ROZDZIAŁ 8

Powtarzam ci, że świetnie sobie radzi – mówił J.D. Od piątku miał w swoim pokoju telefon i wreszcie zdecydował się zadzwonić do ojca.

– Co to za matka?! Żadna z niej matka! – krzyknął w odpowiedzi Carlo. Na chwilę jego głos złagodniał i J.D. usłyszał, jak mówi do żony: – Nie, dziękuję za sok, Frankie. Nie będę go pił. Wystarczy grzanka i kawa. Po mszy jestem umówiony na obiad.

– Mylisz się, tato. – J.D. także teraz, jak wiele razy przedtem, nie bał się przeciwstawić ojcu.

– Mylę się co do Tiffany? Co ty powiesz?! – sarknął zgryźliwie Carlo. – Opowiadaj, czego się dowiedziałeś.

– Ona kocha swoje dzieci.

– Tyle że nie potrafi się nimi zająć. Stephen ma kłopoty z policją, tak czy nie?

– Nic poważnego – zbagatelizował sprawę J.D. Nie widział powodu, by wprowadzać ojca w całą awanturę wokół zniknięcia Isaaca Wellsa. Przynajmniej na razie, póki nie ma konkretnych dowodów, że Stephen jest w nie zamieszany. J.D. postanowił zająć się rodzinnymi sprawami na swój sposób. – Tiffany nie żyje się łatwo, ale radzi sobie nad wyraz dobrze.

– Pewnie. – Carlo nie krył sarkazmu. – Co się tam dzieje, J.D., powiesz mi, do diabła, czy nie? A może ta czarownica i na ciebie rzuciła urok, jak wcześniej na twojego świętej pamięci brata, co?

Żebyś tylko wiedział, jaki urok, tato, pomyślał J.D. A głośno powiedział:

– Relacjonuję ci tylko uczciwie to, co zaobserwowałem.

– Dobrze, ale pamiętaj, że gdyby nie ta wredna wiedźma, twój brat żyłby do dzisiaj.

– Nikt z nas nie może tego wiedzieć, tato. – J.D. nie był na tyle głupi, żeby przyłączać się do oskarżeń ojca. Od początku nie winił Tiffany. Rozumiał, że ojciec znajduje ujście dla rozpaczy, oskarżając ją o śmierć pierworodnego syna.

– Coś mnie tu dziwi, synu – powiedział Carlo. – Jesteś tam ledwo tydzień i już stoisz murem za tą kobietą – westchnął z niesmakiem. – Posyłając cię do niej, popełniłem błąd.

– Może tak, może nie – rzekł dyplomatycznie J.D., nie chcąc złapać się na haczyk. – Wiesz przecież, że w działaniu posługuję się głównie instynktem.

– Ha… co prawda, to prawda. A co ten twój sławetny instynkt mówi o nowej lokalizacji winnicy?

– Pracuję nad tym, tato. Niebawem prześlę ci faksem wszystkie informacje o najbardziej obiecujących terenach – odparł J.D., zadowolony, że ojciec wreszcie zmienił temat.

– Mama chce wiedzieć, czy nie przerwałeś ćwiczeń rehabilitacyjnych i czy z twoją nogą jest lepiej?

– Coraz lepiej, tato.

– Dobrze. Przekażę jej to. Kiedy zadzwonisz?

– Niebawem. Cześć, tato – powiedział J.D., odłożył słuchawkę i myślami powrócił do Tiffany. Jak bardzo różniła się od tej nieśmiałej, skromnej Tiffany, którą po raz pierwszy ujrzał jako narzeczoną brata. Była też kimś innym niż zrozpaczona, załamana kobieta, która nagle straciła męża i cudem wyszła cało z wypadku. Życie ją zahartowało. Wydoroślała i zmądrzała. Zyskała pewność siebie i poczucie własnej wartości. Potrafiła stawić czoło trudnościom i przeciwieństwom. No i była jeszcze piękniejsza niż kiedyś, jeszcze bardziej pociągająca.

– Psiakrew! – zaklął głośno J.D.

Tiffany… Zakazany owoc… Narzeczona Philipa spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Wtedy w samochodzie pocałował ją z przekory, na złość bratu, który był mu stawiany przez rodziców za wzór, który zawsze pozostawał na pierwszym planie. J.D. miał swoją opinię o Philipie i żal mu było Tiffany. Rodzina okazywała jej niechęć, która zmieniła się w jawną nienawiść po tragicznym wypadku, w którym zginął Philip. Jedynie J.D. okazał jej współczucie i chęć pomocy. No cóż, trzeba przyznać, że posunął się zdecydowanie za daleko w roli pocieszyciela. Początkowo chciał jedynie utulić zbolałą, zrozpaczoną i samotną Tiffany. Sytuacja wyniknęła się spod kontroli. Było mu potem głupio, czynił sobie wyrzuty, że nad sobą nie zapanował, że nie powstrzymał pożądania. Mimo to nie potrafił zapomnieć tego, co wtedy dane mu było przeżyć. Tiffany okazała się cudowna, spontaniczna, zmysłowa. Często powracał pamięcią do tamtej nocy. A teraz zamieszkał z Tiffany pod jednym dachem, jej sypialnia znajdowała się zaledwie piętro niżej. Zdawał sobie sprawę z tego, że igra z ogniem, że wyzywa los. A jednak… ciągnął do Tiffany jak ćma do światła. Na przekór skrupułom moralnym i własnym poglądom na temat honoru, a także przekonaniu o potrzebie zachowania lojalności wobec członków najbliższej rodziny.

Oczywiście, mógłby zrezygnować z wykonania zadania, jakie powierzył mu ojciec, wybić sobie z głowy Tiffany i natychmiast wyjechać. Nie był jednak tchórzem. Muszę wytrwać, póki nie uporządkuję spraw ojca, pomyślał. Dopiero wtedy wrócę do Portland.

Czyli do czego? Do pustego domu, despotycznego ojca, nadopiekuńczej matki, pracy, za którą nie przepadał.

– Psiakrew! – zaklął ponownie.

Postanowił zabrać się do jakiejś roboty, wysiłek fizyczny był dobrym antidotum na frustrację. Wiele razy się o tym przekonał. Zacznie od płotu. Drewniane sztachety były mocno nadgryzione zębem czasu i częściowo nadawały się tylko do wymiany. Po płocie przyjdzie kolej na werandę. Witrażowe szybki ledwo się trzymały. Dach też wymagał naprawy, nie mówiąc o framugach i okiennicach. Realizacja tych planów mogła trwać tygodniami. J.D. był zadowolony, że chociaż w taki sposób pomoże bratowej i jej dzieciom. I wara ci od niej, Santini, zgromił się w myślach.

Na pierwszym piętrze zajrzał przez uchylone drzwi do pokoju Christiny. Maleństwo wciąż jeszcze spało. Pościel była skotłowana, a jednooki królik leżał na podłodze. Christina spała w pozycji embrionalnej, trzymając kciuk w pogotowiu, blisko buzi. J.D. uśmiechnął się na ten widok i przeszedł do pokoju Stephena. Zapukał do drzwi, mimo wiszącej na klamce wywieszki z napisem: NIE PRZESZKADZAĆ.

Z początku nie było odpowiedzi. Zastukał głośniej.

– Co jest? – odezwał się zaspany głos.

J.D. uznał to za zaproszenie. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. W pokoju Stephena panował nieopisany bałagan. J.D. nie należał do pedantów, ale nawet jego zdumiał stan, w jakim znajdował się pokój chłopca.

– Czego chcesz? – spytał burkliwie Stephen i otworzył swoje zdrowe oko. Oprzytomniał szybko i patrzył na stryja z wyczekiwaniem.

– Żebyś mi pomógł – J.D. postąpił krok naprzód, niechcący rozgniatając obcasem walającego się na podłodze herbatnika.

– W czym? – Stephen potarł oko ręką, ziewnął i usiadł na łóżku.

– Chciałbym to i owo ponaprawiać w waszym domu. Zaplanowałem wymianę części płotu, kitowanie okien na werandzie, przybijanie oderwanych listew, przycięcie deski na złamany schodek przy drugim ganku, i takie tam różne…

– Kumam. – Stephen znów opadł na poduszkę. – Dobra, ale później.

– Za pół godziny?

– Eee… lepiej za trzy godziny.

– To ostateczny termin. Bądź gotów.

J.D. zszedł do kuchni, gdzie zastał Tiffany. Ubrana w żółty jedwabny szlafroczek szykowała na śniadanie gorące naleśniki. Na dźwięk kroków odwróciła głowę i spojrzała przez ramię na J.D. W mgnieniu oka rumieniec oblał jej szyję i policzki. W jasnym blasku poranka jej oczy lśniły jak bursztyny.

– Dzień dobry, Jay. – Powiedziała to tak zwyczajnie, jakby od lat, co dzień o ósmej rano schodził do kuchni na śniadanie. Wytrząsnęła z miski na dłoń trochę jagód i posypała nimi zdjęte z patelni placki.

– Cześć. Wstąpiłem do Stephena i próbowałem wyciągnąć go z łóżka.

Uśmiechnęła się, jakby wczoraj nic się nie wydarzyło i jakby żadne z nich nawet nie pomyślało o pocałunkach i pieszczotach.

– Z jakim skutkiem?

– Szczerze mówiąc, marnym.

– Wcale się nie dziwię. W niedzielę Stephen zawsze długo śpi, odsypia cały tydzień. Poza tym, nie jest rannym ptaszkiem.

– A który chłopak w jego wieku jest?

– Możesz sobie nalać kawy. Jest w dzbanku.

– Dzięki. – J.D. wyjął z kredensu kubek, próbując nie patrzeć na biodra Tiffany, uwypuklające się kusząco pod cienkim szlafrokiem. – Sporo w nocy przemyślałem.

– Nie strasz mnie.

– Myślałem o Stephenie.

– No i co? – Tiffany znieruchomiała.

– Ty wiesz i ja wiem, że chłopak nie maczał palców w zniknięciu Wellsa.

– No jasne, że nie.

– Masz rację, oczywiście. A mimo to odnoszę wrażenie, że on wie więcej, niż mówi.

– O co go podejrzewasz? To dobry chłopiec.

– To dlaczego nie powiedział tego wszystkiego, co teraz, parę tygodni temu?

– Co chcesz mi zasugerować, Jay?

– Że on kogoś kryje.

– Kryje? – Tiffany odwróciła głowę i spojrzała na niego pociemniałymi z niepokoju oczami. – Kogo?

– Myślałem, że może ty będziesz umiała odpowiedzieć na to pytanie.

Westchnęła, odgarniając z czoła niesforne kosmyki.

– Stephen jest skryty – powiedziała, machinalnie przewracając naleśnik na patelni. – Z trudem namówiłam go na zwierzenia, spróbuję go jeszcze raz wypytać.

– Byłoby to bardzo wskazane.

Z kubkiem kawy w ręku J.D. poszedł do okna i je uchylił. Zapach skóry i perfum Tiffany stał się dla niego zbyt intensywny. Na myśl o ciele Tiffany, rysującym się podniecająco pod szlafrokiem, J.D. zrobiło się gorąco.

– A co do wczorajszego wieczora…

– Co masz na myśli? – Tiffany zamarła nad patelnią z widelcem gotowym do przewrócenia placka.

– No… to, jak się całowaliśmy.

– Ach, to. Uważam, że nie ma o czym mówić.

– Dlaczego?

– Bo… Bo… Och, sama nie wiem – powiedziała, a w duchu dodała: Bo mnie peszysz i podniecasz. Bo przez ciebie tracę głowę. Po chwili zaproponowała: – Uznajmy, że się niechcący zagalopowaliśmy, że nastąpił pechowy zbieg okoliczności.

– Mam na ten temat inne zdanie.

– Nie chcę o tym więcej słyszeć. – Z wprawą godną mistrza podrzuciła w powietrzu naleśnik i po chwili zsunęła go na talerz.

– Nie damy rady przed tym uciec.

– Oczywiście, że damy. – Dołożyła masła na patelnię. – Jay, mam masę zmartwień i tyle samo spraw do rozwiązania. Naprawdę. Nie w głowie mi teraz mężczyźni, nie mam zamiaru z nikim się wiązać, nawet z tobą. Muszę skupić się na wychowywaniu dzieci i na pracy. Nie potrzebuję żadnych komplikacji.

W odpowiedzi J.D. uśmiechnął się z powątpiewaniem, co jeszcze bardziej ją rozdrażniło. Gniewnym ruchem cisnęła garść jagód na gorący placek.

– Ja nie chcę niczego komplikować.

– Akurat – westchnęła ciężko. – Nie chcesz, ale musisz. Masz to w genach albo… sama nie wiem. – Na jej wargach mimowolnie zagościł uśmiech. Boże, ależ on jest przystojny, pomyślała, nawet o tak wczesnej godzinie. Mimo że nie ogolony, z przydługimi i rozczochranymi włosami, miał w sobie coś tak nieodparcie męskiego, że siłą powstrzymywała się, by go nie objąć.

– Pomyślałem sobie tylko, że warto by o tym porozmawiać.

– To, co się stało, było pomyłką, niczym więcej. Po prostu się zagalopowaliśmy. Jesteś moim szwagrem, i niech tak zostanie. Mimo że Philip nie żyje, wasza rodzina ciągle mnie nie toleruje. Moje dzieci, każde na swój sposób, walczy ze stresem po śmierci ojca i w tej sytuacji ja nie mam prawa pozwalać sobie na żadne… swawole – zakończyła z westchnieniem J.D. ze zdziwieniem uniósł brwi, słysząc to określenie. – W porządku, nie bardzo umiem to wyrazić, ale ty doskonale wiesz, o co mi chodzi – dodała Tiffany. – Nie jestem gotowa na… No wiesz, nie chcę się pakować w nic, co utrudni życie mojej rodzinie.

– Sama się oszukujesz, Tiff – powiedział z ironicznym grymasem i oparł się o blat kredensu.

– Wcale nie – zaprotestowała i pochyliła się nad patelnią.

J.D. podszedł do niej i objął ją od tyłu. Chciała go odepchnąć, ale nie znalazła w sobie dość siły ani ochoty. Przytulił się mocniej, napierając biodrami na jej pośladki. Wyczuwała przez cienki materiał jego nabrzmiałą męskość. Oblała ją fala gorąca.

– Jay, nie rób tego, proszę cię, przestań, bo… – Urwała zarazem speszona i podniecona. Pragnęła go tak samo silnie jak on jej. Nie mogła się dłużej oszukiwać. Polizał jej kark i musnął językiem czubek ucha. Jęknęła z rozkoszy. – Ostrzegam cię…

– Ostrzegaj… – szepnął. Czuła na szyi jego gorący oddech, a na biodrach ruchliwe dłonie. – Możesz sobie ostrzegać, ile zechcesz.

– To nie jest dobry pomysł.

– Najgorszy z możliwych – zgodził się.

– Naprawdę, Jay.

– Podniecasz mnie tak, że wariuję od tego. Rano jesteś śliczna i cholernie apetyczna. Wieczorem jeszcze bardziej.

– A ty za to jesteś niepoprawny.

– Zawsze można mieć nadzieję. – Obrócił ją twarzą do siebie, nie wypuszczając z objęć. Otwarła się na niego cała, jak słonecznik, który obraca się za słońcem. Pasek szlafroka został rozwiązany, więc ręce J.D. bez przeszkód mogły błądzić po nagim ciele Tiffany, po talii, biodrach i prężnych piersiach, nie skrępowanych stanikiem.

– Jay – wyszeptała zmysłowo i przymknęła powieki. – Och, Jay. – Tiffany była bliska utraty przytomności. J.D. pieścił delikatnie jej piersi. Igrał z naprężonym sutkiem, aż Tiffany musiała oprzeć się o stół, bo chwiała się na nogach. J.D. pogłaskał aksamitną skórę ud. Jego dłoń podjęła podniecającą wędrówkę.

– Nie, proszę, nie. – Tiffany próbowała powstrzymać J.D. W każdej chwili dzieci mogły zbiec z góry, a pani Ellingsworth wejść do kuchni od strony podwórka. Tiffany zawstydziła się swego zachowania. – Na miłość boską, Jay, przestań – szepnęła. Uwolniła się z jego objęć i natychmiast zaczęła zeskrobywać z patelni przypalone ciasto. – Nie wiem, co za diabeł we mnie wstąpił – powiedziała tytułem wytłumaczenia, nalewając na wyczyszczoną powierzchnię ostatnią porcję ciasta.

– Nie wiesz? – zapytał i zaśmiał się. Tiffany zaczerwieniła się po korzonki włosów.

– Niech pan posłucha, panie Santini, zamiast mnie tu nagabywać.

– Ja cię nagabuję? Pozwól mi, a pokażę ci, co to znaczy nagabywać. A zresztą, co to za dziwne określenie na…

– Przestań wreszcie! – Zdenerwowana Tiffany pomyślała, że J.D. się nie zmienił. Bez trudu potrafił wprawić ją w zakłopotanie.

– Zajmij się czymś pożytecznym. Nakryj do stołu albo wyjmij sok z lodówki.

– Mam lepszy pomysł. – Pocałował Tiffany w policzek, nie bacząc na jej groźną minę. – Zawołaj mnie, jak śniadanie będzie gotowe.

J.D. wyszedł przez werandę na podwórko. Skierował się do szopy, skąd po chwili wyniósł drabinę i narzędzia ciesielskie. Przystawił drabinę do ściany i szybko wdrapał się na wysokość pierwszego piętra, skąd niebawem dobiegło stukanie młotkiem. Tiffany domyśliła się, że naprawia oderwaną drewnianą żaluzję przy oknie jej pokoju. Żaluzja wisiała żałośnie na jednym zawiasie od miesięcy – od czasu gdy wprowadziła się do tego domu.

Z góry dobiegło jęczenie starych rur i szum spuszczanej wody. Widocznie Stephen już wstał i poszedł pod prysznic. Wkrótce on i Christina zjawili się w kuchni, zwabieni smakowitymi zapachami. Mała była jeszcze w piżamie i, jak zwykle, przyciągnęła za sobą oberwany kocyk. Stephen włożył mocno sfatygowane dżinsy i wypłowiały podkoszulek. Miał mokre włosy i niezadowoloną minę. Ponura mina znikała zwykle przy drugiej porcji jajecznicy albo płatków z mlekiem.

– Mamuniuu! – Christina z rozpostartymi rączkami puściła się biegiem do matki.

– Dzień dobry, moje słoneczko.

– Jestem głodna!

– To bardzo dobrze, bo śniadanie gotowe. – Tiffany pomogła małej usadowić się w wysokim krzesełku. – Zjesz coś? – zwróciła się do Stephena.

– A co jest? – spytał, siadając niedbale na krześle, z którego dobrze było widać drabinę, na której stał J.D.

– Naleśniki z jagodami, bekon. Mogą być też sadzone, jeśli zechcecie.

– Jajo nie! – zaprotestowała głośno Christina. Tiffany sięgnęła do piecyka, gdzie w cieple czekał wielki talerz z plackami. Nałożyła porcję dla Christiny i polała syropem klonowym. Obok położyła plasterek chrupkiego boczku.

– Uważaj, bo gorące – przestrzegła córeczkę, wręczając jej mały widelczyk. – A co tobie nałożyć? – spytała Stephena. – Zjesz jajka?

– Nie, wystarczy to, co jest.

Tiffany postawiła pełny talerz przed synem i wychyliła się przez okno, by zawołać J.D. Christina roześmiała się na widok nóg stryjka stojącego na drabinie, zaś Stephen od razu się naburmuszył.

– Idziemy na ślub dziadka? – spytał matkę, gdy skończyła smażyć jajka dla siebie i J.D. Patrzył na nią spode łba przez opadające mu niechlujnie na czoło i oczy długie kosmyki.

– Nie – powiedziała krótko. – Natomiast radziłabym ci wybrać się w tym tygodniu do fryzjera.

– Ja chcę na ślub – zaszczebiotała Christina. – Chcę widzieć panny młode.

– Będzie tylko jedna – burknął Stephen.

– To co?

– Jesteś taka głupia, że nawet nie wiesz, czyj to ślub.

– A czyj? – dopytywała się dziewczynka.

– Naszego dziadka – odparł Stephen.

Tiffany miała szczerą ochotę powiedzieć, że John Cawthorne nie jest i nigdy nie będzie dla jej syna dziadkiem, ale powstrzymała potok nienawistnych słów. Po co kłamać? Skąd mogła wiedzieć, co przyniesie przyszłość? Mimo iż nie chciała święcić wraz z ojcem jego małżeństwa z wieloletnią kochanką, miała nadzieję, że złość i rozgoryczenie z czasem ją opuszczą i że zdoła nawiązać z nimi poprawne stosunki.

– A może jednak wybrałabyś się na tę uroczystość? – spytał J.D., który stanął w progu kuchni.

– Nie. Nie jestem przygotowana na spotkanie z nimi – odpowiedziała, bez apetytu zgarniając widelcem kawałek białka. Ta rozmowa wyraźnie jej nie służyła. – I nie wiem, czy kiedykolwiek będę.

– A ja uważam, że powinniśmy pójść – wtrącił Stephen.

– Dlaczego?

– A dlaczego nie? Dziadek nas zaprosił.

– Wiem, ale…

– Czego się boisz?

– Niczego się nie boję, synu, to nie ma nic wspólnego ze strachem. Przyczyny takiej, a nie innej mojej postawy wobec Johna i całej tej sprawy sięgają w przeszłość. Jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi i nie widzę powodu, dla którego miałabym uczestniczyć w jego weselu. On zniknął z mojego życia niemal zaraz po moim urodzeniu. Rosłam bez ojca, utrzymywana przez matkę w przeświadczeniu, że on nie żyje.

– Teraz masz już ojca. Sam do ciebie przyszedł. Czy nie powinnaś się z tego cieszyć? Czy to się dla ciebie nie liczy? – Stephen obrzucił Tiffany uważnym spojrzeniem.

– Liczy się, naturalnie, ale pozostały zadawnione żale i pretensje. Nie tak łatwo o nich zapomnieć.

Stephen sięgnął po syrop i polał nałożone na talerz naleśniki.

– Zawsze mi mówiłaś, że powinno się innym przebaczać, nie chować długo urazy – powiedział.

Tiffany zrobiło się głupio, chociaż miała wyrobioną opinię o Johnie Cawthornie i nie akceptowała jego stylu życia łącznie z ostatnim pomysłem poślubienia długoletniej kochanki. Faktem jest, że to John pierwszy wyciągnął rękę na zgodę, przyznał, że źle postąpił, i ją przeprosił. Oczywiście takie przeprosiny nie zrównoważą dorastania bez ojca, liczą się jednak dobre intencje. Christina i Stephen stracili swego ojca nieodwołalnie, na zawsze.

– Kiedyś przyjdzie czas, że mu wybaczę.

– I będziesz mówić na niego „tato”? – naciskał Stephen.

– Nie tylko więzy krwi się liczą. Prawdziwym rodzicem dziecka jest ten, kto je wychował, kto trwał przy nim i mu pomagał.

– Jasne, oczywiście, ale zawsze mi mówiłaś, że ludziom trzeba w życiu dawać szansę.

– Czego ty właściwe chcesz ode mnie?

– Uważam, że powinniśmy iść na Suit dziadka. Mimo wszystko.

– Za późno. Podziękowałam za zaproszenie i uprzedziłam, że nas nie będzie – wyjaśniła Tiffany.

– Chcę iść! – oznajmiła głośno Christina. Całą buzie miała wysmarowaną słodkim syropem, tak samo jak rączki.

– Nic z tego.

– Ale to nasz dziadek! – wykrzyknął Stephen.

– Wiem, ale…

– Dajcie mamie trochę czasu – wtrącił się J.D. – Pojawienie się ojca po tylu latach było dla niej szokiem. Musi się oswoić z nową sytuacją. John z pewnością to rozumie.

– Przecież nie będziemy żyć jak odludki. Pomału poznamy bliżej całą rodzinę – powiedziała Tiffany, myśląc o obu przyrodnich siostrach i ich krewnych. Katie ma syna Josha, niewiele młodszego od Stephena, a ponadto trzech braci. Bliss wkrótce zostanie żoną Masona Lafferty’ego, który z pierwszego małżeństwa ma córkę Dee Dee. Zapewne po ślubie zdecydują się na dziecko. W tym momencie ją olśniło, zrozumiała, dlaczego Stephen tak stanowczo domaga się, by wzięli udział w uroczystości. Chłopiec chce przynależeć do rodziny, być otoczony bliskimi, być może, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, podświadomie szuka kogoś, kto choć po części zastąpi mu ojca.

– Nie możemy iść dzisiaj, ale…

– Chcesz powiedzieć, że ty nie pójdziesz – przerwał jej gwałtownie Stephen.

– Obiecuję ci, że będziemy się spotykać z twoim… dziadkiem, jego nową żoną i całą rodziną. Już niedługo.

– Dobrze! – powiedziała uradowana Christina, wyrzucając do góry rączki i gubiąc przy okazji kawałek nadgryzionego bekonu. Upadł na podłogę i natychmiast został obwąchany przez Węgielka, który czatował pod stołem.

J.D. postanowił nie zabierać więcej głosu w sprawie uroczystości weselnej Johna, ale jedno spojrzenie na Tiffany wystarczyło, by zrozumiał, że czuje się przyparta do muru. Aby jej pomóc jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacja zapytał, czy Stephen już skończył śniadanie i czy mogą się razem zabiał do pracy.

– Jak to? – zdziwił się chłopak, gdy usłyszał, że mają zacząć od płotu.

– Zwyczajnie, wyprostujemy go, zrobimy podpórki, wymienimy zniszczone sztachety, a potem będziemy mogli naprawić framugi w oknach i inne rzeczy.

– Ale ja się na tym kompletnie nie znam – zaprotestował Stephen.

– Najwyższy czas, żebyś się nauczył – orzekł J.D., dając do zrozumienia, że zamyka dyskusję na ten temat.

Chłopiec z niewyraźną miną opłukał swój talerz, włożył go do zmywarki i posłusznie podążył za stryjem na podwórko, skąd wkrótce dobiegły stukania i pukania, a także krótkie polecenia wydawane przez J.D. Tiffany też zabrała się do roboty: sprzątnęła po śniadaniu i wykąpała Christinę, a następnie zmieniła pościel, nastawiła pranie i zasiadła do zaniedbanych ostatnimi dniami rachunków. Mała za nic nie dała się namówić na drzemkę. Nie wiedzieć kiedy, nadeszło popołudnie.

J.D. zarządził tylko jedną przerwę w pracy, toteż o wpół do czwartej Stephen, nie przyzwyczajony do takiego wysiłku fizycznego, był solidnie zmęczony. Mimo to, po krótkim odpoczynku, sięgnął po telefon, umówił się z kimś i oznajmił:

– Idziemy nad rzekę.

– Kto idzie?

– My z Samem.

– Mówi się: Sam i ja – poprawiła machinalnie Tiffany i dodała: – Wróć o szóstej na kolację.

Stephen zdążył już chwycić ukochaną deskorolkę i jedną nogą był za progiem.

– Nie będę głodny.

– Kolacja o szóstej. Nie spóźnij się!

– Dobrze, dobrze! – odkrzyknął, z wprawą wskoczył na deskę i po sekundzie skręcił za róg.

– To w gruncie rzeczy niezły chłopak – powiedział J.D., obejmując ramieniem Tiffany. Stali na skraju małego rozarium, z którego rozchodził się słodki i mocny zapach róż. Panującą wokół ciszę zakłócało jedynie brzęczenie pszczół.

– Nigdy nie uważałam, że jest zły – odrzekła Tiffany, wyzwalając się z objęć J.D.

– Żartowałem. Wiem, że nie pozwolisz powiedzieć złego słowa o swojej rodzinie. Stawiałaś ją zawsze na pierwszym miejscu. Stoisz murem za swoimi dziećmi, a gdy żył Philip, jego również chroniłaś.

– Czemu miałabym postępować inaczej?

J.D. nie odpowiedział. Zamyślony, wpatrzył się w widoczną z ogrodu ulicę. Tiffany podejrzewała jednak, że nie widzi ani amatora joggingu, biegnącego po chodniku z czarnym labradorem u nogi, ani grupy rozbawionych dzieci, prowadzonych przez spieszącą gdzieś matkę. Najwidoczniej przetrawiał jakieś myśli. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

– Wiesz chyba, że Philip nie był święty?

– A ty siebie za takiego uważasz? – spytała Tiffany, zrywając więdnącą koronę kwiatu. Gdy gęste płatki spadały na ziemię, wydostała się z nich z gniewnym bzyczeniem zapóźniona pszczoła.

– Ja i święty. Coś podobnego! – J.D. zaśmiał się niewesoło.

Tiffany zerwała kolejny zwiędły kwiat.

– Ja wiem, że Philip grał, Jay – powiedziała. Rzuciła mu szybkie, ukradkowe spojrzenie. – Wiem też, że zdradzał swoją pierwszą żonę. – W oczach J.D. błysnęło zdziwienie. – Zwierzył mi się, że miał romans, kiedy Robert i Thea byli jeszcze mali – dodała. – Wprawdzie dowiedziałam się o tym po ślubie, ale w końcu wyznał prawdę, i to się liczy.

– Pewnie uznał, że lepiej, abyś usłyszała to od niego.

– I miał rację. Z tego, co wiem, mnie nigdy nie zdradził a nawet gdyby, to co dobrego przyszłoby mi z tej wiedzy dzisiaj? – spytała. Znała wszystkie słabostki i wady Philipa. – A co się liczy, to fakt, że zginął ratując życie Christiny.

– A więc jednak święty.

– Nie święty, tylko dobry. Miał swoje wady, jak każdy z nas.

W tym momencie rozległ się przeraźliwy krzyk Christiny, która uniosła do góry dłoń uwalaną jakąś brunatną cieczą. Jeszcze przed chwilą ściskała w niej świerszcza.

– Ugryzł mnie, to krew! – zawołała.

– On cię tylko opluł – ze śmiechem wyjaśnił J.D.

– Opluł? – powtórzyło przerażone dziecko.

– To się nazywa sok tytoniowy – dodała Tiffany, tuląc w ramionach córeczkę.

– Ale się lepi – poskarżyła się ze łzami Christina.

– Chodź, zaraz wymyjemy rączki, a potem zrobimy czegoś dobrego do jedzenia.

Christina nie protestowała. Spałaszowała z apetytem kanapki z galaretką i pastą orzechową, wypiła dużą szklankę mleka i zasiadła spokojnie, żeby w telewizji obejrzeć kreskówki. Tiffany rozpoczęła przygotowania do kolacji. Ugotowała makaron na zapiekankę, a w mikserze zrobiła sos. J.D. popracował jeszcze trochę przy stolarce, po czym wpadł do kuchni, aby ugasić pragnienie piwem, i wrócił do mocowania oberwanych framug i obluźnionych poręczy werandy. Christina, wyczerpana długim dniem, zasnęła przed telewizorem. Tiffany postanowiła jej nie budzić, tylko zanieść na górę i położyć do łóżka.

Po zebraniu z podłogi porozrzucanych zabawek znów zeszła do kuchni, włożyła makaron do żaroodpornego naczynia i spojrzała na zegarek. Stephen był już spóźniony. Chłopiec zazwyczaj trochę się spóźniał, jakby chciał wypróbować, na ile może sobie pozwolić, ale dotąd nie przekraczał piętnastu minut. Tymczasem od umówionej pory minęło ponad pół godziny.

– Nie trzeba martwić się na zapas – powiedziała sama do siebie.

Posypała makaron krewetkami, posiekaną szalotką i karczochami, po czym nastawiła piekarnik. Stephen powinien lada moment wrócić, powtarzała sobie w duchu, ale raz po raz wyglądała przez okno. Przy rogu domu pracował J.D., odkręcając kluczem kran do podłączania ogrodowego węża. Kurek całkiem się obluzował i trzeba go było wymienić na nowy.

– Nie musisz się tym wszystkim zajmować – zawołała Tiffany, wychodząc z kuchni i patrząc na podjazd. – To robota dla hydraulika. Od lokatorów nie wymagam niczego oprócz płacenia czynszu.

– Poczekaj tylko, wystawię ci rachunek za to wszystko.

– Nie wiem, czy będę w stanie zapłacić.

– Piękna pani – J.D. uśmiechnął się wyzywająco – biorę tylko w naturze.

– Doprawdy?

– Jak najbardziej. Interesuje mnie wymiana wzajemnych usług. Ja pani wyszoruję plecy, potem pani mnie…

– Nawet mi nie tłumacz, co masz na myśli.

– Chyba bym cię zgorszył.

– Czyżby? To brzmi intrygująco.

– Żebyś tylko wiedziała, co się za tym kryje – mrugnął wesoło, po czym wrócił do przerwanej roboty. Mocno przekręcił i kran puścił. Po chwili po raz pierwszy od miesięcy woda popłynęła równym strumieniem, zamiast sikać i pryskać we wszystkie strony.

– Masz talent – pochwaliła Tiffany.

– Tak uważasz? Poczekaj, to załatwię z dubeigwinta halbecojgę, o ile coś takiego w ogóle istnieje – zażartował w odpowiedzi i roześmiał się.

W tym momencie usłyszeli, że przed domem zatrzymał się samochód. Oboje jednocześnie odwrócili głowy. W pierwszej chwili Tiffany miała nadzieję, że może któryś ze zmotoryzowanych kolegów podrzucił Stephena, ale nie spostrzegła syna. Zaniepokoiła się, że coś mu się stało.

Pikap, który stanął na podjeździe, najlepsze dni miał dawno za sobą. Z szoferki wyskoczył wysoki szczupły mężczyzna. Ruchy miał powolne, ale sprężyste, jakby trochę kocie. Przeszedł przez trawnik i zbliżył się do nich.

– Pan tu rządzi? – zwrócił się do J.D.

– Chciałbym, ale nie.

Nieznajomy blondyn wskazał ruchem głowy ogłoszenie przy ulicy.

– Muszę wynająć mieszkanie. Na parę miesięcy.

Dzień dobry. Nazywam się Tiffany Santini, a to mój szwagier, J.D. – Tiffany wyciągnęła rękę na powitanie. – To mój dom – wyjaśniła.

– Luke Gates.

Potrząsnął podaną mu dłonią, po czym przywitał się z J.D., który od momentu, gdy pikap zatrzymał się na podjeździe, wyraźnie stracił dobry humor. Z pewnością miał zastrzeżenia do przybysza, który wyglądał, jakby dopiero co zeskoczył z kowbojskiego siodła. Tiffany wystarczyło jedno uważne spojrzenie, aby wyrobić sobie wstępną opinię o mężczyźnie. Ubranie miał znoszone, lecz czyste. Trzymał się prosto, z godnością, a z jego oczu wyzierało znużenie życiem. Koło oczu miał kurze łapki, teraz dobrze widoczne na tle opalenizny, a odciski na dłoniach świadczyły o tym, że żadnej pracy się nie boi.

– Mam dwa lokale do wyboru. Albo na parterze głównego budynku, albo na pięterku w starej wozowni. Na początek proszę o czynsz miesięczny z góry i wadium za ewentualne zniszczenia, opłatę za sprzątanie, a także referencje.

– Spodziewałem się tego – powiedział Gates z ledwo zauważalnym teksańskim akcentem. – Mam, co trzeba. Chodźmy obejrzeć lokal w wozowni.

– Tędy, proszę.

J.D. obszedł za nimi cały dom, a potem wrócił do pracy. Teraz zajął się wyrywaniem trawy z popękanego asfaltu daleko na tyłach garażów. Już wcześniej powiedział Tiffany, że to miejsce znakomicie nadaje się na treningowe boisko koszykówki dla Stephena.

– Chłopak ma tyle energii, że powinien ją wyładować, najlepiej w sporcie. Może strzelać kosze, może mieć ścianę do tenisa albo bokserski worek treningowy. Ale musisz tu coś dla niego zainstalować, inaczej wciąż będzie uciekał do tych swoich podejrzanych kolegów, którzy całymi dniami włóczą się po mieście. Chyba że nie zależy ci na tym, żeby częściej zostawał w domu.

– Dobrze wiesz, że wolę go mieć na oku.

– I słusznie.

Zgodzili się, że najlepiej będzie, jeśli Stephen zacznie trenować koszykówkę.

Luke Gates przelotnie obejrzał mieszkanie i od razu oświadczył, że je wynajmie. Intuicja podpowiadała Tiffany, że przybysz był na to zdecydowany, zanim jeszcze zobaczył nierówne dębowe podłogi, kominek z czerwonej cegły i sypialnię z pojedynczym łóżkiem. Nowy lokator podpisał dokumenty wynajmu w kuchni. Okazał swoje referencje i zapłacił za wszystko szeleszczącymi nowością studolarówkami. Tiffany nie pierwszy raz przyjmowała za wynajem gotówkę, ponieważ ci, którzy jeszcze nie zdążyli założyć w miasteczku konta, posługiwali się pieniędzmi, a nie kartą czy czekiem, niemniej jednak zawsze było to dla niej trochę podejrzane. Dawno już nie widziała u nikogo takiego grubego pliku banknotów, ale Luke zachowywał się tak, jakby to było coś oczywistego. Oznajmił, że zamierza wprowadzić się tego samego wieczora.

– Skąd pan przyjechał, jeśli można wiedzieć? – spytał J.D., gdy razem wyszli na podwórze.

– Z daleka.

– Wszystko ma gdzieś swój początek.

– Pewnie, że tak.

– Ale pan nietutejszy? – nie dawał za wygraną J.D.

– Nie. Z Teksasu. Z małej dziury koło El Paso – odparł Luke. Wskoczył do pikapa, zapuścił silnik i wkrótce odjechał.

– Nie ufam mu – powiedział J.D., gdy samochód znikał za rogiem w mgiełce szarych spalin. Oboje z Tiffany stali na werandzie. Na trawie kładły się pierwsze wieczorne cienie.

– Ty nikomu nie ufasz – zauważyła zdawkowo, choć doskonale wiedziała, co J.D. ma na myśli. Luke działał na ludzi prowokująco; nie przez to, co mówił, ale przez swoje milczenie i rezerwę. Nikt nie lubi takich typów, co dużo wiedzą i widzą, a sami niczego po sobie nie pokazują.

– Nieprawda. – J.D. uśmiechnął się, po czym tak jak tyle razy przedtem, objął ją w talii bez cienia skrępowania. – Jednak na moje zaufanie trzeba sobie zapracować.

– Naprawdę trzeba?

J.D. przybliżył twarz do twarzy Tiffany.

– Tak. Nie przekonuję się tak od razu – odparł i bez żadnego ostrzeżenia pocałował ją, zarazem czule i namiętnie. Tiffany z pasją oddała pocałunek. Jak zwykle, gdy znajdowała się w ramionach J.D., znikała otaczająca ją rzeczywistość. Liczyła się tylko oszałamiająca bliskość J.D., która sprawiała, że Tiffany traciła nad sobą kontrolę. Gdy J.D. oderwał wargi od jej ust, zaprotestowała, niezadowolona, po czym westchnęła.

– I co ja mam z tobą zrobić?

Na nocnym niebie właśnie pojawił się księżyc.

– Nie głupie pytanie. Właśnie miałem ci zadać takie samo.

Tiffany spojrzała spłoszona na zegarek i przekonawszy się, która godzina, szybko powróciła do rzeczywistości. Stephen już dawno powinien wrócić do domu.

– Tak się martwię, gdzie ten chłopak się podziewa! Stale sprawdza, ile wytrzymam, ale teraz grubo przesadził.

– Zaraz się pojawi i będzie udawał, że nic się nie stało – powiedział uspokajająco J.D.

– Mam nadzieję.

– Nerwy nic tu nie pomogą – szepnął i delikatnie pocałował ją w czoło, mocno trzymając w uścisku, jakby chciał dodać jej otuchy.

Wszystko to była prawda, Tiffany wiedziała o tym, ale nie mogła pozbyć się uczucia dręczącej obawy. Przecież ostatnio Stephen przysparzał jej tyle kłopotów… Ta cała sprawa z Isaakiem Wellsem i ta niepotrzebna bójka z Milesem Deanem…

– Wszystko będzie dobrze – upewnił Tiffany J.D., jakby czytając w jej myślach.

– Obyś miał rację.

W pobliskim kościele rozdzwoniły się dzwony. Głęboki, donośny dźwięk odbił się echem od pobliskich wzgórz. Tiffany wyprostowała się i westchnęła.

– Co cię gnębi?

– Słyszałeś?

– Msza wieczorna?

– Nie. – Potarła ramiona dłońmi, jakby nagle ją coś zmroziło. – To dzwony oznajmiające o ślubie mojego ojca.

Загрузка...