3

Jura stała bez ruchu, z napiętym łukiem, gotowa do strzału, kiedy tylko jeleń się do niej odwróci. Zielona tunika i spodnie doskonale ją maskowały. Gdy zwierzę się odwróciło, natychmiast strzeliła, a ono opadło łagodnie i bez szmeru. Spośród drzew wybiegło z kryjówek siedem młodych dziewcząt. Wszystkie były wysokie, szczupłe, z grubymi Czarnymi warkoczami opadającymi na mocne plecy. Ubrane były w zielone myśliwskie tuniki i spodnie Gwardii Kobiet.

– Dobry strzał, Jura – powiedziała jedna z nich.

– Tak – odpowiedziała Jura w roztargnieniu, patrząc ponad las, podczas gdy dziewczyny zabrały się do oprawiania jelenia. Była jakaś rozkojarzona tego wieczoru, jakby czuła, że coś się musi wydarzyć. Minęły cztery dni od czasu wyjazdu Cilean i Daire. Jura tęskniła za przyjaciółką. Brakowało jej spokoju, humoru Cilean, jej inteligencji, brakowało kogoś, komu mogłaby się zwierzać. Tęskniła też za Daire. Wychowali się razem i przyzwyczaiła się, że jest zawsze w pobliżu.

Pomasowała gołe ramiona pod krótkimi rękawami tuniki.

– Idę popływać – mruknęła do dziewcząt.

Jedna z nich przerwała ćwiartowanie udźca.

– Czy chcesz, żeby ktoś poszedł z tobą? Jesteśmy daleko poza murami miasta.

Jura nawet się nie odwróciła. Były to strażniczki odbywające praktykę, żadna nie miała więcej niż szesnaście lat i, w porównaniu z nimi, czuła się stara i samotna.

– Nie, pójdę sama. – I ruszyła przez las w kierunku strumienia.

Poszła dalej, niż miała zamiar, chcąc się pozbyć uczucia nadchodzącego… czego właściwie? Nie niebezpieczeństwa, ale czegoś, co czuła w powietrzu, jak przed nadciągającą burzą.

Dotychczas nadeszła tylko jedna wiadomość od armii, która prowadziła Anglika, Rowana, do stolicy Irialów – Escalonu – i do umierającego Thala. Stary król utrzymywał się przy życiu siłą woli, aby móc jeszcze zobaczyć, co wyrosło z jego syna. On jednak, jak donoszono, zachowywał się na razie jak głupiec. Wdawał się w kłótnie, w pojedynkę przeciwstawiał Zernom, a Xante i Daire musieli go ochraniać. i mówiono o Rowanie, że to słabeusz, który lepiej zna się na aksamitach niż na mieczach.

Wieść ta szybko rozeszła się po Escalonie. Słychać już było glosy protestu, ludzie zaczynali się burzyć przeciwko temu dziwacznemu Anglikowi, który w oczywisty sposób nie nadawał się do rządzenia. Geralt, Daire i Cilean będą musieli użyć wszelkich wpływów, by powstrzymać tego niedojdę od zniszczenia chwilowego pokoju w Lankonii.

Na ustronnej polance Jura rozebrała się i wskoczyła do wody. Może pływanie trochę ją uspokoi.

Rowan galopował tak szybko, jak tylko koń go mógł unieść. Chciał być daleko, być sam, uciec od krytycznych spojrzeń Lankonów. Dwa dni temu przejeżdżali obok płonącej wiejskiej chaty. Gdy Rowan zatrzymał armię lankońską i rozkazał rycerzom stłumić pożar, popatrzyli tylko pogardliwie. Siedzieli na koniach i patrzyli, jak Rowan i jego Anglicy pomagali wieśniakom zdławić ogień.

Gdy było już po wszystkim, wieśniacy opowiedzieli zawiłą historię o waśniach między rodzinami. Rowan kazał im przyjechać do Escalonu, gdzie wysłucha skłóconych stron i sam, jako król, ich rozsądzi. Wieśniacy wyśmiali ten pomysł. Król był od dowodzenia żołnierzami, tratującymi ich pola, a nie od zajmowania się prostym ludem.

Rowan wrócił do Lankonów, którzy patrzyli na niego z pogardą za to, że wdał się w chłopskie kłótnie.

Ale Rowan wiedział, że jeśli miał być królem i zapewnić pokój między plemionami, musi być królem wszystkich Lankonów – Zernów, Ultenów, Vatellów, wszystkich plemion, nawet najmniej licznych, a także takich, jak plemię Brocaina, które rządziło setkami ludzi.

Dziś jednak Rowan miał dość milczącej, a czasem i nie milczącej wrogości Lankonów i odłączył się, nakazując swym rycerzom, by trzymali Lanko- nów z dala od niego. W ich oczach widział strach, taki sam, jaki odkrywał w sobie. Ich powątpiewanie i brak zaufania do niego sprawiły, że poczuł się niepewny. Potrzebował samotności, czasu, by pomyśleć i się pomodlić.

Wiedział, że znajduje się zaledwie kilka mil od Escalonu, gdy dojechał do dopływu rzeki, pięknego spokojnego strumienia, tak innego niż wszystko, co widział i przeżył w Lankonii.

Zszedł z konia, złożywszy ręce do modlitwy.

– 0, Panie – modlił się zdławionym szeptem, oddającym cały ból. – Próbowałem znieść ciężar, jaki ty i mój ziemski ojciec złożyliście na moje barki, ale jestem tylko człowiekiem. Jeśli mam uczynić to, co uważam za słuszne, potrzebuję twojej pomocy. Ludzie są mi przeciwni i nie wiem, jak ich zdobyć. Błagam cię, dobry Boże, wskaż mi drogę. Prowadź mnie. Kieruj mną. Oddaję się w twoje ręce. Jeśli się mylę, powiedz. Daj mi znak. Jeśli mam rację, błagam o twoją pomoc.

Zwiesił na chwilę głowę, czując zmęczenie i wyczerpanie. Przyjechał do Lankonii przekonany, że wie, co ma robić, lecz z każdym dniem to przekonanie malało. Codziennie, o każdej porze musiał się sprawdzać przed tymi Lankonami. Wyrobili sobie własne zdanie na jego temat i nic nie mogło go zmienić. Gdy był odważny, mruczeli, że to często cecha głupców. Kiedy dbał o lud, uznawali jego działania za dziwaczne. Co musi zrobić, żeby ich do siebie przekonać? Poddać torturom i zabić niewinnego chłopca Zernów, którego, zdaje się, uważali za wcielonego diabła?

Osłabiony modlitewnym wzruszeniem wstał i zajął się koniem. Potem zdjął spocone ubrania i wszedł do czystej, chłodnej wody, skakał, pływał, zanurzał się cały, by zmyć z siebie złość i uczucie bezsilności. Gdy po godzinie wrócił na brzeg, poczuł się lepiej. Zawiązał przepaskę na biodrach i nagle coś zwróciło jego uwagę. Z prawej strony usłyszał hałas. Brzmiało to jak poruszający się człowiek. Wyciągnął miecz z pochwy przy siodle i cicho poczołgał się wzdłuż brzegu w stronę, z której dobiegał odgłos.

Nie był przygotowany na to uderzenie. Ktoś ześlizgnął się z gałęzi nad jego głową, wskakując mu stopami na ramiona. Rowan stracił równowagę i upadł na ziemię. Nagle poczuł ostrze noża przy gardle.

– Nie ruszaj – usłyszał kobiecy głos. Rowan sięgał już po miecz, który mu upadł, lecz spojrzał w górę i zapomniał o mieczu. Nad nim stała okrakiem, z odsłoniętymi do pół uda nogami, najpiękniejsza żeńska istota, jaką w życiu widział. Ludzie wuja Wilhelma często żartowali z Rowana, że żyje jak mnich. Śmiali się, gdy nie miał ochoty pokotłować się z wiejską dziewuchą w sianie. Miał kilka doświadczeń z kobietami, ale nigdy żadna nie rozpaliła go do tego stopnia, by jej pożądał ponad wszystko w świecie. Gdy dziewczyna mu się sama ofiarowywała i była czysta, brał ją, gdy nie miał nic innego do roboty. Aż do tej chwili…

Kiedy patrzył w górę na tę kobietę, przesuwając wzrok od stromych piersi aż do twarzy o gorejących oczach, czarnych jak węgle, czuł, że całe jego ciało płonie. Każdy skrawek skóry ożył, jak jeszcze nigdy. Czuł ją, czuł jej zapach. Zdawało mu się, jak gdyby ciepło jej ciała mieszało się z jego ciepłem i tworzyło jedno.

Poruszył rękoma, aby objąć jej kostki, a jego oczy wędrowały wyżej, gdy napawał się pięknem jej długich, mocnych, smukłych nóg. Czubek miecza wymierzony w jego gardło opadł, lecz Rowan nie zdawał sobie z tego sprawy. Widział i czuł tylko dotyk tych wspaniałych nóg, a ręce jego posuwały się coraz wyżej, pieszcząc piękną, gładką, opaloną skórę. Wydawało mu się, że usłyszał jej westchnienie, ale nie wiedział, czy nie był to łomot jego własnego serca, topniejącego z rozkoszy.

Gdy jego ręce powędrowały najdalej, jak mogły dosięgnąć, nogi dziewczyny zaczęły się powoli uginać, jakby topiła się świeca, umieszczona zbyt blisko ognia. Sięgał coraz wyżej, podnosząc jej wilgotną tunikę. Pod spodem nie miała na sobie nic i ujrzał jej wspaniały skarb, gdy posunął ręce jeszcze wyżej i objął jędrne pośladki. Przywarła do jego piersi, a gdy zetknęły się ich nagie ciała, Rowanem wstrząsnęło pożądanie. Jej skóra, tak jak i jego, była gorąca jak rozpalone do czerwoności żelazo. Objął ją i przycisnął do siebie. Teraz twarz jej była blisko. Oczy miała przymknięte z rozkoszy, usta czerwone, pełne i gotowe go przyjąć, skórę jasną i bez skazy. Przysunął jej twarz do swojej.

Przy pierwszym zetknięciu ich warg odskoczyła i spojrzała na niego. Wydawało się, że odczuła to samo zdumienie, co on. Ale po chwili to minęło, gdy zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała z taką samą namiętnością, jaką odczuwał i on. Objął ją ramionami tak mocno, że aż dziw, że nie pękły jej żebra. Popchnął na plecy, nie odrywając od niej ust w pocałunku gwałtownym i głębokim, w którym zawarło się pożądanie tylu lat, kiedy czekał na tę jedyną kobietę i na ten jeden moment.

Gdy z nią przekoziołkował i objęła go nogami w pasie, opadła mu przepaska z bioder.

– Jura – rozległ się głos.

Wpijał się, wgryzał w jej usta, żeby mieć jej jak najwięcej. Ułożył swoje twarde ciało w miłym kobiecym wgłębieniu.

– Jura, nic ci nie jest?

Dziewczyna leżąca pod Rowanem waliła pięściami w jego gołe plecy, ale zbyt był oszołomiony pożądaniem, by odczuwać ból.

– Zobaczą nas – wyszeptała prędko trzęsącym się głosem. – Puść mnie. Nawet gdyby koń po nim przejechał, nic by nie poczuł. Sięgnął ręką i chwycił jej pierś.

– Jura! – glos był coraz bliżej.

Jura wymacała ręką kamień i stuknęła mężczyznę w głowę. Chciała go tylko oderwać od siebie, ale nagle poczuła, że jest nieprzytomny. Nadchodzące strażniczki słychać było coraz bliżej. Pośpiesznie, z żalem i niepokojem, zepchnęła z siebie nieruchome ciało. Popatrzyła jeszcze przez chwilę. Nigdy jeszcze nie widziała tak doskonałego mężczyzny, muskularnego, potężnego, a zarazem szczupłego, o twarzy anioła.

Przesunęła ręką po jego ciele, w dół mocnych ud i z powrotem do twarzy i pocałowała go w usta.

– Jura? Gdzie jesteś?

Przeklinając głupiutkie dziewczyny, które jej przeszkodziły, stanęła tak, żeby ją było widać. Wysoka trawa skrywała mężczyznę leżącego u jej stóp.

– Tutaj! – zawołała. – Nie, nie podchodźcie bliżej, bo tu jest bagno. Czekajcie na mnie przy ścieżce.

– Robi się ciemno – zawołała któraś, prawie jeszcze dziewczynka.

– Widzę – rzuciła. – Idźcie już, za moment będę.

Czekała niecierpliwie, aż jej znikną z oczu, i przyklękła przy nieprzytomnym mężczyźnie. Może powinna mieć poczucie winy za to, co prawie zrobiła z tym nieznajomym? Ale nie czuła się winna. Znów dotknęła jego piersi. Kim był? Nie Zerną ani Vatellem, jak Daire. Może jednym z Fearenów, jeźdźców mieszkających w górach i trzymających się na uboczu? Nie, na Fearena był zbyt potężnie zbudowany.

Poruszył się; Jura wiedziała, że musi natychmiast uciekać, zanim znów straci rozsądek, gdy spojrzą na nią te przymknięte oczy.

Pobiegła na brzeg, złapała swoje ubrania i ubierała się biegnąc do dziewcząt. Czuła jeszcze na sobie jego ręce i usta.

– Jura, jesteś rozpalona – powiedziała jedna z dziewczyn.

– Pewnie dlatego, że wraca Daire – dodała złośliwie druga.

– Daire? – Jura wypowiedziała to imię, jakby go nigdy przedtem nie słyszała. – A, tak, Daire. – Nigdy przy nim nie czuła, że jej serce skacze do gardła, a nogi stają się jak z waty. – Tak, Daire – stwierdziła zdecydowanie.

Dziewczęta spojrzały, na siebie porozumiewawczo. Jura się starzała i umysł ją zawodził.

Rowan! Gdzieś się podziewał? – spytała ostro Lora.

– Byłem… Byłem popływać. – Czuł się oszołomiony, zauroczony. Po głowie snuły mu się wizje tej kobiety. Czuł dotyk jej skóry na swych dłoniach i był pewien, że ma czerwony ślad na piersiach, gdzie siedziała. Zdołał się ubrać i osiodłać konia tylko dlatego, że robił to automatycznie.

– Rowan – powiedziała Lora łagodniej – dobrze się czujesz?

– Wspaniale – wymamrotał. A więc to było pożądanie, pomyślał. To uczucie, które powodowało, że ludzie robili rzeczy, jakich normalnie nigdy by nie zrobili. Gdyby ta kobieta kazała mu zabić, porzucić kraj, zdradzić swoich ludzi – być może wcale by się nie wahał.

Rowan uświadomił sobie, że ludzie na niego patrzą. Siedział przytulony do wysokiego łęku siodła, rozluźniony, z błąkającym się na ustach uśmieszkiem, a z dołu wpatrywali się w niego Anglicy i Lankonowie.

Wyprostował się, odchrząknął i zszedł z konia.

– Odświeżyła mnie ta przejażdżka – powiedział rozmarzonym głosem. – Hej, Montgomery, weź mojego konia i daj mu więcej paszy. – Kochany koń, to on mnie do niej doprowadził, pomyślał gładząc szyję zwierzęcia.

Montgomery podszedł do swego pana.

– Oni uważali, że nie poradzisz sobie sam nawet przez kilka godzin – wyszeptał z goryczą.

Rowan poklepał go po ramieniu.

– Dziś wieczór poradziłbym sobie z całym światem, chłopcze… – Odwrócił się do swego namiotu i stanął obok Daire. Był to wysoki, spokojny mężczyzna, którego twarz nie zdradzała uczuć ani myśli, w przeciwieństwie do twarzy Xante. W jakiś dziwny sposób Rowanowi wydawało się, że Daire nie pogardza nim aż tak jak inni.

– Czy. słyszałeś o kobiecie imieniem Jura?

Daire zawahał się, nim odpowiedział.

– To córka Thala.

Na twarzy Rowana malowało się przerażenie.

– Moja siostra? – wykrztusił.

– Ale nie spokrewniona. Thal ją zaadoptował jako dziecko.

Rowan niemalże rozpłakał się z radości.

– Więc nie jesteśmy powiązani więzami krwi?

Daire go obserwował.

– Gerait jest z tobą spokrewniony. Jura i on mieli wspólną matkę, a ty i Geralt – wspólnego ojca.

– Rozumiem. – Rowana obchodziło tylko to, że nie była jego krewną. – Jest strażniczką? Tak jak Cilean?

I znów Daire się zawahał.

– Tak, chociaż Jura jest młodsza…

Rowan się uśmiechnął.

– Jest w doskonałym wieku, cokolwiek to znaczy. Dobranoc.

Niewiele spal tej nocy. Leżał w swym namiocie z rękami pod głową, patrząc w ciemność i rozpamiętując każdą chwilę spotkania z Jurą. Oczywiście się z nią ożeni. Zrobi z niej królową i razem będą rządzili Lankonią… A przynajmniej Irialami. Jura będzie przydawać jego życiu słodyczy, żeby mu wynagrodzić brak zaufania Lankonów. Będzie się mógł z nią wszystkim dzielić. Tak jak pan Bóg przykazał – będzie towarzyszką życia mężczyzny. Prosił Boga o znak i w chwilę potem znalazł Jurę.

Przed świtem usłyszał pierwszy ruch w obozie. Wstał, ubrał się i wyszedł. Z daleka widniały zamglone góry, powietrze było rześkie i chłodne. Nigdy jeszcze Lankonia nie wydawała mu się taka piękna.

Cilean przystanęła obok niego.

– Dzień dobry. Idę na ryby. Może byś poszedł ze mną?

Rowan popatrzył na nią dłużej i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że może mieć kłopoty z poślubieniem Jury.

– Tak – powiedział – pójdę. – Powędrowali razem do lasu w kierunku szerokiego strumienia.

– Dziś dojedziemy do Escalonu – przypomniała Cilean. Rowan nie odpowiedział. Co będzie, jeśli król Thal będzie nalegał na małżeństwo z Cilean? A jeśli będzie musiał ożenić się z Cilean, żeby zostać królem? Przypominały mu się wszystkie kary, jakie mu wymyślał Feilan.

Czy mogę cię pocałować? – spytał nagle.

Cilean spojrzała na niego zdumionymi oczami, buzia jej się zarumieniła.

– To znaczy, jeśli mamy się pobrać… myślałem…

– Przerwał, bo Cilean objęła ręką z tylu jego głowę i przycisnęła swoje usta do jego ust. Był to przyjemny pocałunek, ale Rowan nie zapomniał, kim jest i gdzie jest i nie kusiło go, by zawrzeć pakt z diabłem. Delikatnie się odsunął i uśmiechnął do dziewczyny. Teraz już by pewien. To właśnie Jurę Bóg dla niego wybrał. Pomaszerowali zgodnie do strumienia. Rowan był pogrążony w myślach o Jurze i nieświadom tego, jak szczęśliwa poczuła się Cilean. Myślała o tym, że pocałował ją mężczyzna, którego miała poślubić, i bardzo ją pociągała perspektywa tego małżeństwa.

Do Escalonu jechało się na północny zachód około pięciu godzin. Drogi praktycznie nie istniały i Rowan przysiągł sobie, że natychmiast opracuje system. utrzymania ich. Lankonowie przeklinali czternaście wozów bagażowych, jakie Rowan i Lora zabrali z Anglii ze swoimi meblami i sprzętem domowym. Jedynym luksusem, na jaki pozwolili sobie Lankonowie, było ich otoczone murami miasto, a gdy podróżowali, zabierali tylko to, co zmieściło się na konia, a Rowan podejrzewał, że w czasie podróży kradli jedzenie od chłopów.

Escalon leżał na brzegu rzeki Ciar i był chroniony w sposób naturalny przez zakola rzeczne z dwóch stron, a strome wzgórze z trzeciej. Mur wysoki na dwanaście stóp otaczał dwie mile kwadratowe miasta. Wewnątrz Rowan ujrzał następny mur, jeszcze jedno wzniesienie, a na nim rozpostarty kamienny zamek, z pewnością dom jego ojca.

– Jesteśmy prawie w domu – stwierdziła Lora, jadąca na koniu obok Rowana. Mały Filip siedział przed nią. Na jego twarzyczce widać było zmęczenie trwającą kilka tygodni podróżą. Lora westchnęła. – Gorące jedzenie, gorąca kąpiel, miękkie łóżko i ktoś miły do pogadania oprócz tych wojowników. Czy myślisz, że dworscy muzycy znają jakieś angielskie piosenki? Jakie tańce tańczą ci Lankonowie?

Rowan nie mógł siostrze odpowiedzieć, bo Feilan nie uważał za stosowne opowiadać mu o rozrywkach Lankonów. A poza tym, istniała tylko jedna rozrywka w Lankonii, jaka interesowała Rowana, a była nią piękna, słodka Jura, najwspanialsza kobieta, najwspanialsza… Śnił na jawie przez całą drogę do miasta.

Ich pochód wkraczający do Escalonu nie wzbudził zbyt wielkiego zainteresowania. Było to brudne miejsce, pełne ludzi i zwierząt, ogłuszającego hałasu żelaznych młotów walących o stal podkuwanych koni i krzyczących do siebie ludzi. Lora przykładała do nosa pachnidła, żeby nie czuć unoszących się woni.

– A gdzie są kobiety? – zawołała do Xante poprzez hałas.

– Nie w mieście. Miasto jest dla mężczyzn.

– Czy kobiety trzymacie gdzieś zamknięte? – krzyknęła znowu. – Czy nie wypuszczacie ich na świeże powietrze i słońce?

Daire odwrócił się i popatrzył na nią z zainteresowaniem i pewnym zdziwieniem.

– Kopiemy jamy na zboczach gór i tam je trzymamy – odparł Xante. – Raz na tydzień rzucamy im wilka. Jeśli go zabiją, mogą go zjeść. – Lora wpatrywała się w niego nie wiedząc, ile w tym było prawdy.

W północno-zachodnim rogu murów, w najbardziej osłoniętym miejscu, wznosiła się kamienna forteca zamieszkała przez Thala. Nie był to zamek podobny do tych, które znał Rowan, lecz niższy, dłuższy, bardziej niedostępny, zbudowany z kamieni tak ciemnych jak Lankonowie.

Przed fortecą stał jeszcze jeden kamienny mur, L gruby na osiem stóp, a wysoki na dwadzieścia.

W jego środku umieszczona była zardzewiała żelazna podwójna brama pokryta winoroślą, a po lewej stronie mniejsza furtka, przez którą mógł przejść tylko jeden koń.

Xante wydał rozkaz i drużyny Lankonów poczęły formować pojedynczy rząd i posuwać się w stronę furtki.

– Zaczekaj – zawołał Rowan – musimy otworzyć bramę, żeby mogły przejechać wozy.

Xante ściągnął wodze i stanął przed Rowanem. Widać było po twarzy, że cierpliwość jego już się wyczerpała. Wyglądał jak człowiek, którego zmuszono, by zajmował się głupim, rozpuszczonym, irytującym dzieciakiem.

– Wozy nie przejdą. Trzeba je będzie tutaj rozładować, a meble, które nie zmieszczą się w furtce, trzeba będzie rozebrać.

Rowan zacisnął zęby. Był u kresu wytrzymałości. Czy ci ludzie nie mieli żadnego szacunku dla człowieka, który miał być ich królem?

– Rozkażesz swoim ludziom, aby otworzyli bramę.

– Ta brama się nie otwiera – rzeki Xante pogardliwie. – Nie była otwierana od stu lat.

– Więc czas, żeby ją otworzyć – krzyknął Rowan.

Obrócił się w siodle i zobaczył czterech ludzi niosących belkę długości dwunastu stóp do warsztatu stolarskiego. – Montgomery!

– Tak jest! – Montgomery zgłosił się ochoczo. Uwielbiał sprzeciwiać się Lankonom.

– Weźcie tę belkę i otwórzcie bramę.

Trzej rycerze Rowana natychmiast zeskoczyli z koni. Z radością robili wszystko, czego zdaniem Lankonów nie należało robić. Złapali za brudne karki sześciu najtęższych robotników i nakazali im belką staranować bramę.

Rowan siedział na koniu sztywny i wyprostowany i patrzył, jak walili w stare, zardzewiałe żelazo. Brama ani drgnęła. Nie śmiał spojrzeć na triumfujące twarze Lankonów.

– Brama nie otwiera się – powiedział Xante, a w jego głosie przebijał ton wyższości.

Rowan wiedział, że z bramą tą związany jest jakiś przesąd, ale prędzej by umarł, niż zapytał, jaki. Teraz należało przezwyciężyć prymitywne przesądy tych aroganckich ludzi.

– Ja otworzę bramę – powiedział schodząc z konia, lecz nie patrząc w twarz żadnemu Lankonowi.

Miał konia bojowego i konie swoich rycerzy. Były to olbrzymie, ciężkie zwierzęta, zdolne uciągnąć tony. Jeśli taran nie zadziałał, może mógłby obwiązać bramę łańcuchami, a konie by to pociągnęły. Teraz, gdy robotnicy zaprzestali wysiłków, zebrały się tłumy gotowe obejrzeć, jak angielski królewicz zrobi z siebie głupca. Na murach stali strażnicy z rozbawieniem przyglądając się z góry tej scenie. Więc ten słabowity dzieciak Thala miał zamiar otworzyć Bramę św. Heleny!

– Xante – zawołał ktoś – czy to nasz nowy król?

Rozległ się gromki śmiech, który dzwonił Rowanowi w uszach, gdy podchodził do bramy. Lora miała rację. Powinien był pierwszego dnia wyzwać do walki kilku ludzi i nauczyć ich, kto tu rządzi. Stał przed bramą. Wyglądała na bardzo starą, była zardzewiała i porośnięta kolczastymi pnączami. Odsunął rośliny. Kolce pokłuły mu dłonie, które zaczęły krwawić. Przyglądał się staremu zamkowi. Był to solidny kawał żelaza i nie było w nim widać żadnego słabszego złącza. Taran nie poruszył zamka ani odrobinę.

– Ten angielski blondynek myśli, że jemu uda się otworzyć? – naigrawał się ktoś.

– Czy nikt mu nie powiedział, że to może zrobić tylko Lankon?

Tłum śmiał się drwiąco.

– Ja nie jestem Lankonem?! – wyszeptał Rowan z oczyma utkwionymi w bramę. – Jestem bardziej Lankonem, niż im się to śniło. Boże, pomóż mi! Błagam, pomóż mi! – Położył ręce na bramie. Krwawiące dłonie dotykały zardzewiałej powierzchni, a on pochylił się, żeby z bliska przyjrzeć się temu kawałowi żelaza, który nie pozwalał otworzyć bramy.

Poczuł, jak pod jego dłońmi brama lekko drży.

– Otwórz się – wyszeptał. – Otwórz się dla swego lankońskiego króla. – Rdza posypała się z góry, zasypując mu twarz i włosy. – Tak! – powiedział, zamknąwszy oczy, kierując całą swą energię do rąk. – Jestem twoim królem. Rozkazuję ci się otworzyć!

– Patrzcie! – krzyknął ktoś za nim. – Brama się rusza!

Tłum i strażnicy na murach uciszyli się, gdy starodawna brama zaczęła skrzypieć. Dygotała jak coś żywego.

Zapadła kompletna cisza, nawet zwierzęta się nie poruszyły, gdy stary żelazny zamek spadł do stóp Rowana. Odepchnął od siebie lewą część bramy, a stare zawiasy zaskrzypiały, jakby protestując.

Rowan zwrócił się do swych ludzi.

– Przeprowadźcie teraz wozy – powiedział i nagle poczuł się bardzo, bardzo zmęczony.

Ale nikt się nie ruszył. Anglicy patrzyli na Lankonów, a setki Lankonów, wieśniaków i strażników, wpatrywało się w Rowana wzrokiem pełnym podziwu.

– Co się dzieje? – krzyknął Rowan do Xante. – Otworzyłem za ciebie bramę, to teraz skorzystaj z tego.

Dalej nikt się nie ruszał.

– Co im się stało? – wyszeptał Montgomery.

Xante, jakby we śnie, powoli schodził z konia. Jego ruchy w tej kompletnej ciszy nabierały dramatyzmu i wielkiego znaczenia. Rowan patrzył zastanawiając się, co tym razem knuje, żeby okazać pogardę.

Ku swemu najwyższemu zdumieniu zobaczył, że Xante stanął przed nim, a potem padł na kolana, schylił głowę i powiedział:

– Niech żyje królewicz Rowan.

Rowan popatrzył na Lorę, nieruchomo siedzącą na koniu. Była tak samo zdumiona jak on.

– Niech żyje królewicz Rowan – powiedział ktoś inny, potem jeszcze ktoś i w końcu słychać było jeden krzyk.

Watelin, rycerz Rowana, najrozsądniejszy, wystąpił do przodu.

– Panie, czy mamy przeprowadzić te wozy, zanim ci głupcy uznają, że jesteś szatanem, a nie bogiem?

Rowan się zaśmiał, lecz nim odpowiedział, Xante zerwał się na nogi, spoglądając na Watelina.

– Jest naszym królewiczem, naszym lankońskim królewiczem i my przeprowadzimy wozy. – Xante odwrócił się i zaczął wykrzykiwać rozkazy do ludu i strażników.

Rowan wzdrygnął się i wsiadł na konia uśmiechając się do Lory.

– Wygląda na to, że otwarcie starej, zardzewiałej bramy to było to, co należało zrobić. Czy wjedziemy do naszego królestwa, droga siostro?

– Królewska siostro, jeśli nie masz nic przeciwko temu – odpowiedziała ze śmiechem Lora.

Wewnątrz murów mężczyźni i kobiety ze straży stali cicho z pochylonymi głowami, gdy mijali ich Rowan i Lora. Rowan spoglądał uważnie w każdą twarz w nadziei, że ujrzy Jurę, ale nigdzie jej nie zobaczył. Przed starą kamienną fortecą Rowan pomógł siostrze zejść z konia.

– Pójdziemy na spotkanie z naszym ojcem? – zapytał, a Lora skinęła potakująco.

Загрузка...