KSIĘGA DRUGA Sierpień 2114

Ten, kto stosować chce nowe środki, musi spodziewać się nowych szkód, bo czas to największy z wynalazców.

FRANCISZEK BACON „O WYNALAZKACH”

6. Diana Covington: Waszyngton

PIERWSZĄ OSOBĄ, JAKĄ UJRZAŁAM W SĄDZIE NAUKOWYM, była Leisha Camden, idąca po szerokich schodach z białego kamienia, które przywodzić miały na pamięć Sokratesa i Arystotelesa.

Oboje z Paulem, który nastał po Anthonym, a przed Rexem, lubiliśmy się zabawiać w intelektualne spory. On dobrze się bawił, ponieważ wygrywał, ja dobrze się bawiłam dokładnie z tego samego powodu. Działo się to, naturalnie, zanim jeszcze się zorientowałam, jak głęboko zakorzeniło się we mnie pragnienie przegranej — zupełnie jak rak. W tamtych czasach takie spory wydawały mi się zabawne, a nawet śmiałe. Nasi znajomi uznali je za niezbyt właściwą formę omawiania abstrakcyjnych kwestii. My, Woły, ze swoją genomodyfikowaną inteligencją, byliśmy w tym przecież świetni — to tak, jakby ktoś popisywał się, że potrafi chodzić. Nikt nie chciał narazić się na śmieszność. O ileż lepiej było bawić się publicznie w body surfing. Albo w ogrodnictwo. Albo nawet — Boże, miej nas w opiece — zabawiać się pozbawiającymi czucia pociskami. O wiele lepiej.

Którejś nocy, nonkonformistyczni aż po sam nasz banalny koniec, dyskutowaliśmy o tym, kto powinien sprawować nadzór nad nową, radykalnie różną od naszej techniką. Rząd? Technokraci — naukowcy i inżynierowie, którzy jedyni są w stanie zrozumieć, o co naprawdę chodzi? Wolny rynek? Naród? To nie była szczególnie udana noc. Paul chciał wygrać bardziej niż zwykle. Ja, z powodu pewnej złotookiej dziwki na imprezie poprzedniego wieczoru, nie byłam tak jak zwykle skłonna do przegranej. Padło wiele przykrych zdań — takich, które nie odchodzą już w zapomnienie. Nastroje zawrzały. Tekowe biurko po dziadku ze strony ojca wymagało później zmiany blatu, a potem nie bardzo już pasowało do reszty mebli. Intelektualne dyskusje kończą się czasem dość nieprzyjemnie dla mebli.

W pewien, wcale nie oczywisty, sposób winą za swoje zerwanie z Paulem obarczałam Bezsennych. Nie jako sprawców bezpośrednich, ale desastre inoffensif[dosł. niezawiniona katastrofa, drobiazg, który przeważa szalę nieszczęść (przyp. tłum.)], jak ten malutki, ostatni programik, który wykańcza przeładowany system. Ale z drugiej strony, czegóż to w ciągu ostatnich stu lat nie zwaliliśmy już na Bezsennych?

Byli nawet przyczyną utworzenia sądów naukowych — jeszcze jeden przykład desastre inoffensif. Sto lat wcześniej nikt się nawet nie zastanawiał, czy wywoływanie trwałej bezsenności u płodów ludzkich jest dopuszczalne. Zakłady inżynierii genetycznej wykonywały takie zabiegi i tyle, tak samo jak wykonywały wszystkie inne operacje genetyczne sprzed czasów ANSG. Masz ochotę na dziecko o wzroście siedem stóp, fioletowych włosach i z predyspozycjami do muzyki? Proszę bardzo: kupiłeś sobie koszykarza o wyglądzie punka, który dodatkowo gra na wiolonczeli.

A potem pojawili się Bezsenni. Racjonalni, bystrzy, zawsze czujni. Stanowczo zbyt bystrzy. I długowieczni — taka mała, dodatkowa niespodzianka. Z początku nikt nie miał pojęcia, że sen zakłóca regenerację tkankową. A kiedy już się dowiedzieli, nikomu to się nie spodobało. Zbyt wiele darwinowskich przewag skupiło się po jednej stronie.

Tak więc — ponieważ mamy do czynienia ze Stanami Zjednoczonymi, a nie z jakąś szesnastowieczną monarchią ani dwudziestowiecznym państwem totalitarnym — rząd nie mógł tak po prostu zakazać przeprowadzania radykalnych genomodyfikacji. Zamiast tego zagadano problem na śmierć.

Federalne Forum Nauki i Techniki przypomina prawdziwy sąd. Jest ława przysięgłych, która składa się z naukowców, dowody są przytaczane i obalane, jest krzyżowy ogień pytań i końcowa pisemna opinia z klauzulą dla opinii odmiennych, wszystko jak trzeba. Sąd Naukowy oficjalnie nie ma żadnej władzy, może jedynie zalecać. Nie prowadzi własnej polityki. Nikt tam nie może niczego nakazać ani zakazać.

A jednak żaden kongres ani żaden prezydent, ani żadne prezydium ANSG nigdy nie postąpili wbrew zaleceniom Sądu Naukowego. Ani razu.

Tak więc tamtej katastrofalnej dla mebli nocy, kiedy zadeklarowałam, że to rząd powinien kontrolować genomodyfikację istot ludzkich, miałam po swojej stronie całą force majeure (siła wyższa przyp. tłum.) istniejącego stanu rzeczy. Paul zaś upierał się, że cała władza powinna w tym przypadku przypaść naukowcom (sam do nich należał). Jeżeli zaś wziąć pod uwagę praktykę dnia codziennego, oboje mieliśmy rację. Lecz naturalnie nie chodziło nam przecież o żadną praktykę — ściśle mówiąc, o teorię też nie. Chcieliśmy tylko i wyłącznie się pokłócić.

Czy Leisha Camden kiedykolwiek niszczyła meble, przebijała pięścią ściany albo ciskała antycznym szkłem? Przyglądając się, jak między białymi kolumnami zmierzała do wyjścia budynku Forum przy Park Avenue, doszłam do wniosku, że to niemożliwe. W sierpniu w Waszyngtonie jest bardzo gorąco, toteż Leisha ubrana była w biały kostium bez rękawów. Miała bardzo jasne włosy przycięte w krótkie, lśniące fale. Była piękna, opanowana, chłodna. Przypominała mi — choć pewnie to niesprawiedliwe — Stephanie Brunell. Brakowało jej tylko różowego, wielkookiego i skazanego na śmierć psa.


* * *

— Proszę wstać! — zawołał woźny, kiedy ława przysięgłych zapełniła się specjalistami. A mimo to wściekają się, kiedy prasa nazywa ich „sądem naukowym”. Waszyngton to Waszyngton, nawet kiedy wstaje z krzeseł na widok laureata Nagrody Nobla.

Tym razem było ich trzech w ośmioosobowej ławie — ciężka artyleria. Barbara Poluikis — biochemia — bardzo mała kobietka z przesadnie czujnym wzrokiem. Elias Maleck — medycyna — emanował przygnębionym spokojem ducha. Martin Davis Exford — fizyka molekularna — przypominał raczej przeciętnego tancerza. Z genetyki, rzecz jasna, nie było nikogo. Stany Zjednoczone nie zdobyły nagrody w tej dziedzinie od jakichś sześćdziesięciu lat. Skład ławy został ustalony za zgodą obu stron. Miało to gwarantować jej bezstronność.

Siedziałam w sektorze prasowym, dzięki uprzejmości Colina Kowalskiego, który dał mi listy uwierzytelniające tak fatalnie podrobione, że każdy, kto by je sprawdził, musiałby dojść do wniosku, że sprokurowane zostały przeze mnie — osobę cierpiącą na chorobę Gravisona, nie zaś przez znającą się na rzeczy agencję.

Kiedy ławnicy zasiedli, ja sama stałam jeszcze przez chwilę — duży nietakt — żeby poszukać wśród widzów Amatorów Życia. Pewnie był jeden, może dwóch w galerii.

— Proszę usiąść — odezwał się mój fotel rozsądnym tonem — żeby nie zasłaniać widoku innym.

Z tym akurat trudno było się sprzeczać. W jaskrawofioletowym kombinezonie i blaszano-plastikowej biżuterii sama stanowiłam jedyny w swoim rodzaju widok w loży prasowej.

Z przodu, za niską drewnianą barierką-antykiem i polem Y, siedzieli adwokaci, eksperci, ławnicy i inne ważne figury. Leisha Camden siedziała przy adwokacie-amatorze Mirandzie Sharifi, która Bóg jeden wie skąd pojawiła się nagle w Waszyngtonie. Na pewno nie z Huevos Verdes. Od wielu już dni dziennikarze obserwowali wyspę z gorliwą pilnością kolonistów księżycowych, szukających przecieku w kopule bazy. No to z jakiego geograficznego przyczółka wyskoczyła nam Miranda Sharifi, gotowa do boju o produkt swej korporacji?

Nie zgodziła się, by jej sprawę poprowadził zawodowy adwokat. Odmówiła nawet samej Leishy Camden, co wywołało wiele kwasów w środowisku. Wyglądało na to, że są przekonani, iż Superbezsenna nie ma dość kompetencji, by przedstawić w przekonujący sposób technologię, którą wymyślili jej właśni ludzie. Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać głupota moich wołowskich współziomków z ich podrasowaną inteligencją.

Bacznie przyjrzałam się Mirandzie. Niewysoka, wielkogłowa, z niskimi brwiami. Gęste, niesforne włosy, związane z tyłu czerwoną wstążką. Pomijając ekskluzywny czarny kostium, nie wyglądała ani na Amatora, ani na Woła. Widziałam, jak chyłkiem wyciera dłonie o spódnicę — musiały być wilgotne. Widziałam kiedyś zdjęcia osławionej Jennifer Sharifi — Miranda nie odziedziczyła po niej ani urody, ani wzrostu, ani opanowania. Zaczęłam się zastanawiać, czy to jej nie martwi.

— Zgromadziliśmy się tu dzisiaj — zaczęła arbiter, doktor Senta Yongers, typ dobrej babci, z olśniewającym zestawem zębów jak u sieciowej gwiazdy — żeby przedstawić fakty tyczące sprawy 1892-A. Chciałabym przypomnieć wszystkim obecnym na tej sali, że cel owego przesłuchania jest trojaki. Po pierwsze, chcemy uzgodnić pewne fakty tyczące tego naukowego roszczenia, łącznie z jego naturą, działaniem i reprodukowalnymi efektami fizycznymi. Po drugie, chcemy, aby różnice zdań tyczące owego roszczenia naukowego zostały tu przedstawione, poddane pod dyskusję i zanotowane dla późniejszego ich zbadania. Po trzecie, wszystkie te działania podejmujemy na wspólną prośbę Kongresowej Komisji do Spraw Nowych Technologii, Federalnej Agencji Dystrybucji Leków oraz Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych w celu podjęcia decyzji, czy zalecić dalsze badania nad tym produktem, czy licencjonować go do sprzedaży, czy też odrzucić sprawę 1892-A, mimo że przedstawiony w niej produkt uzyskał już status patentu. Przypominam, iż skierowanie do dalszych badań oznacza, że wynalazcy owego patentu mają prawo przeprowadzić testy próbne na ochotnikach. Udzielenie licencji jest równoznaczne z pozwoleniem na wprowadzenie produktu na rynek.

Yongers potoczyła po sali surowym spojrzeniem znad oprawek okularów (to taka modna obecnie afektacja wśród Wołów o idealnym wzroku), żeby podkreślić całą powagę takiej możliwości. To ważne, ludzie: możemy wam wywalić całą tę sprawę 1892-A prosto na kolana. Jakby ktoś na tej sali mógł pozostawać jeszcze w błogiej nieświadomości.

Wróciłam spojrzeniem do Mirandy Sharifi, która trzymała przed sobą gruby plik wydruków, oprawiony w czarną okładkę. Było dla mnie jasne, że Bezsenni to inna zupełnie rasa niż Woły i Amatorzy Życia. Mówię o tym tylko dlatego, że dla ogromnej liczby osób — niepojęte! — sprawa ta najwyraźniej nie jest aż tak jasna. Miranda bez wątpienia rozumiała wszystko, co zawarto w tym oszałamiająco zawiłym tomie, no ale to w końcu jej dziedzina i — przynajmniej częściowo — jej własny wynalazek. Ale jest całkiem prawdopodobne, że rozumiała wszystkie co ważniejsze fakty i z mojej dziedziny (ze wszystkich moich dziedzin, ważnych i doniosłych jak przykuchenne ogródki). No i wszystkie co ważniejsze fakty z historii sztuki, pedagogiki wczesnoszkolnej, ekonomii globalnej i paleolitycznej antropologii. Dla mnie wszystko to sumowało się w odrębny gatunek. Woły mają wprawdzie mózgi adekwatne do swoich potrzeb, ale w końcu to samo można powiedzieć i o stegozaurze. A ja patrzyłam właśnie na w pełni przystosowanego, wielofunkcyjnego ssaka. Trochę zjeżona, zaczęłam przyglądać się dziennikarce, która pstryknięciem palca skierowała robokamerę, by zrobiła zbliżenie napisu wyrytego na imponującej kopule sufitu: Naród powinien sprawować nadzór nad nauką i techniką. Przyjemny dziennikarski chwyt. Nie mam nic przeciwko odrobince ironii.

— Adwokatem w sprawie 1892-A — ciągnęła arbiter Yongers — jest Miranda Sharifi, występująca z ramienia Korporacji Huevos Verdes, właściciela patentu. Jej oponentem jest doktor Lee Chang, starszy genetyk ANSG, który jest następcą Geoffreya Sprague’a Morlinga w Instytucie Genetycznym w Johns Hopkins. Wszystkie warunki zostały już uzgodnione przez każdą ze stron — w celu zapoznania się ze szczegółami proszę przestudiować rozprowadzony tu wydruk lub główny ekran przed salą obrad albo też kanał 1640FORURM sieci rządowej.

„Rozprowadzony tu wydruk” to czterysta stron pełnych diagramów, równań, genotypicznych tabelek i procesów chemicznych, a wszystko to opatrzone niezliczoną ilością przypisów. Ale na samym początku była jednostronicowa lista, którą ktoś przygotował z myślą o dziennikarzach. Gotowam się założyć o moje fioletowe portki, że wszystkie te uproszczenia kosztowały przygotowującego całe godziny wysłuchiwania wrzasków ze strony ekspertów technicznych, którzy nie mogli pogodzić się z tym, żeby ich bezcenne fakty zostały wypaczone tak, by wreszcie stały się dla kogoś zrozumiałe. No, ale w końcu jednak mamy przed sobą te wypaczone uproszczenia — czekają gotowe na pismaków. Waszyngton to jednak Waszyngton.

— Uzgodniono wstępnie z obiema stronami następujących dziewięć punktów — odczytywała arbiter Yongers. — Punkt pierwszy: sprawa 1892-A dotyczy nanourządzenia przeznaczonego do wstrzykiwania w ludzki krwiobieg. Urządzenie to wykonano z modyfikowanych genetycznie, samoreprodukujących się protein o bardzo złożonej strukturze. Proces tworzenia owych struktur jest zastrzeżoną własnością Korporacji Huevos Verdes. Urządzenie zostało nazwane przez jego twórców „czyścicielem komórek”. Nazwa ta to zarejestrowany znak towarowy, co należy zaznaczać przy każdorazowym jej użyciu.

Zawsze lepiej od razu określić jasno swoje pozycje handlowe. Przemknęłam wzrokiem po twarzach noblistów. Były jak wykute z kamienia.

— Punkt drugi: w warunkach laboratoryjnych czyściciel komórek wykazał zdolność do opuszczenia układu krwionośnego i przemieszczania się wewnątrz tkanki ciała ludzkiego na podobieństwo białych ciałek krwi. W warunkach laboratoryjnych czyściciel komórek wykazał także zdolność do przenikania przez ścianę komórkową na podobieństwo wirusów, jednak nie uszkadzając przy tym samej komórki.

Jak dotąd, nie widzę problemu — przecież FADL zatwierdził już całą hordę leków o podobnych właściwościach. Podkręciłam swoje soczewki kontaktowe, żeby uzyskać zbliżenie Mirandy Sharifi, i zobaczyłam, jak jej dłoń wsuwa się chyłkiem w dłoń Leishy Camden. Kiepskie posunięcie — każdy dziennikarzyna i widz z sieci także mógł to dostrzec. Czy Miranda nie ma na tyle rozumu, żeby nie okazywać wrogom własnej słabości? Jak w takim razie udało jej się utrącić cały ten pseudorząd Azylu?

— Punkt trzeci: w warunkach laboratoryjnych czyściciel komórek zajmuje nie więcej niż jeden procent objętości typowej komórki. W warunkach laboratoryjnych czyściciel komórek wykazał zdolność do samonapędzania się za pomocą naturalnych substancji chemicznych obecnych w komórce.

Yongers przerwała i rozejrzała się wyzywająco po sali — pojęcia nie mam dlaczego. Czy spodziewała się, że ktoś z nas zechce zaprzeczyć temu, co ustaliło ośmiu naukowców? Nam, laikom, można było udowodnić nawet, że czyściciel komórek napędzany jest przez polne myszy przy kieracie. Naturalnie, tylko w warunkach laboratoryjnych.

Właściwie już było jasne, gdzie uderzy oponent.

— Punkt czwarty: w warunkach laboratoryjnych czyściciel komórek wykazał zdolność reprodukowania się z szybkością nieco mniejszą niż szybkość reprodukcji komórek bakterii; kompletny podział zajmuje około dwudziestu minut. W warunkach laboratoryjnych reprodukcja ta wykazała zdolność zachodzenia przez kilka godzin przy wykorzystaniu jedynie tych substancji, które występują naturalnie w tkance ludzkiej, i chemikaliów, które zawierał płyn wstrzyknięty do organizmu. W warunkach laboratoryjnych czyściciel komórek wykazał zdolność zakończenia reprodukcji po kilku godzinach i wznowienia jej później tylko w celu zastąpienia jednostek zniszczonych lub uszkodzonych.

Idźcie i rozmnażajcie się, ale tylko do pewnego określonego punktu. Szkoda, że cała ludzkość nie zrobiła tak samo. Historia poprzedniego stulecia — a także jeszcze wcześniejszego, po maltezjańsku katastrofalnego — mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Bóg zapomniał wyposażyć nas w wyłącznik. Superbystrzy o tym pamiętali.

— Punkt piąty: czyściciel komórek zawiera w sobie zastrzeżone prawem własności urządzenie, które w sprawie 1892-A określa się mianem „biomechanicznej nanokomputującej technologii”. W warunkach laboratoryjnych technologia ta wykazała zdolność identyfikowania siedmiu komórek tego samego typu funkcyjnego spośród wielu komórek o różnych typach funkcyjnych i porównywania ze sobą DNA tych siedmiu komórek tak, aby określić, co składa się na standardowy układ DNA, właściwy dla tego typu komórek. Zakłada się także, że czyściciel komórek potrafi wniknąć do wnętrza tych komórek i porównać ich DNA z określonym przez siebie standardem.

Jeśli to prawda — a oponenci w żaden sposób nie przystaliby na ten punkt, gdyby zaistniał choć cień wątpliwości — było to coś zupełnie niesamowitego. Czegoś takiego nie potrafiła dokonać żadna inna biotechniczna firma na Ziemi. Ale zwróciłam też uwagę na ostrożne sformułowanie „zakłada się”. Ustalenia powinny zawierać tylko opis zademonstrowanych faktów. Dlaczego w tym punkcie dopuszcza się samo twierdzenie tych z Huevos Verdes? Chyba że są to tylko niezbędne założenia wstępne do czegoś, co rzeczywiście zostało zademonstrowane.

— Punkt szósty: w warunkach laboratoryjnych czyściciel komórek zademonstrował zdolność niszczenia wszystkich komórek, których kod DNA nie był zgodny z ustalonym standardem.

I tu was mam.

Nawet dziennikarze sprawiali wrażenie głęboko poruszonych. W Waszyngtonie!

— Punkt siódmy: w warunkach laboratoryjnych czyściciel komórek zademonstrował następnie zdolność niszczenia następujących typów anormalnych komórek: nowotworowych, stanów przedrakowych, złogów na ścianach naczyń krwionośnych, wirusów, bakterii chorobotwórczych, komórek z pierwiastkami i substancjami toksycznymi oraz komórek, których DNA zostało zniekształcone na skutek działania wirusów. Co więcej, zademonstrowano także, iż w warunkach laboratoryjnych rozłożone pod jego wpływem komórki mogą zostać usunięte z organizmu za pomocą naturalnych mechanizmów wydalania zbędnych substancji.

Rak, arterioskleroza, wietrzna ospa, opryszczka, zatrucie ołowiowe, zapalenie pęcherza, a nawet zwykłe przeziębienie — wszystko zniknie, rozłożone i zmyte przez naszą własną, kupną ekipę wewnętrznych sprzątaczek. Zakręciło mi się w głowie.

Ale cóż to mogły być za „warunki laboratoryjne”, do cholery?

Na widowni zawrzało. Arbiter Yongers mierzyła nas gniewnym wzrokiem dopóty, dopóki wszystko nie ucichło.

— Punkt ósmy: w warunkach laboratoryjnych czyściciel komórek zademonstrował zdolność omijania pewnych komórek bakteryjnych, których genetyczny zapis nie pokrywał się z kodem DNA tkanki organizmu-gospodarza. Do komórek takich zaliczają się, choć nie tylko, bakterie, które normalnie znajdują się w ludzkim przewodzie pokarmowym, pochwie i górnych drogach oddechowych. Zanotowano, iż Huevos Verdes przypisuje tę selektywność w niszczeniu niestandardowego DNA „programowaniu wstępnemu proteinowego nanokomputera, które pozwala mu wyodrębnić DNA bakterii symbiotycznych”.

Pozabijaj wrogów, oszczędź przyjaciół. Superbystrzy oferowali światu pierwszy ulepszacz do systemu immunologicznego o skomputeryzowanej, darwinowskiej etyce. Albo może etyce arturiańskiej: prawo pięści zastąp prawem do życia. Nagle wyobraziłam sobie legion maleńkich czyścicieli komórek w lśniących srebrem zbrojach i nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Dziennikarz w sąsiednim fotelu zerknął na mnie z ukosa.

— Punkt dziewiąty: nie przeprowadzono żadnych istotnych badań dotyczących działania czyściciela komórek na całościowej, żywej i w pełni funkcjonalnej istocie ludzkiej.

No i mamy: nieunikniona łyżka dziegciu w tej beczce miodu. Bez długoterminowych studiów nad efektami u prawdziwych ludzi wynalazcy z Huevos Verdes mają tyle szans na wprowadzenie na rynek przedmiotu sprawy 1892-A, co na handel sproszkowanym rogiem jednorożca. Nawet jeśli Sąd Naukowy zezwoli na prowadzenie dalszych studiów, nie wygląda na to, abym wkrótce mogła dostać swojego małego, prywatnego czyściciela komórek.

Na widowni wszczął się ponownie szum — czyżby rozczarowanie? A może satysfakcja? Gniew? Chyba jednak wszystko to naraz.

— Dyskusji podlegać będą — mówiła z naciskiem arbiter Yongers, podnosząc nieco głos — następujące punkty…

Sala ucichła.

— Punkt pierwszy: czyściciel komórek nie powoduje uszkodzeń zdrowych komórek, tkanek ani organów.

Urwała. To tyle — jeden jedyny punkt do przedyskutowania. Ale ten jeden punkt, jak mówiła nam wyraźnie jej twarz, starczy za wszystko. Któż by chciał mieć oczyszczone, wyreperowane i martwe ciało?

— Pierwszy argument otwierający naszą dyskusję zostanie zaprezentowany przez oponenta. Proszę, doktorze Lee.

Dostaliśmy jeszcze jeden wydruk, który streścił nam wywód doktora Lee, i całe szczęście, bo jemu samemu to się nie udało. Za każdym zdaniem wlokły się smużki dowodów, określników, równań, które w widoczny sposób uznawał za swój przyczynek do chwały. Ława ekspertów słuchała uważnie, czyniąc sobie notatki. Reszta zerkała do wydruku. A tam znaleźliśmy takie oto streszczenie jego rozwlekłych wywodów:


Punkt do przedyskutowania: „Czyściciel komórek nie wyrządza szkody zdrowym ludzkim komórkom, tkankom ani organom”.

Kontrargument: Nie istnieje sposób na to, aby się ostatecznie przekonać, że czyściciel komórek nie wyrządza szkody zdrowym ludzkim komórkom, tkankom ani organom.

* Testy laboratoryjne niekoniecznie potrafią przewidzieć skutki oddziaływania biosubstancji na żywym i w pełni funkcjonującym organizmie ludzkim. Zobacz: CDC Hipertekst. Plik 68164.

* Żadne studia nad częściowymi organizmami nie mogą zawierać badań nad wpływem czyściciela komórek na mózg. Biochemia mózgu może przebiegać w sposób znacznie się różniący od innych tkanek ciała ludzkiego. Zobacz CDC Hipertekst. Plik 68732.

* Efekty długoterminowe, jakie nam przedstawiono, obejmują okres zaledwie dwóch lat. Wiek substancji biochemicznych wykazuje zaburzenia dopiero po upływie dłuższego okresu. Zobacz: CDC Hipertekst, plik 88812.

* Lista tak zwanych „wstępnie zaprogramowanych kodów genetycznych bakterii symbiotycznych”, których czyściciel komórek nie zniszczy, wcale nie musi przystawać do całkowitego wykazu pożytecznych organizmów obcych w ciele żywego, w pełni funkcjonalnego organizmu ludzkiego. Ciało człowieka składa się z około dziesięciu tysięcy trylionów cząstek proteinowych, które współdziałają ze sobą w niezwykle złożony sposób, nie wyłączając setek tysięcy innych molekuł, z których nie wszystkie są dla nas do końca zrozumiałe. Tak zwana wstępnie zaprogramowana lista mogła pominąć organizmy o żywotnym znaczeniu, które czyściciel komórek mógłby następnie zniszczyć, powodując w ten sposób najprawdopodobniej poważne zaburzenia w funkcjonowaniu organizmu, a nawet śmierć.

* Z upływem czasu i sam czyściciel komórek mógłby przejść problemy z samoreprodukcją. Ponieważ wprowadza do organizmu ludzkiego coś, co w zasadzie jest konkurencyjnym DNA, może potencjalnie stać się sztucznie wywołanym rakiem. Zobacz: CDC Hipertekst. Plik 4536.


Zastanowił mnie dziwny kaprys maszyny drukującej, który sprawił, że słowo „rak” jawiło się wyraźniej na tle całej reszty.

Doktor Lee swym argumentem wstępnym zajął nam pozostałą część pięknego poranka, a jego argumentacja wydała mi się dość zwarta i sensowna. W żadnym z podpunktów nie mogłam podważyć absolutnej szczerości jego przekonań. Argumenty ustawiły się w taki mniej więcej szereg znaczeniowy: nie da się udowodnić, że czyściciel komórek jest bezpieczny, prędzej niż po dziesięciu latach — co najmniej! — prób przeprowadzanych na prawdziwych i całościowych ludzkich organizmach. (Postanowiłam nie sprawdzać, co oznaczały owe, „studia nad częściowymi organizmami”. Naprawdę nie miałam ochoty wiedzieć.) Jednakże nieludzkie byłoby narażać jakąkolwiek ludzką istotę na takie ryzyko, w związku z czym nie ma sposobu na to, by udowodnić, że czyściciel komórek jest bezpieczny. A jeśli nie jest bezpieczny, to możliwość ogólnonarodowej katastrofy była wręcz spektakularnie oczywista. Nie wyłączając — jak to ciekawie ujęto w dość szczególnej poetyce naszego wydruku — „poważnych zaburzeń w funkcjonowaniu organizmu, a nawet śmierci”.

W związku z powyższym oponent zaleca nieudzielanie licencji na sprzedaż czyściciela komórek, a nawet zezwolenia na dalsze prowadzenie badań nad tym produktem na całym terenie Stanów Zjednoczonych. Zaleca natomiast umieszczenie leku na czarnej liście Międzynarodowej Komisji Doradczej do Spraw Modyfikacji Genetycznych.

Wygląda na to, że porzuciliśmy już proste stadium analizy faktów i zawędrowaliśmy daleko na bezdroża zaleceń politycznych. Waszyngton to Waszyngton. Fakty to polityka, a polityka to fakty.

Dochodziła za kwadrans dwunasta, kiedy Lee wreszcie skończył. Arbiter Yongers wychyliła się ze swojej ławy.

— Pani Sharifi, zbliża się pora lunchu. Czy nie wolałaby pani przełożyć swojego oświadczenia wstępnego na popołudnie?

— Nie, pani arbiter. Będę się streszczać.

Dlaczego Leisha Camden nie powiedziała jej, żeby dała sobie spokój z tą czerwoną wstążką? Nadawała jej wygląd Alicji w Krainie Czarów, a to duże obciążenie. Jej głos jednak zabrzmiał spokojnie i bez cienia emocji.

— Patent, nad którym dzisiaj dyskutujemy, to największe osiągnięcie medyczne od czasu wynalezienia antybiotyków. Doktor Lee rozprawia tu o szkodach, jakie mógłby wyrządzić w organizmie czyściciel komórek, jeśli jego nanomechanizm zawiedzie albo jeśli nie zostanie odpowiednio zaprogramowany, albo spowoduje nieprzewidziane efekty uboczne. Nie wspomina nic o ludziach, którzy, pozbawieni tego wynalazku, umrą przedwcześnie albo w cierpieniu. Wolelibyście zachować jedną osobę, która mogłaby umrzeć z powodu czyściciela komórek, niż te setki tysięcy, które umrą bez niego. To niemoralne. Wszyscy popełniacie błąd. Jedynym celem tego tak zwanego Forum Nauki jest ochrona interesów kompanii farmaceutycznych kosztem chorych i umierających. Jesteście etycznymi faszystami, korzystającymi z potęgi rządu, aby wyzyskiwać tych, którzy i tak są wystarczająco słabi i bezsilni — chcecie pozostawić ich bezsilnymi, żebyście mogli utrzymać władzę w swoich rękach. I nie wyłączam spod tych oskarżeń żadnego z was — nawet naukowców, którzy weszli w układy z korzyścią i władzą, dostarczając produktów swej wiedzy tylko tym dwom. Ofiarowując wam czyściciela komórek, Huevos Verdes ofiarowuje wam życie, chociaż wcale na to nie zasługujecie. Ale Huevos Verdes nie czyni różnicy między tymi, co zasługują, a tymi, co nie. To wy wprowadzacie podziały — za każdym razem, kiedy wasze zakazy niszczą w zarodku jakieś badania genetyczne albo nanotechniczne, bo za każdym razem ktoś przez to traci życie. Jesteście zabójcami, każdy z was. Wyrachowanymi najemnikami polityki i pieniądza, którzy tyle znają się na prawdziwej nauce, co dzikie zwierzęta, od których przejęliście swój kodeks etyczny. A mimo to Huevos Verdes oferuje wam czyściciela komórek, a ja wam udowodnię, że jest on absolutnie bezpieczny, choć pewna jestem, że żaden z was nie będzie w stanie nic pojąć z tego, co będę wyjaśniać.

Tu Miranda Sharifi usiadła.

Ławnicy sprawiali wrażenie doszczętnie zdruzgotanych, w czym nie było nic szczególnie dziwnego. Dziwne było natomiast, że i Leisha Camden wyglądała na zdruzgotaną. Chyba nie to spodziewała się usłyszeć z ust swojej protegowanej. Zaczęła szeptać coś gorączkowo w ucho Mirandy.

— Wżyciu nie słyszałem podobnie nieprofesjonalnych pierdoł!

To Martin Davis Exford, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki molekularnej, zerwał się na równe nogi za swoją ławą. Jego potężny głos zagłuszył wszystkie inne. Pod skórą na karku pulsowały mu ciemne żyły.

— Pani Sharifi, głęboko ubolewam nad pani postawą wobec tego Forum. Jesteśmy tu po to, aby analizować fakty, a nie po to, by angażować się w osobiste wycieczki!

Z pierwszych rzędów loży prasowej podniósł się jakiś dziennikarz w modnych żółtych prążkach.

— Pani Sharifi, czy pani chce za wszelką cenę przegrać tę sprawę?

Powoli odwróciłam głowę w jego stronę. To reporter z kanału dla Amatorów.

— Hej, Miranda, popatrz tutaj!. Proszę o uśmiech!

— Proszę o spokój! Spokój! — Arbiter Yongers wali w stół metalową karafką z braku młotka, bo przecież to nie jest prawdziwy sąd.

— Miranda, uśmiech!

— Proszę usiąść — odezwało się naraz kilka foteli — żeby nie zasłaniać widoku innym. Proszę usiąść…

— Domagam się zachowania porządku na sali obrad!

Ale pandemonium narastało nieprzerwanie. Z części dla widzów wydarł się nagle jakiś mężczyzna i pobiegł pochyłym przejściem między rzędami foteli w stronę prezydium.

Widziałam wyraźnie jego twarz. Wykrzywiał ją grymas okropnej, nieustępliwej nienawiści, jakiego nie rozluźni żaden rozsądny argument i którego stanowczość zwietrzeć może dopiero po długich latach. Tego wyrazu twarzy nie wywołały same tylko obraźliwe słowa, jakie padły dzisiaj z ust Mirandy Sharifi. Mężczyzna biegł ku niej, wyszarpując coś z kieszeni marynarki. Ku niemu zaś sunęło siedemnaście robokamer i trzy roboty ochrony.

Uderzył z całej siły w niewidzialne pole Y przed stołami stron rozprawy i rozpłaszczył się na nim ze słyszalnym chrupnięciem. Oszołomiony, mężczyzna osunął się na ziemię dokładnie tak jak po ceglanym murze. Roboty ochrony wywlekły go na zewnątrz.

— …natychmiastowe przywrócenie porządku na sali obrad…

— Miranda, uśmiech! Tylko jeden mały uśmiech!

— Niczym nie uzasadnione przekonanie o własnej moralnej wyższości i pogardę dla Stanów Zjednoczonych, podczas gdy w rzeczywistości…

— … a wygląda na to, drodzy widzowie naszego programu, że całe to zamieszanie zostało z rozmysłem sprowokowane przez Mirandę Sharifi dla jakichś sekretnych celów Huevos Verdes, których możemy jedynie się…

Miranda Sharifi nawet nie drgnęła.

W końcu arbiter Yongers, nie mając innego wyjścia, ogłosiła przerwę na lunch.

Przepchnęłam się przez tłum na sam przód sali Forum, próbując przykleić się do Mirandy, ale okazało się to oczywiście niemożliwe. Między nami stanęło pole Y, a ją i Leishę Camden wyprowadzili tylnym wyjściem ochroniarze o pokazowej wręcz budowie. Po raz wtóry zdołałam zobaczyć ich na dachu, przewróciwszy po drodze co najmniej czworo ludzi, żeby się tam dostać. Ich helikopter właśnie startował. Za nimi ruszyło kilka innych helikopterów, ale byłam przekonana, że nikomu — ani reporterom, ani agentom ANSG, ani FBI, ani genetykom-szarlatanom, ani nikomu innemu — nie uda się dowiedzieć więcej niż mnie.

A czegóż to udało mi się dowiedzieć?

Dziennikarz w żółtych prążkach miał rację. Swoim wystąpieniem Miranda Sharifi pogrążyła sprawę 1892-A ostatecznie. Podważyła nie tylko intelektualne i techniczne kompetencje ośmiu naukowców, ale i ich moralność. A ja przedtem sprawdziłam dokładnie troje z nich, tych noblistów, i wiem, że nie są drobnymi sprzedawczykami, ale ludźmi dogłębnie uczciwymi. Miranda także musiała o tym wiedzieć. A więc dlaczego?

Może mimo wyników badań jest święcie przekonana, że wszyscy Śpiący są zepsuci do szpiku kości. Jej babka, kobieta o olśniewającej przecież inteligencji, głęboko w to wierzyła. Ale nie wiedzieć dlaczego byłam pewna, że Miranda tak nie uważa.

Może wierzyła, że pozostałych pięcioro ekspertów — średniaków z politycznymi koneksjami — przegłosuje bezstronnych noblistów? Ale jeśli tak, to dlaczego starała się zrazić swoich potencjalnych sprzymierzeńców? No i dlaczego od początku nie przeciwstawiła się powoływaniu tamtych? Skład ławy ustalano przecież z obiema stronami.

Nie. Miranda Sharifi wyraźnie chciała przegrać tę sprawę. Chciała, żeby zapadła decyzja przeciwko czyścicielowi komórek.

Ale może rozumuję zbyt antropomorficznie. W końcu Miranda Sharifi ogromnie się ode mnie różni. Jej procesy myślowe są różne od moich, a co za tym idzie, pewnie i motywy działania. Może chciała wyalienować ławników, żeby… Żeby co właściwie? Żeby utrudnić sobie otrzymanie oficjalnej aprobaty dla tego patentu. Może tylko wtedy ceni zwycięstwo, jeśli kosztowało ją wiele wysiłku. Może utrudnianie sobie życia wchodziło w skład jakiegoś kodeksu honorowego Bezsennych, opartego na przesłance, że im wszystko przychodzi łatwo. Ale skąd ja to mam, do kurwy nędzy, wiedzieć?!

Całe to rozumowanie przełożyło się na obrzydzenie do własnej osoby. Mimo upału w Waszyngtonie była piękna pogoda — jeden z tych cudownych dzionków, kiedy niebo jest przejrzyście niebieskie i wyzłocone od słońca, dzionków, którym zdarza się od czasu do czasu przydryfować tu z miast cieszących się większą łaską niebios. Szłam jakąś handlową uliczką, przyciągając spojrzenia przechodniów — stuknięta Wołówka, ubrana jak jakiś tubylczy Amator. Handlarze narkotyków, kochankowie i nastolatki na poduszkodeskach szybko dali mi jednak spokój, a mnie i tak było wszystko jedno. Przechodziłam właśnie przez jedno z tych krótkich, ostrych autoprzesłuchań, co to zostawiają człowieka bez sił, za to w głębokim zakłopotaniu. Co ja właściwie wyprawiam, włócząc się w tych plastikowych ciuchach i próbując śledzić ludzi, którzy w oczywisty sposób są ode mnie lepsi?

Bo Bezsenni byli ode mnie lepsi, i to nie tylko pod względem intelektu. Także pod względem autodyscypliny i szerokiego spojrzenia na świat. I tej pozazdroszczenia godnej pewności, która towarzyszy im, kiedy obiorą jakiś cel — mniejsza już o to, że nawet nie wiem, co to za cel — podczas gdy ja mam tylko bezcelowy, bezwładny niepokój o to, dokąd zmierza mój kraj. Niepokój, wzbudzony widokiem prawie rozumnego różowego psa przelatującego przez barierkę tarasu. Kiedy teraz o tym myślę, przedstawia się to zgoła idiotycznie.

Nie potrafię nawet określić, dokąd powinien zmierzać mój kraj. Mogę co najwyżej utrudniać mu ten marsz, ale nie mogę nadać mu innego kierunku, a nawet nie jestem pewna, w czym właściwie miałabym przeszkadzać. A chodzi tu o coś znacznie większego niż sprawa 1892-A — tego to ja już jestem cholernie pewna.

Nie mam pojęcia, co chcą zrobić Bezsenni. Nikt nie ma pojęcia. Więc skąd biorę tę cholerną pewność, że powinnam im w tym przeszkodzić?

Z drugiej znów strony nic, co dotąd zrobiłam i co będę w stanie zrobić w najbliższej przyszłości, nie wywarło — i nie wywrze — najmniejszego wpływu na działania Mirandy Sharifi. Nie doniosłam na nią ANSG, nie śledziłam jej ani nawet nie zdołałam wyrobić sobie na jej temat żadnej opinii — nawet w najintymniejszych zakamarkach mego mózgu. Jestem całkowicie bez znaczenia. Czyli nie mam czego żałować, nie mam nad czym się głowić ani czego zmieniać. Zero, bez względu na to, przez ile je pomnożysz czy podzielisz, będzie zawsze zerem.

Nie wiem dlaczego, ale ta myśl jakoś mnie nie pocieszyła.


* * *

Następne cztery dni przyniosły wszystkim wielkie rozczarowanie. Ludzie nastawieni na naukowe co prawda, ale jednak widowisko — w tej liczbie i ja — otrzymali zamiast tego całe godziny pełne niezrozumiałych wykresów, tabel, równań, wyjaśnień i holomodeli komórek, enzymów i tym podobnych. Wiele czasu poświęcono trzy- i czterorzędowym strukturom białkowym. Odbyła się też bardzo uduchowiona debata nad równaniami transferencyjnymi Worthingtona, stosowanymi przy kodach redundantnych DNA. Właśnie podczas tej debaty zasnęłam. I nie ja jedna. Z każdym dniem na sali pojawiało się coraz mniej ludzi. A z tych, którzy jeszcze przychodzili, tylko naukowcy zdawali się być tym wszystkim naprawdę zainteresowani.

Nie wiem dlaczego, ale to wszystko wydało mi się jakoś nie w porządku. Miranda Sharifi oświadczyła, że oto mamy przed sobą największe odkrycie medyczne ostatnich dwustu lat, a dla nas większość z tego wyglądało jak czysta alchemia. Naród powinien sprawować nadzór nad nauką i techniką. No, zgoda. Ale jak my, prostacy, możemy decydować o magii, o której nie mamy zielonego pojęcia?

W końcu odrzucili ten projekt.

Dwoje spośród noblistów wyraziło opinie sprzeczne z werdyktem: Barbara Poluikis i Martin Exford. Byli za tym, żeby zezwolić na przeprowadzenie testów na ochotnikach, i nie wykluczyli możliwości przyszłego przyznania licencji. Chcieli posiąść tę wiedzę, widać to było wyraźnie, mimo ostrożnych sformułowań ich wspólnego oświadczenia. Widziałam, że Miranda Sharifi przygląda się im uważnie.

W uzasadnieniu decyzji większości brakowało chyba tylko tego, żeby została wydrukowane na amerykańskiej fladze. Bezpieczeństwo obywateli Stanów Zjednoczonych, uświęcone zaufanie, zachowanie tożsamości ludzkiego genotypu — ogólne bla bla bla. A prawdę mówiąc wszystko to, co sprawiło, że wstąpiłam w szeregi ANSG tego dnia, kiedy Katous spadł z mojego balkonu.

Gdzieś w głębi ducha nadal byłam przekonana, że decyzja większości była słuszna. Nie uregulowana biotechnika niosła ze sobą niebezpieczeństwo katastrofy wprost niewyobrażalnej. A nikt nie wiedział, jak można uregulować biotechnikę w wykonaniu Huevos Verdes, bo nikt tak naprawdę jej nie pojmował. Połączenie inteligencji Superbezsennych i amerykańskiego systemu ochrony własności intelektualnej dawało tego gwarancję. A jeśli czegoś nie można regulować, to lepiej tego nie wpuszczać do kraju.

Salę rozpraw opuściłam straszliwie przygnębiona. I natychmiast zdałam sobie sprawę, że ignorancja w dziedzinie biologii komórkowej nie jest jedyną — ani najgorszą — z moich ignorancji. Zawsze miałam się za cyniczkę. Ale z cynizmem jak z pieniędzmi — wszyscy dookoła mają go więcej niż ty.

Usiadłam na stopniach schodów przed Sądem Naukowym, plecami oparta o dorycką kolumnę. Wiał lekki wietrzyk. Dwóch mężczyzn przystanęło w cieniu kolumnady, żeby zapalić fajki. Zauważyłam, że ci ze Wschodu wolą palić słoneczko — u nas, w Kalifornii, raczej się je pije. Mężczyźni odznaczali się genomodyfikowaną urodą, mieli na sobie poważne czarne garnitury bez rękawów, modne obecnie na Hill. Żaden nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Amatorzy natychmiast zauważali, że nie jestem jedną z nich, wołowscy mężczyźni natomiast rzadko kiedy w ogóle oglądali się za przydziałowym kombinezonem i blaszaną biżuterią. Wystarczający powód, żeby sobie odpuścić.

— No to jak myślisz, ile im to zajmie? — odezwał się jeden z nich.

— Ze trzy miesiące i wejdą na rynek. Według mnie albo Niemcy, albo Brazylia.

— A jeśli ci z Huevos Verdes tego nie zrobią?

— A niby dlaczego? John, w tym leży fortuna, a ta cała Sharifi przecież nie jest głupia. Mam zamiar bardzo uważnie śledzić trendy na rynku inwestycji.

— Wiesz co, mnie nie bardzo interesują współczynniki inwestycyjne. — W głosie Johna wyczułam nutę żalu. — Chciałbym to mieć ze względu na Jane i dziewczynki. Janie co roku odnawiają się te guzy… A to, co jej stosują, tylko chwilowo je powstrzymuje.

Drugi mężczyzna położył mu dłoń na ramieniu.

— No to przyglądaj się pilnie Brazylii. Według mnie to tam. I to szybko, szybciej niż gdyby licencjonowali ich tutaj. I bez tych komplikacji ze wszystkimi zakazanymi amatorskimi dziurami, które będą żądać go do swoich medjednostek za idiotyczne sumy.

I zapaliwszy fajki, odeszli.

Siedziałam tam i nie mogłam się nadziwić własnej głupocie. No jasne. Zamknij czyścicielowi komórek drogę na amerykański rynek, zbij kapitał polityczny na „ochronie” Amatorów Życia, zaoszczędź niesłychane sumy na tym, że nie będziesz musiał go oferować wyborcom w swoich okręgach, a dla siebie i swoich najbliższych kup go za granicą. No jasne.

Naród powinien sprawować nadzór nad nauką i techniką.

Ale może doktor Lee ma rację. Może czyściciel komórek oszaleje pewnego dnia i wybije ich do nogi. Wszystkich oprócz Amatorów. A ci wtedy powstaną i ustanowią nowe, bardziej sprawiedliwe i ludzkie państwo.

Tak. Właśnie. Mamuśka Desdemony i ci Amatorzy, których spotkałam w pociągu, mieliby sprawować nadzór nad biotechnika, która byłaby w stanie zmienić ludzkość w coś całkiem innego. Ślepcy żonglujący genami. Właśnie.

Inercja, najbliższa kuzynka depresji, chwyciła mnie w swoje szpony. Siedziałam tam i coraz bardziej marzłam, aż niebo w końcu pociemniało, a mnie rozbolał tyłek od twardego marmuru. Portyk już dawno opustoszał. Powoli, sztywno, zaczęłam gramolić się na nogi… i po raz pierwszy od wielu tygodni miałam wreszcie swój łut szczęścia.

Po szerokich schodach, trzymając się cienia, schodziła Miranda Sharifi. Oczywiście to nie jej twarz i nie jej brązowy kombinezon przekonały mnie o tym, że to ona; w końcu sama przecież widziałam, jak razem z Leishą Camden wsiadała do helikoptera, za którym ruszyło następnie pół Waszyngtonu. Ta Amatorka miała bladą cerę, wielki nos i brudnawożółte włosy. Dlaczego więc byłam przekonana, że to Miranda? Z powodu zbyt dużej głowy i rąbka czerwonej wstążki, wyglądającego z tylnej kieszeni spodni, który udało mi się dostrzec dzięki moim soczewkom do zbliżeń. A może po prostu bardzo chciałam, żeby to była ona i żeby tamta „Miranda”, która odleciała z Leishą Camden, była tylko wabiem dla agentów i prasy.

Wygrzebałam z kieszeni sensor podczerwony średniego zasięgu, w który wyposażył mnie Colin, i ukradkiem wycelowałam w jej stronę. Wskazówka skoczyła poza skalę. Miranda czy nie, ta osoba miała nieźle podkręcony metabolizm Superbezsennego. A tu ani jednego agenta ANSG w zasięgu wzroku.

No, chyba że ich po prostu nie widzę.

Ale tym razem nie dałam się czarnym myślom. Miranda była moja.

Poszłam za nią na stację grawkolei, ucieszona, bo niegdyś nabyte umiejętności powróciły teraz bez trudu. Załadowałyśmy się na jakiś osobowy grawpociąg, jadący na północ. Usadowiłyśmy się w zatłoczonym i cuchnącym wagonie, tak pełnym dzieci, że można było pomyśleć, że Amatorzy mnożą się tutaj, bezpośrednio na brudnej podłodze pociągu.

Mniej więcej co dwadzieścia minut zatrzymywałyśmy się w jakimś uśpionym amatorskim miasteczku. Nie śmiałam zasnąć — Miranda mogła gdzieś wysiąść beze mnie. Co będzie, jeśli ta podróż potrwa kilka dni? Do rana wyćwiczyłam się w zasypianiu między przystankami, a moja podświadomość nasłuchiwała czujnie jak pies pasterski, gotowa gryźć, kiedy tylko pociąg zwalniał i słabł w swoim biegu. Taka sytuacja wywoływała w moim umyśle bardzo dziwne sny: raz podążałam za Davidem, który w biegu zrzucał z siebie części garderoby i tańczył w dali przede mną jak jakiś niedosiężny demon. Innym razem znów śniło mi się, że zgubiłam Mirandę i Sąd Naukowy wytoczył mi proces o nieużyteczność wobec państwa. A w najgorszym ze snów wstrzyknięto mi czyściciel komórek, a wtedy zdałam sobie sprawę, że jego skład chemiczny jest identyczny z płynem do czyszczenia, którego używa mój domowy robot w enklawie San Francisco, i każda z moich komórek zaczęła się boleśnie rozpadać od wybielacza i amoniaku. Obudziłam się dysząc ciężko, a w czerni okna ujrzałam własną wykrzywioną strachem twarz.

Potem już starałam się nie zasnąć. Przyglądałam się Mirandzie Sharifi, a pociąg — jakimś cudem cały czas sprawny — prześliznął się przez góry w Pensylwanii i wjechał do stanu Nowy Jork.

7. Dan Arlen: Seattle

W GŁOWIE MIAŁEM DREWNIANĄ KRATOWNICĘ I NIJAK nie mogłem się jej pozbyć.

Ten kształt pływał mi w myślach przez cały czas, a wyglądał trochę jak pergola, po której pną się róże. Miał ciemny śliwkowy kolor, jaki przedmioty zwykle przybierają o zmierzchu, kiedy trudno rozróżnić ich prawdziwe barwy. Miri powiedziała mi kiedyś, że nie ma „prawdziwych kolorów”, że wszystko to tylko „przypadkowe odbicia fal świetlnych”. Nie zrozumiałem, co miała na myśli. Dla mnie kolory są zbyt ważne, żeby mogły być przypadkowe.

Kratownica zakrzywiała się tak, że oba jej końce spotykały się, formując walec. Nie widziałem, co tkwi w jej środku; cokolwiek tam kryła, było to ukryte bardzo dokładnie.

Nie wiedziałem, co ma znaczyć ten wykres. Nie przywodził mi na myśl żadnych znaczeń. Nie mogłem też własną wolą narzucić mu żadnego znaczenia ani zmienić kształtu, ani też wyrzucić go z myśli. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się nic podobnego. Przecież jestem Śniącym na jawie. Kształty, które wyłaniały się z mojej podświadomości, zawsze niosły ze sobą uniwersalne i podatne na mój wpływ znaczenia. To ja je kształtowałem. Wywodziłem je na zewnątrz, do świata świadomości. One mnie nie kształtowały. To ja jestem Śniącym na jawie.


* * *

Ostatni dzień rozprawy Miri oglądałem w holosieci w pokoju hotelowym w Seattle, gdzie według terminarza miałem dać następnego dnia koncert z poprawioną wersją „Wojownika”. Robokamery dały zbliżenie Leishy i Sary wsiadających do helikoptera na dachu Forum. Sara wyglądała dokładnie jak Miri: holomaska na twarzy, peruka, czerwona wstążka. Nawet szła krokiem Miri. Oczy Leishy miały ten znękany wyraz, który oznaczał, że jest wściekła. Czy już odkryła podmiankę? A może wszystko okaże się dopiero w helikopterze. Nic nie wpędzało jej w większą frustrację niż odkrycie, że została oszukana — może dlatego, że sama była tak bardzo prawdomówna. Cieszyłem się, że mnie tam nie ma.

Spiczaste czerwone kształty, naprężone od niepokoju, pędziły dookoła kratownicy, która wciąż nie chciała zniknąć.

Sara-Miri zamknęła za sobą drzwiczki helikoptera. Okna, rzecz jasna, były zaciemnione. Wyłączyłem wiadomości. Mogą upłynąć całe miesiące, zanim znów zobaczę się z Miri. Ona mogła wślizgiwać się i wymykać z East Oleanty, kiedy tylko chciała — prawdę mówiąc, do Waszyngtonu przyjechała prosto stamtąd — ale Dan Arlen, Śniący na jawie, tkwiący w swoim cudzie techniki i śledzony wszędzie przez hordy agentów ANSG, nie mógł. A nawet gdybym dostał się na Huevos Verdes, to któryś z tamtejszych ważniaków — Nikos Demetrios, Toshio Ohmura albo Terry Mwakambe — mógłby dojść do wniosku, że strzeżone połączenie z East Oleantą jest zbyt ryzykowne, jak na prywatne rozmówki. Pewnie nie będę mógł porozmawiać z Miri przez kilka następnych miesięcy.

Spiczaste czerwone kształty zwolniły odrobinę.

Nalałem sobie jeszcze jedną szkocką. Czasem pozwalała mi trochę przyciszyć kształty niepokoju. Ale starałem się być przy tym ostrożny. Naprawdę się starałem. Zbyt dobrze pamiętałem mojego starego tam, w śmierdzącym miasteczku Delta, gdzie wyrosłem.

„Ty mi tu nie pyskuj, smarku! Jesteś tylko zwykły zasrany bachor!”

„Nie jestem bachor! Mam już siedem lat!”

„Jesteś zwykły zasrany mamincycek, który w życiu do niczego nie dojdzie, więc się zamknij i podaj mi piwo”.

„Jednego dnia będę miał na własność Azyl”.

„Ty! Durny bagienny szczur!”

Śmiech. A potem, po chwili refleksji, cios — łup! I jeszcze głośniejszy śmiech.

Wychyliłem szkocką jednym haustem. Ależ Leisha skrzywiłaby się na ten widok.

Dzwonek wideotelefonu zadźwięczał w dwóch krótkich seriach, co oznaczało, że dzwoniący nie znajdował się na liście aprobowanych osób. Program selekcjonujący od Kevina Bakera uznał mimo to, że jest to ktoś, z kim może chciałbym porozmawiać. Nie wiem, na jakiej podstawie tak zdecydował. „Mglista logika” — określił to Kevin, ale nie wywołał żadnych kształtów w moich myślach.

Sądzę, że w tej akurat chwili porozmawiałbym chętnie z kimkolwiek. Obraz zostawiłem jednak wyłączony.

— Panie Arlen? Jest pan tam? Mówi doktor Elias Maleck. Wiem, że jest już późno, ale chciałbym prosić, żeby poświęcił mi pan kilka chwil. To bardzo pilne. Wolałbym rozmawiać z panem osobiście.

Wyglądał na zmęczonego — w Waszyngtonie była teraz trzecia nad ranem. Nalałem sobie jeszcze jedną szkocką.

— Włączyć obraz. Jestem, doktorze Maleck.

— Dziękuję panu. Chciałbym od razu zaznaczyć, że to chroniona rozmowa i nie jest rejestrowana. Nie słyszy jej nikt oprócz nas.

Szczerze w to wątpiłem. Maleck nie miał pojęcia, co potrafią Terry Mwakambe albo Toshio Ohmura. Nie zrozumiałby, nawet gdyby dostał Nobla w dziedzinie fizyki, a nie medycyny.

Maleck był potężnym mężczyzną, około sześćdziesięciopięcioletnim, o nie zmienianym genetycznie wyglądzie. Miał rzednące siwe włosy i brązowe oczy o zmęczonym spojrzeniu. Skóra na policzkach obwisła, ale w ogóle trzymał się prosto. Odczuwałem go jako serię solidnych granatowych sześcianów, czyściutkich i niezniszczalnych. Sześciany unosiły się przed nieruchomą kratownicą.

— Nawet nie wiem, od czego zacząć, panie Arlen.

Przeczesał palcami włosy, a granatowe sześciany przybrały czerwonawy odcień. Był bardzo spięty. Pociągnąłem łyk szkockiej.

— Jak pan z pewnością wie, głosowałem przeciw zezwoleniu na dalsze badania nad patentem Huevos Verdes w Federalnym Forum Nauki i Techniki. Powody, dla których tak postąpiłem, są określone jasno w uzasadnieniu decyzji większości. Ale są sprawy, o których nie można pisać w oficjalnym dokumencie, i dlatego proszę, aby wolno mi było poinformować o nich pana.

— Dlaczego mnie?

— Bo ja… bo my nie mamy żadnej możliwości, żeby porozmawiać z Huevos Verdes. Przyjmują tam nasze wiadomości, ale nie godzą się na wymianę zdań. Pan jest jedyną osobą, przez którą możemy przesłać informacje bezpośrednio do pani Sharifi. Dotyczą one badań genetycznych.

Kształty w mojej głowie zafalowały i się skręciły.

— Zostawiał pan już jakieś wiadomości dla Huevos Verdes? Skąd macie kod dostępu?

— O tym właśnie między innymi chciałbym z panem porozmawiać. Za pięć minut dwóch mężczyzn poprosi o wpuszczenie do pańskiego apartamentu. Chcą panu pokazać coś, co znajduje się w przybliżeniu o pół godziny lotu od Seattle. Moim celem jest nakłonić pana, aby pan z nimi poleciał. — Zawahał się, nim dodał: — To agenci rządowi. Z ANSG.

— Nie.

— Rozumiem, panie Arlen. Dlatego właśnie dzwonię; aby pana przekonać, że nie chodzi tutaj o żadną pułapkę, porwanie czy inną obrzydliwość, do jakiej — wiemy o tym obaj — zdolne są agencje rządowe. Agenci ANSG wywiozą pana poza granice miasta na około godzinę i bezpiecznie odstawią do domu. Bez żadnych implantów ani narkotyków prawdy. Znam obu tych ludzi osobiście — bardzo dobrze — inaczej nie ryzykowałbym własnej reputacji zawodowej. Pewien jestem, że rejestruje pan u siebie tę rozmowę. Proszę wysłać kopie, do kogokolwiek pan sobie zażyczy, zanim jeszcze otworzy pan drzwi. Ma pan moje słowo na to, że wróci pan cały, zdrów i nie odmieniony. Proszę, niech pan rozważy, ile to dla mnie znaczy.

Rozważyłem. Ten człowiek wypełniał mnie kształtami, jakich nie czułem od dawna — były czyste, bez żadnych ukrytych wyznaczników. Nie takie jak kształty na Huevos Verdes.

No tak, ale absolutnie szczery Maleck sam może być narzędziem w cudzych rękach.

Jakimś cudem szklanka w moich dłoniach znów była pusta.

— Jeśli potrzebuje pan więcej czasu, żeby odebrać instrukcje z Huevos Verdes… — zaczął Maleck.

— Nie — przerwałem i zniżyłem głos. — Polecę.

Twarz Malecka rozjaśniła się i otwarła; w mgnieniu oka stała się młodsza o wiele lat i o wiele godzin mniej zmęczona. (Lekki, oczyszczający deszczyk zrosił granatowe sześciany.)

— Serdecznie panu dziękuję — powiedział. — Nie pożałuje pan. Ma pan na to moje słowo, panie Arlen.

Założyłbym się o wszystko, że on, wołowska osobistość, nie widział ani jednego z moich koncertów.

Wyłączyłem się i posłałem kopie rozmowy do Leishy Camden, Kevina Bakera i jednego zaprzyjaźnionego Woła w Wichita, do którego miałem zaufanie. Telefon zadźwięczał ostro. Raz. Zanim zdołałem odebrać, na ekranie pojawiła się twarz Nikosa Demetriosa. Nie tracił słów na próżno.

— Nie leć z nimi, Dan.

W dłoni znów ściskałem opróżnioną do połowy szklaneczkę.

— To było chronione połączenie, Nick. Rozmowa prywatna. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na moje słowa.

— To może być pułapka, mimo tego, co twierdzi Maleck. Mogli go wykorzystać. Sam powinieneś to wiedzieć!

Z tonu Demetriosa przebijało zniecierpliwienie; durny Śpiący znowu przegapił to, co oczywiste. Zobaczyłem go jako ciemny kształt w tysięcznych odcieniach szarości, falujących w subtelnych wzorach, których nigdy nie będę w stanie pojąć.

— Nick, a załóżmy — no, załóżmy — że chce mi się raz porozmawiać sobie z kimś prywatnie, a nie chcę, żebyś ty tego słuchał? Z kimś, kto nijak się nie ma do Huevos Verdes? Z kimś w ogóle innym?

Nick gapił się na mnie w milczeniu. Wtedy dopiero usłyszałem, jak mówię. Jak Amator. Szklaneczka znów była pusta. Hotelowy system łączności odezwał się uprzejmie:

— Proszę wybaczyć, ale dwóch mężczyzn prosi o wpuszczenie do pańskiego apartamentu. Czy chce pan otrzymać najpierw ich wizerunki?

— Nie — odpowiedziałem. — Dawaj ich tutaj.

— Dan… — zaczął Nick. Wyłączyłem obraz, ale to nic nie dało. Jakiś kod nadrzędny Superbezsennych. Czy istniało jeszcze coś, czego nie umieją zrobić?

— Dan! Słuchaj, nie możesz tak… Odłączyłem terminal od odbiornika energii Y.

Agenci ANSG wcale nie wyglądali na agentów ANSG. I pewnie tak właśnie ma być. Obaj między czterdziestką a pięćdziesiątką. Po wołowsku przystojni. Po wołowsku uprzejmi. I pewnie po wołowsku bystrzy. Ale nawet jeśli myślą w tych wszystkich swoich długich wołowskich słowach, to przynajmniej w rządku, jedno za drugim, a nie w wiązkach, zbitkach i całych sznurkowych bibliotekach.

Na purpurową kratownicę spadły płatki śniegu, chłodne i czyste.

— Napijecie się, chłopcy?

— Tak — odpowiedział jeden z nich, odrobinę za szybko. Zanim jeszcze zdołałem skończyć. Ale odczuwałem go prawie tak samo solidnie i prawie tak samo czysto jak Malecka. Poczułem się zmieszany. Przecież są z ANSG. Dlaczego czuję, że nie mają nic do ukrycia?

— Rozmyśliłem się — powiedziałem. — Lećmy od razu tam, gdzie mnie zabieracie.

Skierowałem wózek w stronę drzwi, zaczepiłem o framugę i uderzyłem w nią nogami. Ale kiedy znaleźliśmy się na dachu hotelu, nocny chłód zaraz mnie otrzeźwił. Przynamniej trochę. Na dachu lądowały helikoptery, zwożące pierwszych imprezowiczów; było tuż po północy. Seattle zbudowane jest na kilku wzgórzach, a mój hotel znajdował się na jednym z większych. Mogłem stąd zobaczyć to, co było za enklawą: na zachodzie ciemne wody Puget Sound i wysrebrzoną księżycowym blaskiem Mount Rainier. Nad głową zimne światła gwiazd, pod stopami zimne światła miasta. U podnóży wzgórz dzielnice Amatorów, z wyjątkiem brzegów Sound, bo tereny nadrzeczne były dla nich o wiele za dobre.

Helikopter ANSG, uzbrojony i chroniony polem, wyruszył na wschód. Światła rychło zniknęły mi z pola widzenia. Wszyscy milczeli. Może spałem — mam nadzieję, że jednak nie.

„Daj spokój tatusiowi, on śpi”.

„On jest pijany”.

„Dan!”

Dan! — mówił Nick przez telefon. Mówiło Huevos Verdes. Mówiła Miranda Sharifi. Dan, zrób to a to. Daj taki a taki koncert. Posiej taką a taką podświadomą ideę. Dan…

Kratownica zwinęła się w mojej głowie, snując się w przestrzeni jak bagienny wyziew znad mokradeł, w których utopił się w końcu mój tatko, pijany jak bela. Długi czas później znalazły go jakieś dzieciaki. Myślały, że to gnijący w wodzie pień.

— Jesteśmy na miejscu, panie Arlen. Proszę się obudzić.

Wylądowaliśmy na platformie w jakimś ciemnym, dzikim zakątku, z wystającymi tu i ówdzie spośród gęstego lasu ogromnymi skałami, po których zorientowałem się, że jesteśmy w górach. W głowie coś łupało. Jeden z agentów włączył przenośną lampę, po czym wyłączył światła helikoptera. Wysiedliśmy.

— Gdzie jesteśmy?

— W Górach Kaskadowych.

— Ale gdzie?!

— Jeszcze tylko kilka minut, panie Arlen.

Odwrócili wzrok, kiedy ładowałem się do wózka. Wózek unosił się na swojej poduszce sześć cali nad wąską wydeptaną ścieżką, która od platformy lądowiska wiodła w głąb lasu. Podążyłem za agentami, którzy przyświecali mi lampą. Czerń pod drzewami po obu stronach ścieżki była jak lity mur. Czułem zapach sosnowych igieł i butwiejących liści.

Ścieżka dobiegła do niskiego budynku z pianki budowlanej, zbyt małego, by mógł być naprawdę ważny. Nie było w nim okien. Agent zbliżył oko do skanera siatkówkowego, wypowiedział głośno kod i drzwi otworzyły się przed nami. Wnętrze rozjarzyło się światłem. Po chwili wypełniła je winda. Po powtórzeniu operacji z odbitką siatkówkową i kodem wsiedliśmy do niej i zjechaliśmy pod ziemię.

Drzwi windy otworzyły się, ukazując wielkie laboratorium z całym mnóstwem powyłączanej maszynerii. Z jednych z wielu bocznych drzwi wypadła kobieta w fartuchu laboratoryjnym.

— Czy to on?

— Tak — odparł agent; zdołałem uchwycić jego szybkie spojrzenie, które miało sprawdzić, czy Śniący na jawie nie czuje się urażony tym, że go nie rozpoznano. Uśmiechnąłem się.

— Witam, panie Arlen — odezwała się z powagą kobieta. — Jestem doktor Carmela Clemente-Rice. Dziękuję, że zgodził się pan przyjechać.

Była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem, bardziej urodziwą niż sama Leisha. Miała włosy tak czarne, że aż niebieskawe, ogromne oczy z czystego granatu i nieskazitelną cerę. Mogła mieć trzydziestkę, ale oczywiście mogła też być o wiele starsza. Wołowskie genomodyfikacje. W swojej głowie widziałem ją spowitą w smużące się kształty smutku. Ręce trzymała złożone przed sobą.

— Pewnie się pan zastanawia, po co pana tu ściągnęliśmy. To nie są urządzenia ANSG, panie Arlen. To nielegalny zakład genetyczny, który odkryliśmy i przejęliśmy. Przygotowanie tej operacji zajęło nam cały rok. Znów proces pracujących tu techników i genetyków; następny. Teraz wszyscy siedzą w więzieniu. Zwykle potem ANSG likwiduje nielegalne laboratorium, ale jest kilka przyczyn, dla których tego laboratorium nie możemy zlikwidować. Za chwilę sam pan zobaczy.

Rozłożyła ręce i wykonała dziwaczny gest, jakby chciała mnie do siebie przyciągnąć. Albo przyciągnąć do siebie moje myśli. Spojrzenie granatowych wołowskich oczu ani na chwilę nie opuściło mojej twarzy.

— Ci… te bydlęta, które tu pracowały, produkowały nielegalne genomodyfikacje na czarny rynek. Na jeden z wielu czarnych rynków. Takich zakładów jak ten, panie Arlen, jest pełno w Stanach Zjednoczonych, choć na szczęście nie wszystkim z nich powodzi się tak, jak powodziło się tym tutaj. Wypchnięcie ich z obiegu kosztuje ANSG ogromne sumy, wiele czasu i energii ludzkiej. Proszę za mną.

Carmela Clemente-Rice poprowadziła nas przez te same drzwi, którymi weszła. Udaliśmy się za nią. Wzdłuż długiego białego korytarza — jak duże mogło być to podziemie? — ciągnęły się dwa rzędy drzwi. Carmela otworzyła pierwsze i odsunęła się na bok.

Było ich dwoje: mężczyzna i kobieta, całkiem nadzy. Oboje mieli rozmarzony i rozproszony wyraz twarzy narkomanów, ale nie wiadomo, skąd powziąłem przekonanie, że nie żyją narkotykami. Po prostu egzystowali. Oboje onanizowali się sennie i jakby od niechcenia, co znakomicie współgrało z wyrazem ich twarzy. Kobieta jedną ręką pieściła pochwę między nogami, drugą — pochwę między piersiami. Ale jej pozostałe pochwy — te między oczyma i na dłoniach — także były nabrzmiałe i zaczerwienione. Mężczyzna pieścił zarówno swój gigantyczny, wzniesiony penis, jak i pochwę, a do jednej z odbytnic wpychał sobie coś podobnego do widelca.

— To dla seks-biznesu — cicho odezwała się za moimi plecami Carmela Clemente-Rice. — Podziemna inżynieria genetyczna na embrionach. Nie ma sposobu, żeby to odwrócić, i nie ma sposobu, żeby podnieść ich IQ, który wynosi około 60. Możemy jedynie zapewnić im jaką taką wygodę i trzymać z dala od rynku, na który byli przeznaczeni.

Wyprowadziłem swój wózek na korytarz.

— Nie pokazała mi pani nic, o czym bym wcześniej nie wiedział, droga pani — powiedziałem znacznie bardziej szorstko, niż zamierzałem. — Takie sprawy mają miejsce od lat, na długo, zanim pojawiło się Huevos Verdes. Huevos Verdes wcale nie sprzeciwia się temu, by ANSG to zamknęła i oddała pod sąd. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie pochwalał tego rodzaju inżynierii genetycznej.

Nie odpowiedziała, tylko poprowadziła mnie do następnych drzwi.

Tym razem było ich czworo, w o wiele większym pomieszczeniu, ale z tym samym sennym wyrazem twarzy. Nie byli nadzy, choć ich odzież prezentowała się dość dziwacznie — kombinezony, pozszywane niezręcznie tak, żeby pasowały na wszystkie dodatkowe kończyny i inne deformacje. Jedno miało osiem rąk, inne cztery nogi, jeszcze inne trzy pary piersi. Sądząc z kształtu ciała, czwarte musiało mieć dodatkowe organy wewnątrz. Trzustki, wątroby, a może serca? Czy można zaprogramować geny tak, żeby wytworzyły dodatkowe serca?

— To dla handlu organami do przeszczepów — wyjaśniła Carmela. — Ale o tym też pan pewnie słyszał?

Rzeczywiście słyszałem, ale nie potwierdziłem.

— Ci mają więcej szczęścia — ciągnęła. — Możemy usunąć dodatkowe kończyny i przywrócić im normalny wygląd. Prawdę mówiąc, Jessie ma przejść operację już we wtorek.

Nie spytałem, który to Jessie. Szkocka produkowała mi obrzydliwe bańki w żołądku.

W następnym pomieszczeniu dwoje ludzi wyglądało normalnie. Ubrani w piżamy, spali w łóżku, okryci przyjemnym perkalowym prześcieradłem. Carmela wcale nie zniżyła głosu.

— Oni nie śpią, panie Arlen. Są znieczuleni potężną dawką narkotyków i tak będzie przez resztę ich życia. Jeśli nie są pod wpływem narkotyków, przeżywają straszliwe cierpienia. Powodowane są one przez maleńki genomodyfikowany wirus zaprojektowany tak, by pobudzał tkankę nerwową powyżej poziomu ludzkiej wytrzymałości. Wirus ten jest wprowadzany zastrzykiem do organizmu i tam następnie się reprodukuje — w taki mniej więcej sposób, jak czyściciel komórek z Huevos Verdes. Ból jest nie do wytrzymania, a ponieważ nie występuje przy tym żadne uszkodzenie tkanki, teoretycznie może trwać przez całe dziesięciolecia. Przeznaczony był na międzynarodowy rynek narzędzi tortur i miało do niego powstać także antidotum, które można by podać ofierze lub go jej odmówić. Niestety, pracujący tutaj genetycy dotarli tylko do fazy nanotortury. Antidotum nie ma.

Jedno z oszołomionej narkotykami pary — teraz dostrzegłem, że to młodziutka dziewczyna, która ledwo co wyszła z wieku dojrzewania — poruszyło się niespokojnie i jęknęło.

— Coś jej się śni — rzuciła krótko Carmela. — Nie wiemy co. Nie mamy pojęcia, kim jest. Może Meksykanką, porwaną lub sprzedaną na czarnym rynku.

— Jeśli pani sądzi, że badania na Huevos Verdes w czymkolwiek przypominają…

— Nie, oczywiście, że nie. Wiemy o tym doskonale. Niemniej…

— Wszystko, nad czym pracuje się na Huevos Verdes w dziedzinie nanotechnologii, tworzone jest z myślą o powszechnej korzyści. Wszystko. Także czyściciel komórek.

— Wierzę — powiedziała doktor Clemente-Rice. Mówiła cicho, opanowanym głosem; widziałem wyraźnie, ile ją to kosztuje. — Zastosowania na Huevos Verdes to coś zupełnie innego. Ale podstawa, odkrycie naukowe, jest podobnego rodzaju. Tylko że Huevos Verdes zaszło o wiele dalej i o wiele szybciej. Ale inni mogą przeskoczyć ten dystans, jeśli wpadnie im w ręce czyściciel komórek i będą go mogli rozłożyć i zbadać.

Popatrzyłem na uśpioną dziewczynę. Miała zaciśnięte i pomarszczone powieki. Tak samo wyglądały powieki mojej matki, kiedy w końcu dopadł ją rak kości.

— Widziałem już dość — odezwałem się.

— Jeszcze tylko jedna rzecz, panie Arlen. Nie prosiłabym, gdyby nie to, że to bardzo nagląca sprawa.

Odwróciłem wózek, żeby przyjrzeć się jej dokładniej. W mojej głowie była serią wyraźnie zarysowanych bladych owali — z tą samą czystą prawdomównością, co u Malecka i agentów ANSG. Może wszystkich ich wybrano właśnie ze względu na tę cechę. Raptem uświadomiłem sobie, kogo przypomina mi Carmela — Leishę Camden. Przeszył mnie niesamowity ból jak bardzo cienka włócznia.

Podążyłem za nią do ostatnich w tym korytarzu drzwi.

W tym pomieszczeniu nie było genomodyfikowanych ludzi. Od podłogi do samego sufitu połyskiwały trzy tarcze wzmocnionego pola ochronnego, z tych, co to przepuszczą tylko wybuch nuklearny. Za nimi rosła wysoka trawa.

— Powiedział pan, że Huevos Verdes pracuje tylko nad takimi genomodyfikacjami i nanotechnologiami, które mają służyć dobru publicznemu — odezwała się łagodnie. — Podobnie było i z tym. Powstało na zamówienie jednego z krajów trzeciego świata, trapionego nieustannymi klęskami głodu. Źdźbła tej trawy są jadalne. W przeciwieństwie do większości roślin, ścianki jej komórek nie są zbudowane z celulozy, ale ze specjalnie stworzonej substancji, którą ludzki organizm potrafi przetworzyć w monosacharydy. Trawa ta jest także niewiarygodnie odporna, błyskawicznie się rozrasta, jest samosiejna i doskonale potrafi uzyskiwać substancje odżywcze z nieurodzajnych gleb oraz wodę, choćby na pustyni. Inżynierowie, którzy opracowali ten wynalazek, twierdzą, że jest on w stanie dostarczyć sześć razy więcej pożywienia niż najbardziej intensywna uprawa na farmach.

— Dostarczyć pożywienia — powtórzyłem idiotycznie. — Pożywienia…

— Zasadziliśmy ją w kontrolowanej i odizolowanej polem Y ekosferze o pięćdziesięciu ekologicznie zróżnicowanych akrach powierzchni — ciągnęła Carmela z rękami wepchniętymi w kieszenie fartucha — i w ciągu trzech miesięcy wyparła wszystkie rośliny żyjące w tej ekosferze. Jest tak znakomicie przystosowana do każdych warunków, że prześcignęła w rozwoju wszystko inne. Ludzie i niektóre ssaki potrafią ją strawić, inne zwierzęta — nie. Tak więc wszyscy inni roślinożercy zginęli z głodu, w tym tak wielka liczba larw owadzich, że populacja owadów przestała istnieć. Za nimi poszły płazy, gady, ptaki, a za nimi zwierzęta drapieżne. Nasze komputery obliczyły, że przy sprzyjających wiatrach ta trawa będzie potrzebowała najwyżej osiemnastu miesięcy, żeby stać się jedynym żywym organizmem na Ziemi, wyjąwszy kilka największych drzew, których rozwinięty system korzeniowy mógłby jej się oprzeć.

Trawa szeleściła miękko za potrójnym polem. Poczułem na ramionach jakiś dotyk. To dłonie Carmeli. Odwróciła wózek tak, żebym patrzył jej w twarz, po czym natychmiast cofnęła ręce.

— Widzi pan, panie Arlen, nie uważamy, że na Huevos Verdes czynią źle. Wprost przeciwnie: wiemy, że pani Sharifi i jej współziomkowie wierzą nie tylko w słuszność swoich badań, ale i w to, że reszta ludzi także wyniesie z nich korzyść. Wiemy, że wierzą oni w Stany Zjednoczone w ich konstytucyjnym kształcie, jako najlepszy z politycznych układów w naszym niedoskonałym świecie. Tak samo jak przed nimi wierzyła Leisha Camden. Zawsze byłam gorącą wielbicielką pani Camden. Ale konstytucja działa tylko dlatego, że istnieje równowaga sił i system wzajemnej kontroli.

Oblizała wargi. Gest ten nie miał w sobie nic erotycznego — była tak śmiertelnie poważna, że czułem, jak całe jej ciało sztywnieje i drży od wewnętrznego napięcia.

— Równowaga sił i system wzajemnej kontroli. Tak. Ale nie może być równowagi sił z Huevos Verdes ani żadnej kontroli, bo my po prostu nie możemy im dorównać. Chyba że sami nam pokażą, jak to zrobić. Wtedy może niektórzy z nas będą w stanie skopiować jakieś ich osiągnięcia technologiczne i zaadaptować je po swojemu. Tak jak ci tutaj.

Milczałem. Śmiercionośna, wysoce odżywcza trawa szeleściła miękko.

— Nie umiem powiedzieć, co pan w tej chwili myśli, panie Arlen. Nie mogę też powiedzieć, co pan ma o tym myśleć. Ale chciałam — chcieliśmy — żeby pan to zobaczył i porozmawiał o tym na Huevos Verdes. To wszystko. Agenci zabiorą pana teraz z powrotem do Seattle.

— Co się stanie z tą trawą? — spytałem.

— Zniszczymy ją za pomocą promieniowania. Jutro. Tak żeby nie pozostało ani pasemko DNA. No i żadne akta, nigdzie. Istnieje tak długo tylko dlatego, że chcieliśmy ją pokazać pani Sharifi albo — gdyby to się nie udało — panu.

Odprowadziła mnie z powrotem do windy, a kiedy tak stąpała wdzięcznie między białymi ścianami korytarza, ja obserwowałem jej ciało, pełne napięcia i nadziei.

Zanim otwarły się drzwi windy, zwróciłem się do niej, a może i do całej trójki:

— Nie da się powstrzymać postępu technicznego. Można go co najwyżej opóźnić, ale i tak prędzej czy później co ma nadejść, nadejdzie.

— Tylko dwie bomby nuklearne zrzucono na ziemię w akcie wojennej agresji. Nauka szła w tym kierunku, lecz jej osiągnięcia pozostawiono nie wykorzystane. Przez współdziałanie, ograniczanie, przez zastraszanie albo za pomocą siły zdołaliśmy je powstrzymać.

Wyciągnęła do mnie dłoń. Była nieprzyjemnie wilgotna, ale przy tym dotyku poczułem także elektryzujący dreszcz. Granatowe oczy patrzyły błagalnie.

— Do widzenia, panie Arlen.

— Do widzenia, doktor Clemente-Rice.

Agenci, uczciwi jak ich własne słowo honoru, odwieźli mnie do pokoju hotelowego w Seattle. Usiadłem i czekałem; byłem ciekaw, kogo przyślą z Huevos Verdes i ile im to zajmie.


* * *

Zjawił się Jonathan Markowitz, o piątej nad ranem. Miałem za sobą trzy godziny snu. Jonathan zachowywał się nienagannie. Mówił tonem uprzejmym i pełnym zainteresowania. Pytał o wszystko, co widziałem, a ja wszystko szczegółowo opisywałem. Zadawał mnóstwo pytań: czy odczułem choć najlżejszą zmianę temperatury otoczenia, kiedy szliśmy korytarzem? Czy czułem zapach zbliżony do cynamonu? Czy światło tam miało zielonkawy odcień? Czy ktoś mnie dotykał? Nie komentował tego, co powiedziała mi Carmela Clemente-Rice. Traktował mnie jak członka zespołu, którego lojalność nie podlega dyskusji, ale który mógł mimowolnie stać się ofiarą działań, których nie rozumiał.

A ja przez cały ten czas czułem w głowie jego kształty i widziałem człowieka dźwigającego wielkie bloki skalne; bloki w bezmyślnej i ponurej szarości.

Kiedy wychodził, rzuciłem brutalnie:

— Powinni byli posłać Nicka, a nie ciebie. Nick by się tak nie przejmował.

Jonathan patrzył na mnie niewzruszenie. Przez chwilę milczał, a ja zastanawiałem się, co za niesłychanie skomplikowane sznury mogły się teraz formować w tym supermózgu. W końcu uśmiechnął się, znużony.

— Wiem. Ale Nick był zajęty.

— Kiedy mogę zobaczyć się z Mirandą? Czy już pojechała z Waszyngtonu do East Oleanty?

— Nie wiem, Dan — powiedział, a kształty w mojej głowie eksplodowały, zbryzgując kratownicę czerwienią.

— Nie wiesz, czy już wyjechała, czy nie wiesz, kiedy ją mogę zobaczyć? A dlaczego nie wiesz, Jon? Bo teraz jestem nieczysty? Bo nie wiesz, co Carmela Clemente-Rice mogła mi zrobić, kiedy położyła mi dłonie na ramionach albo kiedy uścisnąłem jej dłoń? A może dlatego, że nie potraficie kontrolować tego, co tak naprawdę sądzę o waszym projekcie?

— Odniosłem wrażenie — odpowiedział cicho Jonathan — że dawno już pogodziłeś się z tym, że nie widujesz Miri. Bez zbytniego żalu.

I tu mnie zatkało.

— Odgrywasz bardzo ważną rolę, Dan — mówił dalej Jonathan. — Potrzebujemy cię. Sami nie… Z powodu tej nieprzewidzianej sytuacji z duragemem komputer pokazuje gwałtowny wzrost krzywej prawdopodobieństwa kryzysu społecznego. Musimy przyspieszyć nasz projekt. Równania Kervorkela. Regresja mitochondryczna. Inżynieria urbanistyczna DiLaziala.

I tak oto skończył się mój gniew. Wiązka słów z zapisków Superbezsennego. Nie rozumiałem ani słowa, nie wiedziałem, dlaczego wymienia je obok siebie, i nie miałem pojęcia, dlaczego w ogóle mi to mówi. Nie mogłem mu odpowiedzieć, więc tylko siedziałem, niemy, z oczyma kaprawymi od niewyspania, a Jonathan cichutko wyszedł.

Czy powiedział te słowa dlatego, że były tak istotne, że nawet taki śpioch-Amator jak Dan Arlen powinien zrozumieć? A może tylko wymknęły mu się, bo też był poruszony? A może powiedział je tylko dlatego, że wiedział, że ich nie zrozumiem, i chciał w ten sposób pokazać mi, gdzie moje miejsce?

„Któregoś dnia będę miał Azyl na własność”.

„Ty! Durny szczur bagienny!”

Łup.

Musiałem się przespać. Za niespełna pięć godzin miałem koncert. W ubraniu wtoczyłem się na łóżko i próbowałem zasnąć.


* * *

W drodze do Kopuły Królewskiej w Seattle zepsuł się nam helikopter.

Opuściliśmy już enklawę i byliśmy właśnie nad dzielnicami Amatorów, które z góry wyglądały jak skupiska małych amatorskich miasteczek, zagęszczających się wokół swych kafeterii i składów. Kopuła Królewska senatora Gilberta Tory’ego Bridewella miała już ze dwadzieścia lat; ktoś mi mówił, że została tak nazwana na cześć jakiejś historycznej postaci. Postawiono ją z dala od budynków enklawy — to jasne — ogromną, szarą półkulę z chronioną platformą lądowiska, do której właśnie mogliśmy nie dolecieć.

Helikopterem szarpnęło, a nami rzuciło w lewo. Żołądek gwałtownie podniósł mi się w górę.

— Jezu Chryste — wyrwało się pilotowi. Zaczął wbijać kody nadrzędne. Nie wiedziałem, czy rzeczywiście jest w stanie coś zrobić — helikoptery są niemal całkiem zautomatyzowane. Ale może sam o tym wiedział. W końcu był Wołem.

Helikopter przetoczył się, a ja uderzyłem w lewe drzwi. Mój złożony na czas podróży wózek runął na mnie. Maszyną znów szarpnęło, a ja pomyślałem: „Zaraz umrę”.

Głowę wypełniły mi ciepłe, krwistoczerwone kształty. Kratownica zniknęła.

— Chryste, Chryste, Chryste — powtarzał pilot, łomocąc gorączkowo w konsoletę. Helikopter przekoziołkował jeszcze raz i się wyprostował. Zamknąłem oczy. Kratownica w mojej głowie zniknęła. Nie było jej!

— Dobra, dobra, dobra — mówił teraz pilot trochę zmienionym tonem, a helikopter schodził kulawo na platformę lądowiska.

Osiedliśmy na niej bezpiecznie, a od Królewskiej Kopuły zaczęły biec ku nam jakieś postacie. Kratownica na powrót tkwiła w mojej głowie. Zniknęła, kiedy myślałem, że umrę, a teraz była z powrotem, nadal ciasno owinięta wokół tego, co kryła w środku.

— To te cholerne poduszki grawitacyjne — mówił pilot tym samym błagalnym głosem, którym powtarzał swoje „Dobra, dobra, dobra”. Obrócił się w fotelu, żeby spojrzeć mi prosto w oczy. — Obcinają koszty na materiałach. Obcinają koszty na robotestowaniu. Obniżają koszty utrzymania, bo te cholerne roboty ciągle się psują. Cały ten interes się rozpada. W zeszłym tygodniu dwie katastrofy w Kalifornii, a prasie zapłacono, żeby była cicho. Nigdy już nie polecę czymś takim. Słyszy pan? Nigdy więcej. — Wszystko to tym samym błagalnym tonem.

W mojej głowie był rozpłaszczonym czarnym kształtem przed purpurową kratownicą.

— Panie Arlen! — krzyczała jakaś kobieta, szarpnięciem otwierając drzwi na oścież. — Czy nikomu nic się nie stało? — Miała silny południowy akcent. Sallie Edith Gardiner, świeżo wybrana kongreswoman stanu Waszyngton, która opłaciła ten koncert dla wyborców ze swojego okręgu. Dlaczego kongreswoman z Waszyngtonu mówi tak, jakby spędziła życie nad Missisipi?

— W porządku — odparłem. — Żadnych strat.

— No, to po prostu szokujące. Szokujące i już. Czy naprawdę do tego już doszło? Że już nie potrafimy przyzwoicie poskładać helikoptera? Czy chce pan przesunąć rozpoczęcie koncertu?

— Nie, nie, nic mi nie jest — odpowiedziałem.

Ten akcent to jednak nie było Missisipi, a jeśli, to udawane. W mojej głowie była łuszczącymi się, pozłacanymi obręczami. Niespodziewanie przyszła mi na myśl Carmela Clemente-Rice — czyste, bladawe owale.

Dlaczego kratownica zniknęła, kiedy pomyślałem, że umrę?

— No cóż, panie Arlen, prawda wygląda tak — mówiła kongreswoman Gardiner, przygryzając idealną dolną wargę — że małe opóźnienie i tak by się nam przydało. Jest niewielki problem z grawpociągiem, który miał przyjechać z południowego Seattle. I drobny kłopot z systemem robotów ochrony. Naturalnie nasi technicy już się tym zajęli. Więc jeśli zechce pan udać się z nami, przejdziemy do miejsca, gdzie będzie pan mógł poczekać…

— Na scenie jest od wczoraj zainstalowany mój sprzęt — przerwałem jej. — Jeżeli nie potraficie zagwarantować mu ochrony…

— Ależ oczywiście, że potrafimy! — krzyknęła pospiesznie, a ja widziałem, że kłamie.

Z helikoptera wygramolił się pilot i stanął oparty o maszynę, mamrocząc coś pod nosem. Modlitewno-błagalny ton przeszedł w końcu w gniewny. Doszło do mnie: „rozpada się na kawałki” i „pieprzony kryzys społeczny” oraz „nie da się utrzymać tylu pieprzonych ludzi”, zanim kongreswoman Gardiner posłała mu spojrzenie, od którego nawet plastsyntetyk zgniłby na miejscu. Nawet nie spytała, czy nie jest ranny. W końcu był tylko technicznym.

— Pański wspaniały sprzęt ma się wprost znakomicie — zapewniła mnie kongreswoman Gardiner, przeciągając samogłoski. — A my wszyscy wprost nie możemy się doczekać pana występu. Proszę tędy.

Ruszyłem za nią. Nie będzie oglądała występu. Wyjdzie, jak tylko mnie przedstawi i jak tylko kamery sieci informacyjnych zdążą ją odpowiednio uchwycić. Woły zawsze tak robią.

Ale tym razem wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.

Siedziałem w swoim wózku w przedsionku Królewskiej Kopuły przez bite dwie godziny. Może nawet się zdrzemnąłem. Ciągle przychodzili jacyś ludzie, żeby mi powiedzieć, że wszystko jest w najlepszym porządku. Kratownica w mojej głowie falowała jak ospały wąż. W końcu pojawiła się sama pani kongreswoman.

— Panie Arlen, obawiam się, że zaszła pewna nieprzyjemna komplikacja. Zdarzył się właśnie tragiczny wypadek.

— Wypadek?

— Rozbił się grawpociąg z Portland. Zginęło wielu pasażerów. Tłum usłyszał o tym i wszyscy są przygnębieni. To naturalne.

„Naturaalne”. W jej głosie dźwięczał ton przygnębienia, ale jej oczy mówiły jasno, że ma nam to za złe. Pierwsze duże wydarzenie, które sponsoruje, a tu kupa nieodpowiedzialnych Amatorów ginie sobie i rujnuje całe przedsięwzięcie. „Nieprzyjemna komplikacja”. Mógłbym się założyć o ćwierć miliona, że przegra następne wybory.

— Proponujemy, by mimo wszystko koncert się odbył, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu. Za jakieś pięć minut zapowiem pana osobiście.

— Proszę spróbować mniej przeciągać samogłoski — rzuciłem. — Będą przynajmniej brzmiały trochę bardziej autentycznie.

Nie doceniłem jej. Uśmiech na jej twarzy trwał niewzruszenie.

— Zatem za pięć minut, zgoda?

— Jak pani sobie życzy.

Kratownica w mojej głowie rozchybotała się jak uderzona silnym porywem wiatru.

Na jednym końcu areny zamontowano unoszącą się w powietrzu platformę, od której wąskie przejście prowadziło do pomieszczenia, gdzie czekałem. Grawpociąg się rozbił, helikopter się zepsuł. Wiedziałem, że urządzenia grawitacyjne w rzeczywistości nie wpływają na grawitację, tylko na magnetyzm; nie miałem pojęcia, w jaki sposób. Jakie jest prawdopodobieństwo, że jednego wieczoru zawiodą mnie trzy urządzenia grawitacyjne? Jonathan Markowitz z pewnością by wiedział — i to do dwudziestego miejsca po przecinku.

— …jeden z najwybitniejszych artystów naszych czasów… — mówiła z głośników kongreswoman Gardiner.

„Czaasów”.

Wiem, w tamtym pociągu wcale nie musiała wysiąść akurat poduszka grawitacyjna. Grawkolej ma pewnie setki ruchomych części, a może nawet tysiące. Z czego one wszystkie są zrobione?

— …moją głęboką wdzięczność za to, że mogłam przywieźć wam tutaj Śniącego na jawie, a dla mnie…

Moją, mnie… Ja, ja, ja. Ulubione słówko Wołów. Na Huevos Verdes przynajmniej mówi się „my”. I oznacza to o wiele więcej niż samych tylko Superbezsennych.

Przed purpurową kratownicą marszczył się łan bladozielonej trawy. Powoli ją zarosła, przerosła na wylot, obrosła dookoła. Zagarnęła ją. Zagarnęła cały świat.

Mocno zacisnąłem złożone na kolanach dłonie. Muszę kontrolować obrazy w mojej głowie. Przecież jestem Śniącym na jawie.

— … zrozumiały smutek z powodu tej tragedii, ale przecież smutek to jedno z uczuć, które Śniący na jawie…

— A cóż ty, kurwa, możesz wiedzieć o smutku? — zawołał jakiś niewidzialny głos tak głośno, że aż podskoczyłem w swoim wózku. Ktoś na widowni miał tubę prawie tak potężną jak mój system nagłaśniający. Z miejsca, gdzie siedziałem, nie widziałem widowni, lecz tylko plecy kongreswoman Gardiner. Ale słyszałem cichy szum, przypominający szum wód, które zalewały kiedyś miasteczko Delta.

— Z przyjemnością przedstawiam…

— Spadaj, suko! — wrzasnął ten sam wzmacniany głos.

Pchnąłem wózek naprzód. W połowie przejścia minąłem kongreswoman Gardiner z wysoko uniesioną głową, uśmiechem na ustach i oczyma rozpalonymi gniewem. Widownia nie przywitała mnie oklaskami.

Podjechałem wózkiem na sam środek platformy i nastawiłem soczewki na zbliżenie. Królewska Kopuła świeciła pustkami. Z widowni gapiły się na mnie ludzkie twarze — niektóre złe, inne niepewne, niektóre z wybałuszonymi oczyma, ale na żadnej nie dojrzałem ani cienia uśmiechu. Czegoś takiego jeszcze dotąd nie spotkałem.

— To wołowskie krzesełko, to, w którym siedzisz, Arlen? — zaskrzeczał wzmocniony głos i zdołałem wreszcie zlokalizować jego właściciela, bo kilkoro ludzi obróciło się ku niemu. Jakiś mężczyzna popchnął go dość gwałtownie, a jeszcze inny stanął dla ochrony przed krzykaczem i wpatrywał się w platformę twardym wzrokiem. Ktoś poniżej krzyknął słabym, bo nie wzmocnionym głosem:

— Śniący na jawie nie jest Wołem! Lepiej się zamknij!

Odezwałem się w końcu, tak cicho, że musieli zamilknąć, żeby mnie dosłyszeć:

— Nie jestem Wołem.

Wśród publiczności znów podniósł się szum, a w myślach zobaczyłem wody zalewające Deltę, w której się urodziłem — wody, które może nie sunęły szybko, ale nieubłaganie, niepowstrzymanie, podnosząc się tak samo ostro jak te wykresy kryzysu społecznego na Huevos Verdes.

— Ludzie tam giną, w tych wszystkich cholernych wołowskich pociągach, o które nikomu nie chce się zadbać! — krzyknął znów wzmocniony głos. — Ludzie giną!

— Wiem — powiedziałem tym samym cichym głosem, a kratownica w głowie zaczęła się uspokajać, bo myśli wypełniały mi się teraz wielkimi, powolnymi kształtami, sunącymi ze stateczną gracją, kształtami koloru mokrej ziemi. Przycisnąłem guzik przy swoim wózku i aparatura zaczęła przyciemniać światła.

Miałem wystawić „Wojownika”, zaprojektowanego i przeprojektowanego, i jeszcze raz przeprojektowanego tak, aby zachęcał do niezależności i podejmowania ryzyka, do działania i polegania tylko na sobie. Ale w sprzęcie koncertowym miałem także zaprogramowane taśmy, holoobrazy i oddziałujące na podświadomość migawki do „Nieba”, najpopularniejszego z moich widowisk. Prowadziłem w nim ludzi w zacisze ich własnych umysłów, tam, gdzie wszyscy jako dzieci potrafimy wejść, tam, gdzie panuje idealna równowaga i sami jesteśmy w równowadze ze światem, a ciepły słoneczny blask nie tylko pada na naszą skórę, ale wnika w głąb, do samej duszy, i zapewnia jej błogosławiony spokój. To był koncert, podczas którego widz godził się z samym sobą, odzyskiwał wewnętrzny spokój, aprobował samego siebie. Mogłem im to puścić — po dziesięciu minutach tłuszcza stałaby się miękka jak poduszka. Zacząłem „Wojownika”.

— Dawno temu był sobie człowiek o wielkich nadziejach, ale niewielkiej sile. Kiedy był młody, chciał mieć wszystko…

Słowa sprawiły, że ucichli. Ale słowa miały tu najmniejsze znaczenie — właściwie zupełnie się nie liczyły. Liczyły się tylko kształty, sposób, w jaki się poruszały, korytarze, jakie otwierały, wiodące do ukrytych miejsc ludzkiego umysłu — u każdego innych. A ja jestem jedyny na świecie, który potrafi programować te kształty, wypracowując je w mózgu, w którym za sprawą dziwacznej i nielegalnej operacji otwarto niegdyś neuronowe ścieżki do podświadomości.

— Chciał posiąść moc, która sprawi, że inni ludzie zaczną go szanować.

Nikt na Huevos Verdes nie potrafił tego powtórzyć — nie umieli tak jak ja posiąść umysłów i dusz osiemdziesięciu procent ludzi w tym kraju. Poprowadzić ich w głąb siebie samych. Kształtować ich. Nie, nie kształtować — wywoływać w nich ich własne kształty.

„Czy rozumiesz to, co robisz z myślami innych ludzi?” — zapytała mnie kiedyś Miri tą swoją odrobinę zbyt powolną mową. Zebrałem się w sobie — już wtedy! — w oczekiwaniu równań, formuł konwersyjnych Lawsona i powykręcanych diagramów. Ale tym razem mnie zaskoczyła. „Zabierasz ludzi w inny świat”.

Nie rozumiałem.

„Tak, w inny świat. W rzeczywistość, która leży pod znaną nam rzeczywistością. Przebijasz nasz pełen względności świat, tak że umysł dostrzega błysk absolutu, który leży poza kruchymi strukturami dnia codziennego. Tylko błysk, rzecz jasna. To wszystko, co możemy uzyskać, nawet za pomocą nauki — tylko błysk. Ale ty pokazujesz go ludziom, którzy nawet nie mogliby być naukowcami”.

Gapiłem się na nią, dziwnie przestraszony. To nie była Miri, jaką znałem. Odsunęła z twarzy niesforne włosy i dostrzegłem, że jej ciemne oczy zapatrzyły się miękko w dal.

„Naprawdę to robisz, Dan. Z nami, Superbezsennymi, tak samo jak z Amatorami. Odsuwasz na okamgnienie zasłonę, żebyśmy mogli dostrzec błysk tego, czym naprawdę jesteśmy”.

Mój strach narastał. Miri nie była taka.

„No, oczywiście — dodała po chwili — w przeciwieństwie do nauki, snów na jawie nie da się kontrolować. Nawet ty nie możesz. I wykazują przy tym jeden kardynalny brak: są niereprodukowalne”.

Miri dostrzegła wyraz mojej twarzy i pojęła, że ostatnie słowa to był z jej strony duży błąd. Po raz kolejny uznała to, co robię, za coś pośledniego. Ale jej uparta prawdomówność nie pozwoliła jej cofnąć słów, które padły i w które przecież naprawdę wierzyła. Sny na jawie wykazywały jeden kardynalny brak. Odwróciła wzrok.

Nigdy więcej nie rozmawialiśmy o drugim świecie.

A teraz umysły Amatorów zwracały się ku mnie, otwarte na wszystko. Starcy o pomarszczonych twarzach i pochylonych ramionach. Młodzi mężczyźni ze szczękami zaciśniętymi mocno nawet wtedy, kiedy ich oczy otwierały się szeroko jak u dzieci, którymi przecież tak niedawno jeszcze byli. Kobiety, z których twarzy opadało teraz zmęczenie, a usta wyginały się lekko we śnie. Twarze brzydkie i naturalnie piękne, twarze złe i smutne, i zagubione twarze ludzi, którzy sądzili, że władają niepodzielnie własnym życiem, a teraz nagle odkryli, że nie udało im się wejść nawet do zarządu spółki.

— Chciał seksu, który sprawi, że jego kości rozpłyną się w rozkoszy. Chciał miłości.

Miri pewnie była już w podziemnym laboratorium w East Oleancie. Zbyt wielkim byłem tchórzem, żeby przyznać, że mnie to cieszy. No, teraz w końcu przyznałem. Była tam bezpieczniejsza niż na Huevos Verdes, no i nie musiałem się z nią widywać. Eden. Starannie dobrane migawki, puszczone w kafeteryjnych holoterminalach we wszystkich miejscowościach w górach Adirondack w stanie Nowy Jork, rozpowszechniły tę nazwę. Nie znaczy to, oczywiście, że Amatorzy mieli jakiekolwiek pojęcie o tym, co kryje w sobie ten nowy Eden. Tak naprawdę, to i ja nie mam o tym pojęcia. Wiem, czemu ma służyć ten projekt, ale nie wiem, co będzie oznaczał w ostatecznym rozrachunku. Byłem zbyt wielkim tchórzem, żeby przyznać się do swoich wątpliwości. Albo żeby przyznać, że nawet najgłębsze przekonanie Superbezsennych nie zapewnia im słuszności.

W myślach wciąż falowała mi śmiercionośna bladozielona trawa.

— Ach — westchnął jakiś człowiek tak blisko, że zdołałem wychwycić jego głos przez przyciszoną muzykę.

— Chciał podniet.

Mężczyzna w szóstym czy siódmym rzędzie wcale na mnie nie patrzył. Rozglądał się po pełnych zachwytu twarzach sąsiadów. Najpierw zdziwiony, potem niespokojny. Z natury niepodatny na hipnozę — zawsze znalazło się kilku takich. Na Huevos Verdes udało się już wyodrębnić substancję chemiczną w mózgu, konieczną do uczestniczenia w snach na jawie, ale nie chodziło tu o pojedynczą substancję, ale o kombinację tego, co Sara Cerelli nazwała „niezbędnymi warunkami wstępnymi”, a niektóre z nich wymagały znów enzymów, wyzwalanych w zupełnie innych warunkach… Tak naprawdę nic z tego nie zrozumiałem. Ale nie było mi to potrzebne. Jestem przecież Śniącym na jawie.

Odporny na mój wpływ mężczyzna poruszył się niespokojnie. Potem usadowił się i mimo wszystko słuchał. Wiedziałem, że później nie przyzna się współtowarzyszom. Poczucie wyobcowania miało zbyt gorzki smak.

Wiedziałem o tym doskonale. I na to właśnie liczyłem.

— Chciał, aby każdy dzień pełen był wyzwań, którym tylko on mógłby podołać.

Miri kochała mnie tak, że nie byłem w stanie odwzajemnić należycie jej uczuć. Ta jej miłość paliła mnie równie mocno jak jej inteligencja. I to właśnie ta miłość, nie inteligencja, sprawiała, że nigdy jej nie zapytałem: „Czy powinniśmy kontynuować nasz projekt? A jaką mamy gwarancję na to, że czynimy słusznie?” Rzecz jasna, powiedziałaby mi na to, że nie ma takiej gwarancji, i wyjaśniłaby mi to za pomocą tak wielu różnych spraw — równań, precedensów i okoliczności — że nic bym nie zrozumiał.

Ale to jeszcze nie była ta prawdziwa przyczyna, dla której nie ujawniałem swoich wątpliwości. Prawdziwą przyczyną było to, że kochała mnie tak, jak ja nigdy nie mógłbym jej pokochać, i że zawsze chciałem mieć Azyl — odkąd skończyłem sześć lat i dowiedziałem się, że mój dziadek, zrzędzący robotnik z czasów, kiedy Amatorzy nie byli na utrzymaniu głodnego ich głosów rządu, zginął przy jego budowie. I to właśnie dlatego zwróciłem swój umysł, o ileż słabszy od jej intelektu, ku Huevos Verdes.

Ale teraz była tam tylko ta bladozielona trawa, porastająca kratownicę, porastająca cały świat.

— Chciał…

Chciał znów być panem samego siebie.

Kształty prześlizgiwały się koło mojego fotela; tworzone przeze mnie obrazy zapalały się na okamgnienie w świadomości widzów. Ich twarze były teraz całkowicie odkryte, niepomne obecności innych ludzi, a nawet mojej, bo oto na moment otwarły się na oścież intymne bramy ich umysłów. Otwarły się na pragnienia, odwagę i pewność siebie, które leżały pogrzebane tam od dziesiątków lat, pod tym światem, który wymaga od nas porządku, konformizmu i przewidywalności zachowań. To był mój najlepszy, jak dotąd, koncert z „Wojownikiem”. Czułem to wyraźnie.

Pod koniec, prawie godzinę później, wzniosłem nad nimi ręce. Poczułem swój zwykły przypływ świętej miłości dla każdego z nich.

„Jak papież czy raczej jak lama?” — spytała kiedyś Miri.

„Jak ich brat” — odparłem i zobaczyłem, że czerń jej oczu pogłębia się z bólu. Jej brata zabito w Azylu. Wiedziałem, że moja odpowiedź sprawi jej ból. To też był pewien rodzaj władzy, a teraz bardzo się tego wstydziłem.

Niemniej tak właśnie wyglądała prawda. W jednej chwili, kiedy koncert dobiegnie końca, ci Amatorzy powrócą do postaci rozjęczanych, wiecznie narzekających i ciemnych ludzi, jakimi byli przedtem. Ale na tę jedną chwilę przed końcem koncertu czułem z nimi braterską więź, która nie miała nic wspólnego z podobieństwem.

A oni też nie całkiem powrócą do swojej poprzedniej postaci. Niezupełnie. Potwierdził to nawet komputer na Huevos Verdes.

— … z powrotem do swojego królestwa.

Muzyka ucichła. Kształty zastygły w bezruchu. Rozbłysły światła. Twarze wokół mnie powoli roztopiły się w zwykły im wyraz, a ludzie, z początku mrugając szeroko otwartymi oczyma, rychło zaczęli śmiać się, płakać i ściskać sąsiadów. Zerwały się oklaski.

Szukałem wzrokiem mężczyzny z tubą. Nie było go tam, gdzie siedział poprzednio. Ale nie musiałem długo szukać.

— Ludzie, chodźmy tam, gdzie rozbił się ten pociąg, to tylko pół mili stąd! Tam ciągle jeszcze są ranni, nie dla wszystkich starczy medjednostek. Sam widziałem! I nie starcza kocy! My możemy pomóc, możemy przynieść rannych tutaj, my sami!

My. My. My.

W tłumie zapanowało nagłe zamieszanie. Ale zaskakująco duża liczba Amatorów ruszyła za swoim nowym przywódcą, płonąc chęcią działania. Chęcią dokonywania bohaterskich czynów, która z ukrycia kieruje ludzką myślą. Zaczęto organizować naprędce szpital. Inni wyszli, ale zza półkuli przyciemnionego teraz pola, która pozwoliła mi ich obserwować, samemu nie będąc widzianym, dostrzegłem, że odchodzący oddają swoje kurtki, koszule i koce tym, którzy ruszali na pomoc rannym. Wąskim przejściem pędziła do mnie kongreswoman Sallie Edith Gardiner.

— No, panie Arlen, to było coś wspaniałego… „Wspaniałeego”.

— Przecież pani nie oglądała.

Wcale mnie nie słuchała. Gapiła się na to, co działo się teraz w Królewskiej Kopule.

— A cóż to znowu?

— Przygotowują się, żeby pomóc tym, którzy przeżyli katastrofę — odparłem.

— Oni? A niby jak?

Nie odpowiedziałem. Nagle poczułem się ogromnie zmęczony. Spałem zaledwie kilka godzin, a poprzednią noc spędziłem na oglądaniu koszmarów stworzonych przez człowieka.

Podobnego do tej kobiety.

— No cóż, lepiej by było, żeby od razu dali sobie spokój z tą całą bzdurą.

„Bzduurą”.

Oddaliła się spiesznie. Popatrzyłem jeszcze przez chwilę, a potem udałem się na poszukiwanie mojego pilota, który, rzecz jasna, poprzysiągł, że nie wsiądzie więcej do helikoptera. Ale to było przed katastrofą kolejową, która udowodniła mu dobitnie, że nigdzie nie będzie bezpieczny. Ja w każdym razie jakoś muszę się dostać z powrotem do Seattle. A potem na lotnisko. A stamtąd na Huevos Verdes. A stamtąd do East Oleanty. Są sprawy, o które muszę zapytać Mirandę, sprawy ogromnej wagi, o które powinienem był zapytać już dawno temu. Ja, Dan Arlen. Który byłem Śniącym na jawie na długo przedtem, nim spotkałem Mirandę Sharifi.

8. Billy Washington: East Oleanta

PODŁOGĘ HOTELU PRZEDSTAWICIEL STANOWEJ ANITY Klary Taguchi pokrywały zeschłe liście. A był dopiero sierpień, liście jeszcze nie zaczęły spadać. To by znaczyło, że te liście leżą tak od zeszłego roku, że nawiało ich tu w październiku i listopadzie, a nie ma żadnego robota, który by to sprzątnął. Przez wszystkie te miesiące nie bywałem nawet w okolicach hotelu. Ale teraz było inaczej.

A najśmieszniejsze jest to, że przez kilka dni nawet tych liści nie zauważyłem. Niczego nie zauważałem. W głowie miałem jakąś mgłę, a wlokłem się tylko do holoterminalu na czerwonej ladzie recepcji i nie widziałem nic poza nim. Lizzie była bardzo chora.

Holoterminal włączył się, kiedy tylko podszedłem do lady, tak samo jak przez ostatnie cztery dni.

— Czym mogę służyć?

Oparłem się obiema rękami o ladę. Tak jakby to miało w czymś pomóc.

— Potrzebuję jednostki medycznej, natychmiast. Nagły przypadek.

— Przykro mi, proszę pana, ale jednostka medyczna legislatora stanowego Thomasa Scotta Drinkwatera chwilowo nie działa. Powiadomiono już Albany i wkrótce technicy…

— Nie potrzebuję żadnego Albany! Chcę medjednostki! Moja dziewczynka jest ciężko chora!

— Przykro mi, proszę pana, ale jednostka medyczna legislatora stanowego Thomasa Scotta Drinkwatera chwilowo nie działa. Powiadomiono już Albany…

— No to sprowadź mi inną, draniu! To nagły przypadek! Lizzie zaraz wykaszle sobie płuca!

— Przykro mi, proszę pana, ale chwilowo nie mamy dostępu do żadnej innej jednostki medycznej z powodu chwilowych zakłóceń w pracy grawkolei senatora Walkera Vance’a Morehouse’a. Kiedy tylko kolej zostanie naprawiona, natychmiast sprowadzimy jednostkę medyczną z…

— To wcale nie są żadne chwilowe zakłócenia, grawkolej zepsuła się na dobre! — rozdarłem się na holoterminal. Rozwaliłbym go chętnie gołymi rękami, gdyby to miało pomóc. — Chcę mówić z człowiekiem!

— Przykro mi, ale wybrani przez pana politycy są chwilowo nieosiągalni. Jeśli życzy pan sobie zostawić wiadomość, proszę wyraźnie zaznaczyć, czy jest ona dla senatora Stanów Zjednoczonych Marka Todda Ingallsa, czy dla senatora Stanów Zjednoczonych Walkera Vance’a…

— Wyłącz się! Wyłącz się, do jasnej cholery!

Lizzie jest chora już od czterech dni. Grawkolej nie działa od pięciu. Medjednostka — nie wiadomo od kiedy, bo od czasu ataku serca starego Douga Kane’a nikt nie chorował. A politycy są skończonymi dupkami, odkąd tylko pamiętam.

Lizzie jest ciężko chora. Jezu przenajświętszy, tak strasznie chora.

Z całej siły zacisnąłem powieki, głowa poleciała mi w dół, a kiedy znowu otworzyłem oczy, co zobaczyłem? Liście, których od prawie roku nie uprzątnął żaden robot-sprzątacz i którymi nikt inny też nie zaprzątał sobie głowy. Martwe liście, kruche jak moje stare kości.

— W kafeterii jest holoterminal z kodem nadrzędnym — odezwał się raptem czyjś głos. — Burmistrz może się skontaktować bezpośrednio z legislatorem stanowym.

— Myślisz, że tego nie próbowałem?! Wyglądam na idiotę?!

Sprawiło mi ulgę, że mogłem się na kogoś wydrzeć, wszystko jedno, kim był. Potem dostrzegłem, że to wołowska dziewucha przebrana za Amatorkę — ta, która parę tygodni temu wysiadła z grawpociągu. Tylko ona mieszkała teraz w hotelu przedstawiciel stanowej Anity Klary Taguchi. Odkąd pociągi tak bez przerwy się psują, ludzie prawie przestali podróżować. Nikt nie wie, po co ta Wołówka przyjechała do East Oleanty, i nikt nie wie, po co ubiera się jak Amatorka. Niektórym to się nie podoba.

Nie miałem czasu na rozmówki ze stukniętymi Wołówkami. Lizzie była ciężko chora. Szurając nogami powlokłem się do drzwi, tylko gdzie niby miałem teraz pójść? Bez jednostki medycznej…

— Czekaj no — odezwała się Wołówka. — Wszystko słyszałam. Mówiłeś…

— Nie próbuj gadać jak Amator, kiedy nim nie jesteś! Słyszysz mnie?

Nie wiem, skąd wziąłem tyle złości, żeby wrzeszczeć na nią w ten sposób. Zresztą — wiem. Lizzie jest ciężko chora, a ta Wołówka sama wlazła mi przed oczy.

— Ma pan całkowitą rację. Zbyteczne wybiegi nie mają tu sensu, nieprawdaż? Nazywam się Victoria Turner.

A cóż mnie obchodzi, jak ona się nazywa, chociaż przypomniałem sobie, że komuś innemu mówiła, że nazywa się Darla Jones. Czułem w środku, jak Lizzie dyszy ciężko i walczy o oddech, a jej mała twarzyczka parzy jak ogień. Zerwałem się do biegu. Suche liście pod stopami zaszemrały jak duchy.

— Może mogłabym pomóc — rzuciła za mną Wołówka.

— A idź do diabła! — krzyknąłem, ale zaraz się zatrzymałem i przyjrzałem się jej lepiej. W końcu jest Wołówka. I po coś tu przyjechała, tak samo jak tamta dziewczyna w lesie, która uratowała życie Dougowi Kane’owi. Nie miałem pojęcia po co, ale w końcu ja nie jestem Wołem. A znów z drugiej strony, nawet Woły mogą czasem zrobić coś, czego się po nich nie spodziewasz.

Dziewczyna dalej stała w tym samym miejscu. Jej żółty kombinezon był dziurawy — tak jak i wszystkie inne, odkąd skład przestał wydawać przydziały — ale był czysty. Kombinezon nie brudzi się ani nie mnie — brud jakoś się do niego nie klei, a jeśli już, to łatwo się zmywa. Ale ta dziewczyna to wcale nie była dziewczyna. Jak się lepiej przyjrzałem, zobaczyłem, że to kobieta, może nawet w wieku Annie. To przez te genomodyfikowane fioletowe oczy i figurę myślałem, że to dziewczyna.

— A co ty możesz pomóc? — spytałem.

— Nie dowiem się, dopóki nie zobaczę pacjentki, prawda? — rzuciła szorstko, ale z sensem. Tak, to miało trochę sensu. Zaprowadziłem ją do mieszkania Annie na Jay Street.

Drzwi otworzyła Annie. Słyszałem, jak Lizzie kaszle, tak strasznie, że wydawało mi się, że ten kaszel zaraz i mnie wyszarpnie płuca na wierzch. Annie przepchnęła swoje potężne kształty na korytarz i zamknęła za sobą drzwi.

— Kto to jest? Kogo ty mi tu sprowadzasz, Billy Washingtonie?! A ty wynoś się stąd! Już się przekonaliśmy, ile to z was, Wołów, pożytku, kiedy wszystko idzie nie tak, jak trzeba!

Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby Annie tak się wściekła. Wargi zaciskała tak, jakby były związane cementem, a palce zakrzywiła jak szpony, jakby miała zamiar przejechać nimi tę całą Victorię Turner po jej genomodyfikowanej ślicznej buźce.

— Przyprowadził mnie tutaj, bo może będę w stanie pomóc temu choremu dziecku. Czy pani jest jego matką? Proszę, niech się pani odsunie i pozwoli mi spróbować.

To ja się odsunąłem, a potem przysunąłem z powrotem, bo zranił mnie widok twarzy Annie. Była wściekła, przerażona i wyczerpana. Od dwóch dni ani na chwilę nie opuszczała Lizzie — ani żeby się przespać, ani nawet żeby się umyć. Ale Annie przyzwyczaiła się, że to Woły rozwiązują wszystkie jej problemy, i to też widać było teraz w jej twarzy. Razem z początkami nadziei. Annie potrzebowała komuś przyłożyć i komuś zaufać — mnie się wydawało, że to ja nadam się do jednego i drugiego, ale teraz była tu ta Victoria Turner i do obu tych rzeczy ona była lepsza.

Annie sięgnęła ręką za siebie i otworzyła drzwi. Lizzie leżała na kanapie, gdzie zwykle ja śpię. Była cała rozpalona, ale Annie starała się trzymać ją pod kocem. Lizzie stale się rozkopywała. Była tam woda i jedzenie z kafeterii, ale Lizzie niczego nie tknęła. Rzucała się i wykrzykiwała, czasem zupełnie bez sensu. Tylko raz zwymiotowała, ale za to kaszlała bez przerwy okropnym, głębokim kaszlem, który rozdzierał mi serce.

Victoria Turner położyła rękę na czole Lizzie i otworzyła szeroko swoje fioletowe oczy. Lizzie chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że ktoś stoi obok niej. Kaszlnęła lekko i zaczęła jęczeć. Czułem, jak głęboko w środku rodzi się w mnie rozpacz — taka, którą człowiek czuje, kiedy traci resztki nadziei i sam już nie wie, jak to wszystko zniesie. Ostatni raz czułem coś takiego, kiedy dwanaście lat temu umierała moja żona, Rosie. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś będę musiał czuć to samo.

Victoria Turner wyjęła z kieszeni chusteczkę i uklękła przy Lizzie. Wyglądało, że wcale się nie boi. Jedna z myśli, jakie — niech mi Bóg przebaczy — przyszły mi tej nocy do głowy, to było: czy ta choroba jest zaraźliwa? Czy Annie też zachoruje i umrze? Annie…

— Zakaszl dla mnie, kochanie — poprosiła dziewczyna. — No, skarbie, kaszlnij mi do chustki.

Po kilku minutach Lizzie rzeczywiście tak zrobiła, chociaż wcale nie dlatego, że się ją o to prosiło. Z jej umęczonych płuc wyszła wielka, obślizgła flegma, zielonkawoszara. Victoria Turner złapała ją w chusteczkę i przyglądała jej się uważnie. Ja sam musiałem odwrócić oczy. To były płuca Lizzie, gnijące płuca, które wypadają po kawałeczku.

— Doskonale — powiedziała Victoria Turner. — Jest zielona. Infekcja bakteryjna. Jesteśmy w domu. Masz szczęście, Lizzie.

Szczęście! Zobaczyłem, że palce Annie znów zakrzywiają się w szpony, i wiedziałem dlaczego: ta Wołówka po prostu się tutaj bawi. To ją podnieca, jak jakaś historyjka z holowizji.

— Infekcja bakteryjna jest lepsza — wyjaśniła tamta, podnosząc na mnie wzrok — bo nie trzeba do tego ściśle określonych lekarstw. Przy wirusach trzeba przynajmniej z grubsza ustalić skład lekarstwa. Ale kiedy można zastosować szerokospektrowe antybiotyki, sprawa jest o wiele prostsza.

— Co jest z Lizzie? — spytała ochryple Annie.

— Nie mam pojęcia. Ale ta rzecz prawie na pewno zrobi z tym porządek. — Z innej kieszeni wyjęła płaski kawałek plastiku, rozdarła go i ze środka wyjęła okrągły, niebieski plasterek, który przylepiła na szyi Lizzie. — Powinna pani wmusić w nią więcej wody. Przecież nie chce pani ryzykować odwodnienia organizmu?

Annie gapiła się na niebieski plasterek na szyi Lizzie. Wyglądał tak samo jak te z medjednostki, ale skąd mogliśmy wiedzieć, co ma w środku? Tak naprawdę to o niczym nie mamy pojęcia.

Lizzie westchnęła i uspokoiła się. Nikt się nie odezwał. Po chwili Lizzie spała głęboko.

— I tak będzie dla niej najlepiej — rzuciła cierpko Victoria Turner. Zauważyłem, że znów jej się to podoba. — Sama Miranda Sharifi nie jest w stanie zrównoważyć dobroczynnego działania snu.

Gdzieś już słyszałem to nazwisko, ale nie wiedziałem gdzie.

Annie była teraz zupełnie inną kobietą. Wpatrywała się to w Lizzie, wreszcie śpiącą spokojnie, to znów w niebieski plasterek i widziałem, jak kurczy się w sobie i uspokaja. Potem spuściła wzrok na podłogę.

— Dziękuję, pani doktor. Nie zdawałam sobie sprawy.

Doktor Turner przez chwilę wyglądała na zaskoczoną, potem uśmiechnęła się. Tak jakby było w tym coś śmiesznego.

— Nie ma za co. I może w zamian wy będziecie mogli zrobić coś dla mnie.

Twarz Annie od razu zrobiła się ostrożna. Woły nie proszą Amatorów o przysługę. Woły płacą nam podatki, my oddajemy im nasze głosy. Ale nie mówimy sobie więcej, niż musimy, i o nic jedni drugich nie prosimy. Nie tak się to wszystko odbywa.

No, ale z drugiej strony, lekarze też się zwykle nie włóczą po East Oleancie ubrani w podarte żółte kombinezony. Nie widzieliśmy lekarza na oczy od czasu tamtej epidemii cztery lata temu, kiedy jeden lekarz przyjechał do nas z Albany, żeby zaszczepić nam coś, czego nie było w naszej medjednostce.

— Szukam tu kogoś — powiedziała doktor Turner. — Miałam się tu z tym kimś spotkać, ale chyba coś pomieszało nam się w danych. To kobieta, a właściwie dziewczyna o, tego mniej więcej wzrostu, z czarnymi włosami i trochę za dużą głową.

Pomyślałem o tamtej dziewczynie w lesie i szybko udałem, że nie myślę w ogóle o niczym. Tamta dziewczyna była z Edenu — byłem tego pewien — a Eden nie ma nic wspólnego z Wołami. Tam chodzi o Amatorów. Ta doktor Turner przyglądała mi się uważnie. Annie potrząsnęła głową, twarda jak kamień, chociaż wiem, że pewnie pamięta tamtą drugą dziewczynę, tę, którą widziała, jak mówi, na zebraniu, kiedy Jack Sawicki dzwonił do nadzorcy okręgowego w sprawie tych wściekłych szopów. A może to była ta sama dziewczyna — przedtem jakoś nie przyszło mi to do głowy. Ile wielkogłowych wołowskich dziewczyn może biegać po lasach w East Oleancie? Dlaczego w ogóle jakieś tu biegają?

— Jak to się stało, że zgubiła pani tę przyjaciółkę? — spytała Annie uprzejmie, ale nie za bardzo. — Czy ona nie wie, że pani tu jest?

— Zasnęłam — odpowiedziała doktor Turner, ale to niczego nie wyjaśniało. Powiedziała to też jakoś dziwnie. — Zasnęłam w grawpociągu. Wydaje mi się, że ona może być gdzieś w tych okolicach.

— Ja tam nikogo takiego nie widziałam — oświadczyła zdecydowanie Annie.

— A ty, Billy? — zwróciła się do mnie Turner. Pewnie wiedziała, jak mam na imię, zanim usłyszała to od Annie. Była w East Oleancie już od tygodnia, jadała w kafeterii i gadała z każdym, kto zechciał z nią gadać, choć nie było ich wielu.

— Ja też nikogo takiego nie widziałem — odpowiedziałem. Wpatrywała się we mnie twardo. Nie wierzyła mi.

— W takim razie pozwólcie, że zapytam o coś innego. Czy mówi wam coś nazwa „Eden”?

W tej chwili mógłby mnie przewrócić nawet najlżejszy powiew wiatru. Annie jednak odparła tonem chłodnym jak zimowy poranek:

— To z Biblii. Tam mieszkali Adam i Ewa.

— Zgadza się — powiedziała doktor Turner. — Przed wygnaniem. Wstała i przeciągnęła się. Ciało pod ciuchami miała trochę za chude, w każdym razie jak dla mnie. Kobieta musi mieć coś miękkiego na kościach.

— Przyjdę jutro zajrzeć do Lizzie — oświadczyła doktor Turner, a ja widziałem, że Annie nie chce, żeby ona tu wróciła, a potem — chce. To był lekarz. Lizzie spała spokojnie. Nawet stąd, od drzwi, wyglądała na mniej rozpaloną.

Kiedy lekarka wyszła, ja i Annie popatrzyliśmy po sobie. Potem twarz Annie rozpadła się — z kawałka ciała poznaczonego troską rozsypała się w kłębowisko linii, które nie miały jedna z drugą nic wspólnego — a ona sama się rozpłakała. Zanim zdążyłem pomyśleć, już ją obejmowałem ramionami. Przywarła do mnie z całej siły, a ja, czując na sobie jej miękkie piersi, lekko oszalałem. Nie myślałem o niczym, tylko uniosłem jej twarz i pocałowałem.

A Annie Francy oddała mi pocałunek.

I to nie były żadne bzdury typu „wdzięczna córka”. Płakała, pokazywała na Lizzie i całowała mnie tymi swoim jeżynowymi wargami i przyciskała do mnie piersi. Znów ją pocałowałem, mózg przestał pracować — słowa pojawiły się później — i było tak, jakbyśmy dopiero co się spotkali, a nie znali się już całe lata, a nie jakbym ja miał sześćdziesiąt osiem lat, a Annie trzydzieści pięć, a nie jakby w East Oleancie wszystko się rozpadało, choć przecież tak właśnie było. Annie całowała mnie tak, jakbym był młodym mężczyzną — i byłem nim. Przesunąłem dłońmi po jej ciele i poprowadziłem ją do sypialni, zostawiając Lizzie śpiącą spokojnie jak anioł, potem zamknąłem za sobą drzwi. Annie śmiała się i łkała tak, jak już prawie zapomniałem, że kobiety potrafią, i położyła przy mnie swoje duże piękne ciało, jakbym ja też miał trzydzieści pięć lat.

Annie Francy.

A gdyby weszła tu teraz ta wołowska lekarka i zapytała mnie, gdzie jest Eden — wiedziałbym już, co mam jej powiedzieć. W tym pokoju. Na tym łóżku. Z Annie Francy. Tutaj.


* * *

Spaliśmy do samego rana. Obudziłem się pierwszy. Światło dnia było jeszcze słabe, bladoszare. Przez długi czas po prostu siedziałem na brzegu łóżka i patrzyłem na Annie. Wiedziałem, że to był ten jeden jedyny raz. Czułem to, zanim jeszcze zasnęła, w tej króciutkiej chwili, kiedy leżeliśmy przytuleni, już po wszystkim. Wyczuwałem to w uścisku jej ramion, w ułożeniu szyi, w jej oddechu. Potrzebowałem teraz tylko właściwych słów, żeby jej powiedzieć, że wszystko w porządku. To i tak więcej, niż oczekiwałem, chociaż mniej, niż marzyłem. No, ale tego to już jej nie powiem. Człowiekowi zawsze marzy się coś więcej.

Annie wciąż spała, więc poszedłem sprawdzić, co z Lizzie. Siedziała w łóżku, trochę jakby zamroczona.

— Billy, jeść mi się chce.

— To dobry znak, Lizzie. Co byś zjadła?

— Coś ciepłego. Zimno mi. Coś ciepłego z kafeterii.

Miała jękliwy głos i cuchnący oddech, ale wcale mnie to nie obchodziło. Za bardzo cieszyło mnie, że jest jej zimno, kiedy ledwie wczoraj była cała rozpalona od gorączki. Ta wołowska lekarka była tak samo dobra jak medjednostka.

— Nie chodź budzić mamy, Lizzie. Siedź tu, a ja ci przyniosę coś do jedzenia. Gdzie jest twój chip żywnościowy?

— Nie wiem. Jeść mi się chce.

Pewnie Annie wzięła chip żywnościowy Lizzie. Ale wystarczy to, co wezmę na swój. Już nie jem tyle co kiedyś, a dzisiaj rano mógłbym żyć powietrzem.

W kafeterii nie było nikogo oprócz doktor Turner. Siedziała nad śniadaniem i oglądała jakiś wołowski kanał w holosieci. Wyglądała na zmęczoną.

— Ranny ptaszek, co? — zagadnąłem. Wziąłem sobie kubek kawy i bułkę, a dla Lizzie jajka, sok i drugą bułkę. Annie albo ja odgrzejemy potem jajka nad grzejnikiem Y. Usiadłem przy doktor Turner, tak na chwilę, z grzeczności. Albo żeby pomyśleć, co mam powiedzieć Annie. Doktor gapiła się na moje jajka, jakby były zdechłym od trzech dni świstakiem.

— Czy wy to naprawdę jecie, Billy?

— Jajka?

— Jajka! Sojsynt pacnięty na tacę i pomalowany — jak cała reszta. Nigdy nie próbowałeś prawdziwego, naturalnego jajka?

Niesamowite: kiedy to powiedziała, przypomniałem sobie, jak smakuje prawdziwe jajko. Takie świeżutkie, prosto od kury; babcia gotowała je dwie minuty i podawała z paskami gorących grzanek, posmarowanych prawdziwym masłem. Zanurzało się taki pasek w jajku, aż pokrywał się żółtkiem, i jadło się je razem, gorące. To już tyle lat, a przypomniało mi się akurat w tej chwili. Poczułem, jak ślina napływa mi do ust.

— Popatrz tylko na to — mówiła doktor Turner, a ja myślałem, że dalej chodzi jej o jajka, ale nie: teraz patrzyła na holowizję. A tam za biurkiem siedział jakiś przystojny Wół i gadał, jak to oni. Nie wszystko rozumiałem:

— …jeśli nawet istnieje możliwość ucieczki jakiegoś samoreproduktywnego dysymilatora… nie zweryfikowana… duragem… rząd powinien przedstawić nam fakty… podkreślić, że są one ograniczone tylko do niektórych wiązań molekularnych, a te są wyłącznie nieorganiczne… niezmiernie istotne rozgraniczenie… duragem… ANSG… podziemne laboratorium… brak personelu, zrozumiały przy obecnych trudnościach ekonomicznych… duragem…

— Dla mnie to te same co zawsze stare bzdury.

Doktor Turner wydała jakiś dziwny dźwięk, gdzieś z samego gardła, tak dziwny, że przestałem jeść i zastygłem z łyżką w połowie drogi. Musiałem wyglądać jak kretyn. Powtórzyła to jeszcze raz, a potem się roześmiała, zakryła usta dłonią, a potem znów się roześmiała. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby jakiś Wół tak się zachowywał. Nigdy.

— Nie, Billy… To nie są te same co zawsze stare bzdury. Zdecydowanie nie. Ale bardzo łatwo mogą się stać tymi co zawsze nowymi bzdurami, a wtedy wszyscy będziemy mieć zmartwienie.

— Jakie zmartwienie?

Zacząłem jeść szybciej, żeby jedzenie dla Lizzie nie wystygło. Lizzie była głodna. To dobry znak.

— A co to, do cholery, za gówno? — wykrzyknął jakiś nastoletni łobuz, który właśnie wchodził do kafeterii. — Kto puszcza tu to wołowskie łajno?

Zobaczył doktor Turner i odwrócił wzrok. Gotów byłem przysiąc, że boi się ją zaczepić, ale to było zupełnie niesamowite — łobuzy nigdy się nie wahają, kiedy mają kogoś sponiewierać. Znów przestałem jeść i przez chwilę tylko się gapiłem. Łobuz rzucił głośno: — Kanał siedemnasty — i holosieć przełączyła się na jakiś sport, ale mimo to nawet na nią nie spojrzał. Wziął swoje jedzenie z taśmy i usiadł przy stoliku w przeciwnym końcu sali.

Doktor Turner uśmiechnęła się lekko.

— Przedwczoraj wieczorem trochę się z nim poprztykałam. Pchał się z łapami. Wolałby pewnie, żeby to się nie powtórzyło.

— Pani jest uzbrojona?!

— Nie tak, jak myślisz. Chodź, pójdziemy zobaczyć, co z Lizzie.

— Z nią wszystko w porządku — powiedziałem, ale doktor Turner już wstała i było zupełnie jasne, że wybiera się razem ze mną. Nie mogłem myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, co powiem Annie na temat zeszłej nocy. W żołądku rosła mi nieduża zimna grudka, bo może Annie pomyślała, że nie powinienem już się u niej pokazywać. Żeby nie było wstyd — jej, mnie, nam obojgu. Jeżeli tak faktycznie było, to nie mam już powodu, żeby dłużej włóczyć po świecie to stare cielsko razem ze starą, głupią głową.

Lizzie siedziała na kanapie i bawiła się lalką.

— Mama poszła przynieść mi wody do mycia — wyjaśniła. — Mówiła, że jeszcze nie mogę iść do łaźni. Co mi przyniosłeś do jedzenia, Billy?

— Jajka, bułkę i sok. Tylko nie przesadź.

— A to kto? — Oczy Lizzie znów błyszczały, ale twarz była wychudzona i zapadnięta. Znów chwycił mnie strach.

— Jestem doktor Turner. Ale możesz mówić do mnie Vicki. Wczoraj dałam ci lekarstwo.

Lizzie przemyślała całą sytuację. Prawie widziałem, jak pracuje ten jej mały, bystry móżdżek.

— Jesteś z Albany?

— Nie. Z San Francisco.

— Nad Pacyfikiem?

Doktor Turner wyglądała na zaskoczoną.

— Tak. A skąd wiesz, gdzie to jest?

— Lizzie dużo chodzi do szkoły — wyjaśniłem prędko na wypadek, gdyby Annie miała wejść i usłyszeć. — Ale jej matka nie jest tym specjalnie zachwycona.

— Przerobiłam już całe oprogramowanie dla szkoły średniej. Nie było trudno.

— Pewnie, że nie — mruknęła doktor Turner. — A teraz co? Oprogramowanie dla college’u? Z położeniem Oceanu Indyjskiego?

— Jej mama nie… — próbowałem wtrącić.

— W East Oleancie nie ma oprogramowania dla college’u — powiedziała Lizzie. — Ale ja i tak już wiem, gdzie jest Ocean Indyjski.

— Jej mama naprawdę nie…

— Czy możesz mi załatwić programy dla college’u? — spytała Lizzie miękko, ale bez obawy, tak jakby to była normalka prosić Woła o to, co sam powinien robić dla naszego dobra. Albo coś w tym rodzaju. Ostatnio przestałem być taki pewien, kto tu dla kogo się uczy i kto dla kogo pracuje.

— Może — odparła tamta. Głos jej się zmienił. Teraz bardzo uważnie przyglądała się Lizzie. — Jak się czujesz?

— Lepiej — odpowiedziała, ale sam widziałem, że już jest zmęczona.

— Zjedz i połóż się — powiedziałem. — Byłaś bardzo chora. Gdyby nie to lekarstwo…

Za moimi plecami otworzyły się drzwi i do mieszkania weszła Annie.

Nie widziałem jej, ale ją poczułem. Dużą, ciepłą i miękką w moich ramionach. Tylko że to już się nigdy nie powtórzy. Doktor Turner przyglądała nam się swoim bystrym wołowskim spojrzeniem. Zrobiłem kamienną twarz i się odwróciłem.

— Dzień dobry, Annie. Pozwól, niech ci pomogę z tymi wiadrami.

Annie popatrzyła na mnie, potem na Lizzie, potem na lekarkę. Widziałem, że sama nie wie, o którą się najpierw zjeżyć. Wybrała Lizzie.

— Zjedz, co masz zjeść, i kładź się, Lizzie.

— Już mi lepiej — odpowiedziała Lizzie, naburmuszona.

— Już jej lepiej — zwróciła się Annie do doktor Turner. — Pani może sobie iść.

To do niej niepodobne, taki brak uprzejmości. Przecież była z tych, co uważają, że nawet Woły mają swoje prawa.

— Jeszcze nie — odparła doktor Turner. — Najpierw porozmawiam z Lizzie.

— To mój dom! — wysyczała Annie przez zaciśnięte wargi. Miałem ochotę powiedzieć tej Turner: „Ona nie na ciebie jest zła, ona jest zmieszana przeze mnie”, ale nie mówi się takich rzeczy wołowskiej lekarce ubranej w podarty żółty kombinezon, w cudzym mieszkaniu, z którego samemu można zostać w każdej chwili wyrzuconym, za to, że się kocha nie tak, jak trzeba. No, nie mówi się.

— Mamo, proszę, pozwól Vicki zostać. Proszę. Czuję się lepiej, kiedy ona tu jest.

Annie postawiła na podłodze dwa wiadra z wodą. Wyglądało, że zaraz wybuchnie. Ale wtedy odezwała się doktor Turner:

— Muszę przecież ją zbadać, Annie. Żeby się upewnić, czy dałam jej właściwe lekarstwo. Sama wiesz, że gdyby medjednostka działała, sprawdzałaby ją codziennie i czasem zmieniała dawkę. Żywy doktor postępuje dokładnie tak samo.

Myślałem, że Annie zaraz się rozpłacze, ale ona powiedziała tylko:

— Najpierw trzeba ją umyć. Billy, zanieś tę wodę do pokoju Lizzie.

Sama złapała Lizzie i prawie wyniosła ją do drugiego pokoju, nie zwracając uwagi na jej piski. Poszedłem za nimi z wodą, postawiłem wiadra na podłodze i wróciłem. Doktor Turner oglądała lalkę Lizzie. Była z plastsyntetyku, przydziałową, z czarnymi lokami, zielonymi oczyma i twarzą genomodyfikowanej ślicznotki. Annie sama uszyła jej kombinezon ze starego własnego, a Lizzie zrobiła jej blaszaną biżuterię.

— Annie mnie tu nie chce.

— No, nie mamy tu zbyt wielu Wołów.

— Wyobrażam sobie.

Staliśmy chwilę w milczeniu. Ani ja nie miałem jej nic do powiedzenia, ani ona mnie. No, chyba że to jedno.

— Doktor Turner…

— Mów mi Vicki.

Wiedziałem, że nie potrafię.

— Kiedy oglądała pani ten wołowski kanał, powiedziała pani, że to nie są te same stare rządowe bzdury… Co to właściwie było? Co się dzieje?

Podniosła wzrok znad lalki; patrzyła jeszcze uważniej niż przedtem.

— A jak myślisz, co to znaczy?

— Ja tam nie wiem. Nie znam tych wszystkich słów. Dla mnie to brzmiało jak zwykłe biadolenie o gospodarce, jak te wszystkie wykręty, dlaczego rząd nie może zrobić tak, żeby wszystko było, jak należy.

— Tym razem to nie wykręty. Wiesz, co to jest dysymilator?

— Nie.

— A molekuła?

— Nie.

— A atom?

— Nie.

— To właśnie jest zrobione z atomów — doktor Turner potrząsnęła lalką Lizzie. — Wszystko jest zrobione z atomów. To bardzo maleńkie fragmenty materii. Atomy zlepiają się razem i tworzą molekuły tak, jak… jak płatki śniegu sklejają się w śniegową kulę. Tylko że jest dużo różnych atomów i przyklejają się do siebie na różne sposoby i stąd mamy różne rodzaje materii: drewno, skórę albo plastik.

Przyjrzała mi się dobrze, żeby sprawdzić, czy rozumiem. Pokiwałem głową.

— To, co trzyma atomy razem, to wiązania wewnątrzcząsteczkowe. Taki… taki elektryczny klej. No, a dysymilatory niszczą te wiązania. Różne rodzaje dysymilatorów rozkładają różne rodzaje wiązań międzycząsteczkowych. Na przykład enzymy w twoim żołądku rozkładają wiązania w pożywieniu tak, żebyś mógł je strawić.

Słyszałem, jak za drzwiami śmieje się Lizzie. To był taki zmęczony śmiech, więc w żołądku znów zaczęła mi rosnąć kula strachu. A za kilka chwil wyjdzie stamtąd Annie. Dalej nie wiedziałem, co mam jej powiedzieć, ale wiedziałem, że to, co mówi mi doktor Turner, jest bardzo ważne — zobaczyłem to w tej jej wołowskiej twarzy — więc zmusiłem się, żeby słuchać. I żeby zrozumieć.

— Umiemy już robić takie dysymilatory i robimy je od lat. Używamy ich do najróżniejszych rzeczy: żeby się pozbyć toksycznych odpadów, do odzyskiwania materiałów wtórnych, do czyszczenia. Te, które umiemy robić, są dosyć proste i potrafią rozłożyć tylko jeden rodzaj wiązań. Robimy je z wirusów, to znaczy, że są genomodyfikowane.

— Czy taki… dysymilator mógłby rozłożyć wiązania, które tworzą wściekliznę?

— Wściekliznę? Nie, to skomplikowana choroba organiczna, której… A dlaczego pytasz, Billy? — Jej oczy znów się ożywiły.

— Bez powodu.

— Bez powodu?

— Bez — odpowiedziałem jej takim samym spojrzeniem.

— W każdym razie — mówiła dalej — tworzenie dysymilatorów jest bardzo ściśle kontrolowane przez ANSG — Agencję Nadzoru Standardów Genetycznych. Naturalnie, oni muszą kontrolować wszystko, co może krążyć w powietrzu i rozkładać to czy tamto. ANSG ciągle wyszukuje i zamyka nielegalne genomodyfikacyjne operacje, robione czy to dla profitu, czy dla celów poznawczych, w czasie których tworzy się różne rzeczy bez należytej kontroli. Nie wyłączając dysymilatorów. Wiele z nich jest samoreprodukowalnych, co oznacza, że mogą się rozmnażać jak małe zwierzęta.

— Jak zwierzęta? Seks?

— Nie. — Uśmiechnęła się. — Raczej jak… jak glony w bajorku. Dysymilatory zaaprobowane przez ANSG mają wbudowany mechanizm zegarowy. Po pewnej liczbie reprodukcji proces zostaje automatycznie zatrzymany. Te nielegalne jednak czasem tego nie robią. No więc chodzą plotki — ale na razie to tylko plotki — że jakiś nielegalny samoreproduktor bez mechanizmu zegarowego wydostał się na wolność. Atakuje wiązania wewnątrzkomórkowe stopu zwanego duragemem, który jest używany w wielu maszynach. W bardzo wielu maszynach. I…

Nagle zrozumiałem.

— I to coś powoduje te wszystkie awarie. Zepsuło grawkolej, pas żywieniowy, robostrażnika i medjednostkę. Mój Boże, jakiś zwariowany wołowski zarazek psuje wszystko dookoła!

— No, niezupełnie. Nikt tego jeszcze nie wie na pewno. Ale to możliwe.

— Ludzie, znowu nam to robicie!

Patrzyła na mnie zdziwiona.

— Zabraliście nam wszystko i nazwaliście to arystokratycznym stylem życia, a teraz niszczycie i tę resztkę, która nam pozostała!

— To nie ja — odpowiedziała ostro. — Ani rząd. To właśnie rząd utrzymuje was przy życiu, mimo że dla gospodarki staliście się absolutnie zbędni. I mimo że mógłby wyeliminować siedemdziesiąt procent populacji, tak jak to miało miejsce w Kenii lub Chile. Wołowska nauka o genomodyfikacjach byłaby w stanie tego dokonać. Ale tego nie zrobiliśmy.

W tej chwili otworzyły się drzwi sypialni i wyszła stamtąd Lizzie, już umyta, wsparta o Annie. Położyła się na kanapie i poprosiła:

— Vicki, opowiedz mi o czymś.

— O czym? — spytała doktor Turner, ciągle jeszcze wściekła.

— O czym chcesz. O czym jeszcze nie wiem. O czymś nowym.

Twarz doktor Turner znów się zmieniła. Przez chwilę wyglądała nawet na przestraszoną.

— Mogę z tobą chwilkę porozmawiać, Billy? — odezwała się Annie.

No to już koniec. Annie była gotowa, żeby mnie stąd odesłać. Poszedłem za nią do pokoju Lizzie. Zamknęła za nami drzwi.

— Billy, to, co zrobiliśmy wczoraj w nocy…

Nie patrzyła na mnie. A ja nie mogłem jej pomóc, nawet gdybym chciał. Miałem zupełnie ściśnięte gardło. No i wcale nie chciałem.

— Billy, przepraszam. Zachowałam się jak idiotka. Bo to już tak długo… Wcale nie chciałam, żebyś… Nie mogę… Czy nie moglibyśmy wrócić do tego, co było? Być przyjaciółmi? Takimi jakby partnerami, ale nie…

Podniosła na mnie swoje czekoladowe oczy.

Czułem, jak wypełnia mnie światło, mógłbym się chyba teraz unieść nad podłogę. Wcale nie chciała mnie odesłać! Mogę zostać z nią i z Lizzie. Wszystko będzie jak przedtem.

— Jasne, Annie. Rozumiem. Nigdy już nie będziemy o tym mówić.

Wypuściła z siebie długie westchnienie — tak długie, jakby powstrzymywała je od wczorajszej nocy. Może i tak było.

— Dzięki, Billy. Prawdziwy z ciebie przyjaciel.

Wróciliśmy do Lizzie, która słuchała pilnie, jak doktor Turner gada coś do niej w swojej wołowskiej mowie. Następny kłopot.

— …to nie tak, Lizzie. Komputer oparty jest na zasadzie binarnej, co znaczy po prostu „dwa”… Maleńkie przełączniki, za małe, żeby je było widać, włączają się i wyłączają. W ten sposób powstaje kod.

— To tak jak z podstawą dwa w matematyce — rzuciła z zapałem Lizzie, ale pod tym zapałem była tak strasznie zmęczona, że z trudem utrzymywała podniesione powieki.

— Teraz musi się przespać — rzuciła ostro Annie. — Czy badanie skończone, pani doktor?

— Tak — odpowiedziała Turner, podnosząc się. Wyglądała na nieco zadziwioną; nie mam pojęcia dlaczego. — Ale wrócę tu jeszcze po południu.

— Medjednostka nie przychodzi do nikogo dwa razy na dzień.

— Nie — odpowiedziała doktor Turner, dalej czymś zadziwiona. Patrzyła na Lizzie, która już zdążyła zasnąć. — To niezwykłe dziecko.

— Do widzenia, pani doktor.

Doktor Turner stała cicho, w środku cała spięta, jakby zbierała się w sobie do jakiejś ważnej decyzji.

— Billy, słuchaj, co ci powiem. Zbierajcie w mieszkaniu wszystką żywność z pasa, jaką tylko zdołacie. A jeśli otworzą skład, zbierajcie tu koce, kombinezony i — no — papier toaletowy, mydło i co tam wam jeszcze wyda się ważne. I wiadra na wodę — dużo wiader. Zróbcie, jak mówię.

A mówiła tak, jakby nikt poza nią na to nie wpadł. Jakbym ja nie pomyślał o tym wcześniej.

— Jak jedni ludzie zaczną wszystko zbierać, to może zabraknąć dla innych — powiedziała Annie.

— Wiem. — Doktor Turner patrzyła na nią ponuro.

— To nie w porządku.

— Wiele innych rzeczy też nie jest w porządku.

— A pani mówi, żebyśmy się do tego dołożyli?

Doktor Turner nie odpowiedziała. A ja miałem zupełnie niesamowite poczucie, że ona nie zna odpowiedzi. Wół, co nie ma gotowej odpowiedzi!

Ostatni raz rzuciła okiem na Lizzie i wyszła.

— Nie chcę jej tu więcej widzieć! Niech zostawi Lizzie w spokoju!

Sam mogłem jej powiedzieć, że tak nie będzie. Widziałem to w zmęczonych oczach Lizzie, kiedy wołowska lekarka opowiadała jej o kodach komputerowych. Tego właśnie Lizzie szukała przez całe swoje życie. Tego szukała w szkolnych programach, które wyśmiała doktor Turner, i w bibliotece miejskiej, kiedy jeszcze East Oleanta miało swoją bibliotekę. Po to rozbierała zepsuty obierak do jabłek w kuchni kafeterii kongreswoman Janet Carol Land. Właśnie tego. Kogoś, kto opowiedziałby jej o wszystkim, o czym chciał wiedzieć ten mały, bystry, atawistyczny umysł. A Annie nie będzie w stanie jej powstrzymać. Annie jeszcze tego nie wie, ale ja tak. Lizzie miała już prawie dwanaście lat, a tak naprawdę nikt nie był w stanie jej niczego zabronić, odkąd skończyła osiem.

Annie tego nie powiedziałem. Jeszcze nie czas. Patrzyła teraz na śpiącą Lizzie, a w oczach miała tak wielką miłość do niej, że nie mogłem nic powiedzieć, bo byłem zbyt pochłonięty patrzeniem na nie obie.


* * *

Jeszcze tego samego popołudnia złapałem Jacka Sawickiego i poprosiłem o hasło do komputera. Podał mi je bez zadawania niepotrzebnych pytań. Znamy się nie od dziś, a poza tym on ma teraz pełne ręce roboty. Z Albany faktycznie przyleciała techniczna, żeby naprawić medjednostkę. A w kafeterii tego wieczoru miały być wielkie tańce na całą dzielnicę. Żeby urządzić tę zabawę, połączyły się aż trzy bloki komunalne. Miał być konkurs wolnego tańca, jakieś zakłady i konkurs piękności w stroju topless. Wybierała się tam większość młodzieży z całego miasta, co znaczyło, że trzeba sprawdzić wszystkie roboty porządkowe. Zwłaszcza że grawkolej znów działała i słówko o naszej zabawie mogło dotrzeć do okolicznych miast.

Poszedłem do hotelu. Doktor Turner nie było w pobliżu. Może poszła na kolejny spacer po lesie — szukać Edenu. Ale go nie znajdzie. Sam szukałem i nic nie znalazłem w okolicy, gdzie ścięło z nóg Douga Kane’a przy wściekłym szopie. Nie znalazłem żadnego miejsca, z którego mogłaby wyjść tamta dziewczyna z dużą głową.

— Tryb sieci informacyjnych — powiedziałem do holoterminalu. — Hasło: Thomas Alva Edison.

Jack nie chciał, żeby całe miasto wiedziało, że terminal w hotelu chodzi też w sieci informacyjnej, bo każdy, co nie ma ochoty oglądać tego, co wszyscy, zaraz by tu przyleciał.

— Jest tryb sieci informacyjnych — odpowiedział radośnie holoterminal. Zawsze był taki radosny. — Który kanał włączyć?

— Jakiś wołowski.

— Który kanał włączyć?

Próbowałem różnych numerów, aż znalazłem sieć informacyjną Wołów. Potem siedziałem i patrzyłem, przez bitą godzinę, próbując pamiętać te wszystkie słowa, które wytłumaczyła mi doktor Turner. Wiązania molekularne. Dysymilatory. Stop. Duragem. Tylko że w wiadomościach wcale nie używali tych słów — oprócz jednego: „duragem”. Zamiast nich słyszałem „przypuszczalne epicentrum” i „równanie tempa reprodukowalności” i „równania Stoddarda na krzywą załamań pola”, i „próby przejścia na sterowanie ręczne zawodzą w stopniu wykluczającym incydentalność”. Ale i tak patrzyłem. Po godzinie wstałem i powiedziałem:

— Tryb zwykły, informacyjny.

Poszedłem do domu i wziąłem chipy żywnościowe Annie i Lizzie. Kiedy nikogo nie było przy pasie, nabrałem wszystkiego, co udało mi się dostać na te chipy, włożyłem do czystego wiadra z pokrywą i zaniosłem do domu. Lizzie ciągle jeszcze spała, przytulona do swojej lalki. Poszedłem do składu, który otworzyli właśnie z nową dostawą, i wziąłem jeszcze dwa wiadra, trzy koce i trzy zestawy ciuchów na wszystkie nasze chipy. I jeszcze nowy zamek do drzwi, kilka doniczek i walizkę. Techniczny popatrzył na mnie dziwnie, ale nic nie powiedział. Napełniłem wszystkie wiadra czystą wodą, za każdym razem jedno, i zawlokłem je po schodach do mieszkania Annie. Bolał mnie grzbiet i zdyszałem się — jak to stary dureń.

Ale to jeszcze nie koniec. Odpocząłem z dziesięć minut, a potem pożyczyłem miotłę Annie. Zabrałem ją do hotelu. Ludzie nieśli do kafeterii plastikowe chorągwie, żeby przyozdobić salę na tańce. Śmiali się i żartowali, dziewczęta błyskały nagimi piersiami. Szykują się na dzisiejszy konkurs. Do hotelu wprowadziło się kilku obcych z chipami ze stanu Nowy Jork. Gawędzili o dzisiejszej zabawie. Doktor Turner dalej nie było.

Wziąłem miotłę Annie i wymiotłem zeschłe liście z hotelowego holu, zostawione przez zepsutą robosprzątaczkę, której już nikt nie naprawi, bo psuło się przecież tyle ważniejszych rzeczy — wszystkie liście, które zwiędły w zeszłym roku, zanim zaczęły się te awarie i zanim do East Oleanty trafiły wściekłe szopy.

9. Dan Arlen: Floryda

Z SEATTLE NA HUEVOS VERDES LECIAŁEM SAMOLOTEM należącym do floty korporacji Kevina Bakera. Przyczyny, dla których swego czasu Kevin nie podążył za resztą Bezsennych do Azylu, nie należały — jak u Leishy — do idealistycznych. Był finansowym pośrednikiem Azylu w transakcjach z resztą świata. Pomyślałem, że samolot należący do Bezsennych jest najmniej ze wszystkich narażony na rozbicie z powodu uszkodzenia duragemowych części. Bezsenni umieli zadbać o własne bezpieczeństwo. „Ponieważ mamy go tak niewiele” — oznajmił Kevin ponuro, kiedy zadzwoniłem do niego, żeby poprosić o samolot z pilotem. W tej chwili jednak nie interesowały mnie problemy adaptacyjne Bezsennych. Kevin nigdy za mną nie przepadał, a ja nigdy przedtem nie prosiłem go o przysługę. Ale teraz to co innego. Miałem zamiar zmusić Huevos Verdes do gry w otwarte karty, chciałem uzyskać kilka ważnych odpowiedzi. Może Kevin się domyślał. Nigdy nie wiadomo, ile oni naprawdę wiedzą.

Uparta kratownica, zwinięta ciasno, falowała lekko w mojej głowie.

— Jest jeszcze jedna rzecz, Dan — dodał Kevin i wydało mi się, że po jego twarzy na ekranie przemknęły przepraszające kształty i cienie. Jak wszyscy z jego pokolenia Bezsennych, wygląda na przystojnego trzydziestopięciolatka. — Leisha chce lecieć z tobą.

— Skąd ona wie, że wybieram się na Huevos Verdes? Dla niej jestem teraz na tournee!

— Nie mam pojęcia — odrzekł Kevin, co mogło, ale nie musiało być prawdą. Może Leisha miała swoich własnych elektronicznych szpiegów w moim pokoju hotelowym, a może na koncercie w Seattle. Tak czy owak, trudno było sobie wyobrazić, żeby ona albo Kevin mogli robić takie rzeczy bez wiedzy Huevos Verdes. Może Superbezsenni o wszystkim wiedzą i tolerują istnienie systemu informacyjnego Leishy. A może Leisha zna mnie na tyle dobrze, że po prostu odgadła, co czuję. Albo ma jakiś specjalny probabilistyczny program, który przewiduje, jak teraz postąpię albo jak postąpiłby w takiej sytuacji każdy normalny. Nigdy nie wiadomo, co oni tak naprawdę wiedzą.

— A jeśli powiem Leishy nie? — spytałem.

— Nie będzie samolotu — odpowiedział krótko Kevin. Unikał mojego spojrzenia. Widziałem wyraźnie: on uważa, że jest jej to winien — za jakieś swoje stare grzechy, sprawy, które zaszły, zanim się urodziłem. Dostrzegłem również, że linia jego szczęki lekko złagodniała — ledwie dostrzegalny znak, że jego męska uroda zaczyna się trochę zużywać. Miał w końcu sto dziesięć lat. Przez głowę przesunęły mi się niskie, płaskie kształty w kolorze poczerniałego srebra. Kevin nie zmieni zdania.

Więc zamiast prosto na Huevos Verdes, samolot poleciał najpierw do Atlanty, gdzie podrzucił coś bardzo przemyślnego i bardzo tajnego, co nie interesowało mnie ani trochę. Przedtem lądowaliśmy jeszcze w Chicago, żeby zabrać Leishę. Na miejscu nie było żadnych dziennikarzy. Agenci ANSG pewnie gdzieś tu byli, ale nie udało mi się żadnego wypatrzyć. Leisha weszła na pokład samolotu z prawniczą teczką w ręku i zieloną podręczną walizeczką. Miała na sobie białe spodnie, sandały i cienką żółtą koszulę. Zapatrzyłem się twardo przed siebie.

— Muszę z tobą lecieć, Dan — powiedziała bez cienia zakłopotania w głosie. Mówiła swoim zwykłym rzeczowym tonem. Sprawiła, że znów poczułem się jak tamten nastolatek, besztany za to, ze wylali go z kolejnej ekskluzywnej wołowskiej szkoły, do których tak uparcie mnie posyłała. Do tych szkół, w których nie mógł się utrzymać żaden Amator — albo tak sobie wtedy wmawiałem. — Wiesz, że ja też kocham Mirandę. I muszę wiedzieć, co knujecie. Ty, ona i reszta Superbezsennych. Bo jeśli to jest to, o czym myślę…

W jej głos wkradł się cień gniewu. Leisha czuła, że ma prawo do gniewu tylko dlatego, że odmówiło się jej prawa do wiedzy. Nie odpowiedziałem.

Miri powiedziała mi kiedyś, że są tylko cztery istotne pytania, które można zadać każdej ludzkiej istocie: W jaki sposób wypełnia sobie czas? Jakie to w niej wywołuje uczucia? Co kocha? Jak reaguje na tych, których uzna za lepszych lub gorszych od siebie?

Jeśli ktoś stawia się wyżej od innych, nawet bezwiednie — mówiła, a w jej ciemnych oczach znać było napięcie — to ci inni czują się przy nim źle. W tej sytuacji niektórzy mogą zaatakować. Inni mogą wyszydzić, żeby przyciąć go do własnych rozmiarów. Ale znów inni będą go podziwiać i uczyć się od niego. Jeśli natomiast ktoś czuje się gorszy od reszty, niektórzy go zlekceważą. Inni będą chcieli narzucić mu swoją władzę, w większym lub mniejszym stopniu. Ale niektórzy poczują chęć, by go chronić i nieść mu pomoc. I jest to prawda w odniesieniu zarówno do młodocianej szajki z bloków, jak i do grup rządzących”.

Zastanawiałem się, skąd, na Boga, wie o młodocianych szajkach z bloków. Ale ponieważ ją podziwiałem i chciałem się od niej uczyć, nie powiedziałem ani słowa.

— Chcę tylko chronić ciebie i Mirandę — mówiła dalej Leisha. — I pomóc tak, jak tylko będę mogła.

Wyjrzałem przez okno i wpatrzyłem się w oślepiające odblaski zachodzącego słońca na metalowych skrzydłach samolotu, dopóki kształty pod powiekami nie zatarły zupełnie tych w mojej głowie.


* * *

Samolot, który w Seattle został tak dokładnie skontrolowany na obecność dysymilatora, musiał zakazić się w Atlancie. Gdzieś nad północną Georgią poleciał nagle w dół.

Było dokładnie tak jak nad Królewską Kopułą, tyle że tym razem pilot nie modlił się, nie klął ani nie jęczał. Warstwa białych chmur szczelnie zasłaniała widok na ziemię. Samolot leciutko przechylił się na lewe skrzydło, a ja zobaczyłem, że skóra na karku pilota przechodzi z jasnego brązu w nakrapiany kasztan. Leisha podniosła wzrok znad swojej teczki. Potem samolot się wyprostował, a ja poczułem, jak mój umysł, który zwinął się przed chwilą w mały i twardy kształt, na nowo się otwiera.

Ale już w następnej chwili samolot znów wpadł w przechył i zaczęło nim trząść. Pilot rzucał w stronę konsolety ciche, naglące rozkazy, jednocześnie wystukując na klawiaturze polecenia ręcznego sterowania. Samolot leciał w dół jak kamień.

Pilot poderwał go w górę tak ostro, że rzuciło mnie na Leishę. Usta wypełniły mi jej jasne włosy. Jej teczka runęła do przodu i uderzyła o tył fotela pilota.

— Proszę zachować stabilność urządzenia w celu lepszego jego wykorzystania — odezwała się mechanicznie.

W myślach zaczęła mi się snuć długa, cienka nić.

Leisha chwyciła się oparcia przedniego siedzenia i wyzwoliła się spode mnie.

— Dan! Nic ci nie jest?

Samolot wciąż tracił wysokość. Pilot nie rezygnował: opanowanym, monotonnym jak maszyna głosem wydawał rozkazy, manipulując jednocześnie ręcznym sterowaniem. Teczka Leishy oznajmiła:

— Urządzenie się dezaktywuje — wysokim, czystym głosem jak śpiewaczy sopran.

Ręka Leishy po omacku sprawdzała moje zabezpieczenia.

— Dan!

— Ze mną wszystko w porządku. — odezwałem się, myśląc jednocześnie, że nic już nie jest w porządku. Nitka snuła się i snuła, naprężając się coraz bardziej.

Zanurzyliśmy się w chmury. W powietrzu brzmiał przenikliwy dźwięk, rozbrzmiewał gdzieś nad naszymi głowami, jakby pochodził od zupełnie innej maszyny. Potem samolot spadł płasko na brzuch na bagnistą łąkę. Poczułem to uderzenie we wszystkich kościach. Leisha, którą tym razem rzuciło na mnie, szepnęła coś bardzo cicho, coś, co brzmiało chyba jak: „tatusiu”.

W tej samej chwili, w której samolot uderzył o ziemię, otwarły się oba jego boki. Ale to nie mogło być w tej samej chwili — doszedłem później do wniosku — bo aparatura ratunkowa nie działa w ten sposób. Ale wtedy wydawało mi się, że nie minęła sekunda, a boki otwarły się i puściły pasy bezpieczeństwa, uwalniając pasażerów. Leisha wytaszczyła mnie z samolotu w momencie, kiedy poczułem kwaśny odór dymu.

Upadłem na brzuch w płytką wodę, która pokrywała podmokłą łąkę. Leisha z chlupotem opadła na kolana tuż przy mnie. Uniosłem się na łokciach i popełznąłem naprzód, wlokąc ramionami swe bezużyteczne nogi przez błoto, byle dalej od samolotu.

Leisha podniosła się chwiejnie na nogi i próbowała dźwignąć mnie z ziemi.

— Nie, uciekaj! — wrzasnąłem.

— Bez ciebie? Mowy nie ma!

Czułem za nami samolot jak bombę.

— Prędzej dam sobie radę sam! — wrzasnąłem.

Nie przestawała mnie wlec, choć byłem dla niej o wiele za ciężki. Dym gęstniał. Nie słyszałem, żeby pilot się wydostał — może był ranny? Lewa dłoń pośliznęła się w szlamie i upadłem na twarz. Gorączkowo usiłowałem znów podnieść się na ramionach i pełznąć do przodu.

— Uciekaj! — wrzasnąłem znów na Leishę, a ona znów nie posłuchała.

To na nic, to na nic. Nie była dość silna, żeby mnie unieść, a samolot zaraz wybuchnie.

Nić się przerwała. Kratownica w mojej głowie, tak jak w Seattle, zniknęła.

Ktoś biegł w naszą stronę od samolotu. Pilot? Pchnął Leishę, a ona upadła na mnie. Twarz znów zanurzyła mi się w błocie i wtedy usłyszałem ciche pyknięcie. Kiedy otarłem z błota oczy, zobaczyłem, że powietrze wokół naszej trójki połyskuje lekko. Pole siłowe. Energia Y. Czy jest dość mocne? Czy wytrzyma…

Samolot eksplodował w oślepiającym rozbłysku światła, ciepła i kolorów.

Przygnieciony Leishą, opadłem z powrotem w błoto. Świat zafalował. Mały wodny wąż, przerażony tym najściem na jego bagna, śmignął przed siebie i ugryzł mnie w policzek. Wężyk wystrzelił jak cienka nitka, potem jego obraz zamazał się w zbliżeniu, a potem cały świat pociemniał jak jego maleńkie skrzela i już nie wiem, czy nitka wytrzymała czy nie.


* * *

To był agent ANSG. Kiedy przyszedłem do siebie, trzech ich stało nade mną w kółku, tak jak krąg lekarzy nad moim łóżkiem parę dziesiątków lat temu, kiedy stałem się kaleką. Leżałem na plecach na skrawku prawie suchej, gąbczastej ziemi, na brzegu płytkiego bajorka. Nieco dalej siedziała Leisha, oparta plecami o drzewo, z głową złożoną na kolanach. Po drugiej stronie mokradeł w kłębach dymu płonął samolot Kevina Bakera.

— Leisho? — wychrypiałem.

Mój głos był tak samo obcy jak wszystko dookoła. Tylko że tu wcale nie powinno być obco. Poznawałem przecież to ciężkie, stęchłe powietrze, jęk owadów, pieniste bajora, woskowobiałe orchidee i szare brody hiszpańskiego mchu. Wychowałem się w północnej Luizjanie. A to była — musiała być — Georgia, ale przecież większość tych podmokłych krain wygląda tak samo. To tylko ja stałem się tutaj obcy.

— Pani Camden nic nie będzie — odpowiedział jeden z agentów. — To zwykły wstrząs mózgu. Pomoc jest już w drodze. Jesteśmy z ANSG, panie Arlen. Proszę się nie ruszać, ma pan złamaną nogę.

Znowu. Ale tym razem nie czułem bólu. Nie było już włókien nerwowych, które mogłyby rejestrować ból. Uniosłem lekko podbródek, czując, jak od tego napinają się mięśnie wokół żołądka. Moja lewa noga leżała nienaturalnie wykręcona. Opuściłem brodę.

Kształty, które prześlizgiwały się teraz w mojej głowie, z wierzchu były szare i ledwo rozróżnialne, a w środku najeżone. Tym razem miały też głos. „Czy ty nic nigdy nie możesz zrobić jak należy, chłopcze? Kim ty myślisz, że jesteś — jakimś cholernym Wołem?”

— Wąż ugryzł mnie w policzek — poskarżyłem się głośno jak mały chłopiec.

Drugi mężczyzna pochylił się, żeby zerknąć na moją twarz. Była cała oblepiona błotem. Mężczyzna powiedział dość łagodnie:

— Lekarka jest już w drodze. Nie będziemy pana ruszać, dopóki tu nie przyleci. Proszę leżeć spokojnie i o niczym nie myśleć.

Nie myśl. Nie śnij. Ale ja jestem Śniący na jawie. Jestem i już. Muszę być.

Za plecami usłyszałem ochrypły głos Leishy:

— Czy jesteśmy aresztowani? Pod jakim zarzutem?

— Nie, oczywiście, że nie, pani Camden. Jesteśmy szczęśliwi, że mogliśmy przyjść pani z pomocą — odpowiedział ten, który oglądał mój policzek.

Pozostali dwaj stali z kamiennymi twarzami, ale dostrzegłem, że jeden z nich mrugnął. Mrugnięciem też można okazać pogardę. Leisha i ja zadawaliśmy się i zapewne także współdziałaliśmy z Huevos Verdes. Z tymi, co manipulują genami, chcą zniszczyć ludzki genotyp.

Przy kratownicy w mojej głowie pojawiła się Carmela Clemente-Rice — czysty, chłodny, leciutko drżący kształt.

— Panowie są z Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych — rzuciła Leisha. I nie było to pytanie. Ale jak każdy prawnik, czekała na odpowiedź.

— Tak, proszę pani. Agent Thackeray.

— Pan Arlen i ja jesteśmy panom wdzięczni za pomoc. Ale jakim prawem…

Nigdy już nie dowiedziałem się, o jaki punkt prawny chodziło wtedy Leishy.

Spomiędzy drzew, splątanych winorośli, spod samej błotnistej ziemi wyskoczyli nagle jacyś mężczyźni w łachmanach. W jednej sekundzie nie było tam nikogo, w następnej już byli oni — tak to właśnie wyglądało. Darli się i wrzeszczeli radośnie. Agent Thackeray i jego dwaj zastępcy nie zdążyli nawet wyciągnąć broni. Leżąc na plecach, widziałem tych obszarpańców w skróconej perspektywie, kiedy podnosili pistolety i strzelali — choć to przecież niemożliwe — jak do tarcz strzelniczych. Thackeray i jego agenci osunęli się w drgawkach na ziemię. Usłyszałem, jak ktoś mówi:

— Do diabła! Tak! Ona to też abominacja, toż to sama Leisha Camden! — a potem padły kolejne strzały.

Po pierwszym Leisha krzyknęła.

Szarpnąłem głową w jej stronę.

Nadal siedziała pod drzewem, ale teraz jej postać pochyliła się do przodu, jakby na chwilę zasnęła. Na czole miała dwa czerwone punkty, jeden nad drugim, a ten wyższy plamił teraz jasny kosmyk włosów, który jakimś cudem uniknął błota. Słyszałem długi, bolesny jęk i pomyślałem, że jednak żyje! — myśl jak rozpaczliwa, jaśniejąca bańka — aż nagle zdałem sobie sprawę, że to ja sam tak jęczę.

Ktoś pochylił się teraz nade mną. Jego oddech owiał mi twarz zapachem mięty i tytoniu.

— Nie obawiaj się pan niczego, panie Arlen. My wiemy, że pan nie jesteś abominacją przeciwną naturze. Czuj się pan z nami bezpieczny jak we własnym domu.

— Jimmy — odezwał się ostry kobiecy głos. — Już tu są!

— No, Abigail, przecież jesteście gotowi, żeby ich powitać, nie? — odpowiedział jej Jimmy pełnym rozsądku tonem.

Podczołgałem się do Leishy. Nie żyła.

Leisha nie żyje.

Nad naszymi głowami słychać było buczenie samolotu. Ekipa medyczna. Mogliby pomóc Leishy. Ale przecież ona nie żyje. No, ale przecież jest Bezsenną. Bezsenni nie umierają. Żyją i żyją — Kevin Baker ma już sto dziesięć lat. Leisha przecież nie może nie żyć…

Kobieta nazwana Abigail zeszła ze wzgórka. Miała na sobie długie buty rybackie, wystrzępione spodnie i koszulę, a na ramieniu niosła ręczną wyrzutnię rakiet — starą, lecz lśniącą od troskliwego pucowania. Samolot ekipy medycznej zwijał właśnie skrzydła, by wylądować na poduszkach grawitacyjnych. Abigail wycelowała, strzeliła i zamieniła go w drugą pochodnię wśród mokradeł.

— Dobra — oznajmił radośnie Jimmy. — Już po wszystkim. Chodźcie wszyscy, zwiewajmy stąd, niedługo będzie ich tu pełno. Panie Arlen, przykro mi mówić, ale ta jazda mocno da się panu we znaki.

— Nie! Nie mogę tak zostawić Leishy!

— Ależ może pan — odparł Jimmy. — Przecież bardziej już nie umrze. A pan i tak nie należy do takich jak ona. Teraz jest pan z Jamesem Francisem Marionem Hubbleyem. Campbell! Gdzie się podziewasz? Będziesz go niósł.

— Nie! Leisho! Leisho!

— Miejże trochę godności, synu. Nie jesteś dzieckiem, żebyś płakał jak za matką.

Jakiś ogromny mężczyzna — dobre siedem stóp wzrostu — podniósł mnie z ziemi i zarzucił sobie na plecy. Noga nie bolała, ale kiedy tylko nasze ciała uderzyły o siebie, wzdłuż grzbietu aż do samej szyi przebiegł mnie żywy ogień. Wrzasnąłem z bólu. Ogień wypełnił mi głowę i wtedy właśnie po raz ostatni widziałem Leishę Camden, opartą wdzięcznie o pień drzewa, otoczoną płomieniami moich myśli; wyglądała tak, jakby tylko co spokojnie zasnęła.


* * *

Ocknąłem się w małym, pozbawionym okien pokoju o bardzo gładkich ścianach. Aż za bardzo — w tej nieskazitelnej gładkości, w tym idealnym pionie nie było ani jednej skazy. Ale jakoś nie od razu to do mnie dotarło. Głowę wypełniał mi smutek, tryskający fontannami, gejzerami i strugami lawy w kolorze tamtych dwóch punktów na czole Leishy.

Ona naprawdę nie żyje. Naprawdę.

Zamknąłem oczy. Gorąca lawa nie zniknęła. Waliłem pięściami w podłogę i przeklinałem swe bezużyteczne ciało. Gdybym mógł wtedy się przesunąć, wejść między nią a strzelających obdartusów…

Nie potrafiłem powstrzymać łez i czułem się tym zażenowany. Lawa zalała już zwiniętą kratownicę w mojej głowie, pochłonęła ją, a teraz pochłaniała mnie samego. Leisho…

— No, no, dajże spokój, synu. Zachowaj trochę godności. Żadna kobieta spłodzona przez mężczyznę nie jest warta takiego żalu.

Głos brzmiał dobrotliwie. Otwarłem oczy i miejsce rozpalonej lawy zajęła nienawiść. Ucieszyło mnie to. Nienawiść ma lepszy kształt: ścisły, ostry i chłodny. Ten kształt mnie nie pochłonie. Patrzyłem na pochyloną nade mną pełną życzliwego zainteresowania twarz Jamesa Francisa Mariona Hubbleya, pozwalając prześlizgiwać się przez myśli tym chłodnym kształtom — i wiedziałem już, że muszę żyć, muszę być czujny i muszę nad sobą panować, bo inaczej nie zdołam go zabić. Bo musiałem go zabić. Nawet jeśli jego twarz miałaby być ostatnią ludzką twarzą, jaką zobaczę.

— To już lepiej — rzucił Hubbley i usiadł na pniaku; z rękami złożonymi na kolanach, kiwał zachęcająco głową.

To był prawdziwy pniak. Rysunek ścian nagle wyostrzył mi się w oczach i poznałem, w jakim znajduję się miejscu. Takie same widziałam wtedy, z Carmelą Clemente-Rice. No i na Huevos Verdes.

To był podziemny bunkier, wykopany w ziemi przez maleńkie precyzyjne urządzenia nanotechniczne i obudowany warstwą stopu przez inne maleńkie i precyzyjne maszyny. Wyżeranie ziemi i kładzenie cieniutkich warstw stopu to nic szczególnie trudnego, powiedziała mi kiedyś Miri. Każdy w miarę kompetentny nanonaukowiec potrafi skonstruować odpowiednie maszynki. Różne przedsiębiorstwa stale się tym zajmowały, przeważnie nie oglądając się na uregulowania prawne. Tylko nanotechnika wykorzystująca reproduktywną bazę organiczną była naprawdę trudna. Innymi słowy: wykopać dziurę potrafi każdy, ale zbudować wyspę potrafili tylko ci z Huevos Verdes.

Tyle że Hubbley wcale nie wyglądał na naukowca. Teraz pochylił się do przodu i uśmiechnął do mnie. Miał przegniłe zęby. Po obu stronach długiej i kościstej twarzy z opaloną na brąz skórą i bladobłękitnymi oczyma zwisały kosmyki siwiejących włosów. Szyję zniekształcała mu dziwaczna narośl z prawej strony. Mógł równie dobrze mieć czterdzieści, jak i sześćdziesiąt lat. Nosił postrzępione ubranie z prawdziwego materiału, nie plastsyntetyczny kombinezon; buty, wysokie i nie znoszone, z całą pewnością pochodziły jednak z jakiegoś magazynu. Dla mnie był typowym przedstawicielem zapadłego Południa.

Prowadzone przez Woły składy nadzorcy okręgowego Tego czy kafeterie kongresmana Tamtego prawie wszędzie skutecznie wyrolowały resztki niezależnej inicjatywy. Amatorzy mogli dostać wszystko za darmo, więc po co płacić? Jednak na rolniczych terenach Południa, a czasem nawet na Zachodzie, nadal trafiały się rozmaite dychawiczne interesiki — zarośnięte chwastami motele, kurze fermy albo burdele — które co prawda biednieją z dnia na dzień, ale nie poddają się, bo przecież, cholera jasna, ten cały rząd nie będzie nam tu dyktował, jak mamy żyć. Przywykli do biedy. To lepsze niż być własnością Wołów. Parali się rzemiosłem, hodowlą kur, uprawą fasoli, świadczyli proste usługi. Z pogardą odrzucali plastikowe kombinezony, medjednostki i szkolne programy komputerowe. A wszędzie tam, gdzie istniał ten żałosny biznes, istnieli też przestępcy tacy jak Hubbley. Kradzieże także były skierowane przeciwko rządowi, a zatem również były powodem do chwały.

Chłopcy Hubbleya rabowali składy, bloki mieszkalne, grawpociągi. Pewnie też polowali na mokradłach, łowili ryby, a może nawet uprawiali trochę tego czy owego. Zawsze znajdzie się jakiś zaciszny kąt. Och, znałem dobrze Jimmy’ego Hubbleya. Znam go przez całe swoje życie, jeszcze z czasów, zanim wzięła mnie do siebie Leisha. Mój własny tatko był takim Jimmym Hubbleyem, któremu zabrakło odwagi, żeby ostatecznie zerwać z systemem, więc tylko przeklinał go aż do dnia, w którym darmowa rządowa whisky — nawet nie samogon — w końcu go zabiła.

A ten tutaj zabił Leishę Camden.

Kształty nienawiści mają w sobie potężny ładunek energii — jak noże fabrycznych robotów.

— To nielegalne laboratorium do genomodyfikacji — powiedziałem. Twarz Hubbleya rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

— Zgadza się! Bystrzak z ciebie, chłopcze. Tylko że teraz to jest nasza malutka baza, z której wyskakujemy po zapasy i gdzie Abigail może zadbać o swój sprzęt. A genetyczni abominatorzy nie mają już z niego pożytku. Jesteś pan teraz gościem w Przyczółku Wolności imienia Francisa Mariona, panie Arlen. I niech mi będzie wolno powiedzieć, że wielki to dla nas zaszczyt. Widzieliśmy wszystkie pańskie koncerty. Porządny z pana Amator. Życie między Wołami i Bezsennymi wcale pana nie zepsuło. Ale tak to się zwykle dzieje, kiedy w grę wchodzi dobra krew, prawda?

Coś tu było nie tak. Główkowałem przez chwilę i znalazłem. Nie mówił jak Amator — Miri kiedyś dokładnie mi wyjaśniła, na czym to polega — ale nie mówił też jak Wół. Słyszałem już kiedyś taką mowę, tylko nie mogłem sobie przypomnieć gdzie. Żeby podtrzymać jego słowotok, zapytałem:

— Przyczółek Wolności imienia Francisa Mariona? A kto to był Francis Marion?

Hubbley spojrzał na mnie z ukosa i potarł narośl na szyi.

— Nigdy nie słyszałeś pan o Francisie Marionie, panie Arlen? Taki wykształcony człowiek? To był bohater, może nawet jeden z największych, jacy kiedykolwiek żyli w tym kraju. Naprawdę nigdyś pan o nim nie słyszał?

Potrząsnąłem głową. Nie zabolało, a więc byłem na lekach przeciwbólowych. Musieli sprowadzić do mnie lekarza albo przynajmniej medjednostkę.

— No no, nie chcemy przecież psuć panu samopoczucia — rzucił gorliwie Hubbley. — Jesteś pan naszym gościem, a nie wypada gościa zawstydzać jego własną ignorancją. Szczególnie jeśli nie z jego winy zaistniała. To ten ich system edukacji, wyłącznie on ponosi tu winę. Wy-łącz-nie. Zatem nie zamartwiaj się pan ignorancją, co nie z twojej zaistniała winy.

Ten człowiek zabił Leishę. Zabił agentów ANSG. Porwał mnie i więzi. No i siedzi teraz przede mną, przejęty, bo mogę zamartwiać się, że nie wiem, kim był Francis Marion.

Po raz pierwszy zaświtało mi w głowie, że mam do czynienia z wariatem.

— Francis Marion to wielki bohater amerykańskiej rewolucji, synu. Przez wrogów zwany Lisem z Mokradeł. Ukrywał się wśród bagien Południowej Karoliny i Georgii i spadał na Brytyjczyków jak jastrząb właśnie wtedy, gdy najmniej się go spodziewali, a potem znów znikał wśród bagnisk. Nigdy nie zdołali go złapać. Walczył o wolność i sprawiedliwość, a korzystał przy tym z pomocy samej natury. Natura była z nim, nie przeciw niemu.

Wiedziałem już, co to za mowa.

Kiedyś oboje z Leishą spędziliśmy całą noc na oglądaniu bardzo starych filmów o ruchu obrony praw obywatelskich. Nie praw obywatelskich dla Bezsennych, ale jeszcze wcześniej — może i sto lat? Chyba to było o czarnych albo kobietach. A może o Azjatach? Nigdy nie byłem zbyt dobry z historii. Musiałem akurat przygotować wypracowanie do jednej ze szkół, przez które Leisha uparcie usiłowała mnie przepchnąć. Nie pamiętam już nic z historii, ale pamiętam, że Leisha szukała wtedy starych filmów zaadaptowanych na przyzwoity sprzęt, bo uważała, że nie przeczytam zadanych książek. Miała oczywiście rację, a ja miałem jej to za złe. Ale filmy mi się spodobały. Siedziałem w swoim wózku — zadowolony, bo była już trzecia w nocy, a ja nie byłem śpiący, dotrzymywałem kroku Leishy. Wtedy miałem szesnaście lat — ciągle jeszcze wydawało mi się, że mogę dotrzymać jej kroku.

Przez całą noc oglądaliśmy szeryfów rozbijających się dziwacznymi wozami i wysadzających punkty z imiennymi spisami wyborców — wtedy spisy przygotowywali ludzie, nie komputery. Oglądaliśmy stare kobiety, które musiały siadać w tylnej części autobusów. Czarnych Amatorów, którym odmawiano obsługi w kafeteriach, mimo że mieli chipy żywnościowe. Wszyscy mówili podobnie jak James Francis Marion Hubbley. Albo raczej to on chciał mówić tak jak oni. To była próba reaktywowania historii — tak daleko, jak dało się sięgnąć za pomocą elektroniki. A może chciał nawet mówić tak, jak za czasów amerykańskiej wojny o niepodległość. Może lepiej się na tym znał. W każdym razie to jego dziwaczne mówienie było zabiegiem celowym i nawet starannie opracowanym.

Był artystą.

— Marion był słabowity — ciągnął Hubbley — niezbyt wykształcony, a i choleryk, często wpadał w zły nastrój. Coś złego działo się z jego kolanami od samego dnia jego narodzin. Brytyjczycy spalili mu plantację, a jego właśni ludzie opuszczali go za każdym razem, kiedy tylko poczuli tęsknotę za rodziną, jego zwierzchnik zaś, generał major Nathanael Greene, także zbytnio za nim nie przepadał. Wszystko to nie powstrzymało Francisa Mariona ani na jedną chwilę. Spełnił swój obowiązek wobec kraju tak, jak go najlepiej pojmował, nie bacząc na piekło dookoła.

— A jak pan sobie wyobraża swój obowiązek wobec kraju? — spytałem, z wysiłkiem cedząc słowa.

Oczy Hubbleya rozjarzyły się radością.

— Mówiłem, bystrzak z ciebie, chłopcze. W lot wszystko pojąłeś. Spełniamy ten sam obowiązek, co Lis z Mokradeł: walczymy z obcym najeźdźcą.

— Tylko że teraz obcy najeźdźcy to wszyscy po genomodyfikacji.

— Chwytasz pan w lot, panie Arlen. Amatorzy to sól tej ziemi, tak samo jak armia Mariona. Tamci mieli dość woli, by decydować o tym, jaki chcą mieć kraj, i my też mamy. Mamy wolę i mamy ideę; wiemy, jak powinien wyglądać wspaniały naród, mimo że teraz wygląda zupełnie inaczej. My. Amatorzy Życia. A jeśli pan mi nie wierzysz — do diabła, tylko przyjrzyj się, co Woły zrobiły z tego pięknego kraju. Długi zagraniczne, alianse, które wysysają z nas ostatnie soki, infrastruktura, która rozpada się na naszych oczach, technika, której używa się do podłych celów. Tak jak w swoim czasie Brytyjczycy używali swoich dział i strzelb.

Poczułem w biodrze odległy jeszcze, pulsujący ból. Środki przeciwbólowe nie były dostatecznie mocne. Wszystko to już kiedyś słyszałem. To nic innego jak nienawiść, skierowana przeciw nauce, przebrana w maskę patriotyzmu. W końcu dostali Leishę w swoje ręce, ci nienawistnicy. Nie mogłem patrzeć na Hubbleya, odwróciłem więc głowę.

— Jasne — mówił — że nie sposób powstrzymać inżynierii genetycznej. I nikt nie powinien jej powstrzymywać. My w każdym razie na pewno jej nie powstrzymujemy, inaczej nie wypuścilibyśmy przecież tego dysymilatora duragemowego.

Powoli odwróciłem głowę i wpatrzyłem się w jego twarz. A on uśmiechnął się szeroko. W ogorzałej twarzy błyszczały bladobłękitne oczy.

— Nie patrz tak na mnie, chłopcze. Przecież nie mam na myśli siebie, Jimmy’ego Hubbleya. Ani nawet mojej brygady. Ale chyba nie sądzisz pan, że ten dysymilator wydostał się na wolność przez przypadek, co?

Dopiero teraz zobaczyłem naprawdę nanotechniczną nieskazitelność ścian.

— Jest nas wielu — mówił dalej Hubbley, poważniejąc. — Do rewolucji potrzeba wielu ludzi. Mamy wolę, by decydować, w jakim kraju pragniemy żyć, i mamy potrzebną ideę. I technikę.

— Jaką technikę? — wystękałem.

— Całą. No, może jeszcze nie całą. Ale większość. Nieorganiczną nano, niskopoziomową nieorganiczną nano.

— Ten duragemowy dysymilator… W jaki sposób…

— Wszystko w swoim czasie. Na dziś wystarczy, jeśli pan wiesz, że to my. W taki właśnie sposób obalimy uzurpatorski rząd, tak samo jak wojna o niepodległość obaliła rządy Brytyjczyków. Przejęliśmy technikę tak, jak Marion przejął działa — wprost od wroga. W 1781, nad Santee River…

— Zabił pan agentów ANSG…

— Byli genomodyfikowani. Abominacja przeciwna naturze. Do diabła, korzystać z nanotechniki, żeby walczyć w słusznej sprawie, to tak samo, jak korzystać z dział wroga w czasach generała Mariona. Ale używać jej na ludziach to już zupełnie inna wojna, synu. To nie w porządku. Ludzie to nie przedmioty i nie powinni być traktowani jak rzeczy. Nie wolno im nic wymieniać, usprawniać i przemieszczać. To nie pojazdy ani fabryki, ani roboty. Woły już zbyt długo traktują ludzi tej ziemi jak przedmioty. Nas, Amatorów.

— Ale nie może pan zakładać, że jeśli dopuści pan inżynierię genetyczną na mikroorganizmach, to nie znajdzie się ktoś, kto zechce zastosować ją na ludziach. Jeśli dopuści pan jedno…

— Do diabła, nie! — Hubbley podniósł się i wyprostował nogi. — To zupełnie nie to samo. W porządku jest zabijać zarazki, tak? A nawet zabijać zwierzęta, żeby je zjeść? Ale nie jest w porządku zabijać ludzi. W naszych prawach o zabijaniu mamy dokładne rozróżnienie, prawda? Kto, u diabła, sądzi, że nie możemy zrobić takiego rozróżnienia w prawach o genomodyfikacji?

— Nie ukryjecie się przed ANSG! — zawołałem.

Hubbley patrzył na mnie łagodnie wilgotnymi błękitnymi oczyma.

— Huevos Verdes jakoś się to udaje, prawda?

— To co innego. To są Superbezsenni…

— Ale też nie bogowie. Ani nawet aniołowie. — Hubbley rozprostował plecy. — Faktem jest, panie Arlen, że od bitych pięciu lat ukrywamy się przed ANSG. No, może już nie wszyscy. Wróg zabił nam kilku dobrych żołnierzy. Ale i po ich stronie są straty. No i wciąż tu jesteśmy. A duragemowy dysymilator jest na zewnątrz, żeby przyśpieszyć wynik naszej wojny.

— Nie ukryjecie się przed Huevos Verdes!

— No, tu już by było trudniej. Podejrzewam jednak, że wcale nie musimy. Myślę, że na Huevos Verdes wiedzą o nas o wiele więcej niż w ANSG. Brzmi rozsądnie, prawda?

Miranda nic mi nie mówiła. Ani Jonathan, ani Christy, ani Nikos. Mnie nikt nic nie powiedział.

— Do tej pory nie byliśmy dość silni, żeby zająć się tymi z Huevos Verdes, zatem dobrze się stało, że trochę nas jakby zlekceważyli. Ale teraz wszystko się zmieniło. Teraz nawet oni nic nie poradzą na to, że rząd przestaje panować nad sytuacją, bo teraz nie da się już powstrzymać duragemowego dysymilatora.

— Ale…

— Tymczasem dość o tym — oznajmił Hubbley przyjaźnie. — Teraz musimy ruszać dalej. Śmierć tamtych agentów wywoła tutaj prawdziwe piekło. Towarzystwo jest już prawie gotowe do drogi, a pan udajesz się z nami. Ale proszę się nie obawiać, panie Arlen, będziemy mieli dość czasu na rozmowy — pan i ja. Wiem, że to wszystko to dla pana nowość, bo odebrałeś pan zupełnie fałszywe wykształcenie. No i przebywałeś pan dużo w towarzystwie Bezsennych, którzy już nawet nie przypominają ludzi. Ale wkrótce sam się pan przekonasz. I nic pan na to nie poradzisz, bo prawdziwa wojna zacznie się lada dzień. A jesteśmy to panu winni. Naprawdę bardzo nam pan pomógł.

Byłem w stanie tylko się na niego gapić. Do krawędzi mego umysłu zbliżał się przyprawiający o mdłości zalew kształtów — wysoko wzniesiona fala, gotowa mnie pogrążyć, pochłonąć jak bagno.

— Pomogłem?!

— No tak, to przecież oczywiste — potwierdził Hubbley tonem szczerego zdumienia. — Jeszcze pan nie odgadłeś? Po ostatnim pańskim koncercie, po „Wojowniku”, ludzie wychodzili z poczuciem większej niezależności, gotowi walczyć o wolę i ideę. To pan tego dokonałeś, panie Arlen. Pewnie wcale nie było to pańskim zamiarem, ale tak to właśnie się odbyło. Od kiedy dajesz pan koncerty z „Wojownikiem”, rekrutacja podskoczyła nam o trzysta procent.

Zaniemówiłem. Otworzyły się jakieś drzwi i zawisł nade mną Campbell.

— Dwa miesiące temu przyłączyła się do nas nawet komórka genetyków — mówił dalej Hubbley — na ochotnika, bez żadnych tortur, nic. Odmieniasz świat, synu. No, teraz musimy stąd ruszać. Poniesie pana Campbell. Jeśli biodro zacznie boleć, niech pan bez wahania wrzeszczy. Mamy tu więcej środków przeciwbólowych, a tam, dokąd się udajemy, jest i doktor. Z całą pewnością nie chcemy przysparzać panu cierpień, panie Arlen, po tym wszystkim, coś pan dla nas zrobił. Od początku byłeś pan po właściwej stronie. Tylko że niektórzy ludzie później się o tym przekonują niż reszta. Nieś go ostrożnie, Campbell… O, tak. Ruszamy.


* * *

Campbell niósł mnie przez bagna jakieś dwie godziny, o ile mogłem się zorientować. Nie mam co do tego pewności, bo co jakiś czas traciłem przytomność. Przerzucił mnie sobie przez plecy jak worek soi, ale widziałem, że stara się być delikatny. Tylko że to niewiele pomogło.

Szliśmy gęsiego, około dziesięciu osób, pod wodzą Jimmy’ego Hubbleya. Czasami sunęliśmy wąskimi paskami na pół stałego lądu, mając po obu stronach błotniste bajorka, podobne do tych lotnych piasków, które kiedyś na moich oczach — dziecka wtedy — połknęły człowieka w niecałe trzy minuty. Kiedy indziej znów brnęliśmy z chlupotem przez płytką wodę, pełną węży i żółwi błotnych. Wszyscy w grupie mieli na nogach długie buty rybackie. Trzymali się blisko splątanych winorośli, pod zwisającym z drzew szarym mchem. Byłoby to, rzecz jasna, bez znaczenia, gdyby ANSG przywiozła tu robota tropiciela, który wyszukuje feromony dziesięć razy lepiej niż najlepszy ogar i nie tylko idzie śladem, ale jeszcze analizuje jego skład. Spodziewałem się, że nadziejemy się na nich za jakieś dwie godziny.

Potem zauważyłem, że jako ostatnia idzie kobieta, która zdmuchnęła samolot ratunkowy z wyrzutni rakiet, Abigail. Teraz niosła szarą maszynę, przypominającą metalowy łuk. Trzymała ją nad głową, równolegle do ziemi. Wiedziałem, co to jest — feromonowy zacieracz Harrisona. Wypuszczał wiązkę molekuł, które opadały na wszelkie ślady istot ludzkich i natychmiast je neutralizowały. To ściśle tajne urządzenie o przeznaczeniu militarnym, a wiedziałem o jego istnieniu tylko dzięki Huevos Verdes. Nie miał prawa znajdować się w posiadaniu Przyczółka Wolności imienia Francisa Mariona. A jednak się znajdował.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że ruch Hubbleya to coś więcej niż garstka fanatyków.

Abigail była w ciąży. Kiedy trzymała ramiona nad głową, dostrzegłem pod materiałem kombinezonu nieduże wzniesienie brzucha — piąty miesiąc może. Idąc podśpiewywała sobie radosną, choć niemelodyjną pioseneczkę. Myślami była o mile stąd, wśród zupełnie innych krajobrazów.

Gałęzie drapały mnie po twarzy, kiedy wisiałem, bezsilny, na plecach Campbella. Węże grubości ludzkiego ramienia, spłoszone, wślizgiwały się do płytkich bajor. Obok nas znienacka dźwignęła się jakaś kłoda, wpełzła w czarną wodę i zniknęła, pozostawiając za sobą długi rząd syczących baniek. Aligator.

Przymknąłem oczy. Wilgotne powietrze pełne było woskowo-białego zapachu orchidei, wyrastających z popielatych pni drzew.

Owady — nieodstępna chmura — śpiewały i kłuły.

— No tak, jesteśmy na miejscu — odezwał się Jimmy Hubbley. — Panie Arlen, jakże minęła panu podróż?

Nie odpowiedziałem. Za każdym razem, kiedy na niego patrzyłem, moją głowę wypełniały zimne kształty nienawiści, nieustannie w ruchu, jak noże tnące. Leisha nie żyje. Jimmy Hubbley zabił Leishę Camden. Ona nie żyje. A jego ja zniszczę.

Nie przejął się brakiem odpowiedzi. Zatrzymaliśmy się pod ogromnym wawrzynem, obrośniętym girlandami szarego mchu. Tuż obok doczyły się inne drzewa. Stary, zwalony cyprys już prawie rozsypał się w próchno, poprzerastany gęsto wąsami figowca. W cienistym półmroku dostrzegłem zbiegającą po pnączu prążkowaną jaszczurkę. Po drugiej stronie wawrzynu zielenił się mech, równy i miękki jak trawniki w enklawie. Pachniało rozkładającymi się roślinami jak w dżungli.

— No, synu, następna część drogi może wyglądać trochę niepokojąco. Ale najważniejsze, żebyś pan pamiętał, że nie istnieje tu żadne poważne niebezpieczeństwo. No i weź pan głęboki oddech, zamknij usta i zatkaj sobie nos. I wiesz pan co? Ja pójdę przodem, żebyś pan czuł się pewniejszy. Zwykle Abby idzie pierwsza, ale tym razem pójdę ja. Przynajmniej po części z szacunku dla panny młodej.

Uśmiechnął się szelmowsko do Abigail, łyskając zepsutymi zębami. Odwzajemniła jego uśmiech i spuściła oczy, ale po minucie zdołałem uchwycić sekretne spojrzenie, które posłała innemu mężczyźnie. Jimmy Hubbley niczego nie spostrzegł. Wydał okrzyk partyzanta i wskoczył na spłacheć mchu.

Zatkało mnie — Jimmy zanurzył się po pas w czarnym, galaretowatym szlamie, który zalegał pod warstwą mchu. Jedyna nadzieja w tym, że pozostanie teraz zupełnie nieruchomy i pozwoli Campbellowi się wyciągnąć. Lecz on tylko zawadiacko pokręcił ramionami i chwycił się za nos. Przez jakieś dziesięć sekund pozostawał nieruchomy, a potem coś jakby wessało go nagle w błoto. Znikały kolejno jego pierś, ramiona, szyja, wreszcie głowa.

Serce waliło mi w piersiach jak oszalałe.

Następna była Abigail. Wrzuciła zacieracz feromonowy do plastsyntetycznego worka i szczelnie go zamknęła. Potem wskoczyła w mech i po chwili zniknęła.

— Ty, zatkaj sobie nos — odezwał się po raz pierwszy Campbell.

— Czekaj no. Czekaj! Ja…

— Zatkaj sobie nos, mówię.

I zrzucił mnie z pleców w tamten szlam.

Moja lewa strona wyła z bólu. Stopy uderzyły pierwsze, ale w nich nie mam czucia — już od lat. Dopiero kiedy zagłębiłem się po pas, poczułem wilgotny szlam, który oblepiał mnie jak fekalia, lodowaty w porównaniu z gorącym powietrzem. Cuchnął zgnilizną, śmiercią. Głowę zalały mi jakieś czarne kształty i zacząłem miotać się rozpaczliwie, mimo że w głębi ducha wiedziałem, że tylko absolutnie nieruchomy mam jakąś szansę na ratunek, tylko absolutnie nieruchomy… Leisho…

Ktoś zachichotał.

A potem coś chwyciło mnie od dołu, coś bezcielesnego, lecz potężnego jak wiatr. Wessało mnie. Szlam podniósł się na wysokość ramion, potem ust. Zalał mi oczy, wypełniając realny świat tymi samymi fekalnymi kształtami, jakie miałem w głowie. W końcu zanurzyłem się całkowicie.

I kiedy gotowy byłem na śmierć, purpurowa kratownica zniknęła po raz trzeci.

A potem znalazłem się na podłodze w jakimś podziemnym pomieszczeniu, a moje oblepione szlamem ciało chwyciły i wlokły dokądś czyjeś dłonie w rękawiczkach. Ból rozdzierał mój lewy bok. Ktoś otarł mi twarz. Te same ręce odarły mnie z odzienia i wrzuciły nagiego pod sonarny prysznic, gdzie błoto odpadło z moich włosów i skóry w suchych, łuszczących się płatkach, które następnie wessał worek próżniowy w podłodze. Ktoś z rozmachem przylepił mi na krzyżu leczniczy plaster i ból natychmiast ustał.

— Możesz pan wziąć i prawdziwy prysznic, jeśli masz pan chęć — odezwał się uprzejmie Jimmy Hubbley. — Niektórzy tego potrzebują. Albo tak im się wydaje.

Stał przede mną, odziany w czysty kombinezon, wcale nie podarty, i nie różnił się niczym od każdego innego Amatora.

Spod wodnego prysznica wyszła Abigail, niewinnie naga; suszyła włosy. Jej zaokrąglony ciążą brzuch chybotał się lekko na boki. Zadzwonił dzwonek — wysoki, przyjemny dźwięk — i na platformie wylądował Campbell, kilka stóp pod niskim okapem. Dwóch mężczyzn natychmiast ściągnęło go w dół, sprawnie wycierając oczy i nos. Campbell wstał, oblepiony dokładnie połyskliwym błotem, i wtoczył się ociężale pod sonarny prysznic.

— Zdejmijcie już te rękawiczki, chłopcy, i pomóżcie panu Arlenowi. Joncey, musisz niestety oderwać na chwilę oczy od swojej ślicznej narzeczonej.

Jeden z mężczyzn lekko poczerwieniał. Hubbley najwyraźniej sądził, że to śmieszne, bo zarechotał rubasznie, ale ja poczułem w głowie kształty gniewu Jonceya. Sam Joncey nie odezwał się. Abigail spokojnie wycierała włosy, jej twarz pozostała nieprzenikniona. Joncey z tym drugim chwycili mnie pod pachy, wynieśli spod prysznica i położyli na środku pomieszczenia. Joncey wręczył mi czysty kombinezon.

— Który numer butów pan nosi? — spytał.

Był młodszy od Abigail, miał czarne włosy, niebieskie oczy i był przystojny w ten szorstki sposób, który nie ma nic wspólnego z inżynierią genetyczną.

— Chciałbym dostać swoje własne buty — odparłem; były ze skóry, włoskie. Dostałem je od Leishy. — Proszę je włożyć pod sonarny prysznic.

— Niech pan lepiej nosi tu nasze buty. Który numer?

— Dziesięć i pół.

Wyszedł. Ubrałem się. Kratownica na powrót znalazła się w mojej głowie, zwinięta ciasno jak jeden z egzotycznych kwiatów Leishy.

Ona naprawdę nie żyje.

Wrócił Joncey z parą butów i wózkiem inwalidzkim. Wózek nawet nie był napędzany — zwykły fotel i kółka, które najwyraźniej obracało się rękami.

— To antyk — odezwał się Hubbley. — Przykro mi, panie Arlen, tylko to mogliśmy panu zapewnić w tak krótkim czasie. Ale niech pan da nam trochę czasu, a sam pan zobaczy.

Rozpromienił się cały i wyraźnie oczekiwał z mojej strony jakichś wyrazów zaskoczenia, iż jego podziemny bunkier jest na tyle dobrze zaopatrzony, że nawet nieoczekiwany kaleki więzień znajdzie tam dla siebie wózek inwalidzki. Nie zareagowałem. Przez jego twarz przemknął nikły cień rozczarowania.

Pragnął być podziwiany — James Francis Marion Hubbley — a nawet nie wiedział, że przynajmniej dwoje z jego orszaku, Abigail i Joncey, już czuje do niego niechęć i żal. Ciekawe, jak wielką? Tego muszę się dowiedzieć.

Joncey i ten drugi posadzili mnie na wózku. Wciągnąłem na nogi te ich buty. Przyodziany, usadzony wygodnie, poczułem się mniej bezsilny. Leisha nie żyje. Nie odpuszczę draniom, którzy ją zabili.

Uważnie obejrzałem pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy. Było tak niskie, że Campbell musiał się pochylać. Stąd rozchodziły się promieniście korytarze w pięciu kierunkach. Ściany były nanotechnicznie gładkie. Wiedziałem od Mirandy, że najsłabszym punktem chronionych bunkrów jest zawsze wejście. To właśnie najłatwiej wykryć agentom ANSG. Laboratorium w East Oleancie miało wejście zabezpieczone bardzo skomplikowaną tarczą ochronną, stworzoną przez Terry’ego Mwakambe. ANSG nie miała przy niej szans. Ale ci ludzie tutaj to nie Superbezsenni. Nie mogą mieć bardziej zaawansowanej techniki niż rząd. Wyglądało jednak na to, że przy konstruowaniu błotnego wejścia korzystano z technologii, o której rząd nie miał najmniejszego pojęcia; zaadaptował ją pewnie jakiś stuknięty naukowiec, który urodził się i wychował na podmokłych terenach. Było praktycznie nie do wykrycia.

Jak daleko ciągnie się ten system podziemnych korytarzy? Przy użyciu nanokopaczy budowa dodatkowych konstrukcji może trwać nawet i w tej chwili, niewykrywalna z powierzchni ziemi. Hubbley mówił przecież, że jego „rewolucja” rozwija się od ponad pięciu już lat.

To ci ludzie wypuścili na wolność dysymilator duragemowy. A nikomu w ANSG nawet do głowy nie wpadło, że to mogło nie być Huevos Verdes.

A może ANSG świetnie o tym wie i umyślnie puściła do prasy przeciek, że to wina Superbezsennych? Lepiej przecież obarczyć winą Bezsennych, niż przyznać się do niemożności ujęcia bandy Amatorów, którzy mają po swojej stronie kilku renegatów lub zniewolonych nanonaukowców.

Nie miałem o tym pojęcia, ale jedno wiedziałem na pewno: jeśli ta wojna toczy się na tak wysokim poziomie technicznym, to w którymś z tych korytarzy muszą znajdować się terminale. Miri zmusiła mnie kiedyś, bym nauczył się na pamięć kodów nadrzędnych do wszystkich standardowych oprogramowań. A nawet jeśli tu nie mieli standardowych programów, nie było to jeszcze nieszczęście: Jonathan Markowitz męczył mnie swego czasu tak długo, aż zapamiętałem w końcu kilka sztuczek, które dawały dostęp do sieci Huevos Verdes. A Huevos Verdes nadzorowało wszystko. Znajdę jakiś sposób, żeby się do nich dostać. Potrzebuję tylko terminalu.

Ale jeśli Huevos Verdes nadzoruje wszystko, to czy Superbystrzy mogą nie wiedzieć o tej podziemnej organizacji?

Muszą wiedzieć. Przypomniałem sobie pochyloną nad wydrukami Mirandę: „Nie potrafimy zlokalizować epicentrum problemu duragemowego”. Ale Superbezsenni muszą przynajmniej mieć świadomość, że dysymilator został wypuszczony przez jakąś podziemną organizację o ogólnokrajowym zasięgu. Przy ich inteligencji coś takiego nie mogło im umknąć.

A Miranda nic mi nie powiedziała.

— Głodna jesteś? — zwrócił się Joncey do Abigail, ubranej już w zielony kombinezon, ale odpowiedział mu Hubbley:

— Do diabła, jeszcze jak. No, chłopcy, bierzmy się za to.

Pchał mój wózek osobiście. Przystałem na to, czując jednocześnie w głowie kształty twarde jak włókno węglowe. Ruszyliśmy tunelem po mojej lewej ręce, minęliśmy kilkoro zamkniętych drzwi. W końcu ja i Hubbley weszliśmy w jedne drzwi, a cała reszta w inne. W małym, białym pomieszczeniu znajdowały się drewniane, nie plastsyntetyczne, stół i krzesła. Na ścianie wisiał potężnych rozmiarów holograficzny portret ciemnookiego żołnierza z wielkim nosem i w antycznym mundurze.

— Generał brygadier Francis Marion we własnej osobie — oznajmił z satysfakcją Hubbley. — Zawsze jadam oddzielnie, panie Arlen. Dla utrzymania morale. Czy wiesz pan, panie Arlen, że generał Marion był fanatykiem czystości? To święta prawda. Fundował golenie na sucho każdemu żołnierzowi, który na paradzie nie wyglądał czysto i schludnie. Sam natomiast niemal przez całe swoje życie pijał codziennie ocet z wodą, dla zdrowia. To napój rzymskich legionistów. Czyś pan o tym wiedział?

— Nie wiedziałem — odparłem. Nienawiść do niego wyżerała lodowate, lśniące kształty w moich myślach. W tym pokoju nie było terminalu.

— Już w 1775 roku jeden z brytyjskich generałów pisał: Nasza armia wkrótce zostanie zniszczona przez tych przeklętych cherlaków, a Francis Marion był najbardziej przeklętym cherlakiem, jakiego te nieszczęsne czerwone kurtki w życiu widziały. Podobnie z tą wojną: też wygrają ją te przeklęte cherlaki, mój panie.

Hubbley roześmiał się, eksponując brązowe zęby. Bladoniebieskie oczy otoczyły się siecią zmarszczek. Nie spuszczał ich ze mnie ani na chwilę.

— Wola i Idea, synu. Mamy jedno i drugie. Wolę i Ideę. Wiesz pan, co sprawia, że nasza konstytucja jest taka wspaniała?

— Nie — odparłem.

Do pokoju wszedł młody chłopak w turkusowym kombinezonie, z długimi włosami związanymi z tyłu wstążką. Przyniósł dwie miski pełne gorącego gulaszu. Hubbley nie zaszczycił go większą uwagą, niż gdyby ten był robotem.

— Nasza konstytucja jest taka wspaniała dlatego, że wciągnęła prostego człowieka w proces podejmowania decyzji. Pozwala nam — nam! — decydować o tym, jak ma wyglądać nasz kraj. Nam, prostym ludziom. Naszej woli i naszej idei.

Leisha zwykła mawiać, że wielkość naszej konstytucji polega na zachowaniu równowagi sił w systemie wzajemnej kontroli. Ona nie żyje. Naprawdę nie żyje.

— I to dlatego, mój panie — ciągnął Hubbley — tak diabelnie konieczne jest, żebyśmy odebrali ten wspaniały kraj z rąk wołowskich panów, którzy robią z nas niewolników. Jeśli trzeba, zrobią to cherlaki. Tak, na Boga, cherlaki.

Zaatakował swój gulasz z widocznym apetytem.

— Tak, w rzeczy samej, najchętniej w ten sposób — odparowałem. — Ta wojna ani w połowie tak by się panu nie podobała, gdyby trzeba ją było toczyć na powierzchni, w salach sądowych.

Spodziewałem się, że go rozwścieczę, a tymczasem on odłożył łyżkę i przyglądał mi się przez chwilę z ukosa, zamyślony.

— Tak, wierzę, że masz pan rację, panie Arlen. Wierzę, że masz pan rację. Wszyscy dostaliśmy od Boga jakiś temperament, a mój każe mi walczyć po stronie cherlaków. Tak jak generał Marion. Ale to doprawdy interesujące spostrzeżenie — oznajmił i wrócił do gulaszu.

Skosztowałem swojego. Standardowa podstawa sojowa, ale i kawałki prawdziwego mięsa, twardawego, o posmaku dziczyzny. Wiewiórka? A może królik? Od wieków już nie musiałem jeść niczego takiego.

— Nie znaczy to, oczywiście, że nasza konstytucja nie posiada pewnych ograniczeń — podjął Hubbley jakby nigdy nic. — Weźmy na przykład takich Abigail i Jonceya. Oni pojmują dokładnie, na czym powinny polegać te ograniczenia. Manipulują kombinacjami genów w jedyny słuszny sposób: przez ludzką prokreację. — Dwa ostatnie słowa przeciągnął, wyraźnie smakując ich brzmienie. — Trochę genów Abby, trochę Jonceya, a ostatnie tasowanie w rękach Pana Boga. Oni respektują wyraźną w konstytucji linię podziału między tym, co przystoi człowiekowi, a tym, co już tylko Bogu.

Musiałem wiedzieć o nim, co tylko się dało — bez względu na to, ile w tym szaleństwa — bo nie wiedziałem jeszcze, czego będę potrzebował, żeby móc go zabić.

— A którędy przebiega ta linia w konstytucji?

— Och, synu, czy was już niczego nie uczą w tych waszych nowomodnych szkołach? No przecież już w samej preambule stoi: „My, Naród, spisujemy niniejszym ów dokument, ażeby za jego pomocą stworzyć doskonalszy związek, ustanowić sprawiedliwość, zapewnić wewnętrzny spokój i zabezpieczyć powszechną obronę”. A cóż to za doskonały związek, kiedy pozwalamy Wołom majstrować przy ludzkim genotypie? To tylko pogłębia podziały między ludźmi. A jaka sprawiedliwość w tym, że dzieciątko Jonceya i Abby nie może startować w życie na równi z dziećmi Wołów? Jak to się ma do wewnętrznego spokoju państwa? Do diabła, to wywołuje tylko coraz więcej żalów i zawiści — tylko to, nic więcej. A cóż to, na Boga jedynego, za powszechna obrona, jeśli nie chodzi w niej o obronę zwykłego człowieka, Amatora, żeby i jego dzieciątko liczyło się tak samo jak to genomodyfikowane? Joncey i Abby walczą o swoje, tak jak to robią naturalni rodzice na całym świecie, a konstytucja daje im do tego prawo już w swoim pierwszym, świętym akapicie!

Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby ktoś jeszcze używał słowa „dzieciątko”. A Jimmy Hubbley siedział sobie przede mną, zagarniając łyżką nieszczęsny gulasz — tak samo sztuczny i szczery jak wszyscy na tym świecie.

Dyskusje intelektualne na ogół wprawiają mnie w zakłopotanie. Zawsze tak było i teraz nie inaczej. Czułem, jak rośnie we mnie poczucie bezsilności. Najlepsza odpowiedź, na jaką mogłem się zdobyć w swoim zmieszaniu i nienawiści, brzmiała:

— A kto dał panu prawo decydowania o tym, co jest najwłaściwsze dla stu siedemdziesięciu pięciu milionów ludzi?

Znów zerknął na mnie z ukosa.

— A niby czemu, synu? Czy ci z Huevos Verdes nie robią dokładnie tak samo?

Wybałuszyłem na niego oczy.

— No pewnie, że tak. Tylko że oni nie mogą decydować w imieniu zwykłych ludzi, bo sami nimi nie są. To jasne. Nie są jak my. Ani jak on — machnął łyżką w kierunku portretu Francisa Mariona. Sos skapnął z łyżki na stół.

— Ale…

— Musisz przyjrzeć się dokładniej swoim przesłankom, synu — powiedział łagodnym tonem i na powrót zajął się gulaszem.

Wrócił tamten chłopak, tym razem niosąc dwa kubki whisky domowej roboty. Zostawiłem swoją nietkniętą, ale zmusiłem się do przełknięcia gulaszu. Może będę potrzebował wszystkich swoich sił. Nienawiść płonęła we mnie jak sto słońc.

Hubbley gadał teraz o Francisie Marionie. O jego odwadze, jego strategii militarnej, o życiu, jakie prowadził na mokradłach.

— No tak, napisał do generała Horatia Gatesa, żeby przesłał mu trochę zapasów, bo „z nas tylko gromada kontynentalnych mizerot bez grosza”. Kontynentalnych mizerot! Czy to nie wspaniałe? Kontynentalnych mizerot! No i tym właśnie jesteśmy. — Wysuszył swą whisky do dna. To tyle, jeśli chodzi o wodę z octem.

— ANSG was powstrzyma — wykrztusiłem. — Albo Huevos Verdes.

Uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Wiesz, co powiedział podpułkownik Banastre Tarleton z armii Jego Królewskiej Mości? „A jeśli chodzi o tego przeklętego starego lisa, sam diabeł nie zdoła go złapać”.

— Hubbley, pan nie jest Francisem Marionem!

W jednej chwili spoważniał.

— No jasne, że nie, synu. Każdy to widzi, i to tak wyraźnie, że nie potrzeba tu żadnych komentarzy, prawda? Chyba że ktoś tu ze szczętem oszalał. To jasne jak słońce, że ja nie jestem Francisem Marionem. Jestem Jimmy Hubbley. Co z panem, panie Arlen? Dobrze się pan czujesz?

Pochylił się ku mnie przez stół, z twarzą pomarszczoną od troski.

Czułem, że serce tłucze mi się w piersiach jak oszalałe. Ten człowiek był nieprzenikniony, tak nieprzenikniony jak Huevos Verdes. Po chwili poklepał mnie po ramieniu.

— W porządku, panie Arlen, jesteś pan odrobinę wstrząśnięty tym, co zaszło, to wszystko. Do rana dojdzie pan do siebie. Człowiek naprawdę może poczuć się przygnębiony, kiedy nagle odkryje prawdę po latach dawania wiary fałszom. To absolutnie naturalne. A teraz nie martw się pan już o nic, do rana dojdziesz pan do siebie. Po prostu spróbuj pan zasnąć, a ja chwilowo muszę prosić o wybaczenie, bo czeka mnie narada wojenna.

Jeszcze raz poklepał mnie po ramieniu, uśmiechnął się i wyszedł. Chłopak wprowadził mój wózek do pokoju z pojedynczym łóżkiem i chemiczną toaletą oraz potężnym zamkiem w drzwiach, które otwierało się tylko z zewnątrz.


* * *

Rano przyszedł obejrzeć mnie doktor. Był to ten sam nieduży mężczyzna, który pomagał Jonceyowi przy platformie u wejścia. Joncey zresztą też przyszedł. Zorientowałem się, że pilnuje doktora — który najwyraźniej nie przebywał tu z własnej woli i idei. Pozwolono mu jednak poruszać się po całym podziemiu, więc pewnie wie, gdzie są terminale.

— Noga wygląda nieźle — oświadczył. — Czy czuje pan bóle w karku?

— Nie.

Joncey oparł się o framugę drzwi. Nagle uśmiechnął się szeroko; kątem oka dostrzegłem przechodzącą korytarzem Abigail. Joncey odsunął się od drzwi. Doszły nas odgłosy szamotaniny i chichoty.

— Doktorze — rzuciłem szybko i bardzo cicho — mogę nas stąd wydostać, jeśli zaprowadzi mnie pan do terminalu. Znam sposób, żeby wezwać pomoc…

Jego mała twarz zmarszczyła się z przerażenia. Trochę za późno pomyślałem, że założyli mu pewnie podsłuch.

Joncey znów pojawił się w drzwiach i doktor przemknął pospiesznie obok niego.

Kratownica w mojej głowie zwinęła się ciaśniej niż kiedykolwiek przedtem — stulony, zamknięty kształt, kryjący dokładnie to, co było w środku. Nawet romby otworów stały się jakby mniejsze. Rozeźlone, bezsilne kształty miotały się dookoła niej jak ryby na plaży.

Hubbley pozostawił mnie z moimi niewesołymi kształtami aż do późnego przedpołudnia. Kiedy otworzył drzwi, twarz miał ściągniętą w grymasie surowości.

— Panie Arlen, jak rozumiem, chciałbyś pan dostać się do terminalu, żeby nasłać na nas swoich przyjaciół z Huevos Verdes?

Patrzyłem na niego z otwartą nienawiścią w oczach, przykuty do antycznego wózka inwalidzkiego.

Westchnął, przysiadł na brzegu łóżka, ręce oparł na kolanach i pochylił się do przodu.

— Ważne jest, abyś dobrze to pojął, synu. Kontakt z nieprzyjacielem w czasie wojny jest zdradą. Teraz, kiedy wiem, że nie walczysz pan po naszej stronie — jeszcze nie walczysz — będziesz pan traktowany raczej jako jeniec wojenny, lecz mimo to…

— Pan doskonale wie, że Francis Marion wcale tak nie mówił, prawda? — przerwałem mu brutalnie. — Tego rodzaju mowy używano sto pięćdziesiąt lat temu w filmach. Jest nieprawdziwa. Tak samo nieprawdziwa jak ta pańska wojna.

— No, to przecież jasne, że generał Marion nie mówił w ten sposób. Myślisz pan, że o tym nie wiem? Ale ta mowa różni się od mowy moich wojsk, brzmi staromodnie i nie jest ani amatorska, ani wołowska. To mi wystarczy. Nie ma znaczenia, w jaki sposób wyraża się prawda, jeżeli tylko jest wyrażana.

Nieugięcie wpatrywał się we mnie oczyma pełnymi cierpliwej życzliwości.

— Niech pan pozwoli mi jeździć moim wózkiem po bunkrze. Nie nauczę się waszych prawd zamknięty w tym pokoju. Proszę przydzielić mi strażnika, tak jak doktorowi.

Hubbley potarł narośl na szyi.

— Hm… To by się chyba dało zrobić. Nie wygląda na to, żebyś pan mógł dać komuś radę siedząc w tym wózku.

Kształty w mojej głowie z nagła się zmieniły. Ciemnoczerwone, przetykane srebrem. Ludzie Hubbleya najwyraźniej nic nie wiedzieli o tym, że trenowałem górne partie ciała z najlepszymi mistrzami sztuk walki, jakich udało się wynająć za pieniądze Leishy.

Czego jeszcze nie wiedzieli? Leisha, nie mogąc odmienić mojego niebezsennego DNA, starała się dla mnie zrobić, co tylko było w jej mocy. W oczach miałem rogówkowe implanty z dwuogniskową i możliwością dokonywania zbliżeń. Wzmiocniono mi też mięśnie ramion. Pewnie to wszystko to także abominacja przeciwna naturze, zbrodnia przeciw prostemu człowieczeństwu, jak je zapisano w konstytucji.

Postanowiłem zagrać lubieżnika.

— A mógłbym może mieć za strażnika Abigail?

— To ci nic nie da, synu — zaśmiał się Hubbley. — Za parę miesięcy wychodzi za Jonceya. Chce, żeby to dziecko miało prawdziwego tatusia. Abby trzyma gdzieś tutaj całą furę koronek na swoją suknię ślubną.

W myślach ujrzałem Abigail w butach rybackich i podartej koszuli, celującą z wyrzutni w samolot ratunkowy. Jakoś nie mogłem jej sobie wyobrazić w sukni ślubnej. Nagle przyszło mi do głowy, że Mirandy też nie.

Miranda. Nie pomyślałem o niej ani razu od chwili śmierci Leishy.

— Ale wiesz pan co — mówił dalej Hubbley — skoro, jak widzę, tak pan pożądasz damskiego towarzystwa, przydzielę panu na strażnika kobietę. Ale, panie Arlen…

— Tak?

Jego oczy były teraz twardsze, bardziej szare.

— Niech pan raz wreszcie zapamięta, że to naprawdę jest wojna. I mimo że wdzięczni panu jesteśmy za pańską pomoc na koncertach, nie jesteś pan nam niezbędny. Niech pan to dobrze zapamięta.

Milczałem.

Po godzinie drzwi znów się otwarły i weszła jakaś kobieta. Chyba była — z całą pewnością była — bliźniaczą siostrą Campbella. Niemal siedem stóp wzrostu, prawie tak samo umięśniona jak on. Krótkie włosy sraczkowatego koloru przylegały płasko do czaszki i wokół skwaszonej twarzy, zdominowanej przez ciężką szczękę Campbella.

— Mam być twoim strażnikiem — oznajmiła. Miała wysoki i znudzony głos.

— Witam. Nazywam się Dan Arlen. A pani?

— Peg. I lepiej się zachowuj. — Patrzyła na mnie z nieukrywaną niechęcią.

— W porządku — odparłem. — A jakaż to naturalna kombinacja genów mogła się złożyć na ciebie?

Jej niechęć nie pogłębiła się ani nie zachwiała. W myślach postrzegałem ją jako solidny monolit, granit, kamień nagrobny.

— Zabierz mnie tam, gdzie macie swoją kafeterię, Peg.

Chwyciła za rączkę wózka i pchnęła, nie certoląc się zbytnio.

Pod portkami kombinezonu napięły się potężne mięśnie jej ud. Była ode mnie cięższa o jakieś piętnaście kilo, miała dłuższe ramiona i była w doskonałej kondycji.

W myślach znów ujrzałem smukłe ciało Leishy, oparte o pień drzewa, i dwie czerwone dziury w jej czole.

Kafeteria okazała się sporą salą, w której zbiegało się kilka różnych tuneli. Były tam stoły, krzesła i najprostszy terminal, przeznaczony tylko do odbioru. Pokazywał właśnie wyścigi skuterowe. Nie było pasa żywieniowego, ale kilkoro ludzi jadło sojowy gulasz. Kiedy Peg wepchała wózek, gapili się na mnie bez skrępowania. Na niektórych twarzach widziałem otwartą wrogość.

Abigail i Joncey siedzieli przy osobnym stoliku. A ona rzeczywiście zszywała kawałki koronki. Ręcznie! Czułem się tak, jakbym był świadkiem ręcznego odlewania świec albo wykopywania dołu szpadlem. Abigail rzuciła mi przelotne spojrzenie.

Peg pchnęła mój wózek do jednego ze stołów, przyniosła mi miskę gulaszu, a sama zaczęła oglądać wyścigi. Jej wielkie ciało jakby skarlało, usadzone na standardowym plastsyntetycznym krześle.

Przyglądałem się wyścigom, a powiększającą częścią rogówki lustrowałem bacznie wszystko dookoła. Koronka Abigail była skomplikowanym wzorem małych prostokątów, z których każdy różnił się odrobinę od pozostałych — jak płatek śniegu. Abby odcięła jeden taki prostokącik i śmiejąc się wręczyła go Jonceyowi. Trzech mężczyzn grało w karty; ten, którego rękę miałem w zasięgu wzroku, trzymał parę królów. Po chwili zaczepiłem Peg:

— To tak spędzacie całe dnie? Tak pracujecie na rzecz rewolucji?

— Zamknij się.

— Chcę zobaczyć inne pomieszczenia. Hubbley mówił, że mogę.

— Mów: major Hubbley.

— No to major Hubbley.

Chwyciła rączkę wózka tak gwałtownie, że zadzwoniły mi wszystkie zęby, i pchnęła go w najbliższy korytarz.

— Hej! Trochę wolniej!

Zwolniła; bezczelnie wlekła się teraz noga za nogą. Już się nie wykłócałem. Próbowałem za to dokładnie zapamiętać drogę.

A nie było to łatwe. Wszystkie tunele wyglądały tak samo: białe, pozbawione wszelkich cech indywidualnych — długie szeregi na przemian brudoodpornych płyt i identycznych, nie oznakowanych drzwi. Próbowałem więc zapamiętać okruchy upuszczonego jedzenia, ślady butów. Raz zobaczyłem przytrzaśnięty drzwiami prostokącik koronki i wiedziałem, że musiała tędy przechodzić Abigail. Peg pchała mnie jak robot, beznamiętnie i niezmordowanie. Zacząłem tracić rozeznanie w tym, co próbowałem zapamiętać.

Po trzech kwadransach minęliśmy robosprzątaczkę, która wymiatała wszystkie moje punkty orientacyjne.

Podczas całej tej wycieczki widziałem tylko dwoje otwartych drzwi. Jedne prowadziły do wspólnej łazienki. Inne otwarły się na moment, umożliwiając mi jeden szybki rzut oka na rzędy kanistrów o wysokich parametrach zabezpieczeń. Czy to dysymilator duragemowy? Albo jakiś inny niszczyciel, który według Jimmy’ego Hubbleya godzi się wypuścić na nieprzyjaciół?

— Co to było? — spytałem Peg.

— Zamknij się.

Po godzinie wróciliśmy w rejony dla plebsu. Lunch wciąż trwał. Peg pchnęła mnie do pustego stolika i rzuciła przede mną jeszcze jedną miskę gulaszu. Nie czułem się głodny.

Po kilku minutach przysiadł się do mnie Jimmy Hubbley.

— No, synu, spodziewam się, że usatysfakcjonowała cię ta mała wycieczka?

— Tak, tak, było wspaniale — odparłem. — Widziałem, jak ludzie pracują dla dobra rewolucji.

Roześmiał się.

— Och, przygotowania do rewolucji mają się dobrze. Ale nie mam zamiaru dać się sprowokować i pokazać panu wszystko, zanim będę gotów. Mamy dość czasu.

— Nie boi się pan, że armia stanie się niespokojna, tkwiąc w nieróbstwie? Co generał Marion robił ze swoim wojskiem między jedną a drugą bitwą?

Odłożyłem łyżkę; nienawidziłem go tak strasznie, że w jego obecności nie chciało mi się nawet udawać, że jem. Mój Boże, ależ bym się napił.

Wydawał się zaskoczony.

— Panie Arlen, normalnie nikt nie tkwi tu w nieróbstwie. Mamy wszak niedzielę, dzień sabatu. Przyjdziesz pan jutro, a zobaczysz normalne ćwiczenia. Generał Marion wiedział dobrze, jakie znaczenie dla ducha armii ma dzień odpoczynku i wytchnienia.

Popatrzył wkoło z zadowoleniem. Tylko trzy twarze w tej cholernej izbie wykazywały jakieś ślady życia: uśmiechający się do siebie Joncey i Abigail — ta ostatnia nadal zszywająca swoje koronki — oraz Peg.

— Jedz swój gulasz, synu — odezwał się życzliwie Hubbley. — Potrzebujesz jedzenia, żeby wzmocnić siły.

— Nie — odparłem. — Nie potrzebuję.

Rzecz jasna, nie miał pojęcia, o czym mówię. Ale Peg, czujna jak dzikie zwierzę, wychwyciła coś z tonu mego głosu. Rzuciła mi twarde spojrzenie, a potem znów zwróciła oczy na Jimmy’ego Hubbleya. Jej wiecznie skwaszona twarz stopniała teraz w szacunku i nabożnym podziwie, no i w tej beznadziejnej, pełnej tęsknoty miłości, jaką ktoś tak zwyczajny jak ona może żywić wobec kogoś, kto stoi nad nią równie wysoko, jak sam Bóg.

Загрузка...