James Blish Dzień statystyka

Wiberg był korespondentem zagranicznym New York Timesa od czternastu lat, z czego dziesięć poświęcił równolegle swej osobliwej specjalności. Dwukrotnie w związku z nią odwiedzał Anglię, spędziwszy tam w sumie osiemnaście tygodni. (Jak można się spodziewać, był precyzyjny w takich sprawach). Efektem drugiego pobytu był szok, jakiego doznał w domu Edmunda Gerrarda Darlinga.

Kontrolę Populacji utworzono dopiero dziesięć lat temu po straszliwej światowej klęsce głodu w roku 1980 i odtąd Anglia niewiele się zmieniła. Jadąc z Londynu autostradą M-4, zobaczył ponownie wysokie bloki osiedli, które wyparły Zielony Pas otaczający niegdyś miasto, podobnie jak to miało miejsce w Westchester County w stanie Nowy Jork, Arlington w Wirginii, Evanston w Illinois, czy Berkeley w Kalifornii. Od czasu jego pierwszego pobytu wybudowano niewiele nowych osiedli — w końcu przy stabilnej populacji nie było takiej potrzeby — aczkolwiek większość ich wskutek pospiesznej budowy nie rokowała zbyt długiego żywota.

Podobnie miasteczko Maidenhead, ustabilizowane na dwadzieścia tysięcy mieszkańców, wyglądało tak jak wówczas, gdy przejeżdżał tędy po raz ostatni w drodze do Oxfordu. (Składał wtedy podobną wizytę specjaliście od erozji brzegowej, Charlesowi Charlestonowi Shackletonowi, który parał się również literaturą). Tym razem jednak musiał zboczyć z autostrady przy Maidenhead Thicket i znalazł się nagle wśród krajobrazu, jakiego obecnie nawet w marzeniach nie spodziewał się ujrzeć, a już z pewnością nie między Londynem a Reading.

Droga mogąca pomieścić zaledwie jeden samochód, gęsto zarośnięta po bokach drzewami, zaprowadziła go do ronda, przez które nawet dziecko zdołałoby splunąć na drugą stronę, gdyby pośrodku nie stał omszały trzymetrowy obelisk upamiętniający pierwszą wojnę światową. Naprzeciwko leżał cel jego podróży, Shurlock Rów — wioska, która zdawała się składać wyłącznie z kościoła, pubu oraz pięciu czy sześciu sklepików. W pobliżu musiał być również staw z kaczkami, skądś bowiem dolatywało ciche kwakanie.

„Phygtle”, siedziba powieściopisarza znajdująca się przy High Street, była chyba jedynym budynkiem na tej ulicy. Duża dwupiętrowa willa w wiejskim stylu z dachem krytym strzecha, białymi ścianami i dębowymi belkami pomalowanymi na czarno. Nad strzechą, najwyraźniej świeżo położoną, była umieszczona druciana siatka służąca do odstraszania ptaków. Reszta zdawała się pochodzić z szesnastego wieku i tak też zapewne było.

Wiberg zaparkował „Morrisa” i pomacał wewnętrzną kieszeń marynarki, sprawdzając, czy znajduje się w niej stereotypowe wspomnienie pośmiertne Associated Press. Usłyszał cichy, uspokajający szelest. Nie wyjmował kartek — znał ich treść na pamięć. To właśnie przesłana pocztą tydzień temu odbitka szczotkowa stała się powodem jego podróży. Wspomnienie nie mogło być opublikowane przed upływem roku, ale chodziły słuchy, że Darling jest chory, co zawsze stanowiło przyzwoity, naturalny pretekst do odwiedzin.

Wysiadł z samochodu i zapukał do drzwi frontowych stylizowanych na wiejskie wrota. Otworzyła mu pulchna, rumiana dziewczyna w stroju pokojówki, której wygląd świadczył o gorliwym kontakcie z wodą i mydłem. Podał swoje nazwisko. - Ach tak, pan Wiberg. Sir Edmund oczekuje pana — powiedziała z silnym akcentem irlandzkim. - Może woli pan — zaczekać w, ogrodzie?

— Chętnie — odrzekł. Dziewczyna najwidoczniej była nowym nabytkiem, pisarz bowiem nie miał tytułu szlacheckiego, był natomiast kawalerem Orderu Zasługi, co jest odznaczeniem o wiele wyższym. Podobno jednak Darling nie przywiązywał wagi do takich błahostek, więc postanowił jej nie poprawiać.

Pokojówka poprowadziła Wiberga przez ogromną jadalnię z niskim belkowanym sufitem i kominkiem z ręcznie wypalanej cegły ku oszklonym drzwiom werandy. W ogrodzie, zajmującym blisko półakrową powierzchnię, rosło mnóstwo kwitnących krzewów, głównie różanych, a wśród nich wiły się żwirowane alejki. Było tam również kilka starych jabłonek i grusz, a nawet drzewo figowe. Na powierzchni wydzielonej pod warzywnik stała mała szopa ogrodnicza. Całość osłaniało od drogi oraz sąsiadów wiklinowe ogrodzenie oraz wiecznie zielony żywopłot.

Najbardziej jednak zainteresował Wiberga murowany domek gościnny czy też przybudówka dla służby na tyłach ogrodu. W tym właśnie domku pracował Darling w czasach, gdy jego rodzina zamieszkiwała jeszcze willę. Pierwotnie dach przybudówki był spadzisty, kryty dachówką, później jednak górna jego część została wyrównana i założono tam słynne małe obserwatorium astronomiczne.

Ta okolica, pomyślał Wiberg, musiała być tak samo okropna, nim urodził się Darling, ale dla Darlinga nie miało to większego znaczenia. Był miłośnikiem wiedzy (nazywał ją „najwspanialszym, najbardziej widowiskowym sportem świata”) i zbudował to obserwatorium nie w celach badawczych, lecz tylko dlatego, że lubił patrzeć w gwiazdy.

Wiberg zerknął przez okno, nie dostrzegł jednak śladów obecności pisarza, widocznie teraz tylko pokojówka korzystała z tego pomieszczenia. Westchnął. Nie był człowiekiem szczególnie wrażliwym — nie mógł sobie na to pozwolić — ale bywały chwile, że nawet on czuł się przytłoczony swoją profesją.

Podjął na nowo wędrówkę po ogrodzie wdychając zapach róż i laków. Laków nie widywał nigdy w Stanach, miały ostrą egzotyczną woń, z lekka przypominającą woń kwitnącego tytoniu lub też — jak sobie wyobrażał — ziół używanych przy balsamowaniu zwłok w starożytnym Egipcie. Znowu zjawiła się pokojówka. Poprowadziła go raz jeszcze przez jadalnię, następnie przez ogromny obstawiony książkami hali w kształcie litery L, z kominkiem z polerowanego kamienia przy głównych schodach. Na górze znajdowała się sypialnia mistrza. Gdy Wiberg zbliżał się do drzwi, pokojówka zawołała: „Proszę uważać na głowę, sir!”, ale było już o sekundę za późno, zawadził czubkiem głowy o poprzeczną belkę.

Z głębi sypialni doleciał chichot.

— To jeszcze betka — usłyszał męski głos. - Ktoś cholernie nieostrożny wchodził tu kiedyś z dzieckiem na ręku.

Uderzenie nie było zbyt silne i Wiberg od razu o nim zapomniał. Edmund Gerrard Darling w kraciastym szlafroku spoczywał podparty poduszkami w ogromnym łożu i zapewne na piernatach, bowiem jego szczupłe ciało zdawało się w nim tonąć. Włosy miał nadal gęste, tylko czoło wyższe niż ma ostatniej fotografii zamieszczonej na okładce książki. Twarz wciąż jeszcze była patrycjuszowska, ale wskutek choroby rysy jej zgrubiały, przez co nabrała nieco łagodniejszego wyrazu, nie bardzo pasującego do człowieka, który jako krytyk przez blisko sześćdziesiąt lat bezlitośnie darł pasy ze swych kolegów, wytykając im brak podstawowej znajomości literatury angielskiej, nie mówiąc już o innych.

— Cieszę się bardzo, że mogę poznać pana. To dla mnie prawdziwy zaszczyt — powiedział Wiberg wyciągając notatnik.

— Chciałbym odpłacić panu tym samym — odparł Darling, skinieniem ręki wskazując fotel. - Niestety, od dawna już spodziewałem się pańskiej wizyty. Pewne pytanie tkwi w mym mózgu jak ćwiek i będę ogromnie zobowiązany, jeśli odpowie mi pan na nie od razu, zakładając oczywiście, że wolno panu to uczynić.

— Proszę się nie krępować. Ostatecznie ja również przyszedłem tu, aby zadawać pytania. Cóż to takiego?

— Czy jest pan — spytał pisarz — tylko forpocztą kata, czy też katem we własnej osobie?

Wiberg zmusił się do uśmiechu.

— Obawiam się, że nie rozumiem pytania.

W gruncie rzeczy zrozumiał je aż za dobrze. Nie rozumiał tylko, w jaki sposób Darling zdobył dostateczne informacje, by na to wpaść. Przez całe dziesięć lat główna tajemnica Popkonu była strzeżona nadzwyczaj surowo.

— Jeśli nie odpowie pan na moje pytanie, będę czul się zwolniony z obowiązku odpowiedzi na pańskie — rzekł Darling. - Myślę, że nie zaprzeczy pan, iż ma pan w kieszeni wspomnienie pośmiertne o mnie?

Z tym podejrzeniem Wiberg spotykał się w swej praktyce tak często, że odpowiedział na nie gładko, zachowując pozory absolutnej szczerości.

— Jasne, że mam. Niewątpliwie orientuje się pan, iż wielkie dzienniki, jak na przykład Times, czy wielkie koncerny prasowe przechowują w swych kartotekach — tak na wszelki wypadek — wspomnienia pośmiertne o wybitnych lub ciekawych żyjących jeszcze ludziach. Trzeba je często uaktualniać, to samo przez się zrozumiałe. A każdy reporter wysyłany w celu przeprowadzenia wywiadu sam przygotowuje się najpierw na podstawie tych kartotek, co też jest normalne.

— Zaczynałem kiedyś jako dziennikarz — odparł Darling. - Stąd też wiem, iż wielkie dzienniki nie maja zwyczaju wysyłać swoich głównych korespondentów zagranicznych z misją godną początkujących reporterów. - Nie każdy, z kim przeprowadza się wywiad, jest laureatem Nagrody Nobla. A gdy ten ktoś w dodatku liczy sobie osiemdziesiąt lat i z wiarygodnych źródeł wiadomo, że jest chory, wywiadu, który może być już ostatnim, nie zleca się byłe żółtodziobowi. Jeśli chce pan traktować to po prostu jako uaktualnianie wspomnienia pośmiertnego, nie mogę panu w tym przeszkodzić. Na pewno jest w tym coś niesamowitego, ale przecież pan wie równie dobrze, jak ja, że w ten sposób można określić znaczną część pracy dziennikarza.

— Wiem, wiem — mruknął gniewnie Darling. - l w tej sytuacji, mimo że pan z taką skromnością starał się tego nie podkreślać, fakt, iż właśnie panu powierzono tę misję, winienern przyjąć jako dowód uznania dla mojej osoby. Hę?

— No cóż — odrzekł Wiberg — tak, sir, można by to i tak ująć. - Ściśle biorąc, zamierzał to ująć dokładnie w ten sposób.

— Bzdura!

Wiberg wzruszył ramionami.

— Jak już wspomniałem, nie mogę przeszkodzić, by widział pan tę sprawę w świetle, jakie panu odpowiada. Bardzo jednak żałuję.

— Nie powiedziałem, że widzę to w innym świetle. Powiedziałem: bzdura! Pańskie tłumaczenie jest w dużej mierze prawdziwe, ale równocześnie wykrętne, wprowadzające w błąd. Miałem nadzieję, że przedstawi mi pan konkretne fakty, do czego, wydaje mi się, mam prawo. Zamiast tego uraczył mnie pan porcją banalnej paplaniny, jaką zbywa się trudnych klientów.

Wiberg, coraz bardziej zaniepokojony, odchylił się na oparcie fotela.

— Proszę mi więc wyjaśnić, co uważa pan za konkretne fakty?

— Nie zasługuje pan na to, ale byłoby nonsensem ukrywać przed panem coś, co jest panu dobrze wiadome. To dokładnie pokrywa się z tym, co chciałem, aby pan wiedział o mnie — odparł Darling. - No więc dobrze, pozostańmy chwilowo przy prasie.

Sięgnął do kieszonki na piersiach i wyjął papierosa, potem dotknął przycisku na szafce nocnej. Natychmiast zjawiła się pokojówka.

— Zapałki — powiedział.

— Sir, doktor…

— Do diabła z doktorem, teraz już wiem, kiedy umrę, i to z dokładnością do jednego dnia. Nie przejmuj się, moja mała, nie rób takiej zmartwionej miny, po prostu przynieś mi zapałki, a wracając rozpal w kominku.

Dzień był ciepły, ale mimo to Wiberg z przyjemnością: popatrzył na mały ogienek rozbłyskujący za kratą kominka. Darling zaciągnął się i spojrzał z uznaniem na papierosa.

— Swoją drogą ta statystyka to cholerny nonsens — odezwał się. - Moja uwaga ma zresztą bezpośredni związek z przedmiotem naszej rozmowy. Gdy przekroczy pan sześćdziesiątkę, panie Wiberg, stanie się pan niemal fanatykiem nekrologów. Najpierw zauważy pan, że przenoszą się do wieczności bohaterowie pańskiego dzieciństwa, z kolei niektórzy pańscy przyjaciele, potem zacznie się pan niepostrzeżenie interesować zmarłymi ludźmi, których pan nie znał lub też nic dla pana nie znaczyli, a wreszcie nawet takimi, o których nic pan nie słyszał. Rozrywka raczej w niezbyt dobrym guście, gdy człowiek z pewną satysfakcją powtarza sobie: „Cóż, o n umarł, ale j a wciąż jeszcze żyję”. Oczywiście, jeśli ma pan jakie takie skłonności do introspekcji, może to obudzić w panu coraz większą świadomość rosnącego osamotnienia w świecie. I jeśli nie zrównoważy tego odpowiednie bogactwo ducha, zacznie pan coraz bardziej lękać się śmierci. Szczęśliwie jedną z moich wieloletnich pasji jest nauka, a zwłaszcza matematyka. Po przeczytaniu mnóstwa nekrologów w New York Timesie, w londyńskim Timesie, a także w kilku innych dużych dziennikach, które śledziłem z początku dorywczo, potem zaś bardzo pilnie, zacząłem uświadamiać sobie całe serie zbiegów okoliczności. Czy dotąd wszystko dla pana jasne?

— Sądzę, że tak — odparł ostrożnie Wiberg. - O jakie zbiegi okoliczności panu chodzi?

— Mogę przytoczyć konkretne przykłady, ale myślę, że wystarczy aspekt ogólny. Aby doszukać się takich zbiegów, trzeba czytać zarówno pomniejsze nekrologi, jak i takie, którym towarzyszą nagłówki w gazetach oraz uroczyste wspomnienia pośmiertne. I nagle znajduje pan, powiedzmy, dzień, w którym umiera zadziwiająco duża liczba lekarzy. Kiedy indziej znów — prawników. I tak dalej… Po raz pierwszy zwróciłem na to uwagę w dniu katastrofy lotniczej, w której zginęło niemal całe kierownictwo dużego amerykańskiego przedsiębiorstwa budowy maszyn. To mnie uderzyło, ponieważ przedtem firmy amerykańskie nigdy nie pozwalały podróżować tym samym samolotem więcej niż dwóm menedżerom. Tknięty podejrzeniem przebiegłem wzrokiem pomniejsze nekrologi i stwierdziłem, że był to w ogóle fatalny dzień dla inżynierów. I jeszcze jedna zaskakująca zbieżność: niemal wszyscy zginęli w różnych wypadkach podczas podróży. Katastrofa samolotu była tym nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, który pozwolił mi odkryć coś wyglądającego na autentyczny szablon. Zacząłem prowadzić zestawienia. Odkryłem jeszcze sporo innych współzależności. Na przykład w tego typu wypadkach giną często całe rodziny i cóż się wtedy okazuje? Że żonę często łączą z mężem nie tylko więzy małżeńskie, ale również zawodowe.

— Interesujące… i trochę niesamowite — zgodził się Wiberg. - Ale, jak już pan zauważył, to tylko oczywisty zbieg okoliczności. Taka mała próbka…

— Nie jest to mała próbka, jeśli obserwacje prowadzi się od dwudziestu lat — przerwał Darling. - I absolutnie nie wierzę tu w jakiekolwiek zbiegi okoliczności, wyjąwszy może pierwszą katastrofę lotniczą, która popchnęła mnie do śledzenia tej sprawy. W tej chwili zresztą nie jest to już kwestia wiary. Prowadzę dokładne zapisy, co jakiś czas dzwonię do centrum obliczeniowego przy Uniwersytecie Londyńskim i podaję im moje liczby — oczywiście nie tłumacząc programistom, co oznaczają. Moje ostatnie obliczenia za pomocą testu chi-kwadrat były właśnie w toku, gdy odebrałem pański telegram z prośbą o pozwolenie odwiedzenia mnie. Otrzymałem istotność punktu zero zero zero jeden w pięcioprocentowym przedziale ufności. To znacznie większe prawdopodobieństwo niż to, jakie zdołano kiedykolwiek przedstawić w akcji antynikotynowej, a przecież mieliśmy całe regimenty medycznych osłów, ba, nawet całe rządy, zachowujące się tak, jak gdyby te liczby oznaczały realne zjawisko gdzieś od 1950 roku. Prowadzę poza tym dodatkową kontrolę. Przyszło mi na myśl, że wiek może tu być czynnikiem odgrywającym istotną rolę. Test chi-kwadrat wykazał, że tak.nie jest. Nie ma to żadnego związku z wiekiem. Natomiast nie ulega wątpliwości, że zgony są dobierane według rodzaju zatrudnienia lub zawodu.

— Hmm. Załóżmy, czyniąc zadość wymogom dyskusji, że tak się rzeczywiście dzieje. Czy może pan zasugerować, w jaki sposób?

— W jaki sposób, to żaden problem — odparł Darling. - Wykluczone, aby to było zjawisko naturalne, ponieważ siły przyrody, jak na przykład dobór naturalny, nie wykazują aż tak specyficznej wybiórczości ani też nie dają efektów w ciągu tak krótkiego okresu, jakim jest sto lat. Właściwe zatem pytanie powinno brzmieć: dlaczego? I może na nie istnieć tylko jedna odpowiedź.

— Jaka mianowicie?

— Polityka.

— Proszę mi wybaczyć, sir — powiedział Wiberg — ale przy całym szacunku, jaki żywię dla pana, pomysł ten wydaje mi się, hmm, nieco paranoidalny.

— Całkiem paranoidalny, a jednak zgodny z prawdą. Zauważyłem, że ani razu go pan nie zakwestionował. To politycy są paranoikami, nie ja.

— Jaki mógłby być pożytek z takiej polityki lub też, jak mógłby go sobie ktoś wyobrażać?

Pisarz spojrzał głęboko w oczy Wiberga zza szkieł okularów.

— Ogólnoświatowa Kontrola Populacji — odezwał się — działa oficjalnie już od dziesięciu lat, a nieoficjalnie — chyba od dwudziestu. I działa skutecznie — populacja w chwili obecnej jest ustabilizowana. Większość ludzi wierzy — i tak im się podaje — że Popkon zajmuje się wyłącznie przymusową regulacją urodzin. Nie zastanawiają się nad tym, że utrzymanie prawdziwie stabilnej populacji wymaga również rygorystycznie planowanej gospodarki. Po wtóre, nie zastanawiają się nad tym — a tego im się już nie podaje, przeciwnie, fakty, z których mogliby coś wywnioskować są utrzymywane w tajemnicy — że przy obecnym stanie wiedzy możemy regulować jedynie liczbę urodzin. Nie możemy natomiast pokierować nią pod względem jakościowym. Oczywiście, jesteśmy w stanie decydować o płci dziecka, to prosta sprawa. Nie mamy jednak wpływu na to, by stało się ono w przyszłości architektem, niewykwalifikowanym robotnikiem, czy też po prostu najzwyklejszym bałwanem. A w całkowicie sterowanej gospodarce zawsze należy przestrzegać, by na każdym etapie istniała ściśle określona liczba architektów, robotników i bałwanów. Ponieważ i nie można tego dokonać za pomocą regulacji urodzin, trzeba zastosować regulację zgonów. Inaczej mówiąc, gdy stwierdza pan nieekonomiczną nadwyżkę, powiedzmy, pisarzy, zgarnia pan ją niczym szumowiny z rosołu. Oczywiście stara się pan ograniczyć to „szumowanie” do najstarszych, ponieważ jednak nie da się przewidzieć okresu, w jakim wystąpi taka nadwyżka, wiek tych najstarszych w momencie „szumowania” jest zbyt zróżnicowany, by mógł mieć znaczenie statystyczne. Zapewne jest to dalej maskowane pewnymi posunięciami taktycznymi, jak nadawanie wszystkim zgonom charakteru wypadków, pozorny brak związku między nimi, co pociąga za sobą często likwidację kilku młodszych członków danej kategorii i pozostawienie kilku starszych dla zachowania tych pozorów. Oczywiście, to znacznie ułatwia historykom prowadzenie zapisów. Jeśli wiadomo, że — jako wynik polityki — śmierć danego pisarza została zaplanowana na konkretny dzień lub też coś koło tego, nie ma obawy, by zbrakło ostatniego z nim wywiadu lub aktualnego wspomnienia pośmiertnego. I taki lub inny pretekst — na przykład zwykła wizyta lekarza u ofiary — może stać się zwiastunem jej bliskiej śmierci. I tu wracamy, panie Wiberg, do mego pierwszego pytania. A więc, czy jest pan Aniołem Śmierci czy też na razie jego zwiastunem?

Zapadła cisza, tylko ogień strzelał głośno w kominku, wreszcie Wiberg odezwał się:

— Nie mogę panu powiedzieć, czy pańska hipoteza jest słuszna, czy też nie. Jak pan sam zasugerował na początku naszej rozmowy, gdyby nawet to była prawda, nie wolno mi jej wyjawić z prostych logicznych powodów. Mogę tylko dodać, że ogromnie podziwiam bystrość pańskiego umysłu — i bynajmniej nie jestem nią zaskoczony. Ale raz jeszcze dla dobra dyskusji posuńmy to logiczne rozumowanie o krok dalej. Załóżmy, że sytuacja wygląda tak, jak ją pan przedstawił. Załóżmy dalej, że zaplanowano pana do… „odszumowania”… mniej więcej za rok od tej chwili. I na koniec, załóżmy, że początkowo miałem być wyłącznie osobą przeprowadzającą z panem ostatni wywiad, nie zaś katem. Czy to ujawnienie mi pańskich wniosków nie zmusiłoby mnie do wzięcia na siebie roli kata?

— Owszem, mogłoby się tak zdarzyć — odrzekł Darling z zadziwiającą pogodą ducha. - Przewidziałem i takie konsekwencje. Moje życie było niezwykle bogate, a obecna choroba tak mi się uprzykrzyła, że odebranie mi jednego roku życia — zwłaszcza gdy wiem, że jest ona nieuleczalna — nie wydaje mi się przerażającą stratą. Z drugiej strony, nie sądzę, bym w tej sytuacji wiele ryzykował. Pozbawienie mnie życia o rok wcześniej spowodowałoby pewne zachwianie matematycznej ciągłości w systemie. Niewielkie wprawdzie, ale biurokraci nienawidzą jakichkolwiek odchyleń od ustalonej procedury bez względu na ich znaczenie. Tak czy siak, nic mnie to nie obchodzi. Natomiast myślę o panu, panie Wiberg. Tak, tak, proszę mi wierzyć.

— O mnie? — spytał niespokojnie Wiberg. - A to dlaczego?

Nie było wątpliwości, że w oku Darlinga zamigotał znów z dawną żywością złośliwy błysk.

— Jest pan statystykiem. Mogłem to łatwo wywnioskować ze sposobu, w jaki reagował pan na moją statystyczną terminologię. Ja z kolei jestem matematykiem-amatorem, nie ograniczającym się w tych zainteresowaniach do procesów stochastycznych. A jednym z moich koników jest geometria rzutowa. Śledziłem statystykę ludności, liczby zgonów i tak dalej, ponadto sporządzałem wykresy. I dlatego wiem, że czternasty kwietnia przyszłego roku będzie dniem mojej śmierci. Nazwijmy go dla upamiętnienia Dniem Pisarza. Cóż dalej, panie Wiberg. Wiem również, że nadchodzący trzeci listopada można by nazwać Dniem Statystyka. A myślę, że nie jest pan w zbyt bezpiecznym wieku. Proszę mi powiedzieć: Jak pan stawi temu czoło? Hę? Jak pan stawi temu czoło? Niechże się pan odezwie, panie Wiberg, niech pan coś powie! Pański czas również dobiega końca.


Przełożyła z angielskiego Elżbieta Zychowicz

Загрузка...