III CO JEST POWYŻEJ

151. IGOR. LAT 22,5

Umieram. Opuszczam swoje ciało. Światło mnie wzywa. Lecę w jego stronę. Nagle nieruchomieję, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Ktoś ciągnie za srebrną nitkę przyczepioną do mojego brzucha, ściąga mnie w dół. Wracam w stronę Ziemi.

– Udało się. Odzyskaliśmy go!

Krzyczą z radości, jak gdybym właśnie się urodził. A przecież to światło było takie piękne.

Kładą mnie do łóżka, przykrywają, utulają i zasypiam. Nie umarłem. Po przebudzeniu jasnowłosa dziewczyna o wielkich zielonych oczach i przepastnym dekolcie nachyla się nade mną.

To anioł, a ja jestem w Raju. Robię ruch w jej stronę, lecz przytrzymują mnie rurki od kroplówek – iluzja mija. No i ten rwący ból w brzuchu.

Cudowna dziewczyna twierdzi, że przez tydzień leżałem w śpiączce i lekarze byli przekonani, że już nigdy się z niej nie wybudzę. Jednak dzięki silnemu organizmowi udało mi się przeżyć. Podobno zostałem zaatakowany na ulicy przez włóczęgów i straciłem dużo krwi. Na szczęście moja grupa krwi jest często spotykana, AB+, więc szpital miał akurat na stanie wystarczająco duży zapas osocza.

Plakietka przyczepiona do białego fartucha informuje mnie, że anioł ma na imię Tatiana. Tatiana Mendelejew. Jest moim lekarzem prowadzącym. Podziwia moją wytrzymałość. Przeciwstawiłem się prawom medycyny, twierdzi. Niestety ma też dla mnie złą wiadomość. Spuszcza wzrok.

– Musi pan być silny. Ma pan… raka.

A więc to ma być ta „zła nowina"? Phi! Po tym, jak ujrzałem blask śmierci wzywający mnie w stronę nieba, po starciach z matką, karabinem maszynowym, wybuchami granatów i czeczeńskich pocisków rakietowych, po ciosie nożem zadanym mi przez Piotra, rak wydaje mi się raczej niegroźnym schorzeniem.

Lekarka ujmuje delikatnie moją dłoń.

– Pański nowotwór to nie byle jaka choroba. To odmiana dotąd nieznana. Ma pan raka pępka!

Rak pępka, czy rak małego palca, nie bardzo widzę, co to zmienia. Umrę i tyle. Muszę postarać się wykorzystać jak najlepiej czas, jaki mi pozostał, zanim ponownie ulecę w stronę świetlistych niebios.

– Chciałam pana prosić o pewną przysługę – ciągnie piękność, nie wypuszczając mojej ręki ze swojej. – Chciałabym, żeby został pan moim pacjentem. Proszę mi pozwolić bliżej zapoznać się z pańską chorobą.

Tatiana wyjaśnia mi, że mój przypadek jest wyjątkowy. Pępek to strefa martwa, nieaktywna, relikwia związku z matką. Nie ma powodu, by rak zaczął rozwijać się właśnie tam.

Pani doktor jest również zapalonym psychoanalitykiem. Wyjmuje notes i długopis, a następnie zaczyna mnie wypytywać. Nie muszę się specjalnie wysilać: opowiadam jej, jak matka chciała za wszelką cenę mnie zabić, jak zadałem koledze cios nożem w sierocińcu, dokładnie w dniu, w którym jakaś rodzina miała mnie adoptować, o poprawczaku i o azylu dla psychicznie chorych, o wojnie w Czeczenii… Zafascynowana Tatiana coraz silniej ściska moją dłoń. Uważa, że rozwinąłem w sobie niezwykłą zdolność przeżycia.

Najbardziej jednak pasjonuje ją mój nowotwór, ten nieoczekiwany nowotwór pępka, które to schorzenie pozwoliła sobie nazwać za moją zgodą syndromem Mendelejew. Stanę się, jak to nazwała, królikiem doświadczalnym. Jeśli dobrze zrozumiałem, królik doświadczalny jest zawodowym chorym. Ministerstwo Zdrowia opłaci mi mieszkanie, zapewni wikt i opierunek, leczenie oraz pokryje wszystkie inne koszty. W zamian będę do dyspozycji lekarzy, a w szczególności do dyspozycji Tatiany. Będę jej towarzyszył podczas konferencji odbywających się w różnych miejscach na świecie i poddam się przeróżnym badaniom, które pozwolą ocenić rozwój mojej choroby. Za wszystkie te usługi Tatiana oferuje mi także regularną pensję.

Liczby, które padają, są czterokrotnie wyższe niż mój żołd. Tatiana spogląda na mnie błagalnie swoimi wielkimi zielonymi oczami.

W jakim świecie my żyjemy? Kiedy jest się bohaterem wojennym, pluje się nam w twarz, a kiedy ma się raka, stajemy się obiektem zachwytu…

– A więc zgadza się pan?

Zamiast odpowiedzieć, całuję ją w rękę.

152. ENCYKLOPEDIA

PARADOKSALNA PERSWAZJA: Siedmioletni Erickson przyglądał się ojcu, który usilnie próbował zapędzić byka do obory. Ojciec ciągnął za sznur, zwierzę zaś zapierało się ze wszystkich sił. Mały Erickson wybuchnął śmiechem i żartował z taty. Wtedy ten zwrócił się do niego: „Jeśli jesteś taki sprytny, sam zrób to lepiej".

Erickson, zamiast ciągnąć za sznur, zaczął ciągnąć byka za ogon. Reakcją zwierzęcia było rzucenie się naprzód – po chwili byk znalazł się w oborze. Czterdzieści lat później dziecko to wynalazło tak zwaną hipnozę ericksonowską – sposób łagodnej i paradoksalnej perswazji, sprawiającej, że pacjent zaczyna odczuwać znaczną poprawę nastroju. Każdy rodzic wie, że jeśli poprosi dziecko o posprzątanie w pokoju, to malec z pewnością odmówi. Jeśli jednak zwiększymy bałagan, wnosząc do pokoju więcej zabawek i ubrań, w pewnym momencie dziecko powie: „Przestań, tato, to już nie do zniesienia; trzeba posprzątać".

Nakłanianie do czegoś przeciwnego niż to, na co wskazywałby nasz zamierzony cel, może okazać się bardziej skuteczne niż ciągnięcie we właściwą stronę, gdyż w ten sposób wywołujemy przebłysk sumienia.

Jeśli spojrzeć w przeszłość, „paradoksalne nakłanianie" wykorzystywane jest świadomie lub nieświadomie niemal bez przerwy. Potrzeba było aż dwóch wojen światowych i milionów ofiar, żeby powstała Liga Narodów, a następnie ONZ. Potrzeba było wielu przykładów nadużycia władzy przez tyranów, żeby wymyślić Kartę Praw Człowieka. Potrzeba było tragedii w Czarnobylu, żeby ludzie zdali sobie sprawę z zagrożeń, z jakimi wiążą się źle zabezpieczone elektrownie atomowe.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

153. JACQUES. LAT 22,5

Nadszedł wreszcie wielki dzień. Książka Szczury wyszła z drukarni. Już jutro będzie można ją znaleźć w księgarniach. Udało się. Trzymam ją w rękach. Głaszczę ją. Wącham. A więc o to walczyłem tak długo. Niesamowite! Jest. Pojawiła się niczym dziecko noszone pod sercem przez wiele lat.

Szczury.

Gdy opadły pierwsze emocje, zaczyna mnie ogarniać przygnębienie. Do tej pory książka ta istniała we mnie, wypełniała mnie – teraz czuję się pusty. Dotarło wreszcie do mnie, po co się urodziłem. To już koniec. Najlepiej by było opuścić ten świat w chwili chwały, zanim nadejdzie nieunikniony spadek popularności.

Moje życie straciło sens. Pozostaje mi tylko umrzeć. Muszę zabić się teraz – dzięki temu będę mógł powiedzieć, że umarłem szczęśliwy. Czyli muszę popełnić samobójstwo. W jaki sposób się do tego zabrać? Jak zwykle przerastają mnie kwestie praktyczne.

Skąd wziąć rewolwer, z którego mógłbym do siebie strzelić? Nie mam ochoty topić się w rzece, bo woda wygląda na lodowatą. Nie skoczę też z dachu wieżowca, gdyż mam lęk wysokości. Może jakieś tabletki? Ale jakie? Poza tym jestem pewien, że przy moim pechu natychmiast bym wszystkie zwrócił. Pozostaje jeszcze metro, ale nie mam odwagi rzucić się na tory.

Na dodatek gdzieś wyczytałem, że cztery samobójstwa na pięć są nieudane. Ci, którzy strzelają sobie w usta, pozbawiają się jedynie dolnej szczęki i kończą ze zdeformowaną twarzą. Ci, którzy skaczą z szóstego piętra, łamią sobie kręgosłup i resztę życia spędzają przykuci do wózka inwalidzkiego. Ci zaś, którzy przedawkowują leki, niszczą sobie system trawienny, a następnie cierpią z powodu nieuleczalnych oparzeń żołądka.

Postanawiam się powiesić. Tego sposobu boję się najbardziej, ale jednocześnie najbardziej mnie on pociąga. Czuję, że zostałem stworzony do takiej śmierci.

Powierzam kota (niezbyt przejętego) sąsiadce, zamykam drzwi od środka, zasuwam zasłony, a następnie przyczepiam krawat do lampy w toalecie.

To właśnie w tym miejscu zawsze czułem się najlepiej. Wydaje mi się więc rzeczą logiczną, bym tutaj umarł. Wspinam się na taboret, liczę do trzech i go przewracam. Oto wiszę nad ziemią.

Pętla zaciska się coraz bardziej. Duszę się. Wiem, że to nie najlepszy moment na mazgajstwo, ale muszę przyznać, że wiszenie w tak niewygodnej pozycji i czekanie na śmierć jest wyjątkowo nieprzyjemne.

Pająk, ukryty do tej pory w prawym górnym rogu łazienki, wspina się po mnie. Wygląda na zadowolonego z nowego urozmaicenia terenu, jaki tworzy moje wiszące ciało. Zabiera się do tkania pajęczyny pomiędzy moim uchem a boazerią. Łaskocze mnie za każdym razem, gdy przechodzi koło mojego ucha.

Wszystko trwa dłużej, niż sądziłem. Powinienem był zeskoczyć z taboretu, wywołując natychmiastowe złamanie kręgów szyjnych.

Powietrze przerzedza się. Brzęczy mi w głowie. Na próżno próbuję odkaszlnąć, żeby złagodzić nieco nacisk na gardło. Krawat zaciska się naprawdę mocno. Wspominam swoje życie. Książka, szczury, kot, Gwendoline, Martine, panna Van Lysebeth, mój wydawca Charbonnier… Całkiem dobry kawałek życia, niezły film.

Czy naprawdę obejrzałem już wszystkie sceny? Hm, może mam jeszcze pokochać inne kobiety, napisać inne książki i głaskać inne koty? Pająk przytakuje, sadowiąc się w moim uchu i powodując bardzo nieprzyjemne brzęczenie.

Być może to odruch bezwarunkowy, ale nie mam już zupełnie ochoty umierać. Wiję się, próbując rozplątać węzeł. Trochę późno się do tego zabrałem. Na szczęście, jako że mierny ze mnie majsterkowicz, okazuje się, że lampa nie wisi zbyt stabilnie. Śruba puszcza. Spadam. Lampa za mną. Uderza mnie w głowę. Czuję rosnący guz. Aj!

No i proszę, żyję. To doświadczenie wyleczyło mnie ostatecznie z samobójstwa. Przede wszystkim jest strasznie bolesne. Stwierdzam też, że odebranie sobie życia to największa niewdzięczność, do jakiej możemy być zdolni. Popełniając samobójstwo, przyznaje się, że nie potrafi się przyjąć odpowiedzialności za dar życia.

Poza tym czuję, że nie mogę tak zostawić mojej książki. Została wydana, muszę jej teraz bronić, pokazywać, wyjaśniać.

Podczas pierwszego wywiadu, jakiego udzielam, dziennikarz bierze mnie za specjalistę od szczurów, który napisał dzieło popularnonaukowe. Zaprasza się mnie bardzo rzadko do programów telewizyjnych lub audycji radiowych, gdzie znajomość mojej książki przez rozmówców ogranicza się zazwyczaj do przeczytania notki z okładki. Jestem proszony o streszczenie mojej opowieści. Wytyka mi się technikę rysunku na obwolucie. Tak, jakbym to ja ją wybrał… Pojawia się kilka artykułów, które naprawdę odnoszą się do mojego dzieła, te jednak zostają umieszczone w rubryce „zwierzęta" lub „nauka". Pewien dziennikarz nie zawahał się przed określeniem mnie jako starego amerykańskiego naukowca.

Nikomu nie udało się dostrzec mojej pierwotnej intencji: mówię o ludziach poprzez opisanie zachowań zwierząt, które żyją w społeczności. Jestem rozżalony. Kiedy już dochodzę do głosu, padające pytania nie pozwalają mi się wytłumaczyć. Pyta się mnie: „Jak długo żyje szczur?", „Ile małych rodzi się w jednym miocie?" albo jeszcze: „Jak skutecznie pozbyć się tych gryzoni?".

Tak bardzo bym chciał choć raz porozmawiać z filozofami, socjologami, politykami, omówić ustalone role, trudności z przełamaniem stałych stosunków pomiędzy wykorzystującym, wykorzystywanym, samodzielnym i popychadłem. Niestety jedynym rozmówcą, jakiego proponuje mi stacja radiowa, jest specjalista od deratyzacji, cytujący długą listę produktów chemicznych, które człowiek ma do dyspozycji. Trudno tu wdawać się w jakąkolwiek dyskusję. Mogę jeszcze tylko liczyć na marketing szeptany. Nic więcej nie zdołam uczynić dla mojej książki. Moje zadanie jest skończone. Muszę oczyścić umysł. Ale jak? Telewizja! Wiadomości.

Chris Petters wydaje się jakiś odmieniony. Jego włosy zmieniły kolor. Z pewnością je zafarbował. Prezenter oznajmia, iż w Arkansas banda uczniów rozstrzelała, posługując się pistoletem maszynowym, grupę dzieci na boisku szkolnym. Istnieje pewne określenie, by opisać ten fenomen: „Amok". Przed śmiercią pojawia się potrzeba wymordowania jak największej liczby bliźnich.

Wiadomości zawsze działały na mnie kojąco. Nieszczęścia innych pozwalają mi zapomnieć o moich własnych, a jednocześnie podsuwają pomysły do nowych historii. Chris Petters kontynuuje swoją litanię mniejszych i większych codziennych horrorów.

Skandal w bankach spermy: wiele kobiet wybierało tego samego dawcę, Hansa Gustavsona, wysportowanego blondyna o niebieskich oczach. Mężczyzna ten mógłby być obecnie ojcem co najmniej pół miliona dzieci. Hans zarzeka się, że nie miał pojęcia o sukcesie swojej spermy, a oddawał ją jedynie po to, by zdobyć środki finansowe na studia. Odtąd jednak zachowa swoje gamety dla siebie.

Słabe trzęsienie ziemi w Los Angeles. Sejsmolodzy uważają, że wstrząs może mieć związek z rozpowszechnieniem się podziemnych prób nuklearnych.

Medycyna: w Rosji odkryto nieznaną do tej pory chorobę – nowotwór pępka.

Meteo: bezchmurnie.

Giełda: spadek indeksu Dow Jonesa.

Jest coraz lepiej. Wszyscy ci ludzie, którzy rzucają się sobie do gardeł w walce o nowe terytoria lub o władzę, przypominają mi szczury z mojej powieści. Rzucam okiem na stolik, na którym spoczywa moje dzieło. Szczury. Przedmiot ten wydaje mi się magiczny, żywy. Niech teraz zacznie swoje życie, już beze mnie.

154. VENUS. LAT 22,5

Po tym, jak zostałam zaatakowana przez Chrisa Pettersa, poprosiłam Richarda, żeby częściej przebywał u mnie w domu. Dzięki temu dane mi było przekonać się, czym jest wspólne gospodarstwo domowe z mężczyzną. Wszystkie małe wady, które do tej pory udawało się Richardowi ukrywać, wyszły nagle na światło dzienne.

Wiedziałam, że mężczyźni są z zasady egoistami, a aktorzy zaślepieni własną osobą, nie sądziłam jednak, że do tego stopnia!

Richard bierze narkotyki. Już z samego rana musi wciągnąć kreskę koki, do kawy i rogalików. Nie potrafi bez tego żyć.

Kiedy kręci film, jego zapotrzebowanie na nie rośnie. Mówi, że to zwiększa jego możliwości. W każdym razie ta przypadłość robi znaczny uszczerbek w naszym budżecie.

Kiedy mówi mi o kinie, zaczynam marzyć. Plany filmowe wydają mi się o wiele bardziej atrakcyjne niż studia fotograficzne. Richard opowiada mi niewiarygodne historie o reżyserach, którzy posuwają się do rękoczynów wobec operatorów, ponieważ nie zgadzają się z nimi co do miejsca ustawienia kamery.

Widzowie zawsze wyobrażają sobie, że aktorzy są od nas, modelek, o wiele bardziej inteligentni, ponieważ scenarzyści wkładają im w usta pasjonujące zdania, ja natomiast zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że w wywiadach moje poglądy mogą wydawać się dość ograniczone. Żałuję, że nie skończyłam jakichś poważnych studiów, nie popracowałam nad zdobyciem wiedzy. Kiedy ktoś zadaje mi pytanie, marzę o tym, żeby w kącie pojawił się mały, łysy scenarzysta w okularach, który by mi podyktował odpowiedź.

Powiedzmy to sobie szczerze – w życiu prywatnym Richard nie jest mistrzem konwersacji. Dzwonnik z Notre Dame jest dla niego czystą kreacją Walta Disneya, a Paryż – miastem w Teksasie.

Richard nie ma pojęcia, gdzie znajduje się Portugalia albo Dania, zresztą jest mu to całkowicie obojętne. Opuścił swoje rodzinne Kentucky, żeby ćwiczyć mięśnie w Hollywood i jakimś cudem, jak to często bywa w świecie filmu, wieśniak ten stał się ulubieńcem większości panienek na całym świecie.

Dialog między nami sprowadza się do: „Jak się masz, kochanie?" lub: „Czy wszystko w porządku, koteczku?" albo jeszcze: „Ładna pogoda, prawda?".

Richard bez przerwy zajęty jest analizowaniem swojej mocy uwodzicielskiej.

Zauważyłam, jak zerka do lusterka stojącego na nocnym stoliku, żeby sprawdzić, jaką minę ma w chwili orgazmu. W ramach przygotowań do wyjątkowo namiętnej sceny przewidzianej w najnowszym scenariuszu, zastanawiał się, od której strony pokazać swój podbródek, by wypaść jak najlepiej.

Nie przepadam specjalnie za Richardem, ale mam zamiar posłużyć się nim jak trampoliną do świata filmu. Ja także wiem, że czas płynie nieubłaganie. Wczoraj zrobiłam mu scenę, zmuszając go do zatrudnienia mnie przy jego kolejnym filmie. Zaczął twierdzić, że zawód aktora nie polega na improwizacji. Jako kontrargument przedstawiłam mu długą listę aktorek bez talentu, które przebiły się do krainy marzeń tylko dzięki swojej urodzie. A ponieważ to nie wystarczyło, żeby go przekonać do rozmowy z jego producentami, stłukłam kilka talerzy i wyciągnęłam zdjęcia Richarda w towarzystwie nieletnich chłopców, które otrzymałam pocztą od „anonimowej przyjaciółki, która dobrze mi życzy". Z pewnością to tylko zazdrosna figurantka…

– Takie zdjęcia pozwolą mi nie tylko otrzymać rozwód, lecz także zabrać ci całą kasę i zniszczyć twoją reputację wielkiego uwodziciela.

Richard przekonał więc producentów, żeby dali mi w jego najnowszym filmie Lisy rolę kobiety z rosyjskiej armii walczącej w Czeczenii. On sam gra bohatera, starszego sierżanta dowodzącego komandem o nazwie „Lisy". Ja zaś mam być jedną z jego podwładnych, wyjątkowo rozgarniętą królową miotacza ognia. Dwie uzupełniające się role.

Na szczęście scenarzysta włożył mi w usta mnóstwo wspaniałych wypowiedzi. Wreszcie mogę poszczycić się idealnym poczuciem humoru, o jakim zawsze marzyłam, lecz którego żaden chirurg plastyczny nie był w stanie wszczepić mi do mózgu.

Lisy będą kręcone w Rosji, żeby nadać całemu przedsięwzięciu więcej realizmu, a także żeby zaoszczędzić na gażach dla statystów.

Teraz dopiero czuję tremę. Chcę zostać wielką gwiazdą, czarną Liz Taylor.

155. ENCYKLOPEDIA

TURING: Jakże osobliwy los spotkał Alana Mathisona Turinga urodzonego w Londynie w 1912 roku. Samotne dziecko o miernym wykształceniu jest zafascynowane matematyką, którą wynosi na niemal metafizyczny poziom. W wieku lat dwudziestu młodzieniec tworzy zarys koncepcji komputera, przedstawiając go jako postać ludzką, której organy zastępują kalkulatory.

Podczas drugiej wojny światowej realizuje (częściowo w oparciu o prace polskich kryptoanalityków) projekt automatycznego kalkulatora, służącego do łamania kodu nazistowskiej „Enigmy". Wynalazek ten pozwalał aliantom na zdobywanie informacji o miejscach bombardowań, a przez to ocalił tysiące istnień ludzkich.

Kiedy John von Neumann w Stanach Zjednoczonych wpadł na pomysł fizycznego komputera, Turing pracuje już nad „sztuczną inteligencją". W 1950 roku redaguje esej: Czy maszyna może myśleć? Jego wielką ambicją jest obdarzenie maszyny ludzkim umysłem. Uważa, że obserwując istoty ludzkie, znajdzie klucz do stworzenia doskonałej maszyny myślącej.

Turing wprowadza nowe pojęcie: „płeć myśli". Wymyśla gry i testy mające na celu odróżnienie umysłu męskiego od żeńskiego. Twierdzi, że umysł kobiecy charakteryzuje brak strategii. Owa mizoginia sprawia, że wiele osób odwraca się od niego, co niejako tłumaczy fakt, że jego nazwisko popadło w częściową niepamięć.

Marzy o partenogenezie, czyli o rozmnażaniu się z pominięciem zapłodnienia. W 1951 roku zostaje skazany za homoseksualizm. Musi wybierać między więzieniem a kastracją chemiczną. Wybiera drugą opcję i poddaje się kuracji na bazie hormonów żeńskich. Zastrzyki sprawiają, że traci potencję i pojawiają mu się zalążki piersi.

7 czerwca 1954 roku Turing kładzie kres swojemu życiu, zjadając jabłko zanurzone wcześniej w cyjanku potasu. Pomysł ten miał mu podobno przyjść do głowy po obejrzeniu kreskówki o Królewnie Śnieżce. Pozostawił list, w którym wyjaśnia, że skoro społeczeństwo zmusiło go do przeistoczenia się w kobietę, postanowił umrzeć tak, jak mogłaby to uczynić najczystsza z nich.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

156. W STRONĘ SĄSIEDNIEJ GALAKTYKI

Jeżeli celem naszego anielskiego dzieła jest walka z ignorancją, nie widzę już nic, co mogłoby mnie powstrzymać przed wyruszeniem w podróż badawczą do innej galaktyki. Ot, nagle błysnęła mi taka myśl. Wiedziałem, że moich troje towarzyszy planuje już niebawem podjąć podróż i dołączyłem do nich w ostatniej chwili.

Trudno, jeśli Edmund Wells będzie na to krzywo patrzył. Trudno, jeśli mi się nie uda z klientami, którzy podobno są moim odbiciem. Zaakceptuję to. Ja także lubię pokonywać granice i jestem skłonny zapłacić wysoką cenę za to, by nie skończyć jako ignorant.

Tworzymy romb. Grupujemy się: Raoul, Freddy, Marilyn Monroe i ja. Nie ma sensu rozpoczynać kolejnych dyskusji, wszyscy wiemy, że czeka nas wielka, wielka, wielka przygoda. Inna galaktyka! Po raz pierwszy dusze ludzkie opuszczą swoją rodzinną Galaktykę!

Krzysztof Kolumb, Magellan i Marco Polo mogą się schować! Ich wyczyny to jedynie spacerki w porównaniu z naszą odyseją. Nie mogę się doczekać. Wiem, że moi klienci nie zdołają się ze mną skontaktować podczas mojej nieobecności, ale trudno.

– Rodzice jadą na wakacje, dzieci muszą radzić sobie same – oznajmia Raoul. – Chodźcie, naprzód, ku nowej przygodzie!

Opuszczamy Raj i zagłębiamy się w kosmos. Mijamy tysiące gwiazd, zanim udaje nam się dotrzeć na peryferie naszej Galaktyki. Tam Freddy zachęca nas, byśmy odwrócili się i spojrzeli na nią tak, jak pierwsi astronauci przyglądali się niegdyś Ziemi. Z odległości.

Fantastyczny widok!

Droga Mleczna tworzy pięcioramienną spiralę obracającą się wokół własnej osi. W centrum znajduje się wypukłość zawierająca jądro, przez którego środek przechodzi pępek Raju. Wokoło dysk i jego świta z gwiezdnego pyłu. Perseusz, zewnętrzne ramię galaktyki, nie przestaje zataczać kręgów. Najbliższe ramię, Łabędź, niemal muska jądro. 100 000 lat świetlnych średnicy i 5000 lat świetlnych grubości, to naprawdę niemało.

Freddy wskazuje nam niewielką gwiazdkę w pobliżu głównego ramienia spirali, to słońce Ziemian. Pomyśleć tylko, że moi klienci miotają się w tym łagodnym świetle – takie ujęcie sprawy wiele relatywizuje…

Ustalamy kurs na najbliżej położoną sąsiednią galaktykę: Andromedę. Tworzymy romb i bardzo szybko osiągamy prędkość światła. Fotony wokół nas nieruchomieją. Mijamy je. Żegnajcie, fotony. Pędzimy teraz zapewne z prędkością dziesięciokrotnie większą niż prędkość światła.

Podróż jest raczej monotonna. Pustka, pustka i jeszcze raz pustka. Wszyscy wielcy odkrywcy musieli zaznać tego uczucia na pełnym morzu: woda, woda i jeszcze raz woda, niekończące się dni, podczas gdy na horyzoncie nie widać absolutnie nic. Pustka, pustka, lata pustki, odnosząc się do skali ziemskiej. Jednak cel, który sobie wyznaczyliśmy, i olbrzymie odległości w kosmosie nie pozostawiają nam wyboru. Pokonujemy miliony kilometrów. Zaczynam się zastanawiać, czy uda nam się odnaleźć drogę do domu. Kiedy jednak powiedziało się A, trzeba umieć powiedzieć B. Co się zaś tyczy moich klientów, niech sobie radzą!

157. IGOR. 23 LATA

Rozpoczynam dość przyjemną karierę etatowego chorego. Wraz z doktor Tatianą Mendelejew wyruszamy w tournee poza granice Rosji. Mój pępek wzbudza ogromne zainteresowanie. „Czy to pana boli?", pytają mnie. Z początku odpowiadałem, że nie, czułem jednak, że brak bólu rozczarowuje moich rozmówców. Jak można interesować się kimś, kto nie cierpi? Poprawiłem się więc: „Tak, ból nie daje mi spać" oraz: „Tak, a ponieważ nowotwór znajduje się w centrum mojego ciała, ból promieniuje na wszystkie strony" i wreszcie: „To przekracza ludzkie pojęcie".

Co ciekawe, odkąd zacząłem potwierdzać, rzeczywiście zacząłem odczuwać ból. Nawet moje ciało próbuje mi pomóc lepiej odgrywać przydzieloną rolę. Mimo to, jak na faceta tyle razy rannego w walce, ten nowotwór to pestka.

Tatianie zależy na moim wyedukowaniu. Sprawia, że zaczynam interesować się grubymi księgami. Podarowała mi ostatnio opasłe tomisko pod tytułem Szczury. To historia szczura żyjącego wśród innych szczurów, który dąży do przełamania stosunków pomiędzy wykorzystującym a wykorzystywanym i stworzenia nowej formy współistnienia w społeczeństwie opartej na współpracy, wzajemności i przebaczeniu. Jednocześnie szczurzy bohater prowadzi śledztwo mające na celu zdemaskowanie zabójcy króla szczurów. W pewnym momencie orientuje się, że dominujące szczury sprzymierzyły się przeciwko niemu i chcą wygryźć mu mózg. Myślą, że tym sposobem przesiąkną jego osobowością. W książce są nawet opisy bitew między szczurami – sceny te przypominają mi epizody z wojny w Czeczenii.

Tatiana Mendelejew wkracza do mojego pokoju. Twierdzi, że nikt nie może żyć samotnie, że miłość jest niezbędna do życia. Ujmuje mnie pod brodę i całuje głęboko w usta, zanim pojmuję, co się dzieje. Jej wargi mają smak czereśni, a skóra jest gładka jak jedwab. Nigdy wcześniej nie zaznałem takiej słodyczy.

Tatiana oświadcza, że chce ze mną zamieszkać, lecz stawia pewne warunki.

– Jestem jak roślina. Trzeba do mnie dużo mówić.

Kochamy się.

Za pierwszym razem jestem tak przejęty, że aż drżę z rozkoszy. Za drugim razem czuję się, jakbym się odradzał. Za trzecim razem zapominam o wszystkich złych chwilach, które przeżyłem od chwili urodzenia.

Idziemy razem do kina na film z Venus Sheridan, Lisy. Gra ona tam żołnierza mającego takie zadanie, jakie miał Stanisław, z tym że kiedy używa miotacza ognia, nie podnosi bezpiecznika. W rezultacie jako jedyny na całej sali śmieję się przy scenach z jej udziałem. A więc to tak na Zachodzie wyobrażają sobie wojnę? Po filmie zajmujemy z Tatianą stolik w renomowanej restauracji i nie skąpimy sobie wódki, blinów i kawioru. Stawia Ministerstwo Zdrowia.

Sporo czasu spędzamy w łóżku. Moja pani doktor to uwielbia. Dużo też rozmawiamy. Opowiada mi o swoim spotkaniu z pewną peruwiańską hipnotyzerką, Nathalie Kim, która zaproponowała jej powrót do przeszłości. Dowiedziała się dzięki niej, że w swoim poprzednim wcieleniu była francuską pielęgniarką, Amandine Ballus, towarzyszącą ludziom w ich podróży do granicy śmierci. Wtrącam, że ja z kolei mam wrażenie, że kochałem ją już w moim poprzednim życiu.

Całujemy się.

Kiedy kocham się z Tatianą, chciałbym móc wtopić się w nią i zmienić w płód w jej brzuchu. Wybrałem ją nie tylko jako kobietę, lecz także jako matkę. Chcę cały w nią wniknąć, chcę, żeby nosiła mnie w sobie przez dziewięć miesięcy, żeby karmiła mnie piersią, przewijała, dawała mi jedzenie na łyżeczce i uczyła czytać.

Cóż za piękne życie! Zaprzestałem pokera. Nie mam już ochoty na wizyty w obskurnych kasynach. Po tylu cierpieniach mam chyba prawo do odrobiny odpoczynku i przyjemności.

Wasyl odwiedza nas od czasu do czasu, zjadamy wtedy rodzinną kolację. Opowiada mi o swojej pracy, która coraz bardziej go pasjonuje. Odkąd zaszczepił swojemu programowi strach przed śmiercią, z obawy przed zniknięciem ten rozwinął w sobie nowe zmysły. Gdy tylko komputer zostaje podłączony do sieci, program od razu zaczyna działania, które mają na celu rozmnożenie się.

– Dąży do nieśmiertelności – żartuje Wasyl.

Mój przyjaciel jest prawdziwym geniuszem. Mówi o swoich komputerach, jakby opowiadał o żywych stworzeniach. Przyniósł mi najnowszą wersję programu do gry w pokera, który teraz nie tylko umie blefować, lecz także daje wyraz swojemu strachowi.

– Naprawdę boi się przegrać?

– Wierzy, że przez przegraną zbliża się do śmierci. Ten program to dwunasty egzemplarz należący do nowej generacji oprogramowań, które same się powielają. Grają między sobą i testują swoje możliwości, najsilniejsze rozmnażają się, a najsłabsze – znikają. Już nawet nie interweniuję. Same dokonują selekcji, a są w tym coraz lepsze i… coraz bardziej przestraszone.

– A zatem lęk miałby być przyczyną ich ewolucji?

– Kto wie? Może naszej także? Kiedy jest się zadowolonym ze swojego życia, nie ma powodu, żeby się zmieniać.

Rozgrywam kolejną partię pokera z programem. Tym razem maszyna mnie pokonuje. Próbuję ponownie i znów przegrywam. Jestem uparty i chcę grać dalej, niestety maszyna nagle się psuje.

– Te niewyjaśnione awarie to mój główny problem – przyznaje mój przyjaciel. – Mam wrażenie, że ktoś stara się powstrzymać nasze odkrycia.

Wasyl proponuje, że zastąpi swoją maszynę i sam ze mną zagra. Obiecałem już jednak Tatianie, że nie będę więcej grał w pokera z ludźmi. Moja lekareczka pojawia się i bierze mnie w ramiona. Głaszcze mnie po plecach. Nie spodziewałem się, że coś tak pięknego może pojawić się w moim życiu, które do tej pory było jednym wielkim pasmem nieprzyjemności.

158. ENCYKLOPEDIA

O ZNACZENIU BIOGRAFA: Ważne jest nie to, co zostało osiągnięte, lecz to, co o tym napiszą biografowie. Przykład: odkrycie Ameryki. Nie dokonał go Krzysztof Kolumb (gdyż wtedy kontynent ten nazwano by Kolumbią), lecz Amerigo Vespucci.

Za swojego życia Krzysztof Kolumb był uważany za człowieka przegranego. Przemierzył ocean, chcąc dotrzeć do kontynentu, którego nie udało mu się znaleźć. Istotnie dobił do brzegów Kuby, Haiti i wielu jeszcze innych wysp Pacyfiku, nie wpadł jednak na pomysł, by poszukać lądu nieco bardziej na północy.

Za każdym razem, gdy wracał do Hiszpanii ze swoimi papugami, pomidorami, kukurydzą i czekoladą, królowa pytała go: „Czy w końcu znalazł pan Indie?", a on niezmiennie odpowiadał: „Już wkrótce, już wkrótce". W końcu królowa straciła do niego zaufanie i Kolumb wylądował w więzieniu, oskarżony o malwersację. Dlaczego więc wiemy wszystko o życiu Krzysztofa Kolumba, a niemal nic o losie Vespucciego? Dlaczego w szkołach nie uczy się o „odkryciu Ameryki przez Ameriga Vespucciego"? Po prostu dlatego, że nie miał on biografa, Kolumb zaś tak. Syn Krzysztofa Kolumba stwierdził bowiem kiedyś: „To mój ojciec odwalił największą robotę, zasługuje na uznanie", po czym zaczął pisać książkę o jego życiu.

Nikomu nie zależy na prawdziwych wyczynach, liczy się jedynie talent relacjonującego je biografa. Amerigo Vespucci być może nie miał syna, lub też ten nie uznał za stosowne unieśmiertelnić ojcowskie osiągnięcia.

Jeszcze inne wydarzenia znalazły swoje miejsce w historii tylko dzięki chęci co najwyżej kilku osób. Kto wiedziałby dziś, kim był Sokrates, gdyby nie Platon? Albo Jezus, gdyby nie apostołowie? Albo Joanna d'Arc, stworzona na nowo przez Micheleta, żeby Francuzi odzyskali chęć do walki z pruskim najeźdźcą? Henryk IV? Jego istnienie zostało nagłośnione przez Ludwika XIV, który chciał w ten sposób zyskać sobie prawo do odziedziczenia tronu.

Tak myślą wszyscy wielcy tego świata: nieważne, czego dokonacie, jedynym sposobem, by zapisać się w historii, to znaleźć sobie dobrego biografa.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

159. VENUS. 23 LATA

Kręcenie filmu jest strasznie nudne. Całymi godzinami drepczę w miejscu, zanim usłyszę „Cisza! Kamera! Akcja!", które to słowa sprawiają, że coś wreszcie zaczyna się dziać. Mam już w zwyczaju zajmowanie sobie krzesła zaraz po przyjściu na plan. Kino to wielka lekcja cierpliwości. Ci, którzy zapomną o zarezerwowaniu sobie jakiegoś siedziska, zmuszeni są stać całe wieki.

Nie sądziłam, że na tym właśnie polega kino: na szukaniu sobie krzeseł i czekaniu.

Kiedy wreszcie nadchodzi moja kolej, zawsze wydarza się coś, co komplikuje całą operację: hałas lecącego w oddali samolotu, nitka na obiektywie bądź niespodziewany deszcz.

Chwile, kiedy spływa na mnie natchnienie aktorskie, nie zostają zarejestrowane, bowiem wtedy partnerujący mi Richard ma akurat pustkę w głowie albo asystent zapomina o przygotowaniu odpowiedniej ilości taśmy filmowej do nakręcenia sceny do samego końca. Na dłuższą metę jest to dość irytujące.

Wokoło wszyscy wrzeszczą. Reżyser nie zna innego sposobu porozumiewania się z ludźmi jak tylko poprzez agresję słowną. Nawet do mnie odzywa się tylko po to, żeby zrobić jakąś uwagę: „Mów wyraźniej". „Nie odwracaj się plecami do kamery". „Uważaj, twoja ręka jest w polu widzenia". „Idź dokładnie po markerach na ziemi". Albo wreszcie: „Nie rób takiej miny, wyglądasz na wściekłą".

Ach, ten reżyser…

Nigdy wcześniej nikt mnie tak nie traktował. W ciągu całej długiej kariery modelki żaden, nawet najbardziej histeryczny dyktator mody nie odnosił się do mnie z takim brakiem szacunku. Gram już w drugim filmie, lecz zastanawiam się, czy to aby na pewno zajęcie dla mnie.

Richard jest bardzo nerwowy. Przeszkadzam mu w podrywaniu dziewcząt z planu, jak to ma w zwyczaju. Nudzi mu się więc i coraz częściej się kłócimy. Ktoś powiedział: „W małżeństwie przez trzy miesiące się kochamy, trzy lata się kłócimy, a przez trzydzieści znosimy nawzajem".

Zabawiam się, rysując. Na małych karteczkach pojawiają się zawsze dwie osoby trzymające się za ręce. Nie mam pojęcia, dlaczego w kółko rysuję to samo. Może uzewnętrzniają się tak moje marzenia o idealnym związku? Kto wie…

Przyglądam się sobie w lustrze. Mam wszystko, czego sobie życzyłam. Jestem szczęśliwa, dlaczego jednak nie umiem się tym cieszyć?

Męczy mnie migrena. Nie opuszcza mnie właściwie, odkąd byłam małą dziewczynką. Ciągły, pulsujący ból. To schorzenie niszczy moje sprawy prywatne i zawodowe, moją radość życia. W mojej głowie wciąż tkwi małe zwierzątko, które drapie w ściany czaszki, jakby chciało wydostać się na zewnątrz. To nie do zniesienia. Żadnemu lekarzowi nie udało się określić przyczyny mojego cierpienia.

Pora na modlitwę: chciałabym, żeby ból głowy ustał.

160. JACQUES. 23 LATA

Mój wydawca wreszcie do mnie dzwoni. Wyniki sprzedaży nie są porażające. Moje Szczury sprzedały się w liczbie o połowę mniejszej, niż mieliśmy nadzieję. Każdego roku we Francji ukazuje się tyle powieści, że nie jest łatwo ściągnąć uwagę na konkretną pozycję. Żeby moja książka odniosła sukces, Paryż musiałby przeżyć inwazję szczurów, albo musiałby się właśnie rozpocząć chiński Rok Szczura. Ponadto żadna sława nie oszalała z zachwytu po przeczytaniu mojego dzieła.

– Ta historia ze współpracą, wzajemnością i przebaczeniem, jak na to wpadłeś?

– Przyśniło mi się.

– Taa… No więc myślę, że nie był to najszczęśliwszy pomysł. Rozmawiałem ze znajomym krytykiem, który uważa, że to taka mowa-trawa, a to go zawsze denerwuje. Szczur, który głosi konieczność przebaczenia… to wbrew wszelkim naukowo dowiedzionym informacjom na temat zachowania tych zwierząt. Szczury sobie nie przebaczają.

– Próbowałem wyobrazić sobie, jak szczury mogłyby ewoluować, gdyby były obdarzone świadomością. No cóż, krótko mówiąc, popłynęliśmy na tym?

– Hmm… Właściwie to popłynęliśmy we Francji – przyznaje Charbonnier – ale niespodziewanie, Szczury odniosły ogromny sukces w Rosji. W ciągu miesiąca sprzedaliśmy tam trzysta tysięcy egzemplarzy!

To brzmi lepiej.

– Jak to wyjaśnić?

– W Rosji telewizja jest na tak słabym poziomie, że ludzie czytają o wiele więcej niż we Francji.

Ja, który marzyłem o sławie, osiągnąłem ją, lecz nie w ojczystym języku. To prawda, nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, następnym jednak razem, kiedy będę się modlił, sprecyzuję: „Żeby się udało… we Francji".

Dzięki rosyjskiemu sukcesowi Charbonnier zgadza się przyjąć do druku moją drugą książkę. Czy mam już jakiś pomysł?

– Ech… tak… Odkrycie raju.

Nie mam pojęcia, co mi strzeliło do głowy. Słowa same popłynęły z moich ust.

– Dlaczego właśnie to?

– Znów za sprawą snu. Śnili mi się ludzie, którzy latali w przestrzeni kosmicznej w poszukiwaniu raju. Wydaje mi się, że można by z tego zrobić niezłą historię.

Wydawca jest innego zdania. Ludzie nie dojrzeli jeszcze do tego, żeby słuchać opowieści o raju z ust laika. Wszystkie książki na ten temat powstały, by „szerzyć wiarę". To święty temat.

Odpowiadam, że właśnie dlatego zabawne byłoby pozbawienie tego tematu cech świętości; nie można pozwolić, żeby o śmierci i o raju mówiły tylko religie i sekty.

Po chwili namysłu Charbonnier decyduje się mi zaufać. Kilka dni później na wystawie jednej z małych, zakurzonych księgarenek dostrzegam okładkę przecenionej książki: Tanatonauci. Niebieska spirala na czarnym tle oraz nazwisko: Michael Pinson. On także pisze o raju, chociaż tytuł wydaje mi się nieco naciągany – stąd zapewne brak sukcesu tego dzieła. A nawet dla tych, którzy zrozumieli znaczenie neologizmu „tanatonauta", temat śmierci stanowi oczywistą wadę tej pozycji. Kto miałby ochotę kupić książkę o umieraniu?

Ja. Kupuję ją i czytam. Próbuję znaleźć rozwiązanie zagadki, która przewija się przez cały tekst. „Jak narysować okrąg i jego środek, nie odrywając ołówka od papieru?" Rozwiązanie polega na tym, że trzeba zagiąć róg kartki (czyli zmienić jej wymiary), a następnie narysować spiralę biegnącą przez obie części odgiętego rogu… Długo łamałem sobie głowę, zanim się zorientowałem, że jest to dokładnie ten sam motyw, co na okładce.

Biorę się do pracy. Odłączam telefon. Nastawiam symfonię Z Nowego Świata Dvoraka. Wreszcie pozwalam popłynąć moim myślom.

Wymyślić raj nie jest łatwą sprawą. Nawet jeśli wiele mitologii o nim wspomina, miejsce to jest właściwie niesprecyzowane. Jak przedstawić je wiarygodnie? Jako planetę? To zbyt proste. Jako sześcian? Zbyt geometryczny. Grupę asteroid? Zbyt rozdrobnione. Po raz kolejny kot podsuwa mi pomysł. Mona Lisa II bawi się kurkiem przy wannie. Odkręca wodę. Znam jej zwyczaje – zaraz przewróci odkręconą butelkę z płynem do kąpieli, której bąbelkowa zawartość powoli rozleje się po dnie wanny.

Może dusze przypominają bańki mydlane? Wyobrażam sobie, jak wsysa je odpływ (czyli właśnie raj). Zostają porwane przez wir do kanalizacji, a następnie wypływają zupełnie gdzie indziej, w świecie tak złożonym, że trudno to w ogóle pojąć. Jak bańka mydlana mogłaby przeczuwać, skąd zostaje porwana i dokąd? W jaki sposób wyobraziłaby sobie wannę, ludzi, kanalizację, miasto, kraj, Ziemię? W najlepszym wypadku dostrzeże wodę i chłodną masę wanny…

Oto jaki pomysł podsuwa mi Mona Lisa II: odwrócony stożek, wir, wszystko wsysająca spirala…

161. WRESZCIE

Mam wrażenie, że lecimy już od miesięcy. Czuję się, jakbym pływał w oceanie. Na szczęście nie odczuwamy ani głodu, ani pragnienia, nie chce nam się też spać. Freddy opowiada dowcipy, żeby nas rozerwać. Kończy się na tym, że każdy z nich mówi po kilka razy. Udajemy, że tego nie zauważamy.

Od dawna już podróżujemy w kosmosie. Wreszcie, któregoś dnia…

– Galaktyka na horyzoncie! – wrzeszczy Raoul niczym wachtowy.

W oddali dostrzegamy poświatę. Nie jest to gwiazda. Dotarliśmy do Andromedy! Nie ma kształtu spirali, lecz wygląda jak soczewka. Z pewnością jesteśmy jedynymi Ziemianami, a nawet pierwszymi „Drogomlecznymi", którzy patrzą na nią z tak bliska.

Andromeda jest galaktyką młodszą od naszej, jej gwiazdy są bardziej żółte niż te należące do Drogi Mlecznej.

– Tym razem nam się udało.

Marilyn Monroe wskazuje palcem na środek galaktyki. Coś zauważyła – tam także znajduje się czarna dziura. Czyżby była to reguła obowiązująca we wszystkich galaktykach? Czarna dziura pełniąca rolę osi, wokół której kręci się gwiezdna masa?

Pikujemy w dół, w stronę wiru. Przelatujemy koło gwiazd, planet, meteorów, wsysanych przez ten niebieski otwór! Przyglądamy się im, gdy nagle dostrzegamy pędzącą duszę. Gdy mija pierwsze zaskoczenie, próbujemy ją dogonić, lecz niestety leci zbyt szybko.

Stajemy, starając się pojąć znaczenie tego, czego właśnie byliśmy świadkami. To była dusza. A więc mamy tu do czynienia ze świadomością. A zatem też z inteligencją. Otwierają się przed nami ogromne możliwości…

– Czyżbyśmy właśnie zobaczyli jakiegoś boga albo duszę pozaziemską? – zastanawia się na głos Raoul, wciąż przekonany, że uda mu się odkryć królestwo bogów.

Jeśli chodzi o mnie, Freddiego i Marilyn, bylibyśmy w pełni usatysfakcjonowani już samym spotkaniem z istotą pozaziemską…

Mijają nas kolejne ektoplazmy. Próbujemy je zatrzymać, lecz wszystkie nam się wymykają. Jeśli są to zmarli, to muszę przyznać, że nigdy w życiu nie widziałem, żeby dusza aż tak spieszyła się na Sąd Ostateczny.

– Psiakrew, psiakrew, psiakrew! – powtarza Raoul, wciąż oszołomiony.

Wreszcie ktoś nas zauważa i przywołuje.

– Kim jesteście?

To ektoplazma, lecz bijąca od niej poświata różni się od naszej. Nasza aura ma błękitny odcień, jej natomiast wpada raczej w róż.

– Aniołami z Ziemi.

Wygląd tego pozaziemskiego anioła nie jest wcale niezwykły. Chudy jak patyk, przypomina zawiadowcę z prowincjonalnej stacji kolejowej. Najwyraźniej jest równie zaskoczony jak my.

– Z Ziemi? Dlaczego to się nazywa Ziemią?

– To substancja pokrywająca jej powierzchnię. Piasek, ziemia.

– Hm… A gdzie jest ta Ziemia?

– No… gdzieś tam – odpowiada Marilyn Monroe, wskazując w stronę, z której nadlecieliśmy.

Na szczęście porozumiewamy się za pośrednictwem myśli, więc tłumacz nie jest nam potrzebny.

– Michael Pinson, do usług – mówię.

Wtedy dusza również się przedstawia.

– Nazywam się Zoz. Po prostu Zoz.

– Bardzo nam miło, Zoz.

Wyjaśniamy mu, że przybyliśmy tutaj z galaktyki Drogi Mlecznej. Zoz przetrawia powoli tę informację. Z początku nie chce nam uwierzyć, lecz po jakimś czasie, gdy wyjawiamy mu cel naszej podróży, zaczyna zmieniać zdanie. Przyznaje nawet, że sam dostrzegł w karmicznych curriculum vitae swoich klientów luki i zastanawiał się, czy ludzie ci nie reinkarnują się gdzie indziej. Nie spodziewał się jednak, by mogły one emigrować aż do innej galaktyki.

Okazuje się, że Droga Mleczna zwie się tutaj 511. Ciekawe, tutejsi używają liczb, tak samo jak my. Nad naszymi głowami mkną ektoplazmy. Zoz wyjaśnia nam, że to dusze, które lecą do Raju, przygotować się do kolejnego życia.

Pytamy go, skąd pochodzą owi zmarli. Z tego co wiadomo Zozowi, w galaktyce znajduje się tylko jedna zamieszkana planeta. Nazwa jej pochodzi nie od substancji, z jakiej jest stworzona, lecz od koloru – czerwieni. Planeta Czerwień.

Nie możemy się doczekać, aż dowiemy się czegoś więcej na jej temat. Zasypujemy Zoza pytaniami, na które on odpowiada z uprzejmością dobrego przewodnika turystycznego. Okazuje się, że Czerwianie żywią się chlebem, zupą, warzywami i mięsem. Żyją w miastach i budują domy. Słysząc to wszystko, można by sądzić, że Czerwień jest identyczna jak Ziemia. Czyżby istoty pozaziemskie były podobne do ludzi?

Zamyślam się. Literatura i kino przyzwyczaiły nas do wyobrażania sobie kosmitów jako istoty mniejsze lub większe, z licznymi odnóżami i głowami, mackami lub skrzydłami, rzadko jednak podobne do nas.

Mamy ochotę odwiedzić tę planetę. Zoz waha się przez chwilę, wreszcie zgadza się nas oprowadzić po swoim świecie. Oto przed nami znajduje się obcy glob. Czerwień wydaje się nieco większa od Ziemi.

Z zewnątrz planeta otoczona jest grubą warstwą atmosfery. Krąży po eliptycznej orbicie wokół słońca, które również jest większe od naszego. Mimo iż odległość od tej gwiazdy jest znaczna, to jednak jest ono na tyle duże, że klimat Czerwieni można śmiało porównać do warunków panujących na Ziemi.

Z punktu widzenia ziemiańskiego, Czerwień jest planetą, na której życie może się rozwijać. Im bardziej się do niej zbliżamy, tym piękniejszy wydaje nam się jej krajobraz. Stale lądy są w kolorze magenty, niebo ma fiołkoworóżową barwę, jakby oświetlone przez tańczące promienie zachodzącego słońca. Oceany są w kolorze ciemnego cyjanu. Odcień ten zawdzięczają odblaskom z nieba, ale także morskiej głębinie. Ładnie.

Czerwień składa się z czterech kontynentów, z których każdy ma inny klimat i charakterystyczne dla siebie ukształtowanie terenu: pierwszy jest górzysty, drugi to zalesiony płaskowyż, trzeci składa się z równin, czwarty natomiast pokrywa jedna wielka pustynia. Zwyczaje mieszkańców oparte są na całkowitym przystosowaniu się do jednej z pór roku.

Zoz opisuje nam cztery ludy planety. Zimowi żyją w górach, dysponują zaawansowaną technologią, a ze względu na panujący ziąb budują podziemne miasta. Niska liczba urodzeń. Większość populacji stanowią dojrzali osobnicy w wieku powyżej czterdziestu lat. Zimowi uznają system demokratyczny. Wszyscy obywatele głosują za pośrednictwem sieci elektronicznej. Ich słabe punkty: rolnictwo w zaniku, pogłębiający się niż demograficzny. Mocne punkty: rozwój nowoczesnych technologii, produkcja robotów, które pracują zamiast nich. Zimowi nie mogą pochwalić się kondycją fizyczną i komunikatywnością. Większość czasu spędzają w swoich domach, przed ekranami. Są przekonani, że dzięki postępowi medycyny dożyją stu lat. Ich dewiza: „Przyszłość należy do najinteligentniejszych".

Jesienni żyją na płaskowyżu w wielkich, zanieczyszczonych metropoliach otoczonych lasami. Są zdolni do wytwarzania własnej technologii – broni i robotów, które nie są jednak aż tak zaawansowane, jak na kontynencie Zimowych. Potrzebują wsparcia nowoczesnych wynalazków importowanych od Zimowych, a także warzyw i owoców od Wiosennych oraz mięsa od Letnich. By zapewnić sobie dostawy tych produktów, wykształcili system wymiany handlowej oraz dyplomację, której zadaniem jest utrzymywanie poprawnych stosunków z sąsiadami. Ich dewiza: „Bądźmy wszyscy przyjaciółmi". Jesienni dostarczają Zimowym surowce wykorzystywane w przemyśle, pomagają im również w okresach głodu, dzieląc się zapasami pożywienia.

W zamian za dostawy produktów spożywczych Wiosenni i Letni mogą liczyć na pomoc Jesiennych przy produkcji sprzętu zaawansowanego technicznie i utrzymywaniu zapasu surowców. System polityczny: republika ze zgromadzeniem przedstawicieli i częstymi zmianami premiera.

Wiosenni żyją na terenach równinnych w niewielkich miastach. Rolnictwo rozwija się kwitnąco, głównie wysiewa się zboże. Poziom demograficzny: średni. Technologia: średnio zaawansowana. Mocne strony: brak. Słabe strony: również brak. Wiosenni są przeciętni we wszystkim, czego się podejmują. Bardzo związani z Letnimi. Są przekonani, że przy ich pomocy pewnego dnia uda im się przejąć tereny należące do Zimowych i Jesiennych, a tym samym zagrabić ich technologie. Pozwoliłoby im to zyskać na wielu frontach. Dewiza: „Równowaga leży w połowie drogi pomiędzy dwoma skrajnościami".

Letni mieszkają w niewielkich wioskach rozrzuconych pomiędzy rozległymi oazami na pustyni. Technologia na bardzo niskim poziomie. Wysoka liczba urodzeń. Reżim despotyczny. Wszyscy są posłuszni Komandorowi, który posiada władzę nad życiem i śmiercią każdego z obywateli. Mocne strony: olbrzymie kolonie lemurów karmionych zbożem Wiosennych dostarczają wełny i mięsa. Gdy przyrost demograficzny zaczyna dawać się Letnim we znaki, Komandor zarządza wyprawy wojenne w stronę sąsiednich kontynentów, mające na celu zdobycie nowej przestrzeni życiowej. Nawet jeśli ekspedycje te przypominają właściwie zbiorowe samobójstwa, pozwoliły jednak Letnim dotrzeć na każdy z trzech pozostałych kontynentów i utworzyć tam tak zwane „wyzwolone strefy", które powoli rozrastają się w miarę „nadgryzania" obcych ziem. Wyprawy te planowane są zawsze na okres letni, kanikuła sprzyja bowiem wojownikom przystosowanym do życia w takim klimacie.

Poświęcenie uważane jest za największą wartość kultury Letnich. Każdy z nich musi być zdolny do poświęcenia się dla chwały Komandora. Dewiza: „Im więcej cierpienia za życia, tym szczodrzej zostaniecie wynagrodzeni w raju".

Mimo dążenia do neutralności przez Jesiennych i Wiosennych, cztery kontynenty przeżywają ciągłe konflikty, mniej lub bardziej utajone. Letni i Zimowi są oficjalnie w stanie wojny, Jesienni i Wiosenni natomiast opowiadają się raz po jednej, raz po drugiej stronie, przechylając szalę zwycięstwa. Najczęściej jednak to warunki meteorologiczne decydują o zwycięstwie.

Owal Czerwieni jest znacznie większy niż ziemski, każda z pór roku trwa tutaj o wiele dłużej. Zamiast trzech miesięcy trwają one po pięćdziesiąt lat. Stąd też każdy rok ma siedemdziesiąt trzy tysiące dni, zamiast trzystu sześćdziesięciu pięciu.

Pół wieku lata przynosi wiele korzyści Letnim, zmusza jednak Zimowych do ukrycia się pod ziemią. Podobnie pięćdziesiąt lat jesieni sprzyja Jesiennym, a pięćdziesiąt lat zimy – Zimowym.

Podczas korzystnej dla nich pory roku, każdy z ludów stara się opanować sąsiednie kontynenty. Każdy chciałby mieć zdolność zatrzymania czasu i ustabilizowania klimatu na taki, do którego jest najlepiej przystosowany. Niestety czas płynie nieubłaganie i zmusza chwilowych przywódców do oddania władzy i przekazania jej następcom.

Zoz zachęca nas do wylądowania na Czerwieni i zwiedzenia stolic czterech kontynentów. Stolica Zimowych została wzniesiona na szczycie jednej z gór. Trudno dostrzec jakiekolwiek kształty na powierzchni, gdyż ludzie spędzają większość czasu w podziemnych klimatyzowanych galeriach oświetlanych neonami. Moda kobieca to kuse spódniczki i obnażone piersi – stroje z powycinanymi otworami bardzo przypominają ziemskie kreacje z epoki minojskiej na Krecie.

Głównym środkiem komunikacji Zimowych jest metro, którego tory docierają do każdej z dzielnic miasta.

Jesienni wybudowali swoją stolicę na kamienistym płaskowyżu pokrytym drapaczami chmur. Na ulicach tworzą się olbrzymie korki: tutaj rządzą samochody. Ludzie są bardzo nerwowi. Ubierają się w wygodne, uszyte z plastikowego tworzywa stroje, odpowiednie do biegów i wszystkich innych dyscyplin sportowych.

Stolica Wiosennych mieści się na terenie doliny otoczonej polami różowych kwiatów. Ich domy przypominają cementowe półkule. Mieszkańcy chętnie gromadzą się na wielkich targach, gdzie kwitnie handel. Chłopki noszą szerokie spódnice z kieszeniami, do których chowają nabyte produkty. Wiele tu ogrodów i spory ruch na ulicach. Wiosenni korzystają z zaprzęgów ciągniętych przez czworonogi przypominające tapiry.

Stolica Letnich położona jest w samym środku jednej z oaz. Liczne platformy olbrzymiego pałacu Komandora górują nad rezydencjami jego małżonek i członków rodziny, którzy najczęściej pełnią też role ministrów. Wokoło rozmieszczone są koszary wojskowe „ochotników śmierci", gdzie schronienie znajdują zarówno żołnierze, jak i policja oraz służby specjalne. Wypełnione po brzegi więzienia ciągną się wzdłuż budynków koszar.

Wreszcie dochodzimy do miasta właściwego. Sypiące się budowle. Przeludnione dzielnice tchnące nędzą.

– To stąd właśnie – zwierza nam się Zoz – Komandor rekrutuje większość swoich „ochotników śmierci" na wyprawy wojenne. Przekonał biedaków, że ich nędza spowodowana została arogancją Zimowych. Letni żyją więc w ciągłej nienawiści do mieszkańców gór.

W stolicy Letnich wszyscy chodzą na piechotę. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni odziewają się w drelichowe, wojskowe stroje. Twarze kobiet zdobią skomplikowane, wymalowane na skórze motywy…

Freddy jest ciekaw, czy na Czerwieni żyją Żydzi.

– Żydzi?

Zozowi pojęcie to jest całkowicie obce. Rabin wyjaśnia mu, do czego można by je porównać. Zoz wydaje się zaintrygowany. Istotnie, żyje tu plemię koczownicze wywodzące się z pradawnej kultury, którego członkowie rozrzuceni są po wszystkich czterech kontynentach.

– Jak zwie się ten lud?

– To relatywiści, od nazwy ich wierzenia – relatywizmu.

Zgodnie z założeniami ich religii istnieje wiele prawd, które zmieniają się w czasie i przestrzeni. Relatywiści dość wyraźnie wzbudzają niechęć miejscowej ludności. Każdy z czterech narodów jest przekonany o słuszności własnych racji i uważa, że relatywiści są sprawcami wszystkich ich kłopotów. Tak więc w okresach wzrostu wszyscy oddają się prześladowaniu relatywistów, co wzmaga jeszcze panujący nacjonalizm. Prześladowania zaś są z reguły zapowiedzią nadchodzącego ochłodzenia stosunków pomiędzy dwoma sojusznikami.

Freddy milknie zamyślony. Wiem, o czym w tej chwili myśli. Zastanawia się, czy wszystkie ziemskie czy też pozaziemskie gatunki nie posiadają przypadkiem takiej samej siatki ról społecznych.

– Relatywiści byli obiektami prześladowań – mówi Zoz. – Wielokrotnie myśleliśmy już, że znikną z powierzchni globu. Jednak za każdym razem udawało im się ocaleć i zmutować, relatywizując coraz bardziej własną kulturę.

Nagle, tknięty intuicją, Raoul mówi:

– Być może Żydzi i relatywiści są jak pstrągi w oczyszczalniach słodkiej wody.

– Jak pstrągi? – dziwi się rabin.

– Oczywiście, w oczyszczalniach wody umieszcza się pstrągi, gdyż są to zwierzęta wyjątkowo wrażliwe na zanieczyszczenia. Jeśli tylko w ich otoczeniu znajdzie się ślad toksycznego związku, pstrągi zginą pierwsze. To taki rodzaj dzwonka alarmowego.

– Nie bardzo widzę związek…

– Żydzi, naznaczeni prześladowaniami, jakich obiektem byli w przeszłości, stali się przewrażliwieni. Ze zwiększoną agresją reagują na powstające systemy totalitarne. To takie błędne koło. Tyrani wiedzą bowiem, że Żydzi natychmiast ich wyśledzą, próbują więc pozbyć się ich jak najprędzej.

Marilyn Monroe przejmuje pałeczkę:

– Raoul ma rację. Dla nazistów Żydzi byli niebezpiecznymi lewakami. Dla komunistów – aroganckimi kapitalistami. Dla anarchistów – dekadenckimi mieszczanami. Dla mieszczan – destabilizującymi anarchistami. Zadziwiającą rzeczą jest, że gdy tylko stabilizuje się scentralizowana i hierarchiczna władza, jej pierwszym celem jest prześladowanie Żydów. Nabuchodonozor, Ramzes II, Neron, Izabela I Katolicka, święty Ludwik, carowie, Hitler, Stalin… Intuicyjnie przywódcy, zwolennicy totalitaryzmu, wiedzą, że tam gdzie znajdują się Żydzi, tam też są osobnicy niepodatni na indoktrynację, ich myśl zrodziła się bowiem pięć tysięcy lat temu i oparta jest nie na kulcie charyzmatycznego wojownika, lecz księgi zawierającej symboliczne historie.

Freddy waha się przez chwilę. I ja dorzucam swoje trzy grosze:

– Być może Żydom udało się ocaleć dlatego, że są „pstrągami wyczulonymi na totalitaryzm". Przecież to jedyny lud starożytny, który zachował swoją kulturę niemal nietkniętą. Tymczasem wszystkie wielkie imperia: egipskie, rzymskie, greckie, hetyckie czy mongolskie, gdy tylko zaczęły eksperymentować z totalitaryzmem, bardzo szybko upadły. Kultura żydowska odgrywa w tym wszystkim ogromną rolę.

– Tak jak każda kultura ma swoją rolę: Japończycy, Koreańczycy, Chińczycy, Arabowie, Cyganie, Indianie amerykańscy, wszyscy ci, którym udało się przeżyć po dziś dzień, pełnią konkretną funkcję w tej wielkiej ludzkiej masie. Konieczne jest utrzymywanie między nimi równowagi.

Zoza śmieszą nieco nasze teorie. Freddy chciałby obejrzeć świątynie relatywistów, ruszamy więc w stronę jednego z tych osobliwych miejsc. Nie widać żadnych pomników, żadnych ekstrawagancji. Wyjątkowa surowość świątyń relatywistów przywodzi nam na myśl kościoły protestanckie.

Zoz zabiera nas teraz na pole walki, gdzie toczy się właśnie bitwa pomiędzy armią Letnich a wojskami Zimowych. Z początku roboty Zimowych wydają się mieć przewagę, lecz ostatecznie tłum dzieci kamikaze, skaczących w sam środek szeregów wroga, przechyla szalę zwycięstwa na stronę Letnich.

– No tak… Na razie wciąż ludzie mają przewagę nad robotami – zauważa nasz przewodnik.

Dzieci, niosące w plecakach materiały wybuchowe, podążają w stronę schronów bojowych Zimowych, chronionych pancernymi wieżyczkami.

Czy tak wyglądać będzie przyszłość wojen?

Anioł o różowej, nieco bardziej świetlistej niż Zoz aurze podlatuje w naszą stronę – to musi być z pewnością jego osobisty instruktor, miejscowy „Edmund Wells".

– Cholerka, to mój mentor – bełkocze niewyraźnie anioł.

Istotnie, nowo przybyły nie wygląda na zadowolonego.

– Co ty wyprawiasz? Twoi klienci harcują sobie w najlepsze! Wracaj do nich natychmiast!

– Ale… ale… – jąka się Zoz. – Moi towarzysze to anioły z innej galaktyki. A więc istnieje jednak inny Raj! Jest też życie pozaczerwienne! Wyobrażasz to sobie?

Na instruktorze informacje te zdają się nie robić najmniejszego wrażenia.

– Niestety, Zoz, nie miałeś jeszcze prawa dowiedzieć się o tym. Ani ty, ani tobie podobni, nie powinniście jeszcze o tym wiedzieć, mam więc nadzieję, że będziesz umiał trzymać język za zębami.

Jeśli Zozem opiekuje się anioł instruktor, który wie o istnieniu Ziemi, oznaczałoby to, że Edmund Wells, mój własny mentor, wie z kolei o Czerwieni.

– Czy nie jest pan przypadkiem „siódemką"? – pyta Raoul.

Anioł instruktor rzuca nam potępiające spojrzenie.

– Wy też znajdujecie się bardzo daleko od waszych klientów, powinniście już wracać.

– Nasi klienci świetnie sobie dają radę sami – mówi Raoul.

– Hmm… Jesteś tego taki pewien? Czerwienne przysłowie mówi, że „mleko kipi wtedy, kiedy akurat nie patrzy się na garnek". Nie ponoszę za was odpowiedzialności, więc nie będę dawał wam dobrych rad, ale jeśli chodzi o Zoza, nie zgadzam się, żebyście sprowadzali go na złą drogę. Zrozumiano, Zoz? Żeby przypadkiem nie przyszło ci do głowy spacerować sobie po tej ich „Ziemi".

Zoz opuszcza głowę z pokorą, spogląda na nas nieśmiało na pożegnanie i oddala się u boku swojego instruktora, który rzuca jeszcze przez ramię:

– Koniec przerwy! Pora, żebyście wszyscy wrócili do pracy.

162. ENCYKLOPEDIA

ISTOTA POZAZIEMSKA: Najstarszy zachodni tekst wspominający o istotach pozaziemskich przypisywany jest Demokrytowi i datuje się go na czwarty wiek przed naszą erą. Nawiązywał on do spotkania badaczy ziemskich i pozaziemskich na innej planecie, mieszczącej się pośród gwiazd. W drugim wieku Epikur stwierdza, że istnienie światów podobnych do naszego jest rzeczą jak najbardziej logiczną. Nieco później tekst ten zainspiruje Lukrecjusza, który w swoim poemacie De natura rerum ponownie rozważy możliwość istnienia ludów pozaziemskich, żyjących z dala od Ziemi.

Tekst Lukrecjusza spotkał się z ogólnym zainteresowaniem. Arystoteles, a później święty Augustyn starają się przekonać, że Ziemia jest jedyną planetą zamieszkaną przez żywe istoty, a żadna inna istnieć nie może, gdyż Bóg tak sobie zażyczył. Podążając w tym samym kierunku, papież Jan XXI zezwolił na wykonywanie kary śmierci na każdym, kto choćby wspomniał o innych zamieszkanych światach. Trzeba było czterystu lat, by istoty pozaziemskie przestały być swego rodzaju tematem tabu. Filozof Giordano Bruno, na przykład, został spalony na stosie w 1600 roku za między innymi podtrzymywanie tej tezy.

Cyrano de Bergerac napisał w 1657 roku dzieło pod tytułem Tamten świat, obrazujące podróż do państw Księżyca i Słońca, do której to książki nawiązał Fontenelle w Rozmowach o wielości światów, a także Wolter, w 1752 roku, w powieści Micromega (Mały-duży), opowiadającej o wielkim podróżniku z przestrzeni kosmicznej, który z Saturna przybywa na Ziemię jako turysta.

W 1898 roku H.G. Wells zdejmuje z kosmitów człowieczą maskę i nadaje im w swojej Wojnie światów wygląd przerażających potworów, przypominających ośmiornice na hydraulicznych podnośnikach. W 1900 roku amerykański astronom Percival Lowell oznajmia, że udało mu się dostrzec kanały irygacyjne na powierzchni Marsa, co miałoby świadczyć o istnieniu tam inteligentnej cywilizacji. Pojęcie istoty pozaziemskiej traci swoją stronę fantasmagoryczną. Trzeba będzie jednak poczekać na Stevena Spielberga i jego E.T., aby kosmici mogli stać się synonimami przyjaznych towarzyszy.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

163. JACQUES

Czerwień.

Śnię, że na pokładzie statku kosmicznego, jakim bawiłem się w dzieciństwie, docieram do czerwonej planety. Mieszka tam bóg, który lubi eksperymentować. Tworzy światy, które następnie umieszcza w przeźroczystych pojemnikach i obserwuje ich dojrzewanie. W maleńkich probówkach hoduje prototypy zwierząt, które następnie bardzo ostrożnie przenosi za pomocą pincety na powierzchnię nowego świata. Jeśli aklimatyzacja danego zwierzęcia się nie powiedzie, bóg próbuje je odzyskać. W przypadku gdy wybrakowane stworzenia zanadto się rozmnożą, bóg czym prędzej tworzy drapieżniki (zwierzęta większe albo całkiem malutkie, jak na przykład wirusy), których zadaniem jest wytępienie niezrównoważonych organizmów. Na ich miejsce bóg przygotowuje inne zwierzę. W moim śnie bogowi nie udaje się naprawić wszystkich swoich błędów, mnoży więc gatunki, starając się opanować jakoś ten żywy chaos.

Budzę się cały spocony, Ghislaine leży przy mnie. Ghislaine to moja nowa towarzyszka życia. Wybrałem ją, bo nie jest zwariowana, jej rodzice nie wtrącają się do naszego związku i nie wygląda mi na osobę o osłabionej psychice. W dzisiejszych czasach niewiele osób może poszczycić się tymi zaletami.

Tak szczerze mówiąc, to nie jest do końca prawda. Głównym powodem, dla którego wybrałem Ghislaine jest to, że to ona mnie wybrała. Ghislaine jest lekarzem pediatrą. Łagodna, umie słuchać i przemawiać do dzieci. A ja jestem dzieckiem.

To przecież nie jest normalne, żeby w wieku dwudziestu pięciu lat interesować się wciąż zamkami, smokami, księżniczkami, kosmitami i bogami w przestworzach.

Ghislaine przypomina mi księżniczkę. Ma ciemne włosy, drobną budowę ciała i mimo swoich dwudziestu czterech lat wciąż ubiera się w sklepach z odzieżą dla dzieci.

Zna się na nowych metodach pobudzania rozwoju najmłodszych. W weekendy udziela się w organizacji pomagającej dzieciom nieprzystosowanym do życia w społeczeństwie. To ją wykańcza, ale twierdzi, że nikt tego nie będzie robił za nią.

– Ty też jesteś nieprzystosowanym dzieciakiem – mówi, głaszcząc mnie po moich gęstych włosach.

Ghislaine uważa, że każda istota ludzka ma w sobie coś z dziecka, z dorosłego i rodzica. Kiedy powstaje związek, każda ze stron wybiera sobie rolę, jaką chce odgrywać względem drugiej osoby. Zazwyczaj jedno staje się rodzicem, drugie zaś dzieckiem. W idealnym układzie dwoje pragnęłoby być dorosłymi, co pozwoliłoby im rozmawiać ze sobą poważnie.

Próbowaliśmy. Nie udało nam się. To jest silniejsze ode mnie, zachowuję się jak dziecko. Jako dziecko czuję się najlepiej, jako dziecko czuję lekkość umysłu. Dziecko nie jest niczego pewne i wszystkim się cieszy. Poza tym lubię być niańczony.

Ghislaine była zdziwiona, gdy dowiedziała się, że lubię gry fabularne. Wyjaśniłem jej, że pomagają mi one w tworzeniu zarysów bohaterów i wytyczaniu im najodpowiedniejszych tras życiowych.

Na moim biurku wala się cała sterta materiałów pomocniczych. Plany bitew, szkice twarzy moich postaci (często wybieram istniejących aktorów i tak długo analizuję ich rysy, że udaje mi się odgadnąć zasady rządzące ich psychiką) czy też figurki z plasteliny, które mają mi pomóc lepiej wyobrazić sobie scenerię i przedmioty otaczające moje postacie.

– Nigdy bym nie przypuszczała, że do napisania zwykłej historyjki potrzebne są wszystkie te graty! – woła Ghislaine. – Twoje biurko przypomina laboratorium. Nie powiesz mi jednak, że korzystasz z planów katedry i tych resztek plasteliny…

Ma mnie za wariata i wspina się na czubki palców, żeby mnie pocałować.

Przy Ghislaine czuję się dobrze, choć naszemu związkowi brakuje wzniosłości, która pozwoliłaby mu trwać. Zaczynamy się sobą nudzić. Gdy minęło oczarowanie dorosłym, który zachowuje się jak dziecko, Ghislaine dostrzegła, że wykonuje trudny i marnie płatny – w porównaniu ze mną – zawód.

Praca z dziećmi zabiera jej dużą część energii. Maluchy doświadczyły już tak ciężkich przeżyć, że nie potrafią być dla niej miłe. Przyjmują postawę małych porzuconych piesków. Dzieci bite, wykorzystywane seksualnie, epileptyczne i astmatyczne… Jak Ghislaine może dać sobie radę z tą potężną armią sama jedna? Wyznaczyła sobie misję, która jest zdecydowanie ponad jej siły.

Wieczorami opowiada mi o pacjentach, którzy danego dnia umarli jej na rękach. Jest roztrzęsiona, a ja nie wiem, jak ulżyć jej cierpieniu.

– Może powinnaś zmienić pracę – sugeruję po tym, jak przepłakała całą noc z powodu śmierci jednego z epileptycznych dzieciaków.

Nigdy mi nie wybaczyła tego zdania.

– Łatwo pomagać ludziom, gdy się ich nie widzi, nie dotyka, nie rozmawia z nimi bezpośrednio. To łatwe, wygodne, bez ryzyka!

– Chyba nie uważasz, że powinienem siedzieć koło każdego z moich czytelników gotów do dyskusji?

– Myślę, że właśnie to powinieneś robić! Wybrałeś sobie to zajęcie, żeby uciec od świata. Zamykasz się w swoim pokoju, tylko komputer dotrzymuje ci towarzystwa. Spotykasz się z kimś? Ze swoim wydawcą? Kilkoma kumplami? To nie jest świat. Żyjesz w wyimaginowanym wymiarze, infantylnym wszechświecie, który tak naprawdę nie istnieje, robisz wszystko, żeby nie dorosnąć. A jednak pewnego dnia rzeczywistość cię dorwie, mój świat, w którym miotam się przy chorych, zdeprymowanych, napastowanych. Swoimi książkami nie wyeliminujesz nędzy, głodu i wojen.

– Kto wie? Moje książki przekazują pewne idee, a te mają na celu modyfikowanie stanów ducha i zachowań.

Ghislaine parska śmiechem.

– Te twoje bajeczki o szczurach? Nie ma co, ładny mi rezultat! Ludzie zaczną darzyć współczuciem szczury, chociaż brak im go w stosunku do własnych dzieci.

Tydzień później Ghislaine odchodzi ode mnie. To było zbyt piękne, żeby mogło trwać. Zaczynam rozmyślać. Czy to, co robię, naprawdę jest niemoralne? Dla poprawienia sobie nastroju wieczorem wybieram się do kina na Lisy, rodzaj filmu, jakie zazwyczaj omijam szerokim łukiem.

Niemal każda scena ukazuje to, co najbardziej interesuje Ghislaine: biednych, chorych i nieszczęsnych, którzy zabijają się nawzajem. Jeśli to ma być rzeczywistość – wolę kino w mojej własnej głowie. W filmie gra jednak pewna przecudnej urody aktorka, Venus Sheridan. Zachowuje się tak, jakby całe życie była rosyjskim żołnierzem. Richard Cuningham, grający główną rolę męską, też jest niezły. Wspaniale wcielił się w swoją postać.

To co wydarzyło się w Czeczenii, jest naprawdę straszliwe, ale cóż ja na to mogę poradzić? Dodać motto adresowane do moich rosyjskich czytelników: „Proszę, kochajcie się, a nie wojujcie"?

Słowa Ghislaine działają na mnie niczym bomba z opóźnionym zapłonem. Nie mogę pisać. Jestem perwersyjną istotą, która czerpie przyjemność z tworzenia dziwnych historii, gdy tymczasem cały świat wokół mnie cierpi. Może powinienem walczyć u boku „Lekarzy Świata"? Przemierzyć Afrykę, szczepiąc każde dziecko, które wpadnie mi w ręce?

Czuję zbliżający się kryzys „pocotowszystko". Jedynym lekarstwem, jakie znam, jest zamknięcie się w toalecie i oddanie rozmyślaniu. Czy to źle, że piszę? Czy to źle, że nie wspieram wszystkich nieszczęśników tego świata? Czy to źle, że nie walczę przeciwko tyranom i wyzyskiwaczom?

Ostatecznie wysyłam czek do pewnej organizacji charytatywnej i siadam znów do pisania. Tak bardzo kocham moje zajęcie, że gotów jestem płacić za święty spokój.

Wydawca dzwoni do mnie.

– Dobrze by było, gdybyś wyszedł od czasu do czasu z domu, podpisał parę książek, zjadł kolację z dziennikarzami…

– Czy to konieczne?

– Absolutnie. Właściwie to od tego powinieneś był zacząć. Poza tym spotkania z ludźmi poddadzą ci trochę pomysłów. Postaraj się. Potrzebujesz prasy, księgarzy, kontaktów z ludźmi z branży, powinieneś pojawiać się na targach książki… Żyjąc jak mnich, skazujesz się na krótkoterminowość.

Jak do tej pory rady Charbonniera zawsze były słuszne. Ale robienie z siebie klauna na salonach, z kieliszkiem szampana w dłoni i słuchanie najświeższych branżowych ploteczek… to nie dla mnie.

Zgoda na podpisywanie książek na targach. Nie łudzę się specjalnie, że dzięki temu rozkwitnie moja kariera, ale być może kontakt z ludźmi zainteresowanymi moją książką i z pisarzami pozwoli mi lepiej zrozumieć, dlaczego nie udaje mi się dotrzeć do szerokiej publiczności we Francji.

Mona Lisa II wpatruje się we mnie, jakby chciała powiedzieć: „Wreszcie zadajesz sobie właściwe pytania". Zasypiam samotnie. Pościel jest taka zimna.

164. IGOR. 25 LAT

– Igor, mam dla ciebie fantastyczną nowinę.

Spodziewam się miłej niespodzianki, czuję obecność Tatiany. Zamykam oczy. Całuje mnie. Ryzykuję pytanie:

– Jesteś w ciąży?

– Nie, to coś lepszego.

Przytula się do mnie cała rozpromieniona.

– Igor, mój przyjacielu, mój kochany… zostałeś wyleczony. Czuję się jak rażony gromem.

– Chyba żartujesz?

Odkładam książkę i spoglądam przerażony na promienną minę mojej lekareczki.

– Mam tutaj wyniki twoich ostatnich badań. Przekroczyły moje najśmielsze oczekiwania. Rak pępka nie trwa wiecznie. Twoje ozdrowienie otwiera nowe drogi dla badań medycznych. Myślę też, że zawdzięczasz to również poprawieniu się twoich warunków życia. Tak, z pewnością, rak pępka ma wyjątkowo psychosomatyczne cechy.

Czuję ogień w płucach. W ustach brakuje mi śliny. Kolana mi się trzęsą. Tatiana otacza mnie ramionami i przytula.

– Mój najdroższy, wyzdrowiałeś, wyzdrowiałeś… To cudowne! Pędzę powiedzieć o tym wszystkim z ekipy medycznej. Urządzimy imprezę, żeby uczcić twój powrót do normalnego życia.

Odchodzi tanecznym krokiem.

„Normalne życie", znam je aż nazbyt dobrze. Nie podobam się kobietom. Właściciele nie chcą mi wynajmować mieszkania bez zaświadczenia o zarobkach. Pracodawcy nie chcą mnie zatrudniać, bo uważają, że byli komandosi to brutale. Jeśli zaś chodzi o pokera, to Piotr umieścił mnie na czarnej liście wszystkich najlepszych kasyn w kraju.

W całym swoim życiu miałem tylko dwa azyle: szpital i Tatianę, ale oto i stąd zostanę wyrzucony. Muszę kogoś zabić, żebym mógł iść do więzienia. Tam odnajdę „normalne życie". Jednak mieszkanie z Tatianą sprawiło, że straciłem wolę walki. Dzięki niej posmakowałem spokoju, uprzejmości, książek i żywych dyskusji. Być może teraz, kiedy jestem zdrów, już nie będzie chciała ze mną rozmawiać. Znajdzie sobie innego pacjenta z jeszcze rzadszą chorobą niż moja. Z gruźlicą ucha albo niedorozwojem nozdrzy. Wypędzi mnie.

Już od jakiegoś czasu zanudza mnie opowieściami o pewnym nosicielu nieznanej bakterii. Pewnie już z nim sypia.

Biję się mocno w brzuch, wiedząc jednak, że ten cholerny nowotwór i tak robi to, co sam chce. Wkradł się niczym złodziej do mojego ciała i kiedy już, już, zacząłem go akceptować, a nawet lubić – wyniósł się.

Wyzdrowiałem! To prawdziwa tragedia! Czy nie mógłbym oddać mojego ozdrowienia komuś innemu, kto by na nim bardziej skorzystał? Hej tam! Mój aniele, jeśli mnie słyszysz, nie chcę wyzdrowieć. Chcę znów być chory. Oto moja modlitwa.

Klękam na podłodze i czekam. Zawsze czułem, kiedy mój anioł mnie wysłuchiwał. Teraz wiem, że mnie nie słucha. Nawet święty Igor przestał się mną interesować. Cały mój świat się wali.

Wiele byłem w stanie znieść, ale „ozdrowienie" to już dla mnie zbyt wiele. Przelała się czara goryczy.

Czekam na korytarzu na Tatianę, która właśnie oznajmia dobrą nowinę całemu personelowi szpitala.

– Igor wyzdrowiał! Igor wyzdrowiał! – podśpiewuje sobie nieświadoma niczego.

– Proszę cię, mój aniołku, ześlij na mnie jakiś przerzut na znak zgody. Pomagałeś mi w drobnych sprawach, jeśli więc zamierzasz mnie teraz opuścić w tak ważnej chwili, powiem z całkowitym przekonaniem, że jesteś zwyczajnie nieodpowiedzialnym aniołem.

Okno jest otwarte. Wychylam się. Szpital mieści się w wysokim budynku. Upadek z trzydziestego piątego piętra powinien załatwić sprawę.

Muszę działać bez namysłu. Przede wszystkim bez namysłu, bo w przeciwnym razie nie znajdę w sobie wystarczającej odwagi. Skaczę. Lecę w dół jak kamień.

Przez okna widzę zajętych wewnątrz ludzi. Niektórzy dostrzegają mnie i ich usta układają się na kształt litery „o".

„Bądź szybki albo martwy"? W tej chwili jestem wyjątkowo szybki i wkrótce będę też martwy.

Ziemia zbliża się z zatrważającą prędkością. A może popełniłem głupstwo? Może powinienem był jednak pomyśleć przez chwilę?

Ulica znajduje się teraz dziesięć metrów pode mną. Zamykam oczy. Ledwie mam czas poczuć nieprzyjemną chwilę, w której moje kości roztrzaskują się o asfalt. Ze stanu stałego zmieniam się w ciecz. Tym razem mnie nie odratują. Przez sekundę przeszywa mnie ból, który zdaje się trwać całą godzinę, a potem wszystko się zatrzymuje. Czuję, jak opuszcza mnie życie.

165. VENUS. 25 LAT

Rozwiodłam się z Richardem. Umawiam się teraz z moim prawnikiem, Murrayem Benettem, słynnym tenorem ławy adwokackiej. W ciągu jednego tygodnia zawładnął moim życiem, sercem, ciałem, moimi meblami i umowami.

Związek z nim przypomina swego rodzaju stały kontrakt. Murray uważa, że życie we dwoje, czy to w konkubinacie czy to w małżeństwie, powinno być uregulowane przez system trzy – sześć – dziewięć, jak przy wynajmie mieszkań. Co trzy lata, na życzenie partnerów, należy przejrzeć i poprawić warunki umowy lub też, jeśli wspólne życie im odpowiada, przedłużyć kontrakt na zasadzie cichej zgody.

Na ten temat Murray może mówić godzinami. „Klasyczne" małżeństwo uważa za głupotę. To umowa na okres całego życia, podpisywana przez strony, które nie rozumieją poszczególnych klauzul z powodu zaślepienia uczuciami i strachem przed samotnością. Jeśli małżonkowie zdecydują się na jej ratyfikowanie w wieku, powiedzmy, dwudziestu lat, umowa ta będzie obowiązywać przez mniej więcej sześćdziesiąt, bez możliwości wprowadzenia jakichkolwiek zmian. Tymczasem społeczeństwo, zwyczaje i ludzie ewoluują. Nieuchronnie nadchodzi chwila, gdy kontrakt się unieważnia.

Kpię sobie z całej tej prawniczej gadaniny, wiem tylko, że Murray uwielbia się kochać w szalonych pozycjach. Przy nim doświadczam tego, czego nie pokazano nawet w Kamasutrze. Zabiera mnie w najdziwniejsze miejsca, gdzie za każdym razem możemy zostać nakryci przez pierwszego lepszego przechodnia. Niebezpieczeństwo to niesamowity afrodyzjak.

Kiedy jemy kolację w towarzystwie jego „paczki", składającej się głównie z byłych partnerek, odnoszę wrażenie, że zazdroszczą mi statusu najświeższej kochanki. Kiedy Murray coś opowiada, wszyscy wokoło są wyraźnie rozbawieni.

– Jak każdy adwokat, nienawidzę niewinnych klientów. Jeśli wygram proces niewinnego, ten uważa to za naturalne. Jeśli przegram, ma do mnie pretensje. Z winnym natomiast sprawy wyglądają zupełnie inaczej: jeśli przegram, ten uważa, że to było nieuniknione, jeśli zaś wygram, całuje mnie po stopach!

Wszyscy pokładają się ze śmiechu. Oprócz mnie.

Już na samym początku Murray i ja określiliśmy nasze terytoria w mieszkaniu. To będzie mój pokój. To będzie moje biuro. Tutaj kładę szczoteczkę do zębów, a ty kładziesz swoją tutaj. W szafach wszystkie miejsca w zasięgu wzroku zajmują jego marynarki, swetry i koszule. Moje rzeczy zostały oddelegowane na najwyższe i najniższe półki. Powinnam była zwrócić wcześniej uwagę na te szczegóły umowy.

Ze wszystkich mężczyzn, których poznałam, Murray jest pierwszym, który przywiązuje taką wagę do pojęcia „terytorium".

Każdy manewr jest dobry, żeby je powiększyć:

Kto trzyma w ręce pilota i wybiera programy w telewizji?

Kto pierwszy okupuje rano łazienkę?

Kto czyta w niej sobie spokojnie gazetę, nie zwracając uwagi na to, że ktoś inny czeka?

Kto odbiera dzwoniący telefon?

Kto wynosi śmieci?

Czyich rodziców podejmujemy w niedzielę?

Wolę jednak nie angażować się w te codzienne przepychanki i szukam schronienia w aktorstwie.

A jednak powinnam była być czujna. Powinnam była zareagować natychmiast, gdy Murray zaczął zabierać dla siebie całą kołdrę, podczas gdy ja marzłam.

Miłość nie może wszystkiego wybaczać. Żaden z moich poprzednich adoratorów nigdy by mnie nie podejrzewał o taką potulność i łagodność. Salon, kuchnia i przedpokój zostały uznane za terytoria neutralne. W imię dobrego smaku Murray bardzo szybko zlikwidował wszystkie bibeloty, które tak mi się podobały i zastąpił je zdjęciami z wakacji ze swoimi byłymi dziewczynami. Z lodówki znikło normalne jedzenie, a pojawiły się jego ulubione produkty, przedziwne dania zakupione w aptece, tak cenne ze względu na ich właściwości wyszczuplające.

W salonie natomiast króluje olbrzymi fotel, na którym nikt poza Murrayem nie ma prawa usiąść.

Ponieważ z powodu lenistwa nie chcę marnować czasu na bójki, moje terytorium osobiste skurczyło się do bardzo nędznych rozmiarów. Właściwie to porzuciłam na rzecz Murraya niemal połowę mojego mieszkania, by schronić się w małym gabineciku, chociaż i tutaj muszę wymontować zamek z drzwi, gdyż Murray nie chce, żebym zamykała się w nim na klucz.

Zostałam pokonana. Tymczasem Murray zręcznie negocjuje prawa do moich filmów z producentami, mogę więc uznać, że mimo wszystko nie jestem tak całkowicie stratna. Ponieważ musiał wtrącić się nawet do sposobu umeblowania mojej jedynej kryjówki, mojego gabineciku, zdecydowałam się go poinformować, że nie zamierzam przedłużyć umowy o wynajem.

Murray przyjął tę wiadomość z wyższością.

– Beze mnie stracisz wszystko. Producenci zjedzą cię żywcem.

Podejmuję to ryzyko. Nie mając najmniejszego zamiaru dołączenia do „paczki jego byłych", proszę, żeby nie próbował się już ze mną kontaktować. Wpada w furię. Oznajmia mi, że cały mój sukces zawdzięczam tylko jemu. „Beze mnie nigdy nie stałabyś się natchnioną aktorką". W rezultacie żąda połowy tego, co zarobiłam przez okres naszego związku. Zgadzam się, nie dyskutując. To prawda, uczynił moje życie nieznośnym, spychając mnie w najdalszy kąt mojego mieszkania, lecz przez to dostawałam coraz więcej ról, co znacznie zwiększyło moje dochody. Powróciły migreny. Błagam Billy'ego Wattsa, mojego agenta, żeby znalazł na to jakiś sposób.

– Są dwie opcje – uważa Billy. – Pierwsza, klasyczna, to udać się do Paryża, do profesora Jeana-Benoit Dupuis, francuskiego specjalisty od migren i spazmofilii. Druga opcja polega na skonsultowaniu się z moim nowym medium.

– Nie widujesz się już z Ludivine?

– Po sukcesie jej indywidualnych seansów stworzyła grupę rozważań, a gdy i tu odniosła sukces, niestety zdecydowała się na założenie sekty. SPW. Strażnicy Prawdziwej Wiary. Nie są źli, ale składki ustalają wysokie, a ci, którzy chcą się wypisać, zostają „ekskomunikowani". To wystarczyło, żeby mnie nieco ostudzić. Teraz Strażnicy żądają, żeby ich wiara została uznana za pełnoprawną religię.

– A kim jest twoje nowe, wybitnie uzdolnione medium?

– Ulisses Papadopulos. Były mnich eremita. Podobno przydarzyły mu się w życiu niesamowite rzeczy. Od tamtego czasu ma dar. Rozmawia bezpośrednio z aniołami. Pozwoli ci porozumieć się z twoim aniołem stróżem, który wytłumaczy ci, dlaczego wciąż padasz ofiarą tych straszliwych bólów głowy.

– Myślisz, że naprawdę można porozmawiać bezpośrednio ze swoim aniołem stróżem, nie… jak by to powiedzieć?… nie przeszkadzając mu w pracy?

166. ENCYKLOPEDIA

ODDYCHANIE: Kobiety i mężczyźni nie postrzegają świata w ten sam sposób. U większości mężczyzn wydarzenia ewoluują w sposób liniowy. Kobiety natomiast zdolne są postrzegać świat pod postacią fali. Być może czują, że świat bez przerwy pulsuje, gdyż co miesiąc otrzymują dowód na to, że wszystko co się buduje, może również zostać zniszczone, by następnie znów się odrodzić. W ich ciele zapisany jest fundamentalny sekret: wszystko, co rośnie, może się skurczyć, wszystko co się wznosi, w końcu opadnie. Wszystko „oddycha" i nie można odczuwać strachu przed tym, że po wdechu następuje wydech. Najgorszą z rzeczy byłoby chcieć wstrzymać oddech. To prowadziłoby do uduszenia się.

Najnowsze odkrycia astronomów również wykazują, iż nasz wszechświat, powstały podczas Wielkiego Wybuchu, który dotychczas postrzegaliśmy jako wciąż rozszerzający się, może także skurczyć się maksymalnie, przygotowując się do… drugiego Wielkiego Wybuchu. Wtedy nawet cały wszechświat by „oddychał".

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

167. POWRÓT

Wracamy do Raju. Odległości pomiędzy dwoma galaktykami są tak niewymierne, że nie sądzę, by dane nam było w najbliższym czasie znów spotkać Zoza. Lecimy bardzo szybko, a mamy wrażenie, że wleczemy się jak ślimaki.

Podczas podróży rozmyślamy o implikacjach naszego odkrycia. Zwiedziliśmy drugą zamieszkaną przez żywe istoty planetę, lecz musi ich być z pewnością o wiele więcej. Wśród wszystkich zgromadzonych galaktyk, licząc naszą i Zoza, musi ich być 326 782. Nawet jeśli nie każda z nich skrywa w swoim sercu raj i jeśli tylko 10 procent z nich jest zamieszkanych, to wciąż pozostaje 32 000 planet, na których żyją ludzie.

Szukaliśmy bogów, chcieliśmy się dowiedzieć, gdzie ukrywała się Nathalie Kim, a znaleźliśmy coś zupełnie innego, co nie dało nam odpowiedzi na żadne z naszych pytań. Czy dusze wędrują z jednego raju do drugiego? A jeśli tak, to w jakim celu?

Nasze horyzonty geograficzne i duchowe znacznie się poszerzyły. Obawiałem się, że moje anielskie życie będzie monotonne, lecz w gruncie rzeczy jest całkiem dynamiczne. Pora teraz wrócić do codziennych zajęć…

Oby tylko moim klientom nic złego się nie stało podczas mojej nieobecności!

168. IGOR. 25 LAT

Po samobójstwie moja dusza opuściła ciało. W górze pojawiło się to charakterystyczne światło, które już wcześniej miałem okazję dostrzec, lecz nie mogłem wzlecieć w jego stronę. Coś we mnie protestowało: „Musisz zostać na Ziemi, aż sprawiedliwości stanie się zadość. Wtedy dopiero będziesz miał prawo umrzeć".

Teraz jestem wędrującą duszą. Zmieniłem się w bezcielesną istotę. Jestem przeźroczysty i nienamacalny. Z początku nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Siedziałem koło mojego ciała i czekałem. Przyjechała karetka. Sanitariusz rzucił okiem na zwłoki i odwrócił się, żeby zwymiotować.

Pojawiły się kolejne osoby w białych kitlach i owinęły moje dawne ciało w plastikowy worek, zebrawszy szczątki rozrzucone po ulicy. Zabrali mnie do kostnicy. Tatiana wyglądała na bardzo poruszoną moją śmiercią, co jednak nie przeszkodziło jej w przeprowadzeniu sekcji zwłok i umieszczeniu mojego ozdrowiałego pępka we flakonie z formaliną, by pokazywać go publicznie. Jeśli chodzi o zapłakane wdowy, to potrafiłbym wyobrazić sobie lepszą.

A teraz – proszę, jestem duchem. Jako że już nie boję się śmierci, ze spokojem przyglądam się ludziom i rzeczom. Dawniej strach przed śmiercią był zakodowany we mnie, odbierałem go jako ciągłe brzęczenie w tle, które nie pozwalało mi odpocząć. Teraz uciążliwy odgłos znikł, lecz skazany jestem na wyrzuty sumienia.

Popełniłem samobójstwo. To był błąd. Wielu ludzi narzeka, że cierpią we własnym ciele. Nie wiedzą, jakie mają szczęście. Oni przynajmniej mają ciało. Powinni wiedzieć, że każda najmniejsza ranka jest dowodem na to, że posiadają ciało. My, wędrujące dusze, nie czujemy już absolutnie nic.

Ach, gdybym tylko znalazł jakieś ciało, cieszyłbym się każdą blizną. Otwierałbym od czasu do czasu ranę, żeby sprawdzić, czy pojawi się krew i czy rzeczywiście odczuwam ból. Ileż dałbym teraz, żeby poczuć choćby malutki wrzód na żołądku, albo pryszcza, albo ślad po ugryzieniu komara!

Cóż za głupotę popełniłem! Z powodu kilku minut rozpaczy skazany jestem na wieczną wędrówkę duszy!

Z początku próbowałem pogodzić się z własnym losem. Przyjemnie jest latać i przenikać przez ściany. Mogę dostać się wszędzie. Mogę zmienić się w szkockiego ducha i potrząsać prześcieradłem, żeby straszyć turystów. Mogę udawać ducha lasu i przypodobać się szamanom na Syberii. Mogę też wślizgiwać się na seanse spirytystyczne i kręcić stołami. Mogę robić cuda w kościołach. Zresztą zabawiłem się w Lourdes, żeby tylko sprawdzić własne możliwości w oddziaływaniu na materię.

Życie pod postacią wędrującej duszy ma jeszcze inne zalety. Uczęszczam na koncerty, nie płacąc za bilety, a siadam zawsze w pierwszym rzędzie albo nawet w lożach. Przenikam w sam środek decydujących bitew. Nawet znalezienie się w samym sercu grzyba atomowego niczym mi nie grozi.

Bawiłem się też w schodzenie w głąb wulkanów i przepaści. Są to wszystko atrakcyjne rozrywki, ale do czasu. W końcu poczułem się znudzony. Wkradałem się do łazienek najpiękniejszych kobiet. Ale jakiż z tego pożytek, gdy nie ma się już hormonów… Zabawiałem się tak przez piętnaście dni. Nie więcej. Piętnaście dni wystarcza, żeby zrealizować wszystkie głupstwa, na jakie miało się ochotę w dzieciństwie po obejrzeniu filmu Niewidzialny człowiek.

Piętnaście dni. Po upływie tego czasu pojąłem moje nieszczęście. Cały czas spędzam wśród innych wędrujących dusz. Dusze samobójców są w większości przypadków rozgoryczone, przygnębione, zazdrosne i gniewne. Cierpią i żałują wyboru, jakiego dokonały. Spotykamy się na cmentarzach, w piwnicach, w kościołach, katedrach, pomnikach wystawionych na cześć zmarłych, czyli ogólnie rzecz biorąc, w miejscach, które uważamy za „rozrywkowe".

Rozmawiamy o naszych minionych żywotach. Spotkałem zamordowanych, którzy włóczą się, dręcząc swojego kata, ludzi zdradzonych, poniżonych, pałających żądzą zemsty, niesprawiedliwie skazanych, którzy nawiedzają nocą swoich sędziów, krótko mówiąc – wiele cierpiących istot, które mają dobry powód ku temu, by nie opuszczać świata ludzi. Największą jednak grupę stanowią właśnie samobójcy.

Wszyscy żądni jesteśmy sprawiedliwości, odwetu, zemsty. Cechuje nas chęć zaszkodzenia tym, którzy szkodzili nam. To dla nas ważniejsze niż dążenie do wstąpienia do Raju. Jesteśmy prawdziwymi wojownikami. A wojownik myśli częściej o zadawaniu cierpienia swoim wrogom niż o sprawianiu przyjemności samemu sobie i tym, których kocha.

Obecnie naszą jedyną nadzieją na powrót do stanu materialnego jest skradzenie czyjegoś ciała. Idealną rzeczą byłoby wślizgnięcie się do ciała chwilowo opuszczonego przez duszę. To niełatwe, lecz wykonalne. W klubach medytacji transcendentnej zawsze znajdą się początkujący, którzy odrywają się od swoich ciał i za bardzo naciągają swoją srebrną nić. Jeśli ta pęknie, wystarczy tylko przeniknąć do ich wnętrza. Problem polega jednak na tym, że są nas zawsze setki – setki wędrujących dusz okupujących te miejsca – trzeba więc nieźle rozpychać się łokciami, żeby przedostać się do wolnego ciała.

Inni dawcy porzuconych ciał – narkomani. To prawdziwa manna z nieba. Wychodzą ze swoich ciał byle gdzie i byle kiedy, bez najmniejszej samodyscypliny, bez jakiegokolwiek rytuału, bez nikogo, kto by ich w tym czasie osłaniał. Prawdziwa rozkosz. Wystarczy wejść do środka.

Jedyny kłopot z ziemską powłoką narkomana jest taki, że gdy już znajdziemy się wewnątrz, nie czujemy się zbyt dobrze. Od razu zaczynamy odczuwać głód, więc wychodzimy, po czym natychmiast zastępuje nas kolejny duch. To jak zabawa w komórki do wynajęcia. Z tym że komórki te są bardzo niewygodne i nikt nie ma ochoty przebywać w nich zbyt długo.

Są jeszcze ofiary wypadków drogowych. Krążymy nad nimi niczym sępy.

Czasami jakiejś wędrującej duszy udaje się przedostać do ciała rannego, który kilka minut później umiera w szpitalu. Co za pech!

Chodzi więc o to, by znaleźć ciało w dobrym stanie, tylko chwilowo opuszczone przez zdrowego właściciela. Niełatwa to sprawa.

W międzyczasie można się jedynie włóczyć. Żeby choć na chwilę zapomnieć o moim smutnym położeniu, ruszam na mały obchód różnych mediów, które mają zdolność słyszenia naszych głosów. Zaczynam od Ulissesa Papadopulosa. Przychodzę i kogóż to widzę? Venus. Venus Sheridan. Idolkę mojej młodości. Chce za pośrednictwem Greka porozumieć się ze swoim aniołem stróżem. Genialnie. Nadchodzę.

169. JACQUES. 25 LAT

Ulegając namowom mojego wydawcy, udaję się na Targi Książki w Paryżu na spotkanie połączone z podpisywaniem mojej książki. Targi Książki to swego rodzaju tradycja, wielkie doroczne święto, podczas którego wszyscy autorzy spotykają się ze swoimi czytelnikami.

Alejkami przetacza się tłum ludzi, choć chętnych do zobaczenia się ze mną jest niewielu. Patrzę w sufit i mam wrażenie, że tracę swój cenny czas, który mógłbym o wiele lepiej spożytkować, pracując nad moim kolejnym dziełem.

Po Szczurach napisałem już inne książki. Jedną o raju, jedną o podróży do środka Ziemi, jedną o ludziach, którzy wiedzą, jak wykorzystywać nieznane dotąd właściwości mózgu. We Francji żadna z tych powieści nie odniosła sukcesu. Jednak mój wydawca wciąż nie traci we mnie wiary, gdyż w Rosji moje książki sprzedają się doskonale.

Czekam. Kilkoro dzieci podchodzi do mnie i pyta, czy jestem sławny. Odpowiadam, że nie, ale jeden z dzieciaków mimo to wyciąga do mnie kartkę papieru z prośbą o autograf.

– Może nie jest sławny teraz, ale kto wie, może kiedyś nim się stanie – wyjaśnia koledze.

Jacyś gapie biorą mnie za księgarza i wymagają, bym im podawał rozmaite tytuły. Pewna pani pyta, gdzie jest toaleta. Wybijam nogą rytm. Hostessa prowadzi Auguste'a Mérignaca. Jesteśmy – praktycznie rzecz biorąc – w tym samym wieku, chociaż zdecydowanie różnimy się wyglądem. Tweedowa marynarka, jedwabny fular, Mérignac imponuje mi jeszcze bardziej niż wtedy, gdy oglądałem go w telewizji. Gdy tylko Mérignac siada, mały tłumek ustawia się w kolejce po autograf.

Rozpaczliwie szukam „mojego czytelnika", niczym wędkarz, który czeka, aż ryba chwyci haczyk, do którego zapomniał przyczepić przynętę, podczas gdy czerpak mojego sąsiada wypełnia się w szybkim tempie. Wokół Mérignaca zgromadził się taki tłum, że ten, nie chcąc tracić czasu na wymianę grzeczności, zakłada na uszy słuchawki od walkmana i podpisuje książki machinalnie, nie dodając nawet najkrótszej dedykacji.

Jakby przypadkiem, jego publiczność składa się głównie z młodych dziewcząt. Niektóre z nich dyskretnie kładą na stoliku wizytówki z numerem telefonu. Te tylko obdarza spojrzeniem, chcąc sprawdzić, czy warte są jego zachodu.

Nagle, jakby dotknięty nieoczekiwanym zmęczeniem nadgarstka, autor daje znak hostessie, że na tym dziś skończy. Odsuwa krzesło, wstaje wśród jęków rozczarowania kobiet, które na próżno czekały, i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu kieruje swoje kroki w moją stronę.

– Przejdziemy się? Już od jakiegoś czasu chciałem z tobą porozmawiać, Jacques.

Auguste Mérignac zwraca się do mnie per ty!

– Najpierw ja ci podziękuję, a następnie ty mi podziękujesz.

– A za cóż to? – pytam, podążając za nim.

– Ja za to, że podkradłem ci główny pomysł z twojej książki o raju, żeby wykorzystać go w mojej najnowszej powieści. Zresztą wykorzystałem też strukturę Szczurów do napisania Mojego szczęścia.

– Co? Moje szczęście to plagiat?

– Można na to spojrzeć w ten sposób. Przeniosłem „szczurzą" intrygę do świata ludzi. Twój tytuł nie był wiele wart, słowo „szczur" wszystkich odstrasza, natomiast w moim dziele mowa jest o „szczęściu". Twoja książka miała na dodatek nietrafioną okładkę, chociaż to oczywiście wina wydawcy. Powinieneś był przyjść z tą powieścią do mojego. Lepiej by się sprzedała.

– Ma pan czelność bezwstydnie przyznawać mi się, że kradnie pan moje pomysły?

– Dlaczego od razu „kradnie"? Po prostu ponownie je wykorzystałem, ubierając w odpowiednie słowa i nadając im styl. U ciebie wszystko jest zbyt skoncentrowane. Za dużo myśli – czytelnicy nie są w stanie za tobą nadążyć.

Próbuję się bronić.

– Chcę pisać łatwym językiem i w najbardziej bezpośredni z możliwych sposobów.

Mérignac uśmiecha się pobłażliwie:

– Aktualna moda literacka nie zmierza w tym kierunku. Ja po prostu przerobiłem powieść, która nie pasowała do dzisiejszych czasów. Powinieneś potraktować moje zapożyczenia jako wyraz poważania, a nie jako kradzież…

– Ja… ja…

Młody mężczyzna rozchwytywany przez kobiety przygląda mi się z politowaniem.

– Nie masz nic przeciwko temu, żebym zwracał się do ciebie po imieniu? – pyta z lekkim opóźnieniem. – Nie wyobrażaj sobie jednak, że tylko tobie zawdzięczam mój sukces. Nie udało ci się, bo nie było ci to pisane. Nawet gdybyś to ty był autorem Mojego szczęścia, nie zostałbyś doceniony, bo ty – to ty, a ja – to ja.

Bierze mnie pod ramię.

– Prawdę mówiąc, nawet ten twój marny rozgłos jest uciążliwy. Naukowcy wkurzają się, bo mówisz o nauce, nie będąc specjalistą. Wkurzasz wierzących, bo mówisz o duchowości, nie nawiązując do żadnego Kościoła. I wreszcie wkurzasz literatów, bo nie wiedzą, jak cię zaklasyfikować. A to duża wada.

Mérignac staje, by lepiej mi się przyjrzeć.

– Teraz, kiedy stoisz tu przede mną, jestem przekonany, że od zawsze musiałeś wszystkich wkurzać. Nauczycieli, kolegów, a nawet rodzinę… A wiesz, dlaczego tak jest? Bo wyczuwa się w tobie chęć zmiany.

Chcę coś powiedzieć, bronić się, ale nie udaje mi się. Słowa grzęzną mi w gardle. Jakim cudem ten człowiek, którego zawsze uważałem za postać bez znaczenia, zrozumiał mnie tak dogłębnie?

– Jacques, twoje pomysły są wielce oryginalne. Pogódź się z tym, że ktoś inny będzie je przejmował, ktoś, kto dysponuje mocą ożywienia ich i przedstawienia szerokiej publiczności.

Duszę się.

– Myśli pan, że nigdy nie odniosę sukcesu?

Kręci przecząco głową.

– To nieco bardziej skomplikowane. Być może zaznasz sławy, lecz pośmiertnie. Za sto, dwieście lat – mogę cię zapewnić, że tak właśnie się stanie – jakiś dziennikarz pragnący uchodzić za oryginalnego wygrzebie skądś przypadkiem jedną z twoich książek i pomyśli sobie: „Proszę, czemu nie wylansować Jacques'a Nemroda, pisarza niedocenionego za jego czasów?".

Na twarzy Mérignaca zarysowuje się delikatny uśmieszek, który absolutnie nie wyraża negatywnych uczuć, jakby ten naprawdę mi współczuł, po czym mężczyzna dodaje:

– Właściwie to powinienem ci zazdrościć. O mnie się zapomni. Nie uważasz, że te wszystkie moje wyjaśnienia zasłużyły sobie na małe „dziękuję" z twojej strony?

Ku mojemu zdziwieniu bełkoczę małe „dziękuję". Wieczorem zasypiam nieco bardziej rozluźniony. To prawda, wrogowie mogą nas nauczyć wielu rzeczy.

170. ENCYKLOPEDIA

ODPUŚCIĆ SOBIE: Odpuszczanie sobie wywodzi się z jednej z trzech dróg do osiągnięcia mądrości, których zwolennikiem jest Dan Millman, a są nimi: humor, paradoks i zmiana. Koncepcja ta wyprzedza pojęcie paradoksu. Gdy już nam na czymś przestaje zależeć, to coś się wydarza. Odpuszczenie sobie oznacza także odpoczynek dla anioła. Kiedy nikt już niczego od niego nie wymaga, może wreszcie popracować w spokoju.

Nigdy nie zdołamy wystarczająco nachwalić się sztuki odpuszczania sobie.

Nie istnieje nic, co byłoby konieczne. Nigdy nie widzieliśmy człowieka, który stał się szczęśliwy dlatego, że nagle otrzymał pracę, zdobył pieniądze albo miłość. Prawdziwego szczęścia dostarczają wydarzenia nieoczekiwane, które znacznie wykraczają poza obszar marzeń zainteresowanych. Zachowujemy się jak całoroczni Święci Mikołaje. Ci, którzy proszą nas o kolejkę elektryczną, dostają kolejkę elektryczną. Ci jednak, którzy nie proszą nas o nic, mogą otrzymać coś o wiele lepszego. Przestańcie ciągle czegoś żądać – wtedy dopiero będziemy mogli was zadowolić.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

171. POWRÓT DO RAJU

Droga powrotna zdaje się trwać latami. Zaczynam poważnie martwić się o moje kule. Co takiego mogło przyjść do głowy Venus, Igorowi i Jacques'owi? Boję się o tym myśleć. Mknę przez przestrzeń kosmiczną w kierunki Drogi Mlecznej. Wydaje się taka odległa…

172. VENUS. 25 LAT

Porozmawiać z moim aniołem stróżem? W całym swoim życiu nie marzyłam o czymś wspanialszym. W tym nowojorskim mieszkaniu urządzonym w stylu barokowym wszędzie znajdują się anioły: anioł naszkicowany węglem na drzwiach, figurki aniołków w przedpokoju, namalowane anioły na ścianach i sufitach. Na płótnach obrazów anioły walczą ze smokami, a święci poddawani są męczarniom na rzymskich arenach.

Seans kosztuje tysiąc dolarów w gotówce, ale Billy Watts jest skłonny zagwarantować, że ów Papadopulos jest najlepszym medium na świecie. Anioł, święty Edmund, pojawił mu się któregoś dnia i kazał mu spisać podyktowaną przez siebie księgę. Zgodnie z tym co twierdzi mój agent, jest to rodzaj osobliwego słownika, którego treści kopista za nic nie chce jednak zdradzić.

Następnie objawiły mu się inne anioły, chcące stoczyć walkę z demonami. Papadopulos miał wówczas okazję porozmawiać z aniołem Raoulem. Spędziwszy jednak wiele lat na ukrywaniu wiadomości od świętego Edmunda i czekając na próżno na ponowne pojawienie się anioła Raoula, Ulisses Papadopulos postanowił opuścić swoją pustelnię i wrócić na łono ludzkości, by pomóc światu zrozumieć zaświaty poprzez umożliwienie chętnym kontaktu z ich aniołami stróżami.

Papadopulos jest znanym autorem. Wydał kilka książek: Wszystko o naszych przyjaciołach aniołach, Anioły są wśród nas oraz Porozmawiajcie z waszym aniołem bez obaw. Święty Raoul i ja okazał się bestsellerowym tytułem. Siedząc w poczekalni, przeglądam powyższe dzieła. W przeszklonej szafce wiszą koszulki z postacią świętego Raoula, do nabycia przez zainteresowanych. Są też plakaty ze świętym Raoulem niszczącym peruwiańskie złe moce. Święty Raoul zdaje się być tutaj uznanym produktem lokalnym.

– Zapraszam, pani Sheridan – mówi recepcjonistka.

Wchodzę do salonu, którego ściany zdobią namalowane chmury, zapewne mające nawiązywać do atmosfery panującej w raju. Pośrodku stoi ciężki stół. W pomieszczeniu znajduje się około dziesięciu kobiet i tylko jeden mężczyzna, mag Papadopulos, jak podejrzewam. Odziany jest w długą białą suknię, a z jego twarzy bije blask natchnienia.

Większość kobiet jest posunięta w latach i obwieszona biżuterią. Zapewne z braku innych zajęć spędzają dni na rozmowach z aniołami. Czuję się jak na prezentacji Amwaya, z tą różnicą, że nie rozmawia się tu o środkach czystości, tylko o zaświatach. Przez chwilę mam ochotę wziąć nogi za pas, ale recepcjonistka przyjęła już moje pieniądze, poza tym ciekawość bierze we mnie górę. Siadam na wolnym krześle i mag Papadopulos, były mnich, rozpoczyna inkantację po łacinie, z której wyłapuję tylko słowa misterium, aeternam i doloris.

Mnich prosi nas następnie, byśmy chwyciły się za ręce, tworząc łańcuch modlitwy.

– O święty Raoulu, Ty, który zawsze jesteś gotów mnie wysłuchać, zstąp do nas i w imię miłości, którą mnie darzysz, przynieś ukojenie w bólu naszym przyjaciołom śmiertelnikom.

Papadopulos kontynuuje swój rytuał. Zamyka oczy i mruczy modlitwę, w której imię Raoul powraca bardzo często, po czym oznajmia, że seans może się rozpocząć.

Wysoka koścista kobieta, ubrana zgodnie z najnowszą modą, zabiera głos pierwsza. Chce wiedzieć, czy powinna wykupić kolejny sklep, żeby uzupełnić swoją gamę ubrań. Usta Papadopulosa drżą, po chwili zaś mnich oznajmia, że owszem, powinna go kupić, gdyż dzięki temu stanie się jeszcze bogatsza. Nie robi to na mnie specjalnego wrażenia. Wiadomą rzeczą jest, że zamożni wzbogacają się bez większych trudności, prorokowanie sukcesu w tym wypadku nie pociąga za sobą dużego ryzyka. Jeśli tylko tyle wystarczy, żeby zarobić tysiąc dolarów, chętnie i ja się przekwalifikuję. Poza tym jako doświadczona aktorka poradzę sobie o wiele lepiej z interpretowaniem mediów niż ten brodaty typ.

173. IGOR. DUCH

To naprawdę Venus Sheridan we własnej osobie. Jakie to szczęście, że media są teraz takie modne. Podobno 80 procent ludzi radzi się „jasnowidzów": astrologów, wróżbiarzy, czarowników, księży itp. Prawdopodobnie z powodu zaniepokojenia przyszłością i złożonością świata. Dla nas, wędrujących dusz, to wspaniała okazja do oddziaływania na żywą materię. Będę mógł zwrócić się bezpośrednio do idolki mojej młodości, nie będąc jednocześnie ograniczonym barierą językową.

Venus wciąż czeka na swoją kolej. Na razie pewna starsza pani pyta Papadopulosa, czy powinna sprzedać rodzinną rezydencję, tak ukochaną przez jej męża, który niestety zginął, rozjechany przez pijanego kierowcę.

Mmm… Venus nie wygląda na przekonaną wysiłkami maga. Muszę przywrócić jej nadzieję. Ruszam na poszukiwanie wspomnianego zmarłego, który na szczęście pozostał na Ziemi, dręcząc swego mordercę. Zadaję mu pytanie wdowy.

– Nie – odpowiada tamten – nie może sprzedać domu, bo w piwnicy ukryłem spore pieniądze, za komodą w stylu Ludwika XV. Wystarczy ją odsunąć. Zaraz za figurką hipopotama.

Wracam czym prędzej i przekazuję informację medium. Robi to pewne wrażenie wśród zebranych. Wszyscy są oczarowani precyzją odpowiedzi. Bełkocząc z przejęcia, zainteresowana przyznaje, że istotnie w piwnicy znajduje się komoda i figurka hipopotama. Skąd Papadopulos mógł o tym wiedzieć?

Venus pozostaje sceptyczna. Myśli, że to ukartowana scenka. Tym lepiej. Jakież będzie jej zaskoczenie…

No i proszę. Venus zabiera głos. Pyta, co zrobić, żeby uwolnić się od dokuczliwych migren. Przenikam jej czaszkę, żeby zanalizować ten przypadek. Brat… nęka ją od wewnątrz!

Ktoś musi opowiedzieć jej o bracie. Szybko, tajna narada z wędrującymi duszami specjalizującymi się w tych problemach. Pewien samobójca podaje mi nazwisko lekarza, który długo borykał się z podobnymi objawami, zanim wreszcie udało mu się odkryć tajemnicę brata bliźniaka. Nazywa się Raymond Lewis. Wracam więc w te pędy do salonu Papadopulosa i dyktuję mu moją radę.

– Venus, istnieje… pewien człowiek, który będzie umiał wszystko ci wyjaśnić i cię wyleczyć. Miał kiedyś… podobny problem… i rozwiązał go. Nazywa się… Lewis.

Venus krzywi się.

– Istnieją tysiące Lewisów.

– Ten Lewis jest… lekarzem położnikiem.

– Lewisów położników zapewne też można liczyć na pęczki – złości się Venus. – Jak ma na imię?

– Proszę poczekać, R… R… Ramon Lewis.

Wspaniale, trafiłem na przygłuche medium. Wrzeszczę niemal:

– Nie Ramon, nie Ramon! Raymond, Raymond!

– Nie Ramon, nie Ramon… Edmond – poprawia się Papadopulos.

To nie do wiary. Jest głuchy jak pień!

– Raymond. Niezbyt popularne imię, ale tak właśnie się nazywa.

Papadopulos zamyka oczy i koncentruje się:

– R… R… Raymond. Niezbyt popularne imię, ale tak właśnie się nazywa.

– No i co dalej? – pyta Venus coraz bardziej zniecierpliwiona.

Muszę się pospieszyć, bo w przeciwnym razie gotowa jest wstać i trzasnąć drzwiami, zanim uda mi się jej pomóc. Szepczę do nadwyrężonej małżowiny usznej:

– Raymond Lewis ma ten sam problem, co ty. Jeszcze przed narodzinami utracił brata bliźniaka. Ta strata była u niego przyczyną migren. Łącząc się, uzupełnicie wasz brak rodzeństwa, a dusze waszych bliźniąt odzyskają wolność.

Medium tłumaczy jako tako główny sens mojej wiadomości. Venus zastyga w bezruchu. Tylko prawda może wprawić ludzi w takie osłupienie.

Papadopulos zdaje się najbardziej ze wszystkich obecnych poruszony moją interwencją. Od tak dawna nie otrzymał żadnego sygnału z zaświatów. Zbulwersowany wpada w panikę. Cóż za brak profesjonalizmu!

Podobno anioły nazywają śmiertelników klientami. My, duchy, używamy innej ksywki: „mięso". Lubię oddziaływać na „mięso".

174. ENCYKLOPEDIA

CYKL SIEDMIOLETNI (PIERWSZY KWADRAT 4 x 7): Ludzkie przeznaczenie ewoluuje cyklami siedmioletnimi. Każdy taki cykl kończy się kryzysem, który pozwala na przejście do następnego etapu.

Od 0 do 7 lat. Silny związek z matką. Horyzontalne postrzeganie świata. Rozwój zmysłów. Zapach matki, mleko matki, głos matki, ciepło matki i pocałunki matki to pierwsze punkty odniesienia. Okres ten kończy się zazwyczaj w chwili pęknięcia matczynego kokonu ochronnego i mniej lub bardziej ostrożnego odkrycia zewnętrznego świata.

Od 7 do 14 lat. Silny związek z ojcem. Pionowe postrzeganie świata. Konstrukcja osobowości. Ojciec staje się nowym, uprzywilejowanym partnerem w poznawaniu świata poza rodzinnym kokonem. Ojciec powiększa rodzinny kokon ochronny i staje się wzorem dla dziecka. Matka będzie kochana, ojciec zaś musi być podziwiany.

Od 14 do 21 lat. Bunt przeciwko społeczeństwu. Poznawanie materii. Rozwój intelektualny. Kryzys wieku młodzieńczego. Przychodzi ochota na zmienianie świata i niszczenie istniejących struktur. Młody człowiek porywa się wpierw na rodzinny kokon, a następnie na całe społeczeństwo. Nastolatka pociąga wszystko, co „buntownicze": ostra muzyka, postawa romantyczna, pragnienie niezależności, ucieczka, kontakty z gangami młodocianych, utożsamianie się z wartościami anarchistycznymi, systematyczne krytykowanie dawnych wartości. Okres ten kończy się opuszczeniem rodzinnego kokonu.

Od 21 do 28 lat. Asymilacja ze społeczeństwem. Stabilizacja po buncie. Nie zdoławszy zniszczyć świata, człowiek integruje się z nim, stawiając sobie za cel niepopełnianie błędów poprzedniego pokolenia. Poszukiwanie zajęcia ciekawszego niż praca rodziców. Poszukiwanie miejsca do życia ciekawszego niż dom rodziców. Próba stworzenia związku szczęśliwszego niż małżeństwo rodziców. Wybieramy partnera(kę) i zakładamy gospodarstwo domowe. Budujemy swój własny kokon. Okres ten kończy się zazwyczaj ślubem.

Tym sposobem człowiek wypełnia swoją misję i wyzwala się z pierwszego kokonu ochronnego.

KONIEC PIERWSZEGO KWADRATU 4x7 LAT.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

175. JACQUES. 26 LAT

Dzisiaj obchodzę urodziny. Zamykam się w toalecie i staram się podsumować moje dotychczasowe życie. W wieku 26 lat mogę uznać się za przegranego. Nie zbudowałem komórki rodzinnej. Nie mam towarzyszki życia, nie mam dzieci, żyję sam, niczym samodzielny, lecz samotny szczur. Zgoda – mam zajęcie, które sprawia mi przyjemność, choć mimo wszystko nie mogę powiedzieć, że odniosłem prawdziwy sukces.

Mona Lisa II zmarła z powodu zbyt wysokiego poziomu cholesterolu. Pochowałem ją przy Mona Lisie I.

Mona Lisa III jest jeszcze tłustsza niż jej poprzedniczka. Ma cellulit na łapkach (weterynarz twierdzi, że coś takiego widzi po raz pierwszy). Bardzo lubi leżeć zwinięta w kłębek na moich kolanach. Razem oglądamy telewizję. Gościem audycji literackiej poświęconej „nowej literaturze" jest dziś nie kto inny, jak sam Mérignac.

Oznajmia, że od czasu do czasu doświadcza lęków egzystencjalnych i stawia sobie pewne pytania. Myślę, że się przechwala. Mérignac nie zadaje sobie pytań – przecież zna już wszystkie odpowiedzi. Mona Lisa III szepcze mi coś do ucha. Przypomina to kocie „miau", ale ja wiem, że chce mi dać do zrozumienia, że jest głodna.

– Zobaczmy, Mona Liso III. Pochłonęłaś już trzy puszki pasztetu z wątróbek i serduszek!

– Miau – bezwstydnie odpowiada zainteresowana.

– Nie mam ich już więcej, a na dodatek pada deszcz!

– Miau – nalega zwierzę.

Od razu widać, że to nie ona ma wyjść na zimno i deszcz w poszukiwaniu otwartego sklepu. Mam wrażenie, że spędzając czas w towarzystwie kotów, sam siebie oszukuję. Tak naprawdę brakuje mi ludzi. Zaczynam pojmować, że problem siedzi wewnątrz mnie. Specjalnie wybierałem trudne dziewczyny, przez które za każdym razem znajdowałem się w impasie. Tylko jak tu się teraz przeprogramować?

Mona Lisa III wciąż miauczy, wyłączam więc telewizor, wkładam płaszcz przeciwdeszczowy na piżamę i wyruszam na poszukiwanie puszki z pasztetem dla kotów. Słyszę pozdrowienia sąsiadów. Nigdy nie przeczytali moich książek, ale ponieważ uchodzę za autora science fiction, stanowię malowniczą postać w dzielnicy.

Supermarket na rogu ulicy jest już zamknięty, a w sklepie spożywczym pasztety z wątróbek i serduszek niestety się skończyły; zostały tylko puszki z tuńczykiem i łososiem w sosie curry. Wiem, że Mona Lisa III oprócz wątróbek i serduszek toleruje jeszcze tylko doradę faszerowaną kawiorem, która jest do kupienia, lecz po horrendalnej cenie.

Nie śmiem wrócić do domu z pustymi rękami. Puszka dorady faszerowanej kawiorem mnie dręczy. No dobra, w końcu to moje urodziny. Skoro spędzę je w towarzystwie kota, uczcijmy to wydarzenie razem. Dla siebie biorę spaghetti. A na deser? „Pływającą wyspę". Już mam sięgnąć po ostatnie opakowanie, kiedy czyjaś ręka chwyta pudełko dokładnie w tej samej chwili. Nie zastanawiając się, ciągnę je w swoją stronę. Udało się. Odwracam się, żeby spojrzeć w twarz mojemu rywalowi. Szeroko otwartymi oczyma przygląda mi się młoda dziewczyna.

– Czy nie jest pan przypadkiem Jacques'em Nemrodem?

Przytakuję.

– Tym pisarzem?

Spoglądam na nią. Ona wciąż na mnie patrzy. Jej usta rozszerzają się w uśmiechu i dziewczyna wyciąga do mnie dłoń.

– Nathalie Kim. Czytałam pańskie książki.

Bezwiednie cofam się, przy czym uderzam o coś twardego, znajdującego się za moimi plecami. Wali się na mnie cała piramida puszek z zielonym groszkiem.

176. VENUS. 26 LAT

Muszę go znaleźć. Muszę go znaleźć. Muszę go znaleźć. Ani w książce telefonicznej Los Angeles, ani Nowego Jorku nie ma żadnego doktora Raymonda Lewisa. Uciekam się do pomocy ogólnokrajowego biura informacji. Wkrótce nadchodzi odpowiedź. Dr Raymond Lewis, położnik, mieszka w Denver w stanie Kolorado.

Samolot, taksówka i oto stoję przed wytworną rezydencją przy równie wytwornej uliczce. Niemal rzucam się na dzwonek do drzwi. Oby tylko był w domu. Oby tylko był w domu.

Słyszę odgłos kroków, po czym niski, kompletnie łysy człowieczek w grubych okularach otwiera mi drzwi. Zapewne widział mnie już w kinie, gdyż oszołomiony przygląda mi się dłuższą chwilę.

– Chciałabym z panem porozmawiać. Czy mogę wejść?

Wydaje się co najmniej zdziwiony.

Zdejmuje okulary, odsłaniając oczy o bezkreśnie łagodnym spojrzeniu, i wyciera chusteczką wilgotne czoło.

– Doktorze Lewis, powiedziano mi, że będzie pan w stanie rozwiązać pewien problem, z którym borykam się od dzieciństwa. Podobno jest pan jedyną osobą na świecie, która jest w stanie mi pomóc.

Dr Lewis wycofuje się w głąb domu i wpuszcza mnie do środka. Prosi, bym usiadła na kanapie w salonie, wyciąga butelkę whisky, lecz zamiast mnie nią poczęstować, sam sobie nalewa solidną dawkę. Nie zdążam nawet otworzyć ust, gdy mi oznajmia, że jestem kobietą jego życia. Odkąd ujrzał mnie w telewizji, zrozumiał, że to ze mną i nikim innym chce dożyć swych dni. Co wieczór rozmyśla o mnie w pokoju udekorowanym moimi plakatami. Ups. Oby tylko nie miał kalendarza dla kierowców ciężarówek…

Nagle, tknięty podejrzeniem, lekarz pyta mnie, czy aby na pewno jestem prawdziwą Venus Sheridan. Następnie podbiega do okna i szuka ukrytej kamery, myśląc, że uczestniczy w jakimś programie telewizyjnym. Dodaje sobie animuszu dwoma kolejnymi szklankami whisky.

– Nie śmiałem marzyć, że ta chwila kiedykolwiek nastąpi – mówi. – W najśmielszych fantazjach wyobrażałem sobie najwyżej, że podejdę do pani i poproszę o autograf. Nic poza tym.

Nie jestem nieczuła na takie przejawy zainteresowania i szacunku. Ten człowiek mnie wzruszył. Wpatruje się we mnie niczym w zjawę. Kiedy znowu zacznie oddychać, zadam mu moje pytanie.

– Niełatwo przyjdzie panu uwierzyć w okoliczności, dzięki którym trafiłam tutaj do pana. Postanowiłam jednak być z panem szczera – jedynie tak można wszystko wyjaśnić. Za pośrednictwem pewnego medium udało mi się porozmawiać z moim aniołem stróżem, który mi wyjawił, że cierpiał pan z tego samego powodu, co ja i że pan jeden może mi pomóc. Przebyłam więc tysiąc dwieście kilometrów, żeby się z panem spotkać.

Dr Lewis wciąż jest nieco zdezorientowany, chociaż whisky pomaga mu powoli odzyskać równowagę ducha. Mimo to bełkocze:

– Anioł… anioł stróż poradził… pani… spotkanie ze mną!

W tej chwili zdaję sobie sprawę z własnej głupoty. Biedna Venus, naprawdę nisko upadłaś. Wystarczy, że jakiś kiepski jasnowidz podszepnie ci byle co, a ty już jesteś skłonna we wszystko uwierzyć. Prawda, masz dobre usprawiedliwienie – twoje migreny są nie do zniesienia i jak dotąd nikomu nie udało się nic na nie zaradzić.

– Anioł – powtarza z powagą w głosie dr Lewis.

– Oczywiście pan nie wierzy w anioły – mówię.

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale to bez znaczenia, najważniejsze jest to, że mogę cieszyć się pani obecnością tutaj.

Pora, by przejść do rzeczy, zanim gość znowu zacznie się rozmarzać. Oznajmiam:

– Jestem chora. Czy może mnie pan wyleczyć?

Na jego twarz powraca wyraz powagi. Lekarz bierze górę nad admiratorem.

– Nie jestem internistą, lecz ginekologiem-położnikiem, ale zrobię wszystko, by pani pomóc. Na czym polega pani problem?

Ponieważ nadal nie mogę doczekać się kieliszka, sama nalewam sobie nieco whisky i wypijam łyk, zanim udaje mi się wypowiedzieć znienawidzone słowo.

– Migrena.

– Migrena?

Lewis wpatruje się we mnie dłuższą chwilę, po czym szeroki uśmiech rozświetla jego twarz, do tej pory nienaturalnie spiętą. To tak, jakby jego umysł doznał olśnienia, a moja trudna do pojęcia obecność w jego domu wreszcie stała się oczywista. Rozmawiamy całą noc.

Od małego, podobnie jak i ja, Raymond Lewis jest ofiarą straszliwych, doprowadzających go do szału migren. Kierując się intuicją albo może natchniony przez osobistego anioła stróża, dostaje się na medycynę, wybierając jako specjalizację ginekologię.

Jako lekarz położnik jest zafascynowany bliźniętami. Jego zdaniem bardzo często dochodzi do zapłodnienia dwóch jajeczek jednocześnie. Rzadko jednak obydwa płody się rozwijają. Zazwyczaj po upływie trzech miesięcy ciało kobiety pozbywa się jednego z nich.

Raymond jest niewyczerpanym źródłem informacji na ten temat. Pewnego dnia wyciągnął z brzucha matki dwoje dzieci, jedno żywe, drugie martwe. Od tej pory zaczął się interesować innym, mniej znanym fenomenem – zespołem TTTS. Określenie to wydaje mi się znajome, ale nie przerywam Lewisowi jego wywodu.

– Zazwyczaj każde z bliźniąt jest połączone pępowiną z rodzicielką, nie istnieje bezpośrednia łączność pomiędzy samymi dziećmi. Od czasu do czasu pojawia się jednak niewielka żyłka je łącząca. Wtedy obydwa płody wymieniają się płynami odżywczymi. Dzięki temu połączeniu tworzy się między nimi bliskość o wiele silniejsza niż między zwykłymi bliźniętami. Jednak około szóstego lub siódmego miesiąca ciąży bliskość ta pociąga za sobą śmierć jednego z dzieci. W tym bowiem okresie jedno z nich zaczyna niszczyć drugie, wysysając z niego wszystkie substancje odżywcze.

Zamieniam się w słuch. Z każdym zdaniem Raymonda coraz mocniej czuję, że istotnie kiedyś czegoś takiego doświadczyłam.

– Jedno z dzieci uzależnia od siebie drugie, możemy wręcz mówić o biorcy i dawcy. Dziecko, które przychodzi na świat żywe, nabywa wszystkie cechy zmarłego płodu i rodzi się w lepszej formie niż większość dzieci. Powinna pani zapytać swoją matkę, czy lekarze nie znaleźli podczas porodu drugiego, martwego płodu.

Czegoś jednak nie rozumiem.

– Ale jaki to może mieć związek z migrenami?

– Już samo słowo dostarcza odpowiedzi. MIGRENA, od greckiego hemikrania, czyli „ból połowy czaszki". Pani cierpienie spowodowane jest wspomnieniem bliźniaczego brata lub siostry – będącego niegdyś pani drugą połową.

177. ENCYKLOPEDIA

CYKL SIEDMIOLETNI. (DRUGI KWADRAT 4 x 7): Pierwszy kwadrat kończy się budową własnego kokonu i wejściem człowieka w drugą serię cyklów siedmioletnich.

Od 28 do 35 lat: Ugruntowanie się ogniska domowego. Po ślubie, mieszkaniu i samochodzie przychodzi czas na dzieci. Jeśli jednak pierwsze cztery cykle nie miały solidnych podstaw, gospodarstwo się rozpada. Jeżeli związek z matką nie został należycie przeżyty, ta będzie dręczyła swoją synową. Jeśli stosunki z ojcem nie układały się najlepiej, ten będzie wtrącał się w sprawy małżeństwa swoich dzieci. Jeśli bunt przeciwko układom społecznym nie został samoistnie rozwiązany, spowoduje konflikty w pracy. 35 lat to często wiek, w którym niedojrzały kokon się rozpada. Rozwód, zwolnienie, depresja i choroby psychosomatyczne. Pierwszy kokon zostaje wówczas porzucony i…

Od 35 do 42 lat: Rozpoczynamy wszystko od zera. Po ustąpieniu kryzysu człowiek zaczyna budowę następnego kokonu, wzbogacony o błędy i doświadczenia z poprzedniego etapu. Konieczne jest ponowne rozpatrzenie stosunku do matki i kobiecości oraz do ojca i męskości. To okres, w którym rozwiedziony mężczyzna odkrywa zalety kochanek, a rozwiedzione kobiety doceniają atrakcyjność kochanków. Obie strony usiłują określić, czego spodziewają się nie tylko po małżeństwie, lecz także po płci przeciwnej.

Na społeczeństwo również należy spojrzeć świeżym okiem. Wybieramy zawód, nie mając już na względzie jedynie zdobycia odpowiedniego zabezpieczenia na życie – oceniamy też, jaką nam sprawia przyjemność oraz ile czasu wolnego nam pozostawi. Po rozpadzie pierwszego kokonu człowieka wciąż pociąga wizja jak najszybszego zbudowania drugiego. Nowe małżeństwo, nowy zawód, nowa postawa. Jeśli skutecznie pozbędziemy się niepotrzebnego balastu, bez trudu stworzymy lepszy kokon. Jeśli jednak nie pojmiemy błędów przeszłości i wykorzystamy do budowy dokładnie tę samą formę – spotkają nas dokładnie te same zawody. Nazywamy to błędnym kołem. Kolejne cykle będą jedynie powielać te same błędy.

Od 42 do 49 lat: Podbój społeczeństwa. Po utworzeniu drugiego, zdrowszego kokonu, człowiek może zacząć cieszyć się swoim związkiem, rodziną i pracą oraz zająć się rozwijaniem własnej osobowości. Zwycięstwo to prowadzi do nowych zachowań.

Możemy stać się, na przykład, bardziej żądni oznak sukcesu materialnego: chcemy więcej pieniędzy, większego komfortu, więcej dzieci, więcej kochanek lub kochanków, więcej władzy. Wciąż chcemy powiększać i wzbogacać nasz nowy, zdrowy kokon.

Możemy też wyruszyć na podbój nowego terytorium, jakim jest umysł, i całkowicie oddać się kształtowaniu swojej osobowości. Logicznie rzecz biorąc, okres ten powinien zakończyć się kryzysem osobowościowym, pytaniami egzystencjalnymi. Dlaczego jestem? Dlaczego żyję? Co – poza zdobyciem pieniędzy – powinienem uczynić, żeby nadać sens mojemu istnieniu?

Od 49 do 56 lat: Rewolucja duchowa. Jeśli człowiekowi udało się stworzyć swój kokon i może się realizować w rodzinie i pracy, naturalną koleją rzeczy jest poszukiwanie mądrości. Wtedy też rozpoczyna się najwspanialsza przygoda, jaką jest rewolucja duchowa.

Poszukiwanie duchowe, jeśli przeprowadzone jest szczerze, bez posługiwania się rozważaniami w grupie i gotowymi ideami, nigdy nie może się znudzić. Zajmie nam resztę życia.

KONIEC DRUGIEGO KWADRATU 4x7 LAT.

NB. 1: Ewolucja przypomina kształtem spiralę. Co 7 lat wznosimy się oczko wyżej i przechodzimy przez te same etapy: rozpatrujemy nasz stosunek do matki, do ojca, do społeczeństwa i do konstrukcji własnej rodziny.

NB. 2: Czasami ludzie celowo dążą do porażki w rodzinie lub pracy, by zostać zmuszonymi do powtórzenia cyklu. Opóźniają tym samym chwilę, w której będą musieli przejść w fazę duchową, obawiają się bowiem spotkania z własnym ja.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

178. MAŁY KŁOPOT

Marilyn Monroe bardzo zależało na tym, by lecieć na czele naszego rombu w czasie drogi powrotnej. Daje nam znak. W oddali dostrzega podejrzane kształty.

Dobry Boże, przecież to wędrujące dusze! Na horyzoncie dostrzegamy coraz więcej świetlistych punkcików. Cała armia wędrujących dusz! Zgromadziły się tu ich dziesiątki.

– Oj, oj, oj! – niepokoi się Freddy. – Ten komitet powitalny nie wróży nic dobrego.

– Zawracamy? – pyta Marilyn Monroe.

Na czele wrogiej armii widać wiele postaci historycznych. Jest tam Szymon z Montfort, postrach katarów, po jego lewej Torquemada, okrutny inkwizytor, oraz Al Capone i jego gangsterzy w kapeluszach. Niezłe towarzystwo.

Rabin Meyer próbuje negocjacji i pyta, o co im chodzi. Wtedy naprzód wysuwa się postać, którą znam niestety aż nazbyt dobrze: Igor. „Mój" Igor. Co on tu robi? To straszne! Umarł podczas mojej nieobecności!

– Igor, jak mogłeś…

Mierzy mnie wzrokiem bez cienia litości w spojrzeniu.

– To ty jesteś tym słynnym Michaelem Pinsonem. Byłeś moim aniołem stróżem i mnie nie ocaliłeś. Patrz, co się ze mną stało z twojej winy!

Unoszę się gniewem:

– Walczyłem o twoje życie! Spełniałem twoje życzenia! Dzięki mnie uniknąłeś licznych życiowych potrzasków!

– Nie podołałeś swojemu zadaniu. Najlepszym na to dowodem jest moja tu dzisiaj obecność!

– Przestałeś zwracać uwagę na znaki, które ci wysyłałem.

– Trzeba było wyrażać się jaśniej – odpiera zarzut Igor. – Wiem, że porzuciłeś mnie tylko po to, by móc zaspokoić swoje szalone ambicje. Gdzie byłeś, kiedy cierpiałem? Gdzie byłeś, kiedy cię wzywałem? Na jakiejś odległej planecie, ty pyszałku! Mam ci to za złe, nawet nie wiesz, jak bardzo!

Krzywię się z niezadowoleniem. Edmund Wells uprzedzał mnie, że nadejdzie dzień, w którym będę musiał tłumaczyć się przed swoimi klientami.

– Przyznaję, że popełniłem błąd. Ale ty powinieneś nauczyć się przebaczać.

– Przebaczać? A to dobre! Ja nie jestem aniołem, w przeciwieństwie do ciebie.

I pomyśleć tylko, że tak się o Igora martwiłem. Współczułem mu, kiedy matka chciała go zabić, kiedy mieszkał w sierocińcu, w poprawczaku, w szpitalu i kiedy zaciągnął się do wojska. A teraz oto stał się moim bezpośrednim przeciwnikiem.

Igor informuje nas, że wędrujące dusze są zmęczone bezterminowym włóczeniem się po Ziemi. Wyprawa na inną planetę pozwoliłaby im nieco się rozerwać.

– Tam też będziecie tylko wędrującymi duszami – zauważa Marilyn Monroe.

– To nie takie pewne. Jeśli o mnie chodzi, jestem przekonany, że trawa jest tam bardziej zielona.

– O co wam chodzi? – pyta Raoul.

– Chcemy was pokonać i zmienić w upadłe anioły. Mamy już kilku takich w naszych szeregach. Kiedy do nas dołączycie, z radością wskażecie nam drogę do waszej tajemniczej planety.

– Wydawało mi się, że upadłe anioły to takie, które kochały się z Ziemianami.

– To jeden ze sposobów, by popaść w ciemną otchłań, są jednak jeszcze inne…

Upadłe anioły unoszą się nad szereg wędrujących dusz, kierując nimi z wysokości.

– Nie będzie łatwo – mruczy Freddy.

– Może zawrócimy? – sugeruje niepewnie Marilyn Monroe.

– Nie mamy już wyboru – stwierdza Freddy Meyer. – Jeśli uciekniemy, dogonią nas i zaatakują od tyłu. Poza tym nasz strach dodałby im energii. Musimy im stawić czoła.

Zbliżają się. Stanowią dziwaczną armię, która ma w swoich szeregach rycerzy w zbrojach, samurajów, trucicieli z dworu Ludwika XIV, seryjnych morderców, desperatów, którzy nie mają już nic do stracenia. Ci osobnicy nie boją się niczego! W ciągu swoich poprzednich istnień nagromadzili tyle straszliwych zbrodni, że potrzeba by wielu tysięcy reinkarnacji, żeby odzyskać twarz. Na dodatek upadłe anioły stale podjudzają ich przeciwko nam.

Są już bardzo blisko. Szymon z Montfort nawołuje, by dusze ustawiły się w szyku bojowym. Nie rozumiem, dlaczego myślą, że jesteśmy aż tak silni, dlaczego pojawiły się tak licznie? Będziemy musieli stoczyć walkę z setką wojowników!

– To będzie prawdziwy Armagedon – oznajmia Torquemada.

– Do ataku! – rozkazuje Igor.

179. VENUS. 26 LAT

Raymond Lewis. Jeszcze ciągle nie mogę w to uwierzyć, ale ledwie go ujrzałam, wiedziałam, że ten mężczyzna jest stworzony dla mnie. Miły, łagodny, inteligentny i tak bardzo mnie podziwia.

Chcę mieć z nim dzieci. Modlę się o to.

180. BITWA. ARMAGEDON 2

Wędrujące dusze otaczają nas. Tak jak niegdyś postąpiliśmy z Inkami, teraz też próbujemy zrozumieć ich cierpienie i wesprzeć je, niestety one zdają się nieczułe na nasze współczucie. Po pierwszej szarży, mającej na celu przetestowanie naszej odporności, dusze przegrupowują się i szykują do kolejnego ataku.

– Tym razem empatia nie wystarczy – stwierdza Raoul. – Potrzebujemy silniejszej broni.

Freddy Meyer analizuje przez chwilę sytuację i ogłasza:

– Miłość! Wykorzystajmy miłość! Wędrujące dusze są niczym bite dzieci. Nie przyzwyczajono ich do bycia kochanymi. Szaleją, bo jest im wszystko jedno, a cięgi nie robią już na nich wrażenia. Jeśli je pokochamy, zostaną rozbrojone.

Raoul, Freddy, Marilyn i ja stajemy jak najbliżej siebie. Wnętrza naszych dłoni się rozświetlają. Promień światła rzucany przez nasze prawe dłonie (oprócz Marilyn, która jest leworęczna) pozwoli nam dotknąć miłością całą kohortę duchów.

– Do ataku! – woła Igor.

Ruszają zwartym szeregiem. Skierowujemy w ich stronę świetliste promienie niczym dzidy i nasza miłość rzeczywiście zbija je z tropu. Zatrzymują się. Pełny efekt zaskoczenia. Część dusz dołącza do nas. Pozostaje tylko pozwolić im przejść przez nas, by natychmiast wzbiły się do Raju, gdzie zostaną skierowane na drogę reinkarnacji. Udaje nam się usidlić tym sposobem około dziesięciu dusz.

Igor zarządza odwrót. Duchy przegrupowują się i postanawiają użyć własnej broni, by powstrzymać naszą miłość: nienawiści.

Jak przystało na dobrego stratega, Igor umieszcza najzacieklejsze wędrujące dusze na czele. Osłaniamy się naszymi mieczami miłości i światła, żeby odeprzeć natarcie nienawiści. Duchy łączą wszystkie swoje żale i cierpienia zapamiętane z ostatniego wcielenia, wytwarzając zielone promienie czystej nienawiści, które gwałtownie ścierają się z niebieskimi promieniami miłości.

Dusze wytrwale atakują. Musimy połączyć cztery ostrza miłości, żeby zniszczyć jedną włócznię nienawiści. Bitwa jest zażarta. Wycofujemy się pod natarciem zielonych promieni, a Igor już szykuje kolejną ofensywę.

– Potrzebujemy nowej broni – mówi Raoul – w przeciwnym razie dosięgnie nas ich nienawiść.

Po raz pierwszy to nie Freddy, lecz ja sam proponuję:

– Humor. Miłość niech będzie naszym mieczem, a humor tarczą.

Duchy są już niemal przy nas, gdy na dany znak za pomocą naszych umysłów materializujemy tarcze humoru, które raźnie chwytamy do lewej ręki (oprócz Marilyn, która z wcześniej już wspomnianego powodu posługuje się tu prawą ręką).

Tym razem tarcze odpierają nienawiść. Podczas gdy nasi wrogowie zmagają się z miłością, pięćdziesiąt najbardziej zajadłych wędrujących dusz zostaje wessana w spiralę prowadzącą do Raju. Marilyn Monroe odzyskuje nadzieję. Wydaje z siebie okrzyk, który stanie się odtąd naszą dewizą:

– Miłość jako miecz, humor jako tarcza!

Igor wzywa do odwrotu. Niemal natychmiast dusze gromadzą się wokół niego, by wymyślić broń, która poradzi sobie z naszym humorem: kpina.

Ich hasło brzmi: Nienawiść jako miecz, kpina jako tarcza!

– Do ataku! – woła Igor.

Nacierają.

181. ENCYKLOPEDIA

BROŃ: „Miłość jako miecz, humor jako tarcza".

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

Dopisek Michaela Pinsona

182. BITWA. ARMAGEDON 2 (cd.)

Jeżeli przegramy tę bitwę i wędrujące dusze odkryją Czerwień, ich czarne myśli rozprzestrzenią się niczym groźny wirus po całym wszechświecie. Będą po kolei docierały do pozostałych galaktyk, zarażając wszystko wokoło.

Gra toczy się o wysoką stawkę. Rozumiem już, dlaczego instruktor Zoza chciał zachować w tajemnicy istnienie obcych cywilizacji. Nawet jeśli epoka tajemnic już jest za nami, dobrze, że niektóre informacje docierają do niewielu.

Armia cieni posuwa się naprzód. Wizja apokalipsy. W moich uszach rozbrzmiewa Carmina burana Carla Orffa. Cóż oni znowu wymyślili? Zamiast nacierać zwartą grupą, zatrzymują się i wcelowują w nas swoje ramiona niczym strzelby.

– Ognia! – rozkazuje Igor.

Ledwo udaje nam się schronić za naszymi tarczami humoru. Przechodzimy do kontrataku, wysyłając strzały miłości, które duchy jednak z łatwością odpierają barierą kpiny.

Pojawiają się kolejne oddziały, składające się z desperatów i szaleńców. Na tych nie działa ani miłość, ani humor.

– Do ataku! – rozkazuje Igor.

Fala nienawiści wzmocnionej obłędem uderza w nasze tarcze. Ciężko jest opierać się tak licznej armii jedynie w czwórkę. Szaleńcy nic sobie z nas nie robią, a Igor zauważył, że kpina służy nie tylko do obrony, lecz także do ofensywy. Ustawiamy się w szyku żółwia, osłaniamy naszymi tarczami humoru, od których odbija się kpina.

Marilyn zostaje lekko trafiona nieprzyjemną uwagą osobistą, gdyż źle ustawiła swoją tarczę humoru. Od zawsze nie znosiła podawania w wątpliwość jej talentu aktorskiego. Freddy musi podnieść jej morale. Uzbrajamy się w całą naszą miłość. Każdy z nas kieruje swoje myśli na coś, co według niego było najpiękniejsze w jego poprzedniej egzystencji. Ja wspominam miłość, jaka mnie łączyła z Rose, kobietą mojego cielesnego życia.

– Cel, pal! – krzyczy Igor.

Nachylamy nasze tarcze i strzelamy serią miłosnych pocisków w otaczającego nas nieprzyjaciela. To działa. Wystarczy jeszcze tylko wessać te eteryczne postacie. Przedostają się do naszego wnętrza u nasady pleców, wspinają wzdłuż stosu pacierzowego i już można je wypchnąć przez czaszkę. Nasze kręgosłupy, wyrzutnie do Raju, są przepełnione duchami szukającymi ocalenia. Trudno nam się jednocześnie bronić przed nową falą natarcia, która sprawia, że nasza formacja się rozpada.

Rozdzieleni, bronimy się, jak tylko umiemy. Cios humorem, cios miłością, cios kręgosłupem, by wysłać duszę do Raju.

– Trzymaj się, Michaelu – dodaje mi odwagi Raoul, pomagając mi się pozbyć upadłego anioła wsysanego przez moje plecy.

Pojawia się w samą porę. O wiele silniejszy niż wędrujące dusze, upadły anioł był właśnie w trakcie destabilizowania mnie najboleśniejszymi wspomnieniami z mojego poprzedniego życia. Problem polega bowiem na tym, że przenikając przez nasze ciała, wrogowie dzielą się z nami swoimi troskami, co nas osłabia.

Nieprzyjaciel otrzymuje posiłki. Jest ich coraz więcej.

– Co zrobić, żeby kochać bardziej?

– Zamknijcie oczy – radzi Freddy, po czym wysyła nam obrazy najpiękniejszych dokonań ludzkości.

Malowidła ścienne w jaskiniach Lascaux, wielka Biblioteka Aleksandryjska, wiszące ogrody Semiramidy, kolos rodyjski, freski z Dendery, Cuzco, miasta Majów, Stary Testament, Nowy Testament, zasada działania klawisza fortepianowego, świątynie Imperium Angkoru, katedra w Chartres, Toccaty Jana Sebastiana Bacha, Cztery pory roku Vivaldiego, polifonie Pigmejów, Requiem Mozarta, Mona Lisa Leonarda da Vinci, majonez, czynne prawo wyborcze, teatr Moliera, teatr Williama Shakespeare'a, balijska orkiestra perkusyjna, wieża Eiffla, indyjskie tandoori z kurczaka, japońskie sushi, Statua Wolności, rewolucja bez przemocy Ghandiego, teoria względności Alberta Einsteina, Lekarze Świata, kino Meliesa, kanapki z pastrami i ogórkiem, mozzarella, kino Stanleya Kubricka, moda na minispódniczki, rock'n'roll, The Beatles, Genesis, Yes, Pink Floyd, gagi Monty Pythona, film Jonathan Livingston Seagull i muzyka Neila Diamonda, pierwsza trylogia Gwiezdnych wojen, książki Philipa K. Dicka, Diuna Franka Herberta, Władca pierścieni Tolkiena, komputery, gra Cywilizacja Sida Meiera, ciepła woda… Setki obrazów płyną przed naszymi oczami, dowody geniuszu ludzkiego i jego wpływu na cały wszechświat. Ileż mieszkańcy Czerwieni skłonni by byli zapłacić za tylko jeden z tych wielu cudów!

– Nie rozumiem, Freddy, to ty przecież zawsze powtarzałeś, że ludzkość nie jest warta tego, by ją zbawić…

– Humor, paradoks, zmiana. Mogę nie pokładać ani krzty nadziei w ludzkości i być świadomym wszystkich jej sukcesów.

Igor zagrzewa do walki swoje oddziały. Żeby zmotywować żołnierzy, wykorzystuje te same techniki, co alzacki rabin, tyle że z przeciwległego bieguna. Swoim wędrownym duszom, swoim istotom z cienia wysyła obrazy straszliwych, prymitywnych wojen, rozbójników wznoszących zamki ze zdobytych łupów, pierwszych kul armatnich, pożaru Biblioteki Aleksandryjskiej, ładowni statków, w których tłoczą się czarni niewolnicy, mafii, skorumpowanych rządów, wojen punickich, Kartaginy w ogniu, nocy świętego Bartłomieja, okopów pod Verdun, ludobójstwa Ormian, Auschwitz, Treblinki i Majdanka, dealerów na klatkach schodowych, ataku terrorystycznego w paryskim metrze, martwych ptaków wodnych na zanieczyszczonej plaży, smogu nad nowoczesnym miastem, idiotycznych programów telewizyjnych, dżumy, trądu, cholery, AIDS i innych nowych chorób.

Igor zachęca swoich podwładnych do wspominania najgorszych cierpień i wszystkich porażek, by tym silniej w nas uderzyć. Przepełnieni nienawiścią i pogardą, niecierpliwi wojownicy rzucają się na nas. Jesteśmy zmuszeni wycofać się pod naciskiem wroga. Kpina bierze górę. Nasze promienie miłości tracą na jasności. Każda wędrująca dusza, którą udaje nam się wessać, zwiększa równocześnie naszą niepewność. W moim umyśle pojawia się w końcu straszliwa myśl: „Co ja tutaj właściwie robię?".

Staram się skoncentrować na Jacques'u i Venus, moich dwóch pozostałych klientach, ale czuję, że ich los przestaje mnie obchodzić. Są do niczego, ich modlitwy są beznadziejne, a ambicje godne pożałowania. Jak to podkreślał Edmund: „Próbują zmniejszyć swoje nieszczęście, zamiast starać się zbudować szczęście".

Z coraz mniejszym przekonaniem rozdaję na lewo i prawo moje miłosne promienie. Coraz zręczniej udaje mi się unikać ataków kpiny i myślę o Venus jak o nieznośnej ważniaczce, i o Jacques'u, klinicznym przypadku osoby z autyzmem. Dlaczego miałbym zadawać sobie jakikolwiek trud, żeby pomóc tym istotom?

Armia cieni przygotowuje się do finalnego natarcia w dwudziestu na jednego. Nie mamy najmniejszej szansy, żeby wyjść z tego cało.

– Poddajemy się? – pyta Marilyn.

– Nie – odpowiada Freddy. – Musimy wysłać ich maksymalną liczbę do Raju. Czujesz przecież, jak bardzo cierpią!

– Szybko, Freddy, opowiedz jakiś dowcip! – rozkazuje Raoul.

– Hmm… To historia o dwóch omletach, które smażą się na patelni. Jeden mówi do drugiego: „Ejże! Nie uważa pan, że trochę tu gorąco?". Drugi zaczyna natychmiast wrzeszczeć: „Ratunku! Obok mnie leży OMLET, KTÓRY GADA!".

Zmuszamy się do śmiechu. To jednak wystarcza, by utwardzić nasze tarcze. Freddy ciągnie dalej:

– Przychodzi facet do lekarza i mówi: „Panie doktorze, mam dziury w pamięci". „Od kiedy?", pyta lekarz. „Co, od kiedy?", dziwi się pacjent.

Na szczęście rabin ma w zapasie sporo takich właśnie podróżnych żarcików. Szczerze mówiąc, nie jest nam specjalnie do śmiechu, lecz te dowcipy wydają się tutaj tak niestosowne, że przywracają nam trochę wiary w siebie.

Po stronie wroga się nie żartuje. Igor miota się niczym prawdziwy jeździec Apokalipsy, u jego boku znajduje się czarownica i oprawca. Rzuca w stronę Marilyn raniącą aluzję dotyczącą jej romansu z Kennedym. Udało się. Blask Marilyn słabnie i wreszcie gaśnie. Jako upadły anioł dołącza do szeregów przeciwnika i zaczyna nas bombardować zielonymi promieniami. Zna nasze słabe strony i wie, gdzie uderzyć, żeby naprawdę nas zabolało.

Obrazy obozów koncentracyjnych spadają niczym grom na Freddy'ego. Próbuje odparować ciosy swoimi żartami, ale jego energia powoli się kończy. Jego miecz miłości kurczy się, a tarcza humoru mięknie. On także pada i dołącza do Marilyn.

Teraz wiem już, co czuli ostatni walczący z fortu Alamo otoczeni przez Meksykanów, ci z Masady otoczeni przez Rzymian, ci z Bizancjum otoczeni przez Turków i obrońcy Troi otoczeni przez Greków, Wercyngetoryks otoczony przez wojska Juliusza Cezara pod Alezją. Nie nadejdą już posiłki, nie ma ratunku.

– Musimy wytrzymać, musimy wytrzymać – powtarza Raoul ochrypłym głosem, widząc, że światełko jego tarczy zaczyna drżeć.

– Masz może jeszcze jakiś dowcip na podorędziu?

183. JACQUES. 26 LAT

Spadające puszki z groszkiem całkowicie mnie oszołomiły. Słaniam się na nogach. Ta cudaczna sytuacja wydarzyła się naprawdę w najgorszym momencie. Próbuję pozbierać myśli, ale czuję, że na głowie rośnie mi spory guz. Moje czoło krwawi. Sklepikarz ciągnie mnie na zaplecze i wzywa pogotowie.

– Proszę pomóc temu biednemu chłopcu! – żąda starsza pani.

– To moja wina – przyznaje Nathalie Kim.

Chciałbym ją zapewnić, że nie, ale mój głos zamiera, nie potrafię wydusić z siebie ani słowa.

184. KAWALERIA

To już koniec. Miecz miłości, który dzierżę w prawej dłoni, przypomina nóż kuchenny rozpadający się ze starości. Tarczę humoru można by natomiast pomylić z ażurową serwetką.

Jest mi niezwykle przykro, że Marilyn i Freddy dołączyli do grona upadłych aniołów. Tak jak na samym początku wielkiej epopei tanatonautów, jesteśmy tylko my dwaj, ja i Raoul. Stajemy ramię w ramię przeciw hordzie wędrujących dusz. Igor uśmiecha się.

– TY I JA KONTRA IMBECYLE! – wrzeszczy Raoul.

Nasz dawny okrzyk dodaje mi animuszu. Ale na jak długo?

Osuwam się na kolana pod wpływem docinka Marilyn. Igor podnosi wysoko swój miecz, żeby zadać mi ostateczny cios, który sprawi, że i ja zasilę szeregi wroga. Nagle dostrzegam w oddali delikatne światełko, które cały czas rośnie. To Edmund Wells przybywa nam na pomoc, w towarzystwie dziesięciu aniołów w świetnej formie, i to nie byle jakich: Jorge Luis Borges, John Lennon, Stefan Zweig, Alfred Hitchcock, Matka Teresa (która już sama nie wie, jak być ze wszystkim na bieżąco), Lewis Carroll, Buster Keaton, Rabelais, Kafka i Ernst Lubitsch.

Wystrzeliwują kule miłości. Zalewają wroga deszczem pocisków humoru. Wędrujące dusze wycofują się w nieładzie. Ich kpiny już mnie nie dosięgają. Moje ręce znów stają się ciepłe i miłość ponownie wystrzeliwuje z wnętrza mojej dłoni. Edmund Wells cytuje maksymę z Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej. „Kochaj swoich nieprzyjaciół, chociażby po to, żeby ich wkurzyć". Próbuję rozbudzić w sobie współczucie, nawet dla Igora.

Ten zatrzymuje się zaskoczony.

To działa. Wędrujące dusze wycofują się. Marilyn Monroe i Freddy Meyer znów do nas powracają.

Edmund Wells okazuje się zaciekłym wsysaczem wędrujących dusz. Jaka klasa! Strzał, wessanie, strzał, wessanie. Nigdy bym nie podejrzewał, że mój mentor tak dobrze sprawdza się w bijatyce. Koniec tego Armagedonu jest już bliski. Wkrótce mamy przed sobą jeszcze tylko kilka najzacieklejszych duchów. Igor wciąż nimi dowodzi.

– Nie dorwiesz mnie! – woła do mnie mój dawny klient. – Zgromadziłem wystarczająco dużo złości do ludzi, żeby oprzeć się twojej miłości, Michaelu.

– To się jeszcze okaże.

Przypominam mu jego poprzednie wcielenie, gdy był Feliksem Kerbozem, moim przyjacielem, pierwszym tanatonautą, już wówczas cierpiącym z powodu złego traktowania przez matkę. Taka ilość nieszczęścia sprawia, że jego wściekłość odżywa. Zmienia kolor.

– Nagromadził zbyt dużo nienawiści, miłość już go nie zbawi – wzdycha Raoul.

Nie poddam się tak łatwo.

Nagle pośród najbardziej zażartych wrogów dostrzegam matkę Feliksa-Igora. Umarła na marskość wątroby. Wściekłość, jaką odczuwa w stosunku do ojca Igora, sprawia, że wciąż tuła się pomiędzy dwoma światami jako wędrująca dusza. To idealna okazja. Pokazuję mu ją. Wściekły rzuca się w jej stronę, by stoczyć bezlitosną walkę. Ich wzajemna nienawiść jest niezwykle silna, żadnemu z nich nie udaje się jednak pokonać drugiego. Wykorzystujemy okazję, żeby wysłać do Raju ostatnie wędrujące dusze. Na polu bitwy pozostają teraz tylko Igor i jego matka, rozwścieczeni, lecz opadający z sił.

– Od trzynastu wcieleń tych dwoje ciągle walczy ze sobą – informuje mnie Edmund Wells.

Ponieważ żadnemu z nich nie udaje się wziąć góry nad przeciwnikiem, gdy znajdą się już u kresu sił, zaczynają ze sobą rozmawiać. Najpierw robią sobie nawzajem wyrzuty. Trzynaście istnień niewdzięczności i zdrad, trzynaście istnień podłych zagrań i pragnienia dręczenia drugiego. Lista złych uczynków po obu stronach jest długa. Wreszcie patrzą na siebie i zaczynają rozmawiać jak równy z równym, a nie jak dorosły z dzieckiem.

Po wściekłości przychodzi zmęczenie, następnie wyjaśnienia, aż wreszcie – przeprosiny.

– Mamo!

– Igorze!

Obejmują się. Jak widać, nigdy nie powinno się tracić nadziei.

– Teraz pora na ciebie, Michaelu – oznajmia mój instruktor. – Chodzi tu o jedną z twoich dusz.

Wsysam syna i matkę przez przeźroczysty kręgosłup, by następnie wypuścić ich przez czubek mojej czaszki. Razem wstępują do Raju.

– Oto zbliża się pora sądu dla pierwszego z twoich klientów – oznajmia mi Edmund Wells.

– Czy powinienem dołączyć do Igora?

– Nie, masz jeszcze czas. Najpierw musi pokonać Siedem Niebios i odczekać swoje w Czyśćcu. Przed tobą ważniejsze zadania. Pospiesz się, Michaelu, sporo się dzieje w życiu twoich klientów na Ziemi.

185. ENCYKLOPEDIA

SPRZYSIĘŻENIE OSŁÓW: W 1969 roku John Kennedy Toole napisał powieść Sprzysiężenie osłów. Tytuł nawiązuje do zdania Jonathana Swifta: „Kiedy na świecie zjawia się prawdziwy geniusz, można poznać go po tym, że wszystkie osły sprzysięgają się przeciwko niemu".

Swift nie mógł tego lepiej ująć.

Po długotrwałych poszukiwaniach wydawcy, w wieku trzydziestu dwóch lat, rozżalony i zmęczony Toole postanawia odebrać sobie życie. Jego matka odkrywa ciało, u stóp którego leży manuskrypt. Czyta go i stwierdza, że jej syn niesłusznie nie został doceniony. Udaje się do wydawcy i postanawia rozpocząć oblężenie jego biura. Swoją tuszą blokuje wejście, zmuszając wydawcę do przekraczania jej za każdym razem, gdy chce wejść lub wyjść z pracy. Ten jest przekonany, że uciążliwa kobieta wkrótce się znudzi, lecz pani Toole się nie poddaje. Wreszcie wydawca zgadza się przeczytać maszynopis, zastrzegając jednak, że jeśli uzna go za kiepski, nie wyda go.

Czyta. Stwierdza, że tekst jest doskonały. Wydaje go. Stowarzyszenie osłów zdobywa nagrodę Pulitzera.

To jednak jeszcze nie koniec historii. Rok później wydawca wydaje kolejną książkę podpisaną nazwiskiem Johna Kennedy'ego Toole'a: Neonowa Biblia, na podstawie której zostanie zresztą nakręcony film. Trzecia książka zostaje wydana już w następnym roku.

Zastanawiałem się, jakim sposobem autor, który popełnił samobójstwo z żalu, że nikt nie chciał wydać jego jedynej powieści, mógł pisać kolejne zza grobu. Okazało się, że wyrzuty sumienia pchnęły wydawcę do opróżnienia szuflady, w której składował niewykorzystane manuskrypty i zaczął wydawać je po kolei: nowele, a nawet wypracowania szkolne.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

186. CHWILA

Nadeszła pora, by wrócić do Raju.

Jacques, mój Jacques, spotkał właśnie Nathalie Kim – Nathalie Kim Raoula! Czyste zrządzenie losu! Przypadki nie zawsze muszą być zorganizowane przez istoty wyższe.

Trzymając nasze kule w dłoniach, razem z Raoulem obserwujemy dalszy przebieg wydarzeń. Sferyczne ekrany rozbłyskują światłem.

– Ach, ci ludzie! – mówi Raoul. – Największą przykrość sprawia mi to ich dążenie za wszelką cenę do stworzenia związku. Kobiety i mężczyźni nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie znajdą swoją parę, chociaż sami nie wiedzą, kim tak naprawdę są. Często popycha ich do tego strach przed samotnością. Młodzi, którzy pobierają się w wieku dwudziestu lat, są niczym budowniczowie na pierwszym piętrze budynku, który postanawiają wznieść wspólnymi siłami, przekonani, że kiedy dotrą do dachu, relacje między nimi utrwalą się na zawsze. Tymczasem szansa na sukces jest znikoma. Przy każdej kolejnej ewolucji świadomości któreś z nich dochodzi do wniosku, że potrzebny jest mu inny partner. Tak naprawdę, żeby stworzyć związek, potrzeba czterech składników: mężczyzny i jego cząstki kobiecości oraz kobiety i jej cząstki męskości. Pełne istoty nie szukają już u drugiej połowy tego, czego im brakuje. Mogą żyć razem, nie marząc o kobiecie idealnej albo o idealnym mężczyźnie, ponieważ znaleźli ich już w sobie – wyłuszcza mi swoją teorię mój niebieski towarzysz.

– Masz się za Edmunda Wellsa? – żartuję. – Zaczyna się od wykładów, a kończy na pisaniu encyklopedii, uważaj lepiej.

Raoul napusza się i udaje, że nie usłyszał mojej uwagi.

– Co tam widzisz?

– Rozmawiają.

– Jak się miewa ten twój Jacques?

– Średnio. Ma bandaż wokół głowy.

187. JACQUES. 26 LAT

Wokół głowy mam okręcony bandaż, ale czuję się lepiej. Już z daleka słyszę Nathalie Kim.

– Ależ się uśmiałam, czytając w pańskiej książce o tym tłustym i głupkowatym kocie, który spędza całe dnie na oglądaniu telewizji! Skąd to panu przyszło do głowy?

Nie umiem oderwać od niej oczu. Moje serce chce prawie wyskoczyć z piersi. Nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Trudno, zabandażowana głowa posłuży mi za alibi. Słucham jej. Widzę ją. Upijam się nią. Czas się zatrzymał. Mam wrażenie, że znam ją już od bardzo dawna.

– Od dawna liczyłam, że uda mi się pana spotkać na Targach Książki, ale nieczęsto się pan tam pojawia, prawda?

– Ja… ja…

– Skąd u pana to zainteresowanie rajem i zaświatami? – pyta, podczas gdy ja pracuję nad wdychaniem i wydychaniem powietrza.

Nathalie popija w zamyśleniu zieloną herbatę.

– Czytałam w jakimś wywiadzie, że czerpie pan inspirację ze swoich snów. Muszę tu przyznać, że moje sny są zadziwiająco podobne do pańskich. Po przeczytaniu pańskiej ostatniej książki uderzył mnie fakt, że opisał pan raj w identyczny sposób, jak ja go sobie już wcześniej wyobrażałam: jako spiralę światła, ze strefami w różnych kolorach, które należy przemierzyć.

– Ja… ja…

Dziewczyna potrząsa swoimi długimi czarnymi włosami na znak zrozumienia. Wreszcie udaje mi się coś wyksztusić. I rozmawiamy… bardzo długo. Opowiadamy o sobie. Nasze życiorysy są dość podobne. Nathalie zawiodła się na wszystkich mężczyznach, których poznała. W końcu postanowiła z nikim się nie wiązać.

Nathalie mówi, że ma wrażenie, iż zna mnie od zawsze. Ja także czuję, że spotkaliśmy się jak gdyby po długiej podróży. Spuszczamy wzrok, speszeni tym wyznaniem. Czas zaczyna się dłużyć. Przeżywam całą scenę w zwolnionym tempie. Zdradzam jej, że dzisiaj, 18 września, przypadają moje urodziny. Nic nie sprawiłoby mi większej radości niż ten prezent, jakim jest nasza rozmowa. Proponuję jej mały spacer. Mona Lisa III poczeka jeszcze trochę na swój pasztet. Nie dam się tyranizować zwierzęciu.

Wędrujemy tak kilka dobrych godzin.

Nathalie opowiada mi o swojej pracy. Jest hipnoterapeutką.

– Siedemdziesiąt procent moich klientów to osoby, które chcą rzucić palenie – oznajmia.

– I to działa?

– Tylko w wypadku tych, którzy postanowili przestać palić jeszcze przed wizytą u mnie.

Uśmiecham się.

– Współpracuję też z dentystami. Są ludzie, którzy nie znoszą znieczulenia. Pomagam im poprzez hipnozę.

– Zastępuje pani anestezjologa?

– Właśnie. Dawniej programowałam pacjentów w taki sposób, że na czas wyrywania zęba przestawała płynąć w ich żyłach krew, przez co jednak nie tworzyły się skrzepy i rana się nie zabliźniała. Teraz proszę: „Tylko trzy kropelki, tylko trzy kropelki". Nasz mózg panuje naprawdę nad wszystkim. Wypływają tylko trzy krople krwi i ani jedna więcej.

– Uzależnienie od nikotyny i wyrywanie zębów… Czymś jeszcze się zajmujesz?

– Wprowadzając ludzi w stan hipnozy, pomagam im cofnąć się w przeszłość i usunąć „pluskwę", błąd oprogramowania, który był przyczyną ich życiowej porażki. Jeśli to okazuje się niewystarczające, szukam „pluskwy" w ich wcześniejszych wcieleniach. To dość zabawne.

– Żartujesz sobie ze mnie.

– Wiem, że to może się wydawać nieco… dziwne. Nie chcę wyciągać pochopnych wniosków, ale z samych obserwacji wynika, że moi pacjenci są w stanie zrelacjonować bardzo precyzyjnie wydarzenia będące częścią życiorysów już zmarłych osób. Po takim doświadczeniu następuje znaczna poprawa ich stanu. Czy muszę sprawdzać wiarygodność tych opowieści? Sam fakt, że mi je opowiadają, stanowi wystarczającą terapię.

Uśmiecha się.

– Widziałam już wiele osób będących na granicy świata irracjonalnego: mistyków, szarlatanów, oświeconych… Uczęszczałam do klubów, stowarzyszeń, gildii i sekt. Na swój sposób jestem duchową turystką. Uważam, że powinno się wprowadzić nieco deontologii do całego tego bałaganu.

Nathalie opowiada mi o swoich wcześniejszych wcieleniach. Była tancerką na Bali i całą masą innych przedziwnych postaci, zwierząt, roślin i minerałów. Sądzi, że narodziła się jeszcze przed Wielkim Wybuchem, w innym wymiarze, w innym, bliźniaczym do naszego, wszechświecie.

Jest mi wszystko jedno, czy te zwierzenia są po prostu zwykłymi bajeczkami. Myślę sobie, że to będą piękne historie, które będziemy sobie opowiadać, siedząc przy kominku w długie zimowe wieczory. Ona może mnie nauczyć tylu rzeczy! Czy wystarczy nam życia, żeby wszystko sobie opowiedzieć, zakładając, że dziennie na rozmowy możemy poświęcić nie więcej niż pięć czy sześć godzin?

Zamykam oczy i zbliżam moje wargi do jej. Wóz albo przewóz. Albo dostanie mi się po łapach, albo…

Jej usta muskają moje. Ciemne źrenice rzucają iskry. Jedna z nich migocze na wysokości jej serca, dostrzegam ją w świetle mojej własnej iskierki.

Nathalie. Nathalie Kim.

O 22.56 biorę ją za rękę. Jej dłoń zaciska się na mojej. O 22.58 ryzykuję głębszy pocałunek. Przytulam ją do siebie, żeby poznać jej kształty. Nathalie przylega do mnie mocno.

– Od tak dawna na ciebie czekałam – szepcze mi do ucha.

Jeśli moja kariera literacka przyczyniła się do przeżycia przeze mnie tego jednego momentu, to stwierdzam, że było warto. Wszystkie rozczarowania, wszystkie porażki nikną w świetle tej chwili.

O 22.59, po raz pierwszy w moim życiu, myślę sobie, że „być może to jednak jest moja planeta".

188. ENCYKLOPEDIA

HISTORIA PRZEŻYTA I HISTORIA OPOWIEDZIANA: Historia, której naucza się w szkole, to historia królów, bitew i miast. Ale to oczywiście nie tylko jedyna historia. Aż do 1900 roku ponad dwie trzecie populacji żyło na wsiach, w lasach, w górach, nad brzegiem morza. Bitwy dotyczyły bardzo niewielu.

Ale Historia przez duże „H" wymaga śladów na papierze, skrybowie zaś byli zazwyczaj skrybami dworskimi, a kronikarze wypełniali rozkazy swoich panów. Opisywali wyłącznie to, co król kazał im zapisać. Relacjonowali więc tylko poczynania królewskie: bitwy, śluby i komplikacje związane z dziedziczeniem tronu.

Historia wsi jest niemal całkowicie nieznana, gdyż chłopi nie dysponowali skrybami, a pisać sami nie umieli. Przekazywali swoje przeżycia ustnie, w formie opowieści albo nawet dowcipów.

Oficjalna historia przedstawia nam darwinistyczną wizję ewolucji ludzkości: selekcja najwytrwalszych, zniknięcie niedostosowanych. Możemy stąd wywnioskować, że Aborygeni australijscy, ludy z puszczy amazońskiej, Indianie amerykańscy i Papuasi z punktu widzenia historii nie mają racji bytu, ponieważ okazali się słabsi militarnie. Tymczasem, być może, owe ludy, zwane prymitywnymi, mogą podzielić się z nami – za pośrednictwem swoich mitologii, organizacji społecznych i medycyny – tym, czego nam brakuje do osiągnięcia w przyszłości dobrego samopoczucia.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

189. ANIOŁY

Ze wzrokiem wbitym w nasze kule obserwujemy pocałunek. Stojący za nami Edmund Wells przyznaje:

– O mały włos nastąpiłaby katastrofa, ale macie szczęście, że trafiliście na dobrych klientów.

190. VENUS. 35 LAT

Nie mogę zajść w ciążę.

Ponieważ bardzo zależy nam obojgu na dziecku, Raymond zaczyna skłaniać się ku zapłodnieniu in vitro. W moim ciele zaimplantowano siedem zapłodnionych jajeczek, żeby przynajmniej jedno dożyło końca ciąży.

Po jakimś czasie mój brzuch pęcznieje, a ciało staje się bezkształtne.

Bez Raymonda bardzo źle bym przeżyła to doświadczenie. Przypomina mi to moje fazy bulimiczne. Bycie w ciąży stanowi dla mnie najbardziej intensywne ze wszystkich dotychczasowych życiowych doświadczeń. Dzięki USG doskonale rozpoznaję pięć płodów żeńskich i dwa męskie. Podobno kiedy rodzi się córka, to znaczy, że kochało się swoją matkę. Kocham więc swoją matkę w pięciu siódmych. Chłopcy są spokojni. Dziewczynki dużo się ruszają. Jedna wykonuje nawet w płynie owodniowym skoki, być może to reinkarnacja Salomei.

Całe moje ciało przechodzi metamorfozę. Nie tylko brzuch pęcznieje – także piersi i twarz się zaokrąglają. Mój umysł również.

Wbrew przepowiedniom lekarzy wszystkie siedem płodów żyje. Zmieniłam się w olbrzymią beczkę, którą łatwiej jest przetoczyć, niż zmusić do chodzenia. Siedmioraczki to naprawdę najlepszy psikus, jaki mógł mi spłatać los. W jaki sposób lepiej rozwiązać moje problemy z bratem bliźniakiem, niż obserwując, jak to zrobią moje dzieci?

W końcu nadchodzi dzień porodu. Raymond dokonuje cesarskiego cięcia i wyjmuje siedem małych różowych, lepkich i skrzeczących kulek.

Teraz lepiej rozumiem moją mamę. Rodzicielstwo to zawód, w którym nie sposób odnieść sukces. Trzeba starać się wyrządzić jak najmniej złego.

W nocy Raymond wstaje, żeby karmić cały miot butelką.

Dobrze nam w dziewiątkę. Siedmioraczki rosną zdrowo, a ja siedzę w domu i opiekuję się nimi. Co wieczór Raymond wraca do domu z bukietem kwiatów, pudełkiem czekoladek, zabawkami dla maluchów albo kasetą wideo, którą oglądamy przed zaśnięciem.

Nie mam więcej życzeń. Chcę tylko, żeby dzień jutrzejszy przypominał dzisiejszy. Byle nic się nie zmieniało, żadnych niespodzianek. Marzę o tym, żeby życie było niczym płyta, która kręci się w kółko, żebym co rano mogła patrzeć na Raymonda Lewisa przygotowującego mi na śniadanie płatki, świeży sok, zimne mleko i banany.

Nigdy wcześniej nie czułam się tak spełniona. Żeby całkowicie wyeliminować ryzyko niespodzianek, zrezygnowałam z zawodu aktorki. Doskonale. Ludzie nie będą patrzeć, jak się starzeję i na zawsze zachowają w pamięci moją postać jako Miss Universe.

Kocham Raymonda Lewisa, a on kocha mnie. Rozumiemy się bez słów. Co niedzielę jedziemy na piknik w to samo miejsce. W każdy piątkowy wieczór rodzina mojego męża zaprasza nas na obfity obiad. Wszystko dobrze się układa.

Nie widuję się często z mamą – ma zbyt duże wahania nastroju.

Patrząc wstecz, zaczynam myśleć, że zawsze chciałam być rolnikiem. Jak Ava Gardner pod koniec swojego życia: uprawiać ogródek, hodować kapustę i pomidory. Plewić. Żyć wśród natury. Mieć psy.

Moja uroda nie pozwoliła mi na rozwinięcie zwykłych pasji. Przez długi czas była moim przekleństwem. Gdybym miała urodzić się ponownie, chciałabym wcielić się w brzydką osobę. Żeby mieć spokój. Jednocześnie boję się zestarzeć i stać się mniej piękną. Aktorki zawsze kończą jako mumie, a jakiś paparazzi zawsze zdoła zrobić zdjęcie, które zniszczy takiej całą karierę. Chcę, żeby moja uroda nie zwiędła.

Raymond zabiera mnie w podróż do Francji.

Jedziemy samochodem w stronę Nicei, znajdujemy się w pobliżu małego miasteczka – Fayenne. Dzieci zostawiliśmy pod opieką mamy Raymonda i wynajęliśmy kabriolet, żeby móc korzystać ze świeżego powietrza. Cykady śpiewają na poboczach drogi, a ja wdycham zapach lawendy.

Jest piękna pogoda. Oby to trwało jak najdłużej!

191. JACQUES. 35 LAT

Nathalie jest taka piękna!

Od dziewięciu lat mieszkamy razem i wszystko jest dokładnie tak, jak pierwszego dnia. Nathalie prowadzi naszego starego gruchota. Trzymamy się za ręce. Jest piękna pogoda. Ciągniemy naszą żywą dyskusję, którą rozpoczęliśmy w dniu, w którym się poznaliśmy, i której do dzisiaj nie przerwaliśmy.

– Twierdzisz, że nie jesteś wierzący, myślisz zatem, że kierujesz swoim życiem jedynie za pośrednictwem wolnej woli? – pyta prosto z mostu.

– Myślę, że wolna wola dotyczy wyboru kobiety, która będzie za mnie decydowała – odpowiadam.

Nathalie wybucha śmiechem i nachyla się, żeby mnie pocałować.

192. UPS!

Uwaga, Jacques i Nathalie, to naprawdę nie jest dobry moment na czułości!

193. VENUS

Co się dzieje z tym samochodem jadącym zygzakiem z naprzeciwka? Zjechał z prawego pasa.

194. JACQUES

Zamykam oczy. Całujemy się.

195. UPS! UPS!

Ależ oni… Czym prędzej wysyłam Jacques'owi sygnał alarmowy. Raoul robi to samo względem Nathalie. Wysyłamy im obrazy, żeby wypuścili się z objęć, ci jednak nadal się całują, z coraz większą pasją.

Próbujemy teraz z przebłyskami niepokoju, wizjami katastrofalnych w skutkach karamboli samochodowych, lecz oni wciąż śnią na jawie i niczego nie przyjmują do wiadomości.

Nie zapięli nawet pasów! Szybko: kot! Wysyłam mu rozkazujący sygnał. Mona Lisa III daje susa z tylnego siedzenia i wbija pazury w szyję Nathalie.

Dywersja odniosła skutek. Nathalie dostrzega nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. Wciska z całych sił hamulec i odbija kierownicą, żeby uniknąć czołowego zderzenia. Nathalie, jadąca lewą stroną drogi, ociera się o skalną ścianę. Venus i Raymond, jadący po prawej, zostają odrzuceni w stronę morza, a ich samochód wypada z szosy prowadzącej nad urwiskiem i spada w otchłań.

196. ENCYKLOPEDIA

MUTACJA: Niedawne odkrycie pewnego gatunku dorsza mutującego w zawrotnym tempie wielce zadziwiło badaczy. Ten żyjący w zimnych wodach gatunek okazuje się stworzeniem o wiele bardziej zaawansowanym ewolucyjnie niż inne odmiany spotykane w wodach ciepłych. Zjawisko to próbuje się tłumaczyć faktem, że dorsze żyjące w zimnej wodzie cierpią z powodu stresu związanego z tą właśnie temperaturą, dzięki czemu rozwinęły owe nieoczekiwane zdolności. Podobnie, trzy miliony lat temu, ludzie również rozwinęli złożone możliwości ewolucyjne, które nie są jednak przez nich wykorzystywane, bo po prostu nie ma takiej potrzeby. Trafiają do rezerwy. Tak więc dzisiejszy człowiek posiada w sobie olbrzymie zasoby ukryte w głębi genów, niezbadane, gdyż nie ma po co ich w sobie rozbudzać.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

197. VENUS. 35 LAT

Usłyszałam, jak doktor mówił, że nic już nie da się dla mnie zrobić. Kawałki blachy powbijały się w niezbędne do życia organy wewnętrzne. Wkrótce umrę.

Kawałki zderzaka trafiły mnie prosto w twarz. Urodziłam się piękna, lecz umrę oszpecona. Swego czasu wyraziłam życzenie, żeby moja rywalka doświadczyła tego, co ja teraz. Cóż za ironia losu! Być może całe zło, którego życzymy innym, jest gdzieś katalogowane i wraca do nas później niczym bumerang.

Dziwne, że w chwili gdy konam, rozmyślam o cierpieniu Cynthii Cornwell, którego stałam się przyczyną, choć już dawno zapomniałam o tej rywalce.

To już koniec. Wyobrażałam sobie, że można żyć z dala od niebezpieczeństw, lecz idealne schronienie nie istnieje. Nawet jadąc ostrożnie, w bezpiecznym samochodzie, w demokratycznym kraju, siedząc u boku opiekuńczego męża, zapiąwszy pas bezpieczeństwa, przy całym postępie, jaki dokonał się w medycynie, technologii i ludzkości, nigdzie nie możemy czuć się w pełni bezpiecznie.

Czy powinniśmy byli z Raymondem wyjeżdżać na wakacje? Może powinniśmy byli siedzieć spokojnie w domu? Raymond.

Jedna rzecz mi się w życiu udała: związek. Wiem, że umrę. Czuję, jak rodzi się we mnie wiara. Czy trzeba zbliżyć się do śmierci, żeby uwierzyć w Boga? Chyba tak. W anioły wierzyłam, kiedy trapiły mnie drobne kłopoty, w Boga wierzę, kiedy pojawiają się poważne.

198. JACQUES. 88 LAT

Mam dzisiaj osiemdziesiąt osiem lat i wiem, że wkrótce umrę. Po co wytrzymałem tak długo? Chciałem doprowadzić do końca moją „misję".

Trzydzieści siedem książek. Chciałem wydawać jedną rocznie, co mi się niemal udało.

Napisałem ostatnią, tę, która wyjaśnia i łączy wszystkie pozostałe. Moi czytelnicy zrozumieją, dlaczego w moich powieściach zawsze pojawiały się postacie noszące te same nazwiska. Tak naprawdę wszystkie te książki stanowią jedną całość, nie ma między nimi żadnej przerwy. Wreszcie wyjaśniam, co łączy moje książki o szczurach z tymi o raju, o mózgu i inne.

Na komputerze, o który poprosiłem tutaj w szpitalu, napisałem ostatni wers: „Koniec".

Idealnym obrotem spraw byłoby, gdybym wyzionął ducha, wystukując to właśnie słowo, niczym Molier konający na scenie. Ale ja czekam. Śmierć nie jest łatwa. W ramach rozrywki jeszcze raz podsumowuję swoje życie. Wciąż dręczą mnie różne obawy, ale za sprawą Nathalie się zmieniłem. Udało mi się rozbić skorupkę samotności, gdyż dzięki Nathalie zebrałem wszystkie niezbędne składniki magicznej formuły: 1+1=3.

We dwoje jesteśmy samowystarczalni. Uzupełniamy się. Zrezygnowaliśmy ze zmieniania się nawzajem i zaakceptowaliśmy nasze wady.

Ona nauczyła mnie jeszcze lepiej wyzwalać się od myśli. Udaje mi się teraz wytrzymać ponad dwadzieścia sekund, nie myśląc o niczym, przez co łatwiej mi wypocząć. Wiem już, na czym polega prawdziwy związek. Sprowadza się to do jednego tylko słowa: „Porozumienie". „Miłość" zdegradowała się już zbytnio, żeby zachować jeszcze jakiś sens.

Porozumienie. Partnerstwo. Zaufanie.

Nathalie zawsze pierwsza czytała moje powieści i była ich najlepszym krytykiem. Ponieważ pasjonuje ją hipnoza i praktykuje regresję, twierdzi, że znaliśmy się również w poprzednich wcieleniach, jako zwierzęta i jako ludzie. Być może nawet jako rośliny. Ja byłem pyłkiem, a ona słupkiem. Kochaliśmy się w Rosji i w starożytnym Egipcie. Nic mi na ten temat nie wiadomo, ale miło się o tym myśli.

Oprócz tych wszystkich „sztuczek" Nathalie denerwuje mnie tylko pod jednym względem. Zawsze ma rację – ciężko sobie wyobrazić coś bardziej wkurzającego!

Mamy troje dzieci, dwie dziewczynki i chłopca. Pozwalałem im na wszystko. Poza tym nigdy nie zrezygnowałem z moich badań nad przyszłością. Z początku posługiwałem się nauką. Teraz jednak jestem przekonany, że naukowcy nie ocalą świata. Nie znajdą właściwych rozwiązań, wskażą jedynie szkody spowodowane złymi rozwiązaniami.

Jest już za późno, żeby bawić się w rewolucjonistów. Trzeba było się nauczyć złościć, kiedy byłem młody. Wściekłość to dar, który otrzymujemy w dniu narodzin. Pozostawiam za zadanie innym, a w szczególności mojej najstarszej córce, wyjątkowo zaciekłej i zbuntowanej, kontynuowanie tych poszukiwań.

Zawodowo czuję się spełniony. Byłem samodzielnym szczurem, a przecież zawsze o tym marzyłem. Musiałem jednak słono zapłacić za to, żeby nie mieć ani podwładnych, ani zwierzchników. Ale to chyba normalne. Swoim dzieciom mówiłem: „Najpiękniejszym prezentem, jaki mogę wam ofiarować, jest bycie szczęśliwym ojcem".

Jestem szczęśliwy, bo spotkałem Nathalie.

Jestem szczęśliwy, bo moje życie było ciągiem odrodzeń, pełnym niespodzianek i podawania w wątpliwość, co zmusiło mnie do rozwoju.

W tym szpitalu marnieję. Wiem, że dzięki najnowszym zdobyczom medycyny mógłbym żyć jeszcze długo, ale nie mam ochoty walczyć, nawet przeciwko mikrobom. Tym udało się w końcu zwyciężyć w wojnie przeciwko moim limfocytom. Ale nie rozsiądą się na długo w moich jelitach.

Moje stare serce powoli daje za wygraną. Nadeszła pora, bym opuścił stanowisko na tej Ziemi. Zwróciłem więc wszystko, co kiedyś mi ofiarowano. Wszystkie dobra doczesne oddałem organizacjom charytatywnym. Poprosiłem, żeby pochowano mnie w moim ogrodzie. Ale nie byle jak, tylko w pozycji pionowej. Z nogami skierowanymi w stronę wnętrza Ziemi, głową zaś w stronę gwiazd. Żadnej trumny, żadnego ochronnego worka, żeby robaki mogły mnie sobie doszczętnie zjeść. Zażyczyłem sobie również, by nad moją głową posadzono drzewko owocowe.

Chcę jak najszybciej powrócić do cyklu natury.

Powoli szykuję się do wielkiego skoku. Choruję poważnie już od dziewięciu miesięcy, tyle samo, ile przygotowywałem się do narodzin. Warstwa po warstwie, zrzucam jedno zabezpieczenie po drugim, jak ubrania.

Po przybyciu do szpitala zmieniłem ubranie na piżamę. Jak dziecko. Zmieniłem pozycję z pionowej na poziomą. Jak dziecko.

Oddałem zęby, a raczej moją sztuczną szczękę, gdyż zęby straciłem już dość dawno. Moje szczęki są gołe, jak u dziecka.

Pod koniec oddałem też pamięć, towarzyszkę ostatnimi czasy coraz bardziej ulotną. Pamiętam tylko najdawniejsze lata. To pomaga mi odejść bez żalu. Bałem się, że dotknie mnie choroba Alzheimera i nie będę w stanie rozpoznać najbliższych ani wiedzieć, kim jestem. Bałem się tego. Dzięki Bogu, ta przykrość mnie ominęła.

Oddałem włosy. Zresztą i tak były już białe. Jestem łysy. Jak dziecko.

Oddałem głos, wzrok i słuch. Stałem się praktycznie rzecz biorąc niemy, ślepy i głuchy. Jak noworodek.

Staję się noworodkiem. Jak noworodka owija się mnie w pieluszkę, karmi papkami, a moja mowa przypomina dziecięce gaworzenie. Uwiąd starczy polega po prostu na cofaniu filmu. Wszystko, co nam kiedykolwiek zostało dane, musimy zwrócić, tak jak się zwraca kostium do szatni po skończonym występie.

Nathalie jest moją ostatnią warstwą ochronną, moim ostatnim „okryciem". Muszę więc odsunąć ją od siebie, żeby moje odejście zbytnio jej nie bolało. Ale ona nie chce mnie słuchać, pozostaje głucha na moje lamenty. Kiwa tylko głową z uśmiechem, jak gdyby mówiła: „Rób sobie, co chcesz, ja i tak cię kocham".

Lekarz, który się mną opiekuje, pojawił się któregoś dnia w towarzystwie księdza. Młody człowiek o bladej cerze, który bardzo się poci. Prosto z mostu proponuje mi przyjęcie ostatniego namaszczenia. Podobno tak samo postąpiono z Jeanem de La Fontaine. Na łożu śmierci musiał się wyprzeć swoich dzieł erotycznych, żeby móc zostać godnie pochowanym na cmentarzu zamiast we wspólnej mogile. Jean de La Fontaine poddał się. Ale nie ja.

Przedstawiam mój punkt widzenia. Wszyscy ci, którzy mają wiarę, denerwują mnie. Cóż trzeba mieć za tupet, żeby sądzić, że się wie, jak wygląda wyższy wymiar!

Jestem przekonany, że religie wyszły już z mody. Czym więc powinniśmy się zainteresować? Wznoszę wzrok do sufitu i dostrzegam pająka tkającego pajęczynę. Jaka sprawa zasługuje na nasze zainteresowanie? Pojawia się odpowiedź, niczym grom z jasnego nieba: Życie.

Życie takie, jakim je widzimy. Jest na tyle magiczne, że nie trzeba wymyślać niczego poza nim.

– Nie woli pan, żebyśmy raczej porozmawiali o pańskim lęku przed śmiercią? – pyta ksiądz.

– Boimy się umierać tak długo, jak długo czujemy, że nie nadeszła jeszcze odpowiednia na to pora. Ja wiem, że mój czas już nadszedł. Więc się nie boję.

– Wierzy pan w raj?

– Przykro mi, ojcze. Wierzę, że po śmierci niczego nie ma.

– Co? – woła ten z oburzeniem. – Pisał pan o raju, ale nie wierzy pan w niego?

– To była tylko powieść, zwykła powieść.

Jeszcze tego samego wieczora umieram. Nathalie jest przy mnie. Zasnęła, trzymając moją dłoń. Moje ciało powróciło do pozycji embrionalnej. Moją ostatnią myślą było: „Wszystko dobrze".

199. ENCYKLOPEDIA

KARMA LASAGNE: Przyszedł mi do głowy dziwaczny pomysł. Czas być może nie jest linearny, lecz „lasagnowaty". Zamiast po sobie następować, warstwy czasowe nakładają się na siebie. Oznaczałoby to, że nie przeżywamy jednego wcielenia po drugim, ale równocześnie.

Być może przeżywamy naraz tysiąc istnień w tysiącu różnych epok przyszłych i przeszłych. To, co bierzemy za regresję, jest tylko uświadomieniem sobie równoległych wcieleń.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

200. SĄD OSTATECZNY MOICH KLIENTÓW

Igor i Venus na dłużej zabawili w Czyśćcu, rozmyślając nad minionym życiem. Niektórym duszom śpieszno jest stawić się przed trybunałem archaniołów, inne wolą najpierw wylizać swoje rany. Igor i Venus należą właśnie do tej drugiej grupy.

To było wyjaśnienie techniczne. Krótko mówiąc, obydwoje potrzebowali porozmawiać z bliskimi zmarłymi. Igor chciał podyskutować z matką, zaś Venus ze swoim bratem. Być może podświadomie czekali na Jacques'a, by zostać wspólnie osądzonymi.

Po śmierci Jacques'a, Venus i Igor przyjęli go, jak gdyby był członkiem rodziny, wreszcie zjednoczonej. Wzruszający jest widok klientów, którzy tak siebie wyglądają.

Dziwnie jest jednak zobaczyć młodziutkiego Igora, nieco bardziej dojrzałą Venus i staruszka Jacques'a, którzy witają się niczym starzy przyjaciele.

Wszystko zrozumieli. Przed rozpoczęciem procesu wiem, że sami już się osądzili. Zastanawiam się zresztą, czy archaniołowie są tu jeszcze potrzebni. Tak naprawdę każdy powinien sam wydawać na siebie wyrok.

Jako adwokat staję na miejscu, które zajmował swego czasu Emil Zola. Moi trzej klienci będą wzywani jeden po drugim do barierki, w porządku chronologicznym ich śmierci.

Pierwszy Igor. Rozprawa przebiega bardzo sprawnie. W poprzednich wcieleniach zdobył 470 punktów. Wyzwolił się z pewnością z obsesji dotyczącej swojej rodzicielki, jednak nie zyskał przez to wiele. Zabił wielu ludzi, gwałcił kobiety, wreszcie popełnił samobójstwo. Niełatwa sprawa. Grozi mu stagnacja. Na początku miał 470 punktów i wciąż ma tyle samo.

W jego przypadku zawiodłem. Na dodatek archaniołowie zdradzają, że gdyby zdecydował się rozwinąć swój talent, byłby wspaniałym tenorem.

– Wyrok: reinkarnacja.

W wypadku Venus mam więcej argumentów. Stworzyła szczęśliwy związek. Wychowała siedmioro dzieci.

Miała 320 punktów. Teraz ma… 321. Niełatwo. Tylko jeden punkt? Nie osiągnęła nawet średniej ludzkości, 333.

Archaniołowie zauważają, że miała wrodzony talent do rysunku. Już we wcześniejszych wcieleniach chciała zostać malarką i od dawna przygotowywała się do tej misji. Tymczasem jedyne, co miało związek z malowaniem w tym życiu, to robienie sobie makijażu!

Wstaję. Podnoszę, że moja klientka stworzyła poprzez swoje role w filmach postać dynamicznej kobiety. Archaniołowie odpowiadają, że źle życzyła swojej rywalce, sprawiała cierpienie mężczyznom, grając na ich uczuciach i konsultowała się z medium, przez które przemawiały wędrujące dusze.

– Ale to właśnie dzięki tej wizycie znalazła szczęście z Raymondem!

Archanioł Rafał przygląda mi się, średnio przekonany.

– No i co z tego? Tym gorzej. Widział pan ich? Jaki cel ma szczęście w letargu? Pański klient kompletnie nie ewoluował, trwał w tym samym punkcie. Stagnacja jest jeszcze gorsza od regresji. 321/600! Wyrok: reinkarnacja.

Podchodzę do Venus. Z bliska jest jeszcze piękniejsza niż w mojej kuli obserwacyjnej. Nachylam się, żeby pocałować ją w rękę.

– Obserwowałem z góry pani życie i widziałem wszystkie filmy. Były naprawdę… wspaniałe… – stwierdzam z uznaniem.

– Dziękuję. Gdybym tylko wiedziała… że anioły mogą oglądać filmy…

Jest mi przykro, gdy widzę jej porażkę.

– Następnym razem pójdzie pani lepiej, jestem tego pewien – szepczę jej do ucha.

To rodzaj zdania, które tysiące aniołów adwokatów zapewne wypowiadały milionom dusz, ale na daną chwilę nie potrafię wymyślić niczego lepszego.

– Jacques Nemrod.

Jego przypadek zostaje przyjęty bez większego zainteresowania. Żył w stanie ciągłego przygnębienia. Był niezdarny, strachliwy, niezdecydowany i miał duszę samotnika. Pomylił się wszędzie tam, gdzie można się było pomylić i bez pomocy Nathalie Kim najprawdopodobniej skończyłby jako ludzki wrak.

Przytaczam argumenty na jego obronę.

– Potrafił wykorzystywać swoje sny, znaki i kota do odczytywania moich sygnałów.

Archaniołowie krzywią się.

– I co z tego?

– Wykorzystał jedyny talent, jaki został mu dany: pisarstwo.

– Jego książki są mierne – rzekł Archanioł Gabriel. – Te jego bzdury na temat Raju, proszę mi wierzyć, mój drogi Michaelu, denerwowały nas nie mniej niż pańskie wypociny.

– Nawet jeśli nie napisał niczego godnego podziwu, to jednak wykonał swoją misję.

Trzej archaniołowie proszą o przerwę, żeby spokojnie przedyskutować wyrok między sobą. Wymiana zdań wydaje się ożywiona. Przerwa przedłuża się. Wykorzystuję ten czas, żeby porozmawiać z Jacques'em.

– Michael Pinson, pański anioł stróż, do usług.

– Miło mi. Jacques Nemrod. Przepraszam, że opisałem ten cały folklor w swoich książkach. Prawdę mówiąc, byłem przekonany, że to wymysł mojej wyobraźni… Ale oni są…

– Archaniołami, tak. Tak ich pan widział?

– Niezupełnie. Nigdy bym nie przypuszczał że Raj może być aż tak bardzo kiczowaty. W mojej powieści opisałem go jako miejsce o wiele bardziej awangardowe, w stylu 2001: Odyseja kosmiczna.

– Naturalnie. Proszę jednak zauważyć, że nikt się nie skarży. Nie uwierzy mi pan zresztą, jeśli panu powiem, że…

Zawieszam głos. Archaniołowie powracają na swoje miejsca.

– Jacques miał 350 punktów. Teraz otrzymuje 541.

– 541? A dlaczego nie 542 albo 550?

– Taki jest wyrok archaniołów.

Czuję, jak wzbiera we mnie wściekłość. Ja, który nigdy nie potrafiłem się zezłościć, gdy byłem jeszcze człowiekiem z krwi i kości, czuję, że nadeszła na to pora. Teraz albo nigdy. Poza tym o ileż łatwiej wściekać się z powodu kogoś innego, a nie siebie. Biorę rozbieg i wyskakuję w górę, prosząc jednocześnie Emila Zolę, żeby nie przestawał mnie oświecać…

– A moim zdaniem wyrok ten jest krzywdzący, skandaliczny, antyspołeczny. To maskarada w najświętszym z miejsc, a nie sprawiedliwość…

Próbuję przypomnieć sobie wszystkie sztuczki Emila Zoli. Jeśli jemu się udało, i mnie musi się udać. Być może to jest właśnie najwspanialsze w archaniołach, że w gruncie rzeczy są niezwykle „ludzcy". Wiem, że czują się zaskoczeni. Widząc, że moje słowa odnoszą pożądany efekt, podchodzę bliżej. Oni zaś widzą doskonale, o co mi chodzi, nie wiedzą jednak, jak odeprzeć mój atak.

Przypomina mi się pewne zdanie wypowiedziane przez Murraya Benetta, adwokata, w swoim czasie towarzysza życiowego Venus: „Ciekawiej broni się winnych klientów, niż niewinnych".

Wóz albo przewóz. Jeśli przegram ten proces, będę musiał wychować Bóg wie ilu kolejnych klientów, żeby wreszcie zostać dopuszczonym do przekroczenia Szmaragdowych Wrót.

Jeśli Jacques zdołał przeskoczyć o 200 punktów w górę, to znaczy, że jest do odratowania! Poza tym nieźle wkurzyłbym Raoula, wygrywając zakład. Swego czasu twierdziłem bowiem, że ocalę klienta, którego kusiłem marchewką, a nie okładałem kijem. Nie mogę się teraz poddać. Muszę pójść na całego.

– Mój klient był istotnie wielokrotnie niezdarny, ale miał swoją własną technikę. Mylił się, żeby wynaleźć odpowiednią formułę. Trochę tak jak w grze Mastermind, w której tylko jeśli nie ułożymy ani jednego pionka poprawnie, możemy znaleźć się na dobrej drodze do rozwiązania zagadki.

– Ależ on nie wynalazł niczego! Szukał, owszem, ale etymologią tego słowa jest łacińskie circare, chodzić w kółko [4].

– Znalazł oryginalną, własną drogę, która – jak zauważył jeden z jego rywali, słynny Auguste Mérignac, miała przynieść mu sławę w przyszłości. Nawet jeśli miałoby to być… hm… w dalekiej przyszłości.

Niezbyt udany występ. Przechodzę płynnie do serii „oskarżam", która wyraźnie działa na nerwy trzem sędziom. Podsumowaniem moich wysiłków jest wreszcie:

– Oskarżam ten Sąd o zaniedbanie swoich obowiązków, oskarżam archaniołów Gabriela, Rafała i Michała o…

– Dość tego! – rzuca jeden z archaniołów. – Jeśli rzeczywiście chce pan ocalić swojego klienta, proszę podać nam suche fakty.

Nagle zostaję oświecony: kule przeznaczenia! Proponuję, byśmy obiektywnie przyjrzeli się wpływowi Jacques'a na pozostałe kule. Wynik to 0,0000016%

– To za mało – stwierdza archanioł Gabriel.

Nadeszła pora na ostatni cios z mojej strony.

– Owszem, ale jedna kropla może przepełnić czarę, a każda wznosząca się dusza może unieść całą ludzkość!

I znów trzej sędziowie się wahają.

Wreszcie, zmęczeni, przyznają mojemu klientowi 600 punktów. Jacques Nemrod zostaje więc uwolniony od cielesnego więzienia. Ja zaś zdołałem wyzwolić jedną duszę z cyklu inkarnacji!

– No cóż – mówi mój pisarzyna, biorąc mnie pod ramię – co teraz?

Najwyraźniej nie przyszło mu do głowy, żeby mi podziękować. Cóż za egoiści z tych klientów!

Wiem, co jest po śmierci. To bardzo proste, z jednej strony

raj dla tych, którzy dobrze się zachowywali, z drugiej

– Piekło, dla tych złych. Raj jest biały. Piekło jest czarne.

W Piekle ludzie cierpią. W niebie natomiast są szczęśliwi.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

201. POŻEGNANIE PRZYJACIÓŁ

Podążam w stronę Szmaragdowych Wrót, równie żwawo jak swego czasu Emil Zola. Wreszcie się dowiem, co znajduje się powyżej.

Po drodze zatrzymuje mnie Edmund Wells i poklepuje energicznie po plecach.

– Jestem z ciebie dumny. Zawsze uważałem, że ci się uda.

– Nie wiem, jak ci dziękować.

– Podziękować możesz jedynie sobie samemu. Nie wiesz o tym, ale tak naprawdę to ty mnie wybrałeś na instruktora, tak samo jak dzieci wybierają sobie rodziców.

– A co ty, Edmundzie, będziesz teraz robił?

Mój mentor zwierza mi się, że anioły zajęte są obecnie tworzeniem nowego środka działania: tak zwanego „wspomagania poprzez minerał".

– Wszystko wzięło się od minerału, a zatem w minerale powinno znaleźć swoją kontynuację. Jedność człowieka i minerału, zmaterializowana przez informatykę, stanowi całkiem nową dziedzinę wiedzy – wyjaśnia.

– Minerał? Mówisz o krzemie zawartym w chipach komputerowych?

– Oczywiście. I o kryształach. Kryształki kwarcu, służące do nadawania rytmu strumieniowi elektronów, są tym dla kamienia, czym mędrzec dla człowieka pierwotnego. Unia skały kryształu i człowieka świadomego daje w efekcie rozumny komputer. To jest droga do ewolucji!

– Ale komputery są przedmiotami martwymi! Wystarczy odłączyć je od zasilania, żeby przerwać wszystkie procesy.

– Mylisz się, Michaelu. Dzięki internetowi istnieją teraz programy, które niczym wirus rozprzestrzeniają się w sieci. Mogą zagnieździć się w jakimkolwiek obwodzie maszyny do zmywania naczyń albo bankomacie. Tam rozmnażają się jak zwierzęta, mutują, ewoluują bez interwencji człowieka. Jedynym sposobem na ich powstrzymanie jest jednoczesne wyłączenie wszystkich maszyn na całym świecie, co byłoby, prawdę mówiąc, niemożliwe. Po „biosferze" i „ideosferze" pojawiła się „komputosfera".

Nie wiedziałem, że w Raju również można się pasjonować informatyką.

– Obecnie nie mamy zbyt dużego wpływu na komputery, umiemy tylko wywoływać „niewyjaśnione awarie". Komputery są jednak coraz doskonalsze. Sprawa przedstawia się tak, jak z doktorem Frankensteinem i jego monstrum. Człowiek uczynił z komputera swoją zastępczą postać. Wprowadził do niego to, co miał najlepszego, pochodzące z owych maleńkich cząsteczek krzemu, kwarcu i miedzi. Dzięki temu wkrótce w maszynach tych zabłyśnie świadomość. Nawet Jacques Nemrod mówił, przypomnij sobie: „Pius 3,14", informatyczny papież. To też jest jakiś pomysł, swoją drogą…

Słowa Edmunda dają mi do myślenia. Chyba zaczynam rozumieć.

– Zwykły człowiek, czwórka, może stać się mędrcem – piątką, dzięki pomocy minerału. Stąd równanie 4+1=5.

– Tak jest. Po minerale, roślinie, zwierzęciu i człowieku ewoluujemy w stronę człowieka zjednoczonego z minerałem. Być może potem przyjdzie czas na człowieka zjednoczonego z rośliną, człowieka zjednoczonego ze zwierzęciem, albo może nawet na trójki: minerał – roślina – człowiek, albo czwórki: minerał – roślina – zwierzę – człowiek. To dopiero początek. Świadomy minerał w komputerach stanowi kolejny środek działania, wkrótce jednak świadomość zacznie się ujawniać w nowych formach życia, tak zwanych aliażach. Swoją drogą muszę o tym wspomnieć w mojej Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej. Znasz moje dzieło, prawda?

Potakuję. Cieszę się, że Edmund nie wspomniał o tym, jak zakłóciłem spokój skrybie, Papadopulosowi. Zapewne zdążył już znaleźć sobie jakiegoś zastępcę na to stanowisko.

– W planach mamy również wykorzystanie stworzeń innych niż koty jako pośredników w rozmowach z ludźmi. Wahamy się jeszcze, kogo wybrać: delfiny czy pająki. Osobiście jestem za pająkami, to bardziej oryginalny pomysł, ale sądzę, że zwyciężą jednak delfiny. Mają doskonałą opinię wśród szerokiej publiczności, poza tym są w stanie emitować niezwykle subtelne dźwięki.

Wpatruję się w Edmunda w napięciu.

– Czy mógłbyś mi teraz powiedzieć, czym jest „siódemka"? Bogiem? A może ty sam jesteś „siódemką"?

Edmund Wells spogląda na mnie, uśmiechając się przyjacielsko.

– Znajduję się na siódmym poziomie świadomości, ale wybrałem zajęcie instruktora w niższym wymiarze. Może pamiętasz, jak w dniu twojego Sądu Ostatecznego zaproponowano ci powrót na Ziemię i egzystencję „WW", Wielkiego Wtajemniczonego, abyś bezpośrednio pomagał ludziom, żyjąc wśród nich, albo awans na anioła wspierającego ich z wysokości. Podobnie postąpiono ze mną. Jako „siódemka" mogłem powrócić pomiędzy anioły, by pełnić rolę Wielkiego Wtajemniczonego Anioła, czyli właściwie archanioła.

– Czyli archaniołowie są Wielkimi Wtajemniczonymi Aniołami?

– Tak jest. Jesteśmy „siódemkami", które z własnej woli pozostały na niższym poziomie, żeby pomagać innym aniołom wspinać się na wyżyny. Ja, Edmund Wells, jestem pełnoprawnym archaniołem, tak samo jak Rafał, Gabriel czy Michał. Mogłem więc zostać archaniołem albo przejść poziom wyżej i kontrolować wszystko z góry. Wybrałem pierwszą opcję. A ty co wybierzesz?

Z przekonaniem odpowiadam:

– Chcę się dowiedzieć, co jest powyżej!

Przemierzamy Raj w stronę Szmaragdowych Wrót.

Po drodze spotykamy Raoula Razorbaka, rozdartego pomiędzy podziwem a zazdrością.

– Niech ci będzie. Najwyraźniej da się ratować klientów, stosując łagodne środki. Wygrałeś zakład, Michaelu.

– A jak tobie idzie z Nathalie Kim? Chyba nieźle, co?

Raoul zwraca dłonie ku górze, przywołując kulę byłej towarzyszki życia mojego klienta.

– Ma 590 punktów. Pokładam w niej wielkie nadzieje. Chwilowo nosi żałobę po twoim Jacques'u. Naprawdę go kochała, wiesz?

– Mam nadzieję, że ci się uda i że znów się spotkamy, by wspólnie przeżyć kolejne przygody.

– Teraz, kiedy wiem już, że wygrana jest możliwa, postaram się, możesz być pewien! – mówi Raoul.

Szepcze mi na stronie, wskazując na Szmaragdowe Wrota: „Jeśli zdołasz, postaraj się dać mi znać, co jest za tymi drzwiami".

Freddy Meyer bierze mnie w ramiona. Znów zajmuje się swoimi klientami.

– Wkrótce do ciebie dołączymy, Michaelu. – Jeszcze dane nam będzie razem odwiedzić Czerwień.

Marilyn również pozdrawia mnie po przyjacielsku, czuję jednak, że nie powinienem za bardzo przedłużać tych pożegnań.

– Pozdrówcie ode mnie Zoza, kiedy go spotkacie – mówię.

I z Edmundem Wellsem u mojego boku przekraczam dziarskim krokiem próg Szmaragdowych Wrót.

I co teraz?

202. ENCYKLOPEDIA

RZECZYWISTOŚĆ: „Rzeczywistość to coś, co wciąż istnieje, nawet gdy przestaniemy w to wierzyć", twierdził pisarz Philip K. Dick. Musi być więc gdzieś obiektywna rzeczywistość, która wymyka się wiedzy i wierzeniom ludzi. Tę właśnie rzeczywistość pragnę zrozumieć i poznać.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

203. OSTATNIE ODKRYCIA

Edmund Wells kładzie mi rękę na ramieniu.

– Nie lubisz niespodzianek? Dlaczego chcesz wszystko wiedzieć z wyprzedzeniem? Czy nie lubisz uczucia, jakie towarzyszy nam w chwili, gdy mamy się dowiedzieć, co się znajduje za zakrętem? Nie lubisz, by zaskakiwało cię to, czego nie wiesz? Powiem ci… Wkrótce zmienisz się w coś innego… coś lepszego. To wszystko, co w tej chwili powinieneś wiedzieć.

Próbuję użyć wybiegu:

– Dobrze, a zatem jedno ostatnie pytanie. Nie odpowiadaj, jeśli nie chcesz: czy wierzysz w Boga?

Edmund wybucha śmiechem.

– Wierzę tak samo, jak wierzy się w liczby. Czy istnieje liczba 1? Czy kiedykolwiek uda mi się spotkać wcielenie liczby 1, 2 albo 3?

– Nie. To tylko pojęcie.

– No więc nawet jeśli liczby 1, 2 lub 3 są jedynie „pojęciami", jak je nazywasz, pozwalają na rozwiązanie wielu problemów. Jakie znaczenie ma więc fakt, czy się wierzy czy też nie…

– To nie jest odpowiedź.

– Moja właśnie tak brzmi.

Następnie popycha mnie naprzód.

– Dokąd mnie prowadzisz?

– Wiedząc, że ciekawość jest twoją główną cechą, dam ci początek odpowiedzi na najważniejsze z zadawanych przez ciebie pytań.

Edmund prowadzi mnie do okrągłego pomieszczenia, w którego centrum znajduje się wielka świetlista kula zawierająca całą masę mniejszych kuleczek.

– Oto kula przeznaczenia aniołów – oznajmia.

Odwraca wnętrze dłoni ku górze i jedna z kul opuszcza swoje stałe miejsce i osiada na jego ręce.

– Oto… twoja dusza – oznajmia. – Zobacz, kim tak naprawdę jesteś – nakazuje mój instruktor.

Podchodzę bliżej. Po raz pierwszy oglądam z bliska własną duszę – przeźroczystą kulkę o błyszczącym jądrze. Mój mentor uczy mnie, jak czytać z duszy i poznawać zapisaną w niej odwieczną historię.

Zanim wcieliłem się w Michaela Pinsona, dyskretnego pioniera tanatonautyki, byłem lekarzem w Sankt Petersburgu w latach 1850-1890. Starałem się poprawić poziom higieny podczas operacji chirurgicznych. Byłem jednym z pierwszych lekarzy, którzy sugerowali mycie rąk mydłem dezynfekującym i noszenie maseczek ochronnych. W owych czasach była to nowość. Wykładałem zasady higieny na uniwersytetach do czasu, gdy umarłem na gruźlicę.

Jeszcze wcześniej byłem baleriną wiedeńską. Piękną, ujmującą, prowokującą tancerką, zafascynowaną stosunkami damsko-męskimi. Uwielbiałam manipulować moimi adoratorami. Wielu mężczyzn nieźle nabrałam. Inne dziewczęta z grupy baletowej zwierzały mi się. Chciałam zrozumieć zasady rządzące podświadomością. Uważałam się za królową wszystkich serc, wreszcie jednak popełniłam samobójstwo z powodu pewnego przystojniaka, który okazał się obojętny na moje wdzięki.

W dwunastym wieku byłem japońskim samurajem. Ćwiczyłem sztuki walki, chcąc osiągnąć doskonałość ruchów. Nie zastanawiałem się nad niczym i byłem ślepo posłuszny mojemu szogunowi. Zginąłem podczas pojedynku w czasie wojny.

W ósmym wieku byłem druidem żądnym zgłębienia najskrytszych tajemnic natury. Uczyłem innych, jak leczyć choroby za pomocą traw i kwiatów. Byłem świadkiem ataku barbarzyńców na Wschód. Przemoc ludzi wywarła na mnie tak wielkie wrażenie, że wolałem odebrać sobie życie, niż nadal żyć pośród nich.

W starożytnym Egipcie byłem niewolnicą w haremie faraona. Krążyłam bezczynnie, spokojna i rozpieszczana, po pałacowym ogrodzie, starając się wydrzeć mojemu ulubionemu eunuchowi nieco jego wiedzy astronomicznej. Przed śmiercią ze starości przekazałam swoją wiedzę najwierniejszej przyjaciółce.

Tyle wcieleń, tyle chęci pogłębiania wiedzy i tyleż porażek.

Edmund Wells stara się mnie podnieść na duchu:

– Od zawsze miałeś potrzebę szukania sposobu na szerzenie wiedzy. Teraz wreszcie jest ci to dane, po tylu istnieniach, tylu nadziejach i porażkach.

Mój mentor zdradza mi, że Droga Mleczna ma dwanaście zamieszkanych planet. Nie są to jednak koniecznie istoty człekokształtne, cielesne.

– Ziemia w Układzie Słonecznym jest znanym wakacyjnym kurortem dla dusz, tutaj bowiem mogą one liczyć na najbardziej emocjonujące wrażenie: doświadczenie materii.

– Materii?

– Tak jest. Oprócz Czerwieni, którą już zwiedziłeś, istnieją jeszcze inne planety, na których dusze nie mogą jednak doświadczać wcielenia. Materia nie jest w gruncie rzeczy aż tak rozpowszechniona. Dlatego właśnie musiałeś pokonać tyle lat świetlnych, żeby natrafić na ślady życia. Dusze, nawet te bardzo posunięte w ewolucji, są zawsze pod wielkim wrażeniem, gdy mogą po raz pierwszy poczuć rozkosz znalezienia się w ciele i doświadczenia świata. Przyjemność, jaką daje pięć zmysłów, jest jednym z najsilniejszych wrażeń dostępnych we wszechświecie. Ach! Poczuć pocałunek! Nawet ja tęsknię za podmuchem morskiego powietrza albo za delikatnym zapachem róży. Wreszcie…

Edmund przyjmuje smutny wyraz twarzy i ciągnie dalej:

– Jednak ogół ziemskiej ludzkości jest zapóźniony i powinien wznieść się w górę. Wysyłamy więc dusze z jedenastu innych planet, które uzbierały 500 punktów i więcej, żeby nieco podnieść ziemską średnią, utrzymującą się na poziomie 333 punktów. To właśnie przypadek Nathalie Kim, doskonałej duszy przybyłej z daleka.

Edmund Wells umieszcza moją duszę na czubku swojego palca wskazującego i zaczyna bawić się nią jak żongler piłeczką. Nagle robi coś strasznego. Wciska świetlną kulę w moją klatkę piersiową!

204. ENCYKLOPEDIA

KOT SCHRÖDINGERA: Niektóre wydarzenia mają miejsce tylko dlatego, że są obserwowane. Gdyby nikt nie patrzył, nie istniałyby. Na tym polega doświadczenie znane pod nazwą „kot Schrödingera".

Kot zostaje zamknięty w hermetycznym i nieprzeźroczystym pudełku. Aparatura wyzwala w przypadkowych odstępach czasu wyładowania elektryczne o mocy wystarczającej, by zabić zwierzę. Włączamy je, a następnie wyłączamy. Czy śmiertelna dawka została wyzwolona? Czy kot jeszcze żyje?

Dla klasycznego fizyka jedyną metodą sprawdzenia jest otworzenie pudełka i przekonanie się na własne oczy. Fizyk kwantowy gotów jest przyjąć, że kot jest w 50 procent martwy, a w 50 procent żywy. Dopóki pudełko nie zostanie otwarte, możemy zakładać, że znajduje się w nim kot w połowie żywy i w połowie martwy. Pomijając jednak owe dywagacje na temat fizyki kwantowej, zauważmy, że istnieje pewna istota, która wie, czy kot jest żywy czy też martwy, nie musząc w tym celu otwierać pudełka: jest nią sam kot.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

205. W STRONĘ NOWEGO ŚWIATA

Moja dusza błyszczy wewnątrz mnie niczym maleńkie słoneczko. Czy to możliwe, że zostałem zwrócony sam sobie? Czy to możliwe, bym przestał być czyjąś marionetką? Z początku odczuwam to przeniknięcie do strefy pełnej wolnej woli jako coś przerażającego. Zaczynam rozumieć, że nigdy mnie nie nauczono, jak przyjąć odpowiedzialność za wolność, której zawsze tak bardzo pragnąłem. Teraz chciałbym czuć, że ktoś tam w górze, jakieś tajemnicze istoty inteligentniejsze niż ja, zajmują się ochranianiem mnie i naprowadzaniem na właściwą drogę. Ten okrutny gest Edmunda Wellsa zmusił mnie do radzenia sobie samemu. Gdybym wiedział, że to właśnie będzie nagrodą dla „szóstki", być może nie byłbym aż taki hardy. Ta wolność mnie przeraża! Jak trudno pogodzić się z faktem, że jest się jedynym panem samego siebie!

Nie mam jednak czasu na te rozważania, gdyż mój mentor ciągnie mnie w głąb jakiegoś korytarza.

Ten kończy się jak butelka Kleina: pętlą, która odwraca się, by wtopić się w jedną ze ścianek naczynia w taki sposób, że szyjka staje się jej wnętrzem. Znajduję się w samym środku… Jeziora Poczęć.

– Nie bardzo rozumiem… – zaczynam.

– Przypomnij sobie zagadkę, jaką zadawałeś w Tanatonautach: jak narysować okrąg i jego środek, nie odrywając ołówka od papieru. Zwykła dziecinna zagadka. Podałeś na końcu rozwiązanie: zagiąć róg papieru, przy czym lewa strona ma posłużyć za przejście pomiędzy punktem i okręgiem. Wystarczy po prostu narysować spiralę. W rzeczywistości dzięki tej zagadce rozwiązałeś zagadkę największą ze wszystkich. Żeby ewoluować, trzeba zmienić tor.

Wszystko stawało się jasne. Szóstka jako spirala. Duchowa szóstka. Duchowość. Duchowość to wyjście ruchem spiralnym z części zewnętrznej i w stronę centrum. Dotarłem do swojego centrum. Teraz zmierzam w stronę środka anielskiej krainy.

– Chodź za mną! – nakazuje Edmund Wells.

Znajdujemy się w wodach Jeziora Poczęć. Nad powierzchnią rozróżniam aniołów instruktorów wybierających swoje dusze. Dostrzegam nawet Jacques'a Nemroda. A więc i on postanowił zostać aniołem…

– Oni nas nie widzą? – pytam.

– Nie, żeby widzieć, trzeba rozumieć. Kto szukałby czegokolwiek w głębinie Jeziora Poczęć?

Dociera do mnie poczucie straconego czasu.

– Więc mogłem znaleźć się tutaj bezpośrednio?

– Oczywiście. Już pierwszego dnia ty i Raoul mogliście odkryć to wszystko, zgłębiając „środek i wnętrze" zamiast „dali i wierzchu".

Poruszamy się w wodzie stawiającej niewiele większy opór niż powietrze. Edmund Wells prowadzi mnie w stronę środka jeziora. W głębi migocze maleńka różowa gwiazda.

– Gdy się wystarczająco skoncentruje, można sięgnąć środka. Dotykając środka, przenika się go i wychodzi w następnym wymiarze. Za każdym razem, kiedy wydostajemy się poza obwód koła i docieramy do jego centrum, zmieniamy wymiar, a więc także sposób pojmowania czasoprzestrzeni. Ty, który zwiedziłeś wszystko, co było do zwiedzenia we wszechświecie – chodź teraz za mną, pokażę ci inny.

– Czy… czy idziemy do świata bogów?

Edmund udaje, że nie usłyszał mojego pytania.

Powoli zbliżamy się do różowej poświaty. Ku mojemu zaskoczeniu widzę, że w środku znajduje się…

Nauka doskonale wyjaśnia, dlaczego ludzie w momencie śmierci mają wizje. Nie ma w tym nic tajemniczego. To tylko ładunek endorfin, mający na celu uśmierzenie bólu konającego. Wyładowanie działa na podwzgórze, prowokując serię psychodelicznych obrazów. Przypomina to efekt gazu znieczulającego przed operacją chirurgiczną.

Źródło: przypadkowa osoba biorąca udział w sondzie ulicznej.

206. PERSPEKTYWA

Spadająca gwiazda.

Śledząc ją wzrokiem, stojąca na balkonie starsza pani wypowiada życzenie. Podchodzi do niej wnuczka, trzymająca w ręce wielką klatkę.

– Co się stało, Mylene?

– Babciu, chciałam ci pokazać nową zabawkę, którą dostałam pod choinkę.

Staruszka nachyla się i zagląda do klatki. Dostrzega trzy przerażone chomiki skulone w jednym z kątów. Za pomocą ostrych zębów i pazurków próbują stworzyć z papieru gazetowego bezpieczne jaskinie.

– Podobno ocalono je specjalnie dla mnie. W przeciwnym wypadku trafiłyby do laboratorium, gdzie przeprowadzano by na nich wiwisekcję!

Olbrzymie oko zbliża się do więźniów.

– Jak je nazwałaś?

– To dwóch samców i samiczka: Amedee, Denis i Noemie. Śliczne, prawda?

Olbrzymie oko wycofuje się.

– Pamiętaj, że hodowanie chomików to duża odpowiedzialność. Trzeba się nimi zajmować, karmić je, uważać, żeby się ze sobą nie gryzły, czyścić klatkę. Jeśli się tego nie robi – giną.

– A co one jedzą?

– Ziarna słonecznika.

Dziewczynka stawia klatkę na podłodze i po chwili wraca z pudełkiem szarych ziarenek, które wsypuje do karmnika, do poidła wlewa wodę. Jeden z chomików, najodważniejszy, wchodzi na karuzelę i zaczyna nią kręcić coraz szybciej i szybciej.

– Dlaczego Amedee tak się miota? – dziwi się Mylene.

– Wiesz, one czasami nie mają nic innego do roboty przez cały dzień – wzdycha babcia.

Dziewczynka się krzywi.

– Myślisz, babciu, że mogłabym je wypuścić z klatki, żeby sobie troszkę rozprostowały łapki?

Starsza pani głaszcze dziewczynkę po głowie.

– Nie. Czułyby się zagubione. Od zawsze mieszkają w klatce. Nie wiedziałyby, dokąd pójść.

– Więc co mogłabym zrobić, żeby je uszczęśliwić?

– Dobre pytanie…

Wzrok Nathalie Kim przeniósł się z wnuczki na firmament. Widok nieba zawsze ją uspokajał.

„Być może tam właśnie jest Jacques", mówiła sobie.

Maleńki biały punkcik w pobliżu Księżyca przemieszczał się bardzo szybko. To nie była spadająca gwiazda. Marzenie się nie spełni. Nie był to też satelita. Wiedziała, co to było. Wielki samolot transportowy. Zapewne Boeing 747.

Wnuczka tuli się do babci.

– Babciu, myślisz, że moje chomiki kiedyś umrą?

– Ciiii… Nie myśl o tym, Mylene.

– Ale przecież coś trzeba będzie wtedy zrobić, prawda? Przecież nie wyrzucę ich do śmietnika! Myślę, że istnieje raj chomików…

Nathalie Kim odgarnęła długi kosmyk siwych włosów, który opadał jej na twarz. Następnie z czułością uniosła podbródek dziewczynki ku sobie. Wskazała na sklepienie niebieskie w całej jego panoramicznej rozciągłości.

– Ciii, popatrz na gwiazdy i ciesz się z tego, że żyjesz.

207. ENCYKLOPEDIA

WIERZYĆ: „Wierzyć czy nie, to nie ma żadnego znaczenia. Najciekawsze jest zadawanie sobie coraz większej liczby pytań".

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV

208. INNA PERSPEKTYWA

Trzy chomiki przerwały swoje zajęcia i pokonując wrodzony lęk, spojrzały przez kraty na wielkie, poruszające się kształty, które wydawały z siebie niskie dźwięki.

Загрузка...