Rozdział XV Najdalszy Dom

Mannea wręczyła mi naszkicowaną mapę z zaznaczonym miejscem pobytu pustelnika, podkreślając, że muszę trzymać się wytyczonej trasy, gdyż w przeciwnym razie z pewnością nie uda mi się dotrzeć do celu.

Mapa była tak niedokładna, że nie mogłem nawet ustalić położenia chaty pustelnika w stosunku do lazaretu, w dodatku zaś zaznaczone na niej odległości miały wyobrażać stopień trudności poszczególnych odcinków, wszelkie zakręty natomiast były dostosowane do wymiarów papieru. Ruszyłem na wschód, lecz wkrótce droga, którą podążałem, skręciła na północ, później na zachód, wiodąc głębokim wąwozem, którego dnem płynął wartki strumień, a wreszcie na południe.

W początkowej fazie wędrówki często spotykałem żołnierzy; raz nawet była to podwójna kolumna posuwająca się całą szerokością drogi, za którą podążały zwierzęta pociągowe zaprzęgnięte do wozów z rannymi. Dwukrotnie zatrzymywano mnie, ale za każdym razem list, który otrzymałem od przełożonej postulantek, wybawiał mnie z opresji. Został napisany na kremowym pergaminie, najlepszym, jaki kiedykolwiek widziałem, i opatrzono go pieczęcią zakonu. Jego treść brzmiała następująco:


Do wiadomości wszystkich, którzy służą.

Okazicielem niniejszego pisma jest nasz sługa Severian z Nessus, młodzieniec o ciemnych włosach, czarnych oczach i bladej cerze, szczupły, wzrostu znacznie powyżej średniego. Przez wzgląd na szacunek dla tradycji, której strzeżemy, a także na pomoc, jakiej kiedyś być może będziemy mogły wam udzielić, prosimy, abyście nie utrudniali mu realizacji zadania, jakie mu zleciłyśmy, lecz zaofiarowali mu wszelką pomoc, jakiej będzie polrzebowal, a jakiej wy możecie udzielić.

Za Zgromadzenie Wędrujących Czcicielek Łagodziciela, zwanych także Pelerynami

kasztelanka Mannea

opiekunka i wychowawczyni


Gdy tylko jednak zagłębiłem się w wąski wąwóz, odniosłem wrażenie, iż w jednej chwili przestały istnieć wszystkie armie świata. Szedłem zupełnie sam, a łoskot pędzącej wody zagłuszał dobiegający gdzieś z oddali, przytłumiony huk armat Autarchy.

Opisano mi dokładnie wygląd domu pustelnika, dodatkowo zaś dysponowałem jego szkicem, a także informacją, iż na dotarcie do niego będę potrzebował co najmniej dwóch dni. Łatwo więc wyobrazić sobie moje zdumienie, kiedy o zachodzie słońca ujrzałem go na krawędzi urwiska wysoko nad moją głową.

O żadnej pomyłce nie mogło być mowy, gdyż rysunek Mannei doskonale oddawał najbardziej rzucającą się w oczy cechę budowli to znaczy wysoki spadzisty dach, z pewnością solidny, ale nadający domowi pozory lekkości. W małym okienku płonęła już lampa.

Podczas wędrówki przez góry wspinałem się na wiele urwisk wyższych i bardziej stromych od tego, które miałem teraz przed sobą. Nie uśmiechała mi się perspektywa spędzenia nocy pod gołym niebem więc jak tylko zobaczyłem pustelnię, postanowiłem, że dotrę do niej, zanim zapadną całkowite ciemności.

Pierwsza część wspinaczki okazała się całkiem łatwa. Sunąłem po skalnej ścianie niczym kot i kiedy zapadł zmrok, byłem już w połowie drogi.

Nigdy nie miałem kłopotów z widzeniem w nocy, a że spodziewałem się, iż lada chwila na niebie pojawi się księżyc, uparcie podążałem w górę. Niestety okazało się, że się myliłem. Podczas mego pobytu w lazarecie stary księżyc umarł, nowy zaś miał się narodzić dopiero za kilka dni. Gwiazdy, choć co chwila kryły się za goniącymi po niebie chmurami, dawały co prawda trochę światła, lecz było ono tak zwodnicze i niepewne, że czułem się znacznie lepiej bez niego. Nagle przypomniałem sobie, jak Agia w towarzystwie płatnych zabójców czekała kiedyś na mnie u wejścia do podziemnego królestwa małpoludów, i drobne włoski zjeżyły mi się na karku, jakbym oczekiwał, że lada chwila z ciemności posypią się na mnie eksplodujące pociski.

Wkrótce potem pojawiła się znacznie większa trudność: straciłem poczucie równowagi. Nie chcę przez to powiedzieć, że zupełnie nie mogłem utrzymać pionowej pozycji; w dalszym ciągu zdawałem sobie sprawę, że dół jest tam, gdzie wskazują moje stopy, a góra nad moją głową, ale nie byłem w stanie poczynić żadnych dokładniejszych ustaleń, w związku z czym miałem ogromne kłopoty z oszacowaniem odległości, na jaką wolno mi się wychylić, by znaleźć oparcie dla ręki lub stopy.

Akurat wtedy, kiedy moja dezorientacja była największa, chmury zwarły szeregi i zapadła całkowita ciemność. Ja jednak nadal uparcie podążałem w górę; chwilami wydawało mi się, że urwisko zamieniło się w łagodny stok, na którym bez trudu mógłbym stanąć wyprostowany i dalszą część drogi przebyć szybkim marszem, chwilami zaś odnosiłem wrażenie, iż wiszę jak mucha, wczepiony wszystkimi czterema kończynami w spodnią stronę wystającego nad przepaść nawisu skalnego. Często byłem niemal pewien, że nie wspinam się, tylko pełznę w lewo lub w prawo, a raz niewiele brakowało, bym ruszył głową na dół w stronę, z której przybyłem.

Wreszcie jednak udało mi się dotrzeć do krawędzi. Postanowiłem, że zostanę tam tak długo, aż znowu będę cokolwiek widział. Otuliwszy się szczelnie płaszczem położyłem się na ziemi, po czym przetoczyłem na bok, aby oprzeć się plecami o skalną ścianę. Nie natrafiłem jednak na żaden opór, a kiedy ponowna próba także zakończyła się niepowodzeniem, znieruchomiałem na wznak, niemal pewien, że w jakiś niezrozumiały sposób pomyliłem kierunki i coraz bardziej zbliżam się do krawędzi przepaści.

W tej samej chwili gdzieś niedaleko ogromna bombarda wypluta z gardzieli śmiercionośny ładunek i żółtawy poblask oświetlił od spodu ciężkie, brzuchate chmury. Błysk trwał niespełna jedno uderzenie serca, ale zdążyłem zobaczyć, że istotnie dotarłem do krawędzi przepaści i że nigdzie w pobliżu nie ma śladu domu, który widziałem z dna wąwozu. Wkrótce potem, leżąc na nagiej skale, poczułem na twarzy pierwsze krople deszczu.


Następnego ranka, zmarznięty i przygnębiony, zjadłem część żywności zabranej z lazaretu, po czym zszedłem na drugą stronę wzgórza, którego jedno zbocze stanowiło strome urwisko. Stok po przeciwnej strome był znacznie łagodniejszy, ja zaś postanowiłem skorzystać z łatwiejszej drogi, zejść na dół, okrążyć wzniesienie i wrócić do głębokiego wąwozu zaznaczonego na mapie.

Niestety, nie zdołałem zrealizować tych planów — bynajmniej nie dlatego, żebym napotkał na swej drodze jakieś przeszkody niemożliwe do pokonania. Po prostu, po długim marszu znalazłem się w miejscu zupełnie niepodobnym do tego, do którego chciałem dotrzeć, gdyż wąwóz był znacznie płytszy, a strumień szerszy i spokojniejszy. Straciwszy na poszukiwania kilka wacht natrafiłem wreszcie na punkt, z którego (tak mi się przynajmniej wydawało) poprzedniego dnia dostrzegłem siedzibę pustelnika. Nie muszę chyba dodawać, że teraz nigdzie nie było ani pustelni, ani stromego urwiska, na którym stała.

Dopiero wtedy ponownie wyjąłem mapę, a przyjrzawszy się jej dokładnie zauważyłem sporządzony niezwykle delikatnym pismem podpis pod rysunkiem przedstawiającym chatę samotnika: Najdalszy Dom. Z jakiegoś powodu słowa te, a także sam rysunek, przywiodły mi na myśl nadrzewny domek, jaki Agia i ja widzieliśmy w dżungli, gdzie mąż i żona rozmawiali z nagim mężczyzną o imieniu Isangoma. Agia, która zdawała się sporo wiedzieć o Ogrodach Botanicznych, powiedziała mi wówczas, że nawet gdybym wrócił tą samą ścieżką, nie udałoby mi się po raz wtóry trafić do domku. Rozmyślając nad tym zdarzeniem, doszedłem do wniosku, że jej nie wierzę, choć wówczas z pewnością jej wierzyłem. Rzecz jasna, zmiana mego nastawienia mogła być reakcją na jej późniejszą zdradę albo też wtedy, zaledwie dzień po opuszczeniu Cytadeli, byłem znacznie bardziej naiwny i łatwowierny, choć nie sposób także wykluczyć możliwości, że uwierzyłem jej, ponieważ zobaczyłem tę rzecz i tych ludzi na własne oczy, a każdy z nas za najbardziej wiarygodnego świadka jest gotów uznać właśnie samego siebie.

Ogrody Botaniczne zbudował podobno Ojciec Inire. Czyż pustelnik nie mógł posiąść przynajmniej części tej samej wiedzy? Ojciec Inire zbudował także ów tajemny pokój w Domu Absolutu, który udawał zwykłe malowidło. Odkryłem to pomieszczenie wyłącznie dzięki wskazówkom starego czyściciela obrazów, który chciał, abym je odkrył. Teraz jednak przestałem się stosować do wskazówek Mannei…

Wróciłem na szczyt wzniesienia po łagodnym stoku i bez trudu odnalazłem strome urwisko oraz wąwóz ze spienionym strumieniem. Pozostały mi jeszcze co najwyżej dwie wachty dobrego oświetlenia, lecz mimo to postanowiłem zaryzykować: wkrótce okazało się, iż wędrówka w dół za dnia jest nieporównywalnie łatwiejsza od wspinaczki nocą. Po niespełna wachcie dotarłem na dno głębokiego wąwozu. który opuściłem minionego wieczoru. Tym razem w oknie nie płonęła lampa, lecz Najdalszy Dom stał tam gdzie przedtem, na skale, po której stąpałem zaledwie kilka wacht wcześniej. Pokręciłem głową, odwróciłem się i skorzystałem z resztek dziennego światła, aby ponownie przestudiować mapę narysowaną przez Manneę.


Zanim posunę się naprzód z moją opowieścią, czuję się w obowiązku podkreślić, iż wcale nie jestem pewien, czy w opisywanych przeze mnie wydarzeniach istotnie było coś nadnaturalnego. Co prawda Najdalszy Dom dwukrotnie ukazywał się moim oczom, lecz pierwszy raz miało to miejsce o zmierzchu, drugi zaś tuż przed jego zapadnięciem, nie sposób więc wykluczyć, iż stanowił on jedynie złudzenie: ściany i dach mogły być cieniami rzucanymi przez skały, oświetlone okno natomiast jasną gwiazdą.

Co się tyczy zniknięcia głębokiego wąwozu, którego nie mogłem odnaleźć zbliżając się z drugiej strony… Chyba żaden element rzeźby terenu nie znika nam z oczu równie łatwo i chętnie jak wszelkiego rodzaju wąwozy, doliny i rozpadliny, gdyż potrafią się ukryć nawet za najmniejszą nierównością terenu. Niektóre społeczności autochtonów wykorzystują to zjawisko przy budowie swoich wiosek, aby uchronić się przed niepożądanymi odwiedzinami maruderów i dezerterów: najpierw drążą w ziemi wąską szczelinę, potem zaś wykuwają lub wygrzebują w jej ścianach swoje domostwa. Jak tylko trawa porośnie wydobytą na powierzchnię ziemię, co następuje bardzo szybko, czasem nawet już po pierwszym zimowym deszczu, można przejechać nawet w odległości pół łańcucha od całkiem sporej osady, w ogóle nie zdając sobie sprawy z jej istnienia.

Nie wydaje mi się jednak, abym był aż takim głupcem. Co prawda mistrz Palaemon mawiał, że wszystko co niewytłumaczalne istnieje po to, byśmy nie odczuwali upokorzenia lękając się nocnego wiatru, ja jednak wolałem wierzyć, iż w tej budowli było coś naprawdę niesamowitego. Teraz wierzę w to nawet silniej niż podówczas.

Bez względu na to, jak przedstawiała się prawda, od tej pory trzymałem się ściśle wskazań mapy i zanim minęła druga nocna wachta, znalazłem się na stromej ścieżce prowadzącej do drzwi Najdalszego Domu. Zgodnie z tym, co powiedziała Mannea, na dotarcie do niego potrzebowałem równo dwóch dni.

Загрузка...