Miło ci w jej towarzystwie. Ma ładny głos.

Pewnie…

Chciałbyś ją częściej widywać?

No… Rincewind uświadomił sobie z niejakim zdziwieniem, że tak, chciałby. Rzecz nie w tym, że był zupełnie nie przyzwyczajony do towarzystwa kobiet, ale w tym, że zawsze sprowadzały kłopoty. Poza tym było faktem powszechnie znanym, że szkodzą zdolnościom magicznym. Chociaż musiał przyznać, że jego osobistym zdolnościom magicznym, zbliżonym do zdolności gumowego młotka, i tak niewiele mogło już zaszkodzić.

Czyli nie masz nic do stracenia, wtrąciło jego libido jedwabistym tonem myśli.

Dopiero w tej chwili Rincewind zdał sobie sprawę, że zabrakło czegoś istotnego. Przez chwilę się zastanawiał, nim wreszcie zrozumiał, co to takiego.

Od kilku minut nikt nie próbował mu niczego sprzedać. W Al Khali oznaczało to prawdopodobnie, że jest martwy.

On, Conena i Bagaż szli pustą, ocienioną alejką. Z oddali dobiegał gwar miasta, lecz bliżej otaczała ich jedynie pełna wyczekiwania cisza.

— Uciekli — stwierdziła Conena.

— Ktoś na nas napadnie?

— Możliwe. Trzech ludzi podąża za nami po dachach. Rincewind zerknął w górę w tej samej chwili, gdy trzech mężczyzn w luźnych czarnych szatach zeskoczyło lekko na ziemię tuż przed nimi. Obejrzał się i dostrzegł jeszcze dwóch wynurzających się zza rogu. Cała piątka ściskała długie, zakrzywione miecze, a choć dolne części twarzy mieli zakryte, było niemal pewne, że uśmiechają się złowrogo. Rincewind stuknął mocno w wieko Bagażu.

— Bierz ich — zaproponował.

Bagaż przez chwilę stał nieruchomo, po czym ruszył przed siebie i zatrzymał się obok Coneny. Wydawał się dość zadowolony z siebie i — co Rincewind spostrzegł ze zgrozą i zazdrością — nieco zakłopotany.

— Ty… Ty… — wykrztusił i kopnął go mocno. — Ty walizko! Zbliżył się do dziewczyny, która z zamyślonym uśmiechem przyglądała się intruzom.

— Co teraz? — zapytał. — Zaproponujesz im szybką trwałą? Mężczyźni podeszli nieco bliżej. Zauważył, że interesuje ich tylko Conena.

— Nie mam broni — oznajmiła.

— A gdzie się podział twój słynny grzebień?

— Został na statku.

— I nic nie masz?

Conena przesunęła się nieco, by jak najwięcej napastników mieć w polu widzenia.

— Mam parę spinek do włosów — wymamrotała kącikiem ust.

— Nadają się?

— Nie wiem. Nigdy nie próbowałam.

— To ty nas w to wplątałaś!

— Uspokój się. Myślę, że chcą nas tylko wziąć do niewoli.

— Dobrze ci mówić. To nie ty będziesz wystawiona jako specjalna oferta tygodnia.

Bagaż raz czy dwa trzasnął wiekiem, trochę niepewny, co właściwie robić. Jeden z mężczyzn ostrożnie wyciągnął miecz i ukłuł Rincewinda w kark.

— Widzisz? — ucieszyła się Conena. — Chcą nas gdzieś zabrać. — Zgrzytnęła zębami. — Och, nie! — mruknęła.

— O co chodzi?

— Nie mogę tego zrobić!

— Czego?

Chwyciła się rękami za głowę.

— Nie mogę oddać się w niewolę bez walki! — syknęła. — Słyszę, jak tysiąc barbarzyńskich przodków oskarża mnie o zdradę!

— Nie nabieraj mnie!

— Nie, naprawdę. To potrwa tylko chwilę. Poruszyła się błyskawicznie i najbliższy z napastników osunął się bezwładnie, bulgocząc cicho. Łokcie Coneny wbiły się w żołądki dwóch ludzi stojących za nią. Lewa dłoń przemknęła obok ucha Rincewinda i z dźwiękiem dartego jedwabiu powaliła mężczyznę za jego plecami. Piąty rzucił się do ucieczki, ale szybkie podcięcie przewróciło go na ziemię. Przy okazji ciężko uderzył głową w mur.

Conena zsunęła się z niego i usiadła zdyszana. Oczy jej błyszczały.

— Niechętnie się do tego przyznaję, ale od razu poczułam się lepiej — oświadczyła. — Oczywiście, straszna jest świadomość, że zdradziłam piękne tradycje fryzjerskiego fachu. Oj!

— Tak — mruknął ponuro Rincewind. — Zastanawiałem się, kiedy ich zauważysz.

Conena przebiegła spojrzeniem po szeregu łuczników, którzy pojawili się na krawędzi przeciwległego muru. Stali nieruchomo i obojętnie jak ludzie, którym zapłacono za wykonanie zadania. Ludzie, którym nie przeszkadza, jeśli zadanie przewiduje zabijanie innych ludzi.

— Pora na spinki — podpowiedział Rincewind.

Conena nie ruszyła się.

— Ojciec zawsze mi powtarza? — wyjaśniła — że bezcelowe jest podejmowanie bezpośredniego ataku na przeciwnika silnie uzbrojonego w efektywną broń miotającą.

Rincewind, który pamiętał styl wyrażania się Conena, spojrzał na nią z niedowierzaniem.

— Tak dosłownie — dodała — to mówił, żeby nie kopać się po tyłkach z jeżozwierzem.


Spelter z lękiem myślał o śniadaniu.

El Zastanawiał się, czy nie powinien porozmawiać z Cardingiem. Miał jednak nieprzyjemne przeczucie, że stary mag nie zechce go słuchać, a gdyby nawet, to nie uwierzy. Szczerze mówiąc, sam nie był pewien, czy wierzy…

Owszem, był pewien. Nigdy tego nie zapomni, chociaż zamierzał starać się z całych sił.

Jeden z problemów związanych z mieszkaniem w tym okresie na Uniwersytecie polegał na tym, że budynek, w którym człowiek zasypiał, prawdopodobnie nie był tym samym, w którym się budził. W wyniku przypadkowych wyładowań magii pokoje miały zwyczaj przekształcania się i przemieszczania. Magia gromadziła się w dywanach i przekazywała magom tak potężny ładunek, że samo uściśnięcie komuś dłoni było pewnym sposobem, by go w coś zamienić. Statyczny ładunek magii przekraczał wręcz pojemność obszaru, który powinien ją utrzymać. Jeśli szybko nie znajdzie się jakaś rada, to wkrótce nawet zwykli ludzie będą jej mogli używać — myśl przejmująca chłodem, ale nie taka, którą Spelter zbyt długo by się martwił; jego umysł był już tak pełen przejmujących chłodem myśli, że mógłby służyć za agregat lodówki.

Zresztą zwykła domowa geografia nie była jedynym problemem. Straszliwe ciśnienie taumaturgicznego przypływu oddziaływało nawet na jedzenie. Uniesione z talerza na widelcu risotto, kiedy dotarło do ust, mogło się okazać czymś całkiem innym. Jeśli człowiek miał szczęście, to czymś niejadalnym. Jeśli miał pecha, to jadalnym, ale zapewne nie czymś, o czym chciałby myśleć jako o potrawie, albo co gorsza potrawie na wpół zjedzonej.

Spelter znalazł Coina w czymś, co wczoraj w nocy było komórką na miotły. I jedynie dlatego, że nigdy nie słyszał o hangarach lotniczych, teraz nie wiedział, do czego to pomieszczenie porównać. Zresztą trzeba przyznać, że hangary rzadko miewają marmurowe posadzki i posągi pod ścianami. Kilka mioteł i niewielkie pogięte wiadro w kącie wydawały się całkiem nie na miejscu. Choć nie tak bardzo jak połamane stoły w byłym Głównym Holu, który — z powodu działania zalewających budynek fal magii — zmalał do rozmiarów czegoś, co Spelter, gdyby tylko ją widział, nazwałby ciasną budką telefoniczną.

Z najwyższą ostrożnością wsunął się do pokoju i zajął miejsce w radzie magów. Powietrze było gęste i lepkie od mocy.

Spelter stworzył krzesło obok Cardinga, usiadł i pochylił się do niego.

— Nigdy nie uwierzysz… — zaczął.

— Ciszej! — syknął Carding. — To zadziwiające… Coin siedział na stołku pośrodku kręgu. Jedną rękę opierał na lasce, drugą wyciągał przed siebie. Trzymał w niej coś małego, białego i owalnego. To coś było dziwnie zamglone. Spelter pomyślał, że to wcale nie coś małego i oglądanego z bliska. To było ogromne, ale bardzo dalekie. A chłopiec trzymał to w dłoni.

— Co on robi? — spytał szeptem Spelter.

— Nie jestem całkiem pewien — odpowiedział cicho Carding. — O ile mogliśmy zrozumieć, tworzy nowy dom dla magów.

Wstęgi kolorowego światła zafalowały wokół niewyraźnego owoidu niczym błyskawice dalekiej burzy. Blask rozjaśnił od dołu skupioną twarz Coina. Przypominała maskę.

— Nie bardzo rozumiem, jak się tam zmieścimy — zauważy} kwestor. — Carding, wczoraj w nocy widziałem…

— Skończone — oznajmił Coin.

Podniósł jajo, od czasu do czasu rozbłyskujące wewnętrznym światłem i wypuszczające wąskie białe promienie. Nie tylko jest bardzo odległe, pomyślał Spelter, ale też niewiarygodnie ciężkie. Przekraczało zwykły ciężar i sięgało na drugi brzeg, w przedziwną negatywną krainę, gdzie ołów byłby próżnią. Raz jeszcze złapał Cardinga za rękaw.

— Słuchaj, to ważne, słuchaj, kiedy zajrzałem…

— Naprawdę wolałbym, żebyś przestał.

— Ale laska, jego laska, to nie…

Coin wstał i wskazał laską w ścianę, gdzie natychmiast pojawiły się drzwi. Wyszedł przez nie, nie czekając na pozostałych magów. Pobiegli za nim, jak ogon biegnie za kometą. Przeszedł przez ogród nadrektora i nie zatrzymał się, póki nie stanął nad brzegiem Ankh. Rosło tu kilka starych rosochatych wierzb, a rzeka płynęła — a przynajmniej przesuwała się — przez szerokie zakole wokół niewielkiej, pełnej kijanek łąki, nazywanej dość optymistycznie Rozkoszą Magów. W letnie wieczory, kiedy wiatr dmuchał w stronę rzeki, była to miła okolica — w sam raz na popołudniową przechadzkę.

Ciepła srebrzysta mgiełka wciąż spowijała miasto, gdy Coin przemaszerował po wilgotnej trawie i stanął pośrodku. Rzucił jajo, które podryfowało delikatnym łukiem i spadło z chlupnięciem.

Obejrzał się na magów.

— Cofnijcie się — rozkazał. — I bądźcie gotowi do ucieczki. Wymierzył swą oktironową laskę w zagłębiony w błocie obiekt. Promień oktarynowego światła wystrzelił z czubka i uderzył w jajo, eksplodując fontanną iskier, pozostawiających w oczach niebieskie i fioletowe plamy powidoków.

Nastąpiła cisza. Kilkunastu magów wpatrywało się wyczekująco. Wiatr potrząsnął wierzbami w sposób zupełnie nie tajemniczy.

Poza tym nic się nie stało.

— Hm… — zaczął Spelter.

I wtedy poczuli pierwsze drżenie. Kilka liści opadło z gałęzi, gdzieś w dali przestraszony wodny ptak poderwał się do lotu.

Dźwięk rozpoczął się jako niski zgrzyt, raczej wyczuwalny niż słyszalny, jakby stopy nagle stały się uszami. Drzewa zadygotały, a wraz z nimi jeden czy dwóch magów.

Błoto wokół jaja zaczęło bulgotać.

I wybuchło.

Ziemia rozchyliła się jak skórka cytryny. Strugi dymiącego błota ochlapały magów, odskakujących pod osłonę drzew. Jedynie Coin, Spelter i Carding pozostali na miejscu, by patrzeć, jak z łąki wyrasta lśniący biały budynek, odrzucając na boki murawę i ziemię. Inne wieże wystrzeliły z gruntu za nimi, a rosnące w powietrzu blanki łączyły je ze sobą.

Spelter zaskomlał cicho, kiedy ziemia rozpłynęła mu się pod stopami, zastąpiona nakrapianymi srebrzyście kamiennymi płytami. Zatoczył się, gdy podłoże wypiętrzyło się niepowstrzymanie, niosąc całą trójkę wysoko ponad korony drzew.

Szczyty dachów Uniwersytetu przesunęły się obok i znik-nęły w dole. Ankh-Morpork rozłożyło się niby mapa, ze schwytanym wężem rzeki i niewyraźnymi plamami równin dookoła. Spelterowi przytkało uszy, ale wznosili się nadal, coraz wyżej. Do chmur.

Przemoknięci i zmarznięci wynurzyli się w gorącym blasku słońca. Pokrywa chmur rozciągała się pod nimi na wszystkie strony. Inne wieże podnosiły się dookoła, migocząc oślepiająco w ostrym świetle dnia.

Carding przyklęknął niezgrabnie i ostrożnie zbadał posadzkę. Skinął na Speltera, by poszedł za jego przykładem.

Spelter dotknął powierzchni gładszej niż kamień. W dotyku byłaby jak lód, gdyby lód był lekko ciepły, a wyglądała jak kość słoniowa. Co prawda nie była całkiem przejrzysta, ale sprawiała wrażenie, że bardzo by chciała.

Miał uczucie, że gdyby zamknął oczy, nie potrafiłby jej wyczuć.

Spojrzał w oczy Cardinga.

— Nie patrz, hm, na mnie — powiedział. — Ja też nie wiem, co to jest.

Obejrzeli się na Coina.

— To magia — wyjaśnił chłopiec.

— Tak, panie, ale z czego to jest zrobione? — spytał Carding.

— Jest zrobione z magii. Z pierwotnej magii. Zestalonej. Zakrzepłej. Odnawianej z sekundy na sekundę. Czy potraficie sobie wyobrazić lepszy budulec dla nowego domu czarodzicielstwa?

Laska błysnęła nagle, rozpraszając chmury. Pod nimi pojawił się świat Dysku. Z tej wysokości widzieli, że to istotnie dysk, przypięty do niebios centralnym szczytem Cori Celesti, gdzie mieszkali bogowie. Było tam Okrągłe Morze, tak bliskie, że można by stąd do niego wskoczyć; byt ogromny, spłaszczony perspektywą kontynent Klatchu. Krańcowy Wodospad wokół krawędzi świata wyglądał jak roziskrzona wstęga.

— Jest za wielki — wymamrotał Spelter bez tchu.

Świat, w którym żył do tej pory, rozciągał się niewiele dalej niż bramy Uniwersytetu. I to mu odpowiadało. Człowiek dobrze się czuje w świecie takich rozmiarów. Z pewnością zaś nie czuje się dobrze pól mili nad ziemią, stojąc na czymś, czego — w pewnym fundamentalnym sensie — wcale nie ma.

Ta myśl go zaszokowała. Byt przecież magiem, a martwił się o magię.

Wycofał się ostrożnie i stanął obok Cardinga.

— Spodziewałem się czegoś innego — stwierdził starszy mag.

— Hm?

— Stąd wydaje się mniejszy, nie sądzisz?

— Właściwie to sam nie wiem. Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć…

— Popatrz na Ramtopy. Mógłbyś niemal dosięgnąć ich ręką. Spoglądali ku oddalonemu o sześćset mil potężnemu łańcuchowi górskiemu, lśniącemu, białemu i zimnemu. Podobno wędrując ku Osi przez ukryte doliny Ramtopów można w zamarzniętych krainach wokół Cori Celesti odnaleźć tajemną dziedzinę Lodowych Gigantów, uwięzionych po swej ostatniej wielkiej bitwie z bogami. W tamtych dniach góry byty zaledwie wyspami w ogromnym morzu lodu, i lód nadal je okrywał. Coin uśmiechnął się promiennie.

— Co mówiłeś, Carding? — zapytał.

— Doskonała widoczność, panie. Wydaje się, że są tak bliskie i małe. Powiedziałem, że można ich niemal dosięgnąć.

Coin uciszył go gestem. Wyciągnął chude ramię i podwinął rękaw, co zgodnie z tradycją oznaczało, że za chwilę bez żadnych sztuczek dokona czaru. Potem sięgnął, a kiedy się odwrócił, zaciskał palce na czymś, co bez cienia wątpliwości było garścią śniegu.

Obaj magowie patrzyli w oszołomieniu, jak topi się i ścieka na posadzkę.

Coin parsknął śmiechem.

— Tak trudno wam uwierzyć? — rzucił. — Czy mam zebrać perły z brzegów Krulla nad krawędzią albo piasek z Wielkiego Nefu? Czy wasza dawna magia potrafiła tego dokonać?

Spelterowi wydało się, że głos chłopca nabrał metalicznego brzmienia. Coin przyglądał im się badawczo.

Po chwili Carding westchnął.

— Nie — powiedział niezbyt głośno. — Przez cale życie szukałem magii, a znalazłem tylko kolorowe światła, drobne sztuczki i stare, zeschłe księgi. Magia niczego nie uczyniła dla świata.

— A jeśli powiem, że zamierzam rozwiązać Obrządki i zamknąć Uniwersytet? Oczywiście jednak moi najbliżsi doradcy otrzymają odpowiednie godności.

Kostki maga zbielały, ale wzruszył tylko ramionami.

— Niewiele można powiedzieć — rzekł. — Po co komu świeca w południe?

Coin spojrzał na Speltera. Jego laska także. Filigranowe rzeźbienia obserwowały go zimno. Jedno z nich, tuż pod wierzchołkiem, nieprzyjemnie przypominało brew.

— Milczysz, Spelter. Chyba się zgadzasz?

Nie. Świat dysponował kiedyś czarodzicielstwem i zrezygnował z niego dla magii. To nie dla nas. Było w nim coś niedobrego, ale zapomnieliśmy, co to takiego. Lubiłem magię. Nie poruszała świata. Pasowała. Była odpowiednia. Zawsze chciałem być magiem i niczym więcej.

Spuścił głowę.

— Tak — wyszeptał.

— To dobrze — stwierdził Coin z satysfakcją.

Podszedł do brzegu wieży i spojrzał w dół, na plan ulic Ankh-Morpork. Wieża Sztuk sięgała ledwie dziesiątej części wysokości, na jakiej się znaleźli.

— Jak sądzę… — zaczął. — Jak sądzę, powinniśmy odprawić ceremonię w przyszłym tygodniu, o pełni księżyca.

— Ehm… Pełnia księżyca będzie dopiero za trzy tygodnie — zauważył Carding.

— W przyszłym — powtórzył Coin. — Jeśli mówię, że księżyc będzie w pełni, to nikt nie będzie się sprzeczał. — Wciąż wpatrywał się w maleńkie zabudowania Uniwersytetu. Po chwili wskazał coś palcem. — Co to jest?

Carding wyciągnął szyję.

— Hm. Biblioteka. Tak. To Biblioteka. Hm.

Zapadła cisza tak pełna napięcia, aż Carding poczuł, że oczekuje się od niego czegoś więcej. Cokolwiek będzie lepsze od tego milczenia.

— Tam trzymamy księgi. Dziewięćdziesiąt tysięcy tomów. Prawda. Spelter?

— Hm? A tak. Mniej więcej dziewięćdziesiąt tysięcy. Coin wsparł się na lasce.

— Spalcie je — powiedział. — Spalcie je wszystkie.


Północ pyszniła się swym czarnym kostiumem na korytarzach Niewidocznego Uniwersytetu. Spelter, czując się o wiele mniej pewnie niż ona, skradał się w stronę obojętnych drzwi Biblioteki. Zapukał, a dźwięk odbił się w opustoszałym budynku echem tak głośnym, że mag musiał oprzeć się o ścianę i czekać, aż serce się uspokoi.

Po chwili usłyszał zgrzyt, jakby ktoś odsuwał na bok ciężki mebel.

— Uuk?

— To ja.

— Uuk?

— Spelter.

— Uuk.

— Słuchaj! Musisz stąd uciekać! On chce spalić Bibliotekę!

Odpowiedzią była cisza.

Spelter osunął się na kolana.

— I on to zrobi — wyszeptał. — Pewnie mnie zmusi do tego… Ta jego laska, hm, wie o wszystkim, co się dzieje. I wie, że ja o tym wiem… Proszę, pomóż mi…

— Uuk?

— Zeszłej nocy zajrzałem do jego pokoju i laska… laska jaśniała… Stała na środku jak latarnia, a chłopiec leżał na łóżku i szlochał. Czułem, że sięga do niego, uczy go, szepcze straszne rzeczy, a potem mnie zobaczyła, musisz mi pomóc, tylko ty nie wpadłeś pod…

Spelter urwał. Twarz mu znieruchomiała. Odwrócił się bardzo wolno i wbrew swej woli, ponieważ coś łagodnie wprawiało go w ruch wirowy.

Wiedział, że Uniwersytet jest pusty. Wszyscy przeprowadzili się do Nowej Wieży, gdzie najskromniejszy ze studentów miał apartament wspanialszy niż dawniej najpoważniejsi magowie.

Laska wisiała w powietrzu o kilka stóp od niego. Lśniła lekko oktarynowym blaskiem.

Wyprostował się czujnie i zwrócony plecami do ściany, wpatrzony w laskę, sunął wzdłuż muru, aż dotarł do końca korytarza. Na rogu zauważył, że laska, nie ruszając się z miejsca, wykonała obrót wokół osi, gotowa ruszyć za nim.

Krzyknął niegłośno, podkasał szatę i puścił się biegiem.

Laska znalazła się przed nim. Wyhamował z poślizgiem i stanął bez ruchu, próbując odzyskać oddech.

— Nie boję się ciebie — skłamał.

Odwrócił się na pięcie i odmaszerował w innym kierunku. Pstryknął palcami, stwarzając pochodnię jarzącą się białym płomieniem. Tylko oktarynowa aureola zdradzała jego magiczne pochodzenie.

I znowu laska znalazła się przed nim. Światło pochodni zostało wessane, zmieniło się w wąski, brzęczący strumień białego ognia, który rozbłysnął i zniknął z cichym puknięciem.

Czekał; oczy łzawiły mu, zmęczone błękitnymi powidokami. Jeśli jednak laska wciąż tam była, chyba nie zamierzała wykorzystywać swojej przewagi. Kiedy odzyskał wzrok, po lewej stronie zauważył ciemną plamę: schody do kuchni.

Rzucił się w tamtą stronę, przeskakiwał niewidoczne stopnie, wreszcie ciężko i niespodziewanie wylądował na nierównej posadzce. Nieco księżycowego blasku sączyło się tutaj przez dalekie zakratowane okienko i Spelter wiedział, że gdzieś tam jest wyjście na świat.

Bolały go kostki nóg, a szum własnego oddechu huczał w uszach, jakby całą głowę wsadził do morskiej muszli. Zataczając się nieco, Spelter ruszył przez nieskończoną pustynię podłogi.

Jakieś przedmioty brzęczały mu pod stopami. Oczywiście, zniknęły stąd szczury, ale kuchnia była ostatnio zaniedbana. Uniwersyteccy kucharze należeli do najlepszych na świecie, ale teraz każdy z magów potrafił wyczarować posiłki niedostępne zwykłej sztuce kulinarnej. Wielkie miedziane patelnie wisiały zapomniane na ścianach, tracąc z wolna swój połysk, a kuchenne paleniska pod gigantycznym łukiem komina wypełniał jedynie wystygły popiół…

Laska leżała w poprzek drzwi niczym sztaba. Odwróciła się, gdy Spelter podszedł bliżej, i na moment zawisła pionowo, promieniując aurą zimnej wrogości. A potem bezszelestnie ruszyła w jego stronę.

Cofnął się, ślizgając na poplamionych tłuszczem kamieniach. Coś uderzyło go z tyłu po udach i krzyknął, ale gdy sięgnął za siebie, znalazł tylko pień do rąbania mięsa.

Palce obmacywały nerwowo nierówną powierzchnię, aż wbrew wszelkiej nadziei natrafiły na wbity w drewno tasak. I zacisnęły się na rękojeści.

Spelter tracił oddech, tracił cierpliwość, tracił poczucie miejsca i czasu, a był tak przerażony, że niemal tracił rozum.

Kiedy więc laska zatrzymała się przed nim, wyrwał tasak, uniósł go i z półobrotu uderzył z całą siłą, na jaką było go jeszcze stać.

I znieruchomiał. Wszystkie jego magiczne instynkty protestowały głośno przeciwko zniszczeniu takiej potęgi, mocy, która może przecież być wykorzystana. Wykorzystana przez niego…

Laska przekręciła się tak, że jej oś mierzyła prosto w Speltera.

O kilka korytarzy dalej bibliotekarz opierał się plecami o drzwi Biblioteki i wpatrywał w migoczące na podłodze niebieskie i białe rozbłyski. Usłyszał daleki łoskot wyładowania czystej energii: dźwięk, który zaczynał się nisko, a kończył na wysokościach niedostępnych nawet dla Szczekacza, osłaniającego głowę łapami.

Potem zabrzmiał stłumiony, całkiem zwyczajny szczęk, jaki mógłby wydawać nadpalony i poskręcany tasak, padając na posadzkę.

Był to głos sprawiający, że następująca po nim cisza przetacza się niby ciepła, aksamitna lawina.

Bibliotekarz owinął się tą ciszą jak płaszczem i popatrzył na niezliczone szeregi książek, pulsujące lekko blaskiem własnej mocy magicznej. Półka po półce, spoglądały w dół, na niego[13]. Słyszały. Wyczuwał ich lęk.

Przez kilka minut orangutan stał nieruchomo jak posąg, aż wreszcie podjął decyzję. Podpierając się rękami przeszedł do biurka i po długich poszukiwaniach odnalazł ciężki pierścień obwieszony kluczami. Potem odwrócił się i stanął pośrodku podłogi.

— Uuk — powiedział bardzo stanowczym tonem.

Książki przysunęły się do krawędzi półek. Słuchały z najwyższą uwagą.


— Co to za miejsce? — zdziwiła się Conena. Rincewind rozejrzał się dookoła i spróbował zgadnąć. Wciąż przebywali w sercu Al Khali. Słyszał dobiegający zza murów miejski gwar. Ale pośrodku miasta ktoś opróżnił sporą przestrzeń, ogrodził ją i posadził ogród tak romantycznie naturalny, że wyglądał równie realistycznie, co cukrowe prosię.

— Wydaje się, że ktoś murem otoczył duży kawał miasta. Możliwe, że zaklętym — zaryzykował.

— Dziwny pomysł — stwierdziła Conena.

— A jakie tu mają religie… Kiedy umierasz, rozumiesz, to idziesz do mniej więcej takiego ogrodu, gdzie cały czas gra mniej więcej taka muzyka i… i… — zająknął się, zakłopotany. — I jest sorbet i… i młode kobiety.

Conena oceniła spojrzeniem ogród z jego pawiami, wykwintnymi altanami i nieco zasapanymi fontannami. Kilkanaście spoczywających tu i tam kobiet obserwowało ją obojętnie. Ukryta orkiestra smyczkowa grała złożoną melodycznie klatchiańską muzykę bhong.

— Ja nie umarłam — oznajmiła. — Jestem pewna, że bym o tym pamiętała. Zresztą ja zupełnie inaczej wyobrażam sobie raj. — Zerknęła krytycznie na półleżące postacie i dodała: — Zastanawiam się, kto je czesze.

Czubek miecza ukłuł ją w kark i oboje ruszyli krętą ścieżką w stronę niewielkiego, okrytego kopułą pawilonu otoczonego oliwnym gajem. Zmarszczyła czoło.

— A poza tym nie lubię sorbetu.

Rincewind zrezygnował z komentarza. Był zajęty badaniem stanu własnego umysłu i to, co tam znalazł, wcale mu się nie spodobało. Miał przerażające uczucie, że właśnie się zakochuje.

Z pewnością wykrył u siebie wszystkie klasyczne objawy: spocone dłonie, wrażenie gorąca w brzuchu, dziwne uczucie, że skóra na piersi zrobiona jest z naciągniętej gumy I jeszcze — za każdym razem, gdy Conena się odzywała — uczucie, że ktoś przesuwa mu po grzbiecie gorące stalowe ostrze.

Spojrzał na Bagaż, maszerujący ze stoickim spokojem obok niego, i rozpoznał te same objawy.

— Ty też? — zapytał.

Być może było to tylko odbicie słońca na poobijanym wieku, ale zdawało się, że na jedną chwilę stało się ono czerwieńsze niż zazwyczaj.

Oczywiście, myślącą gruszę charakteryzuje tego typu tajemnicze psychiczne połączenie z właścicielem… Rincewind pokręcił głową. To by wyjaśniało, dlaczego Bagaż stracił swój zwykły, złowrogi charakter.

— Nic z tego nie wyjdzie — oświadczył. — Rozumiesz, ona jest kobietą, a ty… — Urwał. — No, czymkolwiek jesteś, to jesteś drewniany. To się nie uda. Ludzie by gadali…

Odwrócił się i popatrzył ponuro na czarno odzianego strażnika.

— No i czego się gapisz? — zapytał gniewnie. Bagaż przysunął się do Coneny. Szedł tuż za nią, tak blisko, że kopnęła go i otarła sobie kostkę.

— Odczep się — burknęła i kopnęła go znowu, tym razem celowo.

Gdyby Bagaż mógł posiadać wyraz twarzy, to teraz spoglądałby na nią z wyrazem zdumienia i zawodu.

Pawilon przed nimi był ozdobną kopułą kształtu cebuli, wysadzaną szlachetnymi kamieniami i opartą na czterech kolumnach. Wnętrze zaścielały poduszki, na których leżał dość tęgi mężczyzna w średnim wieku, w otoczeniu trzech młodych kobiet. Miał na sobie purpurową szatę haftowaną złotą nicią, one zaś — o ile Rincewind zdołał się zorientować — demonstrowały, że sześć pokrywek, słoiczków i kilka łokci firanki może przebyć daleką drogę, chociaż… — zadrżał — niedostatecznie daleką.

Mężczyzna coś pisał. Podniósł głowę.

— Pewnie nie znacie dobrego rymu do „szeroki” — zapytał zrezygnowany.

— Obłoki? — podpowiedział Rincewind. — Tłoki?

— Zwłoki? — zaproponowała Conena ze sztuczną wesołością. Mężczyzna zawahał się.

— Zwłoki mi się podobają — mruknął. — Otwierają pewne możliwości. Tak, zwłoki mogą się nadać. A przy okazji, przysuńcie sobie poduszkę. Dlaczego tak stoicie?

— To przez te sznury — wyjaśniła Conena.

— Mam alergię na zimną stal — dodał Rincewind.

— To doprawdy irytujące — stwierdził mężczyzna. Klasnął w dłonie tak ciężkie od pierścieni, że dźwięk przypominał raczej dzwonienie. Natychmiast podeszli dwaj strażnicy i rozcięli więzy, po czym cały oddział rozpłynął się bez śladu. Co prawda Rincewind był nieprzyjemnie świadom dziesiątków ciemnych oczu obserwujących ich z okolicznego listowia. Zwierzęcy instynkt podpowiadał mu, że choć z pozoru pozostali z Conena sami z mężczyzną, jeden agresywny ruch wystarczy, by świat zmienił się w kłujące i bardzo bolesne miejsce. Usiłował promieniować spokojem i wszechogarniającą przyjaźnią. Starał się znaleźć coś do powiedzenia.

— No cóż… — zaczął, spoglądając na brokatowe kotary, wysadzane rubinami kolumny i haftowane złotem poduszki. — Pięknie urządziłeś to miejsce, panie. Wręcz… — Szukał dostatecznie opisowej frazy. — Wręcz cudem jest ów kontrast ogrodu i miasta…

— Wszyscy staramy się dążyć do prostoty — westchnął mężczyzna, wciąż pisząc pracowicie. — Skąd się tu wzięliście? Co nie znaczy, że nie jest przyjemnością spotkać innych podopiecznych muzy poezji.

— Zostaliśmy tu przyprowadzeni — odparła Conena.

— Przez ludzi z mieczami — dodał Rincewind.

— Drodzy przyjaciele, oni robią to jedynie, aby nie wyjść z wprawy. Może macie ochotę?

Pstryknął palcami na jedną z dziewcząt.

— Tego… może nie teraz — zaczął Rincewind, ale ona podniosła tylko talerz złocistobrązowych podłużnych ciasteczek i podała mu skromnie. Spróbował jednego. Było cudowne: słodkie i chrupiące, smakowało lekko miodem. Wziął jeszcze dwa.

— Przepraszam — wtrąciła Conena. — Ale kim jesteś, panie? I gdzie jesteśmy?

— Nazywam się Kreozot i jestem szeryfem Al Khali — wyjaśnił tęgi mężczyzna. — A to moja Pustelnia. Każdy się stara, jak może.

Rincewind zakrztusił się miodowym paluszkiem.

— Chyba nie ten Kreozot z „Bogaty jak Kreozot”? — zapytał.

— To byt mój najdroższy ojciec. Ja, szczerze mówiąc, jestem jeszcze bogatszy. Kiedy posiada się wielkie ilości pieniędzy, niełatwo jest osiągnąć prostotę. — Westchnął. — Ale staram się.

— Mógłbyś spróbować je rozdać — zaproponowała Conena. Westchnął znowu.

— Wiesz chyba, że to nie takie łatwe. Nie. Po prostu trzeba próbować z wielkim nakładem środków zrobić jak najmniej.

— Ale nie… Posłuchaj! — zawołał Rincewind, wypluwając okruchy ciastka. — To znaczy, mówią przecież, że wszystko, czego tkniesz, zmienia się w złoto! Na miłość bogów!

— Wyjście do toalety może być trochę trudne — zauważyła żartobliwie Conena. — Przepraszam.

— Człowiek słyszy o sobie takie historie — odparł Kreozot, udając, że nie dosłyszał. — To męczące. Jakby bogactwo było czymś istotnym. Prawdziwe skarby leżą w skarbcach literatury.

— Ten Kreozot, o którym ja słyszałam — oświadczyła z namysłem Conena — był przywódcą bandy, no… szalonych zabójców Pierwszych Asassynów, budzących strach na całym kontynencie Klatchu. Nie chciałam cię urazić, panie.

— A tak. To mój kochany tatuś — przyznał Kreozot junior. — Hashashimi. Niezwykły pomysł[14]. Ale niezbyt skuteczni. Dlatego zamiast nich wynajęliśmy Thugów.

— Aha… Nazwani tak od sekty religijnej — domyśliła się Conena.

Kreozot spojrzał na nią w zamyśleniu.

— Nie — rzekł powoli. — Nie wydaje mi się. Nazwaliśmy ich chyba od ich zwyczaju przeciskania ludziom twarzy przez tył głowy. Okropność.

Podniósł pergamin, na którym pisał, i mówił dalej:

— Wolę raczej aktywność umysłu. Dlatego kazałem przerobić centrum miasta w Pustelnię. Bardzo pomaga przepływowi myśli. Każdy się stara, jak może. Pozwolicie, że przeczytam wam moje ostatnie oeuvre?

Co? — zapytał Rincewind, który nie nadążał.

Kreozot wyciągnął przed siebie tłustą dłoń i zadeklamował:

Pod drzewem letni pałac, a w górze obłoki,

Butelka wina, chleb, kuskus z jagnięcia

z cukinią, smażone języczki pawi, kebab, mrożony

sorbet, rozmaite słodycze na tacy

i Ciebie wybór szeroki

śpiewa przy mnie w Pustelni,

Pustelnia zaś…

Przerwał i w zadumie sięgnął po pióro.

— Chyba jednak zwłoki nie będą tu pasować — stwierdził. — Kiedy się lepiej zastanowić…

Rincewind spojrzał na przystrzyżone gałęzie, starannie poukładane kamienie i wysoki mur dookoła. Jedna z Ciebie mrugnęła do niego.

— To jest Pustelnia? — upewnił się.

— Moi ogrodnicy, jak sądzę, uwzględnili tu wszystkie zasadnicze cechy. Całe lata poświęcili, by nurt strumieni uczynić dostatecznie krętym. Mam informację z wiarygodnych źródeł, że można tu znaleźć wizję surowej wspaniałości i zapierającego dech naturalnego piękna.

— I skorpiony — dodał Rincewind, sięgając po kolejne miodowe ciasteczko.

— Nic mi o tym nie wiadomo — zapewnił poeta. — Skorpiony wydają mi się mało poetyckie. Szarańcza i miód leśny są bardziej odpowiednie, wedle klasycznych reguł poetyki. Chociaż jakoś nie mogę w sobie wzbudzić sympatii do insektów.

— Zawsze sądziłam, że te owady, które ludzie jadają na pustkowiu, to naprawdę nie owady, tylko owoce jakiegoś drzewa[15] — zauważyła Conena. — Ojciec zawsze mówił, że są całkiem smaczne.

— Nie insekty’? — upewnił się Kreozot.

— Raczej nie.

Władca skinął głową Rincewindowi.

— W takim razie możesz je skończyć — rzekł. — Chrupiące paskudztwa. … Nigdy nie rozumiałem, czemu muszę się z nimi męczyć.

— Nie chciałabym wydać się niewdzięczną — zawołała Conena, przekrzykując gorączkowy kaszel Rincewinda. — Ale dlaczego kazałeś nas tu sprowadzić, panie?

— Dobre pytanie. — Kreozot przez kilka sekund wpatrywał się w nią tępo, jakby usiłował coś sobie przypomnieć. — Istotnie, jesteś bardzo atrakcyjną młodą kobietą — stwierdził w końcu. — Nie grasz przypadkiem na harfie?

— A ile ona ma ostrzy?

— Szkoda — mruknął władca. — Specjalnie kazałem ją sprowadzić.

— Ojciec nauczył mnie grać na harmonijce — przypomniała sobie Conena.

Wargi Kreozota poruszyły się bezgłośnie, jakby rozważał w myślach tę propozycję.

— Nie — stwierdził w końcu. — Jakoś nie pasuje. Ale dziękuję za dobre chęci. — Raz jeszcze obejrzał ją z uwagą. — A wiesz, rzeczywiście pięknie wyglądasz. Czy ktoś ci już powiedział, że masz szyję niby wieża z kości słoniowej?

— Nigdy.

— Szkoda — powtórzył Kreozot.

Poszukał między poduszkami i wyjął nieduży dzwonek. Potrząsnął.

Po chwili zza pawilonu wynurzyła się posępna, wysoka postać.

Mężczyzna wyglądał na kogoś, kto potrafiłby bez zginania przecisnąć się przez korkociąg, a coś w jego oczach mogłoby zniechęcić przeciętnego wściekłego szczura i skłonić go do szybkiej i dyskretnej ucieczki.

Człowiek ten, można by powiedzieć, nosił tytuł Wielkiego Wezyra niemal wypisany na twarzy. Nikt nie mógłby go niczego nauczyć w przedmiocie wydziedziczania wdów i więzienia wrażliwych młodych ludzi w grotach rzekomo pełnych klejnotów. Jeśli chodzi o brudną robotę, to prawdopodobnie napisał o niej książkę, albo — co pewniejsze — komuś ją ukradł.

Na głowie miał turban ze sterczącym pośrodku szpiczastym kapeluszem. I miał też długie wąsy, co chyba oczywiste.

— Jesteś, Abrimie — rzucił Kreozot.

— Wasza Wysokość mnie wzywał?

— To mój Wielki Wezyr — przedstawił go szeryf.

— Tak myślałem — mruknął do siebie Rincewind.

— Ci ludzie… Dlaczego ich tu sprowadziliśmy?

Wezyr poruszył wąsem, zapewne skracając termin kolejnym dziesięciu dłużnikom.

— Kapelusz, Wasza Wysokość — powiedział. — Kapelusz, jak zapewne pamiętasz.

— A tak. Fascynujący. Gdzie go schowaliśmy?

— Chwileczkę — przerwał niespokojnie Rincewind. — Ten kapelusz… Nie jest przypadkiem szpiczasty i trochę podniszczony, mnóstwem ozdób? Jakieś koronki i w różne takie… — Zawahał się. — Nikt chyba nie próbował go wkładać?

— Bardzo wyraźnie nas ostrzegł, żeby tego nie robić — odparł Kreozot. — Więc Abrim, oczywiście, kazał go przymierzyć jakiemuś niewolnikowi. A ten powiedział, że rozbolała go głowa.

— Uprzedził także, że wkrótce tu przybędziecie — dodał wezyr, ruchem głowy wskazując Rincewinda. — A zatem uznałem… to znaczy szeryf uznał, że może powiecie nam coś więcej o tym niezwykłym obiekcie.

Istnieje pewien ton głosu zwany pytającym. Wezyr go użył; lekki nacisk sugerował, że jeśli szybko nie dowie się czegoś o kapeluszu, ma w planach rozmaite czynności, w opisie których wystąpią; takie słowa jak „rozpalone do czerwoności” i „noże”. Naturalnie, wszyscy Wielcy Wezyrowie zawsze wyrażają się w ten sposób. Zapewne kończą jakąś specjalną szkołę.

— Strasznie się cieszę, że go znaleźliście — oznajmił Rincewind. Ten kapelusz to gngngnh…

— Przepraszam najmocniej, ale nie zrozumiałem — rzekł Abrim. Skinięciem ręki nakazał dwóm ukrytym strażnikom, by podeszli bliżej. — Straciłem fragment po tym, jak ta młoda dama… — Skłonił się Conenie. — …trafiła cię łokciem w ucho.

— Sądzę — wtrąciła Conena uprzejmie, lecz stanowczo — że powinniśmy go zobaczyć.

Pięć minut później, ze swego miejsca w skarbcu szeryfa, kapelusz powiedział: Nareszcie. Czemu tak długo?


Rincewind i Conena prawdopodobnie mają wkrótce paść ofiarą morderczego ataku. Coin ma właśnie zwrócić się do zgromadzonych i zalęknionych magów z przemówieniem na temat zdrady. Dysk ma niedługo znaleźć się pod dyktatorską władzą magii. Chwila jest więc odpowiednia, by poruszyć temat poezji i natchnienia.

Na przykład szeryf z swojej bijou pustelni właśnie przerzucił kilka stron wierszy, zamierzając poprawić strofy zaczynające się od:

Powstań! Gdyż ranek w filiżance dnia

Łyżeczką upuszczoną nocne gwiazdy precz gna.

Westchnął, bowiem rozpalone wersy płonące w wyobraźni nigdy jakoś nie dawały się zapisać dokładnie tak, jakby tego pragnął.

Szczerze mówiąc, było to całkiem niemożliwe.

To smutne, ale ciągle zdarzają się takie rzeczy.

W wielowymiarowych światach multiversum jest faktem powszechnie znanym i uznanym, że duża część naprawdę wielkich odkryć zawdzięcza swe istnienie jednej krótkiej chwili natchnienia. Oczywiście, poprzedzają ciężka praca, ale tym, co domyka teorię, jest widok — powiedzmy — spadającego jabłka, parującego garnka czy wody przelewającej się przez brzeg wanny. Coś zaskakuje w głowie obserwatora i wszystko układa się po kolei. Kształt łańcuchów DNA, jak głosi popularna opowieść, zawdzięcza swe odkrycie przypadkowemu widokowi spiralnych schodów w chwili, gdy umysł naukowca znajdował się we właściwej temperaturze receptywnej. Gdyby uczony skorzystał z windy, cała nauka genetyki mogłaby dziś wyglądać całkiem inaczej[16].

Zjawisko to uważa się zwykle za cudowne. To nieprawda. Jest tragiczne. Maleńkie cząsteczki natchnienia wciąż pędzą przez wszechświat, przebijając najgęstszą materię tak, jak neutrino przebija stóg cukrowej waty. I większość z nich chybia.

Co gorsza, większość z tych, które trafiają w mózgowy cel, trafia w niewłaściwy.

Na przykład niezwykły sen o ołowianym obwarzanku na milowej wysokości kratownicy, który w odpowiednim umyśle stałby się katalizatorem wynalazku represyjno-grawitacyjnego generatora elektryczności (taniego, niewyczerpanego i absolutnie bezpiecznego źródła energii, którego pewna cywilizacja poszukiwała od stuleci i z braku którego wywołała straszliwą i bezsensowną wojnę)… Ów sen przytrafił się małej, wystraszonej kaczce.

Inny pechowy przypadek sprawił, że widok stada białych koni, galopujących przez pole hiacyntów, nie umożliwił kompozytorowi stworzenia słynnej „Suity Uciekającego Boga”, która sprowadziłaby poczucie spokoju i braterstwa na dusze milionów słuchaczy. Niestety, leżał on w łóżku chory na półpaśca. Natchnienie trafiło zatem najbliższą żabę, a ta nie miała możliwości wniesienia znaczącego wkładu w dziedzinę poezji tonów.

Liczne cywilizacje dostrzegały to wstrząsające marnotrawstwo i rozmaitymi sposobami usiłowały mu zapobiegać. Większość tych metod polegała na przyjemnych, choć nielegalnych próbach dostrojenia umysłu do odpowiedniej długości fal, z wykorzystaniem egzotycznych ziół albo produktów fermentacji drożdży. To nigdy nie jest skuteczne.

I tak Kreozot, który marzył o natchnieniu, pozwalającym mu j stworzyć możliwie piękny poemat o życiu, filozofii, i jak to oba te zjawiska wyglądają o wiele lepiej oglądane przez dno szklanicy wina, niezdolny byt do jakichkolwiek osiągnięć w tej dziedzinie, talentu poetyckiego miał bowiem tyle, co hiena.

Dlaczego bogowie pozwalają na takie rzeczy, nadal pozostaje tajemnicą.

Niezbędny dla precyzyjnego i zrozumiałego wyjaśnienia tej kwestii rozbłysk natchnienia rzeczywiście nastąpił, ale stworzenie, któremu się przytrafił — mała samica sikorki modrej — nie potrafiła przekazać swej idei, mimo kilku wiadomości wyjątkowo pracochłonnie zakodowanych na kapslach butelek z mlekiem. Dziwnym zbiegiem okoliczności filozof, który tej tajemnicy poświęcił wiele nieprzespanych nocy, tego samego ranka obudził się ze znakomitym i pomysłem, jak wydobywać ziemne orzeszki z ptasich karmników.

Co z kolei gładko doprowadza nas do tematu magii.


W niezgłębionej dali, wśród mrocznych otchłani kosmosu, mknie przed siebie pojedyncza cząsteczka natchnienia, nieświadoma swego przeznaczenia. I bardzo dobrze, ponieważ przeznaczenie owo nakazuje jej uderzyć — już za kilka godzin — w niewielki obszar mózgu Rincewinda.

Byłoby to przeznaczenie ciężkie, nawet gdyby kreatywne jądro mózgu Rincewinda miało jakiś sensowny rozmiar. Ale karma cząsteczki postawiła ją przed problemem trafienia z odległości kilkuset lat świetlnych w ruchomy cel wielkości rodzynki. Niełatwo jest być maleńką subatomową cząsteczką w wielkim i ciemnym wszechświecie.

Jeśli jednak uda się jej ten wyczyn, Rincewindowi przyjdzie do głowy poważna idea filozoficzna. Jeśli nie, pobliska cegła wpadnie na pomysł, z którym zupełnie nie potrafi sobie poradzić.


Pałac szeryfa, który przeszedł do legendy jako Rhoxie, zajmował większą część centrum Al Khali, nie zajętą wcześniej przez Pustelnię. Niemal każdy obiekt związany z Kreozotem sławiony był w mitach; ten pałac, zdobny łukami, kopułami i kolumnadami, miał podobno więcej komnat, niż człowiek zdolny jest zliczyć. Rincewind nie wiedział, pod którym numerem się znalazł.

— Jest magiczny, prawda? — zapytał wezyr Abrim. Szturchnął Rincewinda w żebro. — Jesteś magiem. Powiedz, co on potrafi.

— Skąd wiesz, że jestem magiem? — spytał załamany Rincewind.

— Masz to napisane na kapeluszu.

— Aha.

— I byłeś z nim na statku. Moi ludzie cię widzieli.

— Szeryf zatrudnia łowców niewolników? — burknęła Conena. — To nie pasuje do prostoty.

— Nie. To ja zatrudniam łowców niewolników — wyjaśnił Abrim. — W końcu jestem wezyrem. Tego się ode mnie oczekuje.

Przyjrzał się z uwagą dziewczynie, po czym skinął głową na strażników.

— Obecny szeryf jest dość poetycki w swych poglądach — rzekł. — Ja za to wręcz przeciwnie. Zabierzecie ją do seraju. Chociaż… — Wzniósł oczy w górę i westchnął z irytacją. — Jestem pewien, że czekają tam jedynie nuda i możliwe, że chrypka.

Zwrócił się do Rincewinda.

— Nic nie mów — rozkazał. — Nie poruszaj rękami. Nie próbuj żadnych magicznych wyczynów. Chronią mnie niezwykłe i potężne amulety.

— Chwileczkę… — zaprotestował Rincewind, ale Conena mu przerwała:

— Nic nie szkodzi. Zawsze mnie ciekawiło, jak wygląda harem.

Rincewind otwierał i zamykał usta, ale nie wydawał żadnego dźwięku. Wreszcie wykrztusił:

— Naprawdę?

Poruszyła brwią. Zapewne był to jakiś sygnał i Rincewind czul, że powinien go zrozumieć. Jednak w największych głębiach jego istoty budziły się niezwykłe namiętności. Co prawda nie mogły uczynić go odważnym, ale uczyniły rozgniewanym. W dużym przyspieszeniu dialog toczący się za jego oczami brzmiał mniej więcej tak:

Uch.

Kto to?

Twoje sumienie. Czuję się potwornie. Patrz, zabierają ją do haremu.

Lepiej ją niż mnie, pomyślał Rincewind, ale bez przekonania.

Zrób coś!

Tu jest pełno strażników! Zabiją mnie!

No to zabiją, To jeszcze nie koniec świata.

Dla mnie tak, stwierdził Rincewind ponuro.

Ale pomyśl tylko, jak wspaniale będziesz się czuł w przyszłym życiu…

Daj mi spokój, dobrze? Mam się serdecznie dosyć. Abrim podszedł do Rincewinda i przyjrzał mu się zaciekawiony.

— Z kim rozmawiałeś? — zapytał.

— Ostrzegam cię — wycedził Rincewind przez zaciśnięte zęby. — Mam magiczny kufer na nóżkach, absolutnie bezlitosny dla wrogów. Wystarczy jedno moje słowo i…

— Jestem pod wrażeniem — zapewnił Abrim. — Czy on jest niewidzialny?

Rincewind zaryzykował szybkie zerknięcie przez ramię.

— Przecież był ze mną, kiedy tu wchodziłem — jęknął i zgarbił się. Fałszywe jest stwierdzenie, że Bagażu nigdzie nie było widać. W pewnych miejscach był dobrze widoczny, jednak te miejsca nie znajdowały się blisko Rincewinda.

Abrim wolno okrążył stół, na którym spoczywał kapelusz. Podkręcił wąsa.

— Raz jeszcze pytam — rzekł. — Czuję, że to obiekt posiadający moc. Musisz mi powiedzieć, co potrafi.

— Dlaczego jego nie zapytasz?

— Nie chce mówić.

— A dlaczego właściwie chcesz wiedzieć?

Abrim zaśmiał się. Nie był to miły dźwięk. Brzmiał tak, jakby ktoś tłumaczył wezyrowi, czym jest śmiech — prawdopodobnie powoli i wielokrotnie, jednak sam wezyr nigdy nie słyszał nikogo śmiejącego się naprawdę.

— Jesteś magiem — rzekł. — Magia to władza. Ja również interesuję się magią. Mam talent… — Wezyr wyprostował się dumnie. — O tak. Ale nie chcieli mnie przyjąć na ten wasz Uniwersytet. Powiedzieli, że jestem psychicznie niezrównoważony. Dasz wiarę?

— Nie — zapewnił Rincewind szczerze.

Większość magów na Niewidocznym zawsze wydawała mu się pozbawiona przynajmniej piątej klepki. Abrima uznałby za całkiem typowy materiał na maga.

Abrim uśmiechnął się zachęcająco.

Rincewind zerknął z ukosa na kapelusz. Ten milczał. Potem spojrzał na wezyra. Jeśli śmiech był dziwaczny, to wobec tego uśmiechu wydawał się zwyczajny jak ptasia piosenka. Uśmiech wyglądał, jakby wezyr uczył się go z wykresów.

— Nawet dzikie konie nie zmuszą mnie, bym w czymkolwiek ci pomógł — oświadczył Rincewind.

— Aha — ucieszył się wezyr. — Wyzwanie. Ruchem ręki wezwał strażnika.

— Czy mamy w stajniach jakieś dzikie konie?

— Jest kilka całkiem rozszalałych, panie.

— Rozwściecz cztery i wyprowadź je na obrotowy dziedziniec. A… i przynieś parę kawałków łańcucha.

— Natychmiast, panie.

— Ehm… Chwileczkę — odezwał się Rincewind.

— Słucham? — rzucił Abrim.

— Jeśli tak stawiasz sprawę…

— Chciałbyś coś powiedzieć?

— To jest kapelusz nadrektora, skoro już musisz wiedzieć — wyznał Rincewind. — Symbol magii.

— Potężny?

Rincewind zadrżał.

— Bardzo — potwierdził.

— A dlaczego nazywa się kapeluszem nadrektora?

— Nadrektor to najstarszy z magów. Przywódca. Ale posłuchaj…

Abrim wziął kapelusz i raz po raz obracał go w dłoniach.

— Jest więc, można powiedzieć, oznaką urzędu?

— Zgadza się. Ale jeśli chcesz go włożyć, to muszę cię ostrzec…

Zamknij się.

Abrim aż podskoczył, upuszczając kapelusz na podłogę.

Mag nic nie we. Odeślij go. Musimy negocjować.

Wezyr wpatrywał się w błyszczące nad rondem oktaryny.

— Ja mam negocjować? Z elementem odzieży?

Wiele mogę zaoferować właściwej głowie.

Rincewind był przerażony. Powiedziano już, że posiadał instynkt ostrzegający przed niebezpieczeństwem, spotykany zwykle tylko u niektórych małych gryzoni. Ten instynkt obijał się teraz o wnętrze czaszki, próbując uciec i gdzieś się schować.

— Nie słuchaj! — wykrzyknął.

Włóż mnie, podpowiedział chytrze kapelusz, głosem prastarym, który brzmiał tak, jakby mówiący miał pełne usta filcu.

Jeśli naprawdę istnieje gdzieś szkoła dla wezyrów, Abrim musiał w niej być prymusem.

— Najpierw porozmawiamy — rzekł. Skinął na strażników i wskazał Rincewinda. — Zabierzcie go stąd i wrzućcie do zbiornika z pająkami — rozkazał.

— Nie! Tylko nie pająki! — jęknął Rincewind.

Kapitan straży wystąpił naprzód i zasalutował z szacunkiem.

— Skończyły nam się pająki, panie.

— Hm… — Przez chwilę wezyr wyraźnie nie wiedział, co począć. — W takim razie zamknijcie go w klatce tygrysa.

Strażnik zawahał się, usiłując ignorować nagły wybuch skomlenia przy swoim boku.

— Tygrys źle się czuje, panie. Przez całą noc nie zmrużył oka.

— Rzućcie więc tego zasmarkanego tchórza do sztolni wiecznego ognia!

Para strażników wymieniła znaczące spojrzenia nad głową Rincewinda, który osunął się na kolana.

— Tego… Trzeba nas wcześniej uprzedzać, panie…

— Musimy przecież go rozpalić…

Wezyr z całej siły uderzył pięścią w stół. Kapitan straży rozpromienił się nagle i uśmiechnął przerażająco.

— Jest jeszcze jama węży, panie — oświadczył.

Pozostali kiwnęli głowami. Zawsze jeszcze była jama węży.

Cztery głowy zwróciły się w stronę Rincewinda, który wstał i strzepnął piasek z kolan.

— Co myślisz o wężach? — zapytał jeden ze strażników.

— Węże? Nie przepadam za wężami…

— Jama węży — zdecydował Abrim.

— Tak. Jama węży — zgodzili się chórem strażnicy.

— …to znaczy owszem, niektóre węże to całkiem miłe… — kontynuował Rincewind, gdy dwóch strażników złapało go pod pachy.

Okazało się, że w jamie był tylko jeden bardzo ostrożny wąż, który trwał w kącie, uparcie zwinięty w kłębek. Obserwował Rincewinda podejrzliwie, może dlatego, że mag przypominał mu mangustę.

— Witaj — odezwał się po chwili. — Czy jesteś magiem? W dziedzinie wężowych dialogów był to znaczący postęp w porównaniu z tradycyjnym ciągiem esów, jednak Rincewind byt dostatecznie przybity, by nie marnować czasu na namysł.

— Mam to napisane na kapeluszu — odpowiedział krótko. — Nie umiesz czytać?

— Umiem. W siedemnastu językach. Nauczyłem się.

— Naprawdę?

— Na kursach korespondencyjnych. Oczywiście, staram się tego nie robić. To nie pasuje do charakteru postaci.

— Rzeczywiście, chyba nie pasuje.

Byt to z pewnością najbardziej kulturalny głos węża, jaki Rincewind słyszał w życiu.

— Obawiam się, że to samo dotyczy głosu — dodał wąż. — Właściwie nie powinienem teraz z tobą rozmawiać. W każdym razie nie w taki sposób. Powinienem chyba posiekać trochę. I wydaje mi się, że tak naprawdę powinienem próbować cię zabić.

— Posiadam niezwykłą i nadzwyczajną moc — ostrzegł Rincewind.

Faktycznie, pomyślał. Całkowita niezdolność do opanowania jakiejkolwiek formy magii to rzecz u maga niezwyczajna. A zresztą okłamanie węża się nie liczy.

— O rany… W takim razie chyba nie posiedzisz tu długo.

— Słucham?

— Przypuszczam, że lada chwila wyfruniesz stąd jak strzała.

Rincewind spojrzał na piętnastostopowe ściany jamy węży i potarł sińce.

— To możliwe — zgodził się ostrożnie.

— W takim razie czy zechciałbyś zabrać mnie ze sobą?

— Co?

— Wiem, że proszę o wiele, ale ta jama to… to zwykła dziura.

— Zabrać cię? Przecież jesteś wężem. To twoja jama. Zasada jest taka, że ty tu siedzisz, a ludzie przychodzą do ciebie. Znam się na tym.

Cień za wężem rozwinął się i wstał.

— Bardzo nieładnie tak się o kimś wyrażać — oświadczył.

Postać zrobiła krok naprzód i stanęła w plamie światła.

Był to młody człowiek, wyższy od Rincewinda. To znaczy w tej chwili Rincewind siedział na ziemi, ale nawet gdyby wstał, chłopiec byłby wyższy.

Powiedzieć, że był szczupły, to stracić doskonałą okazję do użycia słowa „wychudzony”. Wyglądał, jakby wśród przodków posiadał wieszaki i leżaki plażowe. A jego ubiór od razu to ukazywał.

Rincewind przyjrzał się znowu.

Nie mylił się za pierwszym razem.

Stojący przed nim długowłosy młodzieniec miał na sobie tradycyjny kostium barbarzyńskiego herosa: kilka nabijanych ćwiekami skórzanych rzemieni, wysokie futrzane buty, niedużą skórzaną sakwę i gęsią skórkę. Nie było w tym nic niezwykłego: dziesiątki podobnie odzianych poszukiwaczy przygód widuje się codziennie na ulicach Ankh-Morpork. Tyle że żaden z nich nie nosi…

Młody człowiek podążył wzrokiem za spojrzeniem Rincewinda, zerknął w dół i wzruszył ramionami.

— Nic nie poradzę — wyjaśnił. — Obiecałem mamie.

— Wełniana bielizna?


Niezwykłe rzeczy działy się tej nocy w Al Khali. Dziwna srebrzysta poświata nadciągała kłębami od strony morza zdumiewając miejskich astronomów… ale to nie ona by ta najdziwniejsza. Dostrzegano krótkie błyski pierwotnej magii na ostrych krawędziach przedmiotów, jakby wyładowania elektrostatyczne… ale i one nie byty najdziwniejsze.

Najdziwniejsza rzecz wkroczyła do tawerny na granicy miasta gdzie nieustający wiatr przez każde nie oszklone okno wdmuchiwał zapach pustyni. I usiadła na środku podłogi.

Goście przyglądali się jej przez jakiś czas, sącząc kawę na przemian z pustynnym orakh. Napój ten, przyrządzany z soku kaktusa i jadu skorpionów, jest jednym z najmocniejszych alkoholowych trunków we wszechświecie. Jednak pustynni nomadzi nie piją go dla oszałamiającego działania. Piją, by złagodzić nieco efekty klatchiańskiej kawy.

Nie dlatego, że można ją wykorzystywać do uszczelniania dachów. Nie dlatego, że przez niewprawny żołądek przebija się niczym rozżarzona kula przez płynne masło. Klatchiańska kawa robi coś gorsze.

Sprowadza na ludzi knurd[17].

Synowie pustyni zerkali podejrzliwie znad swoich filiżanek wielkości naparstków i zastanawiali się, czy nie przesadzili z orakhem. Czy wszyscy widzą to samo? Czy wygłoszenie uwagi na ten temat nie okaże się głupotą? Trzeba pamiętać o takich sprawach, jeśli człowiek nie chce stracić reputacji syna pustyni o stalowym spojrzeniu. Wyciągnięcie drżącego palca i zawołanie: „Patrzcie, jakaś skrzynia weszła tu na setkach małych nóżek! To niesamowite!” dowodziłoby niewybaczalnego, potencjalnie tragicznego w skutkach braku męskiego opanowania.

Pijący starali się nie patrzeć na siebie, nawet gdy Bagaż zbliżył się do rzędu dzbanów orakhu pod ścianą. Bagaż potrafił stać nieruchomo w taki sposób, że wydawało się to jeszcze straszniejsze, niż kiedy się poruszał.

Wreszcie ktoś z bywalców zabrał głos.

— Myślę, że chce się napić — stwierdził.

Przez długą chwilę panowało milczenie. Wreszcie ktoś inny rzekł z precyzją szachowego arcymistrza wykonującego kończące posunięcie:

— Co chce się napić?

Reszta pijących wpatrywała się obojętnie w swoje naczynia.

Jedynym słyszalnym dźwiękiem było ciche człapanie gekona po zaparowanym stropie.

— Demon — wyjaśnił w końcu pierwszy pijący. — Demon, który właśnie stanął za tobą. O nim mówiłem, o bracie piasków.

Aktualny obrońca tytułu Mistrza Wszech-Wadi Niewzruszoności uśmiechnął się spokojnie. I poczuł, że coś ciągnie go za szatę. Uśmiech pozostał na miejscu, ale reszta twarzy wyraźnie nie chciała mieć z nim nic wspólnego.

Bagaż czuł się nieszczęśliwy w miłości i robił to, co zrobiłaby na jego miejscu każda rozsądna istota. To znaczy próbował się upić. Nie miał wprawdzie pieniędzy i nie mógł poprosić o to, czego pragnął. Jednakże zrozumiała komunikacja nigdy nie sprawiała mu trudności.

Właściciel tawerny spędził długą, samotną noc, po wielekroć napełniając talerzyk orakhem, nim wreszcie Bagaż niezbyt pewnie wyszedł przez ścianę.

Pustynia pogrążona była w ciszy. Normalnie pustynia pełna jest cykania świerszczy, brzęczenia moskitów, szeptu skrzydeł drapieżców szybujących nad stygnącymi piaskami. Dziś jednak panowało tu milczenie — przytłaczające, pracowite milczenie dziesiątków nomadów, zwijających namioty i wynoszących się jak najdalej stąd.

— Obiecałem mamie — powtórzył chłopiec. — Łatwo się przeziębiam.

— A może spróbowałbyś, no wiesz… nosić więcej ubrania?

— Nie, to niemożliwe. Trzeba wkładać całą tę skórzaną uprząż.

— Nie nazwałbym jej „całą” — stwierdził Rincewind. — Jest jej za mało, żeby była cała. A dlaczego musisz ją nosić?

— To oczywiste. Ludzie muszą wiedzieć, że jestem barbarzyńskim herosem.

Rincewind oparł się plecami o cuchnącą ścianę jamy węży i przyjrzał się chłopcu. Zobaczył dwoje oczu jak gotowane winogrona, strzechę żółtych włosów i twarz, która była naturalnym polem bitwy między wrodzonymi piegami a straszliwą inwazją trądziku.

Rincewind właściwie lubił takie spotkania. Przekonywały go, że nie jest szaleńcem, ponieważ gdyby był, nie pozostałoby żadne słowo dla opisania niektórych osób.

— Barbarzyński heros — mruknął.

— Wszystko pasuje, prawda? Ta skórzana wyprawka była bardzo kosztowna.

— Tak, ale… Jak ci na imię, chłopcze?

— Nijel…

— Widzisz, Nijelu…

— Nijel Niszczyciel — dodał Nijel.

— Widzisz, Nijelu…

— …Niszczycielu…

— No dobrze, Niszczycielu — skapitulował Rincewind.

— …synu Harebuta, Kupca Korzennego…

— Co?

— Każdy jest przecież czyimś synem — wyjaśnił Nijel. — Gdzieś tu jest to napisane… — Odwrócił się lekko i zaczął szukać w swojej brudnej futrzanej sakwie, by po chwili wyciągnąć cienką, podartą i brudną książeczkę. — Tutaj jest rozdział o dobieraniu imienia.

— W jaki więc sposób trafiłeś do tej jamy?

— Zamierzałem okraść skarbiec Kreozota, ale dostałem ataku astmy. — Nijel wciąż przerzucał szeleszczące strony.

Rincewind przyjrzał się wężowi, który nadal usiłował nikomu nie wchodzić w drogę. Nieźle mu się powodziło w jamie, ale na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać kłopoty. Dlatego nie zamierzał nikogo denerwować. Spojrzał Rincewindowi prosto w oczy i wzruszył ramionami, co u gada nie posiadającego ramion wymaga niemałego sprytu.

— Od dawna jesteś barbarzyńskim herosem?

— Dopiero zacząłem. Zawsze chciałem nim zostać i pomyślałem, że może nauczę się w trakcie. — Nijel zerknął pytająco krótkowzrocznymi oczami. — To chyba możliwe, prawda?

— To rozpaczliwy styl życia, trudno zaprzeczyć — stwierdził mag.

— A wiesz, jakie życie mnie czekało? Przez następne pięćdziesiąt lat sprzedawać zieleninę? — zapytał smętnie Nijel. Rincewind zastanowił się.

— Czy w grę wchodzi również sałata? — zainteresował się.

— Jeszcze jak — mruknął Nijel, wciskając tajemniczą książkę do sakwy. Po czym zaczął z uwagą badać ściany jamy.

Rincewind westchnął. Lubił sałatę. Całe lata poszukiwał nudy, ale nigdy jej nie osiągnął. A kiedy zdawało mu się, że mają w zasięgu ręki, życie stało się nagle niemal śmiertelnie ciekawe. Wiadomość, że ktoś z własnej woli rezygnuje z perspektywy pięćdziesięciu lat nudy sprawiła, że zmiękły mu kolana. Mając przed sobą pięćdziesiąt lat, zdołałby podnieść nudę do kategorii sztuki. Nie miałyby końca rzeczy, których by nie robił.

— Znasz jakieś dowcipy o lampach? — zapytał, siadając wygodnie na piasku.

— Chyba nie — zaprzeczył grzecznie Nijel, stukając w kamienną płytę.

— A ja znam setki. Są bardzo zabawne. Czy wiesz na przykład, ile trzeba trollów, żeby zmienić knot w lampie?

— Ta płyta się rusza — stwierdził Nijel. — Patrz, to coś w rodzaju drzwi. Pomóż mi.

Pchnął z entuzjazmem. Bicepsy nabrzmiały mu na rękach niczym ziarnka grochu na ołówku.

— To pewnie jakieś tajemne przejście — dodał. — Chodź, rzuć jakiś czar. Chyba utknęła.

— Nie chcesz usłyszeć dalszego ciągu dowcipu? — spytał urażony Rincewind. Tu na dole było ciepło i sucho. I nic mu nie groziło, nie licząc węża, który starał się nie rzucać w oczy. Niektórym ludziom naprawdę nie można dogodzić.

— Raczej nie w tej chwili — odparł Nijel. — Wolałbym magiczne wsparcie.

— Kiedy widzisz, nie jestem w tym najlepszy. Jakoś nigdy mi nie wychodziło. Prawdziwa magia to nie to samo, co wskazać palcem i powiedzieć „Kazam”…

Trzasnęło, jakby oktarynowa błyskawica trafiła w gruby blok i skalny i rozbiła go na tysiące rozpalonych, pędzących na wszystkie j strony odłamków. I nic dziwnego, bo tak właśnie się stało.

Po chwili Nijel podniósł się wolno i stłumił płomyki na swojej i kamizeli.

— No tak — powiedział tonem człowieka, który postanowił nie dać się wyprowadzić z równowagi. — Świetnie. Doskonale. A teraz trochę się uspokoimy, dobrze? A potem, potem możemy chyba stąd iść.

Kaszlnął lekko.

— Nnn — rzekł Rincewind.

Wpatrywał się w czubek swojego palca. Trzymał go na wyciągnięcie ramienia w sposób sugerujący głęboki żal z powodu nieposiadania dłuższych rąk.

Nijel zajrzał do dymiącego otworu.

— Prowadzi chyba do jakiejś komnaty — poinformował.

— Nnn.

— Ty pierwszy. — Delikatnie pchnął Rincewinda w stronę otworu.

Mag zatoczył się w przód, uderzył głową o skałę, nie zauważył tego i odbił się prosto w otwór.

Nijel klepnął dłonią w ścianę i zmarszczył brwi.

— Czujesz coś? — spytał. — Czy te kamienie powinny tak dygotać?

— Nnn.

— Dobrze się czujesz?

— Nnn.

Nijel przyłożył ucho do skały.

— To bardzo dziwny odgłos — stwierdził. — Jakby brzęczenie.

Smużka kurzu oderwała się od zaprawy w stropie i spłynęła w dół. Potem kilka większych kamieni wibrując wysunęło się ze ścian i z głuchym tąpnięciem wylądowało w piasku.

Rincewind zataczając się powędrował w głąb tunelu. Wydawał z siebie pomruki zdumienia i całkowicie ignorował kamienie, które mijały go o cale, a czasem trafiały funtami.

Gdyby cokolwiek zauważał, od razu by zrozumiał, co się dzieje. Powietrze stało się oleiste i pachniało rozgrzaną cyną. Delikatne tęcze otoczyły każdy szpic i krawędź. Gdzieś bardzo blisko kondensował się ładunek magiczny — potężny ładunek, który próbował się uziemić.

Dowolny mag, nawet tak pozbawiony uzdolnień jak Rincewind, był niczym miedziana latarnia morska w czasie burzy.

Nijel wytoczył się z kłębów pyłu i wpadł na niego, stojącego w oktarynowej aureoli, przy wejściu do kolejnej groty.

Rincewind wyglądał przerażająco. Kreozot wygłosiłby zapewne komentarz na temat jego ciskających błyskawice oczu i sterczących włosów. Przypominał kogoś, kto właśnie potknął kilka szyszynek i popił je kuflem adrenochromu. Wydawał się tak wysoki, że mógłby służyć za międzykontynentalny przekaźnik telewizyjny.

Każdy włos sterczał mu na głowie, strzelając drobnymi iskrami. Nawet skóra sprawiała wrażenie, jakby chciała rozstać się z ciałem. Oczy zdawały się wirować w poziomie, a kiedy otworzył usta, z zębów strzeliły miętowe błyskawice. Gdzie stąpnął, tam topił się kamień — albo wypuszczał uszy, albo zmieniał się w coś małego, fioletowego i pokrytego łuską, po czym uciekał.

— Pytałem, czy dobrze się czujesz — powtórzył Nijel.

— Nnn — odparł Rincewind, a głoska zmieniła się w duży obwarzanek.

— Nie wyglądasz dobrze — zauważył chłopiec z czymś, co w tych okolicznościach można by nazwać niezwykłą spostrzegawczością.

— Nnn.

— Może spróbujesz nas stąd wydostać — zaproponował Nijel i rozsądnie padł plackiem na ziemię, Rincewind kiwnął głową jak kukiełka i wymierzył naładowany palec w strop, który stopniał niby lód pod lampą lutowniczą.

Wciąż słychać było dudnienie, a niepokojące drgania tańczyły w całym pałacu. Jest faktem powszechnie znanym, że pewne częstotliwości mogą wywołać panikę, inne zaś krępującą niewstrzemięźliwość, ale wibrująca skała rezonowała z częstotliwością, od której rzeczywistość topnieje i zaczyna ściekać z brzegów.

Nijel przyjrzał się spływającemu stropowi i ostrożnie go skosztował.

— Budyń cytrynowy — stwierdził. I dodał: — Pewnie nie ma szansy na schody?

Kolejna struga ognia trysnęła ze zmęczonych palców Rincewinda, krzepnąc w niemal doskonałe ruchome schody — tyle że chyba w całym wszechświecie nie ma ruchomych schodów wyłożonych skórą aligatora.

Nijel pochwycił zataczającego się lekko maga i wskoczył na stopień. Szczęśliwie dotarli na szczyt, zanim czar przestał działać — zupełnie nagle.

Kiełkując ze środka pałacu i rozpychając dachy niczym grzyb wyrastający spod antycznego chodnika, wznosiła się w górę biała wieża, wyższa od wszystkich budowli Al Khali.

U podstawy otworzyły się grube podwójne drzwi i wysypały się przez nie dziesiątki magów, którzy zachowywali się tak, jakby byli właścicielami całej okolicy. Rincewind miał wrażenie, że rozpoznaje kilka twarzy — twarzy, które pamiętał mruczące niewyraźnie w amfiteatralnych salach wykładowych albo spoglądające przyjaźnie na świat w uniwersyteckich parkach. Nie były to twarze stworzone do zła. Jednak ich wyraz charakteryzował pewien wspólny mianownik, który mógłby przerazić człowieka rozsądnego.

Nijel poczuł, że coś wciąga go za poręczną ścianę. Spojrzał prosto w zmartwione oczy Rincewinda.

— Czekaj! To przecież magia!

— Wiem — odparł Rincewind. — Coś się tu nie zgadza.

— Ale… — Nijel zerknął na migoczącą wieżę.

— Czuję, że się nie zgadza. Nie pytaj mnie, dlaczego. Kilku strażników szeryfa wyskoczyło z łukowo sklepionego przejścia i rzuciło się w stronę magów. Ich straszliwe bitewne milczenie sprawiało, że atak wydawał się tym groźniejszy. Przez chwilę ich miecze błyskały w słońcu, a potem paru magów obejrzało się, j wyciągnęło ręce i… Nijel odwrócił się.

— Ugh — powiedział.

Kilka zakrzywionych mieczy upadło na posadzkę.

— Sądzę, że powinniśmy możliwie dyskretnie się oddalić stwierdził Rincewind.

— Ale widziałeś, w co oni ich pozmieniali?

— W martwych ludzi. Wiem. I nie chcę o tym myśleć. Nijel doszedł do wniosku, że zawsze będzie o tym myślał, szczególnie w burzliwe noce około trzeciej nad ranem. Rzecz w tym, że śmierć od magii może być o wiele bardziej… pomysłowa, niż — powiedzmy — zadana zimną stalą. Pojawiają się wtedy liczne całkiem nowe sposoby umierania. Chłopiec nie mógł się pozbyć wspomnienia kształtów, które widział przez jeden moment, zanim litościwie pochłonął je strumień oktarynowego ognia.

— Nie przypuszczałem, że magowie są tacy… — oświadczył, kiedy szli szybko korytarzem. — Sądziłem, że są bardziej… czy ja wiem… bardziej głupi niż groźni. Takie zabawne figury.

— To czemu się nie śmiejesz? — mruknął Rincewind.

— Ale oni ich zabili i nawet nie…

— Wolałbym, żebyś o tym nie mówił. Też to widziałem. Nijel odsunął się nagle i zmrużył oczy.

— Ty też jesteś magiem — oznajmił oskarżycielsko.

— Nie. Takim jak oni nie jestem.

— A jakim?

— Nie zabijającym.

— Chodzi o to, jak oni na nich patrzyli: jakby to nie miało żadnego znaczenia… — Nijel pokręcił głową. — To było najgorsze.

— Tak.

Rincewind rzucił tę jedną sylabę niby pień drzewa na tor myślenia Nijela. Chłopiec zadrżał, ale przestał gadać. Rincewindowi zrobiło się go nawet żal, co było rzeczą niezwykłą: na ogół sądził, że całej litości potrzebuje dla siebie.

— Pierwszy raz widziałeś, jak ktoś ginie? — zapytał.

— Tak.

— A właściwie jak długo już jesteś barbarzyńskim herosem?

— Hm… Który mamy rok?

Rincewind wyjrzał za róg, ale ludzie, których zobaczył, a którzy zachowali pozycję pionową, zbyt byli zajęci paniką, żeby ich zauważyć.

— Od dawna w drodze? — domyślił się. — Straciłeś rachubę czasu? Wiem, jak to jest. Mamy Rok Hieny.

— Aha. W takim razie od mniej więcej… — Wargi Nijela poruszyły się bezgłośnie — Mniej więcej od trzech dni. Słuchaj — dodał pospiesznie. — Jak ludzie mogą tak zabijać? Jakby się nawet nie zastanawiali.

— Nie wiem — odparł Rincewind tonem sugerującym, że on się zastanawia.

— Wiesz, nawet kiedy wezyr kazał mnie wrzucić do jamy węży, przynajmniej zdradzał jakieś zainteresowanie.

— To dobrze. Każdy powinien mieć jakieś zainteresowania.

— Nawet się śmiał.

— I poczucie humoru.

Rincewind miał wrażenie, że widzi przyszłość z tą samą krystaliczną wyrazistością, z jaką człowiek spadający z urwiska widzi ziemię. I z podobnych powodów. Dlatego, kiedy Nijel powiedział:

— Tak zwyczajnie wyciągnęli palce, nawet bez… Rincewind warknął:

— Przestań gadać, dobrze? Jak myślisz, jak ja się czuję? Przecież też jestem magiem!

— Tak… No tak. Więc tobie nic nie grozi — mruknął Nijel. Nie był to mocny cios, ponieważ nawet rozwścieczony Rincewind wciąż miał mięśnie jak tapioka, ale trafił Nijela w głowę i powalił bardziej mocą zaskoczenia niż energii uderzenia.

— Tak, jestem magiem — syknął Rincewind. — Magiem, któremu nie idzie z magią. Udało mi się przeżyć do dzisiaj, bo nie byłem dość ważny, żeby mnie zabijać. A kiedy ludzie zaczną się bać i nienawidzić wszystkich magów, jak myślisz, długo przetrwam?

— To śmieszne!

Gdyby Nijel go uderzył, Rincewind nie byłby chyba bardziej zdumiony.

— Co?

— Nie bądź idiotą. Wystarczy, że zrzucisz tę bezsensowną szatę i pozbędziesz się tego durnego kapelusza, a nikt nie zgadnie, że jesteś magiem.

Rincewind kilka razy otworzył i zamknął usta, bardzo udatnie naśladując złotą rybkę, która usiłuje pojąć ideę stepowania.

— Zrzucić moją szatę?

— Pewnie. Te błyszczące cekiny i reszta od razu cię zdradzają — potwierdził Nijel, stając na nogi.

— Pozbyć się kapelusza?

— Musisz przyznać, że wypisane na nim „Maggus” jest wskazówką, którą trudno przeoczyć.

— Przepraszam — Rincewind uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Ale chyba nie całkiem pojmuję.

— Po prostu zdejmij je. To przecież łatwe. Wyrzuć je gdzieś, a będziesz mógł zostać, na przykład, no… kimkolwiek. W każdym razie nie magiem.

Zapadła cisza, zakłócana jedynie dalekimi odgłosami walki.

— Ehm… — Rincewind potrząsnął głową. — W którymś miejscu chyba straciłem wątek…

— Na ATuina, to przecież całkiem proste.

— Nie jestem pewien, o co ci dokładnie chodzi… — mruczał Rincewind. Pobladła twarz błyszczała mu od potu.

— Możesz zwyczajnie przestać być magiem!

Wargi Rincewinda poruszały się bezgłośnie, gdy powtarzał każde słowo po kolei, a potem wszystkie naraz.

— Co? — powiedział. A potem jeszcze: — Aha.

— Pojąłeś? Czy mam spróbować od początku? Rincewind ponuro kiwnął głową.

— Wydaje mi się, że nie zrozumiałeś jednego — rzekł. — Mag to nie coś, czym się zajmujesz. To coś, czym jesteś. Gdybym nie był magiem, byłbym niczym.

Zdjął kapelusz i nerwowo poprawił obluzowaną gwiazdę na czubku. W efekcie kilka tanich cekinów pożegnało się z kolegami.

— Widzisz, słowo „mag” wypisane jest na moim kapeluszu. To bardzo ważne… — Urwał, wpatrzony w kapelusz. — Kapelusz — powtórzył świadom, że jakieś natrętne wspomnienie przyciska nos do szyby w oknie jego umysłu.

— To bardzo ładny kapelusz — stwierdził Nijel czując, że czegoś się od niego oczekuje.

— Kapelusz — rzekł po raz trzeci Rincewind. I dodał: — Kapelusz! Musimy odzyskać kapelusz!

— Przecież masz kapelusz — zauważył Nijel.

— Nie ten. Ten drugi. I Conenę.

Przeszedł korytarzem kilka kroków, po czym zawrócił.

— Jak sądzisz, gdzie mogą teraz przebywać?

— Kto?

— Taki magiczny kapelusz, który muszę odnaleźć. I dziewczyna.

— Dlaczego?

— Trochę trudno to wytłumaczyć. Myślę, że w grę mogą wchodzić krzyki.

Nijel nie miał wydatnego podbródka, ale i tak wysunął go mężnie.

— Czy trzeba ratować kobietę? — zapytał z determinacją. Rincewind zawahał się.


— Kogoś trzeba będzie ratować — przyznał. — Całkiem możliwe, że właśnie ją. A przynajmniej kogoś w jej pobliżu.

— Dlaczego od razu nie mówiłeś? To mi się podoba, na to liczyłem. Na tym polega bohaterstwo. Idziemy! Znowu zahuczało i dały się słyszeć krzyki.

— Dokąd? — spytał Rincewind.

— Dokądkolwiek.

Bohaterowie zwykle posiadają umiejętność biegania na oślep po walących się pałacach, których prawie nie znają, ratowania wszystkich i wydostawania się na moment przed tym, jak cala budowla wybucha albo zapada się w bagnie. W rzeczywistości Nijel i Rincewind odwiedzili kuchnię, rozmaite sale tronowe, stajnie (dwukrotnie) oraz, jak się zdawało Rincewindowi, kilka mil korytarzy. Od czasu do czasu przebiegała obok grupa czarno odzianych strażników, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem.

— To przecież bez sensu — uznał w końcu Nijel. — Dlaczego nie, spytamy kogoś o drogę? Dobrze się czujesz?

Zdyszany Rincewind oparł się o kolumnę ozdobioną nieprzyzwoitą rzeźbą.

— Mógłbyś schwytać strażnika i torturami wymusić informację — zaproponował, z trudem chwytając oddech. Nijel przyjrzał mu się podejrzliwie.

— Zaczekaj — rzucił.

Szedł przed siebie, aż spotkał służącego, pracowicie okradającego kredens.

— Przepraszam bardzo — zagadnął. — Którędy do haremu?

— W lewo i trzecie drzwi — odparł pytany, nie oglądając się nawet.

— Dobrze.

Chłopiec wrócił i powtórzył wskazówki Rincewindowi.

— No tak… A torturowałeś go?

— Nie.

— To nie było barbarzyńskie zachowanie.

— Pracuję nad tym — zapewnił Nijel. — Nie powiedziałem „dziękuję”.

Trzydzieści sekund później odsunęli ciężką kotarę z paciorków i wkroczyli do seraju szeryfa Al Khali.

Były tu wspaniałe ptaki w złotych filigranowych klatkach. Były szumiące cicho fontanny. Były donice z rzadkimi orchideami, wśród których fruwały kolibry niczym maleńkie, jaskrawe klejnoty. Było też około dwudziestu młodych kobiet, mających na sobie odzież wystarczającą na — pojedzmy — pół tuzina, skupionych razem w milczącej gromadce.

Rincewind nie przyglądał im się. Nie można powiedzieć, by widok kilkunastu łokci kwadratowych bioder i ud we wszelkich odcieniach od różu do czerni nie wzbudził pewnych fal spływających w głębokie wąwozy jego libido. Jednak bez trudu zalał je o wiele potężniejszy przypływ paniki na widok kierujących się w jego stronę czterech strażników z krzywymi mieczami w dłoniach i morderczym błyskiem w oczach.

Bez wahania cofnął się o krok.

— Twoja kolej, przyjacielu — rzeki.

— Dobrze!

Nijel dobył miecza i wyciągnął go przed siebie drżącymi z wysiłku rękami.

Przez kilka sekund panowała absolutna cisza, gdy wszyscy oczekiwali, co się zdarzy. I wtedy Nijel wydal okrzyk bojowy, którego Rincewind miał nie zapomnieć do końca swych dni.

— Ehm… — powiedział. — Przepraszam…


— A jednak szkoda — stwierdził niski mag.

Pozostali nie odzywali się. Rzeczywiście szkoda było. I nie znalazłby się wśród nich ani jeden, który nie słyszał w tej chwili ostrych syren wyrzutów sumienia, budzących wibracje, wzdłuż kręgosłupa. Ale — jak często się zdarza w efekcie działania niezwykłej alchemii duszy — poczucie winy napełniło ich arogancją i brawurą.

— Nie gadaj tyle, dobrze? — burknął chwilowy przywódca.

Nazywał się Benado Sconner, jednak coś w atmosferze dzisiejszej nocy sugeruje, że nie warto się trudzić zapamiętywaniem tego imienia. Powietrze jest duszne, gęste i pełne duchów.

Niewidoczny Uniwersytet wcale nie jest pusty. Po prostu nie ma tu ludzi.

Oczywiście jednak sześciu magów, przysłanych w celu spalenia Biblioteki, wcale nie boi się duchów. Są tak naładowani magią że brzęczą przy każdym kroku; noszą szaty wspanialsze niż przedtem nadrektorzy, a ich szpiczaste kapelusze są bardziej szpiczastej niż wszelkie kapelusze istniejące do tej pory. Oczywiście tylko przypadkiem starają się trzymać tak blisko siebie.

— Strasznie tu ciemno — zauważył najniższy z nich.

— Jest północ — odparł surowo Sconner. — A jedyne groźnej istoty tutaj to my. Prawda, chłopcy?

Zabrzmiał chór niewyraźnych pomruków. Wszyscy trochę się obawiali Sconnera, który podobno ćwiczył się w pozytywnym myśleniu.

— I nie boimy się paru starych książek. Prawda? — Spojrzał surowo na najniższego maga. — Nie boisz się, co?

— Co, ja? Nie. Skąd. To przecież tylko papier. On tak powiedział.

— No właśnie.

— Ale jest ich dziewięćdziesiąt tysięcy — rzucił któryś z pozostałych.

— Zawsze słyszałem, że są niezliczone — dodał inny. — Ciągną się w innych wymiarach, a widzimy tylko wierzchołek tego, no… Tego czegoś, co jest prawie całe schowane pod wodą…

— Hipopotam?

— Aligator?

— Ocean?

— Bądźcie cicho! Wszyscy! — zawołał Sconner. Zawahał się. Miał wrażenie, że ciemność wsysa dźwięk jego głosu. Wypełniała powietrze jak puch. Wziął się w garść.

— No! — rzucił jeszcze i zwrócił się w stronę groźnych drzwi Biblioteki.

Wzniósł ręce, wykonał kilka złożonych gestów, w których jego palce w jakiś nie wyjaśniony, a wywołujący łzawienie sposób zdawały się przenikać przez siebie, i zmienił drzwi w kupkę trocin.

Fale ciszy nadpłynęły znowu, pochłaniając odgłosy opadających wiórków.

Nikt nie miał wątpliwości, że drzwi zostały rozbite. Cztery smętne zawiasy wisiały drżące na framudze, a za progiem leżał stos połamanych ław i regałów. Nawet Sconner był nieco zaskoczony.

— Proszę, jakie to proste — powiedział. — Widzicie? Nic mi się nie stało. Mam rację?

Zaszurały buty z zakręconymi noskami. Ciemność za progiem była rozjaśniona niewyraźną, bolesną dla oczu taumaturgiczną radiacją — to cząsteczki prawdopodobieństwa przekraczały prędkość rzeczywistości w silnym polu magicznym.

— A teraz… — odezwał się zachęcająco Sconner — komu przypadnie zaszczyt podłożenia ognia?

Dziesięć sekund milczenia później oświadczył:

— W takim razie sam się tym zajmę. Czuję się, jakbym mówił do ściany.

Pewnym krokiem przeszedł przez drzwi i raźnie ruszył w stronę niewielkiej plamy światła, sączącego się przez szklaną kopułę nad środkiem Biblioteki (co prawda zawsze toczyły się dyskusje na temat jej dokładnej geografii; wysokie stężenie magii odkształca czas i przestrzeń, jest więc możliwe, że Biblioteka nie ma nawet brzegów, nie mówiąc o środku). Rozłożył ramiona.

— I co? Widzicie? Zupełnie nic się nie stało. Wchodźcie. Magowie posłuchali go z ociąganiem. Odruchowo schylali głowy, przechodząc pod zdemolowanym łukiem wejścia.

— Dobrze — stwierdził z satysfakcją Sconner. — A teraz: czy wszyscy mają zapałki, zgodnie z instrukcją? Magiczny ogień nie podziała na te księgi, więc niech każdy…

— W górze coś się ruszyło! — przerwał mu najniższy z magów. Sconner mrugnął.

— Co?

— Coś się ruszyło pod kopułą — powtórzył mag i dodał tytułem wyjaśnienia: — Widziałem.

Sconner zerknął w niepokojące cienie pod sufitem i postanowił wykorzystać swój autorytet.

— Bzdura — oznajmił twardo. Wyjął z kieszeni pęczek cuchnących zapałek. — A teraz wszyscy zbierzcie…

— Aleja widziałem — powtórzył z uporem niski mag.

— No dobrze. Co takiego widziałeś?

— Nie jestem całkiem…

— Po prostu nie wiesz, prawda? — warknął Sconner.

— Widziałem coś, co…

— Nie wiesz! Po prostu coś ci się zwiduje i próbujesz podkopać mój autorytet. Zgadłem? — Urwał na moment. Oczy mu się zaszkliły. — Jestem spokojny — zaintonował. — Jestem całkowicie opanowany. Nie pozwolę…

— To był…

— Posłuchaj, kurduplu, może byś się w końcu zamknął! Jeden z magów, który patrzył w górę, by ukryć zakłopotanie, chrząknął niegłośno.

— Ehem… Sconner…

— To samo odnosi się do ciebie! — Sconner wyprostował się na pełną wzburzenia wysokość i machnął zapałkami.

— Jak już mówiłem, macie zapalić zapałki i… Chyba pokażę, jak się. zapala zapałki, specjalnie dla naszego małego mędrka… Nie stoję na suficie! Co ja z nimi mam… Spójrzcie na mnie. Bierzecie zapałkę…

Zapalił i ciemność rozkwitła kulą białego siarkowego ognia, a bibliotekarz runął na niego z góry niczym padające imperium.

Wszyscy znali bibliotekarza, tak samo dokładnie, acz niezbyt precyzyjnie, jak zna się ściany, podłogi i wszelkie inne nieistotne, ale konieczne dekoracje sceny życia. Jeśli w ogóle go pamiętali, to jak wzdycha delikatnie za plecami, jak siedzi pod biurkiem i naprawia książki albo jak sunie na czworakach między regałami w poszukiwaniu ukrytych palaczy. Każdy mag dostatecznie nierozsądny, by zaryzykować ukradkowego skręta, orientował się dopiero wtedy, gdy miękka skórzasta dłoń wyciągała mu się zza ramienia i odbierała zakazany obiekt. Bibliotekarz nigdy się nie gniewał; po prostu wyglądał na bardzo urażonego i zasmuconego tą sprawą, a potem zjadał papierosa.

Tymczasem to, co w tej chwili usiłowało z dużym wysiłkiem odkręcić za uszy głowę Sconnera, było raczej wyjącym koszmarem, którego ściągnięte wargi odsłaniały pożółkłe kły.

Przerażeni magowie próbowali uciekać i nagle zaczęli wpadać na regały, które nie wiadomo jak zablokowały przejścia. Najniższy mag pisnął, wtoczył się pod zawalony atlasami stół i zasłonił dłońmi uszy, by nie słyszeć strasznych odgłosów, gdy pozostali szukali drogi ucieczki.

Wreszcie zaległa cisza… lecz była to cisza szczególnie ciężka, wywołana przez coś poruszającego się niemal bezszelestnie, prawdopodobnie w poszukiwaniu czegoś innego. Najniższy z magów ze zgrozy przygryzł czubek własnego kapelusza.

Bezgłośne coś chwyciło go za nogę i łagodnie, lecz stanowczo wywlekło spod stołu. Skomlał cicho, nie otwierając oczu. Ale kiedy straszliwe zęby nie zacisnęły mu się na gardle, zaryzykował szybkie spojrzenie.

Bibliotekarz w zadumie trzymał go za kark o stopę ponad podłogą, tuż poza zasięgiem małego i podstarzałego teriera ostrowłosego, który próbował sobie przypomnieć, jak się obgryza ludziom kostki.

— Ee… — zaczął mag i natychmiast poszybował po niemal płaskiej trajektorii przez rozbite drzwi, gdzie jego lot został nagle przerwany zderzeniem z podłogą.

Po chwili odezwał się cień obok niego.

— Już chyba po wszystkim. Ktoś widział tego obłąkanego drania Sconnera?

Zaś cień po drugiej stronie odpowiedział:

— Chyba skręciłem sobie kark.

— Kto to?

— Obłąkany drań — odparł cień złośliwie.

— Och… Przepraszam, Sconner.

Sconner wstał. Magiczna aura ukazała całą jego sylwetkę. Trząsł się ze złości, gdy wyciągał ręce.

— Nauczę tego zacofańca szacunku dla przewyższających go ewolucyjnie — warknął.

— Brać go, chłopcy!

Sconner został powalony na posadzkę i przyciśnięty ciężarem całej piątki kolegów.

— Przepraszamy, ale…

— …wiesz przecież, że jeśli użyjesz…

— …magii w pobliżu Biblioteki, gdzie już jest jej tyle…

— …i coś ci nie wyjdzie, to powstanie Masa Krytyczna i wtedy…

— BUM! Dobranoc, świecie!

Sconner stęknął. Siedzący na nim magowie uznali, że wstawanie nie jest najrozsądniejszą rzeczą, jaką w tej chwili mogliby przedsięwziąć.

— Dobrze — przyznał w końcu. — Macie rację. Dziękuję wam. Źle zrobiłem, że straciłem panowanie nad sobą. To przyćmiło rozeznanie sytuacji. Najważniejsze, by zachować obiektywizm. Macie absolutną rację. Dziękuję. Puśćcie mnie.

Zaryzykowali. Sconner wstał.

— Ta małpiatka — oświadczył — zjadła swojego ostatniego banana. Przynieście…

— Ehem… To małpa, Sconner. — Najniższy z magów nie potrafił się powstrzymać. — Małpa, nie małpiatka… Skurczył się pod ciężkim spojrzeniem.

— Kogo to obchodzi? Małpa czy małpiatka, co za różnica? — burknął Sconner. — No, jaka to różnica, panie Zoologu?

— Nie wiem, Sconner — przyznał pokornie mag. — Myślę, że chodzi o klasyfikację.

— Zamknij się.

— Dobrze, Sconner.

— Ty obrzydliwy maluchu — dodał jeszcze Sconner, odwrócił się i rzekł głosem gładkim jak ostrze pity: — Jestem całkowicie opanowany. Umysł mam chłodny niczym łysy mamut. Mój intelekt kontroluje wszystko. Który z was siedział mi na głowie? Nie, nie wolno mi się złościć. Nie jestem rozzłoszczony. Myślę pozytywnie. W pełni wykorzystuję swoje zdolności… Czy któryś z was chciałby coś powiedzieć?

— Nie, Sconner — odparli chórem.

— W takim razie przynieście mi dziesięć baryłek oliwy i całe drewno, jakie zdołacie znaleźć! Ta małpa zaraz się usmaży!

Z góry, spod sklepienia Biblioteki, mieszkania sów, nietoperzy i innych istot, dobiegł brzęk łańcucha i dźwięk szkła tłuczonego z najwyższym możliwym szacunkiem.

— Chyba się nie przestraszyli — zauważył nieco urażony Nijel.

— Jakby ci to powiedzieć… — zastanowił się Rincewind. — Kiedy ktoś zechce spisać listę Wielkich Okrzyków Bojowych Świata, „Ehem, przepraszam” nie będzie jednym z nich.

Odstąpił na bok.

— Nie znam go — z naciskiem zapewnił uśmiechniętego strażnika. — Dopiero co go spotkałem. W jamie. — Zaśmiał się niepewnie.

— Przez cały czas zdarzają mi się takie rzeczy. Strażnicy spoglądali ponad nim.

— Ehm… — powiedział.

— No dobrze — powiedział.

Wrócił do Nijela.

— Jak sobie radzisz z tym mieczem? Nie spuszczając wzroku z przeciwników, Nijel pogrzebał w sakwie i podał Rincewindowi książkę.

— Przeczytałem cały Rozdział Trzeci — wyjaśnił. — Są tam ilustracje.

Rincewind przerzucił pogniecione stronice. Książka była czytana tak intensywnie, że można by ją tasować. A na tym, co kiedyś było pewnie stroną tytułową, znalazł dość marny drzeworyt przedstawiający muskularnego mężczyznę. Miał ramiona jak dwa worki piłek i stał po kolana w rozmarzonych kobietach i ciałach zabitych wrogów, z wyrazem dumy na twarzy.

Napis wokół rysunku głosił: W 7 dniey zaledwie uczynię cię barbaryańskim herosem! Poniżej, trochę mniejszą czcionką, było imię: Cohen Barbarzyńca. Rincewind miał pewne wątpliwości. Poznał Cohena; dzielny staruszek potrafił wprawdzie czytać — w pewnym sensie — ale nigdy nie opanował sztuki robienia piórem i wciąż podpisywał się „X”, co zresztą zwykle nieprawidłowo wymawiał. Z drugiej strony jednak nieodparcie dążył do wszystkiego, co łączyło się z pieniędzmi.

Raz jeszcze przyjrzał się ilustracji, po czym zerknął na Nijela.

— Siedem dni?

— Nie czytam za szybko.

— Aha — mruknął Rincewind.

— I dałem sobie spokój z Rozdziałem Szóstym, bo obiecałem mamie, że dopóki nie poznam odpowiedniej dziewczyny, wystarczy mi rabowanie i łupienie.

— I ta książka uczy, jak zostać barbarzyńskim herosem?

— Tak. Jest bardzo dobra. — Nijel spojrzał na niego zaniepokojony. — Nic jej nie brakuje, prawda? Kosztowała dużo pieniędzy.

— No wiesz, tego… Chyba lepiej bierz się do dzieła. Nijel wyprostował swoje — z braku lepszego słowa — ramiona i znów machnął mieczem.

— Wy czterej lepiej uważajcie — powiedział. — Bo jak nie… — Urwał na moment. Odebrał Rincewindowi książkę, przerzucił kilka stron, znalazł odpowiedni fragment i kontynuował: — Mam: bo jak nie, to „lodowate wichry przeznaczenia będą owiewać wasze szkielety/ legiony Piekieł wasze żywe dusze topić będą w kwasie”. Właśnie. Jak ci się podobało?

Rozległ się metaliczny brzęk, gdy czterech mężczyzn w doskonałej harmonii dobyło broni.

Miecz Nijela zmienił się w rozmazaną plamę. Wykonał w powietrzu złożoną ósemkę, przemknął mu nad ramieniem, za plecami przeskoczył z ręki do ręki, zdawał się dwukrotnie zatoczyć krąg na wysokości piersi, po czym wyskoczył jak łosoś.

Jedna czy dwie damy z haremu spontanicznie zaczęły klaskać. Nawet na strażnikach zrobiło to wrażenie.

— To było Potrójne Cięcie Orków z Dodatkowym Młynkiem — wyjaśnił z dumą Nijel. — W czasie nauki stłukłem masę luster. Patrz, zatrzymali się.

— Zapewne nigdy jeszcze nie widzieli niczego podobnego — odparł słabym głosem Rincewind, mierząc wzrokiem odległość od drzwi.

— Pewnie że nie.

— Zwłaszcza końcówka, kiedy wbił się w sufit. Nijel podniósł głowę.

— Zabawne — mruknął. — W domu też zawsze tak się kończyło. Zastanawiam się, co robię nie tak.

— Nie mam pojęcia.

— Ojej… Strasznie mi przykro — rzekł Nijel, gdy strażnicy zrozumieli, że pokaz się skończył i ruszyli do ataku.

— Nie miej do siebie pretensji — uspokoił go Rincewind.

Nijel sięgnął do góry i bezskutecznie próbował uwolnić klingę.

— Dziękuję.

— Jaja będę miał.

Rincewind zastanowił się nad kolejnym krokiem. Rozważał nawet kilka kroków. Ale drzwi były chyba za daleko… Zresztą, sądząc i po odgłosach, za nimi okolica wcale nie była zdrowsza.

Pozostało jedyne wyjście. Musiał spróbować czarów.

Wyciągnął rękę i dwaj strażnicy upadli. Wyciągnął drugą i upadli dwaj pozostali.

Właśnie zaczynał się dziwić, gdy Conena z gracją przestąpiła nad bezwładnymi ciałami, odruchowo rozcierając kanty dłoni.

Myślałam, że już nigdy się tu nie zjawisz — powiedziała. — Kina jest twój przyjaciel?


Jak już wspominano, Bagaż rzadko zdradzał jakieś emocje, a przynajmniej emocje mniej gwałtowne niż ślepa furia i nienawiść. Dlatego trudno było ocenić jego uczuciami kiedy zbudził się kilka mil od Al Khali, leżąc w suchym wadi na wieku, ze sterczącymi w górę nogami.

Już w kilka minut po wschodzie słońca powietrze przypominało podmuch z paleniska. Po chwili intensywnego kołysania Bagaż zdołał ustawić większość swoich nóg we właściwym kierunku i wstał. Wykonywał złożony, powolny taniec, by jak najmniejsza ich część stykała się z rozpalonym piaskiem.

Wcale się nie zgubił. Zawsze dokładnie wiedział, gdzie się znajduje. Zawsze był tutaj.

Tyle że wszystko inne chwilowo zmieniło miejsce.

Po krótkim namyśle Bagaż odwrócił się, ruszył i bardzo powoli zderzył się z głazem.

Cofnął się i przysiadł dość zaskoczony. Miał wrażenie, że jest wyładowany gorącym pierzem. A także niejasno zdawał sobie sprawę z dobrodziejstw cienia i chłodnych napojów.

Po kilku kolejnych falstartach dotarł na szczyt pobliskiej wydmy, skąd roztaczał się niezrównany widok na setki innych wydm.

W głębi swego drzewnego serca Bagaż się martwił. Został odrzucony. Powiedziano mu, żeby sobie poszedł. Odepchnięto go. Na dodatek wypił dość orakhu, żeby wytruć niewielkie państwo.

Jeśli jest coś, czego sprzęt podróżny potrzebuje bardziej niż czegokolwiek, to ktoś, do kogo mógłby należeć. Pełen nadziei Bagaż ruszył niepewnie przez gorący piasek.


— Nie ma chyba czasu na prezentację — stwierdził Rincewind, gdy podłogą wstrząsnął huk: to runęło dalekie skrzydło pałacu. — Pora się stąd…

Zdał sobie sprawę, że mówi do siebie.

Nijel puścił rękojeść miecza.

Conena zrobiła krok do przodu.

— O nie! — jęknął Rincewind, ale było już za późno.

Świat rozpadł się nagle na dwie części: na kawałek mieszczący w sobie Nijela i Conenę oraz drugi, zawierający całą resztę. Powietrze między nimi zaiskrzyło. Prawdopodobnie w ich części grata w oddali orkiestra, ćwierkały ptaki, po niebie płynęły różowe obłoki i wszystko inne, co zdarza się w takich chwilach. Kiedy dzieje się coś takiego, zwykle rozpadające się w innym świecie pałace nie mają żadnych szans.

— No dobrze, może was sobie przedstawię — ustąpił zrozpaczony Rincewind. — Nijel…

— …Niszczyciel… — dokończył rozmarzony Nijel.

— Niech będzie. Nijel Niszczyciel, syn Harebuta…

— …Potężnego — dokończył Nijel.

Rincewind umilkł na moment, ale w końcu wzruszył ramionami.

— Wszystko jedno. A to jest Conena. To zresztą dziwny zbieg okoliczności. Na pewno zaciekawi cię, że jej ojciec to mmff…

Nie odrywając wzroku od Nijela, Conena wyciągnęła rękę i zamknęła twarz Rincewinda w delikatnym uchwycie, który przy lekkim tylko zwiększeniu nacisku palców zmieniłby jego głowę w kulę do kręgli.

— Chociaż mogę się mylić — rzekł, kiedy cofnęła dłoń. — Kto to wie? Kogo to obchodzi? Jakie to ma znaczenie? Nie zwracali na niego uwagi.

— Może pójdę poszukać kapelusza — zaproponował.

— Dobry pomysł — szepnęła Conena.

— Pewnie ktoś mnie zamorduje, ale nie dbam o to — oświadczył Rincewind.

— To świetnie — wymruczał Nijel.

— Na pewno nikt nawet nie zauważy, że mnie nie ma.

— Dobrze. Doskonale.

— Przypuszczam, że posiekają mnie na kawałeczki — rzucił jeszcze Rincewind, idąc w stronę drzwi z szybkością konającego ślimaka.

Conena zamrugała.


— Jaki kapelusz? — zdziwiła się. — Ach, ten kapelusz.

— Nie sądzę, żebym mógł liczyć na waszą pomoc — zaryzykował Rincewind.

Gdzieś wewnątrz intymnego świata Coneny i Nijela ptaki wróciły do gniazd, różowe obłoczki odpłynęły, a orkiestra spakowała instrumenty i wymknęła się na prywatny koncert w nocnym klubie. Rzeczywistość powróciła na miejsce.

Conena oderwała oczarowane spojrzenie od zachwyconej twarzy Nijela i skierowała je na Rincewinda, gdzie nieco ostygło.

Podeszła dyskretnie i chwyciła maga za ramię.

— Posłuchaj — zaczęła z naciskiem. — Nie mów mu, kim naprawdę jestem. Dobrze? Wiesz, chłopcy miewają dziwne pomysły i… No, w każdym razie jeśli mu powiesz, to osobiście połamię ci…

— Będę za bardzo zajęty — zapewnił ją Rincewind. — Z twoją pomocą muszę odzyskać kapelusz i w ogóle. Co prawda nie rozumiem. co ty w nim widzisz… — dodał z wyższością.

— Jest miły. Jakoś nieczęsto spotykam miłych ludzi.

— No tak…

— Ojej! Patrzy na nas!

— I co? Chyba się go nie boisz?

— A jeśli coś do mnie powie?

Rincewind nie pojmował. Nie po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że całe obszary ludzkich doświadczeń zupełnie go ominęły, o ile obszary mogą omijać ludzi. Może to on je omijał… Wzruszył ramionami.

— Dlaczego bez walki pozwoliłaś odprowadzić się do haremu? — zapytał.

— Zawsze chciałam sprawdzić, co się tam dzieje. Przez chwilę trwała cisza.

— I co? — przerwał ją Rincewind.

— No wiesz… Siedziałyśmy tak sobie, a po jakimś czasie wszedł szeryf, poprosił mnie do siebie i powiedział, ze jestem nowa, więc teraz moja kolej. A potem… Nigdy nie zgadniesz, co kazał mi robić. Dziewczęta mówiły, że tylko to go interesuje.

— Ee…

— Dobrze się czujesz?

— Świetnie, świetnie…

— Twarz ci się cała błyszczy.

— Nie, naprawdę nic mi nie dolega.

— Poprosił, żebym mu coś opowiedziała.

— O czym? — zapytał podejrzliwie.

— Dziewczęta twierdzą, że najbardziej lubi historie z króliczkami.

— Aha. Króliczkami.

— Małymi, białymi i puszystymi. Ale ja znam tylko opowieści, których nauczył mnie tato, kiedy byłam mała. Nie sądzę, żeby się nadawały.

— Za mało w nich króliczków?

— Mnóstwo odrąbanych rąk i nóg. — Conena westchnęła. — Dlatego nie możesz mu o mnie nic powiedzieć. Rozumiesz? Zwyczajnie się nie nadaję do normalnego życia.

— Opowiadanie historii w haremie wcale nie jest normalne — stwierdził Rincewind. — Nigdy się nie przyjmie.

— Znowu na nas patrzy! — Conena złapała go za rękę.

— O rany… — Strącił jej dłoń. Pospiesznie przeszedł przez komnatę do Nijela, który chwycił go za drugie ramię.

— Nie opowiadałeś jej o mnie, prawda? — spytał z nadzieją chłopiec. — Nie przeżyłbym, gdyby się dowiedziała, że dopiero się uczę, jak…

— Nie, skąd znowu… Ona chce tylko, żebyś nam pomógł. To coś w rodzaju wyprawy. Nijelowi błysnęły oczy.

— Chcesz powiedzieć: imperatyw?

— Słucham?

— Jest o tym w książce. Żeby zostać prawdziwym bohaterem, należy działać pod wpływem imperatywu. Rincewind zmarszczył czoło.

— Czy to jakiś gatunek ptaka?

— Myślę, że to rodzaj obligacji czy nakazu — wyjaśnił Nijel, jednak niezbyt pewnie.

— Mnie to się kojarzy z ptakiem. Jestem przekonany, że czytałem gdzieś o nim w bestiariuszu. Duży. Nie lata. Ma długie czerwone nogi.

Twarz mu pobladła, gdy uszy przetrawiły to, co właśnie powiedziały usta.

Pięć sekund później byli już na korytarzu, pozostawiając za sobą czterech nieprzytomnych strażników i damy z haremu, które usiadły w krąg, żeby poopowiadać sobie historie.


Pustynię po krawędziowej stronie Al Khali rozcina rzeka Tsort, sławiona w mitach i zwykłych plotkach. Wije się wśród brunatnych pejzaży niczym długi, kwiecisty opis przecinany interpunkcją piaszczystych ostróg. Na każdym skrawku brzegu zalegają wysuszone słońcem kłody drewna, zaś większość z nich należy do odmiany posiadającej zęby. Cichy plusk w górze rzeki sprawił, że owa większość leniwie uchyliła powieki. I nagle okazało się, że większość kłód posiada też nogi. Kilkanaście pokrytych łuską ciał zsunęło się w mętne wody; okryła je fala. Potem powierzchnia pozostała gładka, jeśli nie liczyć kilku nieistotnych zmarszczek w kształcie litery.

Wiosłując nogami, Bagaż spływał wolno z prądem. W wodzie czuł się trochę lepiej. Zakręcił się łagodnie w słabym zawirowaniu. Kilka tajemniczych fal na powierzchni zbiegało się w tym właśnie miejscu.

Spotkały się.

Bagaż szarpnął się. Wieko odskoczyło. Z krótkim, rozpaczliwym trzeszczeniem jak kamień zniknął pod wodą.

Okryła go fala czekoladowej barwy wód Tsortu. Fali szło coraz lepiej.


Wieża czarodzicielstwa wyrastała ponad Al Khali niczym ogromny i cudowny grzyb, z rodzaju tych, jakie pojawiają się w książkach pod małymi symbolami czaszek ze skrzyżowanymi kośćmi.

Straż szeryfa próbowała walczyć, lecz wokół wieży można było już dostrzec sporo oszołomionych żab i kijanek. To byli ci, którym dopisało szczęście. Nadal posiadali nogi i ręce — w pewnym sensie — a większość ich kluczowych organów pozostała wewnątrz. Miasto znalazło się pod władzą czarodzicielstwa, w magicznym stanie wyjątkowym.

Niektóre z budynków najbliższych podstawy wieży pokrył już błyszczący jasny marmur, który najwyraźniej magom odpowiadał.

Trójka bohaterów spoglądała przez wyrwę w pałacowym murze.

— Robi wrażenie — przyznała niechętnie Conena. — Twoi magowie są potężniejsi niż przypuszczałam.

— Nie moi — zaprotestował Rincewind. — Nie wiem, czyimi są magami. I nie podoba mi się to. Żaden z magów, których znałem, nie potrafiłby ustawić jednej cegły na drugiej.

— Nie podoba mi się, że magowie mają wszystkimi rządzić — dodał Nijel. — Oczywiście, jako bohater, jestem filozoficznie przeciwny samej idei magii. Nadejdzie kiedyś dzień… — Oczy zaszkliły mu się lekko, jakby próbował sobie coś przypomnieć. — Nadejdzie dzień, gdy wszelka magia zniknie z powierzchni tego świata, a synowie tego… tego… No, w każdym razie ludzie zaczną myśleć bardziej praktycznie ~ dokończył niepewnie.

— Czytałeś o tym w książce, co? — spytał kwaśno Rincewind. — Są tam jakieś imperatywy?

— Ma trochę racji — zauważyła Conena. — Nie mam nic przeciwko magom, ale to nie znaczy, że są do czegokolwiek potrzebni. Zwykła dekoracja. Aż do teraz.

Rincewind zdjął kapelusz. Był pognieciony, poplamiony i przysypany kamiennym pyłem, stracił niektóre fragmenty, czubek był zgięty, a gwiazda sypała cekinami jak kwiat pyłkiem, ale słowo „Maggus” wciąż pozostało czytelne pod brudem.

— Widzicie to? — zapytał, czerwieniejąc z gniewu. — Widzicie? Na pewno? I o czym to świadczy?

— Że nie znasz ortografii? — spytał Nijel.

— Co? Nie. Świadczy, że jestem magiem. Ot co! Dwadzieścia lat przy lasce i jestem z tego dumny! Zrobiłem swoje… Zdałem… przesiedziałem na dziesiątkach egzaminów! Gdyby wszystkie zaklęcia, które przeczytałem, ułożyć jedno na drugim, to… to by… to by było mnóstwo zaklęć!

— Tak, ale… — zaczęta Conena.

— Słucham!

— Tak naprawdę to czarowanie ci nie wychodzi. Rincewind spojrzał na nią wrogo. Próbował wymyślić ripostę, a w jego mózgu mały obszar odbiorczy otworzył się akurat w chwili, kiedy cząstka natchnienia, pokonawszy drogę skręcaną i przesuwaną bilionami przypadkowych zderzeń, z wyciem przebiła się przez atmosferę i eksplodowała bezgłośnie dokładnie we właściwym punkcie.

— Talent określa, co człowiek robi — oznajmił Rincewind. — Nie określa, kim człowiek jest. Znaczy, w głębi duszy. Kiedy wiesz, kim jesteś, możesz dokonać wszystkiego.

Zastanowił się.

— Właśnie dlatego czarodziciele są tacy potężni — dodał. — Najważniejsze to wiedzieć, kim się jest naprawdę. Minęła ciężka od filozofii chwila.

— Rincewindzie — zaczęła łagodnie Conena.

— Hm? — odpowiedział Rincewind, wciąż myśląc, skąd wzięły się w jego głowie takie słowa.

— Naprawdę jesteś idiotą. Wiesz o tym?

— Wy wszyscy! Nie ruszać się!

Wezyr Abrim wyszedł spod zburzonego łuku bramy. Na głowie miał kapelusz nadrektora.


Pustynia smażyła się w promieniach słońca. Nic się nie poruszało prócz drżącego powietrza, gorącego jak wulkan i suchego jak czaszka.

W cieniu głazu leżał dysząc bazyliszek; z paszczy ściekał mu żrący żółty śluz. Od pięciu minut jego uszy wychwytywały odległy tupot setek małych nóżek kroczących niepewnie przez wydmy. To wskazywało, że zbliża się obiad.

Stwór mrugnął swymi legendarnymi oczami i rozwinął dwadzieścia stóp wygłodniałego cielska. Wił się po piasku niby płynna zguba.

Bagaż zatrzymał się chwiejnie i groźnie uchylił wieko. Bazyliszek zasyczał, choć niezbyt pewnie, jako że nigdy jeszcze nie widział chodzącej skrzyni, a już szczególnie takiej, w której wieku tkwiło mnóstwo zębów aligatorów. Do bocznych jej ścian przylegały strzępki skóry, jakby brała udział w bitwie w fabryce damskich torebek. I robiła wrażenie — choć bazyliszek nie potrafiłby określić, w jaki sposób, choćby nawet potrafił mówić — spoglądającej ponuro.

No dobrze, pomyślał gad. Jeśli tak chcesz to rozegrać…

Skierował na Bagaż swój wzrok: wzrok jak diamentowe wiertło, wzrok sięgający przez oczy ofiary i wypalający mózg od wewnątrz, wzrok zrywający delikatne firanki z okien duszy, wzrok…

Bazyliszek uświadomił sobie nagle, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Tuż za jego wielkimi jak spodki oczami rodziło się zupełnie nowe, nieznane i nieprzyjemne uczucie. Zaczęło się niewinnie jak lekkie swędzenie na tym małym kawałku pleców, którego nie można podrapać, choćby człowiek nie wiem jak się wyginał. A potem narastało, aż stało się drugim, rozpalonym do czerwoności wewnętrznym słońcem.

Bazyliszek odczuwał straszliwą, nieprzepartą i przytłaczającą ochotę, by mrugnąć…

Aż zrobił coś niewyobrażalnie nierozsądnego.

Mrugnął.


— On mówi przez kapelusz — stwierdził Rincewind.

— Co? — nie zrozumiał Nijel.

Właśnie zaczynał pojmować, że świat barbarzyńskiego herosa nie jest tym czystym, prostym miejscem, za jakie go uważał w dniach, kiedy najbardziej ekscytującym zajęciem było zbieranie pasternaku.

— Kapelusz mówi poprzez niego, chciałeś powiedzieć — poprawiła Conena i cofnęła się, jak zwykle każdy wobec horroru.

— Co?

Nie uczynię wam krzywdy. Byliście mi przydatni, oznajmił Abrim, zbliżając się z wyciągniętymi rękami. Ale macie racje. Myślał, że nosząc mnie zyska moc. Oczywiście, jest odwrotnie. Zadziwiająco zdradliwy i chytry umysł.

Czyli przymierzyłeś jego głowę? — spytał Rincewind. Zadrżał. On też nosił ten kapelusz. Najwyraźniej nie posiadał odpowiedniego umysłu. Odpowiedni umysł posiadał Abrim, a teraz oczy miał szare i bezbarwne, skórę bladą, a szedł jakby zwisał za głowę. Nijel wyjął swoją książkę i gorączkowo przerzucał strony.

— Co ty wyprawiasz? — zdumiała się Conena, nie odrywając wzroku od upiornej postaci.

— Sprawdzam Indeks Wędrownych Potworów — odparł Nijel. — Myślisz, że to Chodzący Trup? Strasznie trudno je zabić; potrzebny jest czosnek i…

— Tego tam nie znajdziesz — rzekł wolno Rincewind. — To jest… To kapelusz-wampir.

— Naturalnie może to być zombie. — Nijel przesuwał palec wzdłuż strony. — Piszą tu, że potrzebny jest czarny pieprz i morska sól, ale…

— Masz przecież walczyć z potworami, a nie je zjadać — zauważyła Conena.

Taki umysł zdołam wykorzystać, oznajmił kapelusz. Teraz mogę walczyć. Stanę w obronie magii. Na świecie jest miejsce na jeden tylko typ czarów, a ja jestem jego wcieleniem. Strzeż się, czarodzicielu!

Tylko nie to — mruknął pod nosem Rincewind.

Magowie wiele się nauczyli przez ostatnie dwadzieścia stuleci. Można pokonać tego uzurpatora. Wy troje pójdziecie ze mną.

Nie była to prośba. Nie był to nawet rozkaz. Był to raczej rodzaj przepowiedni. Głos kapelusza sięgał wprost do tyło mózgowia, nie przejmując się wcale świadomością. Nogi Rincewinda z własnej woli ruszyły z miejsca.

Pozostała para także kroczyła naprzód sztywnym, kukiełkowym krokiem, co sugerowało, że oni również wiszą na niewidzialnych sznurkach.

— Dlaczego „tylko nie to”? — spytała Conena. — Owszem, „tylko nie to” z powodów ogólnych mogę zrozumieć, ale czy jest jakaś szczególna przyczyna?

— Jeśli nadarzy się okazja, musimy uciekać — odparł Rincewind.

— Do jakiegoś konkretnego miejsca?

— To prawdopodobnie bez znaczenia. I tak jesteśmy zgubieni.

— Dlaczego? — zdziwił się Nijel.

— No cóż — westchnął Rincewind. — Słyszałeś kiedy o Wojnach Magów?


Wiele rzeczy na Dysku zawdzięcza swe powstanie Wojnom Magów. Jedną z nich jest myśląca grusza. Oryginalne drzewo było zapewne całkiem zwyczajne i spędzało dni na piciu wód gruntowych i jedzeniu słonecznego światła, w stanie błogosławionej nieświadomości. I nagle wokół eksplodowała magia i przemocą pobudziła geny do ostrej nadwrażliwości.

W dodatku głęboko zakodowała w nich paskudny nastrój. Ale myśląca grusza i tak niewiele ucierpiała.

Kiedyś, gdy poziom tła magicznego na Dysku był jeszcze młody i wysoki, i przy każdej okazji tryskał na świat, magowie byli potężni jak czarodziciele i na każdym wzgórzu budowali swe wieże. A jeśli istnieje coś, czego potężny mag naprawdę nie znosi, jest to inny mag. Instynktowny odruch sprowadza dyplomację do prostej zasady: ciskać w konkurencję urokami aż zaświeci, a potem przeklinać ją w mroku.

Co mogło prowadzić tylko do jednego. No dobrze, do dwóch. Do trzech efektów.

Totalnej. Wojny. Taumaturgicznej.

Naturalnie, nie było w niej żadnych sojuszy, stron, układów, litości ani zawieszenia broni. Nieba zwijały się, a morza kipiały. Grad huczących kuł ognistych zmieniał noc w dzień, co było uczciwe, jako że powstałe w wyniku tych działań chmury czarnego dymu zmieniały dzień w noc. Krajobraz wznosił się i opadał niczym kołdra w sypialni nowożeńców. Sama osnowa przestrzeni była wiązana w wielowymiarowe supły i tłuczona kijankami o płaskie kamienie na brzegu Rzeki Czasu. Jednym z popularniejszych zaklęć owych dni był na przykład Temporalny Kompresor Pelepela. Kiedyś doprowadził do powstania rasy gigantycznych gadów, które zostały stworzone, wyewoluowały, rozprzestrzeniły się, opanowały planetę, a potem wyginęły, wszystko to w czasie mniej więcej pięciu minut. Pozostawiły po sobie jedynie zasypane ziemią kości, całkowicie wprowadzając w błąd przyszłe generacje. Drzewa pływały, ryby spacerowały, góry chodziły do kiosków po papierosy… Zmienność wszelkiego istnienia osiągnęła taki poziom, że każdy rozsądnie myślący człowiek rozpoczynał dzień od policzenia swoich rąk i nóg.

Na tym właśnie polegał problem. Każdy z magów dysponować zbliżoną mocą, zresztą mieszkali w wysokich wieżach, dobrze chronionych czarami. To oznaczało, że magiczne pociski zwykle odbijały się i lądowały na prostych ludziach, którzy utrzymywali się, z uprawy spłachetków tego, co chwilowo było gruntem, i starali się prowadzić zwyczajne, przyzwoite (choć raczej krótkie) życie.

I wciąż trwały starcia, atakujące fundamentalną strukturę uniwersum porządku, osłabiające mury rzeczywistości i grożące przewróceniem całej chwiejnej konstrukcji czasu i przestrzeni w ciemność Piekielnych Wymiarów.

Jedna z legend głosi, że wkroczyli bogowie, jednak bogowie nie wtrącają się do ludzkich spraw, chyba że ich to bawi. Inna — tę powtarzają sami magowie i zapisali ją w swoich księgach — mówi, że z własnej woli zebrali się wszyscy i pokojowo rozstrzygnęli spory dla dobra całej ludzkości. Tę powszechnie uznawano za prawdziwy obraz wydarzeń, choć była równie sensowna co ołowiany pas ratunkowy.

Prawdę niełatwo jest przyszpilić pismem do stronicy. W wannie historii prawdę trudniej jest utrzymać niż mydło, i o wiele trudniej znaleźć…


— I co się wtedy stało? — spytała Conena.

— To bez znaczenia — odparł smętnie Rincewind. — Wszystko zacznie się od początku. Czuję to. Tak podpowiada mi instynkt. Zbyt wiele magii wpływa do świata. Wybuchnie straszliwsi i wojna. A Dysk jest już za stary, żeby wytrzymać to po raz drugi.

Wszystko się wytarło. Czekają nas zguba, ciemność i zniszczenie. Zbliża się Apokralipsa.

— Śmierć przekracza granice tego świata — podpowiedział Nijel.

— Go? — Rincewind ocknął się, zagniewany, że mu przerwano.

— Śmierć przekracza granice…

— Za granicą mi nie przeszkadza. Tam mieszkają sami cudzoziemcy. Natomiast Śmierci w pobliżu wolałbym nie oglądać.

— To tylko metafora — wyjaśniła Conena.

— Tobie się tak wydaje. A ja go poznałem.

— Jak wygląda? — zainteresował się Nijel.

— Określę to w ten sposób…

— Tak?

— Nie potrzebuje fryzjera.


Słońce stało się lampą lutowniczą przybitą do kopuły niebios’ a jedyną różnicę między piaskiem a czerwonym od żaru popiołem stanowił kolor.

Bagaż brnął zygzakiem przez gorące wydmy. Na jego wieku pozostało kilka szybko schnących plam żółtego śluzu.

Ten niewielki samotny prostokąt obserwowany był z czubka kamiennej iglicy przez chimerę[18]. Chimery to wyjątkowo rzadki gatunek, a ta konkretna miała zamiar uczynić coś, co z pewnością nie poprawi ich sytuacji.

Starannie wybrała właściwy moment, odbiła się pazurami, rozłożyła błoniaste skrzydła i runęła z góry na ofiarę.

Technika polowania chimery polegała na przelocie nisko nad celem i lekkim podgotowaniu go ognistym oddechem. Potem wykonuje zwrot i rozdziera posiłek zębami. Część z ogniem zrealizowała bez zarzutu, potem jednak, kiedy doświadczenie mówiło jej, że spotka przerażoną i sparaliżowaną ofiarę, stanęła na drodze przypalonego i wściekłego Bagażu.

Jedyne, co w Bagażu było płomienne, to jego furia. Przez ostatnie kilka godzin dręczył go silny ból głowy. W dodatku wydawało mu się, że cały świat usiłuje go zaatakować. Miał tego dosyć.

Kiedy rozdeptał już nieszczęsną chimerę w tłustą plamę na piasku, znieruchomiał na moment, zapewne rozmyślając o przyszłości. Stawało się oczywiste, że nienależenie do nikogo jest o wiele trudniejsze, niż mu się z początku wydawało. Dręczyły go niewyraźne, miłe wspomnienia służby i pawlacza, który mógł nazwać domem.

Zawrócił bardzo powoli. Często przystawał i uchylał wieko. Mógłby wywąchiwać ślady, gdyby miał nos. W końcu poszedł po rozum do głowy — jeśli miał głowę — i podjął decyzję.


Kapelusz i jego nosiciel także kroczyli stanowczo przez ruiny, niedawno jeszcze będące legendarnym Rhoxie, ku wieży czarodzicielstwa. Za nimi wlókł się zmuszony do posłuszeństwa orszak.

U podstawy wieży tkwiły drzwi. W przeciwieństwie do wrót Niewidocznego Uniwersytetu, zwykle szeroko otwartych, te były szczelnie zamknięte i chyba jarzyły się lekko.

Wasza trójka ma zaszczyt znaleźć się tutaj właśnie teraz, oznajmił kapelusz przez bezwolne usta Abrima. Oto chwila, kiedy magia przestaje uciekać… Spojrzał z pogardą na Rincewinda. I zaczyna walczyć. Zapamiętacie ten moment do końca waszego życia.

— Co? Aż do obiadu? — spytał Rincewind słabym głosem.

Patrzcie uważnie, poinstruował Abrim i wyciągnął ręce.

— Jeśli tylko pojawi się okazja — szepnął Rincewind Nijelowi — natychmiast uciekamy. Jasne?

— Dokąd?

— Przed kim. Kluczowe pytanie brzmi: przed kim.

— Nie ufam temu człowiekowi — wyznał Nijel. — Staram się nie osądzać innych na podstawie pierwszego wrażenia, ale jestem przekonany, że ma złe zamiary.

— Kazał cię wrzucić do jamy węży!

— Może nie doceniłem tej wskazówki.

Wezyr zaczął coś mruczeć. Nawet Rincewind, którego nieliczne zdolności obejmowały talent do języków, nie zrozumiał ani słowa. Jednak brzmiało to jak mowa stworzona specjalnie do mamrotania. Słowa rozwijały się na boki niby ostrza kos na wysokości kostek: mroczne, krwawe i bezlitosne. Tworzyły w powietrzu złożone zawirowania i płynęły wolno ku drzwiom wieży.

Dotknęły białego marmuru, który poczerniał i rozsypał się w proch. A kiedy jego szczątki opadały na ziemię, w otworze stanął jakiś mag i zmierzył Abrima gniewnym spojrzeniem.

Rincewind był przyzwyczajony do stylu ubioru magów, jednak ten naprawdę robił wrażenie. Szatę miał tak wypchaną, wzmocnioną i zdobną fantastycznymi fałdami i plisami, że prawdopodobnie projektował ją architekt. Odpowiedni do niej kapelusz wyglądał jak weselny tort po bliskim spotkaniu ze świąteczną choinką.

Sama twarz, widoczna w szczelinie pomiędzy barokowym kołnierzem a koronkową frędzlą wokół kapelusza, nieco rozczarowywała. W jakimś momencie przeszłości doszła do wniosku, że jej wygląd poprawi wąski, nierówny wąsik. Myliła się.

— To były nasze drzwi! — oznajmiła twarz. — Naprawdę tego pożałujesz.

Abrim skrzyżował ramiona.

Zdawało się, że doprowadziło to maga do szału. Zamachał rękami, uwolnił dłonie z koronek mankietów i przez dziurę w murze wysłał strugę syczącego płomienia. Trafiła Abrima w pierś, rozprysnęła się ognistą fontanną, a kiedy niebieskie powidoki pozwoliły wreszcie Rincewindowi popatrzeć, przekonał się, że wezyr stoi nietknięty.

Jego przeciwnik gorączkowo tłumił płomyki na własnym ubraniu. Po chwili podniósł głowę. W oczach błyszczała mu żądza mordu.

— Ty chyba jeszcze nie rozumiesz — wycedził. — Masz do czynienia z czarodzicielstwem. Nie możesz z nim walczyć.

Mogę wykorzystać czarodzicielstwo, odparł Abrim.

Mag warknął gniewnie i cisnął kulę ognistą, która rozprysnęła się nieszkodliwie o kilka cali od strasznego uśmiechu wezyra.

Na twarzy maga pojawił się wyraz głębokiego zdziwienia. Spróbował jeszcze raz, posyłając linie błękitnej od żaru magii sięgające od nieskończoności prosto do serca Abrima. Abrim odchylił je machnięciem ręki.

Masz prosty wybór, rzekł. Możesz się do mnie przyłączyć, albo umrzeć.

W tej właśnie chwili Rincewind uświadomił sobie, że tuż za uchem słyszy jakiś regularny, zgrzytliwy dźwięk. Miał nieprzyjemne, metaliczne brzmienie.

Obejrzał się. Ogarnęło go znajome i bardzo niemiłe uczucie gwałtownie spowalniającego Czasu.

Śmierć znieruchomiał z osełką na ostrzu swej kosy. Skinął Rincewindowi głową na powitanie, jak jeden zawodowiec drugiemu. Potem podniósł kościsty palec do warg, czy raczej miejsca, gdzie znajdowałyby się jego wargi, gdyby je posiadał.

Wszyscy magowie mogą widzieć Śmierć, ale to nie znaczy, że chcą go widzieć.

Coś puknęło Rincewindowi w uszach i widmo zniknęło.

Obu walczących otaczała aureola stochastycznej magii, wyraźnie nie czyniącej Abrimowi żadnej szkody. Rincewind przepłynął do świata żywych akurat na czas, by zobaczyć, jak wezyr chwyta maga za niegustowny kołnierz.

Nie zdołasz mnie pokonać, oznajmił głosem kapelusza. Przez dwa tysiące lat kształtowałem magię dla własnych celów. Mogę czerpać swoją moc z twojej. Poddaj się, bo nie będziesz miał czasu pożałować, że tego nie zrobiłeś.

Mag szarpnął się i na swoje nieszczęście pozwolił, by duma zatryumfowała nad rozwagą.

— Nigdy! — oświadczył.

Giń, zasugerował Abrim.

Rincewind oglądał w życiu wiele dziwnych rzeczy, większość z najwyższą niechęcią. Nigdy jednak nie widział kogoś naprawdę zabitego czarami.

Magowie nie zabijają zwykłych ludzi, ponieważ a) rzadko zwracają na nich uwagę, b) jest to uznawane za dowód braku manier i c) poza tym, kto by zajmował się gotowaniem, uprawą i w ogóle. Natomiast zabicie brata-adepta było prawie niemożliwe z powodu warstw ochronnych zaklęć, jakimi przewidujący mag przez cały czas się otacza[19]. Studenci Niewidocznego Uniwersytetu już na samym początku dowiadywali się — prócz tego, którędy się idzie do toalety i gdzie jest ich wieszak — że muszą się osłaniać bez chwili przerwy.

Niektórzy sądzą, że to paranoja. Mylą się. Paranoicy tylko myślą, że wszyscy chcą ich dopaść. Magowie to wiedzą.

Niewysoki mag miał na sobie psychiczny równoważnik trzech stóp hartowanej stali, która topiła się niczym masło nad płomieniem lampy. Ściekała coraz obficiej, aż wreszcie zniknęła.

Jeśli istnieją słowa, mogące opisać, co stało się wtedy z magiem, to są uwięzione w jakimś zdziczałym słowniku w Bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu. Może lepiej pozostawić to wyobraźni… Ale ktoś zdolny wyobrazić sobie kształt, jaki Rincewind oglądał, wijący się boleśnie na kilka sekund przed miłosiernym zniknięciem, musi być kandydatem do słynnego białego kaftana z opcjonalnymi długimi rękawami.

Tak zginą wszyscy nieprzyjaciele, stwierdził Abrim. Podniósł głowę i wykrzyknął ku szczytowi wieży: Wyzywam was. Ten,, kto nie stawi mi czoła, musi pójść ze mną. Tak mówią zasady Sztuki.

Przez długą chwilę trwała cisza, wywoływana przez wielu ludzie pilnie nasłuchujących.

— A które zasady Sztuki o tym mówią? — odkrzyknął niepewny głos ze szczytu.

Ja jestem wcieleniem Sztuki.

Zabrzmiały stłumione szepty.

— Sztuka jest martwa — zawołał ten sam głos. — Czarodzicielstwo jest potężniejsze od…

Zdanie urwało się we wrzasku, gdyż Abrim wzniósł lewą rękę i dokładnie w stronę mówiącego wysłał cienki promień zielonego światła.

W tej samej chwili Rincewind uświadomił sobie, że może samodzielnie poruszać nogami. Kapelusz chwilowo przestał się nimi interesować. Zerknął z ukosa na Conenę. W błyskawicznym, zawartym bez słów porozumieniu chwycili Nijela pod pachy i rzucili się do ucieczki. Nie zatrzymywali się, póki od wieży nie dzieliło ich kilka murów. Biegnąc, Rincewind cały czas oczekiwał, że coś uderzy go nagle w tył głowy. Możliwe, że świat.

Wszyscy troje wylądowali w stosie gruzu i leżeli dysząc ciężko.

— Nie musieliście tego robić — wysapał Nijel. — Właśnie miałem się do niego zabrać. Jak mam się nauczyć…

Gdzieś z tyłu nastąpił wybuch i wielobarwne płomienie przeniknęły z wyciem w górze, krzesząc iskry ze ścian. Zabrzmiał odgłos, jakby ktoś wyciągał ogromny korek małej butelki, i perlisty śmiech, który nie wiadomo dlaczego wcale nie wydawał się zabawny. Ziemia zadrżała.

— Co się dzieje? — spytała Conena.

— Magiczna wojna — wyjaśnił Rincewind.

— To dobrze?

— Nie.

— Ale chcesz chyba, żeby magia zwyciężyła? — wtrącił Nijel. Rincewind wzruszył ramionami i szybko schylił głowę, kiedy furcząc przemknęło nad nimi coś niewidzialnego i dużego, wydając głos jak kuropatwa.

— Jeszcze nie widziałem walczących magów — oświadczył Nijel.

Zaczął wspinać się po gruzie i krzyknął, gdy Conena chwyciła go za nogę.

— Myślę, że to nie najlepszy pomysł — stwierdziła. — Rincewindzie?

Mag ponuro pokręcił głową i podniósł niewielki kamień. Rzucił go nad zrujnowanym murem, gdzie kamyk zmienił się w mały niebieski imbryk. Rozbił się, spadając na ziemię.

— Zaklęcia reagują ze sobą — wyjaśnił Rincewind. — Nie można przewidzieć, czego dokonają.

— Ale za tą ścianą jesteśmy bezpieczni? — spytała Conena. Rincewind poweselał nieco.

— Naprawdę jesteśmy?

— To ja pytam ciebie.

— Aha. Nie. Nie przypuszczam. To przecież zwykły kamień. Wystarczy odpowiednie zaklęcie i… fiu!

— Fiu?

— Właśnie.

— Może znowu uciekniemy?

— Warto spróbować.

Dotarli do kolejnej, stojącej jeszcze pionowo ściany, a kilka sekund później przypadkowa kula żółtego ognia wylądowała w miejscu, gdzie byli jeszcze przed chwilą, i zmieniła grunt w coś obrzydliwego. Cały teren wokół wieży znalazł się w kręgu tornada roziskrzonego powietrza.

— Potrzebny nam plan — oznajmił Nijel.

— Możemy spróbować uciekać dalej — zaproponował Rincewind.

— A czy to cokolwiek rozwiązuje?

— Rozwiązuje większość spraw.

— Jak daleko musimy dotrzeć, żeby być bezpieczni? — spytała Conena.

Rincewind zaryzykował spojrzenie za mur.

— Interesujący problem filozoficzny — stwierdził. — Dotarłem już daleko, a nigdy nie byłem bezpieczny. Conena westchnęła i spojrzała na pobliskie wysypisko gruzu. Popatrzyła znowu. Było w nim coś dziwnego i nie bardzo mogła określić, co to takiego.

— Mógłbym na nich natrzeć — zaproponował niepewnie Nijel. Spojrzał tęsknie na plecy Coneny.

— Nic z tego nie będzie — odparł Rincewind. — Przeciwko czarom nie skutkuje nic z wyjątkiem silniejszych czarów. A jedynym, co może pokonać silniejsze czary, są jeszcze silniejsze czary. I zanim się zorientujesz…

— Fiu… — podpowiedział Nijel.

— To już się zdarzało. Trwało tysiące lat, aż wreszcie…

— Czy wiecie, co jest dziwnego w tej kupie gruzu? — wtrąciła Conena.

Rincewind obejrzał się. Zmrużył oczy.

— To znaczy oprócz nóg? — zapytał.

Kilka minut zajęto im odkopanie szeryfa. Wciąż ściskał butelkę wina, już prawie pustą, i ciągle mrugał, nie do końca rozpoznając swoich wybawców.

— Mocny… — stwierdził. Po czym dodał z pewnym wysiłkiem: — …trunek z tego rocznika. Czułem się… — kontynuował — jakby cala okolica na mnie spadła.

— Bo spadła — potwierdził Rincewind.

— Aha. To wszystko tłumaczy. — Po kilku próbach Kreozot skupił wzrok na Conenie i kiwnął się do tyłu. — Coś podobnego… Znowu ta młoda dama… Imponujące.

— Chwileczkę… — wtrącił Nijel.

— Twoje włosy… — powiedział szeryf, przechylając się na powrót do przodu — …są jak… są jak stado kóz pasących się na zboczu Gebry.

— Jedno słowo…

— Twoje piersi są jak… jak… — Szeryf zakołysał się z boku na bok i krótkim, smutnym spojrzeniem obrzucił pustą butelkę. — Są jak zdobione klejnotami melony w legendarnych ogrodach jutrzenki.

Conena szeroko otworzyła oczy.

— Naprawdę?

— Nie… — odparł szeryf — ma żadnych wątpliwości. Na pierwszy rzut oka umiem poznać wysadzane klejnotami melony. Jak dwoje koźląt, co pasą się na łące przy wodzie, są twoje uda, które…

— Ehem, przepraszam… — Nijel odchrząknął z wyraźnie złymi zamiarami.

Kreozot wychylił się w jego kierunku.

— Hmm?

— Tam, skąd pochodzę — rzekł Nijel lodowato — nie zwracamy się w ten sposób do dam.

Conena westchnęła, gdy Nijel opiekuńczo zasłonił ją przed szeryfem. Niestety, pomyślała, to szczera prawda.

— Co więcej — mówił dalej, jak najmocniej wysuwając podbródek, choć ten wciąż bardziej przypominał dołek w brodzie — myślę…

— Rzecz jest dyskusyjna — przerwał mu Rincewind. — Przepraszam bardzo, ehm, panie, chcielibyśmy się stąd wydostać. Nie znasz przypadkiem drogi?

— Tysiące komnat — westchnął szeryf-jest w tym pałacu. Nie wychodziłem stąd od lat. — Czknął. — Od dziesięcioleci. Łonów. Właściwie to nigdy nie wychodziłem. — Oczy zaszły mu mgiełką gdy dokonywał aktu tworzenia: — Ptak Czasu jedynie, tego, krótką ma drogę do przejścia i oto ptak stoi na nogach…

— To imperatyw — mruknął Rincewind.

Kreozot zatoczył się ku niemu.

— Abrim zajmuje się rządzeniem. Strasznie ciężka praca.

— Nie zajmuje się — odparł Rincewind. — W każdym razie nie w tej chwili.

— A my chcielibyśmy jakoś się stąd wydostać — przypomni Conena, która wciąż powtarzała sobie w myślach zdanie o kóz.

— A ja mam ten imperatyw — dodał Nijel, gniewnie zerknął na Rincewinda.

Kreozot poklepał go po ramieniu.

— To ładnie — pochwalił. — Każdy powinien mieć jakieś zwierzątko.

— Gdybyś przypadkiem wiedział, czy posiadasz jakieś stajnie czy coś… — zasugerował Rincewind.

— Setki — zapewnił Kreozot. — Posiadam najwspanialsze, bardziej… wspaniałe konie na świecie. — Zmarszczył brwi. — Tak mi przynajmniej mówili.

— Ale nie wiesz, gdzie się znajdują?

— Nie personalnie — przyznał szeryf. Przypadkowy rozbłysk magii zmienił pobliską ścianę w arszenikowe bezy.

— Chyba lepiej mi było zostać w jamie węży — mruknął Rincewind i odwrócił się zniechęcony.

Kreozot raz jeszcze spojrzał ze smutkiem na pustą butelkę.

— Wiem, gdzie jest latający dywan — oznajmił.

— Nie — odparł Rincewind, zasłaniając się rękami. — Absolutnie. Nawet o tym nie…

— Prawdziwy latający dywan? — przerwał mu Nijel.

— Przestań — poprosił niespokojnie Rincewind. — Dostaję zawrotu głowy od samego słuchania o wysokości.

— Ależ całkiem… — Szeryfowi odbiło się lekko. — …prawdziwy. Bardzo ładny deseń. — Zerknął na butelkę i westchnął. — Miał taki śliczny błękitny kolor — dodał.

— A nie wiesz przypadkiem, gdzie teraz jest? — spytała Conena powoli, w stylu człowieka skradającego się ostrożnie do dzikiego zwierzęcia, które lada chwila może się spłoszyć.

— W skarbcu. Tam umiem trafić. Jestem niewyobrażalnie bogaty. Tak mi przynajmniej mówili. — Zniżył głos i spróbował mrugnąć do Coneny, co w końcu udało mu się obojgiem oczu jednocześnie. — Moglibyśmy na nim usiąść — wymamrotał, nagle spocony. — A ty byś opowiedziała mi historię…

Rincewind usiłował wrzasnąć przez zaciśnięte zęby. Czuł już, że pocą mu się kostki nóg.

— Nie będę latał na żadnym dywanie! — syknął. — Mam lęk gruntu.

— Chciałeś powiedzieć: wysokości — poprawiła go Conena. — I nie bądź głuptasem.

— Wiem, co chciałem powiedzieć. To grunt zabija!

Bitwa o Al Khali była jak ciężka chmura, w której wrzących kłębach dało się usłyszeć przedziwne kształty i zobaczyć niezwykłe dźwięki. Od czasu do czasu chybione strzały przeorywały miasto. A gdzie trafiły, wszystko stawało się…inne.

Na przykład duża część ssuku zmieniła się w gęstą puszczę gigantycznych żółtych grzybów. Nikt nie wiedział, jaki efekt wywarło to na mieszkańców okolicy, chociaż możliwe, że nic nie zauważyli.

Świątynia Offlera, Boga Krokodyla, patrona miasta, stała się brzydką, cukierkową konstrukcją zbudowaną w pięciu wymiarach. Co nie miało żadnego znaczenia, gdyż była właśnie pożerana przez stado gigantycznych mrówek.

Z drugiej strony, niewielu mieszkańców pozostało, by oglądać ten akt protestu przeciw nie kontrolowanym zmianom budynków publicznych. Większość usiłowała ratować się ucieczką. Szerokimi strumieniem pędzili przez żyzne pola. Niektórzy wsiadali na statki, jednak ten sposób ucieczki stracił na popularności, gdy niemal cały obszar portu zmienił się w bagno, na którym — bez żadnego dostrzegalnego powodu — budowała sobie gniazdo para małych różowych słoni.

Poniżej ogarniętych paniką tłumów, wzdłuż porośniętego, trzciną rowu melioracyjnego, płynął wolno Bagaż. W pewnej odległości przed nim ruchoma fala niewielkich aligatorów, szczurowi i żółwi wysuwała się z wody i gorączkowo wspinała na brzegi, pchana nieokreślonym, ale absolutnie precyzyjnym zwierzęcym instynktem.

Bagaż zacisnął wieko w wyrazie posępnej determinacji. Zwykle niewiele chciał od świata — jedynie całkowitego wymarcia wszelkich innych form życia. Teraz jednak najbardziej był mu potrzebny właściciel.


Całkowita pustka dobitnie świadczyła, że ta komnata jest skarbcem. Drzwi wisiały na zawiasach. Zakratowane wnęki zostały splądrowane, a wokół leżały roztrzaskane skrzynie. Na ten widok Rincewinda zakuło sumienie: przez mniej więcej dwie sekundy zastanawiał się, co spotkało Bagaż.

Zapadła cisza pełna powagi, jak zwykle, kiedy znikają duże sumy pieniędzy. Nijel spacerował dookoła i oglądał kufry, poszukując ukrytych szuflad, zgodnie z instrukcjami zawartymi w Rozdziale Jedenastym.

Conena schyliła się i podniosła drobną miedzianą monetę.

— To okropne — oświadczył w końcu Rincewind. — Skarbiec bez skarbu.

Szeryf stal i uśmiechał się promiennie.

— Nie ma powodu do zmartwienia — rzekł.

— Przecież ukradli ci wszystkie pieniądze — przypomniała Conena.

— Pewnie służba — stwierdził Kreozot. — Wyjątkowy brak lojalności.

Rincewind spojrzał na niego zdziwiony.

— I to cię nie martwi?

— Nie bardzo. Nigdy właściwie ich nie wydawałem. A często się zastanawiałem, jak to jest być biednym.

— Będziesz miał wspaniałą okazję, żeby się przekonać.

— Czy potrzebne jest jakieś przeszkolenie?

— To przychodzi samo. Człowiek się uczy w trakcie. Rozległ się odległy wybuch i fragment stropu zmienił się w galaretę.

— Ehm, przepraszam… — wtrącił Nijel. — Ten dywan…

— Tak — zgodziła się Conena. — Dywan. Kreozot obdarzył ich dobrodusznym, nieco sennym uśmiechem.

— Rzeczywiście. Dywan. Pchnij nos tego posągu za tobą, klejnocie porannej pustyni o pośladkach jak brzoskwinie.

Zarumieniona Conena dokonała drobnego świętokradztwa na dużym posągu Offlera, Boga Krokodyla.

Nic się nie stało. Ukryte komory pilnie zaniechały otworzenia.

— Hm… Sprawdź lewą rękę.

Przekręciła ją na próbę. Kreozot podrapał się w głowę.

— Może to była prawa ręka…

— Na twoim miejscu spróbowałabym sobie przypomnieć oznajmiła surowo Conena, gdy i to nie dało rezultatu. — Nie zostało już wiele części, za które chciałabym pociągać.

— A co to jest to tam? — spytał Rincewind.

— Byłbyś zdumiony, gdyby się okazało, że to nie ogon — odparła Conena i kopnęła mocno.

Coś zgrzytnęło, jakby patelnia cierpiała z bólu. Posąg zadrżał. Potem rozległo się kilka głośnych szczęknięć w murze i Offler, Bóg Krokodyl, z godnością odsunął się na bok. Za nim otwierało siei wejście do tunelu.

— Mój dziad kazał to zbudować dla naszych co ciekawszych! skarbów — wyjaśnił Kreozot. — Miał wiele… — szukał odpowiedniej go słowa — … inwencji.

— Jeśli myślicie, że ja tam wejdę… — zaczął Rincewind.

— Odsuń się — przerwał z godnością Nijel. — Ja pójdę pierwszy.

— Mogą tam być pułapki… — mruknęła z powątpiewaniem Conena. Zerknęła na szeryfa.

— Prawdopodobnie, niebiańska gazelo — potwierdził. — Ostatni raz byłem tam, kiedy miałem sześć lat. Pamiętam jakieś płyty, na które nie wolno nadeptywać.

— Nie martwcie się — uspokoił ich Nijel, zaglądając w mrok tunelu. — Nie ma chyba takiej pułapki, której bym nie zauważył.

— Masz sporo doświadczenia w takich wyprawach, co? — spytał kwaśno Rincewind.

— No… Znam na pamięć Rozdział Czternasty. Były tam ilustracje — odparł Nijel i zniknął w ciemności.


Czekali kilka minut w czymś, co byłoby pełną napięcia ciszą, gdyby nie dobiegające z tunelu sieknięcia i czasem głuche uderzenia. W końcu echo przyniosło im z oddali głos Nijela.

— Niczego tu nie ma. Sprawdziłem wszystko. Chodnik jest solidny jak skala. Musiało się zaciąć albo co…

Rincewind i Conena porozumieli się wzrokiem.

— On nie ma pojęcia o pułapkach — powiedziała. — Kiedy miałam pięć lat, ojciec kazał mi przejść korytarzem, który specjalnie dla mnie przygotował. Tylko po to, żebym się nauczyła…

— Ale przeszedł, prawda? — odparł Rincewind. Zabrzmiał dźwięk, jakby ktoś przejechał po szybie mokrym palcem, tyle że miliard razy silniejszy. Posadzka zadygotała.

— Zresztą nie mamy wyboru — dodał i wsunął się do tunelu. Reszta poszła za nim. Ludzie, którzy mieli okazję poznać Rincewinda, traktowali go często jak dwunogiego górniczego kanarka[20]. Zakładali, że jeśli Rincewind wciąż zachowuje pozycję pionową i jeszcze nie ucieka, to pozostał ślad nadziei.

— To zabawne — zauważył Kreozot. — Okradam własny skarbiec. Jeśli się schwytam, mógłbym kazać się wrzucić do jamy węży.

— Ale mógłbyś prosić siebie o łaskę — odparła Conena. Paranoicznie czujnym wzrokiem badała zakurzone kamienie muru.

— Nie. Sądzę, że powinienem dać sobie nauczkę i ukarać się przykładnie.

Coś szczęknęło cicho nad nimi. Niewielki kamień odsunął się na bok, a z otworu powoli zjechał zardzewiały hak. Pręt wysunął się ze ściany i stuknął Rincewinda w ramię. Kiedy mag się odwrócił, hak przyczepił mu na plecach pożółkłą kartkę i schował się w stropie.

— Co on zrobił? Co on zrobił? — krzyczał Rincewind, usiłując obejrzeć własne łopatki.

— Tu jest napisane „Kopnij mnie” — przeczytała Conena. Obok skamieniałego maga odsunął się fragment ściany. Wielki but na końcu skomplikowanej konstrukcji metalowych stawów zakołysał się słabo, po czym cały mechanizm złamał się w kolanie. Cała trójka przyglądała się temu w milczeniu.

— Widzę, że mamy tu do czynienia ze zwichrowanym umysłem — orzekła po chwili Conena.

Rincewind ostrożnie odczepił kartkę i upuścił ją na podłogę. Conena wyminęła go i ruszyła korytarzem, zagniewana, ale ostrożna. Kiedy metalowa dłoń wysunęła się na sprężynie i zakołysała przyjaźnie, nie uścisnęła jej, ale prześledziła nagie przewody, aż do pary skorodowanych elektrod w szklanym słoju.

— Twój dziad był człowiekiem obdarzonym poczuciem humoru — rzuciła przez ramię.

— O tak. Zawsze lubił się pośmiać — potwierdził Kreozot.

— To dobrze.

Conena ostrożnie pchnęła płytę podłogi, według Rincewinda niczym się nie różniącą od innych. Łysiejąca miotełka z piór ze smętnym zgrzytem wysunęła się ze ściany na poziomie pachy.

— Chyba chciałabym poznać starego szeryfa — wycedziła Conena przez zaciśnięte zęby. — Chociaż nie po to, żeby mu uścisnąć dłoń. Złapiesz mnie za nogę, magu.

— Słucham?

Conena z irytacją wskazała na wpół otwarte drzwi tuż przed nimi.

— Chcę tam zajrzeć. Złożysz razem ręce, żebym mogła na nich stanąć. Jasne? Jak ci się udaje być tak bezużytecznym?

— Bycie użytecznym zawsze wpędza mnie w kłopoty — mruknął Rincewind, starając się ignorować ciepłe ciało, muskające czubek jego nosa.

Słyszał, jak obmacuje górną krawędź drzwi.

— Tak myślałam — stwierdziła.

— Co tam jest? Przerażająco ostre włócznie, wymierzone we wchodzących?

— Nie.

— Kolczasta krata, gotowa przebić…

— To wiadro — odparła zimno Conena i pchnęła.

— Co? Żrącego, trującego…

— Białej farby. Zwykłej starej, zaschniętej farby. — Zeskoczyła na ziemię.

— To cały dziadek — westchnął Kreozot. — Ani chwili nudy.

— Szczerze mówiąc, ja mam już dosyć — oznajmiła stanowczo Conena i wskazała koniec tunelu. — Idziemy.

Byli o jakieś trzy stopy od końca, kiedy Rincewind wyczuł nad sobą ruch powietrza. Conena uderzeniem w kark wepchnęła go do komnaty za przejściem. Przetoczył się, padając na posadzkę. Coś uszczypnęło go w stopę, a głośny huk ogłuszył.

Cały strop, wielki kamienny blok grubości czterech stóp, runął na podłogę tunelu.

Rincewind przeczołgał się przez chmury pyłu i drżącym palcem prześledził litery wyryte z boku płyty.

— „Teraz też ci do śmiechu?” — odczytał głośno. Usiadł.

— Cały dziadek — stwierdził radośnie Kreozot. — Zawsze… Pochwycił spojrzenie Coneny o ciężarze ołowianej rury i rozsądnie nie dokończył.

Nijel wynurzył się z kłębów kurzu. Kaszlał.

— Co się stało? — zapytał. — Wszyscy żyją? Ta płyta nic nie zrobiła, kiedy tędy przechodziłem.

Rincewind szukał jakiejś odpowiedzi, ale nie przychodziło mu do głowy nic lepszego niż:

— Rzeczywiście?

Światło sączyło się do komory przez maleńkie okratowane okienka pod sufitem. Nie było żadnej drogi ucieczki oprócz przejścia przez kilkaset ton kamieni blokujących tunel. Albo, ujmując to innymi słowy, czyli tak, jak to ujął Rincewind, wpadli w pułapkę. Odprężył się nieco.

Przynajmniej od razu zauważyli latający dywan. Leżał zwinięty na kamiennym postumencie pośrodku komory. Obok stała niewielka, smukła lampa oliwna i — Rincewind wyciągnął szyję — nieduży złoty pierścień. Jęknął. Niewyraźna oktarynowa aura otaczała wszystkie trzy przedmioty, wskazując, że są one magiczne.

Gdy Conena rozwinęła dywan, na podłogę upadło kilka drobnych przedmiotów, między innymi mosiężna płotka, drewniane ucho, kilka dużych, kwadratowych cekinów i ołowiane pudełka z zakonserwowaną wewnątrz mydlaną bańką, — Co to może być? — zdziwił się Nijel.

— No cóż — mruknął Rincewind. — Zanim próbowały zjeść dywan, były prawdopodobnie molami.

— O rany!

— Tego właśnie nie potraficie zrozumieć — oświadczył Rincewind ze znużeniem. — Myślicie, że magia to coś, co można wziąć do ręki i użyć jak… jak…

— Pasternaku — podpowiedział Nijel.

— Butelki wina — zaproponował szeryf.

— Coś w tym rodzaju — przyznał niechętnie Rincewind, ale potem się rozzłościł i podjął: — A w rzeczywistości jest… jest…

— Całkiem inna?

— Bardziej podobna do butelki wina? — spytał szeryf z nadzieją.

— Magia wykorzystuje ludzi — wyrzucił z siebie Rincewind. Wpływa na człowieka w tym samym stopniu, w jakim człowiek wpływa na nią. Coś w tym rodzaju. Nie można bawić się magią tak, żeby na człowieka nie podziałała. Pomyślałem, że powinienem was uprzedzić.

— Całkiem jak butelka wina — stwierdził Kreozot. — Butelka…

— …która ciebie wypija — dokończył Rincewind. — Więc lepiej odłóż tę lampę i pierścień. I na miłość bogów, niczego nie pocieraj.

— Przy ich pomocy mój dziadek stworzył rodzinną fortunę — westchnął z rozmarzeniem Kreozot. — Niegodziwy wuj uwięził go w jaskini. Musiał sobie jakoś poradzić z tym, co miał pod ręką. A nie miał niczego prócz latającego dywanu, magicznej lampy, magicznego pierścienia i groty pełnej rozmaitych klejnotów.

— Nie było mu łatwo, prawda?

Conena rozłożyła dywan na posadzce, odsłaniając złożony deseń złotych smoków na niebieskim tle. Były to bardzo skomplikowane smoki, z długimi brodami, uszami i skrzydłami; zdawało się, że są pochwycone w ruchu, uwiecznione w przejściu z jednego stanu do innego. Sugerowały, że krosna, jakie je utkały, miały chyba więcej wymiarów niż zwyczajowe trzy. Najgorsze jednak, że jeśli ktoś patrzył na dywan odpowiednio długo, zaczynał widzieć niebieskie smoki na złotym tle. I ogarniało go straszne przeczucie, że jeśli spróbuje zobaczyć oba rodzaje smoków równocześnie, to mózg wypłynie mu uszami.

Rincewind z wysiłkiem oderwał wzrok od dywanu. Kolejna eksplozja zakołysała pałacem.

— Jak to działa? — zapytał. Kreozot wzruszył ramionami.

— Nigdy nim nie latałem. Myślę, że trzeba tylko powiedzieć „w górę” i „w dół” czy coś w tym rodzaju.

— A może „przeleć przez ścianę”?

Cala trójka spojrzała na mroczne, wysokie, a przede wszystkim grube i twarde ściany pomieszczenia.

— Możemy na nim usiąść i powiedzieć „wzleć” — zaproponował Nijel. — A potem, zanim uderzymy o sufit, powiemy „stop”. — Zastanowił się, po czym dodał: — Jeśli to właściwe słowo.

— Albo „spadaj” — powiedział Rincewind. — „Zlatuj”, „nurkuj”, „opadaj”, „spływaj”. Lub „pikuj”.

— „Ruń” — dodała ponuro Conena.

— Oczywiście — zgodził się Nijel. — Skoro tyle pierwotnej magii unosi się w powietrzu, możemy wypróbować kilka poleceń.

— Aha — mruknął Rincewind. I jeszcze: — No tak…

— Masz na kapeluszu napisane „Maggus” — zauważył Kreozot.

— Na własnym kapeluszu każdy może sobie wypisać, co zechce — stwierdziła Conena. — Chyba nie wierzysz we wszystko, co przeczytasz.

— Chwileczkę! — zawołał oburzony Rincewind.

Odczekali chwileczkę.

Odczekali jeszcze kolejne siedemnaście sekund.

— To o wiele trudniejsze, niż się wam wydaje — oświadczył Rincewind.

— A nie mówiłam! — zawołała Conena. — Chodźcie, spróbujemy paznokciami wydłubać zaprawę spomiędzy kamieni.

Rincewind uciszył ją gestem dłoni, zdjął kapelusz, demonstracyjnie zdmuchnął kurz z gwiazdy, włożył kapelusz na głowę, poprawił rondo, podwinął rękawy, rozprostował palce i wpadł w panikę.

Z braku czegoś lepszego do roboty, oparł się o kamienny mur.

Kamienie wibrowały. Nie tak, jakby ktoś nimi potrząsał, ale tak, jakby drżenie rodziło się wewnątrz muru.

Było to drżenie całkiem podobne do tego, jakie wyczuł na Uniwersytecie, zanim przybył czarodziciel. Kamienie były wyraźnie bardzo z czegoś niezadowolone.

Rincewind przeszedł kilka kroków i przycisnął ucho do innego kamienia, mniejszego i trójkątnego, przyciętego do swego miejsca w kącie. Nie wielkiego, pełnego godności kamienia, ale kamienia drobnego, który cierpliwie wykonywał swe obowiązki dla dobra muru jako całości. Ten kamień także dygotał.

— Psst! — szepnęła Conena. — Nic nie słyszę — oznajmił głośno Nijel. Nijel należał do ludzi, którzy na polecenie „nie patrz teraz” natychmiast odwracają głowę niby sowa na kole garncarskim. To ci sami, którzy — jeśli pokazać im, powiedzmy, rosnący tuż obok niezwykle piękny krokus, odwracają się bezmyślnie i stawiają stopę przy wtórze smutnego chrupnięcia. Jeśli zagubią się na pustyni, najłatwiej ich znaleźć kładąc gdzieś na piasku coś małego i kruchego, na przykład bezcenny kubek, należący do rodziny od pokoleń. Potem wystarczy przybiec, kiedy usłyszy się trzask. Wszystko jedno.

— No właśnie! Co z bitwą?

Niewielka strużka tynku posypała się ze stropu na kapelusz Rincewinda.

— Coś oddziaływuje na kamienie — stwierdził niegłośno. — Próbują się wyrwać.

— A stoimy pod całkiem sporą ich liczbą — zauważył Kreozot. Coś zgrzytnęło nad nimi i ciemność przebił snop dziennego światła. Ku zdumieniu Rincewinda, zjawisku temu nie towarzyszył nagły zgon przez zmiażdżenie. Znowu coś krzemowe trzasnęło i otwór powiększył się. Kamienie wypadały z muru i spadały… w górę.

— Myślę — rzekł — że w tej sytuacji można wypróbować latający dywan.

Mur obok niego wstrząsnął się jak mokry pies i rozpadł na części. Wzlatując ku niebu, jego elementy wymierzyły Rincewindowi kilka solidnych ciosów.

Wśród gradu fruwających kamieni cala czwórka wskoczyła na niebiesko-złoty dywan.

— Musimy się stąd wydostać — zauważył Nijel, dbając o swą opinię bystrego obserwatora.

— Czekajcie — rzekł Rincewind. — Powiem…

— Nie powiesz — warknęła Conena, klękając obok niego. — Ja powiem. Nie mam do ciebie zaufania.

— Ale…

— Siedź cicho. — Conena poklepała dywan. — Dywanie… wznieś się — rozkazała.

Przez moment trwała cisza.

— W górę.

— Może nie zna tego języka — podpowiedział Nijel.

— Startuj. Lewituj. Leć.

— A może na przykład odpowiada tylko na jeden konkretny głos…

— Cicho.

— Spróbuj: unieś się.

— Albo: poszybuj — wtrącił Kreozot.

Kilka cetnarów kamiennych płyt posadzki przemknęło o cal od jego głowy.

— Gdyby miał zamiar posłuchać, już by to zrobił, prawda?

Powietrze wokół było gęste od pyłu — kamienie zderzały się ze sobą w powietrzu. Conena walnęła pięścią w dywan.

No rusz się, przeklęty chodniku! Au!

Fragment gzymsu uderzył ją w ramię. Z irytacją roztarta sińca, i obejrzała się na Rincewinda. Siedział z kolanami pod brodą i kapeluszem nasuniętym na oczy.

— Dlaczego to nie działa? — spytała.

— Wypowiadasz nieodpowiednie słowa — odparł.

— Nie rozumie języka?

— Język nie ma tu nic do rzeczy. Zaniedbałaś fundamentalną kwestię.

— Tak?

— Co tak? — prychnął Rincewind.

— Posłuchaj, to nie jest odpowiednia chwila na demonstrację urażonej godności.

— Próbuj dalej, nie przeszkadzaj sobie.

— Każ mu lecieć!

Rincewind naciągnął kapelusz na uszy.

— Proszę… — powiedziała Conena.

— Kapelusz uniósł się nieco.

— Będziemy zachwyceni — dodał Nijel.

— No no — mruknął Kreozot. Kapelusz uniósł się jeszcze wyżej.

— Jesteście pewni? — spytał Rincewind.

— Tak!

Rincewind odchrząknął.

— W dół! — rozkazał.

Dywan uniósł się i zawisł wyczekująco o kilka stóp nad warstwą kurzu.

— Jak to… — zaczęta Conena, ale przerwał jej Nijel:

— Magowie mają dostęp do źródeł wiedzy tajemnej. To pewnie była przyczyna. Dywan mógł mieć imperatyw, by robić coś przeciwnego niż to, co mu się powie. Czy możesz wznieść się wyżej?

— Mogę, ale nie mam zamiaru — odparł Rincewind.

Dywan popłynął wolno naprzód i — jak często się zdarza w takich chwilach — ogromny kawał muru przetoczył się dokładnie przez miejsce, gdzie przed chwilą leżał.

Po chwili byli już na zewnątrz, pozostawiając za sobą kamienną burzę.

Pałac rozpadał się na kawałki, a kawałki wzlatywały w górę niczym lawa z wulkanu. Czarodzicielska wieża zniknęła bez śladu, ale kamienie frunęły ku miejscu, gdzie przedtem stała i…

— Budują następną wieżę! — zawołał Nijel.

— I to z mojego pałacu — dodał Kreozot.

— Kapelusz zwyciężył — wyjaśnił Rincewind. — Dlatego buduje własną wieżę. To taki instynkt. Magowie zawsze obudowywali się wieżami, jak te… Jak się nazywają te rzeczy, które można znaleźć na dnie rzeki?

— Żaby.

— Kamienie.

— Pechowi gangsterzy.

— Nie. Myślałem o larwach chruścików. Kiedy mag szykuje się do bitwy, zawsze buduje wieżę.

— Jest bardzo wysoka — zauważył Nijel. Rincewind spojrzał tylko ponuro.

— Dokąd lecimy?

Rincewind wzruszył ramionami.

— Daleko stąd — rzekł.

W dole przepłynął zewnętrzny mur pałacu. Tuż pod nimi zaczął się rozpadać, a pojedyncze cegły skręcały w stronę wiru kamieni brzęczących wokół nowej wieży.

W końcu odezwała się Conena.

— No dobrze… Jak zmusiłeś ten dywan do latania? Naprawdę odwrotnie wypełnia polecenia?

— Nie. Po prostu uwzględniłem pewne zasadnicze szczegóły układu powierzchniowego i przestrzennego.

— Chyba nie rozumiem — przyznała.

— Mam to wytłumaczyć w niemagicznym języku?

— Tak.

— Położyłaś go na podłodze dołem do góry — oświadczył Rincewind.

Przez chwilę Conena siedziała całkiem nieruchomo.

— Muszę przyznać, że jest bardzo wygodny — powiedziała wreszcie. — Pierwszy raz w życiu lecę na dywanie.

— Pierwszy raz pilotuję dywan — mruknął Rincewind.

— Dobrze ci idzie.

— Dziękuję.

— Mówiłeś, że masz lęk wysokości.

— Przerażenie wysokości.

— Nie okazujesz tego.

— Staram się o tym nie myśleć.

Rincewind odwrócił głowę i spojrzał na wieżę. W ciągu ostatnich minut wyraźnie urosła, rozkwitając u szczytu plątaniną blanków i parapetów. Unosił się nad nią rój kafelków; pojedyncze sztuki nurkowały w dół i wskakiwały na miejsca niczym ceramiczne pszczoły podczas nalotu. Była niewiarygodnie wysoka — ciężar murów rozkruszyłby kamienie u podstawy, gdyby nie płynęła przez nie magia.

To był koniec zorganizowanej magii. Dwa tysiące lat pokojowych czarów spłynęło do ścieku, znowu wyrastały wieże, a wobec stężenia pierwotnej magii coś z pewnością miało bardzo mocno ucierpieć. Prawdopodobnie wszechświat. Zbyt wiele magii potrafi zwinąć wokół siebie czas i przestrzeń, a to złe wieści dla kogoś, kto był przyzwyczajony, by takie rzeczy jak skutki następowały po innych, takich jak przyczyny.

Oczywiście, nie potrafił wytłumaczyć tego swoim towarzyszom. Pewne idee były dla nich zbyt niepojęte. W szczególności nie mogli jakoś zrozumieć, że nadciąga zguba. Dręczyło ich straszliwe złudzenie, że można temu zaradzić. Byli chyba gotowi uczynić świat takim, jakiego pragnęli, albo zginąć próbując. A problem z ginięciem próbując polegał na tym, że człowiek ginął próbując.

Podstawowym celem organizacji dawnego Uniwersytetu było utrzymywanie kruchego pokoju między magami, którzy byli mniej więcej tak skłonni do zgody jak koty w worku. A teraz zdjęto rękawice i każdy, kto spróbuje interweniować, zostanie solidnie podrapany. Skończyła się łagodna, dość naiwna magia, do jakiej Dysk był przyzwyczajony. Nastała magia wojenna, rozpalona do białości i ostra jak miecz.

Rincewind nie umiał przewidywać; właściwie to ledwie dostrzegał teraźniejszość. Ale wiedział — z absolutną, znużoną pewnością — że w bardzo bliskiej przyszłości, na przykład w ciągu najbliższych trzydziestu sekund, ktoś powie: „Z pewnością możemy coś zrobić”.

Pod nimi płynęła pustynia, oświetlana słabymi promieniami zachodzącego słońca.

— Nie widać gwiazd — zauważył Nijel. — Może się boją pokazywać.

Rincewind podniósł głowę. Wysoko w powietrzu wisiała srebrzysta mgiełka.

— To pierwotna magia kondensuje się w atmosferze — wyjaśnił. — Jest nasycona.

Dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem, dwa…

— Z pewnością… — zaczęła Conena.

— Nie możemy — odparł spokojnie Rincewind, z niewielką tylko satysfakcją. — Magowie będą ze sobą walczyć, dopóki nie pozostanie tylko jeden zwycięzca. I nikt nie może nic na to poradzić.

— Napiłbym się czegoś — wtrącił Kreozot. — Może zatrzymamy się gdzieś, gdzie mógłbym kupić gospodę?

— Za co? — spytał Nijel. — Zapomniałeś, że jesteś teraz biedny?!

— Bieda mi nie przeszkadza — wyznał Kreozot. — To trzeźwość sprawia kłopoty.

Conena lekko szturchnęła Rincewinda w żebro.

— Sterujesz tym dywanem? — spytała.

— Nie.

— W takim razie dokąd lecimy? Nijel spojrzał w dół.

— Sądząc po wyglądzie okolicy — stwierdził — lecimy w stronę Osi. Do Okrągłego Morza.

— Ktoś przecież musi nim sterować.

Witaj, odezwał się przyjazny głos w głowie Rincewinda.

Nie jesteś chyba znowu moim sumieniem?

Czuję się fatalnie.

Przykro mi, pomyślał Rincewind, ale to przecież nie moja wina. Jestem ofiarą okoliczności. Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby mi coś zarzucać.

Tak, ale mógłbyś coś w tej sprawie zrobić.

Na przykład co?

Mógłbyś zniszczyć czarodziciela. Wszystko to się wtedy skończy.

Nie miałbym żadnej szansy.

To przynajmniej mógłbyś zginąć próbując. Lepsze to, niż pozwolić, żeby wybuchła magiczna wojna.

— Słuchaj no! Odczep się ode mnie! — zawołał Rincewind.

— Co? — nie zrozumiała Conena.

— Urn? — spytał niewyraźnie Rincewind. Spojrzał tępo na niebiesko-złoty deseń pod sobą i dodał: — Ty go prowadzisz, co? Poprzez mnie. To nieuczciwe.

— O czym ty mówisz?

— Och, przepraszam. Mówiłem do siebie.

— Myślę — stwierdziła Conena — że powinniśmy lądować.

Zsunęli się w dół ku sierpowi plaży, gdzie pustynia stykała się z morzem. W normalnym świetle byłaby oślepiająco biała od piasku powstałego z miliardów drobniutkich odłamków muszli, jednak o tej porze dnia była krwistoczerwona i złowieszcza. Stosy wyrzuconego przez wodę drewna, rzeźbionego falami i bielonego słońcem, leżały wzdłuż linii brzegu niczym ości pradawnych ryb albo największa na świecie lada sklepu z akcesoriami roślinnej sztuki zdobniczej. Nic się nie poruszało prócz fal. Wokół leżało sporo kamieni, były jednak gorące jak cegły szamotowe. Żaden mięczak ani wodorost nie szukał tu swego domu.

Nawet morze wydawało się zaschnięte. Gdyby jakiś protopłaz wypełzł na taką plażę, zrezygnowałby natychmiast, wrócił do wody i powiedział wszystkim krewnym, żeby zapomnieli o nogach, nie warto się męczyć. Powietrze sprawiało wrażenie, jakby ktoś wygotował je w skarpecie.

Mimo to Nijel uparł się, żeby rozpalić ognisko.

— Będzie przytulniej — stwierdził. — Poza tym mogą tu żyć potwory.

Conena spojrzała na oleiste fale toczące się wzdłuż piasku w czymś, co można by uznać za niechętnie podjętą próbę ucieczki z morza.

— W tym? — spytała z powątpiewaniem.

— Nigdy nie wiadomo.

Rincewind spacerował bez celu wzdłuż brzegu. Z roztargnieniem podnosił kamienie i ciskał je do wody. Jeden czy dwa zostały odrzucone na piasek.

Po chwili Conena rozpaliła ogień i suche, przesycone solą drewno strzeliło zielonym płomieniem i fontannami iskier. Mag podszedł i usiadł wśród migotliwych cieni, oparty o stos pobielałych gałęzi, otulony całunem tak nieprzeniknionego smutku, że nawet Kreozot przestał narzekać na pragnienie i umilkł.

Conena zbudziła się po północy. Sierp księżyca wisiał nad horyzontem, a nad piaskiem unosiła się rzadka, zimna mgła. Nijel, teoretycznie trzymający wartę, spał głęboko.

Conena leżała nieruchomo, wszystkimi zmysłami poszukując impulsu, który ją obudził.

Wreszcie usłyszała znowu. Był to cichy, skromny stuk, ledwie słyszalny w stłumionym chlupocie morza.

Wstała, a raczej przeszła do pozycji pionowej tak płynnie, jakby nie miała kości. Wytrąciła Nijelowi miecz z bezwładnej dłoni, po czym ruszyła przez mgłę, nie powodując najlżejszych zawirowań.

Ogień przygasł w łożu popiołów. Po chwili Conena wróciła i obudziła dwóch towarzyszy.

— Co się dzieje?

— Chyba powinniście zobaczyć — szepnęła. — Myślę, że to ważne.

— Tylko przymknąłem oczy… — protestował Nijel.

— Nie ma o czym mówić. Chodźcie.

Kreozot zerknął na zaimprowizowane obozowisko.

— A gdzie jest ten mag?

— Zobaczysz. I bądźcie cicho. To może być niebezpieczne. Potykali się, idąc za nią po kolana we mgle w stronę morza.

— Dlaczego niebezpieczne… — odezwał się wreszcie Nijel.

— Psst! Słyszałeś? Nijel nasłuchiwał.

— Takie jakby brzęknięcia?

— Patrzcie…

Rincewind przeszedł sztywno przed nimi, oburącz dźwigając spory, okrągły kamień. Wyminął ich bez słowa, wpatrzony w pustkę.

Poszli za nim wzdłuż plaży, aż dotarł do kotlinki między wydmami. Zatrzymał się i — nadal poruszając się z gracją drewnianego stojaka — upuścił kamień. Stuknęło.

Był tam już cały krąg kamieni. Bardzo nieliczne pozostawały ustawione jeden na drugim.

Cała trójka obserwowała to z ukrycia.

— Czy on śpi? — spytał Kreozot. Conena przytaknęła.

— Ale co on robi?

— Myślę, że próbuje zbudować wieżę. Rincewind powrócił do kręgu kamieni i z wielką dokładnością ułożył na warstwie powietrza kolejny. Kamień upadł.

— Nie bardzo mu to wychodzi — zauważył Nijel.

— To smutne — stwierdził Kreozot.

— Może powinniśmy go obudzić… — zastanowiła się Conena. — Ale słyszałam, że kiedy obudzi się lunatyka, odpadają mu nogi. Albo coś w tym rodzaju. Jak myślicie?

— Z magami to może być niebezpieczne — mruknął Nijel. Usiłowali ułożyć się wygodnie na zimnym piasku.

— To żałosne, nie sądzicie? — spytał Kreozot. — Przecież on nawet nie jest prawdziwym magiem.

Conena i Nijel unikali patrzenia sobie w oczy. Wreszcie chłopiec odchrząknął.

— Ja też właściwie nie jestem barbarzyńskim herosem — wyznał. — Może zresztą sama zauważyłaś.

Przez chwilę spoglądali na pracującego ciężko Rincewinda.

— Jeśli już o tym mowa — rzekła Conena — to sądzę, że jeśli idzie o fryzjerstwo, czegoś mi jednak brakuje.

Spoglądali nieruchomo na lunatyka, zajęci własnymi myślami i czerwoni ze wstydu.

Kreozot odkaszlnął.

— Jeśli komuś to pomoże… — stwierdził. — Czasem mam wrażenie, że moja poezja pozostawia nieco do życzenia.

Rincewind starannie ustawiał wielki kamień na małym kamyku. Wielki upadł, ale mag wydawał się zadowolony z rezultatu.

— Jak byś określił tę sytuację? — spytała ostrożnie Conena. — Jako poeta.

Kreozot poruszył się niespokojnie.

— Zabawna rzecz.: życie — stwierdził.

— Bardzo celne.

Nijel przewrócił się na plecy i spojrzał na zamglone gwiazdy. Nagle usiadł prosto.

— Widzieliście to? — zapytał.

— Co?

— Taki błysk, jakby…

Osiowy horyzont eksplodował bezgłośnym kwiatem barw, rozrastającym się gwałtownie przez wszystkie odcienie konwencjonalnego widma, by w końcu rozjarzyć się oślepiającym oktarynem. Nim przygasł, wyrył się im na siatkówkach.

Po chwili dobiegł odległy grzmot.

— Jakaś czarodziejska broń — stwierdziła Conena, mrugając. Podmuch ciepłego wiatru porwał pasmo mgły i przeniósł je obok nich.

— Wszystko jedno. — Nijel poderwał się na nogi. — Budzę go, choćbyśmy potem mieli go nosić.

Wyciągnął rękę, by chwycić Rincewinda za ramię. I wtedy coś przemknęło im nad głowami, z głosem, jaki mogłoby wydawać stado gęsi napompowanych podtlenkiem azotu. Zniknęło gdzieś nad pustynią. Rozległ się dźwięk, od którego dreszcz przeszyłby nawet sztuczną szczękę, coś błysnęło zielenią i huknęło głucho.

— Ja go obudzę — zdecydowała Conena. — Wy przynieście dywan.

Przebrnęła przez krąg głazów i łagodnie ujęła śpiącego maga pod ramię. Byłaby to podręcznikowa metoda budzenia lunatyków, gdyby Rincewind nie upuścił sobie na nogę przyniesionego właśnie kamienia.

Otworzył oczy.

— Gdzie ja jestem? — zapytał.

— Na brzegu. Byłeś… To znaczy śniłeś.

Rincewind zamrugał nerwowo, patrząc na mgłę, niebo, kamienny krąg, Conenę, znowu kamienny krąg i wreszcie znowu na niebo.

— Co się działo?

— Jakieś magiczne fajerwerki.

— Aha. Czyli się zaczęło.

Wyszedł z kręgu niepewnym krokiem, który wzbudził u Coneny podejrzenie, że nie jest jeszcze całkiem przytomny. Chwiejąc się poczłapał do resztek ogniska. Po kilku krokach jakby coś sobie przypomniał.

Spojrzał na swoją stopę i powiedział:

— Au.

Stał już prawie przy ognisku, kiedy dotarła do nich fala uderzeniowa ostatniego zaklęcia. Wymierzonego w wieżę w Al Khali, odległą o dwadzieścia mil. Czoło fali było więc mocno rozproszone. Prawie nie zmieniało natury obiektów, gdy z cichym cmokaniem przelewało się nad wydmami: przez sekundę ognisko płonęło czerwienią i zielenią, jeden z sandałów Nijela zmienił się w małego i rozzłoszczonego borsuka, a z szeryfowego turbanu wyfrunął gołąb.

Potem fala minęła ich i zniknęła wśród kipiącego morza.

— Co to było? — zdumiał się Nijel. Kopnął borsuka, który obwąchiwał mu stopy.

— Hm? — odparł Rincewind.

— To!

— Ach, to… Odbicie zaklęcia. Prawdopodobnie trafili wieżę w Al Khali.

— Musiało być potężne, skoro działało jeszcze tutaj.

— Prawdopodobnie było.

— Chwileczkę! To byt mój pałac — odezwał się słabym głosem Kreozot. — Wiem, że to wiele, ale to wszystko, co miałem.

— Przykro mi.

— Przecież w mieście żyli ludzie!

— Przypuszczam, że nic im nie grozi — uspokoił go Rincewind.

— To dobrze.

— Czymkolwiek są.

— Co?

Conena złapała go za ramię.

— Nie krzycz na niego — poprosiła. — Nie jest w tej chwili sobą.

— No tak — przyznał gniewnie Kreozot. — To znaczna poprawa.

— Jesteś niesprawiedliwy — zaprotestował Nijel. — Znaczy… Przecież on wydostał mnie z jamy węży i tego… no, dużo wie…

— Tak. Magowie zawsze potrafią uratować cię z kłopotów, w jakie tylko magowie mogą cię wpędzić — stwierdził Kreozot. — A potem oczekują, że będziesz im wdzięczny.

— Sądzę…

— Ktoś musiał to powiedzieć. — Kreozot ze złością zamachał rękami. Jego sylwetkę oświetliło kolejne zaklęcie, mknące po udręczonym niebie. — Patrzcie tylko! — zawołał. — Pewno, chciał dobrze. Oni wszyscy chcą dobrze. Myślą chyba, że gdyby rządzili, Dysk byłby lepszym miejscem. Możecie mi wierzyć, nie ma nic straszniejszego od kogoś, kto koniecznie chce wyświadczyć światu przysługę.

Magowie! Kiedy się dobrze zastanowić, to co z nich za pożytek? Czy jakiś mag zrobił kiedy coś sensownego?

— Jesteś okrutny — stwierdziła Conena, lecz ton jej głosu sugerował, że jest otwarta na argumenty w tej sprawie.

— Doprowadzają mnie do mdłości — mruknął Kreozot, który był już całkiem trzeźwy i wcale mu się to nie podobało.

— Wszyscy poczujemy się lepiej, kiedy trochę się prześpimy — zaproponował dyplomatycznie Nijel. — W świetle dnia sprawy zawsze wyglądają lepiej. No, prawie zawsze.

— W dodatku w gardle mi zaschło — burknął Kreozot, starając się podtrzymać resztki gniewu.

Conena odwróciła się do ognia i nagle uświadomiła sobie wyrwę w scenerii. Miała kształt Rincewinda.

— On zniknął!

Tymczasem Rincewind był już pół mili od brzegu. Siedział na dywanie jak rozgniewany Budda. W myślach kłębiła mu się mieszanina furii, poniżenia i wściekłości, z niewielkim dodatkiem urazy.

Nigdy nie oczekiwał wiele. Trzymał się magii, choć nie miał ku niej żadnych zdolności; zawsze starał się jak najlepiej. A teraz cały świat spiskował przeciw niemu. Dobrze. Skoro tak, to on im pokaże. Kim dokładnie są „oni” i co zostanie im pokazane, było jedynie nieistotnym szczegółem.

Aby dodać sobie odwagi, podniósł rękę i dotknął kapelusza, choć ten stracił w locie swoje ostatnie cekiny.


Bagaż tymczasem miał własne problemy. Pod wpływem nieustannego magicznego bombardowania, obszar otaczający wieżę w Al Khali dryfował wolno poza horyzont rzeczywistości, gdzie czas, przestrzeń i materia tracą rozłączne identyczności i zaczynają chodzić w nie swoich strojach. To efekt niemożliwy do opisania.

A oto jak wyglądał.

Wyglądał tak, jak brzmi fortepian wkrótce po wrzuceniu do studni. Smakował żółto i był w dotyku jak drobny rzucik. Pachniał jak całkowite zaćmienie księżyca. Oczywiście, bliżej wieży efekty stawały się naprawdę dziwaczne.

Spodziewać się, że w takich warunkach przeżyje cokolwiek pozbawionego ochrony to tak, jakby spodziewać się śniegu na supernowej. Na szczęście Bagaż o tym nie wiedział i brnął przez huragan zaklęć, a pierwotna magia krystalizowała się na wieku i zawiasach. Był w fatalnym nastroju, ale w tym akurat nie było niczego niezwykłego. Tyle że ta wrząca furia uziemiała się spektakularnie i otaczała Bagaż wielobarwną aureolą, w której przypominał pradawnego i bardzo zagniewanego płaza, wypełzającego z płonącego bagna.

Wewnątrz wieży było gorąco i duszno. Nie miała wewnętrznych stropów, jedynie ciągi pomostów pod ścianami. Na nich gęsto stali magowie, zaś centralna przestrzeń była kolumną oktarynowego ognia, trzeszczącego głośno, gdy wszyscy wlewali w niego swą moc. U podstawy stał Abrim; oktarynowe klejnoty na kapeluszu błyszczały tak potężnie, że przypominały raczej dziury przebite do innego wszechświata, gdzie wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu trafiły na wnętrze słońca.

Wezyr stał z wyciągniętymi rękami. Rozczapierzał palce, oczy miał zamknięte i zaciśnięte w skupieniu wargi. Kierował tą mocą. Zwykle mag potrafi to tylko do poziomu własnych fizycznych możliwości, jednak Abrim uczył się prędko.

Trzeba było uczynić z siebie przewężenie klepsydry, oś ramion wagi, bułkę wokół parówki.

Kiedy uczyniło się to w odpowiedni sposób, człowiek sam stawał się mocą, moc była jego częścią i potrafił…

Czy wspomniano już, że jego stopy znajdowały się o kilka cali nad podłogą? Jego stopy znajdowały się o kilka cali nad podłogą.

Abrim gromadził potencjał dla zaklęcia, które wzbije się w niebo i runie na wieżę w Ankh tysiącem wyjących demonów… I nagle zabrzmiało głośne stukanie do drzwi.

Istnieje mantra, którą wypowiada się przy takich okazjach. Nieważne, czy drzwi są tylko klapą w namiocie, skrawkiem skóry w przewianej wichurą jurcie, trzema calami solidnego dębu z wielkimi żelaznymi ćwiekami czy prostokątem płyty paździerzowej wyklejonej mahoniowym fornirem. Czy małe okienko nad nimi zrobione jest z ohydnych płytek kolorowego szkła ani czy dzwonek wygrywa jedną z dwudziestu popularnych melodii, których żaden miłośnik muzyki nie chciałby słuchać nawet po pięciu latach deprywacji sensorycznej.

Jeden z magów spojrzał na drugiego i powiedział zgodnie z tradycją:

— Ciekawe, kto to może być o tej porze.

Zagrzmiała seria głuchych uderzeń w drewno.

— Na zewnątrz nikt nie mógł pozostać przy życiu — odparł drugi trochę nerwowo, ponieważ jeśli wykluczyło się możliwość, że to ktoś żywy, pozostawało jeszcze podejrzenie, że może to ktoś martwy.

Tym razem od uderzeń zadzwoniły zawiasy.

— Jeden z nas powinien chyba wyjrzeć — stwierdził pierwszy z magów.

— Zuch. Brawo.

— Och. Aha. No dobrze.

Ruszył wolno krótkim, łukowo sklepionym korytarzem.

— Mam tylko zejść i sprawdzić, kto to puka? — upewnił się.

— Jasne.

Idąc z wahaniem ku drzwiom, sprawiał dziwne wrażenie. Zwykła odzież nie zapewniała wystarczającej ochrony przed polem wysokiej energii w wieży, dlatego na brokaty i aksamit narzucił gruby, watowany kombinezon, wypchany wiórami jarzębiny i haftowany w magiczne znaki wysokiej odporności. Do szpiczastego kapelusza umocował przydymiony wizjer, a wielkie rękawice sugerowały, że łapie piłkę w meczu krykieta rozgrywanym z naddźwiękowymi prędkościami. Gdy szukał rygli, jaskrawe błyski i pulsacje, wywoływane działaniami w głównej sali, rzucały wokół ostre cienie. Odsunął wizjer i odrobinę uchylił drzwi.

— Nie potrzebujemy żadnych… — zaczął.

Powinien byt lepiej dobierać słowa, gdyż były to jego ostatnie.

Minęło nieco czasu, nim kolega dostrzegł przedłużającą się nieobecność maga i zszedł na dół, by go poszukać. Drzwi stały otworem, a czarodziejskie inferno na zewnątrz z rykiem uderzało o sieć powstrzymujących je zaklęć. Dokładniej mówiąc, drzwi zostały całkowicie wepchnięte do środka; odciągnął je na bok, by sprawdzić przyczynę, i jęknął cicho.

Coś poruszyło się za nim. Obejrzał się.

— Co… — zaczął. Stanowiło to dość marną sylabę na zakończenie życia.


Lecąc nad Okrągłym Morzem, Rincewind zaczynał czuć się jak idiota.

Prędzej czy później zdarza się to każdemu.

Na przykład w gospodzie ktoś trąca człowieka w łokieć, a on odwraca się i rzuca wiązanką przekleństw w — jak z wolna zdaje sobie sprawę — klamrę pasa mężczyzny, który — okazuje się — został raczej wykuty niż urodzony.

Albo małe autko wjeżdża człowiekowi w bagażnik, więc biegnie, żeby pogrozić pięścią kierowcy, który — jak powoli staje się jasne, w miarę gdy wysuwa coraz więcej ciała, niczym w jakiejś okropnej sztuczce iluzjonistycznej — musiał siedzieć na tylnym siedzeniu.

Albo człowiek prowadzi zbuntowanych kolegów do kajuty kapitańskiej i wali w drzwi, a stary wysuwa swoją wielką głowę i trzyma w obu rękach po jataganie, a człowiek oznajmia: „Przejmujemy ten okręt, śmieciu! Chłopcy są ze mną!”, a on na to Jacy chłopcy”, a człowiek czuje nagle za plecami wielką pustkę i stęka tylko: „Ee…”.

Inaczej mówiąc, było to znajome uczucie tonięcia, znane każdemu, kto pozwolił fali swego gniewu wyrzucić się zbyt daleko na brzeg odwetu, a ta cisnęła go, by użyć pospolitego języka, po szyję w bagno.

Rincewind wciąż był zagniewany, urażony i tak dalej, jednak emocje trochę już przygasły i powrócił częściowo jego zwykły charakter. Nie jest przyjemnie znaleźć się wysoko ponad błyszczącymi falami na kilku nitkach złotego i niebieskiego splotu.

Leciał w stronę Ankh-Morpork. Próbował sobie przypomnieć, po co.

Oczywiście, tam się wszystko zaczęło. Może to przez obecność Uniwersytetu, tak ciężkiego od magii, że niby kula armatnia zagłębiał się w kapę niewstrzemięźliwości wszechświata. Pod jego wpływem rzeczywistość rozciągała się i stawała cienka. Ankh było miejscem, gdzie wszystko się zaczynało… i kończyło.

A ponadto był to jego dom, jedyny jaki znał. I przyzywał go.

Wspomniano już chyba, że Rincewind musiał posiadać wśród przodków jakiegoś gryzonia; w chwilach napięcia czuł przemożną chęć ucieczki do swojej norki.

Pozwolił dywanowi szybować przez chwilę na powietrznych prądach, gdy jutrzenka, którą Kreozot określiłby zapewne jako różanopalcą, rozpaliła ognisty krąg wokół krawędzi Dysku. Rozlewał on swój leniwy blask po świecie, który był nieco inny.

Rincewind zamrugał. To było dziwne światło. Nie… Kiedy się zastanowić, to właściwie nawet dziwaczne, czyli o wiele dziwniejsze. Miał wrażenie, że spogląda na świat przez drżące od upału powietrze. Ale to drżenie żyło własnym życiem. Tańczyło, rozpraszało się i wyraźne sugerowało, że nie jest tylko złudzeniem optycznym, ale samą rzeczywistością, naprężaną i rozpychaną niczym gumowy balon, który usiłuje pomieścić zbyt wiele gazu.

To drżenie najsilniejsze było w kierunku Ankh-Morpork, gdzie błyski i fontanny dręczonego powietrza dowodziły, że walka wciąż trwa. Podobna kolumna wyrastała nad Al Khali. I nagle Rincewind uświadomił sobie, że jest ich więcej.

Czy to nie wieża wznosiła się nad Quirm, gdzie Okrągłe Morze otwierało się na wielki Ocean Krawędziowy? Były też inne.

Sytuacja stała się krytyczna. Nastąpił rozłam wśród magów. Żegnaj, Uniwersytecie, żegnajcie stopnie i obrządki. W głębi serca każdy z magów był przekonany, że naturalną jednostką magii jest jeden mag. Wieże będą się mnożyć i walczyć ze sobą, aż pozostanie tylko jedna. A potem magowie będą walczyć, aż pozostanie tylko jeden.

Później pewnie ten jeden zacznie się bić sam ze sobą.

Rozpadała się cała struktura zapewniająca równowagę sił magii. Rincewindowi bardzo się to nie podobało. Nigdy nie umiał za dobrze czarować, ale nie w tym rzecz. Zawsze wiedział, gdzie jest jego miejsce. Na samym dole, to prawda, ale przynajmniej jego własne. Mógł podnieść wzrok i zobaczyć, jak cala delikatna konstrukcja porusza się spokojnie, wchłaniając naturalną magię generowaną obrotami Dysku.

Nie miał nic, ale to już było coś, a teraz mu to odebrano.

Rincewind wykręcił dywanem, kierując go w stronę Ankh-Morpork — jaskrawy punkcik na porannym niebie. Ta część jego umysłu, która nie miała nic innego do roboty, zastanawiała się, czemu miasto tak błyszczy. W dodatku była chyba pełnia księżyca, a nawet Rincewind, którego pojęcie o historii naturalnej było dość mgliste, był przekonany, że widział taką ledwie przedwczoraj.

To zresztą nieistotne. Miał już dosyć. Niczego nie chciał rozumieć. Wracał do domu.

Tyle że magowi nie da się wrócić do domu.

Jest to jedna ze starożytnych i pełnych głębokich znaczeń sentencji dotyczących magów; mówi o nich coś, czego nigdy nie potrafili do końca zrozumieć. Magom nie wolno się żenić, ale wolno mieć rodziców i wielu z nich wraca do rodzinnych miasteczek na Noc Strzeżenia Wiedźm albo Niechudy Czwartek. Chcą pośpiewać sobie z rodziną albo zobaczyć rozgrzewający serce obraz wszystkich dręczących ich w dzieciństwie chłopaków z sąsiedztwa, pospiesznie uciekających przed nimi na ulicy.

Sentencja podobna jest w tym do innego przysłowia, które mówi, że nie można dwa razy przekroczyć tej samej rzeki. Doświadczenia prowadzone z długonogim magiem i wąską rzeczką wykazały, że tę samą rzekę można przekroczyć trzydzieści do trzydziestu pięciu razy na minutę.

Magowie nie przepadają za filozofią. Jeśli o nich chodzi, to klaskanie jedną ręką wywołuje dźwięk brzmiący jak „kl”.

W tym jednak szczególnym przypadku Rincewind nie mógł wrócić do domu, ponieważ już go nie było. Wciąż istniało miasto nad rzeką Ankh, ale nie było tym samym, które pamiętał; stało się jasne i czyste i nie pachniało jak wychodek pełen zdechłych śledzi.

Wylądował na tym, co było kiedyś Placem Pękniętych Księżyców. Zobaczył fontanny. Oczywiście, fontanny były tu już przedtem, ale raczej sączyła się z nich niż tryskała woda, przypominająca rzadką zupę. Pod stopami miał mleczne, półprzejrzyste płyty z jakimiś błyszczącymi odpryskami we wnętrzu. I chociaż słońce wyszło już zza horyzontu i przypominało połówkę dojrzałego grapefruita, wokół nie zauważył nikogo. Normalnie Ankh-Morpork było nieustannie zatłoczone, a odcień nieba uznawano za nieistotny szczegół tła.

Gęste obłoki dymu dryfowały przez miasto od strony aureoli wrzącego powietrza nad Uniwersytetem. Jeśli nie liczyć fontann, był to jedyny ruch.

Rincewind często szczycił się tym, że wciąż czuje się samotny nawet w pełnym gwaru mieście. Samotność jednak okazała o wiele gorsza, kiedy został całkiem sam.

Zwinął dywan, zarzucił go sobie na ramię i poczłapał martwymi ulicami w stronę Uniwersytetu.

Brama stała otworem. Większość zabudowań została obrócona w ruinę przez rykoszety i zbłąkane magiczne pociski. Czarodziejska wieża, zbyt wysoka by była prawdziwa, zdawała się nietknięta W przeciwieństwie do starej Wieży Sztuk. Trafiał w nią chyba i drugi strzał wymierzony w wieżę sąsiednią. Niektóre fragmenty stopniały i zaczęły ściekać, inne skrystalizowały się, a jeszcze inne chyba zostały wyrwane z normalnych trzech wymiarów. Rincewindowi zrobiło się żal kamieni, które nie zasłużyły sobie na takie traktowanie. Właściwie Wieżę Sztuk spotkało już wszystko z wyjątkiem runięcia w gruzy. Wyglądała na tak zniszczoną, że pewnie na grawitacja dała jej spokój.

Rincewind westchnął, wyminął ją i ruszył do Biblioteki.

Do miejsca, gdzie kiedyś stała Biblioteka.

Pozostał jeszcze łuk wejścia, a większa część murów przetrwała ale zapadł się duży fragment dachu, a wszystko poczerniało od sadzy.

Rincewind stanął nieruchomo i przyglądał się temu przez długą chwilę.

Nagle rzucił dywan i pobiegł, potykając się i ześlizgując z częściowo blokującego wejście rumowiska. Kamienie były jeszcze ciepłe, tu i tam dymiły resztki regałów.

Ktoś, kto by go w tej chwili obserwował, zobaczyłby, jak Rincewind biega tam i z powrotem przez tlące się stosy, przeciska się rozpaczliwie między nimi, odrzuca zwęglone meble i z nieco mniej niż nadludzką siłą odciąga bryły zwalonego dachu.

Zobaczyłby, jak raz czy dwa przystaje, by chwycić oddech, czym nurkuje znowu, kalecząc dłonie o nadtopione odpryski i z dachowej kopuły. Zauważyłby, że chyba szlocha.

W końcu badawcze palce natrafiły na coś miękkiego i ciepłego.

Rozgorączkowany mag odrzucił na bok nadpaloną krokiew, przekopał się przez zaspę porozbijanych kafelków i zajrzał pod nie.

Na ziemi, na wpół rozgnieciona belką i zapieczona w ogniu na brąz, leżała duża kiść przejrzałych, miękkich bananów.

Bardzo ostrożnie podniósł jeden, usiadł i przyglądał mu się przez jakiś czas, aż w końcu z banana odpadł czubek.

Wtedy go zjadł.


— Nie powinniśmy pozwolić mu tak odejść — stwierdziła Conena.

A jak mogliśmy go powstrzymać, o cudownie sarniookie orlątko?

— Przecież może zrobić coś głupiego!

— Uważam, że to bardzo prawdopodobne — rzekł Kreozot z godnością.

— Gdy my tymczasem robimy coś mądrego: siedzimy na rozpalonym piasku i nie mamy nic do jedzenia ani picia. Dobrze zrozumiałam?

— Mogłabyś mi coś opowiedzieć — zaproponował Kreozot, drżąc lekko.

— Siedź cicho!

Szeryf zwilżył wargi językiem.

— Przypuszczam, że nawet krótka anegdota jest wykluczona? — wychrypiał.

Conena westchnęła.

— Życie to coś więcej niż opowieści.

— Przepraszam. Trochę się zapomniałem.

Słońce wzeszło już i plaża z tłuczonych muszli jaśniała niczym solna równina. W świetle dnia morze nie wyglądało lepiej. Falowano jak rzadki olej.

Po obu stronach ciągnęły się długie, nużąco płaskie łuki brzegu, urozmaicone zaledwie kilkoma kępami pożółkłej trawy, żyjącej dzięki wilgoci powietrza. Nie było nawet śladu cienia.

— Moim zdaniem — oświadczyła Conena — jesteśmy na plaży. To oznacza, że prędzej czy później dotrzemy do rzeki. Trzeba tylko iść stale w jedną stronę.

— Jednakże, czarujący śniegu na zboczach góry Eritor, nie wiemy w którą.

Nijel westchnął i sięgnął do sakwy.

— Ehem — zaczął. — Przepraszam. Może to się na coś przyda?! Ukradłem to. Przykro mi.

Wyjął lampę, którą widzieli w skarbcu.

— Jest magiczna, prawda? — spytał z nadzieją. — Słyszałem o takich. Może spróbujemy? Kreozot pokręcił głową.

— Przecież mówiłeś, że dzięki niej twój dziad zdobył fortunę! • przypomniała Conena.

— Dzięki lampie — odparł szeryf. — Skorzystał z lampy. Nie tej lampy. Nie, prawdziwa lampa była stara i poobijana, a pewnego dnia ten oszukańczy kupiec zjawił się znowu; proponował nowe lampy za stare. Moja prababka oddała mu tamtą za tę. Rodzina zatrzymała ją w skarbcu jako rodzaj pamiątki. Prawdziwie głupia kobieta. Ta oczywiście nie działa.

— A próbowałeś?

— Nie, ale przecież by jej nie oddal, gdyby do czegoś się nadawała.

— Potrzyj ją — poleciła Conena. — To na pewno nie zaszkodzi.

— Nie robiłbym tego — ostrzegł Kreozot. Nijel ostrożnie podniósł lampę. Wydawała się niezwykle smukła, jakby ktoś próbował zrobić lampę, która szybko lata.

Potarł.

Rezultat był dziwnie nieciekawy. Usłyszeli dyskretny stuk i strużka dymu uniosła się z piasku w pobliżu stóp Nijela. O kilka sążni dalej na piasku pojawiła się linia, wydłużyła się i zamknęła w kształt kwadratu, który zniknął.

Z otworu wyskoczyła jakaś postać, wyhamowała z wysiłkiem i jęknęła.

Miała na sobie turban, kosztowną opaleniznę, nieduży złoty medalion, błyszczące szorty i nowoczesne buty biegowe z zakręconymi noskami.

— Wyjaśnijmy to sobie od razu — powiedziała. — Gdzie jestem? Conena pierwsza odzyskała przytomność umysłu.

— To jest plaża — poinformowała.

— No tak — mruknął dżin. — Ale pytałem, w której lampie. Na jakim świecie?

— Nie wiesz?

Dźin wyjął lampę z dłoni Nijela.

— Aha, ta staruszka… Mamy przydział czasu. Co roku w sierpniu dostaję dwa tygodnie, ale zwykle nie można się wyrwać.

— Tak dużo masz tych lamp? — zdziwił się Nijel.

— Do lamp jestem bardzo przywiązany — przyznał dżin. — Szczerze mówiąc, zastanawiam się nad wejściem w rynek pierścieni. Pierścienie w tej chwili mają przyszłość. W pierścieniach panuje ruch. Przepraszam, ale co mogę dla was zrobić?

Ostatnie zdanie wypowiedział szczególnym głosem, używanym zwykle dla humorystycznej autoparodii; ludziom wydaje się wtedy, że nie wyjdą na nudziarzy.

— My… — zaczęła Conena.

— Chciałbym się napić — wtrącił Kreozot. — A ty powinieneś przecież powiedzieć, że moje życzenie jest dla ciebie rozkazem.

— Nikt już nie mówi takich rzeczy — odparł dżin i z niczego stworzył szklankę. Obdarzył Kreozota promiennym uśmiechem, trwającym niewielki procent jednej sekundy.

— Chcemy, żebyś nas przeniósł przez morze do Ankh-Morpork — oświadczyła stanowczo Conena.

Dżin spojrzał nie rozumiejąc. Potem wyciągnął z pustki bardzo grubą książkę[21] i coś w niej sprawdził.

— To naprawdę doskonały pomysł — przyznał w końcu. — Może w przyszły wtorek zjemy razem lunch?

— Co zrobimy?

— W tej chwili jestem trochę zajęty.

— Jesteś trochę…

— Doskonale — ucieszył się szczerze dżin i zerknął na przegub dłoni. — Zaraz, która to godzina?

I zniknął.

Cała trójka w osłupieniu wpatrywała się w lampę. Po chwili odezwał się Nijel.

— Co się stało, no wiecie, z tymi grubymi duchami w szarawarach i „Słucham i jestem posłuszny, panie”?

Kreozot parsknął. Właśnie wypił swój napój. Przekonał się, że to woda z bąbelkami, smakująca jak ciepłe żelazko.

— Nie mam zamiaru go słuchać — warknęła Conena.

Chwyciła lampę i potarła ją z miną, jakby żałowała, że nie ma pasty korundowej.

Dżin pojawił się w innym miejscu, ale nadal o kilka łokci od cichej eksplozji i obowiązkowej chmurki dymu.

Trzymał przy uchu coś zagiętego i błyszczącego, i słuchał z uwagą. Spojrzał na zagniewaną Conenę i starał się przekazać — poruszając brwiami i nerwowo machając wolną ręką — że akurat jest w tej chwili zajęty całkiem nieciekawymi sprawami, które jednak nie pozwalają poświęcić jej pełnej uwagi. Ale gdy tylko uwolni się od swego natrętnego rozmówcy, może być pewna, że jej życzenie — z pewnością życzenie stylowe i eleganckie — stanie się jego rozkazem.

— Rozbiję lampę — ostrzegła spokojnie. Dżin uśmiechnął się do niej i zwrócił się pospiesznie do przedmiotu trzymanego między policzkiem a ramieniem.

— Świetnie — powiedział. — Doskonale. Wierz mi, to wyjątkowa okazja. Niech twoi ludzie skontaktują się z moimi. Sam trzymaj się z tyłu. W porządku? Cześć. — Odsunął przedmiot od ucha. — Drań — mruknął.

— Naprawdę rozbiję lampę — powtórzyła Conena.

— A która to? — spytał niespokojnie dżin.

— A ile ich masz? — zdziwił się Nijel. — Zawsze myślałem, że dżiny mają po jednej.

Dżin wyjaśnił znużonym głosem, że ma kilka. Pewną niewielką, ale położoną w dobrym punkcie, lampę, gdzie mieszka w tygodniu; inną, dość unikalną lampę za miastem; starannie odnowiony chłopski kaganek wśród winnic w dzikiej, nie zniszczonej okolicy Quirmu; a od niedawna również zestaw starych lamp w dokach Ankh-Morpork; doki mają ogromny potencjał i kiedy tylko dotrą tam biznesmeni, przerobi swoje lampy na okultystyczny odpowiednik kompleksu biurowego i winiarni.

Загрузка...