Fiat Voluntas Tua[73]

24

W tym wieku znowu pojawiły się statki kosmiczne, których załogi składały się z nieznośnych dwunożnych istot, usianych kępkami włosów w najbardziej pod względem anatomicznym nieprawdopodobnych miejscach. Należały do gadatliwego gatunku. Ta rasa potrafiła podziwiać własny obraz w lustrze, ale również poderżnąć sobie gardło przed ołtarzem jakiegoś plemiennego boga, jak choćby bóstwo Codziennego Golenia. I często dochodziła do wniosku, że jest przede wszystkim natchnionym przez Boga gatunkiem wytwórców narzędzi; każda rozumna istota z Arktura natychmiast uznałaby, że jest to przede wszystkim gatunek namiętnych poobiednich mówców.

Za rzecz nieuniknioną, za swoje oczywiste przeznaczenie uznała owa rasa (i nie po raz pierwszy) podbój gwiazd. Podbój wielokrotny, jeśli zajdzie taka potrzeba; z pewnością będzie to okazja do wygłaszania stosownych przemówień. Ale było również czymś nieuniknionym, że owa rasa zapadnie w nowych światach na stare choroby, zupełnie jak przedtem na Ziemi, że powtórzy się litania życia i szczególna liturgia Człowieka: Wersety z Adama. Odpowiedzi Ukrzyżowanego.


Jesteśmy stuleciami.

Zacinamy się przy goleniu i wrzeszczymy, jakby nas zarzynano, i wkrótce mamy omówić sprawę amputowania ci głowy.

Panie i panowie, jesteśmy waszymi rozśpiewanymi śmieciarzami i maszerujemy za wami noga w nogę, wyśpiewując wiersze, przez niektórych uznane za dziwaczne.

Raz dwa trzy cztery!

Lewa!

Lewa!

Miał-dobrą-żonę, ale

Lewa!

Lewa!

Lewa!

Prawa!

Lewa!

Wir — jak powiadali w starym kraju — marschieren weiter wenn alles in Scherben fallt[74].

Mamy wasze eolity, wasze mezolity i wasze neolity. Mamy wasze Babilony i wasze Pompeje, waszych cesarzy i chromowane (nieszkodliwe dla zdrowia) wytwory waszych rąk.

Mamy wasze zakrwawione topory i wasze Hiroszimy. Maszerujemy wbrew piekłu, my

Atrofia, entropia i Proteus vulgaris,

opowiadając sprośne dowcipy o wiejskiej dziewczynie

imieniem Ewa

i domokrążcy zwanym Lucyferem,

grzebiemy waszych zmarłych wraz z ich sławą.

Grzebiemy was. Jesteśmy stuleciami.

Przyjdź więc na świat, zachłyśnij się powietrzem, wrzaśnij, kiedy lekarz klepnie cię w pośladek, dorastaj, zakosztuj szczypty bóstwa, czuj ból, wydawaj na świat, prowadź walkę, by na koniec umrzeć:

(Umierający, proszę wyjść po cichu tylnymi drzwiami).

Rodzenie, odrodzenie — znowu i znowu, jakby w rytualnym tańcu, szaty splamione krwią i dłonie rozdarte gwoździami, dzieci Merlina ścigające płomyk światła. Także dzieci Ewy, bez ustanku budujące Edeny i jednym kopniakiem niweczące je w obłędnej furii, bo okazały się nie takie. (Au! Au! Au! — wyje wśród ruin jakiś idiota ogarnięty bezrozumną trwogą. Szybko, szybko! Niech zagłuszy go chór śpiewający Alleluja na dziewięćdziesiąt decybeli).

Wysłuchaj wiec ostatniego kantyku braci z zakonu świętego Leibowitza — w tej postaci, w jakiej śpiewały ją wieki, które pochłonęły jego tytuł:

V): Lucyfer upadł.

R): Kyrie eleison.

V): Lucyfer upadł.

R): Christe eleison.

V): Lucyfer upadł.

R): Kyrie eleison, eleison imas!

LUCYFER SPADŁ. Zaszyfrowane słowa, które elektryczność niesie na cały kontynent, szeptem powtarzano sobie w salach konferencyjnych, przekazywano w formie lapidarnych not ostemplowanych SUPREMESECRETISSIMO, przezornie wycofywano z prasy. Słowa tworzyły groźne spiętrzenie za groblą urzędowej tajności. W grobli były liczne dziury, ale te dziury nieustraszenie zatykali biurokratyczni chłopcy holenderscy, których palce okropnie napuchły, kiedy robili uniki przed słownymi pociskami, jakimi strzelała prasa.


Pierwszy dziennikarz: Jak ekscelencja skomentuje oświadczenie thona Rische'a Berkera, że poziom promieniowania na północno-zachodnim wybrzeżu przewyższa dziesięciokrotnie normę?

Minister obrony: Nie czytałem tego oświadczenia.

Pierwszy dziennikarz: Jeśli jednak założymy, że jest zgodne z prawdą, to kto mógłby być odpowiedzialny za ten wzrost?

Minister obrony: To pytanie wymaga zapuszczenia się przeze mnie w domysły. Może sir Rische odkrył bogate złoża uranu. Nie, proszę to wykreślić. Bez komentarzy.

Drugi dziennikarz: Czy ekscelencja uważa sir Rische'a za kompetentnego i odpowiedzialnego naukowca?

Minister obrony: Nigdy nie był zatrudniony przez mój departament.

Drugi dziennikarz: To odpowiedź wymijająca.

Minister obrony: Wcale nie. Skoro nigdy nie był zatrudniony przez mój departament, skąd mam wiedzieć, do jakiego stopnia jest kompetentny i odpowiedzialny? Nie jestem przecież naukowcem.

Dziennikarka: Czy jest prawdą, że gdzieś po drugiej stronie Pacyfiku miała miejsce eksplozja nuklearna?

Minister obrony: Jak doskonale pani wie, próby z wszelkiego rodzaju bronią atomową są uznane za przestępstwo i akt wojny w świetle obowiązującego prawa międzynarodowego. Nie prowadzimy wojny. Czy to wystarczająca odpowiedź na pani pytanie?

Dziennikarka: Nie, ekscelencjo, niedostateczna. Nie pytałam, czy dokonano próby. Pytałam, czy była eksplozja.

Minister obrony: Nie dokonaliśmy takiej eksplozji. Czy sądzi pani, że oni poinformowaliby o tym nasz rząd, gdyby jej dokonali?

(Uprzejme śmiechy).

Dziennikarka: To nie jest odpowiedź na moje…

Pierwszy dziennikarz: Ekscelencjo, delegat Jerulian oskarża koalicję azjatycką o gromadzenie broni wodorowej w przestrzeni kosmicznej i twierdzi, że nasza Rada Wykonawcza wie o tym, ale nic w tej sprawie nie robi. Czy to prawda?

Minister obrony: Wierzę, że prawdą jest, iż „Trybuna Opozycyjna” wysunęła takie śmieszne oskarżenie, owszem.

Pierwszy dziennikarz: Dlaczego to oskarżenie jest śmieszne? Dlatego, że oni nie produkują w przestrzeni kosmicznej rakiet kosmos-Ziemia? Czy też dlatego, że my przedsięwzięliśmy w związku z tym jakieś kroki?

Minister obrony: Śmieszne jest i to, i to. Chciałbym jednak wskazać, że wytwarzanie broni nuklearnej jest zakazane przez układ od chwili, kiedy ta broń rozwinęła się na nowo. Zakazane wszędzie, w kosmosie tak samo jak na Ziemi.

Drugi dziennikarz: Ale nie ma układu, który zakazywałby wysyłania na orbitę materiałów rozszczepialnych, prawda?

Minister obrony: Oczywiście nie ma. Wszystkie statki kosmiczne są napędzane paliwem nuklearnym. Czymś muszą być napędzane.

Drugi dziennikarz: I nie ma układu zakazującego wysyłania na orbitę innych materiałów, z których można wyprodukować broń nuklearną?

Minister obrony (z irytacją): Zgodnie z moją wiedzą istnienie materii poza atmosferą nie zostało wyjęte spod prawa przez żaden układ ani uchwałę parlamentu. Domyślam się, że kosmos jest wypełniony po brzegi takimi rzeczami jak księżyce i asteroidy, które nie są przecież zrobione z zielonego sera.

Dziennikarka: Czy ekscelencja sugeruje, że broń nuklearną można wyprodukować, obywając się bez surowców pochodzących z Ziemi?

Minister obrony: Nie, wcale tego nie sugerowałem. Oczywiście jest to teoretycznie możliwe. Powiedziałem tylko, że żaden układ i żadna ustawa nie zakazuje wynoszenia na orbitę surowców specjalnych, lecz tylko broni nuklearnej.

Dziennikarka: Jeśli na Wschodzie wykonano próbne odpalenie, co uważa pan za prawdopodobniejsze: eksplozję podziemną, która przebiła się na powierzchnię, czy też uszkodzoną rakietę kosmos-Ziemia z uzbrojoną głowicą?

Minister obrony: Proszę pani, w tym pytaniu mieści się tyle domysłów, że mogę powiedzieć tylko: bez komentarzy.

Dziennikarka: Powtórzyłam tylko słowa sir Rische'a i delegata Jeruliana.

Minister obrony: Im wolno oddawać się fantastycznym spekulacjom. Mnie nie.

Drugi dziennikarz: Ryzykując, że zostanę oskarżony o złośliwość: jaka jest opinia ekscelencji o pogodzie?

Minister obrony: W Teksarkanie jest dosyć ciepło, prawda?

Wiem, że na południowym zachodzie mieli paskudne burze piaskowe. Coś z tego dotarło i do nas.

Dziennikarka: Panie Ragelle, czy jest pan zwolennikiem Macierzyństwa?

Minister obrony: Jestem mu stanowczo przeciwny, proszę pani. Wywiera zły wpływ na młodzież, zwłaszcza na młodych rekrutów. Wojsko dostawałoby lepszych żołnierzy, gdyby Macierzyństwo nie mieszało im w głowach.

Dziennikarka: Czy mogę zacytować pańską wypowiedź?

Minister obrony: Z pewnością, proszę pani… ale na moim pogrzebie, nie wcześniej.

Dziennikarka: Dziękuję. Z góry przygotuję sobie tekst.


Podobnie jak wszyscy poprzedni opaci, dom Jethrah Zerchi nie był z natury człowiekiem skłonnym do kontemplacji, chociaż jako duchowny zwierzchnik wspólnoty powinien sprzyjać rozwojowi pewnych form życia kontemplacyjnego wśród swojej trzódki, a jako mnich pielęgnować w sobie skłonności do kontemplacji. Ani w jednym, ani w drugim dom Zerchi nie był zbyt dobry. Natura pchała go do działania, choćby w myślach, a jego umysł nie chciał ani na chwilę przystanąć i kontemplować. Właśnie ta ustawiczna potrzeba aktywności doprowadziła go do kierowania trzódką, uczyniła z niego śmielszego, a czasem nawet sprawniejszego zwierzchnika niż niektórzy z jego poprzedników, ale ten sam rys charakteru łatwo mógł przerodzić się w chwiejność, a nawet występek.

Zerchi przeważnie miał niejasną świadomość swojej inklinacji do działania pospiesznego albo impulsywnego, kiedy musiał stawić czoło nie lękającym się śmierci smokom. Jednak właśnie w tym momencie ta świadomość nabrała wielkiej ostrości. Na nieszczęście przypomniał sobie dawne dzieje. Smok ukąsił już świętego Jerzego.

Smokiem był Abominacyjny Autoskryba, którego jadowite i potworne cielsko, elektroniczne w zamierzeniu, wypełniało sporą część wolnej przestrzeni ściany i jedną trzecią powierzchni biurka opata. Jak zwykle urządzenie robiło, co mu się żywnie podobało. Źle stawiało duże litery, źle stawiało kropki i na dodatek zamieniało słowa. Właśnie przed chwilą dopuściło się elektrycznej obrazy majestatu wobec osoby panującego opata, który najpierw wezwał fachowca do naprawy komputera i czekał na niego trzy dni, a następnie postanowił sam dokonać naprawy stenografującej abominacji. Podłoga gabinetu była zasłana skrawkami wydruków tekstu próbnego. Typowy był tu wydruk zawierający następującą informację:


pRóba próBa, próbA? PRóba PróBa? potęPienle? Czy te duże litERY oszALAŁy? nadSZedł teRaz czaS DLA wszystklCH doBrych memorYSTÓW, bY PrzykLelć siĘ do bÓLu tropiCIELi ksIĄg. Do licha, Czy nie mOżeSZ lePiej radZić sObie z ŁaCIną teraZ tłUmacZ: nECCesse Est epistULam sacri coLLegio mlttendAm esse statim dictem? Co się StałO Z TYM przeklęTYM gRaTem.


Zerchi usiadł na podłodze wśród papierów i zaczął masować przedramię, żeby usunąć mimowolne drżenie spowodowane tym, że podczas badania trzewi Autoskryby złapał go prąd. Skurcze mięśni przypomniały mu wymuszoną reakcję uciętych żabich udek. Ponieważ zachował ostrożność i pamiętał, żeby wyłączyć urządzenie, zanim się do niego dobrał, musiał przypuścić, że maniak, który wynalazł tę okropność, zaopatrzył ją w możliwość rażenia elektrycznością klientów, nawet jeśli zostanie wyłączona z kontaktu. Kiedy chwytał w szczypce przewody i szarpał je lekko, szukając przerwy w obwodzie, zaatakował go filtrujący kondensator wysokiego napięcia, który wykorzystał okazję, gdy tylko łokieć czcigodnego ojca musnął chassis. Ale Zerchi nie miał sposobu, by dowiedzieć się, czy padł ofiarą prawa natury odnoszącego się do kondensatorów filtrujących, czy też starannie zastawionej pułapki, która miała zniechęcać klientów majsterkowiczów. Tak czy owak upadł. Postawa, jaką zajął na podłodze, nie była więc przyjęta rozmyślnie. Jedynym jego tytułem do dumy ze swych kompetencji w zakresie reperowania wielojęzycznych urządzeń transkrypcyjnych było wspomnienie o tym, jak to niegdyś usunął zdechłą mysz z obwodu pamięci i w ten sposób zaradził na tajemniczą skłonność urządzenia do zapisywania podwójnych sylab (popodwójdwójnychnych sysylalab). Ponieważ tym razem nie znalazł zdechłej myszy, macał to tu, to tam, szukając zerwanego przewodu w nadziei, że Niebiosa udzieliły mu charyzmatycznej władzy elektronicznego uzdrowiciela. Ale najwidoczniej tak nie było.

— Bracie Patryku! — zawołał w stronę pokoju sekretarza i z trudem dźwignął się na nogi.

— Hej, bracie Patryku! — krzyknął raz jeszcze.

Tym razem drzwi otworzyły się, wkroczył jego sekretarz, spojrzał na otwarte szafki z ich zdumiewając gmatwaniną obwodów komputerowych, zbadał wzrokiem bałagan na podłodze, a następnie przyjrzał się z ukosa wyrazowi twarzy swojego zwierzchnika.

— Czy mam jeszcze raz zadzwonić do napraw, proszę ojca opata?

— Czy to warto? — burknął Zerchi. — Dzwoniłeś już trzy razy. Trzy razy obiecywali. Potrzebny mi stenograf. Zaraz! Najlepiej chrześcijanin. Ta okropność… — wskazał gestem pełnym irytacji w stronę Abominacyjnego Autoskryby — jest potępionym niewiernym albo czymś jeszcze gorszym. Zabierz to precz. Nie chcę już na to patrzeć.

— APLAC?

— APLAC. Sprzedaj go jakiemuś ateuszowi. Nie, to nie byłoby w porządku. Sprzedaj go na złom. Skończyłem z nim raz na zawsze. Dlaczego, na Boga, opat Boumous — błogosławiona niech będzie jego dusza — kupił to głupie urządzenie?

— Powiadają, domne, że poprzednik ojca kochał się w takich zabawkach, a poza tym dobrze jest móc pisać litery w językach, których się samemu nie zna.

— Doprawdy? Chcesz powiedzieć, że dobrze byłoby. Posłuchaj tylko, bracie… oni twierdzą, że to urządzenie myśli. Po pierwsze, ani trochę w to nie wierzę. Myślenie zakłada zasadę racjonalną, zakłada duszę. Czy zasadą myślącej maszyny — wykonanej przez człowieka — może być rozumna dusza? Ba! Z początku wyglądało to na pogląd całkowicie pogański. Wiesz jednak co?

— Słucham, proszę ojca.

— Żadna rzecz nie mogłaby być tak przewrotna, gdyby z góry tego nie zaplanowano! Musi myśleć! Zna dobro i zło, powiadam ci, a wybiera to drugie. Przestaniesz się uśmiechać czy nie? To zgoła niezabawne. Taki pogląd nie jest nawet pogański. Człowiek wykonał urządzenie, ale nie wykonał jego zasady. Mówią o zasadzie roślinnej jako duszy, prawda? Dusza roślinna? A dusza zwierzęca? Następnie rozumna dusza ludzka i to wszystko, co wyliczają jako wcielone ożywcze zasady, albowiem aniołowie są bezcieleśni. Skąd jednak wiemy, czy ten spis jest wyczerpujący? Roślinne, zwierzęce, rozumne, a co jeszcze? Oto, co jeszcze. Ten gruchot. Gruchot upadły. Zabierz to stąd… ale najpierw muszę wysłać radiogram do Rzymu.

— Czy mam wziąć notes, wielebny ojcze?

— Czy znasz allegheniański?

— Nie.

— Ani ja, natomiast kardynał Hoffstraff nie zna południowo-zachodniego.

— Dlaczego więc nie łacina?

— Która łacina? Wulgata czy nowoczesna? Nie ufam mojemu własnemu anglo-łacińskiemu, a gdybym nawet ja ufał, to on prawdopodobnie nie ufa swojemu. — Zmarszczył brwi, kierując wzrok na bryłę automatycznego stenografa.

Brat Patryk też zmarszczył brwi, a potem podszedł do szafek i zaczął przyglądać się gmatwaninie zminiaturyzowanych podzespołów.

— Nie ma tam myszy — zapewnił go opat.

— A co to za małe gałki?

— Nie ruszaj! — krzyknął opat Zerchi, kiedy sekretarz z ciekawością dotknął palcem jednego z wielu tuzinów nastawczych pokręteł. Te regulatory były zamontowane równymi rzędami w skrzynce, której wieko, opatrzone nieodparcie kuszącym ostrzeżeniem: REGULACJA WYŁĄCZNIE FABRYCZNA, opat zdążył już zdjąć.

— Nie poruszyłeś niczego? — zapytał, stając obok Patryka.

— Może odrobinę przekręciłem, ale myślę, że jest z powrotem tak, jak było.

Zerchi pokazał mu ostrzeżenie na pokrywie.

— Och! — wykrzyknął Pat i obaj spojrzeli po sobie.

— Chodzi głównie o interpunkcję, wielebny ojcze?

— To i przypadkowy rozkład wielkich liter, i niektóre przekręcone słowa.

Z namysłem, w milczeniu i z otwartymi szeroko oczyma wpatrywali się w zawijasy, zakrętasy, talarki, nie wiadomo co i dziwne pryszcze.

— Czy słyszałeś kiedykolwiek o czcigodnym Franciszku z Utah? — spytał w końcu opat.

— Nie przypominam sobie tego imienia, domne. Dlaczego ojciec pyta?

— Sądzę po prostu, że byłby najodpowiedniejszy, by modlić się za nas właśnie w tej chwili, aczkolwiek nigdy, jak sądzę, nie został kanonizowany. Spróbujmy przekręcić troszeczkę to coś.

— Brat Joszua był niegdyś kimś w rodzaju inżyniera. Zapomniałem od czego. Ale był w kosmosie. Musieli bardzo dużo wiedzieć o komputerach.

— Już się do niego zwracałem. Boi się tego dotknąć. Może tutaj trzeba by… Patryk cofnął się.

— Proszę mi wybaczyć, panie mój…

Zerchi spojrzał na pełnego wahań skrybę.

— Człowieku małej wiary! — wykrzyknął, poprawiając kolejne ustawienie fabryczne.

— Wydaje mi się, że słyszałem kogoś na zewnątrz.

— Zanim kogut trzykroć zapieje… zresztą to ty dotknąłeś pierwszej gałki, czy tak?

Patrykowi zrzedła mina.

— Ale pokrywa była zdjęta i…

Hinc igitur effuge[75]. Precz, zanim dojdę do wniosku, że to wszystko przez ciebie.


Kiedy Zerchi znowu znalazł się sam, włożył wtyczkę do kontaktu, usiadł za biurkiem i po odmówieniu krótkiej modlitwy do świętego Leibowitza (który w ostatnich wiekach zyskał większą popularność jako święty patron elektrotechników, niż miał kiedykolwiek jako założyciel albertyńskiego zakonu świętego Leibowitza) nacisnął włącznik. Oczekiwał odgłosów skwierczenia i świstania, ale niczego takiego nie usłyszał. Usłyszał jedynie słaby trzask przekaźnika opóźnieniowego i dobrze znane ciche brzęczenie silników synchronizujących, kiedy osiągały pełną szybkość. Pociągnął nosem. Nie czuł dymu ani ozonu. Wreszcie odważył się otworzyć oczy. Nawet światełka wskaźników na biurku paliły się jak zazwyczaj. Rzeczywiście REGULACJA WYŁĄCZNIE FABRYCZNA!

Nieco uspokojony nastawił selektor formatu na RADIOGRAM, selektor procesu na DYKTOWANIE-ZAPIS, zespół translacyjny na WEJŚCIE: POŁUDNIOWO-ZACHODNI i WYJŚCIE: ALLEGHENIAŃSKI, upewnił się, że przełącznik transkrypcji jest w pozycji WŁĄCZONE, włączył mikrofon i zaczął dyktować:


„Priorytetowe. Pilne: Do Jego Eminencji Sir Erica kardynała Hoffstraffa, desygnowanego na Wikariusza Apostolskiego, Provisional Yicariate Extraterrestris, Święta Kongregacja Propagandy, Watykan, Nowy Rzym…

Eminencjo: Zważywszy na ponowny wzrost napięcia na świecie, objawy nadchodzącego kryzysu w stosunkach międzynarodowych, a także doniesienia mówiące o potajemnym wyścigu zbrojeń nuklearnych, bylibyśmy wielce zaszczyceni, gdyby Jego Eminencja uznał za właściwe wydać zalecenie w sprawie obecnego statusu pewnych planów pozostających dotychczas w zawieszeniu. Mam na myśli kwestie zarysowane z grubsza w Motu proprio świętej pamięci papieża Celestyna VIII, wydaną w dniu święta Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, Anno Domini 3735, a zaczynającą się od słów — przerwał i zajrzał do rozłożonych na biurku papierów — Ab hac planeta nativitatis aliąuos filios Ecclesiae usque ad planetas solium alienorum iam abisse et numquam redituros esse intelligimus[76]. Powołuję się także na stosowny dokument z Anno Domini 3749, Quo peregrinatur grex, pastor secum[77], upoważniający do nabycia wyspy… hm… pewnych pojazdów. Na koniec wspomnę Casu belli nunc remoto zmarłego papieża Pawła, Anno Domini 3756, i korespondencję, która wynikła między Ojcem Świętym a moim poprzednikiem i zaowocowała poleceniem przekazania nam obowiązku sprawowania pieczy nad planem Quo peregrinatur, by pozostawał w stanie hmmm… zawieszonego ożywienia, ale tylko, dopóki jego eminencja będzie to aprobował. Stan gotowości względem Quo peregrinatur był przez nas utrzymany i jeśliby stało się pożądanym, byśmy wprowadzili plan w życie, potrzebowalibyśmy być może powiadomienia na sześć tygodni…”


Póki opat dyktował, Abominacyjny Autoskryba po prostu rejestrował jego głos i przekładał go na kod fonemów na taśmie. Kiedy opat skończył mówić, przełączył selektor procesów na ANALIZĘ i nacisnął guzik z napisem PROCESOR TEKSTÓW. Zamrugała i zgasła lampka wskazująca gotowość do pracy. Urządzenie przystąpiło do dzieła.

Przez ten czas Zerchi studiował rozłożone przed sobą dokumenty.

Zadźwięczał delikatny dzwoneczek. Wskaźnik gotowości zamrugał i zabłysnął. Urządzenie umilkło. Opat raz tylko zerknął nerwowo na skrzynię z napisem REGULACJA WYŁĄCZNIE FABRYCZNA, a potem zamknął oczy i nacisnął przycisk WYDRUK.


Stuk-puk-klap-stuku-puku-pip ram-tam-pam-bęc klap-stuku — automatyczna drukarka wystukiwała coś, co, jak się spodziewał, stanowi tekst radiogramu. Wsłuchiwał się z nadzieją w rytm czcionek. Początkowe stuk-puk-klap-stuku-puku-pip brzmiało nader władczo. Próbował dosłuchać się rytmu języka allegheniańskiego w stukocie drukarki i po jakimś czasie doszedł do wniosku, że istotnie jest w tym jakiś allegheniański ton wmieszany w rytm czcionek. Otworzył oczy. Po drugiej stronie pokoju automatyczny stenograf pracował jak błyskawica. Wstał od biurka i podszedł, żeby zobaczyć wynik. Abominacyjny Autoskryba niezwykle wyraźnie wypisywał allegheniański odpowiednik następującego tekstu:


— Hej, bracie Pat!

Z niesmakiem odwrócił się od maszyny. Święty Leibowitzu! I po to pracujemy? Nie dostrzegał, by od czasów starannie przyciętego pióra gęsiego i garnuszka inkaustu z morwy nastąpiły jakieś ulepszenia.

— Hej, Pat!

Z pokoju sekretarza nie było natychmiastowego odzewu, ale po kilku sekundach rudobrody mnich otworzył drzwi i rzuciwszy okiem na otwarte szafki, zaśmieconą podłogę i wyraz twarzy opata, uśmiechnął się, co świadczyło o nie lada tupecie.

— O co chodzi, magister meus? Czyżby ojciec nie lubił nowoczesnej techniki?

— Nie, nie przepadam za nią! — warknął Zerchi. — Hej, Pat!

— Wyszedł, panie mój.

— Bracie Joszua, czy nie mógłbyś wyregulować tego okropieństwa? Naprawdę.

— Naprawdę? Nie, nie mogę.

— Muszę wysłać radiogram.

— Nic nie poradzę, ojcze opacie. Tego też nie mogę zrobić. Zabrali właśnie nasz nadajnik i zamknęli cały kram na kłódkę.

— Co za oni?

— Strefowa Obrona Kraju. Wszystkie prywatne przekaźniki mają zamilknąć.

Zerchi podszedł do fotela i opadł nań ciężko.

— Stan pogotowia. Dlaczego?

Joszua wzruszył ramionami.

— Mówi się o ultimatum. Tyle wiem poza tym, co słyszałem o promieniowaniu.

— Stale rośnie?

— Stale.

— Połącz się ze Spokane.


Po południu nadciągnął wiatr niosący ze sobą pył. Rozhulał się nad płaskowyżem i małym miastem Sanly Bowitts. Omiótł całą okolicę, hałaśliwie przemknął nad dobrze wyrośniętą kukurydzą na nawodnionych polach, rozwijając serpentyny piasku z jałowych grzbietów górskich. Zajęczał wokół kamiennych murów starego opactwa i nowoczesnych dobudówek ze szkła i aluminium. Przesłonił czerwieniejące słońce brudem ziemi i posłał diabły pyłu, by odbyły swój taniec na sześciopasmowej autostradzie, która oddzielała stare opactwo od jego nowoczesnych dobudówek.

Na bocznej drodze, która w pewnym miejscu biegła obok autostrady i prowadziła od klasztoru poprzez willowe przedmieście do samego miasta, jakiś stary, ubrany w worek włóczęga przystanął, żeby posłuchać wiatru. Wiatr niósł do strony południowej warkot ćwiczebnych rakiet. Rakiety przechwytujące Ziemia-kosmos zostały odpalone na orbity z wyrzutni znajdujących się gdzieś daleko na pustyni. Starzec patrzył na słaby, czerwony krąg słońca, opierając się na lasce i mrucząc do siebie czy do słońca: „To znak, zapowiedź…”

Grupa dzieci bawiła się na porośniętym chwastami podwórku rudery po drugiej stronie bocznej szosy pod milczącą, ale czujną opieką sękatej Murzynki, która paliła napchaną zielskiem fajkę i rzucała od czasu do czasu słowo pociechy albo wyrzutu pod adresem tego lub innego z zapłakanych graczy, występującego w roli powoda przed babcinym trybunałem na progu rudery.

Wkrótce jedno z dzieci dostrzegło starego włóczęgę, który stał po drugiej stronie szosy, i wykrzyknęło:

— Patrzcie, patrzcie! Stary Łazarz! Ciociu, patrz, czy to stary Łazarz, co go Pan Jezus wskrzesił? Patrzcie! Łazarz! Łazarz!

Dzieci stłoczyły się przy połamanym płocie. Stary włóczęga przyglądał się im przez chwilę nieprzyjaźnie, a potem ruszył wzdłuż szosy. Do jego stóp potoczył się kamyk.

— Hej, Łazarzu…!

— Ciociu, patrz, ten, co go Pan Jezus wskrzesił, jeszcze czeka! Spójrz tylko! A fe! Ciągle szuka Pana Jezusa, żeby go wskrzesił. Ciociu, patrz…

Kolejny odłamek skalny potoczył się za starcem, ale ten nawet się nie obejrzał. Stara kobieta skinęła głową. Dzieci wróciły do swoich zabaw. Burza piaskowa była coraz gwałtowniejsza.

Po przeciwnej stronie autostrady niż stare opactwo, na dachu jednego z nowych budynków ze szkła i aluminium jakiś mnich pobierał próbkę niesionego wiatrem kurzu. Posługiwał się ssawką, która pochłaniała powietrze z pyłem i kierowała przefiltrowany wiatr do wlotu kompresora umieszczonego na ostatnim piętrze. Mnich nie był już młodzieńcem, ale nie osiągnął jeszcze wieku średniego. Wydawało się, że jego krótka, ryża broda jest naelektryzowana, gdyż osiadły na niej pajęczyny i pasemka pyłu. Od czasu do czasu z irytacją przesuwał po brodzie dłonią, a raz wetknął brodę do ssawy. Wynik tego zabiegu sprawił, że burknął coś ze złością, a potem zaraz przeżegnał się.

Silnik kompresora zachłysnął się i umilkł. Mnich odkręcił ssawę, odłączył przewód dmuchawy i pociągnął pompę po dachu w stronę windy. W kątach osiadły kupki pyłu. Zsunął kratę i nacisnął guzik.

Kiedy znalazł się w laboratorium na najwyższym piętrze, zerknął na wskaźnik kompresora. Zobaczył, że strzałka doszła do kreski oznaczającej maksymalną normę, zamknął drzwi, zdjął habit, otrzepał go z kurzu, powiesił na haku i przejechał po nim ssawą. Podszedł do blaszanego zbiornika przy końcu stołu laboratoryjnego, puścił zimną wodę i czekał, aż dojdzie do kreski 200 JUG. Zanurzył głowę w wodzie i zmył błoto z włosów i brody. Czuł przyjemny chłód. Ociekając wodą i prychając, spojrzał na drzwi. Prawdopodobieństwo, że właśnie w tej chwili pojawi się jakiś gość, wydawało się niewielkie. Zrzucił z siebie bieliznę, wlazł do zbiornika, usiadł i westchnął, szczękając zębami.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Weszła siostra Helena, niosąc tacę z dopiero co rozpakowanym szkłem. Zaskoczony mnich zerwał się na równe nogi.

— Bracie Joszuo! — wrzasnęła siostra. Pół tuzina zlewek roztrzaskało się na podłodze.

Mnich usiadł z pluskiem, rozchlapując wodę po pomieszczeniu. Siostra Helena zagdakała zupełnie jak kwoka, zabełkotała, zakwiczała, upuściła tacę na stół laboratoryjny i umknęła. Joszua wyskoczył ze zbiornika i narzucił na siebie habit, nie wycierając się i nie zakładając nawet bielizny. Kiedy dotarł do drzwi, siostry Heleny nie było już na korytarzu, a bez wątpienia także w budynku; przebyła zapewne z połowę drogi dzielącej ją od kaplicy sióstr, położonej trochę dalej przy bocznej drodze. Zmartwiony brat czym prędzej przystąpił do kończenia swojej pracy.

Opróżnił zbiornik ssawy i zebrał próbkę pyłu do fiolki. Podszedł z fiolką do stołu, założył słuchawki i podsunął fiolkę na określoną odległość od elementu detekcyjnego licznika promieniowania, patrząc jednocześnie na zegarek i słuchając.

Kompresor miał wbudowany licznik. Mnich nacisnął guzik z napisem NASTAWIENIE. Wirujący dziesiętny rejestrator obrotowy przesunął się na zero i od nowa zaczął liczenie. Zatrzymał go po minucie i zapisał wynik na wierzchu dłoni. Było tam przede wszystkim zwykłe powietrze, przefiltrowane i sprężone, ale była też szczypta czegoś innego.

Na popołudnie zamknął laboratorium. Zszedł piętro niżej do biura, zapisał wynik na zawieszonym na ścianie kartonie, uświadomił sobie, że nastąpił niepokojący wzrost, a następnie usiadł za biurkiem i przycisnął włącznik wideofonu. Wykręcił numer, nie patrząc na tarczę, ze wzrokiem nadal utkwionym w dane naniesione na kartkę. Ekran rozjaśnił się, telefon zapiszczał i na ekranie zarysował się obraz oparcia pustego fotela stojącego za biurkiem. Po kilku sekundach na fotelu usiadł mężczyzna i spojrzał w kamerę.

— Tu opat Zerchi — burknął. — Och, brat Joszua. Właśnie miałem do ciebie zadzwonić. Czy kąpałeś się?

— Tak, panie mój i opacie.

— Mógłbyś się przynajmniej zarumienić!

— Rumienię się.

— No cóż, na ekranie tego nie widać. Posłuchaj. Po tej stronie autostrady jest znak tuż przed naszą bramą. Oczywiście zauważyłeś go? Powiada: „Uwaga, kobiety. Wstęp wzbroniony…” i tak dalej. Widziałeś to?

— Z pewnością, ojcze.

— Kąp się więc po tej stronie znaku.

— Oczywiście.

— Musisz ukorzyć się za to, żeś obraził skromność siostry. Bo wiem, że w tobie skromności nie ma ani śladu. Przypuszczam, że nie potrafisz nawet powstrzymać się od tego, by przechodząc obok zbiornika, nie wskoczyć do niego i nie popływać, nagi jak niemowlę.

— Kto ojcu to powiedział? To znaczy… ja tylko wszedłem do…

— Taak? To nic. Czego chcesz?

— Miałem dzwonić do Spokane.

— A tak. No i?

— Zadzwoniłem. — Mnich przygryzł wysuszoną skórkę w kąciku popękanych od wiatru warg i zamilkł stropiony. Rozmawiałem z ojcem Leonem. Oni też to zauważyli.

— Wzrost promieniowania?

— Nie tylko. — Znowu się zawahał. Nie był zachwycony, że musi o tym powiedzieć. Wyjawienie tego faktu to jakby powołanie go do pełniejszego istnienia.

— No co?

— Chodzi o zakłócenie sejsmiczne sprzed kilku dni. Pył został przyniesiony z tamtego kierunku przez wiatry wiejące w górnej części atmosfery. W sumie wygląda na to, że mamy do czynienia z dokonanym na małej wysokości wybuchem o sile rzędu megatony.

— Ufff! — sapnął Zerchi i zakrył oczy dłonią. — Luciferum ruisse mihi dicis?[78]

— Tak, domne, obawiam się, że chodzi tu o broń.

— Wyklucza się możliwość jakiejś awarii?

— Całkowicie.

— Ale przecież gdyby wybuchła wojna, wszyscy byśmy o tym wiedzieli. Nielegalna próba? Nie, to też niemożliwe. Tego rodzaju próbę mogliby przeprowadzić na niewidocznej stronie Księżyca albo jeszcze lepiej Marsa i nikt by się o niczym nie dowiedział.

Joszua skinął potakująco.

— Cóż więc pozostaje? — ciągnął opat. — Pokaz siły? Szantaż? Ostrzeżenie?

— To wszystko, co przychodzi mi do głowy.

— To by wyjaśniało pogotowie obronne. Ale w wiadomościach nie ma nic poza plotkami i odmową komentarza. A z Azji — martwa cisza.

— Jednak informację o tym musiałby przekazać któryś z satelitów obserwacyjnych. Chyba że… niechętnie to sugeruję, ale… chyba że ktoś wynalazł sposób, żeby wystrzelić pocisk kosmos-Ziemia tak, by satelita wykrył go dopiero, kiedy trafi w cel.

— Czy to możliwe?

— Mówiło się o tym, ojcze opacie.

— Rząd wie. Chroni się nas przed zbiorową histerią. Czyż nie tak to nazywają? Maniacy! Świat jest w stanie chronicznego kryzysu od pięćdziesięciu lat. Pięćdziesięciu? Co ja mówię? Tkwi w nim od samego początku, ale jakieś pół wieku temu stało się to prawie nie do zniesienia. I dlaczego, na miłość boską? Co jest podstawową przyczyną zadrażnień, istotą napięcia? Filozofia polityczna? Gospodarka? Nacisk demograficzny? Rozbieżności w zakresie kultury i wiary? Jeśli zadasz to pytanie dwunastu ekspertom, uzyskasz dwanaście różnych odpowiedzi. I znowu ten Lucyfer. Czy istnieją, bracie, gatunki szalone z przyrodzenia? Jeśli urodzimy się jako szaleńcy, jakąż możemy mieć nadzieję na niebo? Wyłącznie poprzez wiarę? Czy może żadnej wiary nie ma? Boże, wybacz, nie to miałem na myśli. Posłuchaj, Joszuo…

— Słucham, ojcze.

— Jak tylko zamkniesz swój kramik, przyjdź tutaj… Ten radiogram… muszę posłać brata Pata do miasta, niech go tam przetłumaczą i wyślę go zwykłą linią. Chcę, żebyś tu był, kiedy przyjdzie odpowiedź. Czy wiesz, o co chodzi?

Brat Joszua potrząsnął głową.

Quo peregrinatur grex.

Z twarzy mnicha odpłynęła cała krew.

— Wprowadzamy go w życie, domne?

— Po prostu próbuję dowiedzieć się, jaki jest status planu. Nikomu o tym nie wspominaj. Oczywiście zostałeś przewidziany. Przyjdź, kiedy skończysz.

— Na pewno.

Chris'tecum[79].

Cum spiri'tuo[80].

Połączenie zostało przerwane, ekran zgasł. W pomieszczeniu było ciepło, ale Joszua zadrżał. Wyjrzał przez okno na przedwczesny zmierzch, mroczny od pyłu. Sięgał spojrzeniem zaledwie do osłony przeciwburzowej przy autostradzie i do ruchomych świetlistych obłoków zawieszonych w pełnym pyłu powietrzu przez reflektory przejeżdżających jedna za drugą ciężarówek. Po chwili uświadomił sobie, że ktoś stoi przy bramie, gdzie droga dojazdowa kończyła się kołowrotem. Niewyraźna sylwetka wyłaniała się za każdym razem, kiedy rozbłyskiwały defilujące świetlne aureole. Joszua znowu zadrżał.

Tą sylwetką była bez najmniejszej wątpliwości pani Grales. Nikogo innego nie dałoby się rozpoznać przy tak marnej widoczności, ale kształt zakapturzonego tobołka na jej lewym ramieniu i sposób pochylenia głowy w prawo wskazywały jednoznacznie na starą panią Grales. Mnich zasłonił okno i zasłonił światło. Deformacja u starej kobiety nie była dla niego odpychająca; świat przyzwyczaił się do tego rodzaju genetycznych wybryków. On sam miał jeszcze na lewej dłoni maleńką bliznę w miejscu, z którego w dzieciństwie usunięto mu szósty palec. Ale dziedzictwo Diluvium Ignis było czymś, o czym wolał w tej chwili zapomnieć, a pani Grales należała do najbardziej rzucających się w oczy spadkobierców Potopu Płomieni.

Dotknął stojącego na stole globusa. Obrócił go tak, że Pacyfik i wschodnia Azja odpłynęły. Dokąd? Właśnie, dokąd? Wprawił globus w szybsze obroty, klepiąc go lekko raz po razie, tak że świat zaczął wirować niby koło ruletki, coraz szybciej i szybciej, aż kontynenty i oceany rozmazały się. Obstawiajcie, panowie i panie. Dokąd? Zatrzymał globus kciukiem. Bańko: wygrały Indie. To należy do szanownej pani. Wróżenie na chybił trafił. Znowu wprawił globus w obrót, aż zazgrzytały trzpienie; dni przemykały jak najkrótsze chwile… W odwrotną stronę — zdał sobie nagle sprawę. Gdyby matka Gaja wirowała w tym kierunku, słońce wstawałoby na zachodzie, a zachodziło na wschodzie. Odwrócony bieg czasu? Rzekł imiennik mojego imiennika: „Słońce naprzeciw Gabaonu, nie ruszaj się, a Księżycu naprzeciw doliny…” zaiste, zgrabna sztuczka i użyteczna także w naszych czasach. „Cofnij się, o Słońce, et tu Luna, recedite in orbitas reversas[81]” Nadal obracał globus w przeciwnym kierunku, jakby z nadzieją że simulacrum[82] Ziemi zawładnęło Chronosem, by cofnąć czas. Jedna trzecia z miliona obrotów mogłaby przebiec wystarczającą liczbę dni, by wrócić Diluvium Ignis. Lepiej zastosować silnik i obrócić ją z powrotem do początków człowieka. Raz jeszcze zatrzymał kciukiem globus. Jeszcze jedna wróżba na chybił trafił.

Ociągał się jednak z wyjściem, bo bał się powrotu do „domu”. Ów dom znajdował się po drugiej stronie autostrady, wśród nawiedzanych przez zjawy sieni starych budynków, w których ścianach nadal tkwiły kamienie będące gruzem pozostałym po martwej od osiemnastu wieków cywilizacji. Przejście przez autostradę do starego opactwa było jak przeniesienie się do starego eonu. Tutaj, w nowych budynkach ze szkła i aluminium, jest człowiekiem techniki pracującym przy laboratoryjnym stole, a wydarzenia to tylko zjawiska, które trzeba obserwować, zadając sobie pytanie: „Jak?”, nie pytając zaś: „Dlaczego?” Po tej stronie szosy opad Lucyfera był tylko konkluzją wynikającą z chłodnej arytmetyki, ze stukotu liczników promieniowania, z nagłego przesunięcia rysika sejsmografu. Ale w starym opactwie Joszua przestawał być technikiem. Tam był Chrystusowym mnichem. Tam pytanie brzmiałoby: „Dlaczego, Panie, dlaczego?” Ale pytanie już się pojawiło i opat powiedział: „Przyjdź do mnie”.

Joszua sięgnął po swój tobołek i poszedł wykonać polecenie swojego zwierzchnika. Żeby uniknąć spotkania z panią Grales, wykorzystał przejście podziemne. Nie był to czas odpowiedni na uprzejmą konwersację z dwugłową kobietą od pomidorów.

25

Zapora tajności była już przerwana. Wielu nieustraszonych holenderskich chłopców zostało zniesionych przez szalejący przypływ; fala przypływu zniosła ich poza Teksarkanędo wiejskich posiadłości, gdzie nie było do nich dostępu i możliwości uzyskania komentarza. Inni wytrwali na swoich stanowiskach i z wielkim poświeceniem próbowali powstrzymać nowe przecieki. Ale fakt, że z wiatrem opadły pewne izotopy, doprowadził do powstania powiedzonka, które powtarzano sobie na rogach ulic i wypisywano krzyczącymi literami na transparentach: UPADŁ LUCYFER.

Minister obrony w swoim nienagannym mundurze, ucharakteryzowany bez zarzutu, z niezmąconym spokojem stanął znowu przed bractwem dziennikarskim. Tym razem konferencja prasowa była transmitowana na wszystkie kraje koalicji chrześcijańskiej.


Dziennikarka: Ekscelencja robi wrażenie raczej spokojnego w obliczu ostatnich wydarzeń. Dwukrotnie pogwałcono prawo międzynarodowe, przy czym w obu przypadkach chodziło o działania zdefiniowane w układzie jako akty wojny. Czy to ani trochę nie martwi ministra wojny?

Minister obrony: Proszę pani, jak pani dobrze wie, nie mamy Ministerstwa Wojny. Mamy natomiast Ministerstwo Obrony. O ile wiem, doszło tylko do jednokrotnego pogwałcenia prawa międzynarodowego. Czy zechciałaby pani zapoznać mnie z drugim przypadkiem?

Dziennikarka: O którym pan nie wie? O katastrofie w Itu Wan czy o ostrzegawczym wybuchu na dalekim południowym Pacyfiku?

Minister obrony (nagle surowo): Z pewnością nie ma pani żadnych zamiarów antypaństwowych, ale to pytanie wspiera, a być może nawet potwierdza całkowicie fałszywe oskarżenie wysuwane przez Azję i mówiące, że tak zwana katastrofa w Itu Wan była wynikiem naszych, nie zaś ich, prób z bronią.

Dziennikarka: Skoro tak, proszę wsadzić mnie do więzienia. Pytanie oparte było na bezstronnym raporcie, który dotarł z Bliskiego Wschodu i stwierdzał, że katastrofa w Itu Wan to wynik przebicia się na powierzchnię ziemi podziemnego wybuchu dokonanego w ramach azjatyckich prób nuklearnych. Ten sam raport powiada, że próba w Itu Wan została dostrzeżona przez nasze satelity i że natychmiastową odpowiedzią był ostrzegawczy wystrzał kosmos-Ziemia na południowy wschód od Nowej Zelandii. Proszę mi więc, w związku z pańskimi sugestiami, powiedzieć, czy klęska w Itu Wan była wynikiem naszych prób z bronią nuklearną?

Minister obrony (z wymuszoną cierpliwością): Uznaję dziennikarskie dążenie do obiektywizmu. Ale sugerować, że rząd Jego Zwierzchności mógłby z rozmysłem pogwałcić…

Dziennikarka: Jego zwierzchność jest jedenastoletnim chłopcem i mówienie o jego rządzie jest nie tylko archaizmem, ale w najwyższym stopniu haniebną, a także tandetną próbą przeniesienia ciężaru odpowiedzialności za całkowite zaprzeczenie z pana…

Prowadzący: Proszę pani! Zechce pani przyjąć bardziej umiarkowany…

Minister obrony: Nic nie szkodzi! Nic nie szkodzi! Proszę pani, oto moje całkowite zaprzeczenie, skoro już musi pani dodać splendoru tym fantastycznym oskarżeniom. Tak zwana katastrofa w Itu Wan nie była wynikiem próby przeprowadzonej przez nas. Nic też nie wiem na temat jakiegokolwiek innego wybuchu nuklearnego w ostatnim czasie.

Dziennikarka: Dziękuję panu.

Prowadzący: Zdaje mi się, że głos chciałby zabrać wydawca „Texarkana Star Insight”.

Wydawca: Dziękuję. Ekscelencjo, chciałbym zadać panu jedno pytanie: Co zdarzyło się w Itu Wan?

Minister obrony: Nie ma na tym obszarze żadnych naszych rodaków, nie mamy żadnych obserwatorów, odkąd stosunki dyplomatyczne zostały zerwane w okresie ostatniego kryzysu. Mogę zatem opierać się jedynie na dowodach pośrednich i na nieco sprzecznych danych przekazanych przez państwa neutralne.

Wydawca: To można zrozumieć.

Minister obrony: A więc doskonale, przypuszczam, że doszło do podziemnego wybuchu nuklearnego o mocy rzędu jednej megatony i że ten wybuch wymknął się spod kontroli. Chodzi najwyraźniej o jakąś próbę. Bez względu na to, czy była to próba broni, czy też, jak twierdzą niektóre państwa „neutralne” z obrzeża Azji, próba odwrócenia biegu podziemnej rzeki, mamy do czynienia z działaniem wyraźnie sprzecznym z prawem i sąsiednie kraje przygotowują się do wystąpienia z protestem do Trybunału Światowego.

Wydawca: Czy istnieje niebezpieczeństwo wojny?

Minister obrony: Nie dostrzegam żadnego. Ale jak pan wie, niektóre jednostki naszych sił zbrojnych zostały oddane do dyspozycji Trybunału Światowego, by wymusić przestrzeganie jego postanowień, gdyby okazało się to konieczne. Nie przewiduję takiej potrzeby, ale nie mogę występować w imieniu Trybunału.

Pierwszy dziennikarz: Ale koalicja azjatycka zagroziła natychmiastowym uderzeniem wszystkimi siłami na nasze instalacje kosmiczne, jeśli Trybunał nie podejmie działań przeciwko nam. A co, jeśli Trybunał będzie zwlekał z podjęciem działań?

Minister obrony: Nie doręczono nam żadnego ultimatum. Groźba była przeznaczona na użytek wewnętrzny, jak ja to widzę, by pokryć błąd popełniony w Itu Wan.

Dziennikarka: Jak przedstawia się na dzień dzisiejszy pańska niewzruszona wiara w Macierzyństwo, panie Ragelle?

Minister obrony: Mam nadzieję, że Macierzyństwo żywi przynajmniej tyle niewzruszonej wiary we mnie, co ja w Macierzyństwo.

Dziennikarka: Jestem pewna, że zasługuje pan przynajmniej na tyleż.


Konferencja prasowa, transmitowana poprzez satelitę telekomunikacyjnego umieszczonego trzydzieści pięć tysięcy kilometrów nad Ziemią, objęła większość zachodniej półkuli migotliwym sygnałem bardzo wysokiej częstotliwości, który przenosił te nowiny na płaskie ekrany ścienne w mieszkaniach rzeszy ludzkiej. Jeden z tej rzeszy, opat dom Zerchi, wyłączył odbiornik.

Przez chwilę przechadzał się, starając się o niczym nie myśleć i czekając na Joszuę. Ale „niemyślenie” okazało się niemożliwe.

Słuchajcie, czy nie ma dla nas żadnego ratunku? Czy naszym przeznaczeniem jest ciągle od nowa robić to samo? Czy nie mamy wyboru i musimy odgrywać rolę feniksa w nie kończącej się sekwencji wzlotów i upadków? Asyria, Babilonia, Egipt, Grecja, Kartagina, Rzym, Cesarstwo Karola Wielkiego i Turcja. Starte na proch i przeorane z solą. Hiszpania, Francja, Wielka Brytania, Ameryka — pogrążyły się w zapomnieniu wieków. I ciągle, ciągle to samo.

Czy jest to naszym przeznaczeniem, Panie, czy jesteśmy przykuci do wahadła naszego szalonego zegara, niezdolni powstrzymać jego kołysanie?

Tym razem ciśnie nas z rozmachem prosto w zapomnienie — pomyślał.

Uczucie rozpaczy minęło szybko, kiedy Pat przyniósł drugi telegram. Opat rozerwał go, przeczytał jednym spojrzeniem i zachichotał.

— Nie ma jeszcze brata Joszui, bracie?

— Już czeka, wielebny ojcze.

— Przyślij go tutaj.

— Hej, bracie, zamknij drzwi i włącz tłumik dźwięków. A teraz czy taj.

Joszua spojrzał na pierwszy telegram.

— Odpowiedź z Nowego Rzymu?

— Przyszła dzisiaj rano. Ale włączże najpierw tłumik dźwięków. Mamy parę spraw do omówienia.

Joszua zamknął drzwi i puknął we włącznik na ścianie. Ukryte głośniki zapiszczały w krótkim proteście. Kiedy pisk ustał, nagle zmieniły się właściwości akustyczne pomieszczenia. Dom Zerchi wskazał mu krzesło i Joszua przeczytał w milczeniu pierwszy telegram.

— „…Nie podejmuj żadnych działań w związku z Quo peregrinatur grex” — przeczytał potem na głos.

— Musisz krzyczeć, kiedy to jest włączone — oznajmił opat, wskazując na tłumik dźwięków. — Co?

— Po prostu czytałem. Tak więc plan został anulowany?

— Nie masz się z czego cieszyć. To przyszło rano. To zaś po południu. — Opat rzucił mu drugi telegram.


ODWOŁUJEMY PIERWSZY TELEGRAM Z DZISIEJSZĄ DATA. QUO PEREGRINATUR TRZEBA NATYCHMIAST URUCHOMIĆ Z POWROTEM NA ŻĄDANIE OJCA ŚWIĘTEGO. PRZYGOTUJ ZAŁOGĘ DO STARTU W CIĄGU TRZECH DNI. PRZED WYRUSZENIEM POCZEKAJ NA POTWIERDZENIE DEPESZY. MELDUJ O WAKATACH W STANIE OSOBOWYM. ROZPOCZNIJ WARUNKOWE REALIZOWANIE PLANU. ERYK KARDYNAŁ HOFFSTRAFF, VICAR. APOST. EXTRATERR. PROWINCIAE


Mnichowi krew odpłynęła z twarzy. Odłożył telegram na stół i opadł z powrotem na krzesło, zaciskając wargi.

— Czy wiesz, co to takiego Quo peregrinatur?

— Wiem, co to jest, ale nie znam szczegółów.

— Otóż wszystko zaczęło się od planu wysłania kilku księży z grupą kolonistów odlatujących w kierunku Alpha Centauri. Ale nic z tego nie wyszło, ponieważ potrzebni są biskupi, żeby było komu wyświęcać nowych księży, więc w ślad za pierwszym pokoleniem kolonistów należałoby wysłać dalszych księży i tak dalej. Problem sprowadził się do sporu, czy kolonie utrzymają się, jeśli tak, czy trzeba podjąć kroki zapewniające sukcesję apostolską na kolonizowanych planetach bez środków pochodzących z Ziemi? Czy wiesz, co by to oznaczało?

— Sądzę, że wysłanie co najmniej trzech biskupów.

— Tak, i to właśnie wydawało się niemądre. Wszystkie grupy kolonistów były raczej niewielkie. Ale podczas ostatniego kryzysu światowego Quo peregrinatur stało się planem alarmowym, który zapewniłby przetrwanie Kościoła na skolonizowanych planetach, jeśliby na Ziemi miało dojść do tego najgorszego. Mamy statek.

— Statek gwiezdny?

— Właśnie tak. I mamy załogę, która potrafi go obsługiwać.

— Gdzie?

— Właśnie tutaj.

— W opactwie? Ale kto…? — Joszua przerwał. Twarz mu jeszcze bardziej poszarzała. — Ale, domne, moje doświadczenie ogranicza się do wypraw na orbitę, nie mam nic wspólnego ze statkami gwiezdnymi! Zanim umarł Nancy, a ja udałem się do cysters…

— Wiem wszystko na ten temat. Są inni, którzy mają doświadczenie gwiezdne. Wiesz którzy. Krążą nawet żarty na temat liczby byłych kosmonautów, którzy poczuli powołanie do naszego zakonu. Oczywiście nie jest to przypadek. A czy pamiętasz, że kiedy byłeś jeszcze postulaniem, podkpiwano z twojego doświadczenia kosmicznego?

Joszua potaknął.

— Musisz także pamiętać, że pytano cię, czy zechcesz znowu wyruszyć w kosmos, jeśli zażąda tego zakon?

— Tak.

— A więc nie byłeś całkiem nieświadomy, że jesteś warunkowo wyznaczony do Quo peregrinatur, jeśli ten plan będzie kiedyś realizowany?

— Chyba… chyba bałem się, że tak jest, panie mój.

— Bałeś się?

— Raczej podejrzewałem. A także trochę się bałem, bo zawsze miałem nadzieję, że resztę życia spędzę w zakonie.

— Jako ksiądz?

— O tym… jeszcze nie zdecydowałem.

Quo peregrinatur nie wiąże się ze zwolnieniem ze ślubów, nie oznacza też opuszczenia zakonu.

— Zakon też wyrusza? Zerchi uśmiechnął się.

— A wraz z nim memorabilia.

— Cały komplet i… och, mikrofilmy. Dokąd?

— Do kolonii w Centaurze.

— Na jak długo, domne?

— Jeśli wystartujesz z Ziemi, już nigdy na nią nie wrócisz.

Mnich oddychał ciężko i patrzył na drugi telegram, jakby go nie widział. Skrobał się po brodzie i robił wrażenie zupełnie zamroczonego.

— Trzy pytania — rzekł opat. — Nie musisz na razie na nie odpowiadać, ale już teraz zacznij nad nimi myśleć, i to myśleć poważnie. Po pierwsze, czy chcesz wyruszyć? Po drugie, czy masz powołanie na księdza? Po trzecie, czy chcesz pokierować całą grupą? A przez „chcieć” rozumiem „chcieć nie według posłuszeństwa”, lecz entuzjazm albo pragnienie, by tak się stało. Przemyśl to. Masz trzy dni, może mniej.


Nowoczesne zmiany w niewielkim stopniu wtargnęły między budynki i na ziemie starego klasztoru. Aby uchronić dawne budowle przed natręctwem nowej architektury, poza murami, a nawet po drugiej stronie autostrady, dorzucono nowe dobudówki, czasem nawet z uszczerbkiem dla wygody. Stary refektarz był przeznaczony do rozbiórki ze względu na zapadający się dach i trzeba było przejść przez autostradę, żeby dostać się do nowego refektarza. Tę niewygodę łagodziło nieco podziemne przejście, którym bracia udawali się na posiłki.

Licząca już wiele stuleci, ale ostatnio poszerzona autostrada była tą samą drogą, którą niegdyś wykorzystywały pogańskie armie, a także pielgrzymi, wieśniacy, ciągnięte przez osły wózki, nomadowie, dzicy jeźdźcy ze Wschodu, artyleria, czołgi i dziesięciotonowe ciężarówki. Ruch się na niej wprost przelewał albo tylko sączył, albo nawet kapał — zależnie od epoki historycznej i pory roku. W zamierzchłych czasach było sześć pasm i ruch automatyczny. Potem ruch zamarł, nawierzchnia popękała i po deszczu w tych pęknięciach wyrosła trawa. Pokrył ją kurz. Mieszkańcy pustyni wykopywali pokruszony beton, by budować z niego swoje rudery i barykady. Erozja uczyniła z niej szlak pustynny poprzez dzikie pustkowie. Ale teraz, było tak samo jak niegdyś: sześć pasm i ruch automatyczny.

— Mamy dzisiejszego wieczoru niewielki ruch — zauważył opat, kiedy wyszli przez dawną bramę główną. — Przejdźmy górą. Po tej burzy piaskowej w tunelu musi być duszno. Czy też nie masz ochoty na uskakiwanie przed tymi gratami?

— Chodźmy — przystał na propozycję brat Joszua.

Ciężarówki o niskim zawieszeniu i ze słabymi światłami (służącymi wyłącznie do ostrzegania) przemykały bezmyślnie obok nich ze świstem opon i jękiem turbinowych silników. Badały szosę parabolicznymi mackami, a magnetyczne czułki prowadziły je po stalowych wstęgach w nawierzchni, zmuszając do poruszania się po różowej, błyszczącej rzece pokrytego olejami betonu. Oszczędne korpuskuły w tętnicy ludzkości, behemoty przemykały obojętnie obok dwóch mnichów, którzy uskakiwali przed nimi z pasma na pasmo. Jeśli wpadniesz pod którąś z nich, rozjadą cię wszystkie jadące z tyłu, aż któryś wóz służby ruchu znajdzie rozpłaszczony odcisk człowieka na powierzchni i zatrzyma się, żeby ją oczyścić. Czujniki autopilota sprawniej wykrywały bryły metali niż bryły ciała i kości.

— Źle zrobiliśmy — powiedział Joszua, kiedy dotarli do wysepki na środku i zatrzymali się dla nabrania tchu. — Zobacz tylko, kto tam stoi.

Opat przyjrzał się przez chwilę, a następnie klepnął się w czoło.

— Pani Grales! Zupełnie zapomniałem. To wieczór polowania na mnie. Sprzedała pomidory do refektarza sióstr i ruszyła moim tropem.

— Twoim? Była tutaj poprzedniego wieczoru i przedwczoraj leż. Myślałem, że czeka, żeby ktoś ją podwiózł. Czego chce od ciebie?

— Och, właściwie niczego. Przed chwilą okantowała siostry na pomidorach i teraz odda mi dodatkowy zysk na biednych. To taki mały rytuał. Dla mnie bez znaczenia. Gorzej z tym, co potem. Sam zobaczysz.

— Zawrócimy?

— Mamy ją urazić? Bzdura. Już nas zobaczyła. Chodźmy.

Znowu dali nura w wątły strumyk ciężarówek.

Dwugłowa kobieta i jej sześcionogi pies czekali z pustym koszykiem po jarzynach przy nowej bramie; kobieta mówiła coś jęczącym głosem do psa. Cztery nogi psa były całkiem zdrowe, a trzecia para dyndała bezsensownie po bokach. Kobieta miała jedną głowę równie bezużyteczną jak dodatkowe nogi psa. Była to mała głowa, głowa cherubina, która nigdy nie otwierała oczu. Nie dawała żadnego znaku, że uczestniczy w oddychaniu albo myśleniu pani Grales. Kiwała się bezużytecznie na ramieniu, ślepa, głucha, niema i żywa tylko tak, jak żywe są rośliny. Może nie miała mózgu, gdyż nie przejawiała żadnej niezależnej świadomości ani osobowości. Pierwsza twarz pani Grales była stara, pomarszczona, natomiast zbędna głowa zachowała rysy dziecinne, chociaż wiatr nadał im wyrazistości i pociemniały od pustynnego słońca.

Stara kobieta dygnęła, kiedy się zbliżali, a jej pies cofnął się, warcząc.

— Dobry wieczór, ojcze Zerchi — powiedziała, przeciągając słowa — przyjemnego wieczoru ojcu i bratu też.

— Witamy, pani Grales…

Pies zaszczekał, najeżył się i zaczął szaleńczy taniec, co jakiś czas rzucając się z obnażonymi kłami do łydek opata. Pani Grales czym prędzej walnęła swego ulubieńca koszykiem. Pies chwycił zębami za koszyk i zaatakował swoją panią. Pani Grales utrzymywała go na odległość dzięki koszykowi i po paru energicznych ciosach pies wycofał się i usiadł, warcząc przy bramie.

— Widzę, że Priscilla jest w znakomitym humorze — zauważył grzecznie Zerchi. — Czy będzie miała szczenięta?

— Proszę o rozgrzeszenie, wasze wielebności — odparła pani Grales — ale nie może oszczenić się, diabelskie nasienie! To przez mojego chłopa! Zaczarował biednego szczeniaka, bo czary to jego miłość, i przez to wszyscy się jej boją. Błagam o rozgrzeszenie, wasze wielebności, że jest tak wstrętna.

— W porządku. Dobranoc, pani Grales.

Ale okazało się, że odejście nie będzie takie łatwe. Złapała opata za rękaw i odsłoniła bezzębne dziąsła w uśmiechu, któremu nie sposób było się oprzeć.

— Chwileczkę, proszę ojca, tylko chwileczkę dla starej kobiety od pomidorów, jeśli ma ojciec choć odrobinę czasu.

— Jakże, będzie mi przyjemnie…

Joszua uśmiechnął się z ukosa do opata i ruszył, żeby wynegocjować z psem prawo do przejścia. Priscilla przyglądała mu się z wyraźną pogardą.

— Tutaj, proszę ojca, to dla ojca — mówiła pani Grales. — Proszę wziąć ten drobiazg do swojego pudełka. O tutaj… — Monety brzęczały, a Zerchi protestował. — Nie, nie; proszę brać, proszę — nalegała. — Och, wiem, co zawsze ojciec mówi, bo się trapi, ale ja nie jestem taka biedna, jak można sobie pomyśleć. A ojciec musi pomagać innym. Jeśli ojciec nie weźmie, wtedy ten nicpoń, mój mąż, zabierze mi je i przeznaczy na dzieło diabła. Proszę… sprzedałam pomidory i dostałam dobrą cenę, i kupiłam jedzenia na cały tydzień i nawet cacko dla Racheli. Niech ojciec bierze. Proszę…

— To bardzo miło…

— Wrrrrr! — dobiegł władczy dźwięk od strony bramy. — Wrrrr! Hau! Hau! Wrrrrrrrrr! — po czym nastąpiła szybka seria jazgotów i szczęknięć i Piriscilla umknęła, wyjąc.

Joszua wrócił z dłońmi ukrytymi w rękawach.

— Ugryzła cię?

— Wrrrrrrr! — odparł mnich.

— Cóżeś na Boga jej zrobił?

— Wrrrrrr! — powtórzył brat Joszua. — Hau! Hau! Wrrrrrrrr! — a następnie wyjaśnił: — Priscilla wierzy w wilkołaki. Dlatego tak jazgotała. Teraz możemy przejść przez bramę.

Pies zniknął, a pani Grales znowu chwyciła opata za rękaw.

— Jeszcze tylko minutkę, proszę ojca, i nie będę już ojca zatrzymywać. Chodzi o małą Rachelę. Trzeba pomyśleć o chrzcie i chciałam zapytać, czy mogę liczyć na zaszczyt…

— Pani Grales — tłumaczył jej łagodnie — proszę pójść do księdza ze swojej parafii. On musi się tym zająć, nie ja. Ja nie mam parafii, tylko opactwo. Proszę porozmawiać z księdzem Selo od Świętego Michała. W naszym kościele nie ma nawet chrzcielnicy. Kobiety nie mają wstępu, tylko na galerię…

— W kaplicy sióstr jest chrzcielnica i kobiety mogą…

— To sprawa księdza Selo, nie moja. Trzeba wszystko zapisać w pani parafii. Tylko w nagłym wypadku mógłbym…

— No, no, to wiem, ale widziałam się z księdzem Selo. Zabrałam Rachelę do jego kościoła, a ten głupiec nie chciał nawet jej tknąć.

— Odmówił ochrzczenia Racheli?

— No właśnie, co za głupiec.

— Mówi pani o księdzu, pani Grales, i on wcale nie jest głupcem, znam go dobrze. Musi mieć jakieś powody, skoro odmawia. Jeśli się pani z tym nie zgadza, proszę pójść do kogoś innego… ale nie do księdza zakonnego. Proszę pomówić na przykład z kapłanem od Świętej Małgorzaty.

— No, to też zrobiłam… — Zapowiadała się rozwlekła opowieść o potyczkach, jakie stoczyła, żeby ochrzczono Rachelę. Mnisi słuchali cierpliwie, ale w pewnym momencie Joszua chwycił opata za ramię nad łokciem. Jego palce coraz bardziej zagłębiały się w ramię Zerchiego, aż opat skrzywił się z bólu i wolną ręką uwolnił się z uścisku.

— Co czynisz? — szepnął, ale potem zauważył wyraz twarzy mnicha. Joszua utkwił wzrok w starej kobiecie, jakby była bazyliszkiem. Zerchi podążył za jego spojrzeniem, lecz nie zobaczył niczego dziwniejszego niż zazwyczaj. Dodatkowa głowa była na pół zakryta rodzajem woalki, ale ten widok przecież nie był obcy bratu Joszui.

— Przykro mi, pani Grales — przerwał Zerchi, kiedy tylko kobieta przerwała dla nabrania tchu. — Teraz już naprawdę muszę iść. Coś pani powiem. Zadzwonię w pani sprawie do księdza Selo, ale nic więcej zrobić nie mogę. Jestem przekonany, że jeszcze się zobaczymy.

— Dziękuję z serca i błagam o rozgrzeszenie, że zatrzymałam ojca.

— Dobranoc, pani Grales.

Przeszli przez bramę i ruszyli w stronę refektarza. Joszua kilka razy klepnął się wewnętrzną stroną nadgarstka w skroń, jakby dzięki temu coś miało wskoczyć na swoje miejsce.

— Dlaczego tak na nią patrzyłeś? — spytał opat. — Pomyślałem, że to niedelikatnie.

— Więc ojciec nie zauważył?

— Co miałem zauważyć?

— Więc ojciec nie zauważył. No… niech to mnie. Kim jest Rachela? Dlaczego nie chcą ochrzcić dziecka? Czy to córka tej kobiety?

Opat uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu nie było ani śladu radości.

— Tak utrzymuje pani Grales. Ale jest problem, czy Rachela to jej córka, siostra czy po prostu narośl na ramieniu.

— Rachela! Druga głowa?

— Nie wrzeszcz tak. Gotowa cię usłyszeć.

— I chce ją ochrzcić?

— Dosyć stanowczo nalega, prawda? Robi to wrażenie obsesji.

Joszua zamachał rękami.

— Jak się rozstrzyga tego rodzaju sprawy?

— Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Jestem wdzięczny niebu, że nie ja muszę się nad tym głowić. Gdyby to był zwykły przypadek braci lub sióstr syjamskich, sprawa byłaby prosta. Ale tak nie jest. Ludzie pamiętający dawne dzieje powiadają, że Racheli nie było, kiedy pani Grales przyszła na świat.

— Wiejskie gadanie!

— Być może. Ale niektórzy gotowi są powtórzyć to pod przysięgą. Ile dusz ma stara kobieta z dodatkową głową… głową, która po prostu wyrosła? Tego rodzaju kwestie powodują wrzody żołądka na wysokim szczeblu, mój synu. Ale teraz powiedz, co takiego zauważyłeś? Dlaczego przyglądałeś się jej, szczypiąc mnie w ramię?

Mnich zwlekał z odpowiedzią.

— To się do mnie uśmiechnęło — oznajmił wreszcie.

— Co się uśmiechnęło?

— Jej dodatkowa hmmm… Rachela. Uśmiechnęła się. Myślałem, że zaraz się obudzi.

Opat zatrzymał go w wejściu do refektarza i przyjrzał mu się w osobliwy sposób.

— Uśmiechnęła się — powtórzył mnich z powagą.

— Wydawało ci się.

— Tak, panie mój.

— Więc zrób taką minę, jaką sobie u niej wyobraziłeś.

Brat Joszua spróbował.

— Nie potrafię — przyznał.

Opat wrzucił monety od starej kobiety do pudełka na biednych.

— Wejdźmy — powiedział.

Nowy refektarz był funkcjonalny, powleczony chromem, o dobrej akustyce i bakteriobójczym oświetleniu. Precz z czarnymi od sadzy kamieniami, lampkami z łoju, drewnianymi miskami i dojrzewającymi w piwnicach serami. Jeśli pominąć ustawienie stołów w kształcie krzyża i rząd obrazów na ścianie, miejsce to wyglądało jak stołówka w fabryce. Zmieniła się atmosfera, podobnie jak zmieniła się atmosfera w całym opactwie. Po wiekach starań o uchronienie okruchów kultury pochodzących od dawno martwej cywilizacji mnisi patrzyli na wzlot nowej i jeszcze potężniejszej. Stare zadania zostały wykonane, wyznaczono nowe. Przeszłość czczono i wystawiano na pokaz w oszklonych gablotkach, ale przestała już być teraźniejszością. Zakon dostosował się do swoich czasów, do wieku uranu i stali, i migoczących rakiet, a także do huku przemysłu ciężkiego i wysokiego świstu reaktorów napędu statków międzygwiezdnych. Zakon dostosował się — przynajmnej powierzchownie.

Accedite ad eum[83] — zaintonował lektor.

Podczas czytania legion ubrany w suknie trwał niespokojnie na swoich miejscach. Nie pojawiło się jeszcze jadło. Na stołach nie było talerzy. Przesunięto kolację. Wspólnota, ten organizm, którego komórki stanowili ludzie, którego życie objęło siedemdziesiąt pokoleń, doświadczała oto chwili pełnej napięcia, wyczuwała dzisiejszego wieczoru jakąś fałszywą nutę, miała, wskutek pokrewieństwa swoich członków, świadomość wszystkiego, co powiedziane zostało tylko niewielu z nich. Organizm żył jak ciało, modlił się i trudził jak ciało, a czasem wydawało się, że ma swego rodzaju niejasną świadomość — jak umysł, który jest natchnieniem dla członków i szepce do siebie i do Niego w lingua prima, dziecinnym języku gatunków. Być może powodem tak wielkiego wzrostu napięcia był nie tylko odległy pomruk rakiet ćwiczebnych, dochodzący od strony poligonu antyrakietowego, ale również fakt opóźnienia się posiłku.

Opat zastukał, domagając się ciszy, a następnie skinął na przeora, ojca Lehy, prosząc, by ten podszedł do pulpitu. Przez chwilę wydawało się, że przeor jest zmartwiony, ale później powiedział:

— Wszyscy żałujemy, że pojawia się od czasu do czasu konieczność zakłócenia spokoju życia w kontemplacji nowinami ze świata zewnętrznego. Ale musimy też pamiętać, że jesteśmy tutaj, by modlić się za świat i o jego zbawienie jak o nasze własne. Zwłaszcza w tej chwili światu przydałaby się nasza modlitwa — przerwał i spojrzał na Zerchiego.

Opat skinął głową.

— Lucyfer upadł — oznajmił ksiądz i przerwał. Stał, patrząc z góry na słuchaczy, jakby nagle oniemiał. Wstał Zerchi.

— Warto dodać, że ten wniosek wyciągnął brat Joszua — wtrącił. — Rada Regencyjna Konfederacji Atlantyckiej nie powiedziała nic, o czym warto byłoby mówić. Dwór nie wydał żadnego oświadczenia. Wiemy niewiele więcej, niż wiedzieliśmy wczoraj, poza tym że Trybunał Światowy zbiera się na nagłe posiedzenie i że ludzie z obrony terytorialnej zaczęli pospieszne działania. Mamy stan gotowości obronnej i będzie on dotyczył również nas, chociaż nie zakłóci naszych prac. Ojcze…?

— Dziękuję, domne — powiedział przeor, który robił wrażenie, jakby odzyskał głos, kiedy dom Zerchi z powrotem usiadł. — Wielebny ojciec poprosił, żebym ogłosił następujące obwieszczenie:

Po pierwsze, przez następne trzy dni będziemy śpiewać małe nabożeństwo do Naszej Pani przed jutrznią, prosząc o Jej orędownictwo na rzecz pokoju.

Po drugie, na stoliku przy wejściu leży ogólna instrukcja w sprawie obrony cywilnej na wypadek ataku z kosmosu albo alarmu przeciwrakietowego. Każdy bierze jedną. Jeśli ktoś już ją czytał, niech przeczyta raz jeszcze.

Po trzecie, jeśli rozlegnie się sygnał ostrzegający przed atakiem, następujący bracia mają stawić się natychmiast na dziedzińcu starego opactwa po specjalne instrukcje. Jeśli nie będzie sygnału alarmowego, ci sami bracia stawią się tam pojutrze rano tuż po jutrzni i laudzie. Oto oni: bracia Joszua, Krzysztof, Augustyn, Jakub, Samuel…

Mnisi słuchali w napięciu, ale spokojnie, nie przejawiając żadnych emocji. Przeor wymienił w sumie dwadzieścia siedem imion, ale nie znalazł się wśród nich ani jeden nowicjusz. Niektórzy byli wybitnymi uczonymi, ale nie zabrakło również furtiana i kucharza. Przy pierwszym słuchaniu można by dojść do wniosku, że imiona zostały wybrane na chybił trafił. Zanim ojciec Lehy dokończył czytania listy, bracia patrzyli z zaciekawieniem jeden na drugiego.

— I ta sama grupa zgłosi się jutro po prymie do infirmerii na szczegółowe badania zdrowotne — zakończył przeor. Obrócił się i spojrzał pytająco na dom Zerchiego. — Domne?

— Tak, tylko jeszcze… — rzekł opat, podchodząc do pulpitu. — Bracia, nie dopuśćmy myśli, że nadciąga wojna. Przypomnijmy sobie, że Lucyfer tym razem był wśród nas przez blisko dwa wieki. I upadł tylko dwa razy w wielkości mniejszej niż megatona. Wszyscy wiemy, co by się stało, gdyby doszło do wojny. Wrzód genetyczny jest wciąż z nami od ostatniego razu, kiedy człowiek spróbował sam siebie usunąć z powierzchni Ziemi. Wtedy to, w czasach świętego Leibowitza, być może nie wiedzieli, do czego może dojść. Albo jeśli wiedzieli, nie mogli do końca uwierzyć, póki nie spróbowali — jak dziecko, które wie, co może zrobić naładowany pistolet, ale nigdy jeszcze nie nacisnęło na spust. Nie widzieli miliarda trupów. Nie widzieli wybryków natury, potworków, ludzi odczłowieczonych, ślepych. Nie widzieli jeszcze szaleństwa, rzezi i unicestwienia rozumu. Uczynili to więc, i zobaczyli.

Teraz… teraz książęta, prezydenci, prezydia, teraz wszyscy wiedzą, mają absolutną pewność tego, co nastąpi. Wiedzą dzięki dzieciom, które poczęli i posłali do przytułku dla zdeformowanych. Wiedzą i zachowają pokój. Z pewnością nie będzie to pokój Chrystusowy, ale pokój jak dotychczas, z dwoma tylko incydentami, które postawiły nas na krawędzi wojny w ciągu dwóch wieków. Teraz mają gorzką pewność. Synowie moi, nie zrobią tego po raz wtóry. Tylko rasa szaleńców mogłaby to wszystko powtórzyć…

Umilkł. Ktoś uśmiechał się. Był to tylko lekki uśmieszek, ale pośród morza twarzy pełnych powagi ta jedna rzucała się w oczy niby mucha w śmietanie. Dom Zerchi zmarszczył brwi. Starzec nadal uśmiechał się kwaśno. Siedział przy stole dla żebraków razem z trzema innymi włóczęgami — stary mężczyzna ze zmierzwioną i poplamioną na żółto koło podbródka brodą. Zamiast marynarki miał na sobie worek konopny z dziurami na ramiona. Nadal uśmiechał się do Zerchiego. Robił wrażenie starego jak zwietrzała skała i kandydata na wielkoczwartkowe obmywanie nóg. Zerchi zastanawiał się, czy starzec ma zamiar wstać i wygłosić oświadczenie swoim gospodarzom, czy też może rzucić się na nich głową do przodu i bóść, ale było to tylko złudzenie spowodowane tym uśmiechem. Szybko odepchnął myśl, że gdzieś już musiał widzieć tego starca. Zakończył swoje wystąpienie.

Dopiero kiedy wracał na miejsce, przystanął. Żebrak skinął uprzejmie w stronę swego gospodarza. Zerchi podszedł bliżej.

— Kim jesteś, jeśli mogę spytać? Czy spotkałem cię już kiedyś?

— Co?

Latzar szemi — powtórzył żebrak.

— Nie bardzo…

— Nazywaj więc mnie Łazarzem — powiedział starzec i zachichotał.

Dom Zerchi potrząsnął głową i ruszył dalej. Łazarz? Stare aby w tych stronach snuły na ten temat opowieści… ale cóż to a tandetna bajka. Wskrzeszony przez Chrystusa, ale nie chrześcijanin — powiadały. Mimo to nie mógł uwolnić się od poczucia, e gdzieś już tego starca widział.

— Niech przyniosą chleb do pobłogosławienia — zawołał i zwłoka w posiłku dobiegła tym samym końca.

Po odmówieniu modlitw opat raz jeszcze spojrzał w stronę stołu żebraków. Starzec po prostu studził swoją zupę, wymachując nad nią czymś w rodzaju plecionego kapelusza. Zerchi zbył to wzruszeniem ramion i posiłek rozpoczął się wśród uroczystej ciszy.


Kompleta, nocna modlitwa Kościoła, wydawała się tej nocy szczególnie głęboko.

Ale Joszua spał potem źle. We śnie znowu spotkał panią Grales. Był też chirurg, który ostrzył nóż, mówiąc: „Tę narośl trzeba usunąć, zanim stanie się złośliwa”. A twarz Racheli otworzyła oczy i chciała coś powiedzieć Joszui, ale mówiła ledwie słyszalnym szeptem i nie mógł nic a nic zrozumieć.

— Jestem współistnieniem z ułudą — zdawała się mówić. — Jestem niespotykane odstępstwo. Jestem.

Nie potrafił wyłowić z tego sensu, ale próbował sięgnąć ręką, by ją uratować. Miał uczucie, że natknął się na gumową ścianę ze szkła. Przystanął i spróbował czytać z ruchu warg Racheli. „Jestem, jestem…”

— Jestem Niepokalane Poczęcie — usłyszał szept we śnie.

Próbował przedostać się przez gumowe szkło, aby uchronić ją przed nożem, ale okazało się, że już za późno i potem wszędzie było mnóstwo krwi. Obudził się z bluźnierczego koszmaru z drżeniem i modlił się przez jakiś czas, ale kiedy tylko usnął, znowu pojawiła się pani Grales.

Była to niespokojna noc, noc należąca do Lucyfera. Była to noc atlantyckiego ataku na azjatyckie instalacje w kosmosie.

Natychmiastowe uderzenie odwetowe i zginęło starożytne miasto.

26

— Tu Specjalna Sieć Ostrzegania — ogłaszał spiker, kiedy Joszua wszedł następnego ranka po jutrzni do gabinetu opata. — Podajemy najnowszy komunikat o zasięgu opadu po nieprzyjacielskim ataku rakietowym na Teksarkanę…

— Chciałeś mnie widzieć, domne?

Zerchi skinął, żeby zamilkł i usiadł. Twarz księdza była mizerna i blada — stalowoszara maska lodowatego panowania nad sobą. Joszui wydawało się, że opat skurczył się i postarzał od wczorajszego wieczoru. Wsłuchiwali się posępnie w głos, który wznosił się i opadał w czterosekundowych odstępach, w miarę jak przełączano kolejne stacje nadawcze, żeby zwieść nieprzyjacielskie urządzenia radiopelengacyjne.

— … Ale najpierw najświeższe obwieszczenie Naczelnego Dowództwa. Rodzina królewska jest bezpieczna. Powtarzam: wiadomo, że rodzina królewska jest bezpieczna. Powiada się, że Rada Regencyjna przebywała poza miastem, kiedy nieprzyjaciel uderzył. Nie ma doniesień o jakichkolwiek zaburzeniach poza obszarem dotkniętym klęską i nie spodziewamy się takich wiadomości.

Światowy Trybunał Narodów wydał polecenie przerwania ognia i ogłosił werdykt o wyjęciu z zawieszeniem spod prawa, aż do kary śmierci, szefów rządów obydwu narodów. Ponieważ wykonanie wyroku zostało zawieszone, będzie on miał zastosowanie jedynie w przypadku niepodporządkowania się dekretowi. Oba rządy poinformowały natychmiast Trybunał, że przyjęły polecenie do wiadomości, a tym samym istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że wygasa konflikt, który kilka godzin temu zaczął się od prewencyjnego uderzenia na pewne sprzeczne z prawem instalacje kosmiczne. Kosmiczne siły Konfederacji Atlantyckiej wykonały ubiegłej nocy uderzenia na trzy zamaskowane azjatyckie wyrzutnie rakiet umiejscowione po niewidocznej stronie Księżyca i całkowicie zniszczyły nieprzyjacielską stację kosmiczną, o której wiadomo było, że jest członem systemu naprowadzania rakiet kosmos-Ziemia. Można się było spodziewać, że nieprzyjaciel zaatakuje w odwecie nasze siły kosmiczne, ale barbarzyński napad na naszą stolicę był aktem desperacji, którego nikt nie oczekiwał.

Komunikat specjalny: Nasz rząd obwieścił przed chwilą, że gotów jest przestrzegać przez dziesięć dni zawieszenia ognia, jeśli nieprzyjaciel zgodzi się na natychmiastowe spotkanie ministrów spraw zagranicznych i dowódców wojskowych na wyspie Guam. Spodziewamy się, że nieprzyjaciel przyjmie naszą propozycję.

— Dziesięć dni — stęknął opat. — To dla nas za krótko.

— Jednak radio azjatyckie stale podkreśla, że niedawną katastrofę nuklearną w Itu Wan, która pociągnęła za sobą około ośmiu tysięcy ofiar, spowodowała zbłąkana rakieta atlantycka, a zniszczenie miasta Teksarkana było tym samym rodzajem odwetu…

Opat wyłączył gwałtownym ruchem odbiornik.

— Gdzie jest prawda? — spytał spokojnie. — W co mamy wierzyć? I czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Kiedy na masowe morderstwo odpowiada się masowym morderstwem, na gwałt gwałtem, na nienawiść nienawiścią, nie ma już znaczenia, na czyich rękach jest więcej krwi. Zło, zło i na to jeszcze raz zło. Czy istnieje jakiekolwiek usprawiedliwienie dla naszych policyjnych poczynań w kosmosie? Skąd mamy to wiedzieć? Z pewnością nie ma żadnego usprawiedliwienia dla działań, jakie podjęto… Czy też jest? Wiemy tyle, ile mówi ta skrzynka, a ona jest tylko niewolnikiem. Radio azjatyckie musi podawać wyłącznie to, co wzbudzi najmniejszą niechęć do ich rządu, nasze musi podawać to, co najmniejszą niechęć wzbudzi u naszego wyśmienitego i patriotycznego motłochu, a co, tak się składa, chce także powiedzieć rząd, a więc co za różnica? O Boże, jeśli uderzyli w Teksarkanę prawdziwym pociskiem, musi tam być z pół miliona poległych. Czuję się, jakbym wypowiadał słowa, których nigdy dotychczas nie słyszałem. Żabie łajno. Ropa z jędzy. Gangrena duszy. Nieśmiertelna zgnilizna mózgu. Czy rozumiesz mnie, bracie? I Chrystus oddychał tym samym rozkładającym się powietrzem, co my! Jaki łagodny jest majestat naszego Boga Wszechmogącego! Co za nieskończone poczucie humoru — kiedy On staje się jednym z nas! — Król świata przybity do krzyża jak żydowski szlemiel, i to przez takich jak my. Powiadają, że Lucyfer został strącony za to, że odmówił oddania czci Wcielonemu Słowu. Temu plugawcowi musiało całkowicie braknąć poczucia humoru! Boże Jakuba, Boże nawet Kaina! Dlaczego powtarzają wszystko od początku?

Wybacz, bredzę — powiedział nie tyle do Joszui, ile do starej rzeźby świętego Leibowitza stojącej w kącie gabinetu. Przerwał swój spacer, żeby raz jeszcze spojrzeć na twarz posągu. Wizerunek był stary, bardzo stary. Któryś z poprzednich zwierzchników opactwa kazał znieść go na dół do magazynów w suterenie, by stał tam w kurzu i mroku, a w tym czasie próchnica trawiła drewno, zżerając włókna wiosenne, a zostawiając letnie, tak że twarz robiła wrażenie pokrytej głębokimi zmarszczkami. Uśmiech świętego przywodził trochę na myśl Satyra. Zerchi uratował go od zapomnienia właśnie ze względu na ten uśmiech.

Czy widziałeś tego starego żebraka zeszłego wieczoru w refektarzu? — spytał ni w pięć, ni w dziewięć, nadal przyglądając się z zaciekawieniem uśmiechowi posągu.

— Nie zwróciłem uwagi, domne. Dlaczego pytasz?

— Nieważne, pewnie po prostu coś mi się zdawało. — Wskazał wiązkę chrustu leżącą w miejscu, gdzie stał drewniany męczennik. Oto, gdzie znaleźliśmy się my wszyscy — pomyślał. — Na wysokim stosie grzechów przeszłości. A niektóre z nich są moje. Moje, Adama, Heroda, Judasza, Hannegana, moje. Nas wszystkich. Zawsze w ten lub inny sposób kończy się to powstaniem państwa-kolosa, które narzuca sobie na ramiona płaszcz boskości, a potem pada, powalone gniewem niebios. Dlaczego? Dosyć głośno o tym krzyczeliśmy. Trzeba, żeby narody i ludzie wysłuchali głosu Boga. Cesarz musi być strażnikiem w imię Boga, nie zaś Jego pełnomocnym zastępcą, nie Jego spadkobiercą. Do wszystkich wieków, do wszystkich ludzi: „Ktokolwiek wynosi rasę lub państwo o szczególnej formie ustrojowej albo depozytariuszy władzy… ktokolwiek podnosi te narody ponad należną im wartość i nadaje im boskość sięgającą bałwochwalstwa, wypacza i psuje porządek świata zamyślony i stworzony przez Boga…” Skąd to jest? Pius XI — pomyślał, choć nie miał całkowitej pewności — osiemnaście wieków temu. Ale kiedy cesarz ma w swym ręku środki pozwalające zniszczyć świat, czyż już przez to samo nie jest boski? Jedynie z przyzwolenia narodu, motłochu, który wrzeszczał: Non habemus regem nisi caesarem[84], a stojąc przed Nim, przed Wcielonym Bogiem, drwił i opluwał go. Tego samego motłochu, który zadał męczeńską śmierć Leibowitzowi… I znowu oto objawia się boskość Cezara.

Domne?

— Nieważne. Czy bracia są jeszcze na dziedzińcu?

— Mniej więcej połowa z nich była, kiedy przechodziłem. Czy mam sprawdzić?

— Sprawdź. Potem wróć. Muszę ci coś powiedzieć, zanim do nich wyjdziemy.

Podczas nieobecności Joszui opat wyjął dokumenty Quo peregrinatur z umieszczonego w ścianie sejfu.

— Przeczytaj wyciąg — polecił mnichowi. — Spójrz na schemat organizacyjny, zapoznaj się z zarysem procedury. Resztę będziesz musiał przestudiować szczegółowo, ale później.

Kiedy Joszua był pogrążony w lekturze, zabrzęczał głośno komunikator.

— Proszony jest wielebny ojciec Jethrah Zerchi, opat — zahuczał jednostajnie głos automatycznego telefonisty.

— Słucham.

— Pilna priorytetowa depesza od Eryka kardynała Hoffstraffa, Nowy Rzym. O tej porze nie ma służby kurierskiej. Czy mam przeczytać?

— Tak, proszę o przeczytanie tekstu. Poślę później kogoś po kopię.

— Tekst brzmi następująco: Grex peregrinus erit. Quam primum est factum suscipiendum vobis, jussu Sactae Sedis, Suscipite ergo operis portem ordini vestro propriam… [85]

— Czy mógłbyś przeczytać to jeszcze raz w przekładzie na południowo-zachodni? — poprosił opat.

Operator wykonał polecenie, ale w żadnej wersji nota nie zawierała niczego niespodziewanego. Było to potwierdzenie planu i żądanie pośpiechu.

— Przyjęcie potwierdzam — powiedział wreszcie.

— Czy będzie odpowiedź?

— Podaję odpowiedź: Eminentissimo Domino Eric Cardinali Hoffstraff obsequitur Jethra Zerchius, AOL, Abbas. Ad has res disputandas iam coegi discessuros fratres ut hodie parati dimitti Roman prima aerisnave possint[86]. Koniec tekstu.

— Odczytuję: ,Eminentissimo…”

— Dobrze, to wszystko. Koniec.

Joszua skończył czytać streszczenie. Zamknął teczkę i powoli podniósł głowę.

— Czy jesteś gotów wziąć w tym udział? — spytał Zerchi.

— Ja… ja nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. — Twarz mnicha była blada jak chusta.

— Zadałem ci wczoraj trzy pytania. Chcę teraz usłyszeć odpowiedzi.

— Chcę lecieć.

— Pozostają jeszcze dwa pytania.

— Nie jestem pewny, jeśli chodzi o święcenia, domne.

— Będziesz musiał podjąć decyzję. Masz mniej doświadczenia ze statkami kosmicznymi niż pozostali. Żaden z nich nie został wyświęcony. Ktoś musi być częściowo zwolniony z obowiązków technicznych na korzyść zajęć duszpasterskich i administracyjnych . Powiedziałem ci już, że nic oznacza to opuszczenia zakonu. Nie oznacza, gdyż wasza grupa stanic się niezależnym domem zakonnym podlegającym zmodyfikowanej regule. Przełożony zostanie oczywiście wybrany w tajnym głosowaniu przez tych mnichów, którzy są po ślubach, a ty jesteś najbardziej prawdopodobnym kandydatem, jeśli tylko masz powołanie do kapłaństwa. Tak czy nie? Ty musisz to rozstrzygnąć, i nadszedł już czas, bo nie ma go za wiele.

— Ale, wielebny ojcze, nie odbyłem studiów…

— To bez znaczenia. Poza dwudziestosiedmioosobową załogą złożoną z całości z naszych ludzi, wyruszą też inni. Sześć sióstr i dwadzieścioro dzieci ze szkoły Świętego Józefa, dwóch naukowców, trzech biskupów, w tym dwóch nowo konsekrowanych. Mogą wyświęcać, a ponieważ jeden z nich jest delegatem Ojca Świętego, będą mieli nawet władzę konsekrowania biskupów. Mogą cię wyświęcić, kiedy uznają, że jesteś dostatecznie przygotowany. Wiesz, że będziesz przez całe lata przebywał w kosmosie. Ale my chcemy wiedzieć, czy masz powołanie, i to chcemy wiedzieć już teraz.

Brat Joszua zająknął się przez chwilę, a potem potrząsnął głową.

— Nie wiem.

— Czy chcesz, żebym dał ci pół godziny? Chcesz szklankę wody? Jesteś zupełnie szary na twarzy. Powiem ci, synu, że jeśli masz przewodzić trzodzie, musisz znać odpowiedź tu i teraz. Jest to potrzebne także tobie. No jak, czy potrafisz mówić?

Domne… nie jestem pewny.

— Możesz przynajmniej ponarzekać, prawda? Czy weźmiesz na siebie to jarzmo, synu? Czy też nie zostałeś jeszcze złamany? Zażądają od ciebie, byś był osiołkiem, na którym On wjeżdża do Jerozolimy, ale to ciężkie brzemię i załamie się pod nim twój grzbiet, ponieważ On wziął na siebie grzechy całego świata.

— Chyba nie potrafię.

— Narzekaj i dysz ciężko. Ale możesz też warczeć, bo to jest dobre dla przywódcy stada. Posłuchaj, w istocie żaden z nas nie potrafił. Ale podjęliśmy próbę i sami też zostaliśmy jej poddani. Ta próba niszczy nas, ale po to tu jesteśmy. Ten zakon miał opatów ze złota, miał opatów z twardej stali, opatów z wytrawionego ołowiu i żaden z nich nie potrafił, aczkolwiek jedni bardziej niż inni, a niektórzy zostali nawet świętymi. Złoto zostało przekute, stal — okazała się krucha i pękła, a wytrawiony ołów Niebiosa starły na popiół. Ja miałem dosyć szczęścia, jestem bowiem żywym srebrem, rozpryskuję się, ale jakoś znowu spływam w jedno miejsce. Czuję, że nadchodzi kolejny moment rozpryśnięcia się, bracie, i myślę, że tym razem tak już pozostanie. Z czego ty jesteś, synu? Co ma być poddane próbie?

— Jestem ogonem szczeniaka. Jestem mięsem i boję się, wielebny ojcze.

— Stal dźwięczy, kiedy sieją kuje, kurczowo łapie oddech przy hartowaniu. Trzeszczy, kiedy sieją obciąży. Myślę, że nawet stal się boi, synu. Pół godziny na zastanowienie? Łyk wody? Łyk wiatru? Przejdź się chwilę. Jeśli poczujesz się niedobrze, ostrożnie zwymiotuj. Jeśli poczujesz przerażenie, krzycz. Jeśli coś ci się stanie, módl się. Ale przyjdź przed mszą do kościoła i powiedz nam, z jakiego materiału jest mnich. Zakon rozszczepia się i ta część z nas, która wyruszy w kosmos, odchodzi na zawsze. Czy jesteś powołany do tego, żeby zostać jej pasterzem, czy też nie? Idź i podejmij decyzję.

— Zdaje się, że nie ma wyjścia.

— Ależ, wyjście oczywiście jest. Wystarczy, że odpowiesz: Nie zostałem do tego powołany. Wtedy zostanie wybrany ktoś inny, i to wszystko. Ale idź, uspokój się, a potem przyjdź do nas do kościoła ze swoim „tak” lub „nie”. Ja już tam idę. — Opat podniósł się i skinął ręką, pozwalając mnichowi odejść.

Na dziedzińcu panowała prawie całkowita ciemność. Tylko wąski płat światła przedostawał się pod drzwiami kościoła. Słaby blask gwiazd był zmącony przez obłok kurzu. Na wschodzie ani znaku świtu. Brat Joszua szedł w milczeniu. Wreszcie usiadł na krawężniku, który ogradzał kępę krzewów róży. Podparł podbródek na dłoniach i obcasem toczył kamyk to w jedną, to w drugą stronę. Budynek opactwa był mrocznym, uśpionym cieniem. Mały plasterek melona-księżyca wisiał nisko na południu.

Z kościoła dobiegł szmer śpiewów: Excita, Domine, potentiam tuam, etveni, utsahos… „Wzbudź moc twoją i przyjdź, abyś nas wybawił”. Tchnienie modlitwy miało trwać bez ustanku, jak długo starczy tchu w piersi. Nawet gdyby bracia uznali to za czcze…

Ale oni nie mogli wiedzieć, że to czcze. A może mogli? Jeśli Rzym ma jeszcze jakąś nadzieję, po co wysyłać statek? Po co, jeśli wierzą, że modlitwa o pokój na Ziemi zostanie kiedyś wysłuchana? Czy statek kosmiczny nie jest aktem rozpaczy… ? Retrahe me, Satanus, et discede![87] — pomyślał. Statek kosmiczny jest aktem nadziei. Nadziei na człowieka żyjącego gdzie indziej, na pokój w jakimś miejscu, jeśli nie tu i teraz, to być może na planecie Alpha Centauri, Beta Hydri, albo w jednej z rozsianych kolonii na tej planecie, jakże się ona nazywa, na Skorpionie. Nadzieja, nie zaś daremność, śle statek, głupi zwodzicielu. Jest to nadzieja utrudzona i zmęczona jak pies, jest to może nadzieja mówiąca: Otrzep pył ze swoich sandałów i idź głosić Sodomę i Gomorę. Ale jest to nadzieja, gdyż inaczej nie powiedziałaby: idź. Jest to nadzieja nie dla Ziemi, lecz nadzieja na duszę i istotę człowieczeństwa w jakimś innym miejscu. Skoro Lucyfer wisi nad naszymi głowami, niewysłanie statku byłoby aktem arogancji podobnym do tego, jakiś ty, najplugawszy z plugawych, popełnił, kiedyś ważył się kusić naszego Pana: jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół z narożnika świątyni. Albowiem Aniołowie będą Cię nosić na rękach.

Zbyt wiele było nadziei na Ziemi i dlatego człowiek próbował zrobić z niej Eden, a teraz będzie pogrążony w rozpaczy aż do spełnienia się czasów…

Ktoś otworzył drzwi opactwa. Mnisi wychodzili i szli spokojnie do swoich cel. Blade światło wypływało z drzwi na dziedziniec. W kościele panował półmrok. Joszua dostrzegł tylko kilka świec i przyćmione czerwone oko lampki przed tabernakulum. Ledwo widział dwudziestu sześciu braci klęczących w oczekiwaniu. Ktoś zamknął z powrotem drzwi, ale zostawił szparę, bo nadal widział przez nią kropkę czerwieni. Płomień rozniecony ku czci Boga, ku Jego chwale, adorujący Go w swoim czerwonym naczyńku. Ogień najładniejszy z czterech żywiołów świata, a jednocześnie żywioł piekielny. Chociaż pali się w sercu świątyni, adorując Pana, tej nocy wypalił przecież życic z miasta i rzygał jadem na ziemię. Jakie to dziwne, że Bóg przemówił z gorejącego krzaka i że człowiek przemienił symbol nieba w symbol piekła.

Spojrzał znowu w górę na przesłonięte pyłem poranne gwiazdy. Cóż, nie znajdziemy poza Ziemią Edenów — powiadają. A jednak są tam teraz ludzie, którzy spoglądają na obce słońca świecące na obcych niebach, wdychają obce powietrze, uprawiają obcą ziemię. W światach, które są zmarzniętą równikową tundrą, w parnych światłach arktycznych dżungli, za mało zapewne podobnych do Ziemi, dosyć podobnych do Ziemi, by człowiek mógł jakoś tam żyć, w takim samym pocie czoła. Jest ich ledwie garstka, tych niebieskich kolonistów gatunku Homo loquax nonnumąuam sapiens[88], kilka znękanych kolonii, które tak niewiele otrzymywały dotychczas pomocy z Ziemi, a teraz, nie mogą już spodziewać się żadnej w tych swoich nowych nie-Edenach, nawet mniej przypominających raj niż sama Ziemia. Może na szczęście dla nich. Im bliżej ludzie dochodzą do rajskiej doskonałości, tym bardziej ich ona irytuje i tym bardziej sami siebie irytują. Założyli ogród rozkoszy i czuli się w nim coraz marniej, w miarę jak wzrastał w bogactwo, moc i piękno. Wtedy bowiem łatwiej przyszło im dostrzec, że czegoś w tym ogrodzie brakuje, jakiegoś drzewa albo krzewu, które nie wyrosną w nim nigdy. Kiedy świat był pogrążony w mrokach i nieszczęściach, mógł wierzyć w doskonałość i tęsknić do niej. Ale kiedy świat zajaśniał rozumem i bogactwem, pojął, jak wąskie jest ucho igielne, i to jątrzyło przeciwko światu, który nie chciał już wierzyć i tęsknić. Zamierzają znowu zniszczyć ten ziemski ogród — cywilizowany i nasycony wiedzą — by został raz jeszcze rozdarty na strzępy, by człowiek raz jeszcze mógł żyć w nieszczęściu i mrokach, ale z nadzieją w sercu.

A jednak memorabilia mają wyruszyć w kosmos! Czy są przekleństwem…? Discede, Seductor informis![89] Ta wiedza nie jest przekleństwem, dopóki nie zostanie zbrukana przez człowieka jak dzisiejszej nocy ogień…

Dlaczego mam wyruszyć, Panie? — zastanawiał się. — Czy muszę? I o czym staram się zdecydować: wyruszyć albo odmówić? Ale to jest już postanowione; takie wezwania już były — dawno temu. Egrediamur tellure[90] zatem, zostało to bowiem nakazane w ślubach, jakie złożyłem. Więc wyruszam. Ale pozwolić, by położono na mnie dłonie i nazwano kapłanem, nazwano nawet Abbas, by postawiono mnie, abym czuwał nad duszami moich braci? Czy wielebny ojciec musi na to nalegać? Ale on wcale nie nalega; nalega tylko na to, bym wiedział, czy nalega na to Bóg. Ale tak strasznie mu spieszno. Czy naprawdę do tego stopnia pokłada we mnie ufność? Skoro zwalił to na mnie, musi być bardziej mnie pewny niż ja sam.

Przemów, przeznaczenie, przemów! Przeznaczenie zawsze wydaje się odległe o dziesięciolecia, ale nagle nie mamy już przed sobą żadnych dziesięcioleci. Właśnie jak teraz. Ale być może przeznaczenie jest zawsze teraz, zawsze tutaj, zawsze w tej dokładnie chwili? Czyż nie dość, że on jest mnie pewny? Nie, ani trochę to nie wystarcza. Muszę sam być pewny. W pół godziny. Teraz już mniej niż pół. Audi me, Domine[91] proszę Cię, Panie… To tylko jedna z twoich żmij z tego pokolenia błaga o coś, błaga o wiedzę, błaga o znak, o znak, zapowiedź, omen. Mam za mało czasu, żeby podjąć decyzję.

Zerwał się nerwowo. Czy coś… poruszyło się?

Był to jakiś cichy szelest w suchych liściach pod krzewami róż za jego plecami. To coś przystanęło, zaszeleściło i znowu prześliznęło się. Czy znak z nieba może się prześlizgiwać? Omen albo zapowiedź — tak. Także negotium perambulans in tenebris[92] psalmista.

Może to świerszcz. To tylko szelest. Brat Hegan zabił kiedyś na dziedzińcu grzechotnika, ale… Znowu się prześliznęło…! Powolne przesuwanie się wśród liści. A gdyby to coś wysunęło się i ukąsiło go w siedzenie, czy byłby to właściwy znak?

Z kościoła znowu dobiegł odgłos modlitwy: Reminiscentur et convertentur ad Dominum universi fines terrae. Et adorabunt in conspectu universae faimliae gentium. Quoniam Domini est regnum; et ipse dominabitur[93]… Dziwne słowa na dzisiejszy wieczór: wszystkie krańce ziemi mają pamiętać i zwrócić się ku Panu…

Nagle szelest ucichł. Czy to coś znalazło się dokładnie za jego plecami? Naprawdę, Panie, znak nie jest absolutnie konieczny. Naprawdę, ja…

Coś trąciło go w nadgarstek. Odskoczył z krzykiem i rzucił się biegiem jak najdalej od zarośli. Złapał jakiś kamień i rzucił nim w zarośla. Łoskot był głośniejszy, niż się spodziewał. Poskrobał się po brodzie i poczuł zakłopotanie. Czekał. Nic nie wyłoniło się z krzaków. Nic się nie poruszyło. Rzucił kamyk. Ten też zagrzechotał nieprzyjemnie w ciemnościach. Czekał, ale w krzakach panował zupełny spokój! Prosisz o omen i kamienujesz go, kiedy się pojawi — de essentia hominum[94].

Różowy język brzasku zaczął zlizywać gwiazdy z nieboskłonu. Wkrótce będzie musiał pójść i dać odpowiedź opatowi. Jaką odpowiedź?

Odpędził komary od swojej brody i ruszył w stronę kościoła, ponieważ ktoś stanął w drzwiach i wyjrzał… Czy rozglądał się za nim?

Unus panis, et unum corpus multi sumus — dobiegł go szept z kościoła — omnes qui de uno… Jeden chleb i jedno ciało, a chociaż jest nas wielu, podzieliliśmy się jednym chlebem i jednym kielichem…

Przystanął w drzwiach, żeby obejrzeć się do tyłu na krzaki róż. Była to pułapka, prawda? — pomyślał. — Zesłałeś ją, wiedząc, że zacznę rzucać kamieniami”?

Chwilę później wśliznął się do środka i uklęknął razem z pozostałymi. Jego głos dołączył do ich głosów w błagalnej modlitwie. Klęcząc obok zgromadzonych tutaj mnichów-kosmonautów, na chwilę przestał myśleć. Annuntiabitur Domino generalia ventura… I w tym miejscu ogłosi się Panu pokolenie następne i niebo zwiastuje Jego sprawiedliwość. Ludziom, którzy mają się narodzić, stworzonym przez Boga…

Kiedy odzyskał świadomość, ujrzał opata, który kiwał na niego ręką. Brat Joszua podszedł i ukląkł obok niego.

Hoc officium, Fili-tibine imponemus oneri?[95] — szepnął.

— Jeśli mnie chcą — odpowiedział łagodnie mnich — honorem accipiam[96]

Opat uśmiechnął się.

— Źle mnie zrozumiałeś. Powiedziałem „brzemię”, nie zaś „honor”. Crucis autem onus si audisti ut honorem, nihilo errasti auribus[97].

Accipiam — powtórzył mnich.

— Jesteś pewny?

— Jeśli mnie wybiorą, będę pewny.

— Wystarczy.

Zostało więc postanowione. Klamka zapadła. O wschodzie słońca został wybrany pasterz, który poprowadzi stado.

Potem msza zakonna stała się mszą za pielgrzymów i podróżnych.


Nie było łatwo zarezerwować samolot na lot do Nowego Rzymu. Jeszcze trudniej przyszło uzyskanie pozwolenia na start, kiedy już samolot został zaczarterowany. Wszystkie cywilne samoloty znalazły się na czas stanu wyjątkowego w kompetencji wojska i potrzebne było wojskowe zezwolenie. Miejscowy SOK odmówił wydania zezwolenia. Gdyby opat Zerchi nie miał świadomości, że niektórzy marszałkowie sił powietrznych zaprzyjaźnili się z niektórymi arcybiskupami, rzekoma pielgrzymka do Nowego Rzymu dwudziestu siedmiu tropicieli ksiąg, którzy zabrali ze sobą swoje tobołki, mogłaby pomaszerować na własnych nogach ze względu na brak zezwolenia na lot szybkim odrzutowcem transportowym. Po południu jednak zezwolenie przyszło. Opat Zerchi wszedł tuż przed odlotem na pokład, żeby pożegnać się z nimi po raz ostatni.

— Stanowicie o ciągłości zakonu — oznajmił. — Wraz z wami odlatują memorabilia. Z wami także odlatuje sukcesja apostolska i być może tron Piotrowy.

— Nie, nie — odpowiedział, słysząc szmer zdumienia wśród mnichów. — Nie Jego Świątobliwość. Nie powiedziałem wam tego poprzednio, ale jeśli na Ziemi dojdzie do najgorszego, zbierze się kolegium kardynałów — czy raczej to, co zostanie z kolegium. Kolonia w Centaurze może być wtedy uznana za osobny patriarchat, przy czym cała jurysdykcja patriarchalna spadnie na kardynała, który odleci z wami. Jeśli dosięgnie nas tutaj bicz Boży, do tego właśnie kardynała należeć będzie dziedzictwo Piotrowe. Chociaż bowiem życie na Ziemi może być, Boże, uchroń nas przed tym, zniszczone, dopóki gdziekolwiek żyje człowiek, musi przetrwać urząd Piotrowy. Wielu myśli, że jeśli przekleństwo spadnie na Ziemię i nikt tutaj nie przeżyje, papiestwo powinno mu przypaść na mocy zasady epikei. Ale tym nie musimy się bezpośrednio martwić, bracia moi, synowie, aczkolwiek podporządkowani zostaniecie waszemu patriarsze na mocy specjalnych ślubów podobnych do tych wiążących z papieżem jezuitów. Spędzicie całe lata w kosmosie. Statek stanie się waszym klasztorem. Kiedy już w kolonii Centaura będzie ustanowiona siedziba patriarchy, założycie tam macierzysty dom braci wizytujących zakonu świętego Leibowitza z Tycho. Ale statek pozostanie w waszych rękach i tak samo memorabilia. Jeśli cywilizacja albo jakiś jej strzęp zdoła utrzymać się w Centaurze, wyślecie misje do innych skolonizowanych światów i może nawet do kolonii kolonii. Gdziekolwiek uda się człowiek, tam będziecie i wy. A wraz z wami zapisy i pamiątki ponad czterech tysięcy lat. Niektórzy z was albo tych, którzy po was przyjdą, będą żebrakami i tułaczami wpajającymi kronikę Ziemi i pieśni dla Ukrzyżowanego ludziom i kulturom, jakie wyrosną z grup kolonistów. Niektórzy bowiem mogą zapomnieć. Niektórzy będą może na jakiś czas straceni dla wiary. Uczcie ich i przyjmujcie do zakonu tych spośród nich, którzy zostaną wezwani. Przekazujcie im ciągłość. Bądźcie dla człowieka wspomnieniem Ziemi i początku. Pamiętajcie o Ziemi. Nigdy jej nie zapomnijcie, ale też… nigdy tu nie wracajcie. — Głos Zerchiego stał się ochrypły i niski. — Jeśli kiedykolwiek wrócicie, być może na wschodnim krańcu Ziemi spotkacie Archanioła, który będzie pilnował dostępu z mieczem ognistym. Czuję to. Kosmos stanie się waszym domem. To bardziej bezludna pustynia niż nasze pustynie. Niechaj Bóg was błogosławi i módlcie się za nas.

Przed opuszczeniem samolotu powoli przeszedł między rzędami foteli, zatrzymując się przy każdym bracie i biorąc go w ramiona. Samolot potoczył się po pasie startowym i zawarczał wysoko w górze. Zerchi patrzył za nim, aż zniknął na wieczornym niebie. Potem pojechał z powrotem do opactwa i reszty swojej trzódki. Wprawdzie na pokładzie samolotu mówił o przeznaczeniu grupy brata Joszui tak, jakby rysowało się ono wyraźnie niby modlitwy przepisane na jutrzejsze nabożeństwo, ale zarówno on, jak i oni wiedzieli, że przedstawił tylko chwalebną część planu, opisywał nadzieję, nie zaś pewność. Bo przecież grupa brata Joszui dopiero zaczęła pierwszy krótki odcinek długiej i pełnej niespodzianek wyprawy, nowy exodus z Egiptu pod patronem Boga, który z pewnością musi już być bardzo znużony ludzką rasą.

Tym, którzy zostają, przypada łatwiejsza cząstka. Wszystko, co mają do zrobienia, to czekać na koniec i modlić się, by nie nastąpił.

27

— Obszary dotknięte lokalnym opadem są względnie stabilne — oznajmił spiker — i niebezpieczeństwo dalszego rozprzestrzeniania opadu przez wiatr prawie nie istnieje…

— No cóż, na razie nie zdarzyło się nic gorszego — zauważył gość opata. — Jak dotąd jesteśmy tu bezpieczni. Wygląda na to, że nic nam nie grozi, jeśli konferencja nie zostanie zerwana.

— Teraz już tak — mruknął Zerchi. — Ale proszę przez chwilę posłuchać.

— Ostatni szacunkowy spis ofiar — ciągnął spiker — przygotowany na dziewiąty dzień po zniszczeniu naszej stolicy, daje dwa miliony osiemset tysięcy poległych. Ponad połowa to mieszkańcy samego miasta. O reszcie można sądzić na podstawie odsetka ludności, która zamieszkuje peryferie i strefy opadu i o której wiadomo, że przyjęła krytyczną dawkę promieniowania. Eksperci zapowiadają, że liczby te będą rosły w miarę napływania informacji o kolejnych przypadkach napromieniowania.

Nasza stacja dostała polecenie nadawania przez cały czas trwania stanu wyjątkowego dwa razy na dzień następującego komunikatu: „Postanowienia prawa międzynarodowego 10-WR-3E w żadnej mierze nie dają poszczególnym obywatelom uprawnień do stosowania eutanazji wobec ofiar promieniowania. Ofiary, które były wystawione, albo myślą, że były wystawione, na promieniowanie znacznie przekraczające dawkę krytyczną, muszą zwrócić się natychmiast do najbliższego ambulatorium Zielonej Gwiazdy, gdzie sędzia zgodnie z prawem wyda zaświadczenie Mori Vult[98] każdemu, kto został we właściwy sposób oceniony jako przypadek beznadziejny, jeśli taki chory pragnie eutanazji. Ofiara promieniowania, która odbiera sobie życie w sposób inny niż określony przez prawo, będzie uważana za samobójcę i tym samym narazi na uszczerbek tytuł swoich spadkobierców i osób pozostających na jej utrzymaniu do wypłaty ubezpieczenia i innych form pomocy przewidzianych przez prawo w wypadku napromieniowania. Co więcej, każdy obywatel, który pomaga przy popełnianiu tego rodzaju samobójstwa, może być ścigany za morderstwo. Ustawa o klęsce promieniowania dopuszcza eutanazję wyłącznie po przeprowadzeniu stosowanego postępowania prawnego. W przypadku ciężkiej choroby popromiennej należy się zgłosić do ambulatorium Zielonej Gwiazdy.

Zerchi gwałtownie i prawie ukręcając gałkę, wyłączył odbiornik. Zerwał się z krzesła, podszedł do okna i patrzył w dół na dziedziniec, gdzie tłum uciekinierów kłębił się wokół kilku naprędce zbudowanych drewnianych stołów. Opactwo, zarówno stare, jak i nowe, było zatłoczone ludźmi w najrozmaitszym wieku i najrozmaitszych stanów, zamieszkującymi zniszczone tereny. Opat wprowadził czasowo pewne zmiany w klauzurowej części opactwa, żeby udostępnić uchodźcom dostęp właściwie do wszystkiego poza sypialniami mnichów. Usunięto znak przed bramą zewnętrzną, gdy trzeba było nakarmić kobiety i dzieci, ubrać, udzielić dachu nad głową. Patrzył, jak dwaj nowicjusze dźwigają parujący kocioł z prowizorycznej kuchni. Ustawili go na stole i zaczęli nalewać zupę.

Gość opata odchrząknął i zaczął kręcić się niespokojnie na krześle. Opat odwrócił się w jego stronę.

— Nazywają to właściwym sposobem — mruknął. — Właściwy sposób masowego i popieranego przez państwo samobójstwa. Z błogosławieństwem całego społeczeństwa.

— No cóż — rzekł gość — to z pewnością lepsze niż pozwolić im umierać powoli i w męczarniach.

— Doprawdy? Lepsze dla kogo? Dla tych, którzy sprzątają ulice? Lepiej, żeby żywe trupy szły do centralnej stacji dyspozycyjnej, póki są w stanie jeszcze chodzić? Bo nie ma publicznego widowiska? Mniej jest dookoła okropności? Mniej bałaganu? Parę milionów ciał leżących to tu, to tam mogłoby wywołać bunt przeciwko tym, którzy są za wszystko odpowiedzialni. To właśnie pan i pański rząd uważacie za lepsze, czy nie tak?

— Nic nie wiem o rządzie — powiedział gość z odrobiną tylko oschłości w głosie. — Przez „lepsze” rozumiem „bardziej miłosierne”. Nic mam zamiaru dyskutować z ojcem na temat teologii moralnej. Jeśli jednak ojciec uważa, że ma duszę, którą Bóg posłałby do piekła, kiedy by ojciec zdecydował się umrzeć bez bólu zamiast w męczarniach, proszę sobie tak myśleć. Ale wie ojciec doskonale, że jest w mniejszości. Nie zgadzam się z takim stanowiskiem, ale nie ma powodu, żeby się o to spierać.

— Proszę mi wybaczyć — rzekł opat Zerchi. — Wcale nie zamierzałem dyskutować z panem o teologii moralnej. O tym spektaklu masowej eutanazji mówiłem jedynie w terminach ludzkiej motywacji. Samo istnienie ustawy dotyczącej klęski promieniowania oraz podobnych praw u innych narodów stanowi najpełniejszy dowód, że rządy były w pełni świadome konsekwencji kolejnej wojny, ale zamiast dążyć do tego, by taka zbrodnia stała się niemożliwa, starały się z góry przewidzieć jej konsekwencje. Czy implikacje tego faktu są dla pana bez żadnego znaczenia, doktorze?

— Oczywiście nie, proszę ojca. Osobiście jestem pacyfistą. Ale żyjemy na takim świecie, a nie innym. A skoro nie mogą dojść do zgody co do sposobu zapobieżenia wojnie, to lepiej przeprowadzić pewne przygotowania pozwalające uporać się ze skutkami niż być nie przygotowanym.

— I tak, i nie. Tak, jeśli chodziłoby tu o przewidywanie, że ktoś inny popełni zbrodnię. Nie, jeśli przewiduje się, że popełni sieją samemu. A szczególnie nie, jeśli przygotowania do złagodzenia skutków też mają charakter zbrodniczy.

Gość wzruszył ramionami.

— Jak eutanazja? Przykro mi, proszę ojca, aleja uważam, że prawa ustalone przez społeczeństwo decydują, co jest zbrodnią, a co nią nie jest. Wiem, że się ojciec ze mną nie zgodzi. I mogą być prawa złe, źle pomyślane, to prawda. Ale sądzę, że w tym przypadku mamy dobre prawo. Gdybym uważał, że mam coś takiego jak dusza i że w niebie jest jakiś gniewny Bóg, być może potrafiłbym się z ojcem zgodzić.

Ojciec Zerchi uśmiechnął się blado.

— Pan nie ma duszy, doktorze. Pan jest duszą. Ma pan, i to tymczasowo, ciało.

Gość roześmiał się uprzejmie.

— Zamęt semantyczny.

— Tak. Ale kto z nas się pomylił? Czy ma pan co do tego jasność?

— Nie kłóćmy się, proszę ojca. Nie należę do Korpusu Miłosierdzia. Pracuję w Zespole Kontroli Napromieniowania. Nikogo nie zabijamy.

Opat Zerchi przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu. Gość był niskim, muskularnym mężczyzną o sympatycznej, okrągłej twarzy i łysiejącej głowie, opalonej i pokrytej piegami. Miał na sobie mundur z zielonej serży, na kolanach położył czapkę z odznaką Zielonej Gwiazdy.

Rzeczywiście, po się spierać? Ten człowiek jest lekarzem, a nie katem. Niektóre czyny ludzi z Zielonej Gwiazdy były godne najwyższego podziwu. Czasem nawet heroiczne. To, że w jakichś szczególnych okolicznościach dopuszczali się, zgodnie z przekonaniem Zerchiego, zła, to jeszcze nie powód, żeby na dobre czyny patrzeć jak na splugawione. Większość społeczeństwa była po ich stronie, a pracownicy Zielonej Gwiazdy działali w dobrej wierze. Lekarz usiłował być przyjazny. Jego prośba robiła wrażenie prostej do spełnienia. Ani przy tym niczego nie żądał, ani nie był urzędowy. A jednak opat wahał się, czy powinien powiedzieć „tak”.

— Czy ta praca, którą ma pan zamiar tu wykonać, zajmie dużo czasu?

Lekarz potrząsnął głową.

— Sądzę, że najwyżej dwa dni. Mamy dwa zestawy przenośne. Możemy sprowadzić je na dziedziniec, sczepić dwie ciężarówki i natychmiast przystąpić do pracy. Najpierw zajmiemy się przypadkami oczywistego napromieniowania i rannymi. Chodzi wyłącznie o przypadki najpilniejsze. Nasze zadanie to prowadzenie testów klinicznych. Chorzy będą leczeni w obozie tymczasowym.

— A najbardziej chorzy dostaną coś jeszcze w obozie miłosierdzia?

Lekarz zmarszczył brwi.

— Tylko jeśli sami zechcą. Nikt nie każe im tam iść.

— Ale wypisuje pan zezwolenie i wypuszcza ich.

— Owszem, wydałem kilka czerwonych kart. Być może znowu będę musiał. Tutaj… — Pogrzebał w kieszeni marynarki i wydobył czerwony kartonik przypominający kartkę z adresem na bagaż, zaopatrzony w pętelkę z drutu, by można było zaczepić go w dziurce od guzika albo przytwierdzić do szlufki paska. Rzucił kartonik na biurko. — Czysty formularz „Daw. Kryt.” Oto on. proszę przeczytać. Człowiek dowiaduje się z niego, że jest chory, bardzo chory. A tu… tu jest bilet zielony. Mówi, że wszystko w porządku i nie ma się czym martwić. Proszę przeczytać uważnie czerwony! „Szacunkowa dawka w jednostkach promieniowania”. „Analiza krwi”. „Analiza moczu”. Po jednej stronie nie różni się niczym od zielonej. Po drugiej stronie zielona jest czysta, ale proszę spojrzeć na odwrotną stronę czerwonej. Drobny druk to cytat z Prawa Międzynarodowego 10-WR-3E. Musi tu być. Wymaga tego ustawa. Należy mu to przeczytać. Musi wiedzieć, jakie ma prawa. Sam musi zdecydować, co z tym zrobi. Jeśli woli ojciec, byśmy zaparkowali nasze ruchome zestawy przy autostradzie, możemy…

— Po prostu pan mu to czyta? Nic więcej?

Lekarz przerwał.

— Jeśli nie rozumie, należą mu się wyjaśnienia — znowu przerwał, coraz bardziej zirytowany. — O Boże, co można powiedzieć człowiekowi, któremu się mówi, że jego przypadek jest beznadziejny? Przeczytać kilka paragrafów prawa, wskazać drzwi i zawołać: „Następny proszę?” „Masz umrzeć, więc wszystkiego najlepszego?” Oczywiście nie czyta mu się ani tego, ani niczego innego, jeśli ma się w sobie odrobinę ludzkich uczuć!

— Rozumiem. Ale chciałbym dowiedzieć się czegoś jeszcze. Czy pan jako lekarz doradza w beznadziejnych przypadkach, żeby udać się do obozu miłosierdzia?

— Ja… — Lekarz przerwał i przymknął oczy. Oparł czoło na dłoni. Jego ciało przebiegł lekki dreszcz. — Oczywiście tak — oznajmił w końcu. — Gdyby ojciec widział to, co ja widziałem, postępowałby tak samo. Oczywiście tak.

— Nie będzie pan tego robił tutaj.

— W takim razie… — Lekarz stłumił wybuch gniewu. Wstał i już miał założyć czapkę, ale zastygł w bezruchu. Rzucił czapkę na krzesło i podszedł do okna. Popatrzył posępnie w dół na dziedziniec, a następnie dalej, na autostradę. Wskazał coś palcem. — Przy szosie jest park. Możemy się tam rozbić. Ale to trzy kilometry. Większość z nich będzie musiała przyjść o własnych siłach. — Spojrzał na opata Zerchiego, a potem z roztargnieniem znowu skierował spojrzenie na dziedziniec. — Proszę spojrzeć na nich. Są chorzy, poranieni, połamani, przerażeni. Także dzieci. Zmęczone, okulawione i wynędzniałe. Czy pozwoli im ojciec, by pędzono ich stadem po autostradzie, a potem by siedziały w kurzu, słońcu i…

— Nie chcę, żeby odbywano się to w ten sposób — odparł opat. — Proszę tylko pomyśleć, przed chwilą powiedział mi pan, w jaki sposób wydane przez człowieka prawo dało panu upoważnienie do czytania i wyjaśniania wszystkiego w przypadkach krytycznych dawek napromieniowania. Nie sprzeciwiłem się temu. Oddać cesarzowi dokładnie tyle, ponieważ tego wymaga od pana prawo. Czyż nie jest pan w stanie pojąć, że ja podlegam innemu prawu i że to inne prawo nie pozwala mi umożliwiać panu ani komukolwiek innemu doradzania na terenie posiadłości, którą zarządzam, czegoś, co Kościół nazywa złem.

— Och, doskonale rozumiem, w czym rzecz.

— Świetnie. Wystarczy jedna pańska obietnica i będzie pan mógł korzystać z dziedzińca.

— Jaka obietnica?

— Po prostu, że nikomu nie doradzi pan, by poszedł do obozu miłosierdzia. Proszę ograniczyć się do postawienia diagnozy. Jeśli natrafi pan na beznadziejny przypadek napromieniowania, proszę powiedzieć to, do czego zmusza pana prawo. Niech pan pociesza jak umie, ale niech nie mówi człowiekowi, żeby odebrał sobie życie.

Lekarz zawahał się.

— Myślę, że byłoby rzeczą właściwą, gdybym złożył taką obietnicę co do pacjentów tego samego co ojciec wyznania. Opat Zerchi spuścił wzrok.

— Przykro mi — powiedział w końcu — ale to za mało.

— Dlaczego? Inni nie są związani z zasadami wyznawanymi przez ojca. Jeśli ktoś jest innego wyznania, dlaczego nie pozwala mu ojciec… — Zachłysnął się gniewem.

— Czy chce pan wyjaśnienia?

— Tak.

— Kiedy człowiek nie wie o tym, że coś jest złe, i działa w niewiedzy, nie popełnia grzechu, jeśli tylko przyrodzony rozum nie może mu podpowiedzieć, że nie postępuje właściwie. Ale chociaż ignorancja może człowieka usprawiedliwić, nie usprawiedliwia samego czynu, który jest zły w sobie. Gdybym pozwolił na czyn po prostu dlatego, że człowiek jest nieświadomy jego zła, popełniłbym grzech, gdyż ja przecież wiem, że jest to złe. To naprawdę jest aż boleśnie proste.

— Proszę posłuchać. Siedzę tutaj i patrzę na ojca. Niektórzy krzyczą przeraźliwie. Inni płaczą. Jeszcze inni po prostu siedzą. Wszyscy mówią: „Doktorze, co mam zrobić?” Jak mam im odpowiadać? Nie mówić nic? Mówić: „Możesz umrzeć i to wszystko?” Co by powiedział ojciec?

— Modliłbym się.

— Tak, istotnie, ojciec by się modlił. Ale ból to jedyne zło, jakie znam. I jedyne, z którym mogę walczyć.

— Niech więc Bóg panu pomoże.

— Bardziej pomagają mi antybiotyki.

Opat Zerchi szukał w myślach jakiejś uszczypliwej odpowiedzi i znalazł ją, ale szybko przełknął. Sięgnął po czysty arkusz papieru i pióro i pchnął oba przedmioty na drugą stronę biurka.

— Proszę po prostu napisać: „Na terenie tego opactwa nie będę doradzał eutanazji żadnemu pacjentowi”. I podpis. Potem może pan korzystać z dziedzińca.

— A jeśli nie podpiszę?

— Przypuszczam, że wtedy będą musieli wlec się trzy kilometry wzdłuż szosy.

— Ze wszystkich wyzbytych litości…

— Przeciwnie. Zaproponowałem panu sposobność wykonywania swojej pracy zgodnie z prawem, które pan uznaje, i nie wykraczając poza prawo, które ja uznaję. To, czy będą musieli iść szosą czy nie, jest w pańskich rękach.

Lekarz patrzył na czystą kartkę.

— Czy w zapisaniu tego kryje się jakaś magia?

— Tak wolę.

Pochylił się w milczeniu nad biurkiem i zaczął pisać. Spojrzał na to, co napisał, potem podpisał się zamaszyście i wyprostował plecy.

— W porządku. Oto obietnica. Czy myśli ojciec, że jest warta choć trochę więcej niż moje słowo?

— Nie. W gruncie rzeczy nie. — Opat złożył kartkę i schował ją w habicie. — Ale jest tu, u mnie w kieszeni, a pan wie, że jest u mnie w kieszeni i mogę na nią od czasu do czasu zerknąć. To wszystko. Proszę mi powiedzieć przy okazji, doktorze Cors, czy dotrzymuje pan obietnic?

Lekarz przyglądał mu się przez chwilę.

— Tej dotrzymam — mruknął, odwrócił się na pięcie i wyszedł.

— Bracie Pat! — zawołał słabym głosem opat Zerchi. — Bracie Pat, jesteś tam?

Sekretarz stanął na progu.

— Słucham, wielebny ojcze?

— Słyszałeś?

— Częściowo. Drzwi były otwarte i nie mogłem nie słyszeć. Nie włączył ojciec tłumika…

— Czy słyszałeś, co powiedział? „Ból jest jedynym złem, o jakim wiem”. Czy słyszałeś to?

Mniszek zrobił uroczystą minę i skinął głową.

— I że tylko społeczeństwo określa, czy dany czyn jest zły, czy też nie? To też?

— Tak.

— Boże kochany, jak to się stało, że po tylu wiekach te dwie herezje powróciły między ludzi? Piekło odebrało człowiekowi wyobraźnię. „Wąż mnie zwiódł i jadłam”. Bracie Pat, lepiej się stąd wynieść, bo zaraz wyjdę z siebie.

Domne, ja…

— Czego tu sterczysz? Co to jest? List? No dobrze, daj mi go.

Mnich podał list i wyszedł. Zerchi nie otworzył go i raz jeszcze zerknął na podpisaną przez lekarza obietnicę. Być może nie ma najmniejszej wartości. Ale ten człowiek był szczery. I oddany swojej pracy. Musi być oddany przy pensji, jaką płaci Zielona Gwiazda. Wyglądał na niedospanego i przepracowanego. Prawdopodobnie od czasu uderzenia, które zabiło miasto, żył benzydryną i pączkami. Wszędzie widział nieszczęście, którego nienawidził, i dlatego szczerze pragnął coś robić. Szczerze — i na tym właśnie polega całe piekło. Kiedy się patrzy z daleka, przeciwnicy robią wrażenie sług szatana, ale kiedy się im bliżej przyjrzeć, widać, że szczerość ich postępowania dorównuje naszej szczerości. Być może właśnie szatan jest najszczerszy ze wszystkich.

Otworzył list i przeczytał. Dowiedział się z niego, że brat Joszua wraz z pozostałymi wyruszył z Nowego Rzymu do jakiegoś nie wymienionego w liście miejsca na Zachodzie. Wyczytał też z listu ostrzeżenie, że informacja o Quo peregrinatur przeciekła do SOK, a SOK przysłał do Watykanu funkcjonariuszy śledczych, którzy mieli zadanie zasięgnąć języka w związku z pogłoskami o nielegalnym starcie statku kosmicznego… Najwidoczniej statek jeszcze nie wystartował.

Stosunkowo szybko dowiedzą się o Quo peregrinatur, ale z pomocą Boga będzie już za późno. Co wtedy? — zaczął się zastanawiać.

Sytuacja prawna jest zagmatwana. Prawo zakazywało startu rakiety bez zezwolenia specjalnej komisji. Zerchi był pewien, iż SOK i komisja uznają, że Kościół pogwałcił prawo. Ale konkordat, zawarty między państwem a Kościołem już półtora wieku temu, wyraźnie wyłączał Kościół spod obowiązku uzyskiwania licencji i gwarantował prawo wysyłania misji do „wszelkich kosmicznych instalacji i/lub stacji planetarnych, jeśli tylko nie zostały wskazane przez rzeczoną Komisję jako niebezpieczne pod względem ekologicznym albo zamknięte dla przedsięwzięć wychodzących poza ich przeznaczenie”. Wszelkie instalacje w systemie słonecznym były w czasach zawierania konkordatu „niebezpieczne pod względem ekologicznym” i „zamknięte”, ale ten sam konkordat w dalszej części przyznawał Kościołowi prawo do „własnych statków kosmicznych i wysyłania bez ograniczeń wypraw do otwartych instalacji i stacji”. Konkordat jest już bardzo stary. Podpisywano go w czasach, kiedy napęd Berkstruna do statków gwiezdnych był tylko marzeniem w dalekosiężnej wyobraźni tych, którzy myśleli, że podróże gwiezdne otworzą wszechświat dla nieograniczonej niczym ekspansji gatunku ludzkiego.

Wszystko potoczyło się jednak inaczej. Kiedy pierwszy statek międzygwiezdny pojawił się na stołach kreślarskich, stało się rzeczą oczywistą, że żadna instytucja poza państwem nie ma możliwości ani funduszy, żeby je budować, że nie można się spodziewać żadnego zysku z osadzenia kolonii na planetach poza układem słonecznym w celu „międzygwiezdnej wymiany handlowej”. Mimo to władcy Azji wysłali pierwszy statek z kolonistami. Wtedy na Zachodzie rozległ się okrzyk: „Czy pozwolimy niższej rasie zawładnąć gwiazdami?” Nastąpiło krótkotrwałe szaleństwo wypraw kosmicznych: na wyścigi zaczęto całe kolonie czarnych, czerwonych, białych i żółtych wypychać w stronę Centaura w imię rasizmu. Potem genetycy wbrew sobie samym udowodnili, że jeśli przy tych szczupłych grupach rasowych ich potomkowie nic zaczną krzyżować się z członkami innych grup, na skolonizowanej planecie wystąpi deterioracja genetyczna; tak więc rasiści doprowadzili do tego, że krzyżowanie stało się konieczne dla przetrwania.

Kościół interesował się kosmosem tylko w tej mierze, w jakiej interesował się tymi kolonistami, którzy byli synami Kościoła, odciętymi od trzódki przez międzygwiezdne odległości. Mimo to nie wykorzystywał prawa ujętego w konkordacie, a pozwalającego na wysyłanie misji. Istniały pewne sprzeczności między konkordatem a prawem państwowym, które nadawało szerokie uprawnienia komisji, sprzeczności wynikające choćby z tego, że to ostatnie prawo mogło przynajmniej teoretycznie ograniczać wysyłanie misji. Sprzeczność ta nigdy nie została usunięta na drodze prawnej, nigdy bowiem nie doszło do powstania sytuacji spornej. Jeśli jednak w tej chwili SOK przyłapie grupę Joszui w momencie startu bez zezwolenia komisji, powstanie sytuacja konfliktowa. Zerchi modlił się o to, żeby grupa mogła wyruszyć bez poddawania się sądowym testom, które mogły zająć całe tygodnie lub nawet miesiące. Oczywiście potem wybuchnie skandal. Wielu wystąpi z oskarżeniem, że Kościół nie tylko naruszył przepisy komisji, ale także zasadę miłosierdzia, wysyłając dygnitarzy kościelnych oraz zwykłych mnichów, chociaż mógłby wykorzystać statek dla wysłania biednych, spragnionych ziemi kolonistów. Ciągle powracał spór między Martą a Marią.

Opat Zerchi uświadomił sobie nagle, że jego sposób myślenia zmienił się w ciągu wczorajszego dnia, może dwóch dni. Jeszcze kilka dni temu wszyscy czekali na to, że niebo rozpadnie się na kawałki. Ale minęło dziewięć dni, odkąd Lucyfer zawładnął kosmosem i wypalił miasto z powierzchni ziemi. Pomimo wszystkich poległych, okaleczonych i umierających przez dziewięć dni panowała jednak cisza. Skoro gniew Boży był tak długo wstrzymywany, być może uda się uniknąć najgorszego. Przyłapywał się na tym, że myślał o rzeczach, jakie mogą zdarzyć się za tydzień albo za miesiąc, jakby po tym wszystkim mogło naprawdę być jakieś „za tydzień” albo „za miesiąc”. A dlaczego by nie? Badając swoje sumienie, doszedł do wniosku, że nie wyzbył się jeszcze do końca cnoty nadziei.


Tego dnia wrócił z wędrówki po mieście mnich, który doniósł, że trzy kilometry w dół autostrady urządzony został obóz dla uchodźców.

— Zdaje się, że kieruje nim Zielona Gwiazda, domne — dodał.

— Bardzo dobrze! — oświadczył opat. — Tutaj już nie ma gdzie wetknąć szpilki i musiałem odesłać trzy ciężarówki ludzi.

Uchodźcy stłoczeni na dziedzińcu byli hałaśliwi i ten zgiełk szarpał przemęczone nerwy. Odwieczna cisza starego opactwa została zakłócona przez dziwne dźwięki: gwałtowne wybuchy śmiechu mężczyzn opowiadających sobie dowcipy, płacz dzieci, brzęk garnków i rondli, histeryczne łkania, okrzyki personelu medycznego Zielonej Gwiazdy: „Hej, Raff, przynieś rurkę do lewatywy”. Wielokrotnie opat musiał stłumić pragnienie, by podejść do okna i zażądać ciszy.

Znosił to, dopóki mógł, a potem chwycił lornetkę, starą książkę i różaniec i wspiął się na jedną z dawnych wież strażniczych, których grube kamienie tłumiły większość dźwięków z dziedzińca. Książką był cienki tomik wierszy, w istocie anonimowych, aczkolwiek legenda przypisywała je mitycznemu świętemu, którego „kanonizacja” dokonana została jedynie w baśniach i folklorze równin, nie zaś przez akt Stolicy Apostolskiej. Nikt bowiem nie znał dowodu na to, że święty Poeta z cudownym okiem istniał naprawdę. Bajka powstała zapewne z opowieści o tym, jak to jeden z wczesnych Hanneganów dostał szklane oko od wybitnego fizyka teoretyka, który był jego protegowanym — Zerchi nie potrafił sobie przypomnieć, czy tym uczonym był Esser Shon czy też Pfardentrott — i który powiedział księciu, że należało do jakiegoś poety zmarłego za wiarę. Nie określił dokładnie, za jaką mianowicie wiarę umarł Poeta — za wiarę Piotrową czy też za wiarę teksarkańskich schizmatyków — ale najwidoczniej Hannegan docenił oko, gdyż osadził je na uchwycie w kształcie małej złotej ręki, którą wkładali po dziś dzień przy pewnych uroczystościach państwowych książęta z dynastii Harqannegan. Było nazywane rozmaicie. Orbis Judicans Conscientias[99] albo Oculus Poetae Judicis[100], a resztki teksarkańskich schizmatyków nadal czciły je jako relikwię. Kilka lat temu ktoś wysunął dosyć niemądrą hipotezę, że święty Poeta był tą samą osobą, co „rymotwórca błazen” wspomniany raz w Dziennikach wielebnego opata Hieronima, ale jedynym wiarygodnym dowodem jest fakt, iż Pfardentrott — czy też Esser Shon? — odwiedził opactwo w czasach, kiedy władał nim wielebny opat Hieronim, a więc mniej więcej w tym okresie, z którego pochodził wpis w Dzienniku dotyczący „rymotwórcy błazna”, oraz fakt, iż podarowanie Hanneganowi oka nastąpiło w tym samym czasie, po wizycie w opactwie. Zerchi podejrzewał, że cienki tomik wierszy został napisany przez któregoś ze świeckich uczonych, którzy mniej więcej w tamtych czasach odwiedzali opactwo, żeby studiować memorabilia, i że jednego z nich można zapewne utożsamiać z rymotwórcą błaznem i być może ze świętym Poetą z folkloru i bajki. Anonimowe wiersze były nieco za śmiałe, by mógł je napisać jakiś mnich.

Książka stanowiła satyryczny wierszowany dialog między dwoma agnostykami, którzy, posługując się wyłącznie przyrodzonym rozumem, próbowali udowodnić, że posługując się wyłącznie przyrodzonym rozumem, nie można udowodnić istnienia Boga. Udało się im jedynie udowodnić, że matematyczna granica nieskończonego ciągu „powątpiewali w pewność, z jaką rzecz wątpliwa uznawana jest za niepoznawalną, skoro owa «rzecz wątpliwa» pozostaje stwierdzeniem poprzedzającym wobec «niepoznawalności» rzeczy wątpliwej”, otóż że granica tego procesu w nieskończoności może być jedynie równoważna ze stwierdzeniem absolutnej pewności, aczkolwiek wyrażonej jako nieskończony ciąg negacji pewności. Tekst nosił piętno teologicznego rachunku świętego Lisie, a również jako poetycki dialog między jednym agnostykiem, określonym wyłącznie jako Poeta, a drugim, określonym wyłącznie jako Thon, sugerował epistemologiczny dowód na istnienie Boga. Ale rymotwórcą był satyrykiem; ani poeta, ani mistrz nie zaniechali swoich agnostycznych założeń, kiedy uzyskali wniosek wyrażający absolutną pewność; zamiast tego kończyli stwierdzeniem: Non cogitamus, ergo nihil sumus[101].

Opat Zerchi szybko znużył się dociekaniem, czy książka jest bardziej intelektualnym szyderstwem, czy też tylko epigramatycznym błazeństwem. Widział z wieży autostradę i miasto aż po wznoszącą się po drugiej jego stronie płaską górę. Nastawił lornetkę na płaskowyż i przez jakiś czas przyglądał się instalacji radarowej, ale wyglądało na to, że nie dzieje się tam nic nadzwyczajnego. Zniżył trochę szkła, żeby popatrzeć na nowy obóz Zielonej Gwiazdy, zorganizowany w parku przy drodze. Obszar parku ogrodzono sznurami. Rozbito namioty. Służby publiczne pracowały przy doprowadzeniu gazu i elektryczności. Kilku mężczyzn zajętych było ustawianiem nad wejściem znaku, ale trzymali go krawędzią do opactwa, tak że opat nie był w stanie przeczytać jego treści. Ta gorączkowa krzątanina przypomniała mu w jakiś sposób karnawał nomadów przybywających do miasta. Zobaczył jakieś olbrzymie czerwone urządzenie. Wyglądało, jakby składało się z paleniska i czegoś przypominającego kocioł, ale nie potrafił w pierwszej chwili odgadnąć przeznaczenia całości. Ludzie w uniformach Zielonej Gwiazdy ustawiali coś jakby małą karuzelę. Na poboczu zaparkowano co najmniej tuzin ciężarówek. Niektóre były załadowane jakimiś gratami, inne namiotami i składanymi domkami. Jedna przywiozła chyba ogniotrwałe cegły, a druga jakąś ceramikę i słomę.

Ceramika?

Bacznie przyjrzał się ładunkowi ostatniej ciężarówki. Zmarszczył lekko czoło. Był to transport urn czy waz, wszystko jedno, opakowanych w celu zabezpieczenia słomą. Gdzieś już to widział, ale nie potrafił sobie przypomnieć gdzie.

Inna z ciężarówek przywiozła jedynie wielki „kamienny” posąg — najprawdopodobniej wykonany ze wzmocnionego plastiku — i kwadratową płytę, na której posąg miał być najwidoczniej ustawiony. Posąg spoczywał na plecach, podtrzymywany przez rusztowanie z drewna i materiały zabezpieczające. Dostrzegł tylko nogę i jedną wyciągniętą rękę, która wystawała z otulającej go słomy. Posąg był dłuższy niż skrzynia ciężarówki i bose stopy wystawały poza klapę. Ktoś uczepił do wielkiego palca u nogi czerwoną szmatkę. Zerchi był zaintrygowany. Po co marnować ciężarówkę na przywożenie posągu tam, gdzie potrzebowano zapewne kolejnego transportu prowiantu?

Przyglądał się mężczyznom, którzy stawiali tablicę. Wreszcie jeden z nich opuścił swoją krawędź płyty i wlazł na drabinę, żeby poprawić umieszczone wysoko uchwyty. Jedna krawędź spoczęła teraz na ziemi i dzięki temu Zerchi, wyciągając szyję, zdołał przeczytać jej treść:


18 OBÓZ MIŁOSIERDZIA
ZIELONA GWIAZDA
LIKWIDACJA SKUTKÓW KATASTROFY

Czym prędzej skierował z powrotem wzrok na ciężarówki. Ceramika! Spłynęło na niego olśnienie. Kiedyś przejeżdżał obok krematorium i widział, jak mężczyźni wyładowują takie same urny z ciężarówki opatrzonej znakami tego samego przedsiębiorstwa. Omiótł lornetką cały obszar, rozglądając się za ciężarówką z ładunkiem ogniotrwałych cegieł. Ciężarówka odjechała ze swojego miejsca. Po chwili dostrzegł, że zaparkowano ją w obrębie obozu. Cegły wyładowywano obok wielkiego czerwonego urządzenia. Raz jeszcze przyjrzał mu się uważnie. To, co za pierwszym rzutem oka wyglądało na kocioł, teraz wskazywało raczej na komorę pieca. Evenit diabolus![102] — mruknął opat i ruszył w stronę schodów.

Znalazł doktora Corsa w ambulatorium rozstawionym na dziedzińcu. Lekarz przymocowywał zielony kartonik do klapy marynarki jakiegoś starca i mówił mu jednocześnie, że powinien udać się na razie do obozu wypoczynkowego, oddać się pod opiekę pielęgniarek, ale wszystko będzie w porządku, jeśli o siebie zadba.

Zerchi stał z założonymi ramionami, przygryzając wargi i przyglądając się chłodnym spojrzeniem lekarzowi. Kiedy starzec odszedł, Cors powoli podniósł głowę.

— Słucham. — Jego spojrzenie zarejestrowało lornetkę i raz jeszcze przyjrzał się twarzy Zerchiego. — Och — mruknął. — No więc ja nie mam nic, ale to nic wspólnego z tą działką.

Opat przyglądał mu się przez kilka sekund, potem odwrócił się i odszedł. Udał się do swojego gabinetu i polecił bratu Patrykowi połączyć się z wyższym funkcjonariuszem Zielonej Gwiazdy.

— Chcę, żeby usunięto obóz z okolicy opactwa…

— Przykro mi, ale muszę z całą stanowczością odmówić.

— Bracie Pat, połącz się z warsztatami i przyślij tu brata Luftera.

— Nie ma go tam, domne.

— Niechaj więc przyślą mi cieślę i malarza. Wszystko jedno kogo.

Po kilku minutach zjawili się dwaj mnisi.

— Proszę natychmiast przygotować pięć lekkich plansz — polecił. — Chcę, żeby miały dobre, długie drążki. Muszą być na tyle wysokie, by były czytelne z odległości kilkudziesięciu metrów, ale na tyle lekkie, żeby bez szczególnego zmęczenia dało się trzymać je w górze przez kilka godzin. Czy możecie to wykonać?

— Oczywiście, panie mój. Co ma być na nich napisane? Opat Zerchi zapisał im.

— Mają być duże i wyraźne — oświadczył. — Niech rzucają się w oczy. To wszystko.

Kiedy poszli, znowu wezwał brata Patryka.

— Bracie Pat, sprowadź mi tutaj pięciu dobrych, młodych, zdrowych nowicjuszy, najlepiej cierpiących na kompleks męczeństwa. Powiedz im, że mogą mieć to, co święty Stefan.

Ja zaś nawet coś gorszego — pomyślał — kiedy Nowy Rzym dowie się wszystkiego.

28

Odśpiewali kompletę, ale opat pozostał w kościele i klęczał samotnie w wieczornym półmroku.

Domine, mundorum omnium Factor, parsurus esto impńmis eisfiliis cwiantibus ad sideria caeli, ąuorum victus dificilior[103]

Modlił się za zespół brata Joszui, za ludzi, którzy wyjechali, by wsiąść do statku kosmicznego i ruszyć ku niebu i ku większej niepewności niż ta, jakiej człowiek musi stawić czoło na Ziemi. Będą potrzebowali mnóstwa modlitw, nikt bardziej niż wędrowiec nie jest podatny na choroby, które gnębią ducha, poddając próbie wiarę i podważając przekonanie, nękając umysł zwątpieniem. Tu, na Ziemi, sumienie ma swoich nadzorców i ciemięży-cieli, ale poza Ziemią sumienie jest samotne, rozdarte między Pana a Jego przeciwnika. Oby okazali się twardzi — modlił się — oby trzymali się drogi wyznaczonej przez zakon.

Doktor Cors znalazł go o północy w kościele i wywołał po cichu na zewnątrz. Był wymizerowany i zbity z tropu.

— Przed chwilą złamałem obietnicę! — oznajmił wyzywającym tonem.

Opat milczał.

— I jest pan z tego dumny? — spytał wreszcie.

— Nie bardzo.

Poszli w stronę ambulatorium i przystanęli w blasku niebieskawego światła, które sączyło się od wejścia. Kitel Corsa był przesiąknięty potem i lekarz ocierał czoło rękawem. Zerchi przyglądał mu się z litością, jaką człowiek może mieć dla kogoś, kto się zagubił.

— Oczywiście natychmiast się wyniesiemy — oznajmił Cors.

— Pomyślałem, że lepiej powiedzieć o tym ojcu. — Odwrócił się i wszedł do ambulatorium.

— Proszę poczekać — powiedział ksiądz. — Proszę powiedzieć wszystko.

— Czyżby? — powrócił ton wyzwania. — Po co? Czy ojciec chce narazić się na ogień piekielny? Jest wystarczająco chora, podobnie jak dziecko. Nie powiem.

— Już pan powiedział. Wiem, kogo miał pan na myśli. Przypuszczam, że chodzi także o dziecko? Cors zawahał się.

— Choroba popromienna. Oparzenia. Matka ma złamane biodro. Ojciec nie żyje. Radioaktywne są nawet plomby w jej zębach. Dziecko prawie świeci w ciemności. Zaczęło wymiotować zaraz po przejściu fali uderzeniowej. Mdłości, anemia, popękane pęcherzyki płucne. Nie widzi na jedno oko. Bez przerwy krzyczy z powodu oparzeń. Trudno pojąc, jak zdołali przeżyć falę uderzeniową. Nic nie mogę dla nich zrobić poza wskazaniem zespołu Eukrem.

— Widziałem ich.

— Więc wie ojciec, dlaczego złamałem obietnicę. Człowieku, ja po tym wszystkim będą musiał ze sobą żyć! Nie chcę żyć jako oprawca kobiety i jej dziecka.

— Czy łatwiej będzie żyć jako ich morderca?

— Do ojca nie przemawiają żadne argumenty rozumowe.

— Co jej pan powiedział?

— „Jeśli kocha pani swoje dziecko, niech pani oszczędzi mu męki umierania. Proszę iść i zasnąć najszybciej jak to możliwe”. To wszystko. Zaraz się wyniesiemy. Skończyliśmy z przypadkami napromieniowania i z najgorszymi spośród pozostałych. Reszta może bez szkody dla siebie przejść te trzy kilometry. Nie ma już przypadków przyjęcia krytycznej dawki promieniowania.

Zerchi odszedł, a potem przystanął i zawołał chrapliwie:

— Niech pan skończy! Niech pan skończy i wynosi się. Jeśli raz jeszcze pana zobaczę, nie wiem, co zrobię.

Cors splunął.

— Nie bardziej zależy mi na pozostaniu tutaj niż ojcu na tym, żebym się stąd wyniósł. Wyniesiemy się zaraz, dziękuję.


Znalazł kobietę leżącą na łóżku, razem z dzieckiem, w korytarzu zatłoczonego domu gościnnego. Przykryli się kocem i oboje płakali. Cały budynek cuchnął śmiercią i antyseptykarni. Podniosła spojrzenie na niewyraźnie rysującą się pod światło sylwetkę.

— Ojcze? — W jej głosie był strach.

— Tak.

— Jesteśmy skazani. Widzisz? Widzisz, co mi dali?

Nic nie widział, ale słyszał, jak jej palce obracają kartonik.

Czerwony bilet. Nie potrafił dobyć z siebie głosu, żeby coś jej powiedzieć. Sięgnął do kieszeni i wyjął różaniec. Usłyszała grzechot ziarenek i wyciągnęła w tę stronę rękę.

— Czy wiesz, co to jest?

— Oczywiście, ojcze.

— Więc zatrzymaj go. I używaj.

— Dziękuję.

— Noś go i módl się.

— Wiem, co mam zrobić.

— Nie stań się wspólniczką w zbrodni. Na miłość Boga, moje dziecko, nie…

— Lekarz powiedział… Przerwała. Czekała, ale milczała.

— Nie stań się wspólniczką.

Nadal milczała. Pobłogosławił oboje i odszedł jak najszybciej. Kobieta dotykała różańca palcami, które nieraz musiały przesuwać jego ziarenka; nie miał jej do powiedzenia nic, czego by już nie wiedziała.


„Właśnie zakończyła się konferencja ministrów spraw zagranicznych na wyspie Guam. Nie ogłoszono jak dotąd żadnego wspólnego komunikatu. Ministrowie wracają do swoich stolic. Waga tej konferencji i napięcie, z jakim cały świat czeka na jej rezultaty, każe komentatorowi sądzić, że jeszcze się nie zakończyła, ale została jedynie odłożona, żeby ministrowie mieli kilka dni na konsultacje ze swoimi rządami. Wcześniejsze doniesienia, które mówiły, że konferencja została zerwana w atmosferze wzajemnych oskarżeń, zostały zdementowane przez ministrów. Premier Rekol miał dla prasy tylko następujące oświadczenie: «Wracam, żeby skonsultować się z Radą Regencyjną. Ale pogoda była tu przyjemna. Być może wrócę tu jeszcze na ryby».

W dniu dzisiejszym dobiega końca dziesięciodniowa zwłoka, ale uważa się powszechnie, że układ w sprawie przerwania ognia będzie nadal przestrzegany. Alternatywą jest wzajemne unicestwienie. Zniszczeniu uległy dwa miasta, ale trzeba pamiętać, że żadna ze stron nie odpowiedziała uderzeniem na wielką skalę. Władcy Azji przyznają, że było to działanie zgodne z hasłem «oko za oko». Nasz rząd kładzie nacisk na fakt, że wybuch w Itu Wan nie był spowodowany przez atlantycką rakietę. Ale poza tym w obu stolicach zachowuje się tajemnicze i świadczące o niezdecydowaniu milczenie. Było trochę wymachiwania zakrwawionymi koszulami, było trochę krzyków domagających się odwetu. Rodzaj ślepej furii, ponieważ dokonano morderstwa, ponieważ zapanował powszechny obłęd, ale żadna ze stron nie chce totalnej wojny. Systemy obronne są w gotowości bojowej. Sztab generalny wydał oświadczenie, prawie wezwanie, obwieszczające, że nie posuniemy się do ostateczności, jeśli i Azja o tym zapewni. Ale oświadczenie mówi dalej: «Jeżeli użyją promieniowania, będziemy musieli odpowiedzieć tym samym, i to z taką siłą, że żadna istota nie będzie mogła żyć w Azji przez następne tysiąc lat».

Co najdziwniejsze, ostatnia optymistyczna wiadomość przyszła nie z Guam, ale z Watykanu w Nowym Rzymie. Kiedy dobiegła końca konferencja na Guam, doniesiono, że papież Grzegorz przestał się modlić o pokój na świecie. W bazylice odśpiewano dwie specjalne msze: Exsurge quare obdormis, mszę przeciwko pogaństwu, oraz Reminiscere, mszę na czas wojny; następnie — powiada sprawozdanie — Ojciec Święty udał się w góry, żeby medytować i modlić się o sprawiedliwość.

A teraz kilka słów z…”

— Wyłącz — warknął Zerchi.

Młody ksiądz wyłączył odbiornik i patrzył otwartymi szeroko oczyma na opata.

— Nie chce mi się wierzyć!

— W co? W to o papieżu? Mnie też. Ale słyszałem o tym już przedtem i Nowy Rzym miał dosyć czasu, żeby zaprzeczyć. Nie pisnęli ani słowa.

— Co to znaczy?

— Czyż to nie oczywiste? Służba dyplomatyczna Watykanu przystąpiła do dzieła. Najwyraźniej przyszedł raport o konferencji na Guarn. Najwyraźniej ten raport przeraził Ojca Świętego.

— Cóż za ostrzeżenie! Cóż za gest!

— To więcej niż gest, ojcze. Jego Świątobliwość nie dla osiągnięcia dramatycznego efektu odprawia mszę na czas wojny. Poza tym większość ludzi uważać będzie, że papież ma na myśli „pogaństwo” z drugiej strony oceanu, sprawiedliwość zaś dla naszej strony. Rzecz w tym, że jeśli w Nowym Rzymie wiedzą więcej, to i tak mają identyczne zapatrywania. — Ukrył twarz w dłoniach i przesunął nimi w górę i w dół. — Sen. Czym jest sen, ojcze Leny? Czy pamiętasz? Od dziesięciu dni nie widziałem ludzkiej twarzy, która nie miałaby czarnych podkówek pod oczyma. Ledwie mogłem się zdrzemnąć ostatniej nocy, gdyż w domu gościnnym ktoś przez cały czas krzyczał.

— To prawda. Lucyfer nie kołysze nikogo do snu.

— Na co ojciec tak wygląda przez okno? — spytał ostro Zerchi. — To co innego. Wszyscy patrzą w niebo, wypatrują, oczekują. Jeśli to nadejdzie, nie zdąży się nic zobaczyć, zanim nastąpi błysk, a wtedy lepiej nie patrzyć. Proszę przestać. To niezdrowe.

Ojciec Lehy odwrócił się od okna.

— Tak, wielebny ojcze. Ale ja nie tego wypatrywałem. Patrzyłem na sępy.

— Sępy?

— Przez cały dzień było ich mnóstwo. Dziesiątki sępów… po prostu krążących wysoko.

— Gdzie?

— Nad obozem Zielonej Gwiazdy przy autostradzie.

— Nie jest to więc żaden omen. Po prostu zdrowy apetyt drapieżników. Pójdę zaczerpnąć świeżego powietrza.

Na dziedzińcu spotkał panią Grales. Niosła kosz z pomidorami, który postawiła na ziemi, kiedy zobaczyła, że zbliża się opat.

— Przyniosłam coś księdzu, ojcze Zerchi — oznajmiła. — Widziałam tablice tam w dole i jedną biedną dziewczynkę na dziedzińcu, więc pomyślałam, że nie będzie ksiądz miał nic przeciwko temu, żeby odwiedziła ją stara kobieta od pomidorów. O, przyniosłam ojcu trochę pomidorów.

— Dziękuję, pani Grales. Te tablice z napisami są tam ze względu na uchodźców, ale wszystko w porządku. Będzie jednak pani musiała zobaczyć się w sprawie pomidorów z bratem Eltonem. On zajmuje się zakupami dla naszej kuchni.

— To nie na sprzedaż, proszę ojca. Hę, hę! Przyniosłam je za darmo. Potrzeba wam dużo jedzenia, tylu przecież macie tutaj biedaków. To za darmo. Odzieje zanieść?

— Do tymczasowej kuchni w… albo nie, niech pani zostawi je tutaj. Wezwę kogoś, żeby zaniósł je do domu gościnnego.

— Sama zaniosę. Niosłam przecież tyle… — Dźwignęła koszyk.

— Dziękuję, pani Grales. — Odwrócił się, żeby odejść.

Proszę zaczekać, proszę ojca! — zawołała. — Minutkę, wielebny ojcze, zabiorę tylko minutkę… Opat stłumił jęk.

— Przykro mi, pani Grales, ale sprawa wygląda tak, jak powiedziałem… — Przystanął i spojrzał na twarz Racheli. Przez moment wydawało mu się… Czyżby brat Joszua miał rację? Nie, to niemożliwe.-To sprawa dla parafii albo diecezji, ja natomiast nie mogę…

— Nie, proszę ojca, nie to! — odparła. — Chciałam prosić o coś innego. — (Co to? Uśmiechnęło się! Nie miał teraz co do tego najmniejszej wątpliwości!) — Czy zechciałby ojciec wysłuchać mojej spowiedzi? Proszę o rozgrzeszenie za zawracanie głowy, ale trapią mnie moje złe uczynki i chciałabym, żeby ojciec dał mi z nich rozgrzeszenie.

Zerchi zawahał się.

— Dlaczego nie ksiądz Selo?

— Powiem ojcu prawdę. Ten człowiek jest dla mnie okazją do grzechu. Nie życzę mu nic złego, ale kiedyś spojrzałam w jego twarz i zapomniałam się. Niech Bóg go miłuje, boja nie mogę.

— Trzeba mu wybaczyć, jeśli panią obraził.

— Wybaczam, wybaczam. Ale z daleka. Jest dla mnie okazją do grzechu, bo jak tylko go widzę, wychodzę z nerw. Zerchi zachichotał.

— No dobrze, pani Grales. Wysłucham pani spowiedzi, ale najpierw muszę coś zrobić. Proszę przyjść do kaplicy Naszej Pani za jakieś pół godziny. Pierwszy konfesjonał. Czy tak będzie dobrze?

— No pewnie, i niech Bóg ojca błogosławi! — Skinęła kilka razy głową. Opat Zerchi gotów byłby przysiąc, że głowa Racheli naśladowała te skinienia, chociaż dużo słabiej.

Odpędził od siebie tę myśl i poszedł w stronę garażu. Postulani wyprowadził samochód. Opat wsiadł, nastawił cel jazdy i opadł znużony na poduszki, a w tym czasie automat uruchomił silnik i skierował samochód w stronę bramy. Przejeżdżając przez bramę, opat zobaczył dziewczynę, która stała na poboczu. Miała ze sobą dziecko. Nacisnął guzik kasujący program. Samochód zatrzymał się. „Czekam” — oznajmił automatyczny układ sterowania.

Dziewczyna miała biodro w gipsie, który sięgał od pasa po lewe kolano. Opierała się na szczudłach i ciężko dyszała. W jakiś sposób wydostała się z domu gościnnego i przeszła przez bramę, ale nie ulegało wątpliwości, że dalej pójść nie da rady. Dziecko przywarło do szczudła i przyglądało się ruchowi samochodowemu na autostradzie.

Zerchi otworzył drzwi i wysiadł bez pośpiechu z samochodu. Spojrzała na niego, ale natychmiast odwróciła wzrok.

— Dlaczego wstałaś z łóżka, moje dziecko? — spytał z westchnieniem. — Z tym biodrem powinnaś leżeć. Dokąd się wybierasz? Przeniosła ciężar ciała i twarz skręciła się jej z bólu.

— Do miasta — odparła. — To pilne. Muszę tam iść.

— Chyba nie tak pilne, żeby ktoś nie mógł załatwić tej sprawy za ciebie. Poproszę brata…

— Nie, proszę ojca, nie! Nikt nie może tego za mnie załatwić. Muszę dostać się do miasta.

Kłamała. Był pewien, że kłamała.

— No dobrze — powiedział. — Zabiorę cię do miasta. I tak tam jadę.

— Nie! Pójdę! Jestem… — Zrobiła krok i łapczywie wciągnęła powietrze w płuca. Byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymał.

— Nie, moje dziecko, nie dojdziesz do miasta, nawet gdyby święty Krzysztof podtrzymywał twoje szczudła. No, chodź, odprowadzę cię do łóżka.

— Muszę dostać się do miasta, przecież powiedziałam! — wrzasnęła ze złością.

Dziecko, przestraszone tym, że matka tak się zezłościła, zaczęło jednostajnie płakać. Przez chwilę próbowała ukoić jego przerażenie, ale po chwili opadła z sił.

— No dobrze, proszę ojca. Podwiezie mnie ojciec do miasta?

— Nie powinnaś w ogóle wychodzić z łóżka.

— Przecież powiedziałam, że muszę…!

— No dobrze. Pomogę ci wsiąść… dziecko… teraz ty.

Dziecko krzyczało histerycznie, kiedy ksiądz uniósł je i posadził w samochodzie obok matki. Przywarło do niej mocno i zaczęło znowu monotonnie łkać. Ze względu na luźne i wilgotne ubranie oraz osmolone włosy trudno było określić płeć dziecka, ale opat Zerchi domyślił się, że jest to dziewczynka.

Raz jeszcze zaprogramował automatycznego kierowcę. Samochód poczekał na przerwę w ruchu i wjechał na średnio szybkie pasmo autostrady. Kiedy dwie minuty później zbliżyli się do obozu Zielonej Gwiazdy, opat uruchomił przycisk i skierował samochód na wolniejsze pasmo.

Przed terenem zajętym namiotami defilowała uroczystym szeregiem pikieta pięciu zakapturzonych mnichów. Przechodzili procesją to w jedną, to w drugą stronę przed znakiem Obozu Miłosierdzia, ale pilnowali się, żeby nie wychodzić poza ścieżkę wytyczoną dla użytku publicznego. Na świeżo wymalowanych planszach można było przeczytać:


TY, KTÓRY WCHODZISZ,
ŻEGNAJ SIĘ Z NADZIEJĄ.

Zerchi zamierzał przystanąć i porozmawiać z nimi, ponieważ jednak miał w samochodzie dziewczynę, zadowolił się tym, że przyjrzał się, jak przechodzą. Ubrana w habity i kaptury, powolna, żałobna procesja nowicjuszy rzeczywiście wywierała odpowiednie wrażenie. Zapewne dla Zielonej Gwiazdy nie był to zbyt wielki kłopot i nie zanosiło się na założenie obozu gdzieś dalej od opactwa, zwłaszcza że jak już doniesiono, wkrótce pojawiła się mała bojówka, która obrzuciła kamykami i zniewagami pikietujących. Na poboczu zaparkowano dwa samochody policyjne i kilku funkcjonariuszy stało w pobliżu, przyglądając się wszystkiemu z twarzami pozbawionymi wyrazu. Ponieważ bojówka pojawiła się zupełnie niespodziewanie, a samochody policyjne przyjechały natychmiast potem, akurat na czas, żeby zobaczyć, jak bojówkarze próbują wydrzeć pikietującym planszę, a także ponieważ przedstawiciel Zielonej Gwiazdy zaraz potem ruszył po nakaz sądowy, opat podejrzewał, że walka z pikietą została równie starannie przygotowana, jak pikietowanie, aby dzięki temu przedstawicielowi Zielonej Gwiazdy łatwiej przyszło uzyskać nakaz. Zapewne mu się uda, ale do tej pory opat Zerchi ani myślał zabierać nowicjuszy.

Spojrzał na posąg, który robotnicy ustawili przy wejściu do obozu. Skrzywił się. Rozpoznał jedną z tych kompilacji, które tworzono na podstawie masowych testów psychologicznych polegających na podsuwaniu badanym szkiców i fotografii nieznanych ludzi i zadawaniu pytań w rodzaju: „Którego najbardziej chciałbyś poznać?”, „Jak myślisz, który z nich najlepiej nadaje się do roli rodzica?”, „Którego wolałbyś uniknąć”?, „Który twoim zdaniem jest przestępcą?” Na podstawie fotografii wybranych w tej ankiecie jako „najbardziej” albo „najmniej” komputer tworzył serię „przeciętnych twarzy”, które już na pierwszy rzut oka miały kojarzyć się z określonym typem osobowości.

Ten posąg — zauważył Zerchi z niesmakiem — był wyraźnie podobny do jednego z najbardziej sfeminizowanych wizerunków, jakimi przeciętni, albo gorzej niż przeciętni, artyści tradycyjnie i fałszywie przedstawiali osobowość Chrystusa. Landrynkowe słodka twarz, puste oczy, sztuczny uśmiech na wargach i ręce rozłożone szeroko w geście obejmowania. Szerokie jak u kobiety biodra i prawie kobiece piersi — chyba że były to jedynie fałdy szaty. Panie z Golgoty — westchnął opat Zerchi — czy tak Cię widzi pospólstwo? Wprawdzie z trudem, ale mógł sobie wyobrazić, że posąg mówi: „Dopuście dzieci i pozwólcie im przyjść do Mnie”, lecz wydało mu się całkowicie wykluczone, by mógł powiedzieć” „Idźcie precz, przeklęci, w ogień wieczny!” albo biczem wypędzić przekupniów ze świątyni. Jakie pytanie — zastanawiał się — zadawali badanym osobom, że w umyśle motłochu powstał ten posklejany wizerunek? Był to tylko anonimowy christus. Napis na cokole głosił: Ukojenie. Ale z całą pewnością Zielona Gwiazda musiała dostrzec podobieństwo do tradycyjnie ładnych Chrystusów, dzieła marnych artystów. A jednak załadowali go na skrzynię ciężarówki, uwiązali do palca u nogi czerwoną chorągiewkę i trudno byłoby dowieść zamierzonego podobieństwa.

Dziewczyna chwyciła za klamkę drzwiczek, wpatrując się jednocześnie w kontrolki pojazdu. Zerchi czym prędzej nastawił przełącznik na szybkie pasmo. Samochód znowu pomknął. Zdjęła rękę z klamki.

— Mnóstwo sępów krąży dzisiaj — powiedział, spoglądając przez szybę do góry.

Dziewczyna siedziała z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu. Przez chwilę przyglądał się jej.

— Czy boli cię, córko?

— To bez znaczenia.

— Ofiaruj swoje cierpienie Bogu, moje dziecko. Spojrzała na niego chłodnym wzrokiem.

— Czy myśli ojciec, że spodoba się Bogu?

— Jeśli je ofiarujesz, tak.

— Nie potrafię zrozumieć Boga, któremu przyjemność sprawia ból mojego dziecka.

Ksiądz zmarszczył brwi.

— Nie, nie! Ból nie sprawia Bogu przyjemności, moja córko. Bogu podoba się trwanie duszy w wierze i miłości, pomimo udręki ciała. Ból to jakby negatywna pokusa. Bogu nie sprawiają przyjemności pokusy, które zadają udrękę ciału. Raduje się, kiedy dusza wznosi się ponad pokusę i powiada: „Odejdź, szatanie”. Tak samo jest z bólem, który często stanowi pokusę rozpaczy, gniewu, utraty wiary…

Nie warto się wysilać, proszę ojca. Ja się nie skarżę. Ale dziecko tak. Ono nie rozumie tego kazania. Cierpi. Cierpi, chociaż nie potrafi tego zrozumieć.

Co mogę na to powiedzieć — zastanawiał się przygnębiony ksiądz. Powiedzieć jej raz jeszcze, że człowiekowi kiedyś w raju dano przyrodzoną niewrażliwość na ból, aleją odrzucił? Że dziecko jest cząstką Adama, a tym samym… To wszystko prawda, ale ona ma chore dziecko i sama jest chora, więc nie będzie go słuchać.

— Nie rób tego, córko. Po prostu nie rób tego.

— Zastanowię się — oznajmiła chłodno.

— Kiedy byłem chłopcem, miałem kota — zaczął mówić powoli opat. — Był to wielki szary kocur o barach jak młody buldog i z odpowiednim karkiem i pyskiem, a ponadto była w nim jakaś niedbała bezczelność, która sprawiała, że czasem taki kot wygląda jak diabeł we własnej osobie. Był jednak kotem. Czy znasz się na kotach?

— Trochę.

— Ci, którzy kochają koty, nie znają się na nich. Nie można kochać wszystkich kotów, jeśli człowiek się na nich zna, ale te, które wtedy kocha, są tymi właśnie, których miłośnicy kotów nie potrafią nawet polubić. Zeke był właśnie takim kotem.

— Oczywiście zaraz będzie morał? — Przyglądała mu się podejrzliwie.

— Tylko ten, że go zabiłem.

— Proszę przestać. Wszystko jedno, co chce ojciec powiedzieć, proszę nic nie mówić.

— Ciężarówka zmiażdżyła mu tylne nogi. Podczołgał się pod dom. Co jakiś czas miauczał jak w trakcie kociej bójki i trochę się miotał, ale przeważnie leżał spokojnie i czekał. Trzeba go zabić — powiedziano mi. Po kilku godzinach wyczołgał się spod domu. Błagał o pomoc. Trzeba go zabić — powiedziano. Nie chciałem im na to pozwolić. Oświadczyli, że to okrucieństwo pozostawiać go przy życiu. Oznajmiłem więc w końcu, że zrobię to sam. Wziąłem zatem strzelbę i łopatę i zaniosłem go na skraj lasu. Położyłem go i zacząłem kopać dół. Potem strzeliłem mu w głowę. Była to małokalibrowa strzelba. Zeke rzucił się parę razy, a potem dźwignął się i począł czołgać w stronę krzaków. Strzeliłem jeszcze raz. Padł na miejscu, myślałem więc, że nie żyje, i zsunąłem go do dołu. Po rzuceniu kilku łopat ziemi Zeke wyczołgał się z dołu i znowu ruszył w stronę zarośli. Wyłem głośniej niż on. Musiałem dobić go łopatą. Zepchnąłem go z powrotem do dołu i użyłem ostrza łopaty jako topora rzeźnickiego, ale kiedy ciąłem raz po razie, Zeke nadal się miotał. Powiedzieli mi później, że to po prostu odruch rdzeniowy, ale nie wierzyłem. Znałem tego kota. Chciał dotrzeć do zarośli, położyć się tam i po prostu czekać. Wiele bym dał, żeby można było wszystko cofnąć, pozwolić mu dotrzeć do tych zarośli i umrzeć jak przystało na kota — w samotności. Godnie. Nigdy nie przestało mnie to dręczyć. Zeke był tylko kotem, ale…

— Zamknij się! — szepnęła.

— …ale nawet starożytni poganie zauważyli, że natura nie narzuca ci niczego, do czego sama cię nie przygotowała. Jeśli jest to prawdą nawet w stosunku do kota, czyż nie jest absolutnie słuszne w stosunku do istoty obdarzonej rozumem i wolą… bez względu na to, co sobie myślisz o Bogu?

— Zamknij się, zamknij się, do cholery! — zasyczała.

— Jeśli byłem trochę brutalny — powiedział ksiądz — to odnosiło się to do ciebie, nie do dziecka. Dziecko, jak powiedziałaś, nie rozumie. Ty zaś, jak powiedziałaś, nie skarżysz się. Tak więc…

— Tak więc prosi ojciec, bym pozwoliła jej umierać powoli i…

— Nie! Nie proszę! Jako kapłan Boga rozkazuję ci mocą Boga Wszechmogącego, byś nie podniosła ręki na swoje dziecko, byś nie składała jego życia w ofierze fałszywym bogom nadużytego miłosierdzia. Nie radzę ci, ja zaklinam i rozkazuję w imieniu Chrystusa Króla! Czy to jasne?

Dom Zerchi nigdy dotychczas nie przemawiał takim głosem i jego samego zdumiewała łatwość, z jaką słowa wypływały mu na usta. Kiedy patrzył tak na nią, spuściła wzrok. Przez chwilę bał się, że dziewczyna roześmieje mu się prosto w twarz. Kiedy Kościół Święty przy jakiejś okazji napomykał, że nadal uważa swoją władzę za przewyższającą władzę wszystkich narodów i górującą nad władzą państw, ówcześni ludzie mieli skłonność do parskania śmiechem. A jednak ta zgorzkniała dziewczyna z umierającym dzieckiem wyczuwała, że ten rozkaz jest prawomocny. Brutalna była właśnie próba przekonywania jej argumentami rozumowymi i tego żałował. Zwykły, bezpośredni rozkaz mógł osiągnąć to, czego nie była w stanie dokonać perswazja. Bardziej potrzebny był jej teraz głos władzy niż przekonywanie. Spostrzegł to po tym, w jaki sposób się poddała, chociaż wypowiedział rozkaz najłagodniej, jak potrafił.

Wjechali do miasta. Zerchi zatrzymał się, żeby nadać list, potem przed Świętym Michałem, żeby porozmawiać z księdzem Selo o problemie uchodźców, a wreszcie przed SOK, żeby wziąć egzemplarz najnowszej instrukcji obrony cywilnej. Za każdym razem, kiedy wracał do samochodu, prawie spodziewał się, że dziewczyna odeszła, ale ona siedziała nadal, tuląc do siebie dziecko i wpatrując się nieobecnym spojrzeniem w jakiś punkt gdzieś w nieskończoności.

— Czy powiesz mi, moje dziecko, dokąd zamierzałaś się udać? — spytał wreszcie.

— Nigdzie. Rozmyśliłam się. Uśmiechnął się.

— Ale tak pilno ci było do miasta.

— Proszę o tym zapomnieć. Rozmyśliłam się.

— Dobrze. Zawiozę cię więc do domu. Może byś pozwoliła, żeby siostry zaopiekowały się przez kilka dni twoim dzieckiem?

— Pomyślę.

Samochód pomknął z powrotem autostradą w stronę opactwa. Kiedy zbliżał się do Obozu Zielonej Gwiazdy, spostrzegł, że stało się coś złego. Pikietujący przestali krążyć. Zbili się w gromadkę i coś mówili, a może tylko słuchali, do policjantów i trzeciego mężczyzny, którego Zerchi nie potrafił zidentyfikować. Przełączył samochód na wolne pasmo. Jeden z nowicjuszy zobaczył i rozpoznał auto, i zaczął wymachiwać ręką. Dom Zerchi nie miał zamiaru przystawać ze względu na dziewczynę, ale jeden z policjantów wszedł na wolne pasmo i wycelował pałkę do kierowania ruchem w stronę czujników wykrywających przeszkody. Pilot automatyczny zareagował i zatrzymał samochód. Policjant nakazał gestem zjechać na pobocze. Zerchi musiał go usłuchać. Dwaj policjanci podeszli, przystanęli, żeby zapisać numery rejestracyjne, a następnie zażądali okazania dokumentów. Jeden z nich spojrzał z zaciekawieniem na dziewczynę i dziecko, zauważył czerwony kartonik. Drugi wskazał na nieruchomy teraz szereg pikietujących.

— Więc to ojciec stoi za tym wszystkim — warknął do opata. — Tamten dżentelmen w brązowej bluzie ma nowiny dla ojca. Chyba lepiej ich wysłuchać. — Skinął głową w stronę pucołowatego, wyglądającego na prawnika mężczyzny, który szedł w ich kierunku z nadętą miną.

Dziecko zaczęło znowu płakać. Matka wierciła się bez przerwy.

— Panowie, dziewczyna i dziecko czują się źle. Godzę się na konsekwencje prawne, ale proszę, byście pozwolili nam teraz pojechać do opactwa. Zaraz wrócę.

Policjant znowu spojrzał na dziewczynę.

— Co pani na to?

Spojrzała w stronę obozu, a następnie na posąg górujący nad bramą.

— Wysiadam — oznajmiła bezdźwięcznym głosem.

— Tak chyba będzie lepiej, proszę pani — powiedział policjant, raz jeszcze rzuciwszy okiem na czerwony kartonik.

— Nie! — Dom Zerchi złapał ją za ramię. — Zakazuję ci… Policjant wysunął błyskawicznym ruchem rękę i złapał księdza za nadgarstek.

— Proszę ją puścić! — warknął, a potem zwrócił się łagodnym głosem do dziewczyny: — Czy jest pani jego podopieczną lub kimś w tym rodzaju?

— Nie.

— Jakie więc ma ojciec prawo zakazywać czegokolwiek tej pani? — spytał policjant. — Powoli tracimy cierpliwość, miły panie, i lepiej będzie…

Zerchi nie zwrócił na niego uwagi i powiedział coś szybko dziewczynie. Potrząsnęła głową.

— Więc dziecko. Pozwól, że zabiorę dziecko do sióstr. Nalegam…

Dziewczyna wysiadła już z samochodu, ale Zerchi trzymał dziecko.

— Czy to dziecko pani? — spytał policjant.

— Tak, moje. — Skinęła głową dziewczyna.

— Czy uwięził panią w jakiś sposób albo coś w tym rodzaju?

— Nie.

— Co pani chce zrobić?

— Wracaj do samochodu — powiedział Zerchi.

— Proszę zmienić ton! — szczeknął policjant. — Co ma być z dzieckiem, proszę pani?

— Wysiadamy tu oboje — odparła.

Zerchi zatrzasnął drzwiczki i spróbował uruchomić samochód, ale ręka policjanta sięgnęła przez okno, klepnęła przycisk kasowania i zabrała kluczyki.

— Próba porwania? — warknął policjant do swojego kolegi.

— Być może — odparł tamten i otworzył drzwiczki. — Proszę teraz wypuścić dziecko tej pani.

— Pozwolić, żeby je tu zamordowano? — spytał opat. — Będziecie musieli użyć siły.

— Fal, przejdź na drugą stronę samochodu.

— Nie!

— Macnij no go pałką po żebrach. Otóż to, szarpnij! W porządku, proszę pani, oto pani dziecko. Nie, chyba z tymi szczudłami nie da pani rady. Cors? Gdzie jest Cors? Hej, doktorze?

Opatowi mignęła wyłaniająca się z tłumu znajoma twarz.

— Proszę zabrać dziecko, a my w tym czasie przytrzymamy tego cudaka.

Lekarz i opat wymienili w milczeniu spojrzenia i dziecko zostało zabrane od samochodu. Policjanci puścili nadgarstki opata. Jeden z nich odwrócił się i został otoczony przez nowicjuszy z planszami. Uznał plansze za niebezpieczną broń i jego ręka sięgnęła po rewolwer.

— Do tyłu! — warknął. Zdumieni nowicjusze cofnęli się.

— Wysiadać!

Opat wygramolił się z samochodu. Znalazł się twarzą w twarz z pucołowatym urzędnikiem sądowym. Ten ostatni poklepał go po ramieniu zwiniętym dokumentem.

— Zostało właśnie wystosowane do ojca wezwanie, które zgodnie z postanowieniem sądu mam ojcu przeczytać i wytłumaczyć. Oto kopia dla ojca. Policjanci są świadkami, że została wręczona, tak więc nie może ojciec się sprzeciwić…

— Proszę mi podać.

— Oto właściwa postawa. Został ojciec pouczony przez sąd w następujący sposób: „Zważywszy na to, że strona wnosząca stwierdza, iż doszło do znacznych publicznych szkód…”

— Rzućcie plansze tam, do pojemnika z popiołem — polecił Zerchi nowicjuszom — chyba że ktoś ma coś przeciwko temu. Potem wejdźcie do samochodu i czekajcie. — Nie zwracając uwagi na odczytywany nakaz, podszedł do policjantów razem z depczącym mu po piętach sługą prawa, który czytał monotonnym staccato.

— Czy jestem zatrzymany?

— Właśnie się zastanawiamy.

— „…i stawić się przed sądem we wzmiankowanym terminie, aby wskazać, dlaczego polecenie…”

— Czy jestem oskarżony o jakiś konkretny czyn?

— Moglibyśmy przedstawić cztery albo pięć zarzutów, jeśli w ten sposób stawia ojciec sprawę.

Z obozu przyszedł Cors. Kobietę i jej dziecko odprowadzono za bramę. Na twarzy malowała się powaga, może nawet poczucie winy.

— Proszę posłuchać — rzekł — wiem, co ojciec myśli o tym wszystkim, ale…

Lewy prosty Zerchiego trawił doktora prosto w twarz. Cors stracił równowagę i usiadł ciężko na jezdni. Miał zdumioną minę. Kilka razy sapnął. Nagle z nosa zaczęła płynąć krew. Policjanci chwycili księdza z dwóch stron od tyłu pod ramiona.

— „…i niniejszym dopełnić obowiązku stawiennictwa — nie przestawał trajkotać sługa sprawiedliwości. — W przeciwnym razie na mocy dekretu pro confesso…”

— Zabierz go do samochodu — powiedział jeden z policjantów.

Opata zaprowadzono nie do jego samochodu, ale do wozu policyjnego.

— Sędzia będzie rozczarowany postawą ojca — oznajmił ponuro policjant. — Proszę teraz siedzieć spokojnie. Jeden ruch i założymy ojcu kajdanki.

Opat i policjant czekali przy samochodzie policyjnym, podczas gdy urzędnik sądowy, lekarz i drugi policjant naradzali się, stojąc na drodze dojazdowej do obozu. Cors przyciskał do nosa chusteczkę.

Rozmowa trwała z pięć minut. Zerchi, straszliwie zawstydzony, przycisnął czoło do karoserii samochodu i próbował się modlić. W tej chwili niewiele przejmował się tym, co mogą z nim zrobić. Nie mógł przestać myśleć o dziewczynie i dziecku. Nie wątpił, że była gotowa zmienić postanowienie i że wystarczyłby do tego rozkaz: „Ja, kapłan Boga, nakazuję ci” i łaska, by trafiły do niej te słowa — gdyby tylko nie zmusili go do przerwania i nie ujrzała, jak „cesarski glina ze służby ruchu” bierze górę nad „kapłanem Bożym”. Nigdy jeszcze królewskość Chrystusa nie wydawała mu się czymś tak odległym.

— No dobrze, panie księże. Ma ojciec fart, można powiedzieć.

Zerchi podniósł głowę.

— Co?

— Doktor Cors nie chce złożyć skargi. Mówi, że nie ma czasu na głupstwa. Dlaczego go ojciec uderzył?

— Proszę spytać jego.

— Zrobiliśmy to. Właśnie zastanawiam się, czy powinniśmy ojca zabrać ze sobą, czy też poprzestać na pouczeniu. Urzędnik sądowy mówi, że jest ojciec dobrze znany w okolicy. Czym się ojciec zajmuje?

Zerchi poczerwieniał.

— Czy to nic panu nie mówi? — Dotknął krzyża na piersi.

— Nie mówi, jeśli ktoś noszący ten krzyż wali ludzi pięścią w nos. Co ojciec robi?

Zerchi przełknął ostatek swojej dumy.

— Jestem opatem braci od świętego Leibowitza w tamtym klasztorze przy szosie.

— Czy to upoważnia do napaści na innych ludzi?

— Przykro mi. Jeśli doktor Cors zechce mnie wysłuchać, przeproszę go. Jeśli dostanę wezwanie, obiecuję, że się stawię.

— Fal?

— Więzienie jest pełne przesiedleńców.

— Proszę posłuchać, czy jeśli zapomnimy o całym zajściu, będzie się ojciec trzymał z daleka od tego miejsca i nakaże swoim ludziom nie opuszczać klasztoru?

— Tak.

— Dobrze. Proszę jechać. Ale wystarczy, że ojciec przejeżdżając tędy, splunie…

— Dziękuję.

Gdzieś w parku grały organy parowe i kiedy Zerchi, odjeżdżając, obejrzał się, zobaczył, jak karuzela się obraca. Jeden z policjantów otarł twarz, poklepał urzędnika sądowego po ramieniu, a po chwili wszyscy wsiedli do swoich samochodów i odjechali. Zerchi, nawet mając w samochodzie pięciu nowicjuszy, był samotny ze swoim wstydem.

29

— Wydaje mi się, że zostałeś już przedtem napomniany w związku ze swoją gwałtownością? — spytał penitenta ojciec Lehy.

— Tak, ojcze.

— Czy uświadamiasz sobie, że miałeś w pewnym sensie intencję popełnienia zabójstwa?

— Nie było intencji zabijania.

— Czy próbujesz się usprawiedliwiać? — spytał spowiednik.

— Nie, ojcze. Miałem intencję zadać ból. Oskarżam siebie o to, że pogwałciłem ducha piątego przykazania myślą i uczynkiem i że zgrzeszyłem przeciwko miłosierdziu i sprawiedliwości. I że ściągnąłem hańbę i zgorszenie na mój urząd.

— Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że złamałeś ślubowanie, bo miałeś wszak nigdy nie uciekać się do przemocy?

— Tak, ojcze. Żałuję z całego serca.

— I jedyną okolicznością łagodzącą jest to, że zaczęły latać ci czerwone płatki przed oczyma, więc uderzyłeś. Czy często pozwalasz sobie na utratę panowania nad sobą?

Wypytywanie trwało, przy czym zwierzchnik opactwa klęczał, a przeor siedział, sprawując sąd nad swoim przełożonym.

— No dobrze — powiedział w końcu ojciec Lehy. — Jako pokutę masz odmówić…

Zerchi spóźnił się półtorej godziny do kaplicy, ale pani Grales czekała. Klęczała w ławce nieopodal konfesjonału i robiła wrażenie, jakby drzemała. Zaprzątnięty swoimi kłopotami opat wolałby, żeby jej tu nie było. Musi odmówić pokutę, a dopiero potem będzie mógł jej wysłuchać. Ukląkł przed ołtarzem i dwadzieścia minut minęło, zanim odmówił modlitwy, które ojciec Lehy wyznaczył mu na ten dzień, ale kiedy podszedł do konfesjonału, pani Grales nadal tam była. Dwukrotnie musiał do niej przemówić, zanim go usłyszała, a kiedy wreszcie wstała, zachwiała się lekko. Zatrzymała się na chwilę, żeby dotknąć twarzy Racheli, jej powiek i warg swoimi zwiędłymi palcami.

— Czy coś nie w porządku, córko? — zapytał. Podniosła wzrok ku wysokiemu oknu. Jej spojrzenie błądziło po sklepieniu.

— Oj tak, ojcze — szepnęła. — Czuję, że w pobliżu krąży trwoga, o tak. Trwoga jest blisko, tuż przy nas. Czuję potrzebę rozgrzeszenia, ojcze… i jeszcze czegoś.

— Jeszcze czegoś, pani Grales?

Pochyliła się w jego stronę i zakrywając usta dłonią, szepnęła:

— Czuję, że On też potrzebuje rozgrzeszenia. Ksiądz cofnął się trochę.

— Kto? Nie rozumiem.

— Rozgrzeszenie dla Niego, że stworzył mnie taką, jaka jestem — zaskomlała. Ale potem jej wargi rozciągnęły się w powolnym uśmiechu. — Ja… ja nigdy Mu tego nie wybaczyłam.

— Wybaczyć Bogu? Jakże pani może…? Jest sprawiedliwy. Jest Sprawiedliwością, jest Miłością. Jakże może pani mówić…?

W jej oczach pojawiło się błaganie.

— Czy stara kobieta od pomidorów nie może wybaczyć Mu, choćby trochę, jego sprawiedliwości? Kiedy już ja Jego poproszę o rozgrzeszenie?

Dom Zerchi przełknął ślinę w zaschłych ustach. Spojrzał na jej dwugłowy cień na posadzce. Kształt cienia mówił o straszliwej sprawiedliwości. Nie potrafił zdobyć się na to, żeby skarcić ją za słowo „wybaczenie”. W jej prostym świecie było rzeczą możliwą wybaczyć sprawiedliwość tak samo, jak wybaczyć niesprawiedliwość, było możliwe, by człowiek wybaczył Bogu tak samo, jak Bóg wybacza człowiekowi. Niechaj tak będzie — pomyślał. Zechciej przyjąć ją, Panie, jaka jest — myślał, układając stułę.

Zanim weszli do konfesjonału, zwróciła się w stronę ołtarza i przyklęknęła, a ksiądz zauważył, że kiedy się żegnała, jej ręka dotknęła nie tylko jej czoła, ale także czoła Racheli. Zasunął ciężką zasłonę, zajął miejsce w swojej połowie konfesjonału i szepnął przez kratki:

— Czego szukasz, córko?

— Błogosławieństwa, ojcze, bo zgrzeszyłam…

Mówiła z przerwami. Nie widział jej przez siatkę, którą nałożono na kratki. Jego uszu dobiegał tylko niski i rytmiczny skowyt córki Ewy. To samo, to samo, wiecznie to samo, i nawet kobieta o dwóch głowach nie zdoła wynaleźć nowych sposobów igrania ze złem, lecz musi podążać bezmyślnym tropem wyznaczonym przez oryginał. Nadal czuł wstyd z powodu swojego postępowania wobec dziewczyny, policjantów i Corsa, więc nie potrafił się należycie skupić. Kiedy słuchał, dłonie mu się trzęsły. Słowa dochodziły do niego miarowo i matowo, stłumione przez kraty, jakby odgłos odległych uderzeń młotka. Gwoździe wbijane w dłonie, zagłębiające się w drewno. Jako alter Christus[104] czuł wagę każdego brzmienia, ale tylko przez moment, zanim przekazał je Jemu, który dźwiga wszystkie ciężary. Chodziło o towarzysza jej życia. Były to sprawy mroczne i sekretne, sprawy, które należałoby zawijać w brudną, starą gazetę i zakopywać nocą w ziemi. To, że niewiele z tego wszystkiego potrafił zrozumieć, sprawiało, że tym większe czuł przerażenie.

— Jeśli chcesz powiedzieć, że popełniłaś grzech przerwania ciąży — szepnął — muszę cię uprzedzić, że rozgrzeszenia może udzielić jedynie biskup, ja zaś nie mogę…

Przerwał. Z oddali dobiegł słaby pomruk rakiet wystrzelonych z wyrzutni.

— To on! To ten, który budzi trwogę! — zaskomlała stara kobieta.

Skóra ścierpła mu na głowie: nagły dreszcz bezsensownej paniki.

— Szybko! Akt Skruchy! — mruknął. — Dziesięć Zdrowaś Maryja, dziesięć Ojcze Nasz jako pokuta. Będziesz musiała później powtórzyć spowiedź, ale teraz Akt Skruchy.

Usłyszał jej szept dochodzący zza kratki. Szybko wypowiedział słowa rozgrzeszenia:

Te absolvat Dominus Jesus Christus; ego autem eius auc-toritate te absolvo ab omni vinculo… Denic/ue, si absolvipotes, ex peccatis tuis ego te absolvo in Nomine Patris[105]

Zanim skończył, światło przeniknęło przez gęstą zasłonę drzwiczek konfesjonału. Stawało się coraz jaśniejsze, aż wypełniło jasnym słońcem całe wnętrze konfesjonału. Zasłona zaczęła dymić.

— Czekajże! — syknął. — Czekaj, aż zgaśnie.

— Czekaj, czekaj, aż zgaśnie — zawtórował dziwnie łagodny głos z drugiej strony kratki. Nie był to głos pani Grales.

— Pani Grales? Pani Grales?

Odpowiedziała mu niewyraźnym, jakby zaspanym pomrukiem.

— Nigdy nie chciałam… nigdy nie chciałam… nigdy miłość… miłość…

Głos zamierał. Nie był to ten sam głos, który odpowiedział mu jeszcze chwilę temu.

— Teraz szybko, biegiem!

Nie oglądając się nawet, czy biegnie za nim, wyskoczył z konfesjonału i pobiegł nawą ku ołtarzowi z rezerwą eucharystyczną. Światło stało się teraz przyćmione, ale ciągle przypiekało naskórek blaskiem słońca w samo południe. Ile sekund pozostało? Kościół wypełnił się dymem.

Skoczył w stronę sanktuarium, potknął się na pierwszym schodku, uznał to za przyklęknięcie i pobiegł do ołtarza. Rozgorączkowanymi rękami wydobył z tabernakulum pełne Chrystusa cyborium, znowu przyklęknął w obliczu Obecności, porwał Ciało swojego Boga i oddalił się pośpiesznie.

Budynek zwalił się na niego.

Kiedy odzyskał przytomność, nie zobaczył nic poza pyłem. Był przywalony od pasa w dół. Leżał w kurzu na brzuchu i próbował się poruszyć. Jedno ramię miał wolne, ale drugie było przygniecione ciężarem, który je unieruchamiał. Wolną dłoń miał nadal zaciśniętą na cyborium, ale padając, przechylił je, pokrywka spadła i wiele małych opłatków rozsypało się.

Podmuch wyrzucił mnie całkiem z kościoła — doszedł do wniosku. Leżał na piasku i patrzył na przysypane gruzem resztki krzewu różanego. Na jednej z gałęzi pozostała uczepiona róża. Salmon Armenians — zauważył. Płatki były osmalone.

Z nieba dochodził huk rakiet i poprzez kurz migotały błękitne światełka. W pierwszej chwili nie czuł ani trochę bólu. Próbował wyciągnąć szyję, by rzucić okiem na behemota, który usiadł na nim, ale wtedy ozwał się ból. Oczy zaszły mu mgłą. Krzyknął cicho. Już nie będzie się rozglądać. Otuliło go szczelnie pięć ton kamieni. Uwięziły wszystko, co zostało z niego od pasa w dół.

Zaczął zbierać małe hostie. Ostrożnie poruszał wolnym ramieniem. Ostrożnie, po jednej podnosił je z piasku. Groziło niebezpieczeństwo, że wiatr uniesie maleńkie płatki Chrystusa. Tak czy owak, Panie, starałem się. Czy ktoś potrzebuje ostatniego sakramentu? Wiatyku? Jeśli tak, będą się musieli do mnie przyczołgać. Czy jednak ktoś jeszcze ocalał?

Nie słyszał żadnych głosów wzbijających się ponad przerażający huk. Krew napływała mu do oczu. Otarł ją przedramieniem, żeby nie skalać opłatków skrwawionymi palcami. Niewłaściwa to krew, Panie, moja, nie Twoja. Dealba me[106].

Zebrał już większość porozrzucanych hostii do naczynia, ale kilka opłatków było poza jego zasięgiem. Wyciągnął ku nim rękę, ale natychmiast pociemniało mu znowu w oczach.

— Jezumaryja, Józefie święty. Na pomoc!

Jego uszu dobiegła słabiutka odpowiedź — odległa i ledwie słyszalna pod huczącym niebem. Był to ten dziwny, cichy głos, który słyszał już w konfesjonale i który teraz także powtórzył jego słowa:

— Jezumaryja, Józefie święty. Na pomoc.

— Co? — krzyknął.

Wołał tak kilka razy, ale nie otrzymał już żadnej odpowiedzi. Pył zaczął opadać. Umieścił na miejscu pokrywkę cyborium, by kurz nie zmieszał się z opłatkami. Przez chwilę leżał spokojnie, z zamkniętymi oczami.

Cały kłopot księdza polega na tym, że w końcu sam musi pójść za radą, której udzielał innym. „Natura nie narzuca niczego, do czego by cię nie przygotowała”. Oto, co mi się dostaje za powtórzenie jej słów stoika, zanim powiedziałem, co rzekł Bóg — pomyślał.

Niezbyt go bolało, czuł za to wściekłe swędzenie, które napływało z uwięzionej części ciała. Próbował się podrapać; palce napotkały nagą skałę. Zacisnął na niej przez chwilę palce, potem przebiegł go dreszcz i cofnął rękę. Swędzenie doprowadzało go do szału. Zmiażdżone nerwy wysyłały sygnał o szaleńczej potrzebie drapania się. Czuł się zupełnie pozbawiony godności.

No jak, doktorze Cors, skąd pan wie, czy swędzenie nie jest złem bardziej podstawowym niż ból?

Roześmiał się leciutko. Śmiech spowodował nagłe omdlenie. Drogę z mroków utorował sobie przy akompaniamencie czyichś krzyków. Nagle uświadomił sobie, że to jego własny krzyk. Wpadł w panikę. Swędzenie zmieniło się w mękę, ale powodem krzyku było nagłe przerażenie, nie zaś ból. Mękę powodowało teraz nawet oddychanie. Męka nie zelżała, ale potrafił ją znieść. Źródłem trwogi był ten doświadczony dopiero co smak atramentowej ciemności. Zdawało się, że ta ciemność osiadła na nim, pożądała go, czekała na niego łakomie — wielka czarna żarłoczność spragniona ludzkich dusz. Ból potrafił znieść, ale Straszliwej Ciemności — nie. Albo było w niej coś, czego być nie powinno, albo coś jeszcze tutaj pozostawało do zrobienia. Jak tylko ulegnie tej ciemności, niczego już nie zdoła zrobić ani odrobić.

Zawstydzony swoim strachem, spróbował się modlić, ale modlitwa wydała się jakoś mało modlitewna, raczej przypominała usprawiedliwienie, nie zaś prośbę, jakby ostatnie modły zostały już odmówione, ostatnie kantyczki odśpiewane. Strach nie ustępował. Dlaczego? Spróbował zwalczyć go rozumem. Przecież widziałeś, jak ludzie umierają, Jeth. Widziałeś mnóstwo umierających. To chyba nie takie trudne. Powoli zanikają, a potem mały skurcz i po wszystkim. Ta atramentowa ciemność — przepaść między aham i Asti — najczarniejszy Styks, otchłań oddzielająca Pana od człowieka. Posłuchaj, Jeth, przecież wierzysz, że po drugiej stronie Coś jest, prawda? Czemu więc tak drżysz?

Do głowy napłynęła mu nękająca linijka z Dies Irae:

Quis sum miser tunc dicturus?

Quem patronum rogatums,

Cum vix justus sit securus?

„Cóż więc mam, ja nieszczęsny, powiedzieć? Kogo mam prosić, by był mi obrońcą, skoro nawet człowiek sprawiedliwy jest niezbyt bezpieczny?” Vix securus? Dlaczego niezbyt bezpieczny? Z pewnością On nie zechce potępić sprawiedliwego? Czemu więc tak drżysz?

Doprawdy, doktorze Cors, zło, na które nawet pan powinien się powoływać, to nie cierpienie, ale nie poddający się władzy rozumu strach przed cierpieniem. Metus doloris[107]. Proszę połączyć go z jego pozytywnym równoważnikiem, pragnieniem doczesnego bezpieczeństwa Edenu, i już ma pan korzeń zła, doktorze Cors. Minimalizowanie cierpienia i maksymalizowanie bezpieczeństwa to naturalne i właściwe cele społeczeństw i cesarzy. Ale w jakiś dziwny sposób stają się celami wyłącznymi i jedyną podstawą prawa, a to już jest wynaturzenie. Tak więc jeśli szukamy tylko ich, w sposób nieunikniony docieramy wyłącznie do ich przeciwności, do maksimum cierpienia i minimum bezpieczeństwa.

Kłopot tego świata stanowi „ja”. Niech pan wypróbuje to na sobie samym, kochany doktorze Cors. Tyją Adam Człowiek ja. Nie „zło doczesne” — poza tym, które zostało wprowadzone do świata przez człowieka, mnie ciebie Adam nas, z tym, że odrobinę wspomaga nas tu Ojciec kłamstwa. Możesz mieć pretensję do wszystkiego, możesz mieć pretensję nawet do Boga, ale broń Boże do mnie. Doktor Cors? Jedynym złem na świecie w tej chwili, doktorze, jest fakt, że świata już nie ma. Czegóż takiego dokonał ból?

Raz jeszcze roześmiał się leciutko i raz jeszcze spłynęła ciemność.

— Ja my Adam, ale Chrystus, Człowiek ja; Ja my Adam, ale Chrystus, Człowiek ja — powiedział głos. — Coś ci powiem, Pat… oni … wszyscy razem… raczej daliby się do niego przybić, byle nie samotnie… kiedy krwawią… pragną towarzystwa. Bo… bo przecież to dlatego. Bo to dla tego samego powodu szatan chce wypełnić człowieka piekłem. To znaczy tak samo, jak szatan chce, by piekło było pełne człowieka. Bo Adam… chociaż Chrystus… ale ja i tak… posłuchaj, Pat…

Tym razem dłużej trwało odpędzenie atramentowej ciemności, ale musiał to wyklarować Patowi, zanim wejdzie w nią bez reszty.

— Posłuchaj, Pat, ponieważ… dlatego powiedziałem jej, że dziecko musi… dlatego ja. To znaczy Jezus nigdy nie żądał, by człowiek zrobił choć jedną cholerną rzecz, której On sam nie zrobił. Właśnie dlatego ja. Dlatego ja nie mogę pozwolić. Pat?

Zamrugał. Pat zniknął. Świat znowu okrzepł i ciemność rozproszyła się. W jakiś sposób odkrył, czego się tak lęka. Było to coś, co musi jeszcze zrobić, zanim ciemność zamknie się nad nim na zawsze. Bał się, że umrze, nim zgodzi się na tyle cierpienia, ile dotknęło dziecko, które nie potrafiło tego pojąć, dziecko, które próbował ocalić, by nadal cierpiało… nie, nie po to, by cierpiało, ale pomimo cierpienia. Rozkazywał matce w imię Chrystusa. Nie błądził. Ale teraz bał się, że osunie się w tę ciemność, zanim zniesie tyle, ile Bóg pomoże mu znieść.

Quem patronum rogaturus,

Cum vix justus sit securus?

Niechaj więc będzie to dla dziecka i jego matki. To, co nakazuję, sam też muszę przyjąć. Fast est[108].

Wydawało się, że to postanowienie osłabiło ból. Leżał spokojnie przez jakiś czas, potem spojrzał ostrożnie raz jeszcze w stronę sterty gruzu. To więcej niż pięć ton. To osiemnaście wieków. Podmuch musiał otworzyć krypty, bo wśród gruzu zobaczył trochę kości. Zaczął macać wolną ręką, napotkał na coś gładkiego i z trudem zdołał to uwolnić. Upuścił zdobycz na piasek obok cyborium. Brakowało szczęki, ale czaszka była nie naruszona poza dziurą w czole, z której sterczała drzazga suchego i na pół zbutwiałego drewna. Wyglądała jak resztka strzały. Czaszka robiła wrażenie bardzo starej.

— Bracie — szepnął, gdyż w tych kryptach nie mógł być pochowany nikt poza braćmi zakonnymi.

Co uczyniłaś dla nich, Czaszko? Nauczyłaś ich czytać i pisać? Pomagałaś w odbudowie, dawałaś Chrystusa, pomagałaś wskrzesić kulturę? Czy pamiętałaś, by ich ostrzec, że nigdy nie zbudują Edenu? Oczywiście. Błogosławiona jesteś, Czaszko — pomyślał i kciukiem nakreślił krzyżyk na jej czole. Za wszystkie trudy zapłacili ci strzałą między oczy. Ponieważ leży tu ponad pięć ton i osiemnaście wieków. Przypuszczam, że teraz jest to już jakieś dwa miliony lat… od czasu pierwszego homo inspiratus.

Znowu usłyszał jakiś głos… delikatny, łagodny głos-echo, ten sam, który odpowiedział mu jakiś czas temu. Tym razem dobiegł jego uszu jako coś w rodzaju dziecięcej śpiewki: ,,LaIala, la-la-la…”

Chociaż wydawało mu się, że właśnie ten głos słyszał w konfesjonale, z pewnością nie mógł pochodzić od pani Grales. Pani Grales wybaczyłaby Bogu i pobiegła do domu, gdyby na czas wydostała się z kaplicy… i proszę Cię, wybacz tę porażkę, Panie. Ale nie był nawet pewien, czy poniósł jakąś porażkę. Posłuchaj, Stara Czaszko, czy nie powinienem powiedzieć o tym Gorsowi? Proszę posłuchać, kochany panie Cors, czemu nie miałby pan wybaczyć Bogu tego, że zezwala na ból? Gdyby nań nie zezwalał, ludzka odwaga, śmiałość, szlachetność, poświęcenie stałyby się czymś bezwartościowym. Zresztą pan byłby wtedy bezrobotny, doktorze Cors.

Może właśnie o tym zapominamy napomknąć, Czaszko. Bomby i gniew, kiedy świat stał się zgorzkniały, ponieważ światu zabrakło jakoś na pół zapomnianego Edenu. Gorycz jest w swej istocie zwrócona przeciwko Bogu. Posłuchaj, Człowieku, musisz wyrzec się goryczy… „udzielić rozgrzeszenia Bogu”, jak to ona powiedziała… przed wszystkim innym; przed miłością.

Ale bomby i gniew. One nie wybaczają.

Na chwilę zasnął. Był to naturalny sen, nie zaś ta paskudna, wchłaniająca umysł, mroczna nicość. Spadł deszcz, zmywając kurz. Kiedy się obudził, nie był już sam. Uniósł policzek z błota i spojrzał na nie z niechęcią. Siedziały wszystki trzy na stercie gruzu i przyglądały mu się posępnie i uroczyście jak podczas pogrzebu. Poruszył się. Rozpostarły czarne skrzydła i nerwowo zasyczały. Rzucił w nie odłamkiem kamienia. Dwa uniosły się w powietrze i zaczęły krążyć w górze, ale trzeci siedział dalej, tanecznie przebierając nogami i przyglądając się mu z powagą. Mroczny i brzydki ptak, ale nie taki jak tamten Mrok. Ten pragnął tylko pożreć ciało.

— Obiad jeszcze nie gotowy, bracie sępie — powiedział mu z irytacją. — Musisz poczekać.

Nie może spodziewać się zbyt wielu posiłków — zauważył — zanim sam stanie się posiłkiem dla innych. Pióra miał osmalone od błysku i jedno oko zamknięte. Był nasiąknięty deszczem i opat przypuszczał, że sam deszcz jest nasycony śmiercią.

— Lalala, la-Ia-la czekaj czekaj, aż umrze la…

Znowu ten głos. Zerchi zląkł się, że majaczy. Ale ptak też go usłyszał. Przyglądał się czemuś poza zasięgiem wzroku Zerchiego. Wreszcie syknął chrapliwie i wzbił się w górę.

— Na pomoc! — zawołał słabym głosem opat.

— Na pomoc — papugował go ten dziwny głos. I dwugłowa kobieta weszła w zasięg jego wzroku, okrążając stertę gruzu. Przystanęła i spojrzała w dół na Zerchiego.

— Chwała Bogu! Pani Grales! Proszę poszukać ojca Lehy…

— Chwała bogu pani Grales proszę poszukać… Mrugnięciem usunął z oczu krwawą mgłę i przyjrzał się jej uważniej.

— Rachela — szepnął.

— Rachela — zawtórowało stworzenie.

Uklękła przy nim i przysiadła na piętach. Patrzyła na niego zimnymi, zielonymi oczami i uśmiechała się niewinnie. Oczy błyszczały zdumieniem, ciekawością i może czymś jeszcze, ale najwidoczniej nie była w stanie dostrzec jego cierpienia. W jej oczach było coś, co sprawiło, że przez dłuższą chwilę nie widział niczego poza nimi. Ale potem dostrzegł, że głowa pani Grales śpi głęboko na drugim ramieniu, podczas gdy Rachela uśmiecha się. Był to młodzieńczy uśmiech, który oczekiwał przyjaźni. Spróbował raz jeszcze:

— Proszę posłuchać, czy pozostał ktoś przy życiu? Proszę…

Jego uszu doszła melodyjna i uroczysta odpowiedź:

— Proszę posłuchać, czy pozostał ktoś przy życiu…

Smakowała słowa. Wypowiadała je oddzielnie. Uśmiechała się do nich. Jej wargi jeszcze raz je składały, kiedy głos już się z nimi uporał. To coś więcej niż tylko odruch powtarzania — doszedł do wniosku. Powtarzając, starała się przekazać myśl: jestem mniej więcej taka jak ty.

Ale dopiero w tej chwili się narodziła.

I jesteś też w jakiś sposób inna — zauważył Zerchi z cieniem przerażenia. Przypomniał sobie, że pani Grales cierpiała na artretyzm w obu kolanach, ale ciało, które do niej przedtem należało, teraz klęczało i siedziało na piętach w tej giętkiej postawie charakterystycznej dla młodości. Co więcej, pomarszczona skóra starej kobiety wydawała się mniej pomarszczona niż przedtem i robiła nawet wrażenie, jakby lśniła odrobinę, jakby zrogowaciała stara tkanka powróciła do życia. Nagle jego uwagę przykuło jej ramię.

— Jesteś ranna! Jesteś ranna.

Zerchi wskazał na jej ramię. Zamiast spojrzeć na wskazane miejsce, odtworzyła jego gest, patrząc na jego palec i wyciągając swój tak, by dotknął jego. Zrobiła to zranioną ręką. Widział bardzo mało krwi, ale było co najmniej z tuzin skaleczeń, przy czym jedno robiło wrażenie bardzo głębokiego. Chwycił jej palec, żeby bliżej przyciągnąć ramię. Wyjął z niego pięć odłamków szkła. Albo uderzyła ręką w szybę, albo, co bardziej prawdopodobne, została zraniona odłamkami szyby, kiedy nadszedł podmuch. Raz tylko, kiedy wydobył długi na trzy centymetry szklany szpikulec, ukazał się ślad krwi. Kiedy wyjmował inne, pozostawały po nich małe, sine ślady, ale nie było wcale krwawienia. Przypominało mu to pewien pokaz hipnozy, którego był kiedyś świadkiem, przypominało coś, co odrzucał jako oszustwo. Kiedy znowu spojrzał na jej twarz, jego lęk wzrósł. Nadal uśmiechała się do niego, jakby wyjmowanie odłamków szkła nie sprawiło jej najmniejszej przykrości.

Znowu spojrzał na twarz pani Grales. Stała się szara, przybrała bezosobową maskę agonii. Wydawało się, że z warg odpłynęła całkowicie krew. Miał niewytłumaczalną pewność, że głowa pani Grales umiera. Wyobrażał ją sobie, jak usycha i w końcu odpada niby strup albo pępowina. Kim jest zatem Rachela? I czym?

Po deszczu pozostało jeszcze trochę wilgoci na skale. Umoczył końce palców i skinął na nią, żeby się pochyliła. Czymkolwiek jest, z pewnością otrzymała zbyt dużą dawkę promieniowania, by mogła długo żyć. Wilgotnym końcem palca zaczął kreślić znak krzyża na jej czole.

Nisi baptizata es et nisi baptazari nonquis, te baptizo…[109] Tyle tylko zdołał powiedzieć. Gwałtownie odsunęła się od niego. Uśmiech zastygł na jej twarzy i zniknął. „Nie!” — zdawała się krzyczeć wyrazem twarzy. Odwróciła się od niego. Otarła ślad wilgoci z czoła, zamknęła oczy i położyła bezwładnie ręce na podołku. Na jej twarzy pojawił się wyraz całkowitej bierności. Z tak pochyloną głową cała jej sylwetka zdawała się sugerować modlitwę. Stopniowo z tej bierności wyłonił się z powrotem uśmiech, stawał się wyraźniejszy. Kiedy otworzyła oczy i znowu spojrzała na niego, było w nich otwarte ciepło. Ale rozejrzała się wokoło, jakby czegoś szukając.

Jej spojrzenie padło na cyborium. Zanim zdołał ją powstrzymać, chwyciła je.

— Nie! — wykaszlał chrapliwie i sięgnął w tym kierunku ręką.

Była szybsza i wysiłek spowodował to tylko, że pogrążył się w ciemności. Kiedy znowu wypłynął na powierzchnię świadomości i podniósł głowę, widział wszystko przez mgłę. Nadal klęczała i wpatrywała się w niego. Wreszcie zdołał zobaczyć, że trzyma złoty kielich w lewej ręce, a w prawej, delikatnie między kciukiem a palcem wskazującym, jedną hostię. Podawała ją jemu, czy też wyobrażał to sobie, tak samo jak przed chwilą wyobrażał sobie, że rozmawia z bratem Patem?

Poczekał, aż jego spojrzenie nabrało ostrości. Ale tym razem nie widział wyraźnie, w każdym razie niezupełnie.

Domine, non sum dignus… — szepnął — sed tantum dic verbo[110]

Przyjął opłatek z jej ręki. Położyła z powrotem wieczko na kielichu i umieściła go w najbezpieczniejszym miejscu pod wystającą skałą. Nie robiła żadnych konwencjonalnych gestów, ale szacunek, z jakim obchodziła się z cyborium, przekonał go o jednym: że wyczuwała pod osłoną Obecność. Ona, która nie potrafiła jeszcze używać słów ani ich rozumieć, czyniła to, co czyniła, jakby kierując się bezpośrednim wskazaniem, będącym odpowiedzią na jego próbę udzielenia warunkowego chrztu. Spróbował skupić wzrok, by raz jeszcze spojrzeć na twarz tej istoty, która swoimi gestami powiedziała mu: Nie potrzebuję od ciebie pierwszego sakramentu, Człowieku, ale warta jestem tego, żeby udzielić tobie sakramentu życia. Teraz już wiedział, czym ona jest, i łkał bezsilnie, bo nie potrafił zmusić swoich oczu do skupienia wzroku na tych zimnych, zielonych, niezmąconych oczach istoty wolnej z urodzenia.

Magnificat ani ma inea Dominum — wyszeptał. — „Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy. Bo wejrzał w uniżenie służebnicy swojej”. — Chciał nauczyć ją tych słów, zanim skona, był bowiem pewny, że miała coś wspólnego z Panną, która wypowiedziała je pierwsza.

Magnificat anima mea Dominum et exultavit spiritus meus in Deo, salutari meo, quia respexit humilitatem….

Zabrakło mu tchu, zanim doszedł do końca. Widział teraz wszystko jak przez mgłę; nie rozpoznawał już jej kształtu. Ale chłodne końce palców dotykały jego czoła i usłyszał jedno słowo padające z jej ust:

— Żyj.

Potem odeszła. Słyszał jej głos, niknący gdzieś między nowymi ruinami.

— Lalala, la-la-la…

Obraz tych zimnych, zielonych oczu trwał w nim tak samo długo, jak życie. Nie pytał, czemu Bóg postanowił stworzyć istotę o przyrodzonej niewinności z ramienia pani Grales ani dlaczego Bóg dał jej przednaturalny dar Edenu — te dary, które człowiek próbował wyrwać brutalnie z nieba, odkąd po raz pierwszy je utracił. Widział w tych oczach i pierwotną niewinność, i obietnicę zmartwychwstania. Jedno spojrzenie było świadectwem hojności i łkał przepełniony wdzięcznością. Potem już tylko leżał z twarzą wciśniętą w mokry brud i czekał.

Nic już się nigdy nie zdarzyło — nic, co by mógł zobaczyć, usłyszeć albo poczuć.

30

Śpiewali, podając dziecko na statek. Śpiewali stare pieśni kosmicznych wędrowców i pomagali wchodzić dzieciom po drabinie — pojedynczo, prosto w ręce sióstr. Śpiewali z całego serca, żeby rozproszyć strach, jaki jest udziałem maluczkich. Kiedy horyzont wybuchł, śpiew ustał. Podali ostatnie dziecko.

Horyzont ożywił się od błysków, kiedy mnisi pięli się po drabinie. Stał się jednym czerwonym płomieniem. Odległa ławica chmur pokazała się w miejscu, gdzie nie było ani jednej chmury. Mnisi na drabinie odwrócili twarze od blasku. Kiedy błyski zanikły, spojrzeli raz jeszcze.

Oblicze Lucyfera przybrało plugawy kształt grzyba nad ławicą chmur i podniosło się powoli niby jakiś Tytan wstający na nogi po wiekach uwięzienia w ziemi.

Ktoś rzucił rozkaz. Mnisi znowu zaczęli się piąć. Wkrótce wszyscy znaleźli się we wnętrzu statku.

Ostatni z mnichów przystanął w otwartym luku i zdjął sandały. — Sic transit inundus[111] — szepnął, oglądając się na blask.

Trzepnął podeszwami sandałów, żeby uwolnić je od kurzu. Błysk ogarnął trzecią część nieba. Poskrobał się po brodzie, po raz ostatni spojrzał na ocean, a potem wszedł i zamknął za sobą pokrywę luku.

Wszystko się zamazało: błysnęło, rozległ się wysoki świst i statek pomknął ku niebu.


Fale biły monotonnie o brzeg, wyrzucając drewno. Poza zasięgiem fali przybrzeżnej unosił się na wodzie opuszczony hydro-plan. Po jakimś czasie fala pochwyciła jednak hydroplan i rzuciła go razem z drewnem na brzeg. Przechylił się i złamał skrzydło. Niesione falą krewetki fikały koziołki i to samo robiły rybki witlinki, które żywią się krewetkami, i rekin, który pożera witlinki i uważa, że są smakowite w figlarnej brutalności morza.

Wiatr przemknął nad oceanem, niosąc całun drobnego, białego popiołu. Popiół spadł na morze i na fale przybrzeżne. Fale wyrzucały na brzeg martwe krewetki razem z drewnem. Potem wyniosły rybki witlinki. Rekin zanurzył się w najgłębszych wodach i unosił się w miejscu w zimnych, czystych prądach. O tej porze roku był bardzo głodny.

Загрузка...