Arahon. Jeśli jestem dumna z czegokolwiek, co zrobiłeś, to właśnie z tego, że zgodziłeś się pomóc temu biedakowi. Vincenz zawsze powtarzał, że mocarze tego świata pozwalają sobie na zbyt wiele i że odważni ludzie z rapierami muszą co jakiś czas przypominać im, że pieniądze i władza nie czynią jeszcze bogiem.

Y’Barratora pokręcił głową.

– Do niczego dobrego to go nie doprowadziło – powiedział. – Boję się, że ściągnę na was niebezpieczeństwo.

– Kiedy Vincenz żył, cały czas byliśmy w niebezpieczeństwie. Przywykłam. – Ioranda wzruszyła ramionami.

Popatrzył jej w oczy. Była najbardziej niezwykłą kobietą w całym mieście i oddałby wszystko, żeby najpierw spotkała jego, a nie Vincenza. Ścisnął jej dłoń.

– Po wszystkim… nie wiem, czy będę mógł tu wrócić. Jeśli coś pójdzie nie tak, padnie dużo trupów. Będą mnie ścigać potężni ludzie, może nawet sam król. Dlatego zabiorę Sanne do jakiejś kryjówki. Pewnie do Lwiej Grzywy, Horhe wynajmie mi izbę. Gdy wszystko przygaśnie, przyślę wiadomość. Ale gdyby nas złapali…

Niespodziewanie zarzuciła mu ręce na szyję i przycisnęła wargi do jego ust.

Oniemiał i stracił oddech.

Po chwili odwzajemnił pocałunek, wplatając dłoń w jej włosy. Potem podniósł Iorandę i posadził sobie na kolanach. Pachniała krochmalem i lawendą. Pod wpływem dotyku jej miękkich pukli poczuł, że krew zaczyna mu pulsować w żyłach.

– Mały? … – powiedział między pocałunkami.

– Jest na podwórku. Nie wróci prędko.

– Nie chciałaś, żebym zabijał, a będzie krew… dużo krwi – powiedział, nie przestając całować jej szyi.

– Nie rozumiesz. Antonio nie zrobiłby tak, nigdy, gra niewarta świeczki, tak by powiedział, a ty… obca dziewczynka, zupełnie obca.

– Ale…

– Nie gadaj, Arahon!

Kochał się z nią wcześniej tylko raz. Byli wtedy oboje trochę pijani, przekomarzali się, postawiła mu na kolanie bosą stopę – a już chwilę potem brał ją na stole. Następnego dnia oboje udawali, że nic nie pamiętają.

Teraz gdy na trzeźwo zobaczył, jak z jej gorsu uwalniają się białe piersi ze sterczącymi sutkami, gdy zanurzył dłoń między jej uda, gdzie kończyły się jedwabne pończochy, poczuł, jakby nagle znowu miał piętnaście lat.

Przesunął dłonią po jej biuście, dotykając przelotnie naszyjnika, który kiedyś jej podarował. Ioranda chwyciła kciuk mężczyzny w usta, obejmując go ciasno wargami. Ugryzł koniuszek jej ucha.

Zarzucił jej spódnicę na ramiona, gdy drzwi na dole otworzyły się z hukiem, a zaraz potem rozległ się pełen przerażenia okrzyk Holbranvera.

Y’Barratora zaklął, zsunął z kolan Iorandę i chwycił rapier. Wystrzelił z izby prosto na schody i zdał sobie sprawę, że rozpięte spodnie zaczynają zsuwać mu się z tyłka. Zginąć w walce z opuszczonymi portkami – to z pewnością ubarwiłoby jego legendę, ale aż tak mu na tym nie zależało. Przystanął, dopiął guziki, a w tym momencie z dołu dobiegł głośny śmiech.

Napięcie opuściło Y’Barratorę. Wrócił D’Larno.

Szermierz zszedł na dół już spokojny, próbując doprowadzić włosy do porządku. Zaraz za nim na schodach ukazała się Ioranda, o twarzy tak niewzruszonej i kamiennej jak zwykle.

Ernesto rzucił pod ścianę swój kapelusz i rozłożył szeroko ręce.

– Arahon, przyjacielu. Daj no jeść i pić. Cały dzień na nogach, niech was wszystkich szlag.

Y’Barratora skinął głową Iorandzie. Ta rzuciła Ernestowi chłodne spojrzenie i udała się do spiżarni.

Mężczyźni tymczasem usadowili się przy stole. Holbranver pocił się bardzo, przebierał stopami, z nerwów wybijał na dębowych deskach pospieszny rytm.

– Powiedz no, dowiedziałeś się czegoś?

– Po kolei, przyjacielu. Po kolei. Cały dzień wysiłku i co, mam ci to streścić ot tak, w jednym zdaniu? Żeby cała moja praca poszła na marne?

– Ernesto, on martwi się o córkę – spokojnie rzekł Y’Barratora. – Wiesz coś?

– Wiem więcej niż coś! A jeśli przestaniecie mnie rozpraszać pytaniami, szybciej zaspokoję waszą ciekawość.

Szermierz pokręcił głową, a tymczasem Ernesto przyciągnął do siebie postawiony przez Iorandę dzbanek z mętnym piwem jęczmiennym.

– No, stara miała nosa. Poszedłem do tej szkoły fechtunku, o której mówiła twoja Rodriha. Ciężko było podpatrzyć, co znajduje się w środku, bo to piwnica jakiegoś opuszczonego domu cechowego, chyba bednarzy, przy alei Fuerrera. Powiedziałem im jednak, że muszę się przygotować do pojedynku z takim jednym kupcem, i zapłaciłem za lekcję. Najadłem się wstydu i straciłem reala, ale przynajmniej miałem oko na naszego człowieka z blizną. Liczę, że weźmiecie te straty pod uwagę, kiedy będziecie wyrażać szczodre podziękowania za moje wieści.

– Ja… zapłacę. I co? Dowiedziałeś się czegoś? – wysapał Holbranver.

– Nie, kompletnie niczego. Przynajmniej w interesującej nas sprawie. Kiedy ja wyciskałem z siebie siódme poty, on rozmawiał z przyjaciółmi o dziewczynach z nowego przybytku przy porcie, zupełnie przeinaczając fakty, bo z własnych obserwacji mogę powiedzieć, że ta Lerwaldka wcale nie ma tak wielkich piersi, na jakie wyglądają w tym śmiesznym gorsecie z cekinami…

– Ernesto! – huknął Camina.

– Ach tak. No więc nic więcej nie usłyszałem, a gdy moja lekcja się skończyła, grzecznie wyszedłem.

Ernesto D’Larno zrobił nieprzyzwoicie długą pauzę, najpierw pijąc łapczywie, a potem z przesadną pedanterią wycierając swoją kozią bródkę.

– A potem?

– Jak myślisz? Śledziłem tego nicponia. Poszedł do szynku i żarł jak świnia, a ja skręcałem się z głodu za rogiem. Wreszcie udał się na Place Sześciu Rodów. Tam słuchał chwilę miejskiego krzykacza, który ogłaszał wyroki, popatrzył na jakiś nowy typ cieńsilnika, a wreszcie ruszył na Zielone Stoki. Ostatni raz widziałem go, jak zniknął za bramą Casa Viletta.

Y’Barratora zagwizdał, a zaraz potem objaśnił Holbranverowi:

– To letnia willa granda Giurgia Lammonda. Kiedy stary leczy podagrę w gorących źródłach, mieszka tam jego syn, Raul. Wiemy zatem, że chcieli nas schwytać Lammondowie, a nie królewscy ludzie.

– Poczekaj, poczekaj – rzekł Ernesto. – Wiemy dużo więcej.

Znów zrobił przerwę, trzymając przechylony dzbanek przy ustach jak kamienna rzeźba satyra, aż spłynęła mu do gardła ostatnia kropelka.

Czerwony na twarzy Holbranver niecierpliwie przebierał nogami.

– Ernesto, z ciebie jest drań gorszy od Arahona – mruknął Camina.

– Drań? – Malarz odłożył naczynie. – To ja dziękuję, pójdę już sobie.

Zaczął wstawać, a Holbranver zbladł jak ściana, nie wyczuwał bowiem w jego głosie żartobliwego tonu.

– Mów, bo nasz przyjaciel z Północy zemrze na apopleksję. – Arahon usadził malarza z powrotem na miejscu.

– No dobrze, dobrze. No więc kiedy on zniknął za płotem, ja obszedłem posiadłość i usiadłem w zarośniętym zaułku na tyłach willi, koło strumyka. Wyciągnąłem szkicownik, węgiel i udawałem, że rysuję. Czekałem na służbę, bo wiadomo, że służba zawsze wie najlepiej, co się dzieje w domu. Nie trwało to długo. Wkrótce tylna furta się otwarła i z willi wyszła całkiem jeszcze młoda posługaczka, w biodrach szersza niż świętej pamięci królewska matrona. Daję słowo, dupę miała jak…

– Ernesto! – jednocześnie zganili go Arahon i Camina.

– No dobrze, dobrze. Gdy ta barbarzyńska boginka wielkich zadków przechodziła, spytałem ją, czy nie mógłbym narysować jej przy praniu, bo jako malarz upodobałem sobie codzienne trudy ludzi niższego stanu. Zgodziła się, więc poszliśmy do fontanny na placyku w dole Zielonych Stoków. Tam zacząłem ją rysować i to trochę trwało, a ona miała dużo koszul do uprania, dowiedziałem się więc jednego szczególiku. Nie wiem tylko, czy na coś się przyda…

– Wszystko pomoże.

– Ano tyle wiem, że w Casa Viletta od trzech dni gości jakaś blada dziewczynka z Holbranvii, która zwie się Sanne.

Y’Barratora aż podskoczył, nie wierząc swojemu szczęściu, a raczej nieuwadze ludzi, którzy go ścigali. Holbranver zaś krzyknął z radości, zerwał się z fotela i objął Ernesta D’Larno niedźwiedzim uściskiem, jednocześnie obcałowując go po policzkach.

– Poczekaj no, panie grubasie! – zaprotestował malarz. – To nie wszystko.

– Daj mu mówić – zaśmiał się Arahon.

– Kobieta powiedziała, że trzymają dziewczynkę na piętrze, niedaleko sypialni Raula. Pilnuje jej stara niańka Lammondów, drzwi i okna zawsze są zamknięte, ale to nie jest najgorsze. Podobno w posiadłości siedzi wielu zbrojnych. Oprócz sześciu starych strażników, których praczka znała dość dobrze, jest tam jeszcze dziesięciu nowych ludzi, w tym nasz Bittrucci. Opłacani są przez Raula Lammonda, tyle że kobieta nie wiedziała, w jakim celu zbiera tę prywatną armię. Pół nocy grają w karty, piją i klną, a potem obłapiają służące. Ale broń mają zawsze przy pasie. Widziała też cieństrzelbę, albo i dwie. Odparliby tam atak słonecznej straży.

Y’Barratora kątem oka zobaczył, że Ioranda kurczowo zaciska pięści. Tymczasem Holbranver ponownie uścisnął malarza, wyduszając mu z płuc resztę powietrza.

– Zdrowie Ernesta D’Larno, człowieka, który minął się z powołaniem – wzniósł toast Camina.

– Czekajcie! – Malarz ze śmiechem wyślizgnął się z ramion Holbranvera. – Nie opowiedziałem wam nawet o drugim szkicu, który tej praczce zrobiłem w starej szopie koło fontanny. Przysięgam, że po osobie jej kształtów nie spodziewałbym się wcale, że potrafi sięgnąć kostkami za uszy…

Camina zaśmiał się i rzucił w niego skórką od chleba. Ernesto uniknął jej zręcznie, następnie chwycił drewnianą łyżkę i zamachnął się nią, a potem zauważył, że jedynymi osobami, które się nie cieszą, są Arahon oraz donna Ioranda.

– Arahonie, to koniec, prawda? – spytał. – Wiemy, gdzie jest dziewczynka, trzeba tylko powiadomić gwardzistów albo króla…

Wszyscy spojrzeli z napięciem na Y’Barratorę. Ten pokręcił głową.

– Nie, Ernesto. To nie koniec. Nie możemy zaufać nikomu w pałacu. Dlatego pójdę po Sanne sam, tylko z Holbranverem.

– Ale… jak…? – wydusił uczony.

– Zwyczajnie. Wejdziemy do posiadłości po północy, weźmiemy dziewczynkę i wyjdziemy.

– Jak się tam dostaniemy?

– Tą samą drogą, którą chodzą cienie.

– To znaczy przez cieńprzestrzeń?

– To znaczy, że powinieneś przygotować się na wszystko.

– I mam iść z tobą? – Grubas wytrzeszczał oczy ze strachu.

– Chyba nie oczekujesz, że po tym, co ostatnio zrobiłeś, zostawię cię samego? O nie. Tym razem, mój drogi, nie spuszczę cię z oczu. Poza tym ktoś musi mi chronić plecy, a nie chcę ryzykować życia przyjaciół. A jeśli nas złapią, liczę na to, że twoja znajomość z królem ocali nam głowy.

Ernesto D’Larno wstał i uderzył o stół dzbanem.

– Hola! Nie myślisz chyba, panie szermierzu, że pozwolimy wam iść we dwóch?

Camina zawtórował, chwytając rękojeść szpady.

Szermierz położył mu dłoń na ramieniu i odparł spokojnie:

– Im więcej osób, tym trudniej będzie się dostać do środka. A już wewnątrz… Wiem, że macie dobre chęci, ale to nie wystarczy na ludzi Raula. Każdy z was przegrałby z dowolnym z nich w walce jeden na jednego. A jeszcze mają przewagę liczebną… Nie, nie dopuszczę do tego, żebyście tak głupio zginęli. Ty, Ernesto, pod moją nieobecność masz zadbać o Iorandę i jej małego. A dla ciebie, Elhandro, będę miał zaraz inne zadanie. A teraz wszyscy powinniśmy odpocząć. Trzeba się wyspać za dnia. Noc będzie długa i ciężka.

Radosny nastrój, który ogarnął ich przed chwilą, teraz oklapł jak przebity bukłak; rozlał po wnętrzu jadalni tajemniczą substancję, która poszarzyła twarze, wygasiła oczy.

Y’Barratora skinął wszystkim głową i ruszył na dół, do małej izdebki, którą przeznaczyła dla niego Ioranda. Tam zaczął rozpakowywać sakwy z ekwipunkiem. Donna poszła za nim i stanęła w drzwiach. Odwrócił się. Chciał ją objąć, ale znowu była zimna, odległa.

Jej oczy wpatrzone były nie w niego, ale poprzez niego – w przyszłość.

XIV

Po zachodzie słońca wszyscy zebrali się w jadalni na górze na późną kolację. Nikt jej wcześniej nie planował ani nie ogłaszał. Wieczorem, jak to bywa, gdy nad głową wisi niebezpieczeństwo, każdy snuł się po kątach ponuro, aż w końcu D’Larno i Holbranver trafili na siebie przy stole, siedli i zaczęli rozmawiać ściszonymi głosami. Słysząc ich, wkrótce przyszedł Camina. Potem dołączyli Y’Barratora, Ioranda, wreszcie nawet mały Jaheiro, obudzony z gęstego dziecięcego snu, który wciąż jeszcze sklejał mu powieki.

Zapalili świece, a Ioranda przyniosła ze spiżarni wszystko, co przetrwało apetyt Holbranvera. D’Larno na chwilę wyszedł do pobliskiej tawerny i przyniósł dużą zaczopowaną amforę cierpkiego wina z suchych wzgórz Kalambrii.

Siedli blisko siebie, ciasno, jak to mieli w zwyczaju mieszkańcy Serivy po zachodzie słońca, kiedy mogli wreszcie porzucić tradycyjny dystans, który za dnia trzymał ich na odległość cienia nawet od najbliższych przyjaciół oraz rodziny.

Przez parę godzin rozmawiali, żartowali, przekomarzali się, a ich twarze błyszczały radością w świetle łojowych świec. Głosy mieli jednak ściszone, jakby nie chcieli obudzić losu, czającego się tuż za drzwiami, na progu.

Wspomnienie tego ciepłego serivskiego wieczoru zostało w każdym z nich do końca życia.

Po wyczerpaniu zapasu anegdot i wyświechtanych opowiastek chwilę rozprawiali o grandach oraz młodym królu. Stąd rozmowa, jak to tylko nocne rozmowy potrafią, dziwnymi meandrami dotarła do sztuki. Z niej, a jakżeby inaczej, przeskoczyła na naukę. Wtedy to Ernesto, beknąwszy wcześniej głosem morskiego lwa, rzekł krótko:

– Ja tam w naukę nie wierzę.

– Jak to? – spytał Holbranver. – Tu nie ma w co wierzyć lub nie. Ludzie mogą sobie myśleć, co chcą, ale nauka po cichu, bez poklasku, często wręcz znienawidzona, czyni swoje wielkie dzieło.

– Panie Holbranver – odparł malarz. – Wiesz pan, co tu było ledwie rok przed twoim przyjazdem? Widziałem wtedy „wielkie dzieło” w działaniu. Polegało na tym, że nobliwi profesorowie rozbijali sobie głowy kałamarzami, donosili na siebie, targali sobie brody. A wszystko to nie przez jakąś niezwykłą teorię, spór o układ świata czy działanie sfer niebieskich. O nie! O bzdury poszło.

– Antyformaliści i pergaminnicy! Pamiętam! – rzekł Camina, a potem objaśnił Holbranverowi: – To było lato, niemalże dokładnie cztery lata temu, wkrótce po końcu wojny. Spór wybuchł o to, w jaki sposób toczyć naukowe dysputy. Dotychczas każdy doktor serivskiego uniwersytetu co roku przedstawiał przynajmniej jeden naukowy referat. Wszystkie siwe głowy zbierały się wtedy w auli, gdzie ze stropu świeciły tyłkami gołe amory i gdzie strasznie śmierdziało starymi futrami. Potem siedzieli do późnej nocy, to pochrapując, to popierdując. Każdą rozprawę naukową zaczynał bowiem dwudziestominutowy wstęp, kwiecisty i pełen dygresji: podziękowania dla władcy i patronów, sławienie fortuny i muz, ledwie zakamuflowane złośliwości wobec konkurentów. A i potem nie było lekko! Dobry referat musiał zawierać cytaty z klasycznych dzieł w starovastylijskim, w anatozyjskim, inwokacje do antycznych bogów… No i spisany być musiał na pergaminie, z przygotowanymi przez miniaturzystę inicjałami. Każdy taki dokument trafiał potem do uniwersyteckiej biblioteki, by gnić w wielkich szafach, w których więcej było złoconych liter niż ludzi na świecie.

– Aż do Demetrosa! Niech Światło ma go w opiece – rzekł Ernesto D’Larno, wznosząc szklankę.

– Demetros… Mówił mi coś o nim znajomy doktor, Remarco Martenez – odezwał się Holbranver.

– Pewnie nic dobrego – odparł Camina. – Demetros rozwścieczył pergaminników jak mało kto. Zaczął zapraszać do swojego domu znajomych doktorów na wieczorne dysputy, przy których przedstawiali oni naprędce wyniki eksperymentów, często przerywając sobie nawzajem i wiele dyskutując. Zajmowali się między innymi badaniem światła, astronomią, naturalnymi kuriozami. To podczas tych spotkań serivscy uczeni odgadli, w jaki sposób Wieczne Światło zaplanowało orbity planet widocznych na niebie. Zmierzyli, że każda orbita to okrąg, otaczający kolejno wpisane w siebie podstawowe bryły: trójkąt, kwadrat, pięciokąt, sześciokąt, ośmiokąt.

– Tak, słyszeliśmy o tym na Północy. Ale mój bliski przyjaciel z Koppendamu, który też mierzył orbity, utrzymuje, że są bardziej jak jajko.

– Prawdziwe czy nie, odkrycie to rozsławiło obiady u Demetrosa. A jeszcze większą sławę zyskał on, gdy oświadczył, że skoro odkrycie jest już znane, nie widzi potrzeby przedstawiania go w oficjalnym referacie. Wydalono go za to z uniwersytetu, a on w odpowiedzi pojawił się pewnego dnia pod bramą i przybił do niej żelaznymi hufnalami swój manifest. Wzywał tam, by o nauce mówić od dzisiaj językiem kupców i rzemieślników, skupiając się na treści, a nie na całej f o r m a l n e j otoczce.

– I co? – spytał Holbranver, który tej historii dotyczącej serivskiej uczelni nigdy nie słyszał.

– Zerwali jego afisz, podeptali, opluli, jego samego obili kijami i kazali wrzucić do lochu.

– Potem zaczęło się łyse lato – zaśmiał się D’Larno.

– Ano tak – podjął drukarz. – Wyznawcy Demetrosa, głównie młodzi żacy w maskach z ptasimi dziobami, chwytali nocą pergaminników, obcinali im brody i golili głowy. Niemal połowa doktorów była już łysa, gdy Demetrosa w końcu wypuszczono z lochu.

– Dalej jest w Serivie? – spytał Holbranver.

– Nie. Gdy tylko go wypuszczono, jego wyznawcy zanieśli mistrza na rękach do pobliskiego szynku, gdzie postawili go na stole i poprosili, by wygłosił mowę z okazji zwycięstwa nad pergaminnikami. Lecz Demetros, ku ich zdziwieniu, powiedział tylko kilka zgoła dosadnych słów, nieprzystojących doktorowi, a potem opuścił ich i wyjechał z miasta na północ, gdzie klimat ponoć bardziej sprzyja wolnomyślicielom. Nie zdziwiłbym się, gdybyś minął go po drodze, mości Holbranverze. Po jego odejściu spory powoli wygasły. Ale nie dlatego że pergaminnicy i antyformaliści poszli po rozum do głowy. To sam król zagroził, że jeśli nie zajmą się czymś pożyteczniejszym, rozgoni całą akademię na cztery wiatry.

– A ty mówisz, że nasza nauka jest wartościowa? – wtrącił się D’Larno. – Że czyni jakieś wielkie dzieło? Wielkie dzieło to cieńskrót Koppendam–Pashazaraj. Tysiąc mil w mgnieniu oka! Wielkie dzieła to Żebro Północy i Żebro Południa, cieństrzelby, cieńsilniki… Nasi dotorkowie nie dorównają anatozyjskim cieńmistrzom.

– Cieńmistrzowie to nic innego, jak profesorzy wschodu – wzruszył ramionami Holbranver. – U tych ludów nauka przeplata się z zaklinaniem cieni. Od dobrze wykształconej osoby oczekuje się jednego i drugiego. Mylisz się, myśląc, że uczeni nie interesują się dokonaniami cieńmistrzów. Sam poświęciłem wiele czasu, badając naturę słonecznego cienia.

Uczony przez chwilę patrzył na dno szklanicy, a potem dodał:

– Nie sądzę, by cieńmistrzowie uprawiali prawdziwą naukę. Nauka bada. Nauka objaśnia. Oni nauczyli się manipulować czymś, czego nigdy nie zrozumieli. Nie wiedzą nawet, dlaczego ich gusła i rysowane ochrą symbole działają, podczas gdy trochę inne gusła i symbole – już nie. Najprawdopodobniej nawet ich nie wymyślili. Kronika Alrestela sugeruje, że legendarnego cieńmistrza Summuradina uczyły istoty cienia, z którymi przypadkiem wszedł w kontakt. Osobiście sądzę, że wszystko, z czego korzystają cieńmistrzowie, to nauka tej drugiej strony, nauka cieni, która skaziła nasz świat. Chcecie wiedzieć, czym jest prawdziwa nauka? Opowiem wam o tajemnicy, której nikomu żem jeszcze nie zdradził, bo badania potrwają zapewne do końca mojego życia. Tajemnicy, którą każdy mógłby spostrzec i badać we własnej stodole, a jednak nikomu nie przyszło to do głowy. Bo tym jest właśnie nauka: odpowiadaniem na pytania, jakich wcześniej nie umieliśmy zadać.

Zamilkł. Nigdy nie słyszeli, by Holbranver mówił tak pewnie i składnie. Wpatrzony w refleksy świec na dnie grubej szklanicy, prowadził swój monolog jakby nie do nich, tylko do kogoś, kto spisuje kronikę jego życia.

Na chwilę podniósł wzrok, aby upewnić się, czy na niego patrzą, a potem zaczął opowieść.

* * *

– Na trop wpadłem przez kanalarzy – mówił – a konkretnie dzięki znajomemu, który opowiedział mi historię czarnych komór, właśnie od kanalarza posłyszaną. Był pierwszą osobą spoza cechu, która usłyszała tę opowieść – a ja drugą. Kanalarze opowiadali ją sobie bowiem tylko czasem, głęboką nocą i po kilku kuflach, kiedy chcieli poczuć na plecach ciarki. Zupełnie jak my opowiadamy historie o duchach bądź istotach cienia.

Kanały miasta Branvii miały wtedy ponad dwieście lat. Z początku cud świata, pierwsze takie na północy, zaczynały już popadać w ruinę. Niektóre przejścia się zawaliły, niektóre stropy zapadły, tak że w wielu piwniczkach widniały ziejące smrodem kratery, z których można było się dostać prosto do ścieku. Kratery czasem wylewały brunatną, obrzydliwą magmę – oprócz nieczystości ludzie wrzucali do nich wszystko: odpadki, martwe zwierzęta, trupy ludzkie. Tak tworzyły się złogi, które potrafiły całkiem zatkać prześwit kanału. Ze złogami walczyli zawodowi kanalarze, zawsze zgięci wpół, z nasączonymi octem chustami na twarzach i z latarniami w dłoniach.

Ich życie było zazwyczaj krótkie i ponure. Umierali na wszelakie choroby, cierpieli od parchów i owrzodzeń. Sam badałem kiedyś takiego, któremu od drobnego skaleczenia ręka zgniła aż do kości. Czasem tonęli, gdy niespodziewanie korytarz wypełniał się po strop cuchnącą breją. Padali też ofiarą rzezimieszków, którzy wykorzystywali kanały, by włamywać się do domostw.

Ale najbardziej ze wszystkiego kanalarze bali się czarnych komór.

W gęstej, poplątanej sieci tuneli pod Branvią było kilka pomieszczeń, do których nikt nie mógł wejść. Kanalarze, przekraczając próg, natychmiast słabli i dostawali nudności. Co gorsza – w tych komorach musiała się zagnieździć jakaś zła moc, bo pochodnie i lampy gasły, gdy tylko wnosiło się je do środka, i porażały prostaczków zabobonnym strachem.

Kanalarze twierdzili, że mieszkały tam bestie z cieńprzestrzeni. Ten i ów mawiał nawet, że komory nie widziały światła tak długo, iż na stałe połączyły się z cieńświatem, a kto tam wejdzie, trafia żywcem do krain mroku.

Pamiętam, jak pewien bogaty paniczyk ubzdurał sobie, że pokona cieniowe straszydła. Był nadzwyczaj uparty. Wprawdzie trafiali się wcześniej podobni, ale wystarczyło im zazwyczaj zejść na dół, jeden raz wonią się zaciągnąć, by porzucili swój zamiar. Ten jednak obwiesił się ekwipażem, miał nawet srebrny miecz, bo dał sobie wmówić, że to jedyna broń przeciwko duchom. Potem, z tym mieczem i cieństrzelbą w dłoniach, razem z dwoma kompanami wszedł do korytarzy i kazał się prowadzić do jednej z komór. Nigdy nie wrócił.

Zainteresowały mnie te historie. Sam wszedłem do takiej komory na chwilę i omal nie straciłem przytomności. Obwiązany byłem sznurem, za pomocą którego dwóch wynajętych parobków miało mnie wciągnąć, jeśli tylko przestanę napinać go co uderzenie serca. Gdy przecisnąłem się pod niskim łukiem do wnętrza, od razu ogarnęła mnie straszliwa duchota. Latarnia zasyczała i zgasła, a mnie zaczęło się kręcić w głowie. Rychło zapomniałem o pociąganiu sznura – następne, co pamiętam, to jak jechałem w tył na plecach, ryjąc w nieczystościach wielką bruzdę.

Gdy już się podkurowałem i obmyłem ze smrodu, całymi dniami myślałem, co może sprawiać, że w komorach panują tak dziwaczne warunki – i czy mogą one istnieć gdzieś jeszcze? Rozpytywałem wśród ludzi wszystkich fachów. Górnicy mieli zgoła inny problem, u nich trafiały się komory wypełnione ognistym powietrzem. Myślałem, że może to być w jakiś sposób powiązane, ale nie chciałem jednocześnie prowadzić dwóch wątków poszukiwań.

Wreszcie trafiłem na pewnego piwowara, który zdradził mi, że podobny problem mają z kadziami w browarze. Jeśli pełna kadź jest długo zamknięta, to gdy zajrzysz do niej ze świecą, płomień zaraz gaśnie. A gdy wsadzisz głowę przez malutkie okienko u szczytu, rychło stracisz przytomność.

Wtedy doszedłem do wniosku, że idzie o powietrze zastane, zamknięte. Pomyślałem, że aerum, gdy nie jest mieszane i poruszane wiatrem, zastyga niby żelatyna, przechodzi w jakiś nowy stan, który tylko przypomina powietrze.

Poprosiłem bednarzy o przygotowanie beczek o dwu warstwach uszczelnianych smołą, żebym mógł obserwować zamknięte powietrze, ale były nieporęczne i nie tak szczelne, jak chciałem. Rozwiązanie okazało się proste, a przyszło do mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Pewnego wieczoru zobaczyłem na ulicy, jak ślepy, beznogi starzec zabawia ludzi pod karczmą grą w trzy kubki.

Zamówiłem wkrótce dwa klosze z grubego szkła. Trzeba było przewieźć je aż z Brunszwii, bo u nas szklarze rozkładali tylko ręce, gdy pokazywałem im rysunek. Szybki, cechowe kufle, owszem, zrobią, ale szczelne naczynie takiej wielkości?

Klosze przywiózł po miesiącu posłaniec, w skrzyniach wyładowanych trocinami. Pamiętam, że jedna była porysowana, bo biedaka, który jechał traktem osiemset mil, napadli na gościńcu grasanci, myśląc, że ma w jukach złoto. Jednak zamiast kruszcu i klejnotów znaleźli coś, co ich herszt wziął za szklane nocniki, pewnie dla królewskiego dworu. Zabrali je, posłaniec ledwo uszedł z życiem. Ale ci ludzie z Brunszwii z innej gliny są ulepieni niż my, bo ów człowiek nie wrócił do domu z podkulonym ogonem, jak bym się tego spodziewał, ale dojechał do najbliższego miasteczka, gdzie poszedł prosto do magistratu i wszczął awanturę, że zaginął mu przedmiot ogromnej wartości, którego brak wywołać może dyplomatyczny kryzys. Na szczęście okazało się, że grasanci byli świetnie znani burmistrzowi, a jeden okazał się nawet jego siostrzeńcem. Burmistrz zaś nie lubił trudnych, długich zwrotów, takich jak „dyplomatyczna destabilizacja”. Jeszcze tego samego dnia wysłano do lasu ludzi, którzy przekonali zbójów do zwrotu naczyń.

Widzicie chyba, że współczesne nauki wiele zawdzięczają przypadkowi. Gdyby herszt nie był znajomym burmistrza, to jakiś zarośnięty zawalidroga siadywałby teraz jak król na szklanym nocniku, a mnie pochłonęłyby inne badania. Nigdy nie poznałbym tajemnicy życiowych sił.

Ale klosze dotarły, lekko tylko porysowane. Zaraz też zacząłem pracę – postawiłem je na stole z gładkiego marmuru, kładąc do nich po jednej myszy. Jeden klosz leżał tak, że malutki rowek w blacie doprowadzał do niego trochę powietrza. Drugi był całkiem szczelny.

I tak oto mogłem sam zbadać to, co kanalarze i górnicy wiedzieli już od dawna: że złe powietrze zabić może równie pewnie jak garota na szyi. Pod szczelnym przykryciem mysz po godzinie zaczęła robić się senna. Po dwóch godzinach dostała krótkiego ataku paniki, po którym szybko osłabła i zdechła. Gdy przestała oddychać, podniosłem ostrożnie klosz, wsadziłem pod niego nos i zaciągnąłem się głęboko – poczułem smród mysiego strachu i potu. No i dziwną, ulatniającą się duchotę.

Pod kloszem nieszczelnie przylegającym do blatu mysz po kilku godzinach zaczęła robić się nieco ospała. Następnego ranka wciąż jednak żyła.

Chciałem pchnąć sprawę dalej, umieściłem więc pod szczelnym kloszem dwie myszy. Umarły dużo szybciej niż jedna. To zachwiało nieco moimi badaniami. Skoro powietrze zamknięte tężało po jakimś czasie i psuło się, czemu miałoby zastygać szybciej, gdy przebywały w nim dwie myszy? Przecież wzburzały one i mieszały to powietrze dużo bardziej niż jeden gryzoń.

Po namyśle wiedziałem już, że to nie samo powietrze jest nam potrzebne do życia, lecz siła jakaś tajemna, vis vitalis, która w powietrzu się kryje i może zostać z niego wyssana. Od razu poczułem, jak skręca mi się żołądek. Żyjemy bowiem w epoce miast rozrastających się do rozmiarów nieznanych wcześniej w historii. Pamiętam widok biednych dzielnic Branvii, gdzie w małych izbach, wśród smrodu, w wiecznym mroku, ze ścianami i siennikami przeżartymi przez robactwo, gnieździło się często i dwadzieścia osób, przeważnie ospałych i chorowitych. Czy znaczyło to, że osiągnąwszy pewną liczbę osób żyjących na każdej mili kwadratowej miejskiej zabudowy, zaczniemy padać jak muchy od braku życiowej siły w powietrzu?

Wiedziałem teraz, że moje badania mogą okazać się ogromnie wartościowe dla miejskich rajców, a może i dla samego władcy. Już miałem zamówić większy klosz, w którym można by trzymać zwierzęta bliższe rozmiarami człowiekowi, już zacząłem planować pozyskanie od miasta jakiegoś skazańca lub innego nikczemnika, którego można by pod kloszem umieścić, gdy niespodziewana myśl zepchnęła badania na inne tory.

Zapaliłem mały oliwny kaganek i wsadziłem go pod klosz. Drugi, taki sam, postawiłem obok. Ten pod kloszem palił się mniej niż pół godziny. Ten obok – cały wieczór. Powtarzałem to wielokrotnie.

I wtedy wszystko splotło się w mojej głowie w cudowną, logiczną całość.

W powietrzu, widzicie, istnieje jakiś pierwiastek tajemny, który daje ciepłą siłę żywotną. Z siły tej korzysta ogień, spalając ją gwałtownie. Z siły tej korzystają też ludzie, w płucach obracając ją na ciepłotę, która wypełnia ich ciała i pozwala im żyć. Z tego to powodu zmarli zaczynają stygnąć, gdy tylko ucichnie ich oddech. Pierwiastek ów potrafi się zużyć, potrafi też przechodzić w inne stany. Czyż po wypiciu piwa nie czujemy ciepła w żołądku? To owa siła witalna, wyssana z powietrza, w kadzi do trunku przenikła. Nieskończone zasoby powietrza nad głowami sprawiają, że to zużywanie jest nieskończenie wolne, a przynajmniej mam taką nadzieję. Jednak w zamkniętych od dwustu lat komorach lub głębokich kopalniach powietrze jest niemal całkiem pozbawione owej siły.

Wiele rzeczy muszę tu jeszcze zbadać, ale widzicie już, że dzięki pomysłowości i narzędziom, których da się użyć w zwykłej szopie, człowiek potrafi przejrzeć najgłębsze tajemnice świata. To właśnie prawdziwa nauka. A najpiękniejsze w niej momenty to te, w których jakieś fakty niepowiązane, tajemnice i sekrety siła umysłu splata nagle w jedną tkaninę. W piękny pled, będący idealnym odbiciem rzeczywistości, który możemy do woli rozdzielać z powrotem na pojedyncze nici i splatać na nowo, by poznać sekrety ustroju świata.

* * *

Skończywszy opowieść, Holbranver się rozejrzał. Dopiero teraz dotarło do niego, że nikt go nie słucha. D’Larno i mały Jaheiro spali z głowami odrzuconymi do tyłu. Camina siorbał wino, wyraźnie już wstawiony, Ioranda patrzyła przez okno, a Y’Barratora – w pustkę, w jakiś tajemniczy, widziany tylko przez niego obraz, który rozpościerał się najwyraźniej gdzieś pomiędzy głową Holbranvera a kątem pokoju.

XV

Przed północą Y’Barratora na chwilę przymknął oczy. Zapadł w krótki sen z rodzaju tych, które po przebudzeniu wyostrzają wzrok, ślą po całym ciele ciarki i wypełniają uszy cichym piskiem.

W tym śnie najpierw widział fregaty na zasnutym mgłą morzu. Strzelały z rzędów dział na obu pokładach. Wzdłuż ich burt przechodziły fale ognia, a ponure miasto na horyzoncie odpowiadało gradem ogromnych kul, roztrzaskujących kadłuby jak łupiny. Przypomniał sobie, nie wiadomo dlaczego, jak w mokrych lasach Brunszwii jego przyjaciel nadepnął nieopatrznie na gałązkę, a zaraz potem ze wszystkich stron padł huraganowy ogień ukrytych w zasadzce wrogów. Potem śnił o wielkiej bitwie pod Riazano, gdzie z pozycji na lewym skrzydle widział, jak pośrodku pola vastylijskie sztandary zaczynają się chwiać i padają jeden za drugim, w miarę jak fala unitów zalewa pozycje Czarnego Księcia.

Potem pochłonęły go inne sny. Wszystkie były jasne, wypalone – jak szkice zbyt długo zostawione na słońcu. Śnił o galerze osiadłej na płytkich wodach na skraju dżungli. Szedł przez niekończące się korytarze anatozyjskiej fortecy z czerwonego piaskowca. Potem odwiedził miasto, jakiego nigdy wcześniej nie widział. Pod palącym słońcem stały setki małych glinianych kopułek oraz domków z błota. Między nimi przechadzali się ludzie o twarzach przypominających suszone śliwki. W środku miasta sterczała forteca najeżona dziesiątkami wież, nakrapianych nieregularnie czernią małych okienek. W samym sercu fortecy wznosiła się ogromna kopuła. Żebro Południa.

Skąd to wiedział?

Wreszcie zaczął śnić o tonięciu, o wodzie wdzierającej się do płuc. Z tego majaka wyrwał go ostry, dźwięczny głos:

– Już wybił północny dzwon. Ludzie schodzą z ulic. Musisz iść, bo się spóźnicie.

Szermierz drgnął i spojrzał na Iorandę. Czuł lekki ból głowy i drżał z chłodu, choć był przykryty pledem – ciało miał mokre, jakby rzeczywiście wyciągnięto go z wody.

Y’Barratora, śmiertelnie obawiając się utonięcia, prawie nigdy nie pływał. Skąd więc pochodziło wspomnienie? A to wcześniejsze? Miasto Karakum, stolica Hebanowej Pani, było położone – według różnych geografów – od dwóch do trzech tysięcy mil od Serivy. Nikt z żyjących w mieście ludzi nie widział go na oczy.

– Arahon! – powiedziała ostrzej Ioranda, widząc, że nie jest jeszcze całkiem przytomny.

Y’Barratora skinął głową, podniósł się i otrząsnął. Potem poprosił donnę, by obudziła Holbranvera, a sam ruszył na górę, do izby, gdzie zostawił torby z ekwipunkiem.

* * *

Chwilę potem Holbranver siedział na ławie pod schodami, klepiąc się po brzuchu i ziewając. Miał ochotę coś zjeść, ale bał się – wiedział, w jakich boleściach umierają ludzie, którym przebito szpadą pełny żołądek. Usłyszał skrzypnięcie stopni. Odwrócił się, a gdy w świetle kaganka zobaczył, kto po nich schodzi, oniemiał.

Dotychczas zawsze widział szermierza w jego przetartym kaftanie, łatanych spodniach i starym dublecie. Teraz jednak stał przed nim Arahon zupełnie odmieniony, obleczony w nową skórę – czarną i złowrogą.

Na piersiach miał grubą skórzaną kurtę, spiętą na brzuchu szerokim pasem z pomalowaną na czarno sprzączką. Ciemny płaszcz obejmował jego sylwetkę ciasno jak skrzydła żuka, w przeciwieństwie do powiewającej peleryny, którą Y’Barratora nosił na co dzień. Holbranver szybko się zorientował, co było tego powodem. W dolną krawędź płaszcza wszyto metalowe ciężarki. Słyszał, że taki zwyczaj mieli czasem serivscy pojedynkowicze. Wszystko po to, by płaszcz po zerwaniu z ramienia służył za broń równie groźną jak ostrze. Dzięki obciążeniu łatwo go było zarzucić na przeciwnika lub wywijać nim w powietrzu.

Pod płaszczem, na boku szermierza, zaznaczał się kształt kolby. W skromnych izbach przy ulicy Alaminho Holbranver nie spostrzegł cieństrzelby. Nie wiedział nawet, że Arahon może taką posiadać, bo były to urządzenia piekielnie drogie i niebezpieczne. Widocznie w obawie przed złodziejami trzymał ją w ukryciu pod podłogą.

Wysokie buty o miękkiej podeszwie uczony widział już natomiast wcześniej, ale teraz do lewego, tuż poniżej cholewy, przywiązany był długi sztylet. Jego bliźniak wisiał przy pasie obok licznych sakiewek, których zawartości Holbranver nie próbował się nawet domyślać.

Tylko rapier był ten sam, bardzo długi, prosty, o koszowej rękojeści powgniatanej i poszczerbionej tak, że trudno było odgadnąć jej pierwotny kształt. Jednak teraz, w towarzystwie reszty uzbrojenia, wydawał się groźniejszy niż zwykle.

Gdy Y’Barratora skinął ręką na uczonego, ten spostrzegł, że lewa rękawica szermierza od środka pokryta jest płytkami z przyciemnionego sadzą metalu. Nie pojmował, dlaczego ktoś miałby opancerzyć wnętrze dłoni, a nie jej wierzch, ale przyzwyczaił się już o nic nie pytać.

Nie pytał też o niezliczone ślady na stroju, które przykuły jego uwagę. Szwy na kaftanie, zacerowane dziury w płaszczu, porysowane rękawice… To nie był nowy ekwipunek, zakupiony przez najemnika jakiegoś rodu. Na tym oporządzeniu wiele bójek i walk podpisało się pożegnalną, zamaszystą parafą bruzd, rys i zadrapań.

Holbranver poczuł dreszcz, jakby patrzył na wyślizganą od niezliczonych egzekucji rękojeść katowskiego topora albo żelazne buty o kolcach rudych od krwi.

Najbardziej niesamowite było jednak to, jak odmieniła się twarz szermierza. Wyglądał, jakby nagle odjęto mu dziesięć lat. Był wyprostowany jak struna, krok miał pewniejszy i bardziej miękki. Holbranver nieraz dziwił się, jak kostiumy potrafią zmieniać ludzi. Pocieszny grubasek, założywszy strój kapłana, od razu zyskiwał trudny do wytłumaczenia majestat. Przykładny ojciec, który przywdział pstrokaty mundur najemnej kompanii, gwałcił i rabował jak ostatni bandyta.

Strój Y’Barratory wydawał się działać jak soczewka – skupiał tego na co dzień wysokiego, swobodnie poruszającego się szermierza w postać optycznie mniejszą, bardziej zbitą, zagęszczoną, twardą.

Gdy wyszli na zewnątrz, Arahon uchylił kapelusza pobladłej Iorandzie. A gdy tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi, spojrzał w górę, na niebo, i wypełnił płuca zimnym powietrzem.

– Zapach nocnego rajdu – powiedział. – Nie ma nic lepszego, Holbranvczyku. Nic lepszego…

Uczony zdał sobie sprawę, że oto rusza ku nieznanemu u boku całkowitego szaleńca.

* * *

W większości cywilizowanych miast cieńmistrzom kazano żyć poza ich murami. Przymusowo wydawano też za nich niżej urodzone kobiety, które były nie tyle żonami, ile strażniczkami mającymi się upewnić, że mąż spędza noce we własnym łóżku, a po pracy wraca do domu, zamiast włóczyć się bez końca cieńskrótami i wchodzić do ludzkich sypialni, gabinetów, skarbców…

Mawiano, że żona każdego cieńmistrza ma pod poduszką sztylet, by zabić męża, jeśli tylko padnie na niego jakiekolwiek podejrzenie. Jeśli nawet była to prawda, dużo częściej niż żony sprawiedliwość wymierzał im rozwścieczony tłum.

Pogromy cieńmistrzów zdarzały się na Północy co kilka lat, zawsze kiedy następowało coś, czego nie potrafiono wyjaśnić inaczej niż manipulacją cieniem. Na przykład gdy z zamkniętej od środka komnaty znikał człowiek, gdy coś porywało dzieci z kołysek albo gdy jakiś skarbiec opróżnił się niespodziewanie. Choć ofiarami tłumów padali wtedy głównie podejrzanie wyglądający Anatozyjczycy, a nie prawdziwi cieńmistrzowie, bywało i tak, że tłuszcza faktycznie linczowała któregoś z tych nielicznych tajemniczych rzemieślników.

Ryzyko związane z fachem sprawiało, że cieńmistrzowie żądali za swoje usługi znacznych sum, najchętniej w klejnotach, które łatwo było zabrać ze sobą podczas ucieczki przed pogromem. Ta chciwość i fakt, że często więcej życia spędzali po drugiej stronie niż w świecie ludzi, bynajmniej nie przysparzały im sympatyków.

Cieńmistrza Hasima Y’Barratora poznał na wojnie, podczas oblężenia Koppendamu (trzeciego, gwoli ścisłości, bo podczas dwudziestu lat wojny Koppendam był oblegany i zdobywany cztery razy, tak że na wszelki wypadek mieszczanie trzymali w domach flagi każdej z walczących stron). Miasto, otoczone trzema pierścieniami wałów, pomiędzy którymi rozpościerały się błotniste fosy, wydawało się nie do zdobycia. Leon Jasny postanowił więc zaatakować jednocześnie z trzech stron, łącząc szturm na mury z atakiem przez podziemny przekop oraz natarciem przez cieńskrót. Żołnierze regimentu Arahona mieli wybór – mogli iść cieńprzestrzenią lub podciekającym tunelem wykopanym w błocie.

Szermierz wybrał to pierwsze. Utonięcia bał się bardziej niż samego diabła.

Okazało się, że Unia była gotowa na atak z każdej strony. Setki Vastylijczyków padły przy drugim murze pod huraganowym ogniem cieństrzelb. Dziesiątki zginęły, gdy do podkopów wpuszczono brudną, błotnistą wodę. Garstka tych najlepszych i najodważniejszych poległa, kiedy wrodzy cieńmistrzowie zawalili nagle całą cieńbokość szih, wywołując trzęsienie cienia, od którego ponoć zadrżały oba Żebra. Hasim w ostatniej chwili zdołał uskoczyć głębiej, pociągając za sobą czterech ludzi, w tym Arahona. Gdyby nie on, szermierz nie ujrzałby już światła dnia.

Godzinę po północy Y’Barratora wraz z Holbranverem stanęli pod drzwiami do pracowni Hasima w wąziutkim zaułku dzielnicy Contegro. Zaczęli stukać żelazną kołatką, ale choć wcześniej Camina przyniósł cieńmistrzowi list zapowiadający wizytę, nikt nie otwierał. Wydawało się, że Hasima nie ma w domu. Okna były ciemne, za drzwiami nie słyszeli żadnego odgłosu.

– Wejdźcie – rozległo się wreszcie gdzieś z tyłu, ze ślepego końca uliczki.

Y’Barratora uśmiechnął się i poszedł w tamtą stronę, skonfundowany Holbranver wskazał na drzwi, ale nim zdążył coś powiedzieć, szermierz rozpłynął się w mroku. Gdy uczony się zbliżył, zobaczył tylko gęstą czerń rozpiętą w rogu muru jak pogrzebowy całun. Zacisnął zęby i wszedł w nią. Na chwilę stracił wzrok, zakręciło mu się w głowie i ciarki spłynęły po plecach lodowatą strugą.

Potem wpadł na Y’Barratorę, potrącając go niezdarnie, mrużąc oczy jak noworodek, bo z ciemności ulicy przenieśli się wprost do rozświetlonego rzędami świec pomieszczenia. Gdy odzyskał wzrok, najpierw jego uwagę przyciągnęły krwistoczerwone otomany, potem mosiężny stolik ze smukłą fajką wodną, stojaki ze zwojami. Dopiero potem dostrzegł podnoszącą się z poduszek sylwetkę gospodarza.

Hasim trzymał w jednej dłoni kielich z grubego bursztynowego szkła. Tańczyły w nim refleksy światła, strzelające aż po ciemny sufit. Naszyjnik z klejnotami oraz turban ze złotogłowiu sprawiały, że mężczyzna wydawał się otoczony aureolą niczym anioł z malowidła. W środku tej aureoli widniało jednak oblicze zupełnie nieświęte; pokryta czarnym zarostem morda, zapadnięta, blada od niewyspania, poznaczona zmarszczkami.

– Interesy źle idą? – spytał Arahon. – Wyglądasz, jakby żona uciekła ci z sakiewką.

– Żona ma się dobrze, sakiewka też. Nawet lepiej niż powinny, bo obie grubieją w oczach. – Hasim zdobył się na słaby uśmiech.

Odstawił kielich i podszedł objąć przyjaciela. Jego żylaste palce, obciążone wielkimi sygnetami, poklepały plecy szermierza.

– Jest jakieś poruszenie – rzekł mu do ucha, trzymając go w niekomfortowo długim uścisku. – Żebro Północy drży co wieczór. Cienie się niepokoją. Ktoś przybył do miasta. Bardzo potężny cieńmistrz albo antyhelion.

– Anty… – zająknął się Arahon, uwalniając się w końcu z objęć przyjaciela.

– Nie mów, że nie czułeś.

– A powinienem?

– Tak, powinieneś. Koppendam, pamiętasz? Byłeś na cieńbokości, na którą schodzą tylko wyszkoleni mistrzowie. To zawsze zostawia ślad. Jak złamana kość, która łupie przy zmianie pogody.

– Miałem ostatnio ważniejsze sprawy na głowie, niż słuchać własnych kości.

Wiedział jednak, o czym mówi Hasim. Czuł to trzy razy. Raz w magazynie, w portowej dzielnicy, gdy skrzyżował broń z tajemniczą kobietą. Drugi raz na Klasztornym Wzgórzu, wkrótce po tym jak ocalił Caminę. Trzeci raz u Iorandy. Tej samej nocy, kiedy zginął Klucznik kopuły.

– To źle, bardzo źle – odparł Hasim. – Może usłyszałbyś coś pożytecznego. Może wcale byś tu nie przyszedł.

– Za dużo pijesz.

Korzystając z tego, że na chwilę umilkli, odezwał się Holbranver:

– Antyhelion? Człowiek, który zaprzedał się cieniom?

– Nie, panie królewski uczony – rzekł gospodarz. – Istota cienia, która przeszła na naszą stronę i pasożytuje na żywym człowieku. Nic dziwnego, że nie pisali o tym w twoich księgach. To magia, którą praktykują tylko na dalekim Południu czciciele mroku, słudzy Hebanowej Pani.

– Niemożliwe! – zaprotestował Holbranver. – Są istoty światła oraz istoty cienia. Nie ma nic pomiędzy, bo przecież…

Hasim zignorował uczonego. Zwrócił się do Y’Barratory.

– Gdzie chcesz się dostać?

Arahon podszedł do rozłożonej na pulpicie mapy Serivy. Holbranver spostrzegł, że naniesiono na nią siatkę z czarnego atramentu, geometryczną pajęczynę, która oplatała miasto. Przy każdej z linii widniał malutki podpis postrzępionym anatozyjskim alfabetem – cieńbokości, deklinacje, kąty wejścia i wyjścia.

Y’Barratora wskazał palcem punkt w północnej części miasta.

– Casa Viletta. Da się?

– Da. Ale naokoło, na dużej cieńbokości. Mają tam niezłego cieńmistrza, czuwa dzień i noc. Nie gwarantuję też, gdzie wyjdziecie. Słyszałem, że stary Lammond wydał skrzynię złota, aby odcienić posiadłość. W najważniejszych miejscach, takich jak skarbiec, sypialnia, gabinety, nic już nie rzuca cienia.

– Jaką trasę proponujesz?

– Trzy transłączenia, tutaj, tutaj i tutaj. Nie chcę nakładać na was większej liczby warstw, bo zmarszczka zaalarmuje innych cieńmistrzów. Zamiast tego pójdziemy w cieńbokość. Będzie nieprzyjemnie, ale znasz to. Poradzisz sobie.

– Nie lepiej przez wieżę portową? Stamtąd możesz transłączyć prosto do posiadłości…

Nie rozumiejąc nic z rozmowy, Holbranver postanowił rozejrzeć się dokładniej po pomieszczeniu.

Było okrągłe, z niskim, ciężkim sklepieniem, urządzone po anatozyjsku. W ścianach tkwiły małe okienka bez szyb. Za nimi blask księżyca obmywał dachy Serivy, wieże przy Placach Sześciu Rodów, latarnię w północnym porcie, wysokie, wsparte niezliczonymi przyporami ściany Bazyliki Światłowstąpienia. Następne okienko pokazywało Pękniętą Kopułę.

Latarnia… bazylika… kopuła. Holbranver nie rozumiał, jak to możliwe. Był kiedyś na latarni – bazylika widziana z niej była malutka, a Place Sześciu Rodów zasłaniał masyw Wieży Głodowej. Nie urodził się w Serivie, ale znał ją na tyle dobrze, że gdy próbował wyobrazić sobie, w jakim punkcie miasta znajduje się pracownia, dostawał zawrotów głowy.

Zupełnie jakby mapę, nad którą stali Y’Barratora z Hasimem, ktoś ścisnął w garści, skręcił tak, że obok siebie znalazły się budowle oddalone o wiele mil.

Holbranver zrozumiał. Tu nawet okna były skrótami w cieńprzestrzeń. Nie znajdowali się w niskim budynku w Dzielnicy Rzemieślników. Być może nie byli już nawet w Serivie.

Poczuł się źle na myśl, że są całkowicie zdani na cieńmistrza o podejrzanej, suchotniczej gębie. Gdyby z jakiegoś powodu zechciał ich uwięzić, gdyby musieli go zabić, nawet nie wiedzieliby, jak się stąd wydostać.

Holbranver poczuł ten sam lepki strach, który dopadał go często w małych pomieszczeniach. Nawet okna nie pomagały – wiedział już przecież, że są fałszywe. Tętno mu przyspieszyło. Z trudem kontrolował oddech.

Tymczasem szermierz i cieńmistrz skończyli planować trasę.

– Jeszcze jedna kwestia – zaczął Arahon. – Pozostawiam ją w twoich rękach, panie uczony.

– Ile mi dacie? – spytał Hasim bez ogródek, pieszcząc w dłoniach kielich.

– Słucham?

– Chyba dość jasno spytałem… Ile dostanę pieniędzy? Nie myślałeś chyba, że wszyscy będą nadstawiać karku za darmo tylko dlatego, że wpakowałeś własną córkę w takie kłopoty.

Holbranver otworzył usta, zamknął je, znów otworzył, jak ryba wyjęta z wody.

– No… niech będzie, że trzy escudo.

– Za trzy nie zrobiłbym ci nawet skrótu do piwnicy. Nie, panie uczony. Wiem, że jesteś pupilkiem króla. Więc dalej, poluźnij sakiewkę. Podaj nową liczbę. Taką, jaka mnie mile zaskoczy. Inaczej nici z przejścia.

Holbranver spojrzał z rozpaczą na Arahona, ale ten odwrócił wzrok. Jasne było, że nie zamierza mieszać się w negocjacje.

Uczony zrobił w głowie rachunek wszystkich swoich dóbr. Nie było tego wiele. Trochę złota. Małe konto w banku. Klejnoty, parę soczewek szlifowanych ze szmaragdów i rubinów, by badać różne właściwości światła słonecznego.

Rtęć!

Za ten odsączany z wulkanicznych skał płynny metal, zwany szybkim srebrem, płacono ośmiokrotność jego wagi w złocie. Odkąd jakiś medyk stwierdził, że rtęć musi być nieziemską substancją pochodzącą z gwiazd, wielu aptekarzy dodawało ją do odmładzających leków. Tylko kto w Serivie kupi od ręki wartą kilkadziesiąt złotych escudo rtęć, którą trzymał w pracowni?

– Mogę zapłacić dziesięć – rzekł w końcu. – Sześć mam przy sobie teraz. Reszta w ciągu tygodnia.

Gdy król dowie się, że sprzedał rtęć, którą mu powierzono do eksperymentów, będą z Sanne zrujnowani. Wiedział, że oznacza to ucieczkę w hańbie na Północ, ale nie widział innego wyjścia.

– Dwadzieścia – rzucił cieńmistrz. – Sześć teraz, reszta w ciągu tygodnia. Jeśli nie, to bogowie mi świadkami, znajdę cię i wypatroszę bez względu na to, w jakim zakątku świata się ukryjesz.

– To… dużo…

– Wiesz, co się stanie, jeśli was złapią? Za skrót w przestępczym celu inkwizycja będzie was łamać kołem i patroszyć na placu Guerra. A mnie zakopią żywcem w worku z głodnymi szczurami. A nawet gdy wszystko pójdzie dobrze, gdy – załóżmy – odbijecie dziewczynę i uciekniecie, to co potem? Myślisz, że Lammondowie nie zorientują się, że ktoś wszedł do ich posiadłości przez cienie? Będę potrzebował złota, by zmylić tropy, przekupić kogo trzeba.

– Dwadzieścia zatem.

– Dwadzieścia – rzekł Hasim, po czym anatozyjskim zwyczajem splunął na dłoń. Najpierw uścisnął ją uczony, potem Y’Barratora, który spojrzał na towarzysza spode łba.

Jemu Holbranver płacił przecież tylko kilka srebrnych reali.

Dobiwszy targu, Hasim zabrał się do pracy. Na jednym z końców pomieszczenia, w dużej niszy, rozpalił tyle świec i kaganków, że wkrótce wnętrze wypełniło się rażącym światłem. Holbranver z zaciekawieniem spostrzegł, że w każdym kaganku paliła się nieco inna mikstura, a w powietrzu rozniósł się gryzący zapach.

Pośrodku niszy stała wysoka płyta podobna do kamiennego ołtarza. Była stara, popękana, pokryta inskrypcjami w języku, którego uczony nie potrafił nawet rozpoznać.

Nastąpiły długie, skomplikowane gusła, podczas których Hasim, spowity dymem z kaganków, kreślił nad płytą dziwne wzory. Potem przyniósł misę wypełnioną parującym proszkiem i ustawił ją po drugiej stronie. Cały czas recytując coś po anatozyjsku, przyłożył do misy kaganek.

Huknęło. Oślepiające światło wezbrało w misie, rozjaśniając całe wnętrze. Ołtarz rzucił na podłogę szeroki cień. Nie był to jednak zwykły cień, tylko plama idealnej czerni, pochłaniająca światło tak doskonale, że Holbranver poczuł na plecach ciarki.

– Idźcie – rzekł Hasim, stawiając dużą klepsydrę. – Utrzymam skrót przez godzinę. Jeśli się spóźnicie, będziecie zdani na siebie.

Y’Barratora kiwnął głową i bez wahania wszedł na cień. Plama natychmiast wessała go bez najmniejszego dźwięku. Osunął się gdzieś pod podłogę, a Holbranver wybałuszył oczy.

– Szybciej, panie uczony! Im dłużej otwieram skrót, tym większy zostawiamy ślad! – warknął Hasim.

Holbranver przełknął ślinę, a potem postawił prawą stopę na cieniu, badając grunt. Myśl, że popełnił tym samym dziecinny błąd, pojawiła się dopiero, kiedy stracił pod stopą oparcie, zachwiał się i upadł twarzą prosto w ciemność. Jedna z rąk, którymi wymachiwał rozpaczliwie w powietrzu, uderzyła o krawędź cienia, tłukąc się boleśnie na kamiennej posadzce.

Holbranver pokoziołkował z ustami wypełnionymi czymś lepkim, gęstym, pozbawionym smaku. Jego oczy zasnuła ciemność.

XVI

Holbranver i Arahon Y’Barratora znaleźli się w drugim świecie. W cieńprzestrzeni.

Wiem, że prości ludzie od zawsze wyobrażają sobie cieńprzestrzeń jako odwrócony obraz własnego świata – myślą, że to kraina podobna do naszej, z tą różnicą, że zamiast ludzi po ulicach, wzgórzach i polach chodzą cienie, opromieniane z góry przez czarne słońce, rzucające na ziemię obrazy prawdziwych osób. Oczywiście podobne uproszczenie nie może być dalsze od prawdy. W końcu dlaczego cienie miałyby żyć wśród cieńpól pszenicy, rzek i lasów, skoro nic z tych rzeczy nie jest w stanie ich posilić, napoić ani użyczyć im miejsca do odpoczynku? Skoro ich domena ma być dokładną odwrotnością porządku jasnego świata, to dlaczego miałyby rzucać ślady w kształcie plam światła, a nie żywych istot, co zgodnie z odwróconą logiką powinny były czynić?

W rzeczywistości cieńprzestrzeń różni się od jasnej przestrzeni tym, że jest niezwykle głęboka, choć jednocześnie niewielka. Jeden z pierwszych cieńmistrzów, Sina, porównał ją do ogromnej płachty czarnego muślinu, złożonej stukrotnie, aż stworzy nieduży, lecz wysoki prostokąt.

Świat jasny jest płaski, rozległy. Całe dnie trzeba podróżować z Serivy do Branvii, choć dzielącą je odległość na niektórych mapach można przykryć paznokciem. Tymczasem cieńprzestrzeń przypomina bardziej jeziorko w jaskini pod korzeniami gór: małe, ale głębokie, ciągnące się aż do czarnych trzewi ziemi. Paradoksalnie – czego zwykli ludzie wyobrazić sobie nie potrafią – cieńprzestrzeń, mimo niewielkich rozmiarów i tego, że doświadczony cieńmistrz może przejść ją z jednego krańca na drugi w ledwie dwa dni, rozciąga się pod całym jasnym światem.

Jej otwarcie przez Anatozyjczyków zmieniło na zawsze transport, architekturę, sposób przesyłania listów i wieści, wojnę, politykę. Nagle okazało się, że portowe magazyny można budować w głębi lądu, bo akurat tych sto mil po jasnej stronie liczyło tylko kilkaset kroków w cieńprzestrzeni. Niepozorne wrota w posiadłości mogły prowadzić do zakopanych pod nią komnat, dokąd nie wiodły żadne schody. Nagle powstały cieńtuby do przesyłania wiadomości i cieństrzelby, skuteczniejsze od kusz oraz łuków, wypierające proch.

Oczywiście wszystko to było zaledwie najprostszym możliwym zastosowaniem krain cienia, bo wykorzystywało je tylko w dwóch wymiarach i opierało się na tunelach między punktami w cieńprzestrzeni i w świecie jasnym. A tymczasem po drugiej stronie najważniejszym wymiarem była cieńbokość.

Każda warstwa cieńprzestrzeni była bowiem zupełnie nową krainą, na różne sposoby połączoną z jasnym światem. Każdy cień po naszej stronie stanowił natomiast jeden z milionów haczyków, którymi cieńbokości trzymały się jasnego świata. Każda cieńbokość miała te haczyki inaczej ułożone.

Gdy opadało się na niższe poziomy, świat cienia stawał się coraz odleglejszy od ludzkich wyobrażeń, coraz trudniejszy, obcy.

Głęboka cieńprzestrzeń była całkowicie nieprzystosowana dla istot światła. Poniżej cieńbokości durghir ludzie dusili się i dławili, tracili wzrok, tak że nie widzieli już nawet lampki we własnej dłoni. Na cieńbokości ashrug nie dało się iść. Nie istniało coś takiego jak twarde podłoże pod nogami, była tylko gęsta zupa cieni w różnych stanach skupienia – od tego odpowiadającego wodzie po sprężystą galaretę, w której co chwila o ciała intruzów ocierały się niewidoczne stworzenia. Głębiej, na cieńbokości kedesh, zmysły ludzkie szalały. Osoby bez odpowiedniego przygotowania i władzy nad cieniami ginęły tam, zmiażdżone lub rozerwane na strzępy, gotowały się we własnej skórze.

Dalej mapy cieńprzestrzeni były już pełne białych plam. Kilku cieńmistrzów zapuściło się tak głeboko, ale mieli spore trudności z opisaniem tego, co zastali. Według ich eksperymentów, w których zginęło wielu anatozyjskich skazańców, istniało jeszcze jedenaście cieńbokości. Na ostatnich widać już było wyraźnie czarne antysłońce, świecące z samego dna cieńprzestrzeni. Garstka osób, które je widziały, nie potrafiła powiedzieć, jak odróżniła jego czarne promienie od całkowitego mroku wokół.

Wszyscy utrzymywali jednak, że były nieznośnie oślepiające.

Na czterech ostatnich cieńbokościach żyły istoty cienia – obdarzone inteligencją, złowrogie przeciwieństwa ludzi.

I tak dochodziło się do cieńbokości bahmut, wypalonej niewiarygodnym gorącem, gdzie istniało już tylko antysłońce, któremu można było spojrzeć prosto w oblicze odarte ze wszystkich zasłon. Ponoć tylko jedna osoba dotarła tak głęboko. Była to Hebanowa Pani – ale podróż zmieniła ją tak bardzo, że trudno było powiedzieć, czy gdy stanęła pod antysłońcem, była jeszcze w ogóle człowiekiem.

Zwykli mistrzowie nigdy nie tunelowali poniżej ashrug, ale granice między warstwami bywały płynne. Cieńprzestrzeń miała swoje wiry i pływy. Wzór, który otwierał jedną cieńbokość, następnego dnia mógł w tym samym miejscu otworzyć cieńbokość dużo niższą.

Jak mawiał sławny Sina: wbijając igłę w zwinięty stukrotnie materiał, trudno zgadnąć, do której dokładnie warstwy się przebijemy.

Z tego powodu istniały Żebra. Uniosły i podtrzymały stropy górnych cieńbokości. Dzięki nim stały się one szerokie, bezpieczne, łatwe do otwarcia. Mogli się w nich poruszać zwyczajni ludzie. W żargonie uczonych Żebra prowadziły powolną solaformizację drugiego świata.

Oczywiście istoty cienia nie były zachwycone tym, że istoty światła wdarły się do ich domeny, że budowały w niej konstrukcje z zimnego kamienia. Zwróciły się więc przeciwko nim.

Pierwsza Wojna Cieni trwała cztery lata, ale w Vastylii mało kto ją pamiętał poza siwymi kronikarzami. Wybuchła daleko za morzem, w Karakum, kiedy anatozyjski sułtan Selim Wielki postanowił zapisać się w historii budowlą, jakiej nikt wcześniej nie próbował nawet wymyślić. Zapragnął wznieść latarnię morską wewnątrz cieńprzestrzeni, znaną później jako Żebro Południa.

Pewnej nocy (jeśli dzień lub noc mają znaczenie po drugiej stronie), niecały miesiąc od rozpoczęcia budowy, na robotników i garstkę chroniących ich cieńmistrzów nagle zwaliły się hordy czarnych zmiennokształtnych istot z samego dna mrocznego świata.

Tylko jedna osoba uszła z życiem. Chłopiec, który – oślepiony, obdarty ze skóry, trzymany przy życiu dziwną siłą – wrócił z cieńprzestrzeni. Przekazał posłanie od oprawców w wypaczonym języku anatozyjskim, a potem zmarł. Niestety nikt nie potrafił zrozumieć tej wiadomości, choć uczeni sułtana długo myśleli nad każdym słowem.

I to właśnie okazało się największą przeszkodą podczas pierwszej wojny. Minęło wiele miesięcy, pełnych bolesnych porażek, nim Anatozyjczycy nauczyli się, jak zrozumieć przeciwnika, który pochodzi z miejsca rządzącego się tak odmiennymi prawami. Nim zaczęli pojmować, kim są ich wrogowie, jak myślą, jak żyją, jak zabijają. Jak można ich zabić.

Tymczasem napastnicy nie ograniczali się do ataków na Żebro. Przenikali też do jasnego świata. Wychodzili nocą z czarnych zaułków, z ciemnych komór, a nawet ze skrzyń, których dawno nikt nie otwierał. Wielu padło ofiarą podobnych ataków, zginął też sam Selim – pewnego ranka znaleziono go martwego w zamkniętej, odcienionej sypialni bez okien, gdzie zawsze paliły się światła. Powiadano, że jedna z niewolnic przez przypadek zostawiła tam prostą glinianą amforę i to z jej cienia wyszli zabójcy, którzy poszatkowali władcę.

Jego następca, Izmil, uparł się dokończyć budowę i pomścić śmierć wuja. Pod jego przywództwem ludzie pokonali istoty cienia w trzech bitwach, z których ostatnia toczyła się na cieńbokości tak wielkiej, że oddychało się tam z trudem, bo mrok zalewał płuca jak woda, a stopy przy każdym kroku grzęzły w gęstej smole cienia.

Gdy wrogowie zostali odparci, Anatozyjczycy dokończyli Żebro – płytka cieńprzestrzeń po raz pierwszy w historii stała się na tyle bezpieczna i stabilna, że można było korzystać z niej bez przeszkód.

Imperium zapłaciło za to wysoką cenę. Po ciemnej stronie zginęły tysiące najlepszych żołnierzy, w tym niemal cała Nieśmiertelna Orda – elitarna gwardia sułtana. Okres niepokoju, który nastąpił po śmierci Selima, oraz obsesja jego następcy na punkcie walk doprowadziły do katastrofy. Graniczne prowincje zamieszkiwali głównie prości, ale dumni Ibrowie. Dostrzegłszy okazję, zrzucili jarzmo niewoli. Na całym pograniczu płonęły świątynie i anatozyjskie szkoły, ginęli sułtańscy urzędnicy.

Tak odrodziły się niezależne królestwa Ibrów, które sto lat potem wyparły Anatozyjczyków z czarnego lądu.

Tryumfujący po wojnie Izmil nie mógł nawet przypuszczać, że pewnego dnia w jego pałacu w Karakum zasiądzie Hebanowa Pani, a zbudowane z takim trudem Żebro dostanie się w ręce barbarzyńców.

Tymczasem wieści o powstaniu tego cudu architektury obiegły cały świat. Anatozyjczycy w tamtych latach nie chcieli jednak dopuścić innych do cieńbokości, które z takim trudem wywalczyli. Wiedzy na temat otwierania cieńskrótów strzegli zazdrośnie i nauczali o tym w jednej tylko madrasie. Każdy z zamorskich władców pragnął mieć nadwornego cieńmistrza, ale wszyscy cieńmistrzowie musieli być wcześniej mianowani osobiście przez sułtana i służyli tylko jemu.

W ich otoczeniu było tylu szpiegów, że nawet myśl o ucieczce do obcego państwa kończyła się dla nich torturami oraz powolną, okrutną śmiercią. Sułtańska straż polowała na nieproszonych gości w cieńprzestrzeni z jeszcze większym zapałem, niż robiły to same istoty cienia w najgorętszym okresie wojny.

Dopiero upadek imperium zmienił sytuację. Anatozja podzieliła się na kalifaty, z których kilka sprzymierzyło się z Vastylią lub innymi państwami północnymi. Pierwsi wolni cieńmistrzowie zaczęli pojawiać się w miastach Zachodu i szkolić czeladników bez zgody przełożonych. Nie potrafili jednak tworzyć tak wielkich cudów jak na Południu. Daleko od Żebra cieńprzestrzeń wciąż pozostawała niebezpieczna, dzika.

Kolejni władcy coraz częściej podnosili kwestię budowy drugiego Żebra. W końcu, gdy Żebro Południa trafiło w ręce Ibrów, kalif Serivy postanowił wykorzystać tę okazję. Chciał ratować swoją upadającą, zadłużoną dynastię oraz miasto, którego skarbiec świecił pustkami. Ściągnął wielu zdolnych cieńmistrzów, zebrał od okolicznych władców niewiarygodną ilość pieniędzy (od tej pory takie kwoty zwano serivskimi sumami), a potem wmurował kamień węgielny pod Żebro Północy.

To właśnie stało się przyczyną Drugiej Wojny Cieni. Została ona dużo lepiej udokumentowana. Opisano ją w wielu kronikach, a jej bohaterów wymieniał między innymi vastylijski poemat Sto dni mroku. Tym razem budowniczowie Żebra spodziewali się ataku. Mieli przy sobie doświadczonych cieńmistrzów oraz oficerów wyszkolonych za pomocą anatozyjskich zapisków z okresu pierwszych zmagań, wreszcie – regimenty doborowej piechoty z cieństrzelbami, ładowanymi nie ołowiem, lecz odłamkami zamrożonych światłem cieńpływów.

Istoty cienia walczyły z furią, ale nie udało im się odeprzeć intruzów. Mimo że, jak głosiły plotki, wspomagali je starzy mistrzowie z madrasy w Karakum, którzy bali się utracić swoje wpływy.

Nawet jeśli tak było, ich młodsi bracia po fachu skutecznie to zatuszowali.

Żebro Północy stanęło w 1208 roku Starej Ery. Wznosiło się na sto stóp w górę, rozpychając pięć cieńbokości niby pal dźwigający sklepienie wielkiego namiotu. W ten sposób do uregulowanej cieńprzestrzeni zyskały dostęp królestwa Północy, a rzesze nowych cieńmistrzów nauczyły się rychło wykorzystywać ją na sposoby, które wcześniej Anatozyjczykom nawet nie przyszły do głowy.

Rozpoczęła się nowa era, liczona od ukończenia budowy Żebra Północy. Vastylijczycy i Anatozyjczycy sięgali chętnie w płytkie cieńbokości, ale głębsze warstwy do dziś kryły mnóstwo sekretów.

Holbranver wcale się nie cieszył, że bada je osobiście.

Trasa wyznaczona przez Hasima biegła cieńbokością durghir – na tyle płytko, by nie wiązało się to z niebezpieczeństwem, ale na tyle głęboko, by napełnić uczonego grozą.

Nie mógł przywyknąć, że w cieńprzestrzeni wzrok był zmysłem całkowicie zbędnym. Dotyk przydawał się, by utrzymać równowagę na lekko się uginającym, gąbczastym podłożu. Pozwalał również wymacać przed sobą twarde przeszkody o kształcie chropowatych ciepłych pni lub obłych żeber. Czuć też było ciepło i chłód. Ciepło – gdy twarz zwrócona była w stronę antysłońca, prześwitującego przez podłoże. Chłód – gdy akurat jakaś większa przeszkoda zasłoniła promienie. Rozlegały się też dźwięki. Większości Holbranver nie potrafił nawet nazwać; były cieliste, lepkie, jak odgłosy kopulowania gargantuicznych larw.

Mieli ze sobą latarnię, którą mogli w ostateczności zapalić, ale to przyciągnęłoby zbyt wiele uwagi. Szli więc po ciemku – z przodu Y’Barratora, za nim drepczący niepewnie Holbranver, który trzymał szermierza za rąbek płaszcza.

Kilka razy tuż ponad swoją głową uczony usłyszał świergot. Wiedział z naukowych pism, że na tej cieńbokości żyją proste stwory cienia, odpowiedniki ziemskich zwierząt i ptaków. Na samą myśl o tym, że nie jest ich w stanie zobaczyć, a w dodatku w każdej chwili któreś może otrzeć mu się o kark, czuł niemiły dreszcz.

– Skąd wiesz, dokąd iść? – próbował spytać towarzysza, ale z gardła wydobył mu się dziwny gulgot, jakby próbował mówić z krtanią zalaną wodą.

– Trunłunczunu – odgulgotał szermierz.

Holbranver nie widział tego, lecz Y’Barratora co kilka kroków przykładał dłoń do twarzy, na wysokości nosa, osłaniając oczy przed czarnym blaskiem antysłońca, bijącym ukośnie z dołu. Szukał przetarcia – miejsca, w którym ich własny świat prześwitywał przez kotarę mroku.

Uczony coraz głośniej sapał. Wiedział, że w cieńprzestrzeni jest trochę powietrza – na tę cieńbokość przesączało się ono przez każdy cień po jasnej stronie. Mimo to panika oraz słabe płuca dawały o sobie znać. Zaczął się dusić.

Czując nerwowe szarpnięcia za pas, Y’Barratora przyspieszył, bulgocząc pod nosem przekleństwa.

– Turltuj! – krzyknął wreszcie i pociągnął Holbranvera prosto w pierwsze przetarcie.

Każde transłączenie przypominało wynurzenie z lodowatej, czarnej wody. Cień wypychał ich w jakieś miejsce po jasnej stronie – raz w małym zaułku, raz na dachu. Potem twardniał, tak że pod stopami czuli podłoże, które po chwili rozmiękało i wsysało ich na nowo. Kolejne dwa tunele prowadziły dużymi cieńbokościami, a ostatni tak wielką, że Holbranver aż stękał, czując, jak mrok miażdży mu pierś smolistymi obcęgami.

Cała podróż trwała zaledwie parę minut. Przeszli w tym czasie około dwustu kroków – tyle ile było z domu Iorandy do muru Pękniętej Kopuły. Ale gdy w końcu wynurzyli się na dobre w jakimś ciemnym, pachnącym kurzem składziku, Holbranver poczuł się tak, jakby cały dzień wchodził pod górę. Łydki paliły go żywym ogniem, a żołądek splótł się w rzemienny węzeł.

Oparł się o ścianę, rybimi haustami złapał trochę powietrza i dopiero wtedy był w stanie rozejrzeć się wokół.

W pomieszczeniu stały zamknięte amfory i jakieś zakurzone sprzęty. Wciąż było duszno, ale małe paski srebrnego światła, prześwitujące nad progiem, upewniły uczonego, że jest już na dobre w swoim świecie.

Y’Barratora stanął pod drzwiami, przykładając do nich ucho.

– Czekaj tutaj – szepnął po chwili. – Zobaczę, gdzie jesteśmy.

Uchylił skrzydło, a potem rozpłynął się w korytarzu po drugiej stronie.

Holbranver czekał. Wkrótce, gdy uszy przyzwyczaiły się do ciszy, zaczął rozpoznawać nocne odgłosy domostwa; ten cichy oddech pokojów i korytarzy, którego można doświadczyć, tylko obudziwszy się o dziwnej godzinie między północą a świtem. Gdzieś daleko tykał zegar, tnąc noc na równe sekundy. Ktoś chrapał. Zagubiona mucha bzyczała w korytarzu. Nieco dalej strzeliło drewno – to deska ugięta za dnia pod czyimś ciężkim krokiem z ulgą wróciła do pierwotnego kształtu. Po prawej, za ścianą, gałąź drapała mur cichymi szurnięciami. Wszystko podszyte było ledwie słyszalnym piskiem, dźwiękiem fletu, którym zapomniany bożek snu zatrzymywał ludzi w swojej krainie aż do świtu.

Uczony też niemal zasnął. Dopiero niespodziewane stąpnięcie pod drzwiami sprawiło, że naprężył się i wstrzymał oddech.

Y’Barratora wrócił.

– Nie jest dobrze – szepnął, wślizgnąwszy się do składziku.

– Jak to? – ziewnął uczony.

– Jesteśmy we wschodnim skrzydle, w kwaterach służby. Miejsce dobre, ale trzeba przejść tuż koło sypialni. Pokoje Raula są piętro wyżej, a na górę prowadzi wąskie gardło: podwójne schody w głównym holu. W sieni śpi lokaj, jest też dwóch strażników z latarniami.

– Ale… to duża posiadłość. Muszą chyba być tu jeszcze schody dla służby?

– Tak, zamknięte na klucz, a na półpiętrze dwóch zbrojnych gra w karty.

– Nie możesz ich… no, wiesz?

– Za dużo się nasłuchałeś historyjek o zabójcach – odparł szermierz. – Ludzie nie umierają cicho ani bez śladu. To zbyt wielkie ryzyko.

– Więc idziemy przez hol?

– Nie, mam inny pomysł. Chodź za mną, byle cicho.

Wyszli ze składziku, a potem ruszyli korytarzem o bielonych ścianach. Co jakiś czas mijali niskie drewniane drzwi, a wtedy Holbranver przeklinał w myślach swoją tuszę. Kroków Y’Barratory nie było prawie słychać, podczas gdy każde jego stąpnięcie zdawało się wywoływać basowy pogłos.

Wkrótce minęli otwarte drzwi do wyłożonej czarno-białą szachownicą sali balowej, której wnętrze zwielokrotniały wysokie lustra. Na dwóch przeciwległych ścianach otwierały się przejścia do pozostałych pokojów. Prześlizgnęli się jednak obok, dalej przemieszczając się wąskimi korytarzami dla służby.

Tak dotarli do kuchni, starej, jak z vastylijskich zamków. Oświetlał ją jedynie słaby blask księżyca. Były tu trzy ogromne piece, długie stoły, niezliczone garnki, kociołki oraz patelnie. Z sufitu zwisały wieńce czosnku i cebuli.

Ale i tu wkradła się nowoczesność.

W jednej ze ścian, tuż przy kamiennej podgrzewanej płycie, widniały uchylone drzwiczki.

Y’Barratora podszedł i otworzył je na oścież. Nieskazitelna czerń otworzyła paszczę, połykając bez śladu nocny poblask.

– To winda kuchenna. Cieńskrót na wyższe piętro.

– Takie skróty…

– …nie są przeznaczone dla ludzi, wiem. Ale jeśli pieczeń dla Raula Lammonda przeszła tędy wiele razy, nie tracąc przy tym smaku czy kształtu, wnioskuję, że i nam się uda.

– Ale… ja się nie zmieszczę.

– Bzdura, wejście jest szerokie. Zrobili je tak, by zmieścił się w nim cały baran na półmisku. A skoro baran przejdzie, to holbranvski uczony tym bardziej.

Holbranver nie był wcale tego taki pewien, ale wiedział, że spieranie się w środku pałacyku, do którego weszli, łamiąc wszelkie prawa, nie było szczególnie mądre.

Szermierz wsadził w cieńskrót dłoń, a potem przeszedł cały na drugą stronę. Holbranver czekał dłuższą chwilę, ale ze środka nie dochodził nawet najcichszy odgłos. Postanowił zatem pójść w ślady Y’Barratory.

Najpierw przełożył nogę, wyczuwając gdzieś na dole twarde podłoże. Potem z trudem przecisnął brzuch, aż wreszcie kucnął cały w cieńskrócie. W tym momencie światło kuchni przybladło, a po drugiej stronie za przetarciem widać było jakieś długie pomieszczenie.

Y’Barratora stał tam już z rapierem w dłoni. Drugą rękę wyciągnął w stronę Holbranvera, dając mu znak, by się nie ruszał.

Była to jadalnia. Choć światło księżyca wpadało tu przez kilka wysokich okien, całe wnętrze było dodatkowo rozświetlone jednolitym, rozproszonym blaskiem, charakterystycznym dla miejsc odartych z cienia. Holbranverowi trudno było ocenić, jak długa jest sala. Nie widział też, co jest bliżej, a co dalej. Razem z cieniami usunięto stamtąd punkty odniesienia, na których człowiek zazwyczaj polega, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

Uczony nie potrafił wyobrazić sobie życia w takim domu. Oszalałby prędko, ogłupiony dziwną perspektywą i jednolitym światłem. A jednak – bogata szlachta płaciła setki złotych escudo za odcienienie każdego, nawet najmniejszego sprzętu.

Do tej pory uważał to za ekstrawagancję, ale teraz zrozumiał, że robiono to dla ochrony przed ludźmi takimi jak Y’Barratora.

Tymczasem szermierz przestał już najwidoczniej słyszeć głosy, które go zaalarmowały, bo opuścił dłoń i dał znak, by szli dalej. Holbranver wygramolił się z cieńskrótu i wspólnie zbliżyli się do głównych drzwi jadalni. Potem uchylili skrzydło i wyślizgnęli się na korytarz.

Dopiero tutaj uczony zrozumiał, co zaniepokoiło jego przyjaciela. Daleko, za zakrętem korytarza, chowało się właśnie światło lampy. W jaki sposób szermierz usłyszał przez ścianę szuranie czyichś stóp – tego Holbranver nie umiał powiedzieć.

– Mamy pewnie kilka minut, nim strażnik wróci – szepnął Arahon.

Ruszyli w dół korytarza, dużo szerszego i wyższego niż ten na parterze. Ze ścian patrzyły na nich martwe oczy kolejnych uwiecznionych na płótnie Lammondów – wszyscy w złoconych napierśnikach, ogromnych perukach i z egzotycznymi zwierzętami u stóp. Holbranver uśmiechnął się, widząc nieudolnie namalowanego geparda. Było oczywiste, że serivscy malarze, choć żyli na brzegu Morza Sargassowego, nie widzieli na oczy wielu zwierząt Południa.

Y’Barratora podszedł do pierwszych drzwi i odpiął od pasa przedmiot przypominający metalowy dysk na płaskiej rączce. Na jego środku znajdował się niski kapturek. Następnie szermierz rozpiął sakiewkę, w której znajdowały się trzy krążki z podobnymi kapturkami. Wybrał ostrożnie jeden z nich i przyłożył do oka.

Holbranver zrozumiał – pod metalowymi osłonkami na dysku i krążku znajdowały się dwa końce cieńskrótu! Nigdy nie widział takiego narzędzia. Nie przyszło mu nawet do głowy, że są cieńmistrzowie, którzy potrafią wykonać skróty tak drobne, ale jednocześnie na tyle klarowne i trwałe, by coś przez nie widzieć.

Szermierz tymczasem przecisnął dysk pod drzwiami i chwilę patrzył w połączony z nim krążek. Uczony zastanawiał się tymczasem, do jakich to miejsc i widoków podłączone były dwa kolejne krążki, które przelotnie zobaczył w sakiewce.

Obraz przez cieńskrót musiał być niewyraźny, szermierz bowiem marszczył czoło i mrużył oczy. W końcu wstał, wyciągnął przedmiot spod drzwi i dał znak, by zakradli się do następnych.

Tak przemieszczali się od drzwi do drzwi, aż Y’Barratora zatrzymał się przy jednych na dłużej. Kucnąwszy pod wysokim białym skrzydłem, kręcił długo swoim narzędziem, aż w końcu wstał, dał znak Holbranverowi i chwycił za klamkę.

Zajrzeli do środka. W pokoju o malowanych na niebiesko ścianach, na łóżku z baldachimem spała dziewczynka o złotych włosach. Była odwrócona do nich plecami. W momencie gdy Y’Barratora miał podejść, by chwycić ją za ramię, Holbranver go powstrzymał.

– To nie Sanne – szepnął, gdy wyszli na korytarz.

– Jesteś pewien?

– Za długie włosy i trochę za ciemne. Poza tym w pokoju jest uchylone okno. D’Larno mówił, że w sypialni Sanne go nie ma. Znam swoją córkę. Gdyby spała tutaj, uciekłaby bez wahania.

Ruszyli dalej. Wkrótce, przy trzecich z kolei drzwiach, Arahon znów się zatrzymał. Manipulował zatkniętym na rączce dyskiem to w jedną, to w drugą stronę, potem wstał, chwycił delikatnie klamkę i rzekł:

– To tutaj.

– Skąd wiesz?

– Widzę włosy zwisające z krawędzi łóżka. A drzwi…

Nacisnął klamkę.

– …są zamknięte.

Holbranver nie wiedział, czy się cieszyć, czy wręcz przeciwnie. W cichej rezydencji zamknięte drzwi były przeszkodą gorszą niż tłum uzbrojonych strażników. Ale jego towarzysz sięgnął do kolejnej ze swoich sakiewek i wyjął z niej pęk wytrychów.

– W wewnętrznych drzwiach zamki są proste – szepnął, zabierając się do pracy. – Nawet dziecko je otworzy, mając odpowiednie narzędzie.

Wszystko zajęło mu może minutę, po czym w powietrzu rozległ się szczęk ustępującej zapadki.

Obaj zamarli na chwilę, bo ten odgłos wydał im się głośniejszy od wystrzału z pistoletu. Ale w odpowiedzi usłyszeli jedynie czyjeś głośniejsze chrapnięcie. Weszli do środka.

Sypialnia okazała się mniejsza niż te, które oglądali dotychczas. Zapewne przeznaczona była dla osobistej służącej, bo drzwi w ścianie łączyły ją z innym pomieszczeniem. Jedynymi sprzętami były tu duża skrzynia, stojąca pod ścianą z gobelinem, fotel, na którym leżały jakieś ubrania, mały stolik i łóżko.

Na łóżku niespokojnie spała blada jasnowłosa dziewczynka. Holbranverowi zaszkliły się oczy. Ruszył w jej stronę, stukając stopami o deski.

Y’Barratora powstrzymał go mocnym chwytem.

– Ciszej – syknął uczonemu do ucha. – To tylko połowa sukcesu, musimy jeszcze wyjść stąd żywi. Obudź ją tak, żeby nie krzyknęła.

Holbranver skinął głową i podkradł się do łóżka. Chwilę pochylał się nad dziewczynką, a potem jednym płynnym ruchem chwycił ją za głowę i usta.

Rzuciła się, wyrwana ze snu, jak pstrąg wyciągnięty z wody. Zaraz jednak znieruchomiała, zobaczywszy nad sobą znajomą, nalaną twarz. Chwilę ojciec i córka patrzyli na siebie, nie wykonując żadnego ruchu, porozumiewając się jedynie spojrzeniem, a Y’Barratorra, który obserwował to uważnie, poczuł ciepło rozlewające się gdzieś pod sercem.

Wtedy Sanne, nie odwracając się od ojca, wskazała ręką w bok, na fotel. Obaj mężczyźni powiedli wzrokiem za jej palcem, po to tylko by natknąć się na parę otwartych, zmrużonych ślepi.

To, co wzięli za rzuconą niedbale stertę ubrań, okazało się opiekunką. Kroki Holbranvera i podskok Sanne wyrwały ją z płytkiego snu, a teraz gapiła się na intruzów, otwierając usta, w których wisiała żyłka śliny.

Wreszcie zdała sobie sprawę, że dwóch uzbrojonych mężczyzn w pokoju jej podopiecznej to bynajmniej nie sen.

Rozdziawiła gębę szerzej, ukazując czarne pieńki zębów, a potem zaczęła krzyczeć. Y’Barratora doskoczył, chwycił ją za twarz i przyłożył jej do szyi lewak. Było jednak za późno. Za ścianą rozległ się łomot, zaraz po nim krzyk i nim jeszcze Holbranver zdołał wyciągnąć córkę z łóżka, boczne drzwi się otworzyły.

Na Y’Barratorę i Holbranvera wypadł Raul Lammond w długiej nocnej koszuli, boso, z cieństrzelbą w dłoni. Nie miał peruki, widzieli więc łyse placki na jego głowie – ślad po chorobie wenerycznej.

Raul zawahał się, zaskoczony widokiem dwóch obcych mężczyzn we własnym domu. Tyle wystarczyło, by Y’Barratora – w wypadzie dalekim nawet jak na jego długie nogi – zbił lufę w bok rapierem, chwycił Raula za nadgarstek, a potem rąbnął go czołem w nos. Gdy syn granda Lammonda upadał, szermierz wyszarpnął mu z dłoni kolbę. Potem, dla pewności, rąbnął jego głową o futrynę. Rzucił broń Holbranverowi, który chwycił ją niezręcznie.

– Łap Sanne i biegniemy – warknął szermierz.

Dom napuchł od krzyków, stuku otwieranych drzwi i blasku zapalanych świateł.

XVII

Biegli korytarzem. Po obu stronach otwierały się drzwi, ukazując przestraszone oblicza. Ktoś strzelił ze staroświeckiego pistoletu prochowego, ale kula przeszła obok, odrywając ramię marmurowej rzeźbie. Holbranver krzyknął, lecz Sanne przyspieszyła tylko, ciągnąc go za rękę.

Powiedziała coś po holbranvsku. Mężczyzna z trudem wydyszał odpowiedź.

– Nie teraz! – krzyknął Y’Barratora.

W momencie gdy dobiegli do głównych, rozdzielonych na dwie równoległe części schodów, przy drugim zejściu ukazało się czterech mężczyzn w rozchełstanych koszulach i ze szpadami w dłoniach. Y’Barratora błyskawicznie ocenił sytuację. Wiedział, że jeśli ruszą w dół, spotkają się z nimi na półpiętrze, gdzie schody się łączyły. Dlatego dał Holbranverowi znak, by ten zbiegał z Sanne, a sam rzucił się w stronę przeciwników, którzy oniemieli, widząc jedną osobę szarżującą na nich czterech.

Biegnąc prosto na ostrza, Arahon rozpiął płaszcz i niemal w ostatniej chwili rzucił go potężnym zamachem w przeciwników. Obciążona odważnikami peleryna spadła jak sieć, szermierz skręcił, przesadził balustradę i zeskoczył na szerokie marmurowe stopnie dobre dziesięć stóp niżej.

Wylądował miękko – jeszcze jako dziecko spędził nieskończone godziny, ćwicząc upadki na różne powierzchnie. Pod okiem nauczyciela, jednookiego Portończyka, skakał nawet z mostu na śliskie pale rzeczne. Holbranver tymczasem potknął się i niemal stoczył na dół, ze zdumieniem patrząc, jak przyjaciel spada nieoczekiwanie tuż przed nim.

Znalazłszy się u podstawy schodów, spostrzegli, że z zachodniego skrzydła pędzi na nich kolejnych dwóch ludzi. Rzucili się w stronę drzwi do korytarza służby, ale i z niego wypadł strażnik z latarnią i rapierem. Y’Barratora zaatakował. Mężczyzna upuścił broń i uciekł, ale ponad jego ramieniem widać już było kolejnych dwóch strażników. Jeden z nich miał pistolet.

Arahon zatrzymał się, skrzypiąc na posadzce skórzanymi podeszwami.

– Tam! – krzyknął Holbranver, ciągnąc go w stronę wejściowych drzwi, które zagradzał tylko bezbronny lokaj w liberii.

– Nie! – krzyknął Y’Barratora. – Musimy dotrzeć do skrótu!

Omiótł wzrokiem hol. Po schodach zbiegali kolejni zbrojni. Za nimi pojawił się Raul Lammond z zakrwawioną twarzą i cieństrzelbą w ręku. Ci z zachodniego skrzydła byli już blisko, podobnie jak ci z korytarzy dla służby.

– Brać ich żywcem! – krzyknął Raul.

Y’Barratora pociągnął Holbranvera za rękaw i pobiegł w stronę jedynego wyjścia, którego nikt nie zagradzał.

Wpadli do sali balowej. Posadzka – szachownica z ciemnego i białego kamienia – załamywała się w lustrach, sprawiając wrażenie, że trafili do środka granitowego wielościanu.

Przed nimi widniały wysokie drzwi do amfilady dziennych pokoi, za nimi – drzwi do holu, a z boku – drzwi do korytarzy dla służby.

Dochodzące zza ich pleców krzyki odbijały się echem od wysokiego sklepienia.

Nie przebiegli nawet połowy rozległej sali, gdy z wyjścia na drugim końcu wypadło dwóch zbrojnych – tym razem w pełnym oporządzeniu, w szermierczych spodniach i wzmacnianych skórzanych kurtach. Dwaj, którzy biegli korytarzem dla służby, wyskoczyli z drugiej strony. Niemal jednocześnie Raul i pozostała czwórka stanęli za nimi.

Y’Barratora, Holbranver i Sanne znaleźli się w potrzasku. Czuli się jak pająk pośrodku białej ściany, gdy ktoś nagle zapala światło.

Sanne zaczęła płakać, Holbranver osunął się na kolana i mocno ją przytulił.

– Do rogu – warknął Y’Barratora, wskazując im głową kierunek.

Chwilę zajęło, nim uczony zdał sobie sprawę, że szermierz nie zamierza się poddać.

– Pod ścianę. Trzymaj broń gotową – głos Arahona brzmiał dziwnie, obco.

Uczony był pewien, że przynajmniej część strażników ruszy po niego i Sanne, ale obawy te były płonne. Arahon zagrodził im drogę, więc wszystkich ośmiu skierowało się ku szermierzowi, zaciskając pierścień. Ktoś wymierzył pistolet, ale Raul krzyczał z tyłu:

– Żywcem. Bierzcie ich żywcem!

Holbranver kucnął na posadzce przy wielkim lustrze i przycisnął do piersi córkę. O szermierce wiedział tylko trochę, ale to wystarczyło, by rozumiał, że żaden śmiertelnik nie jest w stanie pokonać ośmiu przeciwników naraz. Najlepsi szermierze świata, tacy jak pochodzący z Florentynii mistrz Beneditto Ferro, popisywali się czasem walką z trzema wrogami, ale nawet wtedy dobierali sobie do pokazów dworzan i ciekawską szlachtę, nigdy zaś innych mistrzów. To, w połączeniu z szalonym błyskiem w oku Arahona, upewniło go, że Vastylijczyk postanowił chwalebnie zginąć.

Pragnienie Y’Barratory, by znaleźć się w rzewnej, awanturniczej balladzie, nie zmieniało położenia Holbranvera oraz Sanne.

Ośmiu strażników powoli zacieśniało krąg wokół Arahona. Osiem par oczu śledziło każde drgnięcie jego mięśni, osiem ostrzy mierzyło prosto w niego. On zaś stał spokojnie, swobodnie, z niewidzącymi oczyma utkwionymi gdzieś w przestrzeń, jakby modlił się albo rachował coś w pamięci.

Gdy byli już kilkanaście kroków od niego, schował rapier do pochwy. Zwolnili. Po zdezorientowanych twarzach widać było, że nie są pewni, czy się poddaje.

– Jesteś Arahon Y’Barratora, tak? – rzekł jeden z nich, który mimo zasłoniętej twarzy szermierza rozpoznał jego wysoką, szczupłą sylwetkę oraz kosz rapiera. – Odepnij broń i rzuć ją w naszą stronę.

Y’Barratora bez słowa sięgnął do pasa.

Nie chwycił jednak sprzączki, tylko dwie sakiewki z grubej skóry, które za pomocą materiałowych kołnierzy przyszyte miał do pasa na biodrach. Jednym płynnym ruchem zerwał je, a potem cisnął w górę.

W powietrzu zaiskrzyły setki gwiazd, łapiąc w locie światło księżyca. Wzniosły się wysoko, pod sufit, a potem spadły na salę żelaznym deszczem, przy akompaniamencie tysiąca srebrzystych dzwoneczków. Gwiazdy odbijały się od posadzki, wirowały.

Sanne przestała płakać, patrząc na to rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. Jedna z gwiazd potoczyła się tuż obok niej.

Dopiero teraz Holbranver zobaczył, że to nie gwiazda, tylko metalowy pajączek o czterech ostrych kolcach, z których jeden sterczał pionowo w górę.

Szermierze zrozumieli, że to jeszcze nie koniec. Rzucili się w stronę Y’Barratory.

– Uważajcie pod stopy – krzyknął Raul, jednak nieco za późno, bo dwóch nastąpiło na kolce niemal natychmiast.

Holbranver i Sanne wstrzymali oddech.

Mistrz Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora wyciągnął rapier i lewak, oddał przeciwnikom salut, a potem rozpoczął taniec śmierci.

W jego głowie wykwitł wspaniały geometryczny kwiat przecinających się linii oraz bezpiecznych i niebezpiecznych pól; Magiczny Krąg tak skomplikowany, że nie potrafiłby go narysować żaden inny człowiek.

Arahon najpierw ruszył w bok, na spotkanie mężczyzny, który właśnie próbował wyciągnąć sobie zza kołnierza wczepionego w kark pajączka. Szermierz poruszał się dziwnym krokiem – trochę jak tancerz, a trochę jak łyżwiarz – długimi, płynnymi posunięciami stóp, które nie unosiły się wyżej niż cal nad posadzkę. Zaatakowany wróg zaklął, poderwał ostrze.

Towarzysze próbowali przyjść mu z pomocą. Najbliższy rzucił się, by skrócić dystans, ale nastąpił na pajączka z taką siłą, że ten aż zgrzytnął na kamieniu i zaiskrzył. Mężczyzna ryknął i runął na podłogę.

Y’Barratora skrzyżował rapier z przeciwnikiem, zepchnął jego broń z linii, skrócił dystans, a potem płynnym ruchem wbił lewak pod mostek wroga, w splot słoneczny. Ból był tak nagły i porażający, że chłopak wybałuszył oczy i upadł na posadzkę, nie wydając ze ściśniętego gardła nawet jęku.

Tak zginął Horatio Mendez zwany Przystojniakiem, którego chabrowe oczy złamały serce niejednej szlachciance – pierwsza ofiara Y’Barratory tej nocy.

Arahon odwrócił się do pozostałej siódemki, z której jeden leżał na posadzce, wyjąc z bólu, a drugi stał na jednej nodze, próbując wyciągnąć sobie z podeszwy niewielkie ostrze. Towarzysze broni zasłonili ich, wiedząc, że przeciwnik chętnie sięgnie po kolejny łatwy cel.

Y’Barratora zaatakował, zachodząc wrogów łukiem i zmuszając ich do ciągłego ruchu.

– Stopy, idioci! Uważajcie na stopy! – krzyczał Raul.

Teraz już uważali, ale sam strach, że każdy krok może skończyć się paraliżującym bólem, krępował ich nogi niewidzialnymi pętami; wyglądało to tak, jakby grzęźli w błocie, podczas gdy Y’Barratora ruszał się szybko i zwinnie.

Oniemiały Holbranver przypomniał sobie ćwiczenia szermierza na kamiennym bruku zasypanym otoczakami. Jego posuwiste kroki, których sens zrozumiał dopiero teraz.

Arahon tymczasem dopadł wysuniętego najbardziej na lewo przeciwnika. Wymienił z nim dwa szybkie ciosy, a potem odskoczył, kierując się ku nowemu wrogowi. Porzucony przeciwnik usiłował skrócić dystans, ale szedł za wolno, skupiając się na rozgarnianiu kolców stopami. Y’Barratora tymczasem uniknął ciosu jego towarzysza i odpowiedział półtaktowym zwodem, po którym wyprowadził pchnięcie górną kwartą w oko.

Jose Berkanio Scorzy, czarnobrody mężczyzna o zajęczej wardze, który zasłynął tym, że gdy straż próbowała go schwytać w zamtuzie, to półnagi, mając za broń jedynie urwaną nogę od stolika, zabił dwóch ludzi i zbiegł, nadział się na ostrze Arahona. Jego legenda zgasła wraz z ostatnim błyskiem w szarym oku.

Arahon znów zmienił pozycję, długim ślizgiem przebijając się przez półokrąg, który zacieśniała wokół niego trójka najbliższych szermierzy. Pajączki koziołkowały, rozgarniane na boki jego stopami.

Zwarł się z mężczyzną, który stał najbliżej wyjścia. Kątem oka widział, że pozostali już nadchodzą, że ma czas tylko na trzy, cztery uderzenia. Skrzyżował rapier z przeciwnikiem dwa razy w górnej kwarcie, potem w dolnej, pracując stopami tak, by wróg znalazł się pomiędzy nim a towarzyszami. Przy trzeciej wymianie uderzył błyskawicznie lewakiem, ale strażnik zbił ten cios sztyletem. Magiczny Krąg przemówił w głowie Arahona, wskazując mu jedyną pozycję, w której stojący w rozkroku przeciwnik nie będzie mógł kontrować. Szermierz zmienił miejsce jednym szybkim ruchem, zbił niezgrabną kontrę, a potem przebił wroga rapierem, wsuwając ostrze dokładnie pod trzecie żebro.

Tak zginął Iorno Auricio Y’Salamancha, młody szlachcic z upadłego rodu, który przyjechawszy niedawno do Serivy, piął się wolno po szczeblach szermierczej kariery; praca dla Lammondów była jego pierwszym poważnym zleceniem, a usposobieniem i wyglądem nie różnił się bardzo od Y’Barratory sprzed dziesięciu lat.

– Durnie! Przeklęci durnie! – ryczał Raul.

Arahon znowu spróbował zatoczyć koło, by rozdzielić przeciwników. Oni jednak nie rzucali się już na niego. Szli razem, także starając się sunąć stopami tuż nad podłogą, nie pozwalając się rozdzielić. Mierzyli w jego stronę ostrzami rapierów.

Y’Barratora wyszedł im naprzeciw, odrywając od pasa kolejną sakiewkę. Rzucił im ją w twarze – zawartość w locie zmieniła się w chmurę białego alchemicznego pyłu, tak drobnego, że unosił się jak mgła. Przeciwnicy zaczęli się cofać, kaszląc i przecierając oczy rękawami, a wtedy on wpadł w chmurę, wstrzymując oddech.

Zanurkował pod ciosem rapiera Beneddito Scorzy i uderzeniem lewaka w gardło zakończył życie tego florentyńskiego najemnika o śniadej twarzy i anielskim głosie, który słynął z rzewnych piosenek o północnych wojnach, śpiewanych wieczorem przy winie. Teraz z jego gardła, które tyle razy zachwycało słuchaczy, dobył się tylko bulgot i chlusnęła krew, a Y’Barratora przeszedł nad jego drgającym ciałem, zmierzając w stronę pozostałych trzech.

Tamci cofali się nadal, a on kroczył w ich stronę nieustępliwie jak śmierć – pożeracz opowieści, który kończy cudze historie, dopisując do nich ostatni krwawy rozdział.

Nie mieli zamiaru się poddawać, zaatakowali niemal jednocześnie – trzy ostrza i dwa sztylety przeciwko jego rapierowi i lewakowi.

Uniknął jednego ciosu, sparował, przebijając się krótkim półpiruetem na drugą stronę. Kontratakował, zrobił unik, w przelocie zatopił lewak w czyimś udzie, ale nie zdołał już go wyjąć. Spadły na niego kolejne ciosy, z których jeden rozorał mu biodro tuż pod grubym pasem. Jeszcze kilka razy błysnęły ostrza, ranny strażnik odturlał się na bok, wyjąc z bólu.

Dwaj pozostali spojrzeli po sobie i zaatakowali jednocześnie z lewej i prawej. Dwa rapiery i dwa sztylety przeciwko jednemu ostrzu.

Y’Barratora usunął się na bok, zbił błyskawiczne pchnięcie, znowu się usunął, ale nie potrafił zyskać dogodnej pozycji, zawsze jeden z napastników pozostawał z jego lewej, a drugi z prawej strony. W końcu znów natarli jednocześnie, zasypując go gradem ciosów, zakończonym dwoma błyskawicznymi pchnięciami.

Holbranver sapnął, widząc, jak Arahon zbija jedno ostrze, a drugie w desperacji chwyta dłonią. Dopiero po sekundzie przypomniał sobie, że ta dłoń nie była goła. Klinga zgrzytnęła na metalowych płytkach, wyścielających od środka rękawicę szermierza. Przeciwnik spojrzał ze zdziwieniem na rękę Arahona, a on szarpnął mocno, wciągając strażnika między siebie i tego drugiego. Złapany puścił rękojeść, przerzucił sztylet do prawej dłoni, a Y’Barratora, parując cios jego towarzysza, jednocześnie rąbnął rozbrojonego trzymanym za ostrze rapierem. Ciężka koszowa garda uderzyła z chrupnięciem w twarz, trysnęła krew, przeciwnik cofnął się oszołomiony.

Od lewej podkradł się szermierz ranny w udo, ale Y’Barratora widział go kątem oka. Zmienił pozycję i natarł, przebijając mu pierś. Tak oto zabił człowieka, który go rozpoznał – Ernesta Bittrucciego, weterana oblężenia Koppendamu, z którym niegdyś siedział w jednym okopie, choć zapomniał o tym, bo nie miał dobrej pamięci do twarzy.

Ostatni dwaj przeciwnicy Arahona krzyknęli z rozpaczy, widząc kolejnego przyjaciela na ziemi. Ten ze złamanym nosem wytarł krew rękawem, po czym wraz z towarzyszem ruszył ze zdwojoną siłą. Y’Barratora uśmiechnął się. Wiedział, że złość działa lepiej niż rzucony w twarz alchemiczny pył.

Pyzate amorki ze sklepienia przypatrywały się ciekawie, gdy po krótkiej wymianie ciosów rozciął gardło szóstego strażnika – Aurelia Ramona, siwiejącego najmity, który przynosił Sanne jabłka z ogrodu. A potem zatopił rapier w brzuchu siódmego, byłego żołnierza gwardii miejskiej, Silvia Dandala, który przystał do Lammondów, bo wyższa pensja pomagała mu utrzymać trójkę dzieci, z którymi został po tym, jak jego żona umarła na tyfus.

W sali zapadła cisza. Ósmy przeciwnik dopełzł już do drzwi i tylko raz spojrzał za siebie. Pośrodku wytwornej balowej sali, na posadzce zasłanej metalowymi pajączkami, w chmurze alchemicznego pyłu stał arcymistrz Arahon Y’Barratora, otoczony siedmioma trupami.

Raul Lammond już nie krzyczał. Patrzył z wybałuszonymi oczyma. Tak samo Holbranver i Sanne. Wiedzieli, że byli świadkiem czegoś historycznego – geniuszu śmierci, który z pewnością przeszedłby do legendy, gdyby najemni szermierze cieszyli się takim uznaniem jak pisarze czy poeci.

Raul ocknął się pierwszy. Wycelował w Y’Barratorę swoją cieństrzelbę i pociągnął za spust. Sanne pisnęła.

W prostym mechanizmie broni dwie pokryte inskrypcjami cieńmistrzów płytki zetknęły się pod kątem prostym, otwierając skrót do straszliwych cieńbokości. Pocisk został wepchnięty sprężyną w cieńskrót i zaraz powinien wystrzelić z niego po drugiej stronie, roztopiony w falę płynnego żelaza i pchany niewiarygodnym ciśnieniem.

Tak się jednak nie stało.

Nie świsnęło, nie buchnął dym, bo kula nigdy nie opuściła lufy. Zaginęła gdzieś w cieńprzestrzeni. Przechwyciła ją tam siła, której natury ani Arahon, ani nikt inny na sali nawet się nie domyślał.

Raul zdziwiony popatrzył na broń, a potem dał znak stojącemu z tyłu lokajowi, by podał mu pistolet prochowy.

Y’Barratora tymczasem wyciągnął rękę w stronę Holbranvera, a ten rzucił mu swoją cieństrzelbę – trochę niezdarnie, trochę za wysoko. Szermierz zrobił jednak dwa taneczne kroki, chwycił kolbę z orzechowego drewna, opadł na lekko ugięte nogi, wycelował i strzelił.

Rozgrzana piekielnym gorącem kula przeleciała przez cieńbokość bahmut i trafiła Raula Lammonda w sam środek czoła, wyrywając mu potylicę i obryzgując krwią lokaja.

Rana zaskwierczała i zadymiła, a roztopione żelazo jeszcze chwilę żarzyło się na ścianie.

Lokaj krzyknął straszliwie.

Krzyczała też Sanne; tylko Holbranver zachował zaskakujący spokój. Podniósł dziewczynkę, przerzucił sobie przez ramię, a potem ruszył brzegiem sali w kierunku drzwi do korytarzy dla służby. Przeładowując broń, Y’Barratora szedł chwilę tyłem, by się upewnić, że nikt za nimi nie biegnie.

Po chwili pędzili już razem w stronę cieńskrótu.

– To było niesamowite – wydyszał Holbranver. – Tacy jak D’Larno będą o tym opowiadać legendy.

– Lepiej nie. Nie ma powodu do dumy – odparł Y’Barratora. – Owdowiłem właśnie niejedną kobietę. A wszystko dla głupiego cieniorytu…

– Dopadłeś tego drania Raula! – krzyknął uczony, ślizgając się na zakręcie korytarza.

– I co z tego? Nie powinienem był go zabijać – wydyszał szermierz. – Poniosło mnie. To syn granda! Nie będzie już dla mnie bezpiecznego miejsca w mieście. Żaden ród nie da mi zajęcia.

Holbranver nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Jego towarzysz, odniósłszy najwspanialsze zwycięstwo w historii szermierczych potyczek, zachowywał się, jakby właśnie przegrał.

Tymczasem daleko za nimi znowu rozległy się odgłosy pościgu. Kolejni strażnicy musieli już dotrzeć do sali i znalazłszy ciało pracodawcy oraz przyjaciół, postanowili ich pomścić.

– Szybciej – warknął Arahon.

Minęli kwatery służby, dopadli do składziku, zatrzasnęli za sobą drzwi, a szermierz wbił w futrynę nóż wyciągnięty z cholewy, blokując skrzydło. Ale gdy uczony chciał już wskoczyć w przetarcie, Arahon go powstrzymał.

– Czekaj. Coś jest nie tak – powiedział. Zbliżył się do smolistej plamy na ścianie, a potem zanurzył w niej dłoń.

Gdy ją wyciągnął, rękawica parowała.

– Co?

– Droga jest niestabilna… Granica między cieńbokościami się wykruszyła, skrót opadł niżej. Hasim nigdy by na to nie pozwolił. Chyba że…

W korytarzu za nimi rozległy się krzyki. Zbrojni, szukając intruzów, wyważali kopniakami drzwi do pokojów.

Y’Barratora spojrzał na dziewczynkę i jej ojca. Uczony zamarł, zdawszy sobie sprawę, że szermierz się boi.

Decyzję podjęła za nich Sanne.

– Ojciec Raula, stary Lammond, to okropny człowiek. Nie może nas złapać, tato. Lepiej nam umrzeć.

Mężczyźni skinęli głowami porozumiewawczo, a potem wszyscy weszli w skrót. Y’Barratora podążał z przodu, a Holbranver za nim, jedną ręką trzymając się kurczowo jego pasa, a drugą przyciskając do siebie Sanne.

Nie potrafili powiedzieć, jaka to cieńbokość, ale była gorąca, grząska. Wędrówka do pierwszego transłączenia przypominała wspinaczkę pod górę gęstej melasy. Płuca paliły, a głowy ćmiły z braku powietrza.

Szermierz czuł, że skrót powoli się rozsypuje. Wiedział też, że nie ma już odwrotu. Jeśli znikło choć jedno z przetarć, zginą w cieńprzestrzeni, szukając go nadaremnie – niepowstrzymany łańcuch transłączeń rzuci ich w próżnię.

Na szczęście pierwsze ze śródprzejść było na swoim miejscu. Wynurzyli się na chwilę w altanie jakiejś posiadłości, a potem mrok wessał ich ponownie, nim zdążyli choćby porządnie zaczerpnąć powietrza.

Kolejne skróty także działały. Pierwszy – w zaułku przy portowej wieży, drugi – na czyimś dachu.

Po tym ostatnim transłączeniu wylądowali w najgłębszym, najgorszym skrócie.

Tylko raz w życiu Y’Barratora doświadczył takiej cieńbokości. Podczas ataku na Koppendam, kiedy Hasim uratował mu życie. Ciśnienie i temperatura były nieznośne. Musiał przymknąć oczy, bo czuł się, jakby ktoś położył na nich rozgrzane węgle. Osłaniając twarz rękawem, na bezdechu parł do przodu w obawie, że nie dostrzeże następnego przetarcia. Za nim Holbranver grzązł i potykał się, szarpiąc gwałtownie za pas szermierza.

Byli dużo poniżej obszarów stabilizowanych Żebrem. Przetarcie stanowiło jedynie plamkę, trochę tylko jaśniejszą niż smolista czerń wokół.

Skrót opadł jeszcze niżej. Granice tunelu nie wytrzymały, roztopiły się. Do środka wdarła się żywa, chaotyczna cieńprzestrzeń, wypełniła nozdrza niczym gotująca się smoła, zaczęła rzucać nimi na wszystkie strony jak rwąca rzeka. Y’Barratora słyszał gulgoczący krzyk dziewczynki oraz ryk Holbranvera, ale parł do przodu. Ciągnął ich za sobą, gorączkowo próbując sobie przypomnieć, jak długo jest w stanie przeżyć człowiek na takiej cieńbokości.

– Idźmu! Niesatłumułu siu! – krzyknął, czując, że cieńprzestrzeń gulgocze mu w gardle. Nie miał pewności, czy Holbranver go słyszy.

Wdech, który musiał po tym krzyku zrobić, był najboleśniejszy w całym jego życiu.

Próbował nie myśleć o bólu, odciąć się od niego, tak jak uczył nauczyciel szermierki. Tymczasem stopy rozgarniały miękką breję cienia. W głowie wirowało. Arahon nie czuł już, gdzie jest góra, a gdzie dół. Nie wiedział nawet, czy idzie naprzód.

Jedno tylko potrafił jeszcze stwierdzić: ruszał nogami. A przetarcie majaczyło już blisko. Było zapadnięte w sobie, spłaszczone jak jabłko rozgniecione butem na posadzce. Po drugiej stronie nie było widać pokoju Hasima, ale Y’Barratora nie miał wyboru – musiał skoczyć.

W tym momencie zdał sobie sprawę, że od kilku chwil nikt nie ciągnie go już za pas. Przeklął w myślach i odwrócił się, zapominając, że wzrok jest tu bezużyteczny. Holbranvera nie było nigdzie w zasięgu ręki.

Choć Y’Barratora dusił się, zrobił kilka kroków do tyłu, macając rękoma jak ślepiec.

Zderzył się z Sanne. Ta najpierw objęła jego udo, potem, gulgocząc coś, czego nie potrafił zrozumieć, zaczęła ciągnąć go w głąb, w stronę przeciwną do przetarcia.

Zrobili kilka kroków.

Wtem, młócące wściekle w mroku, ramię Holbranvera rąbnęło Arahona w pierś i posłało go i Sanne kilka stóp w tył. Szermierz zrozumiał, że uczony spanikował i rzuca się teraz na wszystkie strony.

Odwrócił się w lepkiej mazi, osłonił oczy przed piekielnym blaskiem antysłońca.

Przetarcie gasło w oczach. Każda sekunda zwłoki mogła oznaczać, że zostaną tu na pewną śmierć. Sanne tymczasem dostała spazmów jak ktoś, komu zaciśnięto na szyi stryczek. Arahon w myślach zobaczył najbardziej prawdopodobną sekwencję zdarzeń – że będzie walczył z miotającym się jak ryba uczonym, że mając obie ręce zajęte ciągnięciem go, straci Sanne, że wszystko będzie trwało o wiele za długo.

Zdecydował.

Rycząc przekleństwa, które cień dusił mu w gardle, z oczyma oślepionymi antyświatłem, przyciskając do boku dziewczynkę, wyskoczył z cieńprzestrzeni.

Holbranver został za nim.

XVIII

Gdy tylko znaleźli się po drugiej stronie, Arahon zrozumiał, że są zgubieni.

Przetarcie nie prowadziło do znajomej pracowni Hasima, tylko w falującą, krwistoczerwoną przestrzeń. Przed nim, pośrodku plamy karmazynu, majaczyły sylwetki dwóch istot ulepionych z mroku, zbyt chudych, by mogły być ludźmi.

Przez moment Y’Barratora myślał, że przed śmiercią będzie miał okazję zobaczyć jakiś inny, sekretny świat, ale nagle jego błędnik zaczął znowu działać, a widok obrócił się, stanął na głowie. Szermierz nie patrzył już na czarne, wrzecionowate postaci – to były cienie. Nie czerwona przestrzeń rozpościerała się przed nim, lecz podłoga kryta dywanem. Na jego skraju leżał martwy cieńmistrz Hasim. Wpatrywał się w Arahona szklistym wzrokiem. Nad ciałem stała zaś para, jakiej Y’Barratora nigdy wcześniej nie widział.

To nie byli zbrojni Lammondów ani najemni szermierze. Mężczyzna o wodnistych oczach i kobieta z krótko przyciętymi rudymi włosami mieli bladą skórę mieszkańców Brunszwii. Na szyi kobiety zobaczył tatuaże cieńmistrza. Oboje trzymali cieństrzelby, ich torsy osłaniały pancerne napierśniki z dziwnymi mechanizmami, oczy zaś gogle, które wcześniej Y’Barratora widział tylko raz – u osób szkolonych do walki po drugiej stronie.

Gdy Arahon uniósł się na drżących rękach, kobieta zamknęła skrót za jego plecami jednym słowem. Mężczyzna wyciągnął przed siebie lufę z ciemnego żelaza.

– Arahonie Y’Barratora, nawet nie drgnij – rzekł.

Szermierz znów wybiegł myślą naprzód, w mgnieniu oka oceniając swoje szanse. Potem spiął mięśnie i potoczył się za najbliższą kolumnę, zostawiając Sanne na środku podłogi. Nie strzelali. Kobieta zaśmiała się, a potem rzekła:

– Jesteś głupi, jeśli myślisz, że zostawiliśmy choć jedną drogę ucieczki. Wiesz chociaż, gdzie twój szalony przyjaciel postanowił założyć pracownię? Stąd nikt się nie wydostanie. A gdybyś jakimś cudem zdołał to uczynić, nie znajdziesz bezpiecznego miejsca. Zdradzi cię każdy cień.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, z czyjego rozkazu przychodzimy – dodał mężczyzna. – Skończ z tymi bzdurami. Poddaj się.

Dysząc ciężko i opierając się plecami o kolumnę, Arahon spojrzał w róg pracowni. W miejsce, gdzie wcześniej był skrót łączący pokój z zaułkiem w dzielnicy Contegro. Oprawcy zamknęli i tę drogę ucieczki.

Widział jeszcze okna, skróty do różnych zakątków miasta. Były zbyt małe nawet dla Sanne. Pozostawały mu zatem zwykłe drzwi na końcu pracowni. Tylko gdzie naprawdę znajdował się dom cieńmistrza?

Wiedząc, że czas się kończy, Arahon sięgnął do pasa. Miał przy nim jeszcze trzy sakiewki. Pierwsza zawierała wytrychy, wziernik z cieńskrótem i inne narzędzia. Drugiej nie mógł użyć – miał w niej stalowy cylinder z lotną trucizną, która zabiłaby wszystkich w pomieszczeniu. Ale trzecia…

Jednym ruchem oderwał ją od pasa. W środku, pod wyprawioną skórą, jego palce poczuły proszek i szklaną kapsułkę. Zgniótł ją, a potem rzucił przez ramię, zakrywając rękawem oczy. Rozległ się suchy trzask i pomieszczenie zalała fala światła.

Y’Barratora wypadł zza kolumny, chwycił krawędź dywanu i pociągnął go, wkładając w to całą siłę grzbietu i żylastych ramion.

Dywan przesunął się tylko o kilka cali, ale to wystarczyło. Oślepieni napastnicy zachwiali się, runęli na podłogę. On zaś porwał w biegu Sanne, która jęczała, trąc oczy, a potem ruszył pędem w stronę drzwi.

Byli lepsi, niż myślał. Jeszcze nie zdążyli się podnieść, jeszcze przed oczyma latały im czarne plamy, a już zaczęli strzelać. Dwie kule odłupały ze ścian odpryski kamienia, ale nim przeładowali broń, Arahon był już na zewnątrz, na kręconych schodkach wiodących w dół.

Nie wiedział, dokąd biegnie. Piętro niżej były trzy pary drzwi, ale nie miał czasu ich sprawdzać, pędził dalej. Po chwili wiedział już, że są w jakiejś wieży, a pracownia znajduje się na jej szczycie. Sądząc po zakrzywieniu zewnętrznej ściany, wieża miała około trzydziestu stóp średnicy. Na piętrach zauważył anatozyjskie płaskorzeźby.

Nie przypominał sobie takiego budynku w całej Serivie. Niepokoiło go też, że nigdzie nie dostrzegł ani jednego prawdziwego okna.

Dotarli na sam dół. Śmierdziało tam wilgocią. Posadzkę pokrywała sięgająca kostek woda. Mały kaganek oświetlał pokrytą glonami ścianę, a na jej środku widniała masywna przerdzewiała furta z litej stali, zamykana kołowym zamkiem. Jeden rzut oka na cieknącą po krawędzi framugi wodę oraz długie rzędy ochronnych rytów wystarczył, by Arahon zrozumiał, gdzie się znajdują.

Poczuł na plecach ciarki.

– Umiesz nurkować? – spytał dziewczynkę.

Sanne pokręciła głową.

– Kiedy otworzę te drzwi, weź głęboki oddech, zaciśnij mocno nos palcami, a drugą ręką trzymaj się mnie. Nie puszczaj i nie wypuszczaj powietrza, choćby…

Na schodach dźwięczały już odgłosy podkutych butów.

Mężczyzna chwycił za zamek i dokończył, stękając z wysiłku:

– …choćby nie wiem co się działo… Może być wielki hałas… Może w nas… uderzyć… bardzo… zimna woda. Rozumiesz?

Sanne skinęła głową, patrząc na niego z przerażeniem.

Zardzewiałe zapadki nie poddawały się. Y’Barratora stał na szeroko rozstawionych nogach, wszystkie mięśnie mu drżały, a na czoło wyszły sine żyły. Para łowców była już blisko.

– Nie wypuszczaj… powietrza… aż… będziemy… na górze. Kurwa… portowa… by… to… to… Teraz!

Zamek ustąpił. Żelazne skrzydło otworzyło się z impetem, rzucając Y’Barratorą o ścianę, ale szermierz nie puścił obręczy. Rozległ się ogłuszający ryk, zgasł kaganek, wszystko wypełniła piana i lodowata woda, pchająca ich z siłą tarana. Nim Arahon wymacał Sanne i przycisnął ją do siebie, wodę mieli już po piersi.

Dzięki temu, że stali z boku, prąd nie wtłoczył ich na górę po schodach, ale i tak szermierz musiał użyć wszystkich sił, by wiry nie oderwały go od włazu. W buzującej pianie nie mógł złapać oddechu, a uderzenie o mur boleśnie stłukło mu żebra.

Przez całe życie najbardziej bał się utonięcia.

Z trudem powstrzymał atak paniki, przycisnął mocniej dziewczynkę i zamknął oczy.

Czekał, aż woda sięgnie prawie pod sufit. Wtedy złapał ostatni haust powietrza, zanurzył się i spróbował wypłynąć na zewnątrz. Cichy, ale potężny prąd wepchnął go zaraz z powrotem za żelazne skrzydło. Spróbował jeszcze raz – znów to samo.

Wtedy zrozumiał, że popełnił błąd. Wiedział już, że woda będzie wpadać do środka, dopóki nie zaleje wyższych kondygnacji – a to może trwać dłużej, niż będą w stanie wytrzymać.

Tętno znów mu przyspieszyło. Tym razem nie potrafił się już uspokoić. Wiedział, że każde łupnięcie krwi w skroniach przybliża go do momentu, gdy już nie będzie w stanie powstrzymać wdechu i jego płuca zaleje lodowata kipiel.

Znów podciągnął się do skrzydła, wymacał po drugiej stronie uchwyt, a potem ścisnął go mocno i przerzucił ciało na drugą stronę, w napierający nurt. Od razu stęknął z bólu. Czuł się tak, jakby wisiał z ogromnym głazem przywiązanym do nóg. Ciało miotało się w lewo i prawo, szarpane rwącą wodą. Chciał puścić dziewczynkę i pomóc sobie drugą ręką, ale bał się, że Sanne się nie utrzyma i odpłynie z prądem.

Straciwszy już dzisiaj Holbranvera, wolał raczej zginąć, niż porzucić dziewczynkę.

Wisiał więc tak w czarnej rwącej wodzie, próbując podciągnąć się bliżej wyjścia. Wreszcie, gdy prąd lekko zelżał, z desperacją naprężył mięśnie. Ramię bolało, jakby zaraz miał wyłamać sobie staw, a mimo to podciągnął kolana do brody, zahaczył jednym o żelazną sztabę na krawędzi skrzydła. Czując, że dziewczynka trzyma się mocno, pomógł sobie na chwilę drugą ręką. Wypchnął się jeszcze wyżej, chwycił futrynę. Znów chwilę wisiał, wiedząc, że jeśli nawet wysunie się na zewnątrz, prąd wepchnie go z powrotem i nie starczy mu sił, by powtórzyć wszystko raz jeszcze.

Osłabł, płuca mu pękały. Ostatnim wysiłkiem powstrzymywał się od wzięcia wdechu.

Prąd znów zelżał. Szermierz przepchnął się na drugą stronę drzwi i popłynął ku górze, przebierając nogami, z trudem znosząc bezwolne ruchy dławiącego się gardła.

Otworzył oczy. Oślepił go ostry, jasny blask. Czy to znaczyło, że już nie żyje?

W końcu wystrzelili ponad powierzchnię spokojnych, posrebrzonych księżycem fal zatoki. Arahon zaczął łapać powietrze wielkimi haustami, krztusił się, kaszlał, prychał. Drgające jak galareta ręce i nogi odmawiały mu posłuszeństwa, ułożył się więc na plecach.

Położył głowę Sanne na swojej piersi. Nie miał nawet siły sprawdzić, czy dziewczynka jeszcze żyje. Woda wokół kipiała – to pryskały ostatnie bąbelki powietrza uciekające z wieży, z jej zalewanych pokojów, sypialni. Uciekające z płuc tonących, razem z ich przerażonym rykiem.

Y’Barratora leżał chwilę na falach, pieszczony tymi bąbelkami. Przed nim, na brzegu, majaczył rozjaśniony tysiącem latarni półksiężyc Serivy.

Poczuł senność. Przestraszył się, że straci przytomność i utonie, ale nie był w stanie zmusić się do ruchu. Dopiero głośne kaszlnięcie Sanne wyrwało go z odrętwienia.

– Słyszysz mnie? – spytał.

– Czemu… tak długo?

– Mamy szczęście, że w ogóle żyjemy.

– Tata… nie miał szczęścia?

Y’Barratora nie odpowiedział. Chwycił dziewczynkę za rękę i wskazał jej brzeg. Zaczęli płynąć w stronę miasta. Głęboko pod nimi, w zalanej kopule, w spokojnym i czarnym odmęcie, przestało drgać ostatnie ciało.

Chwilę jeszcze pracowały okienne cieńskróty, przez które strugi wody trysnęły na dachy w kilku miejscach Serivy, budząc wszystkich wokół. W końcu jednak i one zapadły się i znikły, zostawiając po sobie tylko zalane domy i przerażonych mieszczan.

* * *

Po schodach, którymi za dnia schodziły przekupki, by patroszyć i czyścić ryby nad brzegiem zatoki, wdrapali się na brzeg przy ulicy Amandita. Cuchnące stopnie zaprowadziły ich na poziom drogi. Raz musieli się zatrzymać, wycieńczonego Y’Barratorę chwyciły bowiem torsje tak silne, że dłuższą chwilę spędził, rzygając z czołem opartym o mur. Sanne odwróciła się, podczas gdy szczupłym ciałem szermierza targały spazmy.

Gdy w końcu dotarli na górę, trafili na cmentarzysko pustych straganów, pomiędzy drewniane szkielety, które ożywały tylko wieczorem. Teraz, przed świtem, ulica była czarna. Jej mocno wypukły bruk lśnił niczym brzuch jaszczurki.

Arahon spojrzał w mrok bocznych zaułków. Udało mu się uratować rapier, jednak nie był w stanie walczyć. Nogi miał jak z waty, a kolana drżały przy każdym kroku. Rana na biodrze paliła wściekle od morskiej soli.

– Musimy wrócić – powiedziała Sanne, wyżymając włosy.

W białej nocnej koszuli wyglądała jak duch topielca. Y’Barratora zwrócił w jej stronę przekrwione oczy.

– W cieńprzestrzeń?

– Po tatę.

– Wykluczone.

– Musimy!

Klęknął przy dziewczynce. Blada pociągła twarz znalazła się na wysokości jego oczu. Zdziwiło go, jak poważnie wygląda. Według Holbranvera Sanne miała dwanaście lat, ale te oczy mogły należeć do kobiety trzy razy starszej.

– Posłuchaj – rzekł. – Na tamtej cieńbokości da się przeżyć tylko kilka chwil. Już za późno.

– My trafiliśmy w przetarcie, więc tata mógł w jakieś inne, na inną cieńbokość.

– Tam nie było żadnego innego prze… Nieważne, to nie ma sensu. Zaufaj mi, nikt z jasnego świata nie przeżyje w cieńprzestrzeni bez przewodnika. Holbranver… zginął.

– Mój tata nazywa się Tychon de Nerle, nie Holbranver! – krzyknęła. – I żyje. Musimy go znaleźć. Musimy się upewnić!

– Dziecko… – Y’Barratora ujął ją delikatnie za ramiona. – Nic nie mogę zrobić. Cieńmistrz, który mi pomógł, też zginął. Żaden inny nie będzie chciał z nami rozmawiać po tym, co się stało. A od rana będzie nas ścigało całe miasto, bo z twoim tatą zabiliśmy syna granda. Nie wejdziemy już do cieńprzestrzeni.

Zdał sobie sprawę, że przesadził. Sanne zacisnęła wargi. Y’Barratora spodziewał się, że zaraz wybuchnie płaczem, ale trwało to jedynie chwilę. Rysy dziewczyny wkrótce wygładziły się – przypominały teraz nieruchomą, marmurową maskę.

– Twój tata… zaginął tam, skąd nie ma wyjścia – powiedział już spokojniej, przyciskając ją do siebie.

– Nie każda zguba pozostaje stracona na zawsze – odparł mu zimny, niski głos, który nie należał do Sanne.

Y’Barratora skoczył na równe nogi i wyciągnął rapier, jednocześnie zasłaniając sobą dziewczynkę.

Ktoś siedział na postumencie, na którym za dnia stała targowa waga. Była to kobieta w stroju szermierza, w kapeluszu z szerokim rondem. Jej noga w długim bucie dyndała w powietrzu jak ogon kota.

Scena żywcem wyjęta ze wspomnienia – tylko pora dnia inna. Arahon Y’Barratora cofnął się – miał wrażenie że tej nocy dopadło go szaleństwo. Najpierw ta nieprawdopodobna eskapada, walka, którą wygrał, choć powinien był zginąć, piekło ucieczki z podwodnej pracowni. A teraz? Teraz, gdy był najsłabszy, najbardziej bezbronny, przybył go dręczyć duch Kalhiry.

– Kim jesteś? – szepnął.

Czasami czyjeś życie, a wraz z nim historia rodu, miasta lub kraju, zależeć może od przypadkowego doboru słów. Gdyby Arahon Y’Barratora powiedział tego ranka: „nie żyjesz” lub „zabiłem cię przecież”, pewnie by zginął, a losy świata słońca i cienia potoczyłyby się inaczej.

Przypadek jednak sprawił, że takie, a nie inne słowa przyszły mu do głowy, gdy stał zamroczony przed tajemniczą kobietą.

I ten przypadek zmienił wszystko.

Nieznajoma odparła:

– Jesteśmy przybyszem z daleka. Wiele poświęciliśmy, by tu dotrzeć, a mimo to w Serivie nie witają nas z otwartymi rękoma. Wręcz przeciwnie, dwa razy próbowali nas już zabić.

– Nas?

– Czy ze wszystkiego najbardziej interesują cię teraz obyczaje naszego ludu?

Y’Barratora zbliżył się, nie opuszczając ostrza. Dopiero teraz spostrzegł, że to nie była ta sama kobieta. Obcięta na krótko, miała ponurą twarz, poznaczoną przez lata i morski wiatr. Ale szlachetne, odrobinę męskie rysy nie pozostawiały wątpliwości, że z tą poprzednią musiała być jakoś związana. Jej rodaczka? Krewna?

Zrozumiał, że stąpa po kruchym lodzie – i jak zwykle w takich sytuacjach spłynął na niego nienaturalny spokój.

– Racja – rzekł. – Dużo bardziej ciekawi mnie, co tu robisz. Szukałaś mnie? A jeśli tak, to jak do diabła mnie znalazłaś?

– Nie wypatrywaliśmy samotnego szermierza. Nie po to przybyliśmy do miasta, zupełnie nie po to. Mieliśmy inne zadanie. Zadanie było zagadką. Zagadka leżała po drugiej stronie, w ciemnej przestrzeni. By ją rozwiązać, musieliśmy patrzyć w mrok. W mrok, gdzie działy się interesujące rzeczy. Na przykład dzisiaj. Nieczęsto widzi się ludzi idących skrótem tak głębokim, z tyloma łączeniami. Już samo to nas zaciekawiło. Potem skrót przechwytuje para dziwnych cieńmistrzów, których poczynania bacznie obserwowaliśmy. Skrót się zapada. A jednak dwóch mężczyzn i dziewczynka brną dalej, w nie swoim żywiole, o wiele za głęboko. Ryby na pustyni.

– Widziałaś, co się działo po drugiej stronie?… Jesteś cieńmistrzem?

– Jesteśmy wieloma rzeczami. Cieńmistrzami również.

Sanne wystrzeliła zza Y’Barratory jak biała błyskawica. Podbiegła do kobiety, chwyciła ją za nogawkę.

– Wiesz, co się stało z moim tatą?

– Ten, który został w ciemnej przestrzeni, zniknął nam z oczu.

– Musimy go znaleźć! Pomożesz? – prosiła dziewczynka.

– Nie potrafilibyśmy. A nawet gdyby, to wydarzenia tej nocy przyciągnęły nie tylko nasze oczy. Czarna przestrzeń jest w tej chwili obserwowana przez dwie potężne siły. Nie odważylibyśmy się w niej teraz pojawić.

– Skoro nie chcesz pomóc – wtrącił się Y’Barratora – po co na nas czekałaś?

– Tego nie powiedzieliśmy. Pomóc – owszem. Ale po jasnej stronie. Ścigali was ludzie, których myśmy śledzili. To może oznaczać, że zajmujemy się tą samą sprawą, choć możliwe, że żadne z nas nie poznało jeszcze jej prawdziwego oblicza. – Pogładziła Sanne po głowie. – Ale to złe miejsce na takie rozmowy. Wiemy już, że Seriva jest jak dziki kot. Senna za dnia, niebezpieczna nocą. Szczególnie dla szermierza, który nie może walczyć, i małej dziewczynki. Dokąd pójdziemy?

Przez chwilę Y’Barratora zastanawiał się, czy może zaufać nieznajomej na tyle, by poprowadzić ją do domu Iorandy. Zrozumiał jednak, że nie ma wyboru – wędrówka samemu z dzieckiem przez całe miasto była w ich sytuacji zbyt niebezpieczna.

– Dzielnica Escapazar. Ulica Dehinjo.

Kobieta zmrużyła oczy.

– Przy Pękniętej Kopule?

– Niedaleko.

– Interesujące. Idźmy więc… Właśnie, jak się nazywa szermierz?

– Martenez – bez wahania skłamał Arahon. – Zwą mnie mistrz Martenez Grenata.

Kobieta skinęła głową. Już miała ruszyć w dół ulicy, gdy Sanne zatrzymała ją chrząknięciem.

– A pani? Też mamy prawo wiedzieć, kogo zabieramy ze sobą.

– Możecie nazywać nas Legionem.

To słowo dźwięczało jeszcze chwilę w uszach Y’Barratory, budząc kręgi w jego mętnej, pomieszanej pamięci. Wydawało mu się, że słyszał je wcześniej, choć pewnie nie we własnym życiu. Czy to był ślad wspomnień Kalhiry?

Dopełniwszy grzeczności, ruszyli razem w głąb Serivy, zanurzonej w najciemniejszym, najzimniejszym momencie nocy. Y’Barratora spoglądał co jakiś czas na kobietę. Rozważał różne możliwości. Zabić ją z zaskoczenia? Nie wątpił, że gdy tylko dowie się prawdy, będzie próbowała pomścić krewniaczkę. Z drugiej strony uważał, że jest jej coś winien.

Przypomniał sobie słowa Iorandy. Ociekająca krwią sieć, którą uplótł, była już nie do opanowania.

Szczególnie teraz, gdy tak piekielnie bolała go głowa.

Szedł za kobietą kolejnymi uliczkami. Obok maszerowała Sanne, która kilka razy pociągnęła nosem. Nie widział tego w mroku, ale był pewien, że teraz, gdy nikt na nią nie patrzył, dziewczynka płakała.

Sam czuł przykry ucisk w gardle. Kolejnych jedenaście trupów. Kolejny martwy przyjaciel – bo tak już zaczął traktować uczonego.

A to jeszcze nie był koniec.

Dotarli do dzielnicy Escapazar około dwóch godzin przed wschodem słońca. Y’Barratora przyspieszył, gdy znalazł się wśród znajomych zaułków. By uniknąć niepożądanych świadków, planował wejść do domu Iorandy tylnymi drzwiami, minął więc ulicę Dehinjo i skierował się na stromą alejkę, która prowadziła prosto do furtki pod balkonem. Gdy byli już blisko, kobieta chwyciła go za ramię.

– Poczekaj – rzekła. – Drzwi tego domu… to te drugie po lewej, na szczycie ulicy?

– Skąd wiesz? – spytał zdziwiony.

– Bo są wyważone.

Nie pytał, skąd Legion tak dobrze widzi w mroku. Puścił się pędem pod górę, przeklinając zdrętwiałe nogi. Nie minęła chwila, a on też to zobaczył.

Skrzydło wisiało na jednym zawiasie, odsłaniając ciemną plamę wnętrza.

Arahon wyrwał zza pasa rapier i wpadł do środka.

Pachniało krwią.

XIX

Gdy Arahon z Legionem przetrząsali dom, Sanne snuła się po nim niczym duch. Drżała z zimna i niedawnych emocji. Nocna ucieczka i utrata ojca wyczerpały ją do granic możliwości, a teraz dodatkowo wstrząsnął nią jeszcze widok pokłutego rapierami trupa, rozciągniętego na samym środku podłogi, u podnóża schodów.

Ciemne wnętrze domu przy ulicy Dehinjo wzywało ją coraz głębiej, przyciągało spokojem i mrokiem, obiecując chwilę wytchnienia.

Trzęsąc się, podniosła zerwaną z okna zasłonę. Owinęła ją wokół ramion niczym płaszcz, a potem ruszyła wolno na górę po skrzypiących schodach. Na piętrze minęła drzwi do izby jakiejś damy, gdzie Y’Barratora przekopywał właśnie rzeczy wyrzucone na podłogę przez napastników.

Znów zakręciło jej się w głowie.

Wślizgnęła się do pomieszczenia obok – do małej sypialni bez okien, o ścianach pokrytych boazerią z orzechowego drewna. Pokój przypominał ten, który wynajmowali z tatą. Nawet siennik był podobny do tego, z którego korzystali, i nie miał nic wspólnego z pachnącymi krochmalem materacami w pałacu Lammondów. Poczuła się jak w domu i dopiero po chwili dotarło do niej, że to wcale nie jej sypialnia, lecz pełna roztrzaskanych mebli izdebka jakiegoś chłopca. Miał około dziesięciu lat, sądząc po drewnianych zabawkach, które leżały na ziemi. Sanne przeszła nad nimi ostrożnie, a potem zwinęła się w kłębek na sienniku.

Sen przyszedł niemal natychmiast.

Zbudziło ją szarpnięcie za ramię. Powieki jej ciążyły i czuła nieprzyjemne ćmienie w głowie.

– Musimy już iść – rzekł miękko kobiecy głos.

Sanne nie odpowiedziała. Słowa obudziły w niej jakieś wspomnienie, dawne, odległe i rozmyte. Jej matka umarła, gdy miała dwa lata. Został po niej tylko głos, balansujący na krawędzi pamięci; zbyt mętny, by go sobie przypomniała dokładnie, a jednocześnie dręczący bliskością.

Czy matka mówiła podobnie do tej kobiety?

– Słyszysz? Musimy iść – powtórzyła Legion.

Sanne wstała bez słowa. W półmroku wymacała kusą chłopięcą kurteczkę i zbyt krótkie spodnie. Założyła je, upychając do środka nocną koszulę. Włosy zaplotła w warkocz, a potem wyszła za kobietą prosto na schody. Od razu spostrzegła, że na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Znaczyło to, że spała najwyżej godzinę albo dwie.

Na dole, wśród potrzaskanego drewna i rozbitych garnków, siedział na krześle szermierz, otoczony kłębami sinego dymu buchającego z wrzoścowej fajki. Na deskach pod jego stopami leżało rozciągnięte w kałuży krwi podziurawione ciało.

Arahon, patrząc w pustkę, rozmyślał właśnie o tym, jak zakpił z niego los. Karciany stolik, na którym rozgrywał swoją partię, został niespodziewanie odwrócony. Na początku rozdania miał przyjaciół, kobietę, którą kochał, cienioryt i misję odnalezienia dziewczynki. Teraz odzyskał dziewczynkę, ale wszystko inne stracił. Łącznie z jej ojcem.

To było najdrożej okupione, najbardziej bezsensowne zwycięstwo w jego życiu.

Po co to wszystko, skoro Holbranver już nie żył?

Kobieta tymczasem zeszła po schodach. Arahon, słysząc jej kroki, wyjął fajkę z ust i czubkiem rapiera wskazał ciało.

– Nazywał się Ernesto D’Larno – rzekł. – Od zawsze był niespełna rozumu. Pewnie dlatego nie poddał się, tylko uparł, że będzie ich bronić. Zagrodził schody trzem, czterem napastnikom… Wiem, że nieźle walczył. Sam go trochę poduczałem, ale to nie pomogło. Może gdybym nic mu nie pokazał, gdybym wybił mu z głowy noszenie szpady, jeszcze by żył.

Legion stanęła po drugiej stronie ciała.

– Los to pajęczyna, której człowiek nie pojmie. Nie możesz się winić za to, że nie widziałeś jej wszystkich rozgałęzień. Byłeś już u sąsiadów?

– Tak. Twierdzą, że przyszło ich około dziesięciu. Po północy. Pora siepaczy, w sam raz, by wywlec z łóżka bezbronnych ludzi. Wyłamali jednocześnie przednie i tylne drzwi. Potem były krzyki, odgłosy walki, wreszcie hałas towarzyszący przetrząsaniu domu. Po jakimś czasie wszystko ucichło.

– Nikt nie poszedł sprawdzić, co się stało?

– Ludzie są tu strachliwi, często mają problemy z gwardią… Ale jedna kobieta coś zauważyła. Powiedziała, że wśród napastników była dziwnie ubrana para w jakichś mosiężnych napierśnikach z mechanizmami. To pewnie twoi cieńmistrzowie.

– Cienioryt?

– Przepadł. Idąc do Casa Viletta, zostawiliśmy obrazek u Iorandy, w sekretarzyku. Znaleźli go.

– Skoro mają to, czego chcieli od taty, to dlaczego porwali twoją kobietę? – wtrąciła się Sanne, siadając u szczytu schodów.

Arahon otworzył usta, by powiedzieć, że Ioranda nie była jego kobietą. Nie przeszło mu to jednak przez gardło. Legion tymczasem odwróciła się i uśmiechnęła – na jej surowej twarzy ten uśmiech wyglądał jak kwiat w środku zimy.

– Bo to, że nie było tu mistrza Marteneza oraz Holbranvera, zaskoczyło ich. Rozdzielili się więc. Dwoje poszło za tropem do pracowni cieńmistrza. Pozostali wycofali się do umówionej kryjówki. Woleli się zabezpieczyć, na wypadek gdyby mistrz Martenez i Holbranver się wymknęli. Żeby nie próbowali czegoś głupiego.

– I właśnie coś takiego powinniśmy zrobić – mruknął Y’Barratora, pociągając z fajki. – Działać, póki nie wiedzą jeszcze, że tamtych dwoje zginęło.

– Tylko nie mamy żadnego śladu. Prawda? – rzekła Legion.

Y’Barratora zwrócił uwagę na jej ton. Najwyraźniej kobieta próbowała skłonić go, by przyznał, że ma jeszcze jednego asa w rękawie.

Zmarszczył czoło i sięgnął do sakiewki przy pasie. Po chwili wyciągnął dłoń w ich stronę. Sanne spostrzegła, że spoczywa na niej mały krążek z metalowym wybrzuszeniem, Jeden z trzech, które Arahon nosił zawsze przy sobie.

– Wiedziałem, że ktoś może zwrócić się kiedyś przeciwko Iorandzie. Dlatego podarowałem jej… naszyjnik. Naszyjnik z cieńskrótem.

Legion zbliżyła się i przechyliła głowę, patrząc z ciekawością na pokazywany przedmiot.

– Wiedziała?

– Co?

– Że będziesz mógł widzieć wszystko, co ona widzi? Jej twarz w lustrze, jej ręce… Jej ciało podczas toalety.

Y’Barratora poczuł, jak po twarzy rozlewa mu się gorący rumieniec. Czemu ta przeklęta kobieta tak lubiła zbijać go z tropu?

– Nie patrzyłem – wymamrotał. – Poza tym to nie ma…

– Czyli nie wiedziała – uśmiechnęła się Legion.

– Rozumiała tyle, że dzięki naszyjnikowi łatwiej ją znajdę.

– Czyli wiesz już, gdzie są?

– Chciałbym, ale jest jeden problem – odparł szermierz. – Niewiele przez ten cholerny skrót widać. Obraz rusza się powoli, czyli Ioranda oddycha. To dobrze. Cały czas odwrócona jest w tę samą stronę, czyli pewnie siedzi związana. Poza tym widzę jedynie stół. Czasem jedną albo dwie osoby. Ciemne wnętrze, pewnie piwnica. Takich w Serivie są setki.

– My nie znamy miasta. – Legion przysunęła sobie taboret i usiadła. – Musimy polegać na tobie i na tym, co uda się wypatrzyć przez skrót. Każdy szczegół jest ważny.

Mężczyzna jeszcze raz przyłożył krążek do oka.

– Duży kominek, długi stół. Jeden mężczyzna śpi z nogami na blacie. Obok leży pistolet. To samo co poprzednio.

– Nic więcej?

– Nie. W środku pali się tylko jedna świeca, a skrót jest mętny…

– Nic dziwnego. To musi być płytkie przetarcie, inaczej w obie strony przechodziłyby też dźwięki i zapachy, a to wbrew intencjom twórcy twojej zabawki. Mogę?

Nie czekając na odpowiedź, wyjęła krążek z jego dłoni.

– Wyśmienita robota – rzekła, podchodząc do okna, w blask księżyca. – Nie widzieliśmy wcześniej podobnego, to dzieło cieńmistrzów starej szkoły, uczonych latami w Karakum. Wątpię, by na świecie istniało wiele tak małych skrótów… Jak prosty nauczyciel szermierki mógł wejść w posiadanie czegoś tak rzadkiego?

– Dostałem go od osoby wysoko postawionej na dworze jako narzędzie do wykonania misji. Były trzy takie skróty, w hebanowej skrzynce. Kiedy drogi moja i… tamtego pracodawcy… rozeszły się, zażądałem tych narzędzi jako części zapłaty.

– Bardzo roztropnie. Ale mogłeś je potem sprzedać. Uczyniłyby cię w miarę zamożnym człowiekiem.

Y’Barratora wzruszył ramionami.

– Pieniądze można zdobyć na wiele różnych sposobów. A takie narzędzia są nie do zdobycia.

– Podziwiam twoją roztropność, mistrzu Martenez – odparła Legion, przykładając cieńskrót do oka.

– Co widzisz? – zapytał po chwili.

Nie odpowiedziała. Opuściła krążek, wymamrotała kilka słów, a potem spojrzała ponownie.

– Niewiele. Faktycznie jest ciemno. To mały, mętny skrót. Ale coś interesującego znajduje się pod ścianą, w rogu pomieszczenia. Za butem tego śpiącego.

Arahon wyrwał jej krążek. Przez moment zdawało mu się, że jego oczy nie będą w stanie dostrzec czegokolwiek w plamie cienia. Dopiero po chwili rozróżnił kilka bladych kształtów falujących z każdym nerwowym oddechem Iorandy. Najpierw myślał, że to duchy – jak z dziecięcych opowiastek. Po chwili zrozumiał, że o półkę oparto trzy przeszywane, szare napierśniki.

– Plastrony – mruknął. – Do nauki szermierki.

– Więc szukamy szkoły fechtunku.

– Nie wiem. To nie jest odpowiednia sala. Za niska, za ciemna.

– Być może piwnica. Właściwa sala znajduje się wyżej.

– Piwnica szkoły szermierki – podjął. – Ale tych jest w Serivie kilkadziesiąt. Musimy wiedzieć coś więcej…

– To przecież nie jest zwykła piwnica – rzekła Legion. – Popatrz, duży kominek, długi stół, kamienne sklepienie. To miejsce, gdzie mogą się spotkać dobre dwa tuziny osób. Tawerna?

– Nie, pomieszczenie jest za wąskie. Ale faktycznie, z tym wielkim kominkiem pasuje na salę zebrań, zupełnie jak… w domu cechowym.

Y’Barratora poderwał się z krzesła tak gwałtownie, że to przewróciło się z hukiem. Fajka niemal wypadła mu z ust.

– Wiem! To szkoła szermierki w dzielnicy Contegro, przy alei Fuerrera. Ta sama, do której poszedł wcześniej D’Larno! Stamtąd pochodzili ludzie, których wynajął Lammond. Szkoła musi być jego.

Kobieta uśmiechnęła się.

– Doskonale! Mamy zatem miejsce. W dzień możemy je odnaleźć i zaplanować działania. Znasz jeszcze kogoś, kto mógłby pomóc?

Arahon podszedł do stołu i założył szermierczą kurtę z wieloma sprzączkami – znalazł ją wcześniej na poddaszu. Potem karwasze, wzmacniane rękawice i resztę ekwipunku Vincenza, który po śmierci męża Ioranda ukryła jak relikwię. Na chwilę zatrzymał palce w dziurze na piersi, którą sam wykłuł śmiertelnym ciosem.

– Nie – powiedział. – Idziemy natychmiast.

– Dopiero co ledwie stałeś na nogach!

– Nie rozumiesz. Nie będą trzymać jej tam wiecznie. To tylko miejsce spotkania. Jak sama stwierdziłaś, czekają, aż wróci do nich para, która polazła za mną i Holbranverem do wieży. Ale gdy się zorientują, że ich przyjaciele zginęli, pewnie opuszczą to miejsce. Za dnia mogą wezwać wozy i wywieźć Iorandę za miasto, a wtedy już nic nie zdziałamy.

Skończył się ubierać i ruszył w stronę wyjścia, lecz Legion zagrodziła mu drogę.

– To nie będzie proste. Obiecaliśmy ci pomóc, ale co innego pomoc, a co innego samobójczy atak…

– Nie sądziłem, że się boisz.

– Nie boimy się. Ale mamy nowy warunek. Wyższa stawka, wyższa nagroda. Po wszystkim cienioryt jest nasz.

– Przecież nawet nie wiesz, co…

– Ludzie, których śledziliśmy, bardzo go pragnęli. To nam w zupełności wystarczy. Więc jak, mistrzu Martenezie? Czy cienioryt jest dla ciebie ważniejszy od ukochanej i przyjaciół?

– Cienioryt jest twój – odparł Y’Barratora, wypuszczając kłąb dymu z fajki.

Uścisnęli sobie dłonie. Starał się nie okazać zdziwienia tym, jak silny był jej chwyt.

– Nie zapomnieliście o czymś? – spytała ze schodów Sanne, gdy już gotowali się do wyjścia.

– Nie. Wszystko już załatwione – rzekł Y’Barratora. – Zostaniesz u sąsiadki, dopóki sprawa się nie rozwiąże. Potem znajdziemy kogoś, kto się tobą zaopiekuje.

Sanne wstała i zeszła do nich, dopinając kurtkę.

– Nie ma mowy! – rzekła. – Nie pozbędziecie się mnie tak łatwo.

– Posłuchaj, dziewczynko, już ci tłumaczyłem. Twój ojciec…

– Jeśli tata nie żyje, cienioryt jest mój. Oddam go tylko wtedy, gdy będę miała pewność, że zrobiliście wszystko, by odnaleźć tatę – powiedziała Sanne z takim przekonaniem, że Legion się zaśmiała, Y’Barratora zaś pokręcił głową w zdumieniu.

Trudno mu było się z tym pogodzić, ale z wiekiem coraz gorzej radził sobie z kobietami.

* * *

Wkrótce znów ruszyli w spowitą mrokiem Serivę, maszerując bocznymi alejkami i ciemnymi ulicami. Arahon i Legion nie bali się rzezimieszków. Martwiły ich raczej patrole gwardii miejskiej, które przed świtem opuszczały garnizon, by oczyścić ulice z pijanych rozrabiaków i półprzytomnych ladacznic, stanowiących ostatni ślad burzliwej serivskiej nocy.

Kobieta szła pewnie przed siebie. Sanne, której mimo przeraźliwego chłodu kleiły się oczy, dreptała za nią, dziwiąc się, że nieznajoma jest tak pełna sił mimo nieprzespanej nocy.

Także Y’Barratora sięgnął po jakąś ukrytą rezerwę energii. Kroczył niemal tak sprężyście jak zazwyczaj. I choć była to najdłuższa, najbardziej męcząca noc w jego życiu, to oczy miał uważne i skupione. Trudno powiedzieć, czy pobudzał go strach o Iorandę, czy raczej smoliście czarne, przefermentowane liście orientalnego tytoniu, którego drugą fajkę właśnie dopalał, międląc wygarbowanym językiem gorzki ustnik.

Sanne ledwie nadążała za swoimi opiekunami.

W połowie drogi – na stromej, otoczonej topolami alejce, która prowadziła na peryferie dzielnicy Escapazar – spostrzegli, że na zachodzie szary przedświt zabarwia już tkaninę nocy.

– Musimy się spieszyć. – Arahon splunął gorzką od tytoniu śliną.

Wydłużyli krok. Sanne musiała teraz co chwila podbiegać, a oni zbyt skupiali się na drodze i myślach o nadchodzącej walce, by to zauważyć. We trójkę przecięli dzielnicę, potem aleję Contanezra pod łopoczącymi na nocnym wietrze baldachimami. Dalej szli chwilę za rzędem drewnianych domów, podobnych do tego, w którym mieszkał Y’Barratora. Wyminęli łukiem czterech pijanych szlachciców, którzy trzymając się za ramiona, lawirowali w górę jednej z uliczek.

Zanurzyli się w kaniony kamienic, które u szczytu spadzistych ulic miały ledwie jedno piętro, a na ich końcu – nawet sześć. Przemknęli wybrukowanym placem przy starym garnizonie, gdzie patrzyły na nich wielkie, czarne oczy armat, używanych ponoć podczas rekonkwisty.

W końcu Sanne nie wytrzymała i krzyknęła:

– Dość! Zwolnijmy. Muszę złapać oddech.

Przystanęli. Byli na końcu ulicy Quezzerale. Po jej obu stronach widniały zaciągnięte zasłonami witryny perfumerii oraz szyldy z flakonami i fiolkami. Szermierz spojrzał na niebo, próbując ocenić, czy dotrą na miejsce przed wschodem słońca, podczas gdy kobieta uklękła przy dyszącej ciężko dziewczynce.

– Jeśli nie możesz iść, poczekaj tutaj – powiedziała, gładząc ją po twarzy oblanej rumieńcem. – To bezpieczny zakątek, zaraz przyjdą pierwsi sklepikarze…

Próbowała wcisnąć jej w dłoń małą sakiewkę, ale Sanne odepchnęła pieniądze.

– Nie – wydyszała. – Nie zostawicie mnie… póki nie wrócimy po… tatę…

– Posłuchaj, narażanie się…

Kobieta przerwała. Wyprostowała się. Nadstawiła uszu jak wilk, a potem przez chwilę kręciła głową to w jedną, to w drugą stronę. Y’Barratora otworzył usta, ale uciszyła go szybkim gestem.

Szermierz, który zawsze był dumny ze swoich wyostrzonych zmysłów, poczuł się przy niej głuchy i ślepy. Sam słyszał tylko szum wiatru i morza, dzwon na jakimś okręcie, skrzypienie otwieranej okiennicy dwie uliczki dalej.

– Mistrzu Martenez – rzekła po chwili. – Mogę prosić o medalik z cieńskrótem?

Bez słowa wyciągnął go z sakiewki. Legion przyłożyła skrót do oka i niemal od razu, po drgnięciu jej brwi, Arahon zorientował się, że coś jest nie w porządku.

– Chyba musimy trochę przyspieszyć – rzekła, wyciągając szpadę.

– Dlaczego?

– Bo zaczęli bez nas.

Arahon wyrwał jej z ręki krążek i spojrzał w skrót. Świat po drugiej stronie zmienił się w rozlaną plamę. W rozchwianym, rozfalowanym od przyspieszonego oddechu wizjerze widział błysk ostrzy i zmagające się w mroku sylwetki.

W piwnicy trwała walka.

Arahon zaklął. Kwadrans przed wschodem słońca ta najgorsza, najdziwniejsza noc w jego życiu postanowiła zakpić sobie z niego jeszcze raz.

– Biegniemy! – krzyknął, wyszarpując rapier.

Legion skinęła głową i chwilę potem już pędzili ramię w ramię, łopocząc płaszczami i stukając obcasami na śliskim od rosy bruku.

– Poczekajcie! Poczekajcie na mnie! – wychrypiała żałośnie Sanne, ale oboje zniknęli za zakrętem.

XX

Dom cechowy bednarzy był kiedyś perłą dzielnicy. Wyższy o piętro od pobliskich kamienic, rozpierał się u zbiegu dwóch ulic, wgryzając klinem w plac targowy. Na jego tyłach, od podwórka, stały drewniane szopy z warsztatami, składy drewna, smolarnia. Było to w dawnych czasach, jeszcze przed wojną, kiedy jednym z najważniejszych towarów eksportowych stolicy było wino, transportowane karakami do portów północy. Ale czasy – i smaki – się zmieniły. Gdy dobiegła końca wojna z kalifatami wschodu, a państwa tamtego regionu podniosły się z ruin, Północ rozsmakowała się w intensywnym florentyńskim winie oraz w słodkich trunkach z anatozyjskich równin. Cierpkie, gorzkawe gatunki z suchych jak pieprz wzgórz wokół Serivy nie były już tak chętnie kupowane.

Gildia bednarzy, która w czasach swej największej potęgi zrzeszała dwustu rzemieślników oraz czeladników, zaczęła stopniowo podupadać. Dwupiętrowy dom się zapadł, a raczej to ulica wokół niego się podniosła, tak że drzwi były już poniżej poziomu bruku. Niskie domki po obu jego stronach ustąpiły miejsca kamienicom sięgającym dachu. Podupadała też dzielnica, więc frontowe wejście budynku cechowego częściowo zamurowano, zastępując je małą, żelazną furtą. Wybite okna zabito deskami. Ktoś obtłukł nawet gipsowe płaskorzeźby amorków trzymających beczki. Wreszcie tę dziwną przestarzałą ruinę kupił za bezcen niejaki Giordano Bittrucci, szlachcic z prowincji, który przeprowadził się do Serivy i założył tu szkołę szermierki.

Gdy Y’Barratora wraz z towarzyszką dobiegli do budynku od frontu, jego furta była już wyważona, a ze środka dochodziły odgłosy walki. Bez wahania wpadli do wnętrza, przeskoczyli dwóch konających, którzy leżeli w sieni, i znaleźli się w podłużnej, ciemnej sali. Niegdyś zbierali się tu czeladnicy, a teraz w pomieszczeniu stały drewniane fantomy do ćwiczeń szermierczych.

Toczyła się walka. Czterech szermierzy w strojach treningowych próbowało właśnie wypchnąć z sali dwóch broniących się zaciekle ludzi w czarnych wamsach z wyszytymi znakami Świetlistej Kapituły. Pod jedną ze ścian leżał spętany Elhandro Camina, klnąc i rzucając się jak ryba. Obok niego zamarł przerażony Jaheiro.

Ioranda też tu była – na samym końcu pomieszczenia, przy łysiejącym człowieku w jedwabnym dworskim stroju. Widząc Arahona i Legion, mężczyzna poderwał ją z ziemi, a następnie, chwyciwszy jak tarczę, zaczął się cofać za drzwi, do pomieszczenia na tyłach, skąd również dobiegały szczęk ostrzy oraz krzyki.

Arahon zaklął i skinął towarzyszce głową.

Rzucili się w wir walki. Nim zwarli się z przeciwnikami, kolejny z siepaczy inkwizycji leżał już na ziemi, trzymając się kurczowo za gardło, z którego sikała krew. Jego towarzysz był zdziwiony pojawieniem się niespodziewanych sojuszników, ale wymieniając ciosy z blondynem, który miał na oko szesnaście lat, mężczyzna spóźnił się z kwintą, otrzymał cięcie w skroń, a potem padł ze sztyletem wbitym między żebra.

Arahon z Legionem wskoczyli między uczniów szkoły i rozprawili się z nimi w kilka chwil. Y’Barratora zrozumiał, że najbardziej doświadczonych adeptów zakłuł już w Casa Viletta. W takcie walki kątem oka obserwował swoją towarzyszkę. Posługiwała się tym samym eklektycznym stylem co jej krewniaczka, była jednak pod każdym względem lepsza.

Zaczynał poważnie się martwić.

Dwóch ostatnich szermierzy cofało się w stronę drzwi.

– Zajmij się nimi – krzyknął Arahon do Legionu i sam dopadł do Caminy. Klęknął przy nim, odkładając na bok rapier.

– Jesteś ranny? – spytał.

– Nie. Wzięli nas w kilka chwil, ledwo zdążyłem chwycić za broń. Przepraszam, Arahon…

– Nie przepraszaj. Bierz Jaheira, potem uciekaj w górę, aleją Fuerrera. – Y’Barratora rozciął mu więzy. – Po drodze spotkasz dziewczynkę. Blondynka, córeczka Holbranvera. Ma na imię Sanne. Zabierz oboje w jakieś bezpieczne miejsce.

– Kiedy zaatakowali, było z nimi dwóch ludzi… para łowców cienia. Szukali cię.

– Wiem. Już nie żyją.

Gdy Arahon uwolnił mu ręce, Camina roztarł nadgarstki, a potem chwycił szpadę leżącego nieopodal trupa.

– Pomogę – rzekł.

– Nie ma mowy. Dość już, że D’Larno zginął. Ktoś musi zająć się dziećmi.

– Ale…

– Pędź! – krzyknął Arahon. – Zaraz mogą dotrzeć posiłki inkwizycji, a wtedy nikt już stąd nie wyjdzie.

Drukarz skinął głową. Podniósł związanego Jaheira, a przed wyjściem na ulicę odwrócił się jeszcze, by koszem szpady zasalutować Arahonowi.

Szermierz tymczasem kątem oka spostrzegł, że jego towarzyszka już rozprawiła się z jednym młodzieńcem, a teraz zasypywała drugiego gradem ciosów tak szybkich, że ten cofał się bezradnie. Arahon podniósł rapier i dołączył do niej, a mężczyzna, na widok dwóch przeciwników odwrócił się i biegiem ruszył w stronę drzwi.

Już prawie był przy nich, gdy jego przyjaciele w drugim pokoju zatrzasnęli skrzydło. Szermierz uderzył w nie z rozpędem, zaczął krzyczeć – lecz drzwi się nie otworzyły. Zwrócił się ku nadchodzącym przeciwnikom, a potem rzucił rapier na ziemię i podniósł ręce do góry.

– Ja… nigdy nic złego… o jego ekscelencji… – wymamrotał. – Nie mówili nam… że będziemy musieli z inkwizycją…

– Milcz! – rozkazał Arahon, przykładając mu czubek ostrza do szyi. – Ilu was jest? Kto dowodzi?

– Pan Bittrucci – wymamrotał chłopak. – Było nas jedenastu, ale nie wiem, jak jest teraz. Napadli z dwóch stron kilka chwil temu.

– Dla kogo pracujecie?

– Pan Bittrucci mówił, że to ważne zadanie… dla samego króla.

– Króla? – Y’Barratora uniósł brew.

Nie wiedział, co o tym myśleć. Stary Bittrucci mógł opowiadać swoim podopiecznym różne bajki, by dodać im odwagi oraz skłonić ich do większej determinacji. Ale jeśli to była prawda…

– Gdzie cienioryt? – Arahon docisnął ostrze.

– Cień… co? Ja nic nie wiem. Ja tylko… miałem pomóc schwytać wrogów króla!

Arahon cofnął rapier i wskazał chłopakowi wyjście. Młodzieniec w panice rzucił się do ucieczki i wkrótce zniknął na ulicy.

Y’Barratora zabrał się do wyważania okutych żelazem drzwi. Za nimi znów rozgorzała walka. Wydawało mu się, że dobiegł go też stłumiony krzyk Iorandy.

Nie wiedział, po co inkwizycja zaatakowała szkołę, ale słudzy eklezjarchy cieszyli się ponurą sławą. Zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli Ioranda przeżyje ten napad, zapewne skończy w lochach Wieży Głodowej, bez sądu, jak wiele osób uwięzionych przez inkwizytorów.

Ta myśl dodała mu sił. Uderzył jeszcze kilka razy w drzwi ramieniem. Okute drewno zatrzeszczało, przy zawiasach odeszły od niego długie drzazgi.

– Spróbuj znaleźć inną drogę – krzyknął do Legionu, biorąc kolejny rozbieg. – Nie wiem, czy…

Nie dokończył, bo drzwi ustąpiły.

Po wyrwaniu skrzydła z zawiasów Arahon wpadł z impetem do środka, złapał szybko równowagę, a potem przebił rapierem szermierza zagradzającego mu drogę. W pomieszczeniu trwała walka z inkwizytorami, którzy zaatakowali szkołę od tyłu.

Wzięci w dwa ognie porywacze zaczęli uciekać na schody. Z góry dobiegły soczyste przekleństwa Iorandy, ale Y’Barratora tym razem nie zwrócił na nie uwagi. Zbyt zaskoczył go widok osoby, która wydawała rozkazy po drugiej stronie pomieszczenia.

Na czele inkwizytorów stał przysadzisty mężczyzna z opaską na oku i rozwianymi lokami koloru smoły. Wypalił z pistoletu w kogoś na schodach, a potem spostrzegł Arahona i zatrzymał się w pół kroku.

Był to Czarny Książę.

Y’Barratora nie wiedział, co go bardziej zaskoczyło – to, że znowu się spotkali, czy to, że za Księciem stali oprawcy w czarnych wamsach oraz duchowny w czerwonym stroju Świetlistej Kapituły.

– Ty! – krzyknął Książę.

Chwilę trwało, nim Arahon się zorientował, że słowo nie było skierowane do niego, ale do jego towarzyszki, która syknęła jak wąż i wyciągnęła przed siebie ostrze.

– W imię jego świątobliwości… – zaczął duchowny.

– Zamknij mordę, Vittreck – przerwał mu Książę. – Na górę! Nie dajcie im uciec z cieniorytem. Sam zajmę się tymi tutaj.

Na schodach ze zdwojoną siłą rozgorzała walka. Y’Barratora, Legion oraz Czarny Książę zmierzyli się wzrokiem. Tak oto w małym pomieszczeniu starego, zrujnowanego domu cechu bednarzy stanęły przeciwko sobie trzy najlepsze szpady w Serivie.

– Arahon Y’Barratora… – zdziwił się Czarny.

– Znam już twoje imię, morderco – przerwała mu Legion, a potem zwróciła się do Arahona, wciąż celując ostrzem między oczy Księcia. – Mistrzu Martenez, ten człowiek zabił naszą córkę, która przybyła do miasta przed nami. Pomóż mi w zemście, a odzyskam dla ciebie twoją kobietę, wywiozę was z Serivy i uczynię bogaczami.

– Arahon! – krzyknął Czarny Książę, stając w pozycji do walki. – Dość już namieszałeś w sprawie, której nie rozumiesz. Muszę odzyskać cienioryt. Od tego zależą losy miasta!

Y’Barratora nie potrafił znaleźć słów. Zbyt poruszyła go wiadomość, że jego towarzyszka była matką kobiety, którą zabił.

– Arahon? – spytała Legion i odsunęła się od niego na bezpieczny dystans. – Ty jesteś Arahon Y’Barratora?

Szermierz westchnął. Również się cofnął, przetarł czoło rękawem, a potem stanął w pozycji diestro.

– Tak, to ja – powiedział.

Ostrze mierzyło teraz między jego oczy.

– Przykro mi z powodu twojej córki – dodał. – Pracowała dla złego człowieka. Dałem jej szansę, nie chciałem walczyć. Ale… bardzo pragnęła dowieść, że jest lepsza.

– Ty… ścierwo… Ty kłamco! Oszukałeś mnie!

– Tak jak ty mnie. Ale to nie ma znaczenia. Nie musimy walczyć.

Tymczasem bój na schodach trwał w najlepsze. Ktoś musiał rzucić płonącą latarnią, bo powietrze wypełniły wrzaski poparzonych, smród przypalonego ciała i gryzący dym. Trójka szermierzy nie zwracała na to uwagi.

– Krew za krew. Takie jest prawo naszego rodu – rzekła Legion.

– Znowu to samo. Nie mamy czasu na bzdury – odparł Arahon. – Jeśli chcesz, będziemy pojedynkować się później. Uczciwie.

– Nie będzie żadnego później. Ludzie w Serivie nie mają honoru. Nie wypuszczę cię z rąk!

– Y’Barratora ma rację – wtrącił się Czarny Książę. – Nie mamy czasu. Arahon! Pomogę ci ją rozbroić, a ty pomożesz mi zdobyć cienioryt.

Szermierz pokręcił głową.

– Cienioryt był własnością mojego przyjaciela, Książę. A teraz należy do jego córki, która jest pod moją opieką. Nie wiem, jakim prawem nim rozporządzasz.

– Cienioryt… jest nasz – oświadczyła Legion. – Tylko po niego tu przyszliśmy.

– Dobre sobie! – zaśmiał się Czarny. – Nawet nie wiedziałabyś, co z nim zrobić, zamorska pokrako.

– Dość! – krzyknęła Legion.

I zaatakowała Y’Barratorę wypadem nagłym jak skok polującego tygrysa. Szermierz zbił pchnięcie i cofnął się. W umyśle rysował już linie Magicznego Kręgu na podłodze.

Po schodach zaczęły spływać pierwsze smugi ciemnego dymu.

Arahon wcześniej obserwował kobietę na tyle dokładnie, że wiedział, czego się spodziewać. Nagłe wypady, eklektyczny styl, wyrafinowane wielopiętrowe zwody, szybkość. Potrafił sobie z tym poradzić. Przynajmniej przez jakiś czas.

Legion zaślepiał gniew, już więc po pierwszej wymianie ciosów Y’Barratora miał okazję przypuścić groźny kontratak. Kobieta sparowała sztych z wyraźnym trudem. Na korzyść Arahona działały dłuższe ostrze wsparte przez większy zasięg ramion oraz siła ciosów.

Znów się zwarli. Lecz tym razem nie dwa, tylko trzy ostrza spotkały się w powietrzu, bo Książę wskoczył pomiędzy nich, parując uderzenie Legionu.

Kobieta syknęła i odpowiedziała z furią, kierując agresję przeciwko Czarnemu. Ten zaś cofnął się zaraz na lekko ugiętych nogach, z równowagą i w tempie wytrawnego pojedynkowicza.

Y’Barratora nie czekał. Włączył się do walki.

Znów zadźwięczały ostrza. Trójstronne starcie w wypełniającym się dymem wnętrzu było szalone i chaotyczne. Trzy rapiery błyszczały, zderzały się, kąsały jak węże. Trzy pary butów stukały o deski pewnymi siebie, szermierczymi krokami. Po chwili Legion musiała uciekać spod ściany, pod którą została zepchnięta, a Arahon po wolcie zderzył się ostrzem z Czarnym Księciem. Przez ułamek sekundy patrzyli sobie w oczy ponad skrzyżowanymi głowniami, zastanawiając się, czy walczą również ze sobą, ale Czarny rozwiązał ten dylemat. Pchnął Y’Barratorę z zaskoczenia sztyletem w brzuch. Ten uskoczył, zbił wściekły atak Legionu, a potem szybko zmienił pozycję, tak by przeciwnik oddzielał go od kobiety.

Teraz z kolei Legion zwarła się z Księciem. Po chwili – Książę z Y’Barratorą. Potem znów Książę z Legionem. Każde z nich zmieniało co chwila cel, by nie pozwolić pozostałym walczącym zajść się z boku.

Z góry dobiegły dwa wystrzały i krzyk. Płomienie huczały coraz głośniej, ze schodów bił już czerwony blask. Arahon wymienił z Czarnym kolejną serię szybkich ciosów, po których na udzie szermierza pojawiła się krwawa pręga. Książę się uśmiechnął, ale chwilę tryumfu niemal przypłacił życiem, bo Legion zaatakowała wściekle z lewej. Widząc, że zwarli się na chwilę, Y’Barratora wpadł barkiem na Czarnego, wytrącając oboje przeciwników z równowagi.

Wtedy Arahon owinął twarz płaszczem i rzucił się pędem na stopnie, zostawiając tamtych dwoje na dole w nadziei, że nie będą na tyle szaleni, by biec za nim.

Już na półpiętrze pożałował swojej decyzji. Oblana oliwą klatka schodowa płonęła tak szybko, że przed sobą miał ścianę ognia. Nie wiedział nawet, czy stopnie uniosą jego ciężar. Z góry jednak dobiegł go głos Iorandy, przeklinającej długą, poetycką wiązanką przekupki z targu rybnego. Dodało mu to odwagi. Wstrzymał oddech, zmrużył oczy i ruszył pędem przez ogień.

Poczuł się tak, jakby otworzył drzwiczki do pieca i włożył do środka głowę. Płomienie przypaliły mu brwi, ciało skurczyło się z bólu. Świat stanął, zatrzymany uderzeniem adrenaliny. Nogi, które na oślep znajdowały kolejne stopnie, zdawały się brnąć jak w melasie. Ale trwało to ułamek sekundy – po chwili Arahon był już na piętrze.

Z żywego ognia wypadł do zakurzonej izby z dwoma oknami, gdzie niegdyś mogła się znajdować kancelaria cechu. Trafił do niej akurat w momencie, gdy ostatni ze zbirów Księcia osuwał się na ziemię, na której leżało już kilka krwawiących ciał.

Przed Arahonem stało dwóch starszych rangą uczniów szkoły, a za nimi sam Bittrucci, który przyciskał do siebie przedramieniem związaną Iorandę i próbował załadować pistolet.

Oczy Y’Barratory i kobiety spotkały się, a zaraz potem szermierz zerwał z twarzy dymiący płaszcz i rzucił nim w przeciwników, niemal jednocześnie wyprowadzając pchnięcie z długiego wypadu. Przebił jednemu brzuch, poprawił lewakiem w kark. Drugi, widząc tak nagłą śmierć przyjaciela, salwował się ucieczką, wyskakując przez okno. Bittrucci zaklął, rzucił pistoletem w Arahona, a potem wyszarpnął zza pasa sztylet.

– Nie zbliżaj się! Nie wiesz nawet, dla kogo pracujemy! Jeden krok, a ona zginie!

Arahon uśmiechnął się zimno, zbliżając się powoli do przeciwnika szermierczym krokiem. Jego oczy rysowały niewidoczne linie i pola na ciele Iorandy – i na zasłoniętym przez nią tułowiu Bittrucciego. Pod pastelowym gorsetem kobiety i jedwabnym wamsem mężczyzny widział oczyma wyobraźni żebra, ścięgna, żyły.

– Nie zbliżaj się, bo…

Na schodach niespodziewanie buchnęły płomienie, kobieta szarpnęła się, a wtedy Y’Barratora skoczył do przodu i przebił Iorandę jednym błyskawicznym ruchem rapiera.

Iorandę oraz kryjącego się za nią mężczyznę.

* * *

Dom cechowy przeżywał ostatnie chwile, zmieniwszy się w piekło. Na parterze i pierwszym piętrze jęczeli ranni, z zewnątrz dobiegały krzyki zbrojnych inkwizycji, ze schodów buchał żar i ogień, a pośrodku tego wszystkiego Y’Barratora z Iorandą siedzieli na podłodze, złączeni długim pocałunkiem. Ręce kobiety zarzucone były na szyję szermierza, a jego dłoń leżała na jej boku, gdzie pastelowy gorset przesiąkł całkowicie krwią.

Całowali się tak długo, aż oboje stracili oddech, a wtedy Ioranda oderwała usta od ust Arahona i uderzyła go pięścią w pierś.

– Zraniłeś mnie! Ty draniu!

Spojrzał na jej bok, tam gdzie ostrze rozcięło ciało między siódmym a ósmym żebrem, pod pachą, mijając krawędź opłucnej i wychodząc z tyłu.

– Przepraszam – wymamrotał. – Musiałem być pewny, że zabiję go jednym pchnięciem. To draśnięcie. Trzeba będzie dobrze opatrzyć, kupić od alchemika maść przeciw zakażeniom.

Zaśmiała się, a zaraz potem skrzywiła z bólu.

– Zapominasz, że byłam żoną zabójcy. Wiem, że nie ma bezpiecznych miejsc, w które można pchnąć człowieka.

– Sztylet przy szyi był bardziej niebezpieczny.

Pocałowali się znowu, ale przerwało im głuche uderzenie w ścianę, tuż przy okiennicy.

– To…

– Drabina – rzekł szermierz, wyraźnie rozczarowany, że tak szybko im przeszkodzono. – Musimy uciekać wyżej, na strych. Wiesz, gdzie jest cienioryt?

Wskazała rozciągniętego na podłodze Bittrucciego. Y’Barratora podniósł się i przetrząsnął jego kieszenie. Wreszcie wymacał za pazuchą płaskie drewniane pudełko.

Nie miał czasu sprawdzać zawartości, bo w tym samym momencie okiennica eksplodowała do wnętrza pomieszczenia, a na podłogę upadł mężczyzna w stroju żołnierza inkwizycji. Za nim, w otworze, ukazała się głowa Czarnego Księcia.

– Arahon! Zatrzymaj się! – krzyknął.

Ioranda wstała, a szermierz porwał ją, chwycił z podłogi swój płaszcz i skierował się na schody. Konstrukcja trzeszczała niebezpiecznie, podpiekana od dołu płomieniami. Rozgrzane powietrze, dmuchając przez szczeliny, uniosło Iorandzie spódnicę i poparzyło łydki. Krzyknęła z bólu, ale nie zatrzymała się. Y’Barratora ruszył za nią z wyciągniętym rapierem, przyciskając do ust rąbek płaszcza.

Przebiegli drugie piętro, oddalając się od pożaru i od zbrojnych, aż wreszcie trafili na rozległe poddasze, które pełniło kiedyś funkcję magazynu. Na jego końcu znajdował się stary żuraw zwieszony nad podwórkiem.

Y’Barratora chwilę rozważał, czy nie uciekać w tamtą stronę, ale uznał, że na podwórku może być zbyt wielu zbrojnych. Zamiast tego podbiegł więc do najbliższego świetlika, za którym widać było spadzisty, pokryty starym gontem dach.

– O nie! – zaprotestowała Ioranda. – Mylisz mnie chyba z akrobatką cyrkową! Ta „niegroźna” rana boli jak diabli, nie zamierzam z nią biegać po dachach.

– To nasza jedyna szansa. Tych na dole jest zbyt wielu. Nie poradzę sobie, a ciebie schwytają i zaciągną do wieży.

Zmarszczyła brwi, on tymczasem wybił drewnianą żaluzję i wyjrzał na zewnątrz.

– Chodź. – Wyciągnął dłoń do Iorandy.

Niechętnie dała się przepchnąć na drugą stronę. Szermierz przeszedł jako drugi; kątem oka zauważył, jak trzech zbrojnych wbiega na strych.

Puścili się pędem po zdradliwym dachu, tak szybko jak tylko potrafiła biec Ioranda. Łapali w płuca lodowate poranne powietrze, owiewał ich słony wiatr od zatoki. Wieże pałacu, które barwiło już poranne słońce, otwierały szeroko czarne oczy okien.

Dobiegli do krawędzi budynku, skąd zeskoczyli niżej, na dach przyległej kamienicy. Y’Barratora wypatrzył tam miejsce, gdzie dachówki zapadły się do środka. Kilkoma uderzeniami buta poszerzył otwór.

– Schodź tutaj i ukryj się w budynku – powiedział.

– A ty?

– Ja ich odciągnę. Będą biegli za mną, za cieniorytem. Schowaj się, a kiedy będzie bezpiecznie, uciekaj. Nie wracaj do domu. Nie szukaj reszty. Sam was znajdę.

Ioranda pokręciła głową, ale Y’Barratora chwycił ją, pocałował, a potem wcisnął jej do ręki swój lewak. Dobiegające z sąsiedniego dachu hałasy upewniły go, że pościg jest już blisko.

– Prędko, w dół! Jeśli będziesz potrzebowała pieniędzy, mam konto u Petruciego. Wie, że masz prawo pobrać.

– Ale…

Nie zdążyła dokończyć, bo Arahon bezceremonialnie zepchnął ją na dół, w ciemność strychu. Zaraz też rzucił się do ucieczki, dobywając resztek sił, jakie jeszcze zostały mu po tej nocy.

Bez Iorandy u boku był o wiele szybszy. Dobiegał do kolejnego dachu, gdy ludzie Czarnego Księcia pojawili się tuż za nim. Rozległ się strzał, lecz Arahon schylił się tylko i biegł dalej.

Serce rozrywała mu radość, jak za młodzieńczych czasów Serivskiej Trójki. Oto zaśmiał się kostusze w twarz, uratował ukochaną kobietę oraz przyjaciela, w kieszeni miał rzecz, której pragnęli najpotężniejsi ludzie w mieście, pozbył się zamorskiej zabójczyni, uwolnił Sanne – wszystko podczas jednej wspaniałej nocy.

Teraz pędził jak wiatr, czując na twarzy zimną bryzę od morza, rozgrzany po walce jak za czasów młodości. Pędził, a strzały, które rozlegały się daleko z tyłu, nie robiły na nim wrażenia. Wiedział, że prochowe pistolety są zbyt niecelne, by trafić go z tej odległości.

Przebiegł nad kolejną kamienicą, w wąskim miejscu przeskoczył ulicę, zaśmiał się i odwrócił, machając ścigającym go niezdarnym inkwizytorom szkatułką z ciemnego drewna.

Padł kolejny strzał, więc znów ruszył i pędził, pędził, pędził, aż spod stopy wyślizgnęła mu się stara, obluzowana dachówka.

Trochę go to zaskoczyło.

Zamachał rękoma, próbując odzyskać równowagę. Za młodu często uciekał po dachach Serivy, ale to było w innych, złotych czasach, kiedy ludzie owe dachy jeszcze naprawiali. Tymczasem dzielnica Contegro od lat popadała w ruinę, a jej domy, od poziomu ulicy aż po sam szczyt, zrobiły się zdradliwe i niebezpieczne.

Balansował przez moment. Padły kolejne strzały. Jedna z kul uderzyła tuż obok, rozrywając dachówki i śląc w stronę szermierza grad odłamków.

Wtedy zaś arcymistrz Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora przewalił się na bok, wywinął w powietrzu fikołka, a potem, łopocząc swoim dziurawym płaszczem, runął na ulicę trzy piętra niżej, w nagłym rozbłysku bólu tracąc przytomność, nim do jego uszu zdążył dotrzeć chrupot łamanych kości.

* * *

Gdy na miejsce dobiegli ludzie Czarnego Księcia, ciemnoszare serivskie niebo patrzyło już na szermierza, który leżał na ulicy martwy, poskręcany jak szmaciana lalka, z krwią sączącą się z kącika ust. Do piersi przyciskał szkatułkę, w której, owinięty w szmaty i gałgany, leżał tajemniczy cienioryt.

Tak kończy się historia Arahona Caranzy Marteneza Y’Grenaty Y’Barratory, a zaczyna – moja.

Загрузка...