Znowu potrafię, jak pan widzi, płakać – uśmiechnęła się, podnosząc chusteczkę do oczu. – Latem jeżdżę do Bułgarii. Każdego dwudziestego dziewiątego sierpnia zamykam na klucz drzwi mojego pokoju w hotelu w Albenie, wyłączam telefon, siadam wieczorem na balkonie i patrzę na morze. I płaczę. Tylko tam i tylko tego dnia potrafię płakać. Jadę w zasadzie tam tylko po to, aby móc płakać. I tylko na ten płacz się cieszę…

Wróciła na krzesło przy biurku. Objęła obu dłońmi jego kubek z herbatą.

– Zrobię panu nową. Ta zupełnie wystygła – powiedziała z uśmiechem.

Obserwował ją oniemiały. W pewnym momencie wyciągnął obie ręce i przykrył swoimi dłońmi jej dłonie obejmujące kubek. Nie podniósł głowy, aby uniknąć jej spojrzenia. Po chwili wstał gwałtownie z krzesła.

– Ja… widzi pani, muszę teraz wyjść. Ja nie mam dzieci, ale gdyby moje… ja muszę teraz wyjść. Proszę mi wybaczyć…

W drzwiach odwrócił się jeszcze.

– Chciałbym mieć taką siostrę jak pani.

Powoli schodził skrzypiącymi schodami w dół, trzymając się drewnianej poręczy. Skupił się na tym, aby nie biec.

– Nie uciekać. To już przecież minęło. Nie uciekać… – słyszał swój głos.

Wyszedł bez marynarki i za bramą muzeum skręcił ku centrum miasta. Starał się iść jak najwolniej. Nie zatrzymywał się i nie odwracał głowy. Wtedy, wiele lat temu, gdy „po Marcie” miał swoją fazę lęku, ucieczka bez oglądania się za siebie pozwalała mu złagodzić symptomy strachu. Tak jak gdyby oddalanie się od miejsca, gdzie ten strach się pojawił po raz pierwszy – chociaż przecież wiedział, że ma go przez cały czas w sobie – odsuwało go od niebezpieczeństwa. To było irracjonalne, bo tak naprawdę zagrożenie wcale nie istniało. Od tamtego czasu jednak reagował na niecodzienne wzruszenie właśnie ucieczką, jakby powielał zachowania sprzed wielu lat. Wydawało mu się, że to już dawno minęło, że panuje nad tym. Dzisiaj okazało się, że nie jest to prawda.


*

Przeszedł przez całe miasto, nie zatrzymując się nigdzie. Po dobrej godzinie wrócił na Lwowską i szedł w kierunku muzeum.

– Panie Marcinie! – usłyszał wołanie z oddali za sobą. – Nie mogę za panem nadążyć.

Zatrzymał się i odwrócił głowę. Młoda dziewczyna w błękitnej podkoszulce odkrywającej brzuch biegła w jego kierunku.

– Przepraszam, że pana zatrzymuję – powiedziała zdyszana. – Byliśmy z Szymonem wczoraj w nocy w pana muzeum. Szukam swojego notatnika. Może…

Nie dał jej dokończyć.

– Zostawiła go pani na kaloryferze. Moja pracownica go tam znalazła i przyniosła wczoraj do biura. Chciałem dzisiaj po południu zadzwonić do Szymona, aby powiadomił panią.

Spojrzał jej w oczy.

– Przykro mi, że nie zadzwoniłem jeszcze wczoraj. Jest bezpieczny. Proszę się nie martwić. Mam go w mojej teczce. A teczka jest w szafie zamkniętej na klucz. Jeśli pani chwilę zaczeka, wejdę na górę i przyniosę go pani…

Już miał się odwrócić, ale w tym momencie dziewczyna rzuciła mu się na szyję i pocałowała go delikatnie w policzek.

– Tak się martwiłam! Myślałam, że wypadł, gdy jechaliśmy z Szymonem motocyklem. Przeszłam dzisiaj rano piechotą całą drogę. Szukałam nawet w krzakach i w koszach na śmieci. Nigdzie go nie było. Jest pan skarbem – wyszeptała, przykładając wargi do jego ucha. – Bałam się, że go już nigdy nie odnajdę…

Stała na palcach, przytulona do niego, rozgniatając swoje piersi na jego ciele. Poczuł ciepło i drażnienie jej oddechu na szyi i uchu. W jednej chwili przypomniał sobie wczorajszy wieczór. Obu dłońmi objął jej odsłoniętą talię i delikatnie, powoli odsunął jej brzuch od swojego. Przez chwilę zastanawiał się, czy może zbyt delikatnie i zbyt powoli. Czy może zdążyła zauważyć? Zaczerwienił się.

– Przepraszam pana… Jestem wariatką. – Poprawiła nerwowo włosy. – Tak się ucieszyłam, że… musiałam pana pocałować. Przepraszam… Nie muszę go mieć teraz. Najważniejsze, że się odnalazł.

Uśmiechnęła się i zapytała:

– Czy mogłabym jeszcze raz zajrzeć do muzeum, gdy już będzie ciemno? Odebrałabym wtedy notatnik.

– Ależ oczywiście. Prawie każdego dnia jestem do wieczora w muzeum. Gdyby główna brama była zamknięta, proszę wejść furtką od strony archiwum. Tam gdzie parkuję swój samochód. Przy drzwiach wejściowych na ścianie po lewej stronie jest dzwonek. Zejdę i otworzę pani.

Dziewczyna stała naprzeciwko niego, nie ruszając się z miejsca. Nagle spoważniała.

– Czy pan… czy pan także słucha Mozarta? – zapytała nieśmiało, obserwując jego reakcję.

– Mozarta? – udał zdziwienie. – Niezbyt często ostatnio. Może to błąd. Wczoraj wieczorem akurat słuchałem. Ale dzisiaj zupełnie nic nie pamiętam – uśmiechnął się, dotykając jej dłoni. – Mozart dziwnie działa na ludzi. U mnie na przykład powoduje zaniki pamięci. Zupełną amnezję. A u pani? – zapytał, patrząc jej w oczy.

Ścisnęła jego dłoń, podnosząc do swoich ust.

– U mnie wprost przeciwnie. Budzi wspomnienia. Najróżniejsze wspomnienia. Ale pewnie i to pan zapomniał, prawda?

– Coś takiego! Naprawdę? – zaśmiał się głośno. – Zupełnie zapomniałem. Na śmierć i życie zapomniałem.

– Dziękuję panu. Naprawdę dziękuję – powiedziała cicho. – To ja już pójdę…

Odwróciła się i wolnym krokiem przeszła na drugą stronę ulicy. Po chwili znikła za rogiem.

Wrócił do swojego biura i usiadł przy komputerze. Czekał na niego e-mail. Karolina w szczegółach objaśniała mu, że czat to taka rozmowa prowadzona za pomocą klawiatury komputera, gdy wszyscy piszą swoje teksty na dany temat i każdy uczestnik widzi to, co napisał inny. Podała mu także dokładną instrukcję, jak połączyć się z czatem, na którym spotykają się ludzie chcący porozmawiać o koniach. Zapisał to wszystko skrupulatnie w swoim zeszycie i wieczorem, gdy muzeum było już puste, spróbował.

Zdumiony przypatrywał się temu, co zobaczył na ekranie monitora. Karolina miała rację, ci ludzie naprawdę rozmawiali! Przez kilkanaście minut tylko czytał. Czasami miał ochotę włączyć się do rozmowy. Skomentować, zadać pytanie, uzupełnić lub dyskutować z idiotycznymi odpowiedziami. Impulsywnie wyciągał ręce do klawiatury, ale w ostatnim momencie z nieśmiałości i strachu je cofał. W pewnym momencie ktoś napisał do niego. Zaskoczony zobaczył swoje imię na ekranie.


Emilia32: Marcin, jak się masz? Nie wiem, co o tym sądzić, ale czytałam ostatnio, że hipoterapia dla dzieci z porażeniem mózgowym to tylko nabijanie kasy właścicielom stajni w dużych miastach. Czy ty też tak uważasz?


Poczuł się jak mały chłopiec, którego wywołano z kryjówki. W pierwszej chwili nie wiedział, jak zareagować. Dopiero gdy zobaczył na ekranie:


Emilia32: Marcinie, jesteś tam???!!!


wystukał powoli tekst:


Marcin: Tak, jestem. Przepraszam Panią, że się nie odzywałem. To mój pierwszy w życiu czat.


Gdy zobaczył, co sam napisał, chciał wymazać ostatnie zdanie. Czuł się zawstydzony. Trochę jak ktoś, kto przyznał się publicznie, że w wieku czterdziestu pięciu lat przeczytał swoją pierwszą książkę. Po chwili był już bez reszty pochłonięty rozmową i skupiony na tym, aby jak najszybciej wstukiwać odpowiedzi i pytania.

Rozmawiali o swoich ulubionych koniach, o turniejach, w których brali udział, o uprzężach i o zapachu stajni, gdy rankiem jest pełna świeżego siana. Opowiadał o stadninie w Nowym Sączu, o swojej pracy w muzeum. Dowiedział się, że Emilia jest z Ciechocinka, brała udział w zawodach hipicznych i oprócz książek ma tylko tę jedną jedyną pasję: konie. Anonimowość rozmowy – nie siedzieli naprzeciwko siebie i nie widzieli się – sprawiła, że potrafił opowiedzieć o sobie dużo więcej, niż powiedziałby w normalnej sytuacji. Zwłaszcza kobiecie.

W pewnym momencie napisała:


Emilia32: Muszę już wyjść, bo przyjechali po mnie. Miły jesteś, Marcinie. Strasznie miły.


Znikła. Siedział jeszcze chwilę i wpatrywał się w te ostatnie jej zdania, wypychane powoli ku górze ekranu przez pojawiające się bezustannie teksty innych rozmówców. Czuł onieśmielenie. Ale także radość. I rodzaj bliskości. Żadna kobieta poza Martą nie mówiła tak do niego.

Nie było jej następnego dnia. Włączał komputer, wchodził na czat, wypatrywał jej imienia wśród aktualnie zalogowanych osób i gdy nie znajdował „Emilia32”, natychmiast znikał. Nie miał ochoty rozmawiać z nikim innym. Próbował o różnych porach, za każdym razem czując rozczarowanie i smutek, gdy okazywało się, że jej nie ma. Niepokoił się, że może jej już nigdy w życiu więcej nie spotkać i że ta rozmowa była tylko zupełnym przypadkiem.

Emilia pojawiła się znowu po trzech dniach. Znowu późnym wieczorem. Ucieszyła się, gdy powiedział, że na nią czekał. Zauważył, że ignorowała wszystkich innych próbujących nawiązać z nią rozmowę, nie odpowiadając na ich pytania. Rozmawiała tylko z nim! Poczuł się jak mały chłopiec wyróżniony przed całą klasą. I tak już zostało. Tylko jemu poświęcała uwagę!

Któregoś razu, po około trzech tygodniach, tak ustawiła ich łączność na czacie, że nikt inny nie mógł widzieć tego, co piszą. Nie wiedział nawet, że jest to możliwe.

Od tego dnia było inaczej. Spotykali się i rozmawiali praktycznie każdego wieczoru. Opowiadała o wierszach, które ją wzruszają, o miejscach, które chciałaby zobaczyć, o swoich marzeniach. Bardzo dużo opowiadała o swojej pracy, bez której, jak pisała, „życie niewarte byłoby tego, aby wstawać i myć zęby rano”. Skończyła z wyróżnieniem romanistykę na uniwersytecie w Poznaniu. Po studiach Instytut Francuski w Warszawie ufundował jej stypendium, dzięki któremu wyjechała na roczny staż naukowy do Marsylii. Była tłumaczem książek i tłumaczem przysięgłym. Kiedyś napisała:


Nie tłumaczę Woltera, Prousta, Sartre'a, de Sade'a, Camusa, Balzaka, Colette, Hugo czy Stendhala. Ich przetłumaczyli inni już bardzo dawno temu. I z pewnością o wiele lepiej, niż ja bym to zrobiła. Jeśli już, to trafiają mi się bardziej współcześni i nowofalowi autorzy z francuskich list bestsellerów, tacy jak Marc Lévy czy Philippe Delerm. Oglądałeś „Amelię”? Właśnie jedna z książek Delerma zainspirowała twórców tego filmu. Gdybym miała czas, oglądałabym ten film codziennie. Chciałabym kiedyś obejrzeć go z Tobą i chciałabym, aby byt to dla Ciebie pierwszy raz. To znaczy ten film! Ciekawe, czy wzruszałyby Cię te same sceny co mnie? Czy górale wzruszają się, oglądając filmy? Co Ciebie wzrusza najbardziej?

Ale ostatnio zdarzyła mi się prawdziwa perełka. Tłumaczyłam Milana Kunderę! Tego od „Nieznośnej lekkości bytu”. Tak! Tego samego. Chcesz mi teraz stanowczo przypomnieć, że Kundera to Czech, prawda?! Co z tego, że Czech? Kundera napisał także wiele po francusku. Mało kto o tym wie. Nie martw się, ja, podwójnie odyplomowana (z Marsylii wystali mnie do Ciechocinka z dyplomem) romanistka, także do niedawna nie miałam o tym zielonego pojęcia.

Literaturę – poezji jeszcze nigdy nie odważyłam się tłumaczyć – przekładam dla przyjemności i robiłabym to nawet za połowę i tak marnej stawki, jaką mi płacą polskie wydawnictwa. Ale o tym, że za połowę, nie musisz im koniecznie mówić. Żyję głównie z tłumaczeń literatury faktu i to faktu niepodkoloryzowanego fabułami, jak to robi Wołoszański: listy polecające, listy oczerniające, akty rozwodowe, akty ślubu, testamenty, wyroki sądów, wypisy ze szpitali, także psychiatrycznych, umowy handlowe, ponaglenia płatności, faktury, oferty sprzedaży, podania o pracę, anonimy, protokoły szkód powypadkowych, świadectwa maturalne, indeksy i dyplomy ukończenia studiów, abstrakty rozpraw doktorskich i habilitacyjnych, wnioski o alimenty, akty urodzenia, akty ślubu i akty zgonu. Gdy już mam serdecznie dość czyichś ślubów, rozwodów, alimentów i tracę cierpliwość przy abstraktach „fascynujących” rozpraw doktorskich na temat „optymalizacji skanalizowania terenów podmokłych na przykładzie wsi Koniczynka pod Toruniem”, to dla własnej przyjemności i dla przekonania się, że ciągle coś „czuję” po tych wodociągach w Koniczynce, sama zlecam sobie (płacę sobie także sama, i to nieporównywalnie lepiej niż wszelkie polskie wydawnictwa: kupnem jakiegoś francuskiego kremu lub perfum, a gdy się bardzo napracuję, to kompletem nowej bielizny, ale nie francuskiej, bo nagie ciało kobiety najlepiej znają moim zdaniem Włosi) tłumaczenie czegoś z literatury. I wiesz, co tłumaczę wtedy najchętniej (już osiem razy!)? nieśmiertelnego Le Petit Prince, mojego ukochanego „Małego Księcia”. Stwierdziłam, po raz kolejny, że każde tłumaczenie to nie tylko wynik wiedzy i doświadczenia tłumacza, który je robi. To także wynik jego lub jej nastroju, wynik wpływu muzyki, jakiej słucha, pracując nad tekstem, a nawet zależy od gatunku wina, jaki przy tłumaczeniu pije:). Naprawdę tak jest! Nie śmiej się ze mnie, góralu! Gdy porównałam ze sobą moich osiem tłumaczeń „Małego Księcia”, to wyszło mi, że najlepiej było zrobione to, gdy byłam tuż przed okresem, słuchałam do ogłupienia „Traviaty” Verdiego i piłam kilka wieczorów z rzędu beaujolais nouveau, bo to działo się w listopadzie (zawsze w trzeci czwartek listopada Francuzi, a ja z nimi, wypijają hektolitry cieniutkiego kwaśnego sikacza, młodego, ledwo zrobionego wina pochodzącego z winnic położonych wzdłuż Rodanu w okolicach Lyonu). Zaraz potem, na drugim miejscu, uplasowało się tłumaczenie z czasu, gdy słuchałam Macy Gray (najlepsza i najbardziej seksowna chrypka świata, Cocker, nawet gdyby miał anginę, nigdy jej nie dorównał) na przemian z Czyżykiewiczem (porażająco przystojny, dla mnie nawet bardziej niż Lenny Kravitz, i poetycko rozczulający; znasz go?), pijąc herbatę jaśminową i będąc w depresji, ponieważ zaczął się maj. Ja nie znoszę tego miesiąca. Gdyby Antoine de Saint-Exupéry wstał nagle z grobu, znał jakimś dziwnym trafem polski i mógł przeczytać moje tłumaczenia, pewnie byłby bardzo zdziwiony. Chociaż może wcale nie. On podobnie jak ja także bywał niepoprawnym romantykiem i ulegał nastrojom jak mało jaki pisarz.

Uwielbiam francuski, lubię Francuzów i Francję, ale także wszystkie kraje przez Francję w przeszłości podbite, pijam tylko francuskie wino (czy Ty także pijasz wino? A może wśród górali picie wina to dowód zniewieścienia?) i po całym dniu pracy nad tekstami mam czasami sny po francusku. Ale na szczęście nie śnią mi się ani testamenty, ani wypadki drogowe, ani też akty zgonu. Ostatnio śniła mi się pokryta wzdłuż i wszerz fioletem lawendy Prowansja. W środku fioletowego pofalowanego wiatrem morza stał biały jak śnieg fortepian. I w moim śnie rozmawiałam z Chopinem. Miał twarz mojego ojca. Grał i opowiadał – zupełny bezsens, prawda? – mi o swoim grobie w Paryżu na cmentarzu Père Lachaise. Rozmawialiśmy po francusku.

Moja praca…

Czasami myślę, że niczego lepszego nie mogło mi podarować moje przeznaczenie. Pomogłam mu trochę, studiując romanistykę. To bezsprzeczny fakt. Ale gdy rozglądam się po losach moich kolegów i koleżanek ze studiów, widzę, że przeznaczenie musiało zauważyć tę moją pomoc. Siedzę sobie w moim pokoiku na poddaszu i bez konieczności ruszania się z domu – to jest dla mnie bardzo ważne – tłumaczę. Raz artystów, innym razem notariuszy lub hydraulików, którzy zostali doktorami nauk technicznych…

Czy masz jakiś ulubiony francuski tekst, który mogłabym dla Ciebie przetłumaczyć? Dla Ciebie złamałabym swoje postanowienia i odważyłabym się nawet przetłumaczyć poezję. Gdybyś zdecydował się na wiersze Apollinaire'a, otworzyłabym butelkę wina, gdybyś spośród tych wierszy wybrał erotyki, to miałabym wreszcie, po bardzo długim czasie, powód kupić sobie nową bieliznę…


To, co przeczytał, było wyjątkowe. Bardzo rzadko w ten sposób mówiła o sobie. Tak bezpośrednio i otwarcie. Musiała tego wieczoru być w wyjątkowym nastroju. Zastanawiał się, czy powodem była herbata jaśminowa, czy wino. Intymne wyznania z jej strony zdarzały się w ich rozmowach niezwykle rzadko, tylko w odpowiedzi na jego pytania, i to także zdawkowo. Zresztą niespecjalnie potrzebował wiedzy o jej przeszłości, tej przeszłości sprzed ich pierwszego spotkania. Zauważył i zaczęło go to wkrótce fascynować, że potrafiła opisać siebie, nie pisząc prawie niczego, co stawiałoby jej osobę na pierwszym miejscu. Gdy wie się, jakie ktoś czyta książki, jakie ma autorytety, za co najbardziej podziwia swoich rodziców, jak spędza wolny czas, jakiej muzyki słucha, jakie wiersze zna na pamięć, co go oburza, a co go wzrusza lub jakie ma marzenia, to w zupełności wystarcza.

Wzruszała go, rozbawiała. Po dwóch miesiącach wiedział, jaką muzykę lubi, jakie czyta książki i jakie kwiaty podobają się jej najbardziej. I kupował te same książki. Słuchał tej samej muzyki. Dzięki niej znowu zauważył, że istnieją kwiaty.

Sama także nigdy nie pytała go o nic, co dotyczyło bezpośrednio jego biografii. Zawsze tak potrafiła pokierować rozmową, że zupełnie niepytany i tak jej opowiadał o sobie. Już samo to było niesamowite dla niego. Wydawało mu się dotąd, że od czasu wizyt u psychiatry – ale to było przecież zupełnie co innego – nikogo tak naprawdę nie interesowało jego życie. Zresztą sam uważał, że nie ma w nim nic interesującego. To ona pierwsza zaczęła go przekonywać, że jest inaczej. Nawet to, że pochodzi i mieszka w małej podhalańskiej wsi, było dla niej czymś niezwykle interesującym, godnym zazdrości. W którymś e-mailu napisała do niego:


Masz szczęście żyć w miejscu, o którym ja zawsze marzyłam. Może przez to, że nigdy nie spełniło się moje marzenie, i teraz już chyba nigdy nie spełni, idealizuję wieś. I patrzę na nią idyllicznie. Wydaje mi się, że na wsi jest spokój. Wszyscy wiedzą, czego się od nich oczekuje, każdy zna swoje miejsce, a gdyby ktoś o nim zapomniał, to przypomina mu się o tym natychmiast. Gdy widzi się coś, czego widzieć się nie powinno, po prostu odwraca się głowę. Jeśli jakieś nadzieje się nie spełniają, to koryguje się te nadzieje. Na wsi trudno być anonimowym i dlatego skazanym się jest na to, co ja w ludziach cenię najbardziej: na szczerość. Ma wsi bowiem trudno jest wsiąść do samochodu, taksówki lub autobusu, przenieść się do innej dzielnicy i udawać kogoś, kim się naprawdę nie jest.

Wieś kojarzy mi się ze spokojem i pogodzeniem się z tym, że gdy nie można mieć więcej, musi wystarczyć to, co się ma. I to jest dla mnie piękne i niezwykłe. To pogodzenie się ze sobą niosące spokój. Może dlatego że sama jak mało kto wiem, jak to jest, gdy zżera i zatruwa człowieka tęsknota za czymś, czego NIGDY mieć nie będzie, ponieważ z racji miejsca, w którym się znajduje, mieć tego nie może…


Gdy odpisał, że dla większości ludzi z miasta życie takie jak jego jest skrajnie banalne i sama myśl o możliwości „zesłania” w takie miejsce ich przeraża, kojarzy się z karą, na którą nie zasłużyli, odpowiedziała jednym zdaniem:


Ciesz się, Marcinie, że do Ciebie nie zsyłają takich ludzi…


Pewnego razu zapytał ją, gdzie dokładnie znajduje się komputer, z którego z nim rozmawia. Odpowiedź przyszła po dłuższej chwili.


Jesteśmy – bo gdy piszę do Ciebie, to chcesz tego czy nie chcesz, sadzam Ciebie w moich myślach na krześle obok siebie – w małym wypełnionym innymi komputerami pokoju bez okien łączącym się wspólną drewnianą ścianą ze stajnią. Prawdziwą, pachnącą końskim potem i sianem stajnią! Gdy jestem tutaj sama albo gdy zapada cisza w tym pokoju, słychać czasami rżenie koni. Czasami, wtedy nie musi być cicho, uderzenie ich kopyt w ścianę. Czy to nie genialne i cudowne rozmawiać na czacie o koniach, będąc tak blisko koni?! No sam powiedz, Marcinku? Mogę cię, Marcinku, tak czasami nazywać?

To dla mnie, po moim domu, najważniejsze miejsce na świecie. Bardziej ta stajnia za ścianą niż ten pokój. Tutaj, gdy nie było jeszcze nic oprócz małej stodoły z dwoma końmi, którejś niedzieli osiemnaście lat temu przywiózł mnie mój ojciec. Od tamtej niedzieli zmieniło się moje życie. Rosłam z tym miejscem, tęskniłam za nim, gdy wyjeżdżałam z Ciechocinka na dłużej.

Przed każdym takim wyjazdem, i to nie tylko gdy byłam małą dziewczynką, przygotowywałam sobie mały bawełniany woreczek nasycony zapachem tego miejsca. Ten woreczek był dla mnie jak amulet. Gdy tęskniłam lub gdy ktoś wyrządził mi krzywdę, wąchałam go. Uspokajał mnie i dawał poczucie bezpieczeństwa.

Czy Ty też tak reagujesz na zapachy?

Tutaj pierwszy raz się zakochałam, tutaj opowiadałam na głos o tej miłości koniom, każdemu z osobna, i tutaj opłakiwałam – także z każdym koniem z osobna – to że on znalazł sobie inną. Tutaj też po prawie roku śmiałam się w głos z siebie, że mogłam się zakochać w takim buraku. Ale tymi opowieściami o swojej głupocie nie obciążałam już koni. Chociaż wiem, że pewnie by się uśmiały.

Tutaj przyjeżdżałam z Poznania cieszyć się ze zdanych egzaminów, tutaj przyszłam rozpaczać, gdy umarł mój ojciec. Dzięki temu moja rozpacz i tęsknota za nim powoli stawała się do zniesienia. Moja mama nie miała i dotychczas nie ma takiego miejsca. Tutaj zdarzyła się…

Tutaj jest mi dobrze. Po prostu najzwyczajniej dobrze.

Mogłabym mieć Internet w domu. Ale nie chcę. Bo dla mnie przyjazdy tutaj to… to wydarzenie. I nie tylko przez stajnię za ścianą i świat za ekranem monitora. Dają mi poczucie normalności.

Od tamtego pierwszego dnia sprzed kilkunastu lat wiele się zmieniło. Jest ogromny padok, jest przytulna stajnia na trzydzieści koni, jest hala z reflektorami pod sufitem, jest maty hotelik z jadalnią i jest prawdziwa wiejska gospoda oddzielona od hali ścianą ze szkła. Gospoda od niedawna łączy się z małym pokojem, do którego właściciel wstawił kilka komputerów i doprowadził stałe łącze. Dzięki temu na tablicy przy wjeździe do Ciechocinka mógł dodać „…Internet C@fe”. To teraz jest bardzo modne i nowoczesne. I musi być koniecznie z „@” w środku. Właścicielem tego raju jest pan Michał. Fizyk z wykształcenia, zakochany w koniach i kochany przez konie, wybitny specjalista od laserów, najlepszy i jedyny przyjaciel mojego Taty. Pan Michał trzymał mnie do chrztu.

Wracając do Twojego pytania – to w tym pokoju obok stajni i mojego konia, którego spotykam i przytulam od dziesięciu lat, jest mój komputer, z którego do Ciebie piszę, sadzając Cię wirtualnie na krześle przed sobą. Czasami, gdy napiszesz coś takiego do mnie, że najdzie mnie ochota, to delikatnie dotykam, wirtualnie oczywiście, Twojej dłoni…

PS To nie całkiem prawda, że stajnia obok jest ważniejsza od tego pokoju. Ostatnio w niektóre wieczory jest on o wiele ważniejszy.

PPS A gdzie Ty przysiadasz się do swojego komputera, aby rozmawiać ze mną? Czy też gdzieś blisko koni?


Czytał ten fragment wiele razy. Specjalnie nie odpowiadał na jej pytania, aby to, co napisała, nie przesuwało się na ekranie do góry i nie znikło. Wtedy jeszcze nie potrafił w żaden sposób zatrzymać ani zapisać tekstu na ekranie. Wiedział, że jest to możliwe, ale tego nie potrafił. Nie chciał ani na sekundę oddalić się od komputera, więc sięgnął do kosza stojącego pod biurkiem. Wyciągnął jakąś zmiętą kartkę papieru i zaczął nerwowo spisywać to, co ona napisała. Chociaż później pisała do niego podobne czułości – od pewnego momentu dla niego każde jej słowo było przepełnione czułością – to i tak ten „pierwszy raz” pamięta najbardziej. Do dzisiaj trzyma tę zmiętą, poplamioną kartkę zamkniętą jak skarb w szufladzie swojego biurka. Z płytą Macy Gray, dwoma albumami Czyżykiewicza i tomikiem erotyków Apollinaire'a.

Gdy odpowiedział, że rozmawiając z nią, siedzi w maleńkim biurze swojego muzeum, wpadła w prawdziwy zachwyt. Rozbawiła i rozmarzyła go, pisząc:


Czy to nie jest genialne?! No sam powiedz! Takie spotkanie współczesności z historią (nie mam na myśli Twojego wieku – broń Boże! – zawsze interesowali mnie o wiele starsi ode mnie mężczyźni, młodsi trochę co prawda od łemkowskich ikon, ale starsi od Internetu). To, że Ty siedzisz w pokoju nad osiemnastowiecznymi ikonami, sam klikając w dwudziestowieczne ikony, a ja siedzę w drewnianej chacie, czując zapach stajni, i że obydwoje w tym czasie rozmawiamy, jest… to jest absolutnie fenomenalne.

Kiedyś, gdy byłam młodsza, bardzo chciałam żyć w epoce Ludwika XVI. To przez francuskie książki, których naczytałam się (w oryginale) na studiach. Tamte czasy kojarzyły mi się z romantyzmem, a ja bardzo lubię być romantyczna. Ale nie tylko dlatego.

Uwaga, uwaga! Teraz będzie trochę ekshibicjonizmu. Ostrzegam!

Nie uwierzysz, bo to prawdziwa dziecinada, ale także przez moje piersi. Mam piersi, które idealnie pasują do sukien, jakie kobiety nosiły w tamtych czasach. Może nawet trochę większe. Raz w miesiącu przez kilka dni nawet o wiele za duże:). Wydawało mi się, że to musi być piękne i podniecające uczucie, wiedzieć, że „działa się” tak widokiem swoich piersi na mężczyzn. Ale to były moje dzikie czasy. Dawno temu. Czasami wydaje mi się, że to było nawet przed Ludwikiem XVI…

Teraz chcę żyć tylko w tych czasach. W naszych czasach. Z Internetem w muzeum i komputerem przy stajni. Od niedawna wiem, że to może być także bardzo romantyczne…

Zrobisz dla mnie kilka fotografii swoich ikon w muzeum? Szczególnie tej Łukasza? Sprawiłbyś mi radość…

PS „Przekopałyśmy” wczoraj z mamą moje kartony z płytami pod łóżkiem. I znalazłam! Pamiętałam, że gdzieś musi być! Kiedyś, jeszcze przed… przed Internetem, byłam na obozie językowym w Bieszczadach. Pojechaliśmy któregoś dnia z Francuzami do skansenu w Sanoku. Francuzi uwielbiają skanseny. Niektórzy byli rozczarowani. Jadąc do Polski, myśleli, że to jeden wielki skansen.

W jednej z sal była wystawa ikon (tam jest ponad dwieście ikon, ale Ty to pewnie lepiej wiesz ode mnie). Także łemkowskich, takich jakie Ty masz w swoim muzeum. Pamiętałam, że oczarowana tym, co tam zobaczyłam, na pamiątkę kupiłam płytę z muzyką cerkiewną. Chór męski Oktoich, tak się nazywają. Czternastu mężczyzn dyrygowanych przez piętnastego śpiewa hymny Kościoła prawosławnego. Śpiewa tak, że dech zapiera. Najpierw przesłuchałyśmy płytę z mamą. Potem wyłączyłam światło, zapaliłam świece, otworzyłam butelkę wina, zamknęłam oczy i… odjechałam. Przy dwudziestym czwartym kawałku, ostatnim na płycie, czułam się jak jedna z tych dziewic na ikonach. Zasłuchana. W uniesieniu. Tyle że ja byłam „na winie” i na zupełnie innych, nieprzystających dziewicom emocjach…

Potem w nocy śniło mi się, że zasypiam na lodowatej podłodze klasztoru razem z mnichami z filmu „Imię róży” i że podchodzi Sean Connery, zdejmuje swój habit i mnie nim okrywa. Potem modliliśmy się razem. To była bardzo dziwna modlitwa. On mówił cały czas: „nie jestem godzien”, a ja cały czas odpowiadałam, dotykając jego twarzy: „Ale powiedz tylko słowo”. Śnię ostatnio coraz intensywniej i z coraz większą przyjemnością.

PPS Chciałabym kiedyś posłuchać tego chóru z Tobą. Najlepiej w Twoim muzeum i będąc bardzo blisko Ciebie…

To, co przeczytał, było po raz kolejny wyjątkowe. Zaskakiwała go właśnie takimi nagłymi komentarzami nawiązującymi do wydarzeń z jej biografii. Potrafiła czasami być zdumiewająco otwarta, kokieteryjnie intymna, nawet lubieżna. Tak jak gdyby nagle zupełnie uległa erotyce, która posiada moc zabarwiania wszelkich innych jej przeżyć. I to w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Pamiętał te momenty bardziej niż inne, ponieważ Emilia stawała się w nich radosna. Rzadko pisała do niego z radością. W większości ich rozmów dominował nastrój smutku i melancholii. Któregoś dnia napisała:


Wczoraj było mi smutno. I to już przed naszym spotkaniem. Tak zupełnie bez powodu. Wydawało mi się, że nawet niebo płacze, zaglądając przez okno do mojego pokoju…


Czasami zastanawiał się, czy to, co ich zbliża do siebie najbardziej, nie jest przypadkiem związane z identycznym pojmowaniem życia jako trwania w smutku i przekonania, że to jest normalny stan, z którym trzeba się pogodzić. „Szczęście to tylko garść pełna wody – napisała w odpowiedzi, gdy odważył się pewnego wieczoru i zapytał, kiedy ostatni raz była naprawdę szczęśliwa. – Wiem, jak szybko przecieka przez palce i jak trudno je zatrzymać na dłużej…”.

Nie tylko tym różniła się od Marty. Najbardziej od Marty różniła się marzeniami. Marta była jak ktoś, kto nieustannie marzy o podróżach, aby podziwiać odległe gwiazdy. Był pewien, że gdyby jedna z tych gwiazd nagle spadła na podwórko, którym przechodzi wyrzucić śmieci, byłaby rozczarowana, przeszłaby obok niej obojętnie i natychmiast przestałaby marzyć o gwiazdach. Czasami wydawało mu się, że podobnie jak gwiazdy ze swoich marzeń traktowała także ludzi. Ważne i godne marzeń było dla niej jedynie to co bardzo odległe, wyjątkowe, ekskluzywne i dostępne tylko nielicznym wybranym.

Dla Emilii z kolei – takie miał wrażenie – marzenia się spełniały już wtedy, gdy wychodziła z domu. Czasami żartował przekornie z jej dziecinnego zachwytu nad czymś tak naturalnym i normalnym jak spacer, pójście do kina lub wyjazd do teatru w pobliskim Toruniu. Zawsze opisywała mu to w najdrobniejszych szczegółach i zawsze jako wielkie wydarzenie w jej życiu.

Nagle to muzeum, jego praca, której kulminacyjnym punktem dotychczas był obchód sal o czternastej, i zawsze te same notatki w brulionie nabrały zupełnie innego znaczenia. Miał uczucie, że dzięki Internetowi jest o wiele bliżej prawdziwego, a nie, jak mu się kiedyś wydawało, wirtualnego świata. Po pewnym czasie zauważył, że wraca do domu w Biczycach tylko po to, żeby tam sypiać. Pewnej niedzieli po mszy na podwórzu kościoła stara Siekierkowa podeszła do niego i powiedziała z wyrzutem w głosie:

– Ciemno wieczorami u ciebie w chałupie, Marcinku. W knajpie też cię nie ma. I na górkę do starej Siekierkowej już ani razu nie zajrzysz. Upiekłabym dla ciebie jabłecznika… Musi być piękna ta kobieta. Nasza jakaś? – zapytała, śmiejąc się głośno i zapalając papierosa.

Często zastanawiał się, jak wygląda Emilia. Ta z jego wyobraźni, wykreowana swoimi własnymi słowami była – dokładnie jak to ujęła Siekierkowa – piękna. To przekonanie nie pojawiło się w jednej chwili. Każda rozmowa z nią dodawała szczegółów do obrazu, który sam sobie tworzył. Unikali opowieści o swojej fizyczności. Pomijając nawet wstyd i nieśmiałość, banalne i prostackie wydawało mu się zapytanie wprost o jej wygląd. Nie przeszkadzało mu to jednak fantazjować na ten temat. Uważnie wyłapywał strzępki opisów, które mimowolnie wtrącała czasami w rozmowę. Tak jak na przykład ten o jej piersiach pasujących do sukien francuskich kobiet z dworu Ludwika XVI. Wyłapywał te fragmenty i układał cierpliwie w całość, a brakujące kawałki sam sobie tworzył w wyobraźni.

Pod tym względem Internet wydawał mu się trochę niebezpieczny. Jak dalece wierny rzeczywistości może być obraz innego człowieka, jaki tworzy w swojej wyobraźni ktoś, kto tak naprawdę jest niewidomy? I to obraz kreowany przez tego człowieka wyłącznie swoimi własnymi słowami. Obraz bardzo subiektywny chociażby już tylko z tego powodu, że ludzie najczęściej postrzegają siebie samych inaczej, niż widzą ich inni. I dotyczy to zarówno ich zachowań, jak i wyglądu. Przeważnie uważają, że są lepsi, bardziej atrakcyjni, wyżsi, szczuplejsi, z mniejszą łysiną, z większymi piersiami, z mniejszym brzuchem, z czerwieńszymi i bardziej wydatnymi ustami, z większymi oczami czy z dłuższymi rzęsami. Nawet gdy nie mają takiego planu lub zamiaru, opisując siebie, zawsze trochę kłamią. Bez premedytacji, ale kłamią. Gdy dochodzi jeszcze do tego oddalenie i anonimowość, którą zapewnia Internet, i gdy nie ma obaw przed konfrontacją z rzeczywistością, to te nieświadome kłamstewka – chociaż wielokrotnie zdarzają się kłamstwa perfidnie przemyślane, świadome, ułożone w misterną manipulację – mogą być o wiele bardziej fantazyjne i w ten sposób paradoksalnie także bardziej przekonujące. Ten paradoks ma uzasadnienie. Ludzie nie chcą w Internecie spotykać zwykłych szarych rozmówców. Wystarczą im w zupełności sąsiedzi z bloku spotykani w windzie i przy zsypie na śmieci lub koledzy czy koleżanki z pracy, którzy już sto razy opowiedzieli im o swojej działce za miastem, zżerającym ich kredycie lub nowej tapicerce do lanosa. W Internecie chcą spotkać kogoś pięknego, fascynującego, frapującego, innego, wyjątkowego. Dokładnie takiego samego jak oni. I gdy do tego czują się samotni, to idą na takie spotkania jak na randkę z kimś z elitarnego klubu lub stowarzyszenia pięknych ludzi. Zapominają, że często jest to zwykła randka w ciemno, być może – gdy mają pecha – z grubą, natapirowaną sąsiadką z parteru lub łysawym, dłubiącym w nosie kolegą z działu transportu. Elitarny klub pięknych ludzi może okazać się klubem nieogolonych, śmierdzących potem, niedomytych i kłamliwych żyjących poetów w niedopranych wyciągniętych swetrach, wykrzywionych butach i z brudem za resztkami obgryzionych paznokci. Przychodzą godzinę spóźnieni na wymarzoną, opowiedzianą romantycznie w szczegółach pierwszą randkę i wszystko, co mają do zaproponowania, to McDonald i kolacja nie przy świecach, ale przy stoliku tuż obok drzwi prowadzących do toalety. Z hamburgerem i małą porcją frytek. Na końcu okazuje się na dodatek, że są akurat „od kilku dni” bezrobotni i trzeba za nich zapłacić.

Tak na dobrą sprawę to niewidomy w trakcie rozmowy ma nawet lepiej. Ma bowiem do swojej dyspozycji – u ludzi niewidzących z reguły o wiele bardziej wyostrzone – dwa dodatkowe zmysły: słuchu i powonienia. Słuchając kogoś, można bardzo często ze sposobu, w jaki mówi, z tonu lub melodii głosu ocenić jego szczerość. Rozpoznać pychę, pogardę, arogancję, zdumienie, zawstydzenie, ale także niepewność, skromność lub nieśmiałość. Na ekranie komputera są tylko litery ułożone w słowa i słowa ułożone w zdania. Nie ma westchnień, szeptów, zakłopotań, zająknięć, nagłych zatrzymań lub zamilknięć, przyśpieszeń czy zwolnień. Nie ma słowotoków na wydechu, połykanych końcówek wyrazów na wdechu czy bezdechu po znakach zapytania. Nie ma także w powietrzu zapachu intensywnie wydzielanego potu towarzyszącego strachowi przed odkryciem kłamstw. Tak samo jak nie można wywąchać zapachu perfum. Głuchy, bezwonny i bezdotykowy Internet sprzyja fantazjom, ale sprzyja również kłamstwom.

Marcinowi wydawało się jednak, że to może dotyczyć wszystkich innych, ale w żadnym wypadku nie dotyczy Emilii. Dalej składał łapczywie w całość kawałki jej obrazu. Bardzo szybko zauważył, że z tej wykreowanej w swojej fantazji całości wyłania się kobieta zupełnie inna niż Marta.

Uroda Marty była wyzywająca. Marta o tym wiedziała i często wykorzystywała. Gdy bywali wieczorami w krakowskich klubach, nie mógł nie zauważyć, jak mężczyźni wpatrują się w jej odsłonięty dekolt, który z premedytacją przez dobór sukienek, bluzek czy swetrów zawsze eksponowała.

– Jeśli na pierwszym spotkaniu nie zapamiętają tego, co do nich mówię, to przy następnym przypomną mnie sobie poprzez moje sterczące sutki. Dlatego na pierwszym spotkaniu rzadko mówię ważne rzeczy – skomentowała z ironicznym uśmiechem, gdy zwrócił jej na to uwagę.

Często narzekała na, jak to patetycznie nazywała, „brzemię niezawinionej cielesności” w jej odbiorze przez mężczyzn. Ale także przez inne kobiety. Twierdziła, że przez sam tylko fakt, iż zdobywa się na odwagę eksponowania swoich sterczących piersi i długich nóg, zarówno mężczyźni, jak i kobiety nie traktują jej jako równorzędnego partnera. Mężczyźni w trakcie rozmowy tak bardzo zajęci są myślą o jej uwiedzeniu, że przeszkadza im to się skupić. Kobiety z zazdrością postrzegają ją jako wyzywającą samicę, a to samo w sobie powoduje, że z o wiele większą uwagą ją obserwują, niż słuchają. Na jego sugestię, aby spróbowała nie odsłaniać biustu, nie nosić zbyt obcisłych spodni lub zbyt krótkich albo zbyt wysoko rozciętych spódnic, reagowała wymówką o „prawie do eksponowania kobiecości, co niektórym myli się z ekshibicjonizmem”.

Gdy dzisiaj myśli o „eksponowaniu kobiecości” przez Martę, zastanawia się, czy nie był śmieszny, bo zmuszał się do czekania, aż nastąpi ten właściwy moment. Spędził tylko jedną noc u niej. Wtedy na podłodze przy jej łóżku. Nawet tej nocy nie potrafił przekroczyć granicy. Granicy czego? Szacunku, nieśmiałości, lęku przed odrzuceniem? Może Marta bardziej niż on czekała, że ją wreszcie przekroczy? Może swoim zachowaniem przed tą nocą dawał jej do zrozumienia, że stał się bardziej jej bratem i przyjacielem niż potencjalnym kochankiem? Marta eksponowała swoją kobiecość także przy nim. Właśnie tak. Eksponowała. Tak samo jak przed wszystkimi innymi. A on nie chciał być „wszystkimi innymi”. On pragnął być jej kobiecością – jako jedyny – obdarowany.

Gdy zdarzało się, że spędzali wieczory w jej mieszkaniu, potrafiła w czasie kąpieli zostawić otwarte drzwi, a nawet prosić, aby podał jej ręcznik. Wchodził z ręcznikiem, oglądał ją nagą i pośpiesznie wracał do pokoju. Nie chciał, aby zauważyła, że oddycha szybciej, że drżą mu ręce lub ma erekcję. Nigdy nie wpadł na to, aby rozebrać się i wejść do niej pod prysznic. Albo chociaż nie wstydzić się swojego podniecenia, zostać z nią w łazience i przeżyć to, co mogłoby się zdarzyć. Pamięta, że najbardziej bał się rozczarowania i zawodu, iż mogło się nic nie wydarzyć. Poza tym, gdy marzy się o czymś tak długo, gdy snuje się w wyobraźni niezwykłe scenariusze ich pierwszej intymności, to myśl, że mogłoby się to zdarzyć ot tak, zwyczajnie, bez zapowiedzi, w zaparowanej łazience, przy okazji podawania ręcznika, paraliżowała go.

Marta wracała potem do pokoju w pomarańczowym krótkim szlafroku, siadała w fotelu naprzeciwko niego, zamykała oczy i powoli czesała mokre włosy. Nie zwracała uwagi na to, że pasek szlafroka rozwiązywał się coraz bardziej za każdym razem, gdy podnosiła rękę z grzebieniem. Po chwili miała odsłonięty brzuch i uda. Na jej piersiach zatrzymywały się sczesywane z włosów krople. Wstawał wtedy nerwowo z fotela i podchodził do regału z książkami, odwracając się do niej plecami.

Nawet dzisiaj, po tylu latach od tamtych wydarzeń, nie jest do końca pewien, czy Marta robiła to wszystko celowo, aby dać mu znać, że ma jej przyzwolenie i sprowokować nagością, czy były to kolejne epizody jej gry w „eksponowanie swojej kobiecości”.

Dla niego takie sytuacje jak te w łazience Marty nawet dzisiaj nie są jednoznaczne. Kiedyś rozmawiał o tym z psychiatrą z Katowic. Mówiła o pewnym typie mężczyzn mających podobne wahania. Nazwała to mądrze „syndromem archetypu matki”. Pamięta to do dzisiaj, bo sprawdzał potem w encyklopedii, co oznacza termin „archetyp”. Uważała, że wzorzec matki u niektórych mężczyzn jest tak silny i dominujący, iż prowadzi do przekonania, że porządna, przyzwoita kobieta jest aseksualna i że żywiąc wobec niej pragnienia natury seksualnej, by ją poniżył. Dlatego też miłość do takiej kobiety, choć głęboka, nie może się dopełnić w sferze cielesnej.

Nie zgadzał się z psychiatrą. On pragnął Marty. Oprócz wszystkich innych odcieni tego pragnienia pragnął jej także seksualnie. Nie uważał przy tym, że jest w jego pożądaniu jej ciała cokolwiek, co mogłoby ją poniżyć. Chciał tylko, aby to pragnienie było odwzajemnione bardziej bezpośrednio niż tylko kuszeniem go nagością, której nie potrafił zinterpretować. I aby spełnienie tego pragnienia było najważniejszym wydarzeniem w ich związku, a nie zwykłym skorzystaniem z okazji. Chciał usłyszeć od niej słowo „kocham” wymawiane z czułością. Taką wielką chwilę wyreżyserował sobie w marzeniach z najdrobniejszymi szczegółami.

Może właśnie to był jego największy błąd w związku z Martą. Może zbyt dokładnie sobie wszystko wyreżyserował i nie zostawił już miejsca na spontaniczność, która byłaby odstępstwem od jego scenariusza. Może zamiast stopniowo, drobiazgowo ją poznawać i budować z nią relację, powinien w którymś momencie wybrać seks, który skraca drogę i pozwala jednym krokiem znaleźć się bardzo blisko?

Gdy myśli o tym dzisiaj, coraz częściej dochodzi do wniosku, że skrajnie wyidealizował Martę. Kochając kobietę nieosiągalną, pogrążył się w złudzeniu, że była wyjątkowa, jedyna, niepodobna do nikogo. Przez to, że do końca pozostała dla niego niedostępna, także na zawsze mogła pozostać ideałem.

Nie wyobrażał sobie Emilii w takich sytuacjach jak te ze wspomnień o Marcie. Nawet w jego fantazjach była zawsze ubrana. Jej urody jak dotychczas nigdy nie kojarzył z nagością. Ale Siekierkowa miała rację. Zajmowała go „piękna kobieta”. Był o tym przekonany.


*

Internet nie tylko zetknął go z Emilią. Zbliżył także do rodziny. Nie pamiętał czasu w swoim życiu, poza dzieciństwem, kiedy tak często jak obecnie kontaktował się z braćmi. Odkąd rozjechali się po Polsce, odwiedzali Biczyce tylko od wielkiego święta. W czasie choroby matki czasami pisali do niej listy. Wszyscy z wyjątkiem Adama. Dla matki każdy taki list był ogromnym przeżyciem. Wiedział z jej relacji, co się u nich dzieje. Gdy matka zmarła, i to ustało. Karolina rozgłosiła wszystkim entuzjastycznie, że „wujek Marcin ma sieć w muzeum”, i po krótkim czasie zaczął odbierać e-maile od braci.

Pierwszy odezwał się Adam z Łodzi. Marcin czuł radość i poruszenie, gdy zobaczył imię i nazwisko brata w polu nadawcy. Po przeczytaniu listu czuł tylko złość i rozczarowanie. Gdyby nie podpis „Twój brat Adam”, pomyślałby, że to reklama firmy ochroniarskiej wysłana przez komputerowy automat lub sekretarkę. Adam zachęcał go na dwóch bitych stronach oficjalnego pisma, aby jak najszybciej zamówił u niego „ultranowoczesny system zabezpieczeń” do swojego muzeum. Przekonywał go, w jakim ogromnym niebezpieczeństwie przez noce i dnie znajdują się jego ikony i jak będą bezpieczne, gdy tylko zamontuje nowoczesny i niezawodny oraz „sprawdzony i wytestowany system ochrony z firmy, która jako jedna z nielicznych w tym kraju posiada certyfikat ISO 9002”. Posunął się w swojej arogancji do nadętej bufonady – pisał o „odpowiedzialności za dzieła kultury, które zostały powierzone Twojej pieczy”. Nigdy tego nie robi, ale bratu oferował znaczący rabat i namawiał go usilnie do takiego rozpisania przetargu, aby „nie było wątpliwości, kto ma go wygrać”.

Marcin trzymał w dłoniach wydrukowane kartki papieru i nie mógł uwierzyć w to, co czyta. Pierwszy kontakt z rodzonym bratem po długich miesiącach od śmierci matki, a on jak natrętny domokrążca sprzedający odkurzacze opowiada mu bzdury o zintegrowanych noktowizorach, wytyka brak odpowiedzialności i bez żadnych ogródek namawia go przy tym do nepotyzmu i jawnych przekrętów. Żadnego pytania o Biczyce, o zdrowie, o grób matki czy chociażby o góry.

Nic, zupełnie nic, pomyślał, ze złością zgniatając w dłoni kartki z e-mailem.

Ale za to wie, że brat ma certyfikat ISO 9002. Ciekawe, komu dał za to łapówkę…

Adam zawsze miał problemy z okazywaniem uczuć. Nawet matka wiedziała, jak trudno było go ukarać. Kara ma tylko wtedy sens, gdy ktoś choć w najmniejszym stopniu okaże, że jest dla niego dolegliwa. Podobnie nagroda ma sens, gdy sprawia radość, jest wyróżnieniem, powodem do dumy. Adama trudno było nagrodzić i jeszcze trudniej ukarać. On nie okazywał żadnych uczuć. Nawet w czasie pogrzebu matki sprawiał wrażenie, że to, co się stało, jest mu zupełnie obojętne i przyszedł tylko dlatego, że tak wymaga tradycja. Spełnia obowiązek. W dzieciństwie nigdy nie tulił się ani nie całował matki, nie starał się zbliżyć do braci.

Marcin w okresie lęku „po Marcie” czytał wszystko o mózgu i emocjach. Natknął się kiedyś na interesujący opis. Okazało się, że wielu ludzi nie potrafi przeżywać, a tym bardziej wyrażać swoich emocji i że jest to w pewnym sensie choroba, która ma nazwę aleksytymia. Chorują na nią biedni i bogaci, starzy i młodzi. Mężczyźni o wiele częściej niż kobiety. Typowy aleksytymik to mężczyzna, który nie widzi żadnej różnicy w tym, czy przyniesie swojej kobiecie kwiaty, czy da jej pieniądze, aby kupiła je sobie sama. Aleksytymik nie wyznaje miłości, podobnie jak Pigmej nie opowiada o dokuczliwości zasp śnieżnych. Gdy Marcin o tym czytał, przypomniał sobie bohatera książki Maksa Frischa „Homo Faber”. Absolutnie wzorcowy aleksytymik, który przy łóżku umierającej bliskiej mu osoby potrafił zdobyć się jedynie na cytowanie statystyk umieralności.

Adam pasował do tego modelu wprost idealnie. Biczyce powinny być dumne! Nie tylko dekadencka Ameryka na prozacu i viagrze ma swoich aleksytymików. Biczyce też mają jednego. Ale żarty na bok. Aleksytymią – bardzo mądre i naukowe słowo, pomyślał Marcin – da się może usprawiedliwić dziwaczny emocjonalny chłód brata, lecz w żadnym wypadku jego arogancji, pychy i pogardy wobec innych. Szczególnie kobiet.


*

Około miesiąca przed wysłaniem tego e-maila Adam odwiedził go niespodziewanie w Biczycach. Była sobota. Obudziło go łaskotanie w stopy. W pierwszej chwili odwrócił się na drugi bok, myśląc, że to poranny sen przed przebudzeniem.

– No, braciszku, żyjesz niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie – usłyszał głos tuż przy uchu i poczuł odór oddechu wódki zmieszanej z czosnkiem.

– Adam! Co ty tu robisz?! – wykrzyknął, podnosząc się przestraszony na łóżku.

– Jak to co, braciszku? Wracam do szczęśliwego dzieciństwa. Małgosi chciałem swoje korzenie pokazać. Jeden korzeń jej nie wystarczy. – Adam zaśmiał się, poklepując go po twarzy. – Ale ty żyjesz niebezpiecznie, braciszku! Otworzyłem drzwi tym samym kluczem, który zabrałem, gdy wyjeżdżałem do Kanady. Od tego czasu minęła epoka i były trzy wojny na świecie, a ten klucz ciągle pasuje. Gdzie elektronika, gdzie kamery, gdzie chociaż jakiś owczarek, co by nas obszczekał? W willi mieszkasz, a nie stać cię na nowy zamek?! Niedobrze, braciszku, oj niedobrze. Otwórz u mnie zlecenie, a zabezpieczymy ci chatkę tak, że się halny nie przeciśnie. Małgosiu – odwrócił się do młodej dziewczyny stojącej przy drzwiach – przedstaw się Marcinkowi, mojemu najmłodszemu braciszkowi. Gdy go poprosisz, opowie ci o sztuce cerkiewnej albo o kablach elektrycznych.

Dziewczyna zbliżyła się powoli do łóżka i wyciągnęła nieśmiało rękę.

– Dzień dobry – powiedziała z wymuszonym uśmiechem. – Przepraszamy, że pana obudziliśmy. Mówiłam Adasiowi, żeby poczekać i przyjechać później.

Przykrywając się kołdrą, wysunął rękę w kierunku dziewczyny i powiedział:

– Ależ nic nie szkodzi. Zaraz zrobię herbatę. Jedliście śniadanie?

– Małgosia, zrób nam jakąś zakąskę – rzekł rozkazującym tonem Adam. – Lodówka nawet na wsi jest w kuchni, ale ty to sama wiesz, prawda, maleńka? W tym czasie Marcinek wciągnie spodnie i się odnowi – zaśmiał się, wyciągając paczkę papierosów z kieszeni.

Dziewczyna bez słowa wyszła do kuchni. Po chwili usłyszeli brzęk talerzy.

Małgosia miała dwadzieścia trzy lata, studiowała zaocznie pedagogikę na uniwersytecie w Łodzi i na nocnych dyżurach w firmie Adama zarabiała na czesne, opłatę za stancję i na nowe spódnice i bluzki. To, co jej zostawało, wysyłała przekazem na wieś do rodziców. Adam zatrudniał ją „na obiektach”, bo niektóre firmy życzyły sobie obsługi telefonu nawet w nocy. Kiedyś uruchomił kamerę podłączoną do Internetu i zobaczył, jak zamiast siedzieć wpatrzona w telefon, zupełnie rozebrana przed komputerem masturbowała się do własnej kamery ustawionej na ekranie monitora. Nigdy dotąd nie widział piersi tak dużych, które by jednocześnie tak sterczały. Następnego dnia w nocy pojechał „na ten obiekt” z kasetą, którą nagrał poprzedniego dnia. Gdy przyłapana na gorącym uczynku Małgosia się ubrała, znudzony wysłuchał od niej historii „o narzeczonym, za którym tęskni i który się z nią ożeni po powrocie z Anglii”, a potem pokazał jej kasetę.

– I tak, Marcinku, zaczęła się nasza miłość z Małgosią – roześmiał się, podnosząc do ust kieliszek z wódką.

Rozmawiali przy stole. To znaczy Adam mówił. Marcin tylko słuchał, a czasami wychodził do kuchni, by pokazać Małgosi, gdzie są sztućce i gdzie w lodówce jest musztarda, bo „Adaś wszystko lubi z musztardą”.

Adam po powrocie z Kanady nawet chciał się ustatkować. Kasia, rozwódka, którą przywiózł z Toronto, to porządna kobieta. Zebrała dużo kasy przez dziesięć lat. Zainwestowali w biżuterię i zrobili Kanadę na Piotrkowskiej w Łodzi. Ale na biżuterię trzeba w tych czasach dobrze uważać, więc z kolegą „z resortu” poszli w „ochronę”. Ochrona to nie jubiler, lecz takie teraz czasy, że wszyscy się chronią, więc wychodzi się na tym lepiej niż na pierścionkach i kolczykach do pępka. Poza tym gdyby nie miał ochrony, to i Małgosi by nie miał. A on potrzebuje Małgosi. Oraz kredytów. Bez kredytów nie ma rozwoju i koniunktury. A jak nie ma rozwoju, to wszystko stoi. No, nie wszystko. Jemu akurat przy słabej koniunkturze przestaje stawać.

Kasia jest ogólnie w porządku. Pracowita, oszczędna i niegrymaśna. O dzieciaka się troszczy. Obiad na stole codziennie, o wygląd dba, chociaż w kremy to za dużo inwestuje, koszule wyprasowane, buty się świecą co rano i pary z ust nie puści w urzędzie skarbowym. Tyle że go nie kręci. To znaczy bardzo go kręci, ale nie tak, jak on by chciał. Feministka jest. Religijna feministka. I do tego z Suwałk. A jej matka z Opola. Takie są najgorsze. Gdy on chce iść do łóżka, to słyszy, że ją traktuje jak „obiekt seksualny”. A jak on ma ją w łóżku traktować? Jak święty obrazek?

On nie ma nic przeciwko feministkom. Ani religii. Nie uważa, że kobieta ma być w kapciach, w ciąży i w kuchni. Nigdy nie traktował kobiety jak zlew na spermę. Ale loda powinna umieć robić. A dla Kasi lody to jak Korea Północna. Kto tam słyszał o lodach? Małgosia to co innego. Tyle że Małgosia to nie jest kobieta na stałe. Jej piersi prędzej opadną, zanim ona nauczy się prasować koszule i wypisywać faktury. Ona nie umyje naczyń, gdy w kuchni nie ma zmywarki. I nie podmyje się, gdy nie ma łazienki. Nigdy nie słyszała o miednicy. To zupełnie inne pokolenie. A on się przecież starzeje. Przyjdzie taki czas, że bardziej niż seks oralny i czy mu przy tym stoi będzie go interesować, czy na nocnym stoliku stoi kieliszek z syropem. Poza tym on wie, że Małgosia nie przyjechała z nim w góry, bo chce wrócić z nim do jego dzieciństwa i z nim podziwiać Rysy. Na Rysy spojrzy. Jasne. Ale tylko przez chwilę. Bardziej interesują ją butiki w Zakopanem. I słusznie. Kobieta za seks powinna być wynagradzana, bo ponosi większe ryzyko. Jak wróci jej narzeczony z Anglii, to on jej nawet na suknię ślubną da. On zawsze spłaca swoje erekcje. Kasi spłaca je od wielu lat. Zresztą kobiety coraz mniej go kręcą. Wszystkie takie same. Kiedyś mu się wydawało, że kobieta, aby pójść z kimś, potrzebuje uczucia. Teraz mu się wydaje, że potrzebuje tylko miejsca…

A poza tym to tak się powoli toczy. Ostatnio zachorował na morgana. Śliczne autko. Angielskie. Nie, żeby zaraz jeździć. Za małe i tyłek można sobie odbić na drogach w Polsce. Laseczki też na tylne siedzenie się nie da namówić, bo to ma tylko jedną ławkę. Ale postać przed garażem by mógł. Nikt takiego nie ma. Nawet w Warszawie. Ma już jednego upatrzonego w Berlinie. On lubi stare auta. Wszystko stare lubi. Meble, biżuterię, porcelanę, obrazy i nawet książki. Nie lubi czytać, ale lubi je mieć na półce w salonie. On czyta tylko „Gratkę” i „Anonse”. Tam jest prawdziwe życie. Ostatnio znalazł w antykwariacie w Krakowie Krasnyka czy Asnyka albo jak mu tam, z dziewiętnastego wieku. Stargował połowę ceny. Kasia mówi, że dostał jak za darmo. Starocie go kręcą. Tylko nie lubi starych kobiet. Co to, to nie! Starzenie się jest jak choroba. Taka sama jak reumatyzm albo skleroza. Jak kobieta ma zmarszczki lub cycki tuż nad pępkiem, to znaczy, że jest zaniedbana. Jak tylko zauważy, że Kasi się piersi wyciągają, to ją pośle zaraz pod nóż. Obojętne, ile to będzie kosztować. Stać go na to, aby mu kobieta z wymionami po domu nie biegała.

A morgana kupi. Czeka już na niego w Berlinie. Tylko musi wygrać jeszcze kilka przetargów. Nienawidzi przetargów. Jakiś idiota to wymyślił. I tak wszyscy wiedzą, że wygrywa ten, kto najlepiej lub najszybciej posmaruje. On w zasadzie nic innego nie robi, tylko smaruje przetargi. Najgorsi są mali urzędnicy z dzielnicy. Ci najbiedniejsi. Z dzielnicowych budżetówek. Nigdy nie wie, czy ich przypadkiem nie przepłaca. Może oni czekali na pięćset złotych, a on im daje grube tysiące. Gdy im dać dwadzieścia tysięcy, to ślinią się i wzruszają, jakby zostali wybrani do Big Brothera. A co to jest w końcu dwadzieścia papierów!? Ostatnia sukienka dla Małgosi kosztowała dychę. No może nie. Z butami, pończochami, nowymi perfumami, bielizną i kolacją w „Łazience” wyszło tak na trzynaście. „Łazienka”? Taka knajpa w bok od Piotrkowskiej. „Musisz, Marcinku, gdy będziesz następnym razem w Łodzi, koniecznie o nią zahaczyć”. Małgosia mu ją pokazała. Ona zna takie klimaty. Na pierwszym piętrze jest pokój z wanną. Gdy już się człowiek naje, napije i zachce mu się bzykać, to kelner naleje wody do wanny, ręczniki przyniesie, pianę zrobi, zamknie pokój na klucz i nie przyjdzie, dopóki się po niego nie zapuka.

Z grubymi „budżetami” jest drożej, ale moralnie lepiej. Tam cena jest ustalona i nie da się nic stargować. Ale człowiek wie, za co smaruje. Czysta sprawa i krótka piłka. Ostatnio dwa razy rozmawiał z takim jednym grubym w Warszawce. Przyszedł na kolację do Marriotta ze swoją asystentką. Świetna laska. I umiała się zachować. Zawsze siedziała tak, że mógł dojrzeć jej stringi pod spódnicą. Gdy asystentka wyszła do toalety, grubas na pięć minut wpatrzył się maślanymi oczami w jego roleksa. Na drugim spotkaniu nie było już asystentki. Zostawił mu roleksa. Na pamiątkę. Ale projekt jest wart każdego zegarka. Zresztą znudził mu się już ten rolex.

Był ostatnio w Gdańsku. Załatwiał nowy duży obiekt. Nawet większy od tego z roleksem. Ale Błażeja nie odwiedził. Błażej go wkurwia. U niego w firmie nawet bezmózgowy napakowany sterydami byle jaki bramkarz nie jeździ skodą. Gdyby zaczął jeździć, toby go wyrzucił na zbity pysk. Znaczyłoby to, że jest pijak i zamiast pilnować bramki, przepija pieniądze, które on mu płaci. Profesorek ze śmierdzącego zsypem blokowiska! Gdyby nie jego diety z Ameryki, to Sylwia musiałaby ze szmatą latać po biurowcach. Wydaje mu się, że jest prorokiem. Niech nawet i jest. Ale nie musi zaraz przy tym trawić swojej mądrości w monumentalną kupę i srać marmurem. I na dodatek wszystkim się wydaje, że on jest przy tym sraniu sobą. Żeby być sobą, trzeba najpierw być kimś. A kim on jest?! No kim?! Błażej traktuje go jak buraka, co to dumny jest z siebie, gdy uda mu się przypomnieć cztery cyfry PIN-u przy bankomacie. Profesorek jeden…

– Małgosia, a ty, kurwa, co?! Myjesz tam Marcinkowi naczynia!? Jak długo będziemy jeszcze czekać na tę flaszkę?! – krzyknął zdenerwowany w kierunku drzwi do kuchni.

Pije trochę za dużo. Musi odreagować. Stresy ma. Urząd skarbowy go odwiedza bez zaproszenia, Widzew nie gra już tak, jak grał, pracownicy piszą na niego anonimy, zadyszki dostaje na schodach. Ale ma to pod kontrolą. Przed hejnałem nie pije. Chyba że jedno lub dwa piwa na klina. Zresztą lepiej być słynnym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem.

Widział, że na podwórku chałupy Siekierkowej stoi maszt. Ciekawe, ile starucha za to wzięła. Przecież nie załatwiła tego urokiem osobistym! Ona zawsze była taka brzydka, że nie oglądał się za nią nawet ksiądz. A pomarszczona jest jak żółw z Galapagos. Ale Siekierkowa przeżyje nawet te żółwie, chociaż one to tak ze sto pięćdziesiąt lat chyba żyją. Chciałby jakoś wejść w GSM. To teraz jest na topie i na kilometry zionie kasą. Może wyjeżdżając, wpadnie z Małgośką do Siekierkowej i dowie się, z kim i jak to załatwiała…

Przespali u niego w Biczycach tylko jedną noc. Małgosia tego wieczoru robiła wszystko, a Adam upił się do końca i zasnął przed nią. Gdy był już całkiem pijany, przenieśli go razem na łóżko w pokoju matki. Małgosi pościelił w swoim pokoju. Sam położył się na dwóch zsuniętych fotelach i przykrył kocem. Rano bardzo wcześnie wstał. Żeby ich nie obudzić, nie sprzątnął nawet stołu po wczorajszej kolacji. Wyszedł, cicho zamykając drzwi. Pojechał na cały dzień do muzeum. Wrócił bardzo późnym wieczorem. Dom był pusty, stół w takim stanie, w jakim zostawił go rano. Tylko popielniczki były pełniejsze i doszły dwie nowe puste butelki po koniaku. Do drzwi lodówki w kuchni Małgosia magnesem przymocowała kartkę:


Adam także potrafi być dobry. Trudno w to uwierzyć, ale tak jest…

Małgorzata


Nie uwierzył. Na następny dzień zamówił ślusarza i zmienił zamek w drzwiach wejściowych.


*

Błażej swój pierwszy e-mail do niego napisał z Waszyngtonu.


Marcinku (nie gniewaj się, ale do końca zostaniesz dla mnie małym braciszkiem),

nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo się cieszę, że NARESZCIE (!) jesteś dostępny jak normalny człowiek. Sam wiesz, jak trudno znaleźć czas, by usiąść i napisać taki zwykły papierowy list. Potem trzeba jeszcze pamiętać o znaczku pocztowym i o wrzuceniu listu do skrzynki. Mnie się to rzadko udaje. Zdarzało się, że nosiłem listy po dwa miesiące w kieszeni marynarki. Ale teraz, chwała Bogu, jesteś już pod ręką.

Witaj, braciszku, w elektronicznej wiosce.

Gdy Karolina powiadomiła nas wszystkich, że masz adres e-mailowy, nie mogłem w to uwierzyć. A uwierzę tak naprawdę dopiero, gdy odpiszesz. Kiedy wyjeżdżałem w świat z Biczyc, to w Sączu, który był dla nas wtedy wielką metropolią, na rozmową telefoniczną z Warszawą czekało się na poczcie po dwie godziny. A dzisiaj w Twoim muzeum, kilkaset metrów od tej poczty masz dostęp do Internetu! Powiedz sam, czy to nie jest genialne??!!! Szymonowi, Karolinie i mojej llonce wydaje się to tak samo normalne jak fakt, że z kranu leci woda, gdy przekręci się kurek, ale dla mnie, mimo że korzystam z Internetu już ponad dwadzieścia lat, to, że mogę pisać do Ciebie, do Twojego archaicznego biura na poddaszu w muzeum, jest ciągle bardzo niezwykłe. Wioska się ze świata zrobiła. Ale moim zdaniem ciągle nie jest to globalna wioska. Stanie się globalna, gdy będę mógł napisać e-mail do starej Siekierkowej. A wtedy napiszę jej, jak bardzo się jej bałem, bo swoim zachrypłym od palenia głosem krzyczała na nas i groziła laską, gdy ze Stasiem kradliśmy jabłka z ogrodu przy jej chałupie na górce. Tak naprawdę nie wiem do dzisiaj, po co kradliśmy te jabłka, bo przecież wszystkie dzieci w Biczycach wiedziały, że Siekierkowa i tak nam je rozda, gdy dojrzeją.

Szymon był na cmentarzu przy grobie Mamy i zrobił zdjęcia. Obiecał, że je zeskanuje i mi przyśle. Podobno bywasz tam bardzo często. Ja wiem, że matka kochała nas wszystkich po równo. Ale gdy myślę o tym czasami – starzeję się, bracie, robię się sentymentalny i wracam ostatnio coraz częściej do przeszłości – uważam, że to jest bardzo niesprawiedliwe. Ciebie powinna kochać kilka razy mocniej…

Chciałem Ci to powiedzieć w Biczycach, gdy wróciliśmy z cmentarza po pogrzebie Mamy, ale nie zdążyłem. Dałem się idiotycznie po raz kolejny sprowokować Adamowi i jak obrażony zasmarkany szczeniak wyjechałem. Ilonka płakała całą drogę do Gdańska, Sylwia milczała, dusząc w sobie złość. W Tarnowie, gdy podniosłem głos, kłócąc się z nią, wysiadła z samochodu i wróciła do Gdańska pociągiem. Wyrządziłem wszystkim krzywdę. Wszystkim. Naszej Matce największą. I na dodatek nie mogłem już zadzwonić następnego dnia, aby ją przeprosić.

Adam jest moim bratem. Tak jak Ty. Nosił buty po mnie. Biłem się w jego obronie, gdy ktoś w Biczycach chciał mu zrobić krzywdę. Dzisiaj także biłbym się za niego, ale pomimo to nie mogę pogodzić się z tym, że stał się takim… takim ceprem.

Jestem od sześciu miesięcy w Waszyngtonie. Kleję tutaj te swoje peptydy. Wychodzę z laboratorium i wracam do hotelu tylko po to, aby spać, brać prysznic i sprawdzać, czy jest jeszcze jakiś świat na zewnątrz i czy prognoza pogody, którą podają w Internecie, się zgadza. Przeważnie się nie zgadza. Pomimo to sprawdzam także pogodę w Gdańsku. Chociaż to zupełnie irracjonalne, wydaje mi się, że gdy wiem, czy tam pada deszcz lub świeci słońce, jestem bliżej Ilonki.

Już dawno tak za nią nie tęskniłem jak tym razem.

Uważaj na swoje ikony.

Błażej

PS Gdybym mógł cofnąć czas i zacząć wszystko od nowa, to tak pokierowałbym swoim życiem, aby mieć więcej czasu dla ludzi, a nie dla projektów i nauki.


National Institute of Health

9000 Rockville Pike Bethesda,

Maryland 20892 USA


„Kleję te swoje peptydy…”.

Marcin zastanawiał się, jak jednym prostym zdaniem można podsumować czyjeś całe życie. Błażej „kleił” peptydy, o których pisał cały świat. A opowiadał o tym w taki sposób, że miało się wrażenie, iż mówi o pieczeniu placków lub gotowaniu bigosu. Jego brat. Profesor doktor habilitowany z Biczyc, który w wywiadach na pytanie dziennikarzy, skąd bierze się jego upór w dążeniu do celu, odpowiadał, że „jest góralem, a oni tak mają, nawet jeśli mieszkają nad morzem”.

Podziwiał go. Wcale nie za to, że pewien czas był najmłodszym profesorem w Polsce i że Szwedzka Akademia Nauk, ta od Nobla, upomniała się o niego, o jedynego polskiego naukowca, gdy internowano go po wprowadzeniu stanu wojennego. Odmówił, nie zgodził się na przedterminowe zwolnienie i azyl polityczny w Szwecji. Gdy Marcin zapytał go kiedyś, dlaczego nie skorzystał z wyjątkowej szansy wyjechania z Polski, która nie dość, że jest „muzealna”, to jeszcze go wsadziła jak jakiegoś przestępcę do celi, odpowiedział:

– Ja jestem nieprzystawalny. Dla mnie emigracją było już przeniesienie się z gór do Gdańska. Życie okrakiem w dwóch kulturach jest dla mnie przekleństwem, a nie błogosławieństwem. Pamiętam to ciągle z Nowego Jorku. Nie chcę znowu wzruszać się smakiem bigosu kupionego w polskawym, bo przecież nie polskim sklepie w Green Point na Brooklynie. Zachód nie jest dla mnie, tak jak myśli większość, ani od dawania, ani podły – zdradził nas tyle razy – ani niewdzięczny, ani nas niedoceniający. Zachód jest prosty jak bilans księgowego. Kalkuluje. Gdy mu wyjdzie na plus po odjęciu podatku i przy przyjętym poziomie ryzyka, to przystępuje do transakcji. Wyszło im w Szwecji, że mój mózg kalkuluje się wydrenować. Bo przecież nie wierzysz chyba, że jakiś szwedzki księgowy wzruszył się myślą, że siedzę w grudniu, w zimnej celi pozbawiony telewizora, wegetariańskiego obiadu i innych ważnych praw szwedzkiego obywatela.

Marcin podziwiał go głównie za to, że nigdy nie szedł na żadne kompromisy. Gdy solidarnościowy rektor uniwersytetu w Gdańsku próbował z politycznych powodów, głównie po to, aby przypodobać się nowej władzy, zwolnić partyjnego profesora, cenionego za osiągnięcia naukowe, Błażej wstawił się za nim i napisał otwarty list w jego obronie do Wałęsy.

Poza tym nigdy nie krył się z tym, że jest ateistą. Przy tym wiedział o Bogu wszystko. Uważał, że jeśli nie wierzy w coś, co „doprowadza do zbiorowych halucynacji” całe cywilizacje, trzeba to przede wszystkim dogłębnie poznać, aby móc przeciwstawić wiedzę wierze. Znać odpowiedzi na tak trywialne pytania, jak na przykład to, dlaczego składa się dłonie do modlitwy, ale wiedzieć także, na czym zasadza się teologia „życia konsekrowanego”.

W Gdańsku, do którego przyjeżdżali biskupi, aby święcić supermarkety, i gdzie sprawdzało się obecność podczas pseudoreligijnych antyżydowskich happeningów w kościele Świętej Brygidy dokładnie tak samo, jak kiedyś skrupulatnie sprawdzało się obecność podczas pochodów pierwszomajowych, nie było to mile widziane. Już wolało się przefarbowanego i bierzmowanego w tajemnicy eks-komunistę niż eks-swojego z „internatu”, który publicznie, kłując w oczy autorytetem swojej kryształowo czystej i „styropianowej” biografii, powątpiewał w istnienie Boga i wszem wobec opowiadał o „odpustowym skansenie polskiego katolicyzmu”. Koledzy, szczególnie ci „ze styropianu”, często mieli mu za złe nie tyle jego ateizm, ile fakt, że się z nim nie krył. Widzieli w tym brak wdzięczności, a niektórzy nawet dowód zdrady wobec Kościoła, który z definicji kojarzony był z opozycją i całym kultem „polskiej rewolucji”. Błażej odpowiadał wtedy z uśmiechem:

– To wam się tak wydaje. Dla was jestem ateistą, ale dla waszego Boga jestem lojalną opozycją i wiem, że on to szanuje…

Przeważnie jest tak, że gdy nie potrafi atakować się myśli, atakuje się jej autora. W przypadku Błażeja i to było niemożliwe. Był ochrzczony, komunikowany i był na ty z Wałęsą. Na dodatek miał od dwudziestu lat ciągle tę samą żonę, studenci w anonimowych ankietach wybierali go na najlepszego profesora uczelni, mieszkał w bloku, a jego ojciec był ofiarą stalinowskich czystek. Żadnego haka. Zupełnie nic. Ateistyczny, ascetycznie biedny święty jeżdżący piętnastoletnią skodą. Na dodatek trudno mu było zarzucić, że nie wie, o czym mówi. Można było go publicznie ekskomunikować – co też wielokrotnie czyniono – za brak wiary, ale nie można było ani przez chwilę powątpiewać, że brakuje mu „religijnego rozumu”. Wszyscy wiedzieli, że obok biochemii skończył także filozofię i „po godzinach” publikował prace z historii filozofii chrześcijaństwa. Prace na tyle istotne i napisane na tyle zrozumiale, że ich fragmenty regularnie drukował „Tygodnik Powszechny”. To drażniło, prowokowało, a niektórych, nawet tych, którzy z racji powołania i kojarzonego z tym autorytetu powinni być wzorem tolerancji i przebaczenia, doprowadzało do ślepej nienawistnej wściekłości. Marcin pamiętał atak księdza i jednocześnie profesora z Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, który w agresywnym komentarzu do jednego z artykułów Błażeja w „Tygodniku Powszechnym” nazywał go pogardliwie „projektantem mody współczesnej teologii” oraz „przeciętnym teologiem wśród biochemików”, aby na końcu zarzucić mu „odrażającą pychę”, pisząc w ostatnim zdaniu, że „człowiek staje się ateistą, gdy poczuje się lepszy od Boga”. Jedyną reakcją Błażeja na tę publikację był kilkuzdaniowy list, w którym prosił redakcję, aby w imieniu utytułowanego teologa podała w „jego obronie”, że autorem tego ostatniego zdania jest Friedrich Nietzsche, ponieważ „czytelnik powinien po części usprawiedliwić autora, zdając sobie sprawę, że nie wszystkie bzdury i nieprawdy w jego artykule pochodzą od niego samego, ale że część z nich została najzwyczajniej w świecie skopiowana, i to od ateisty, którym Nietzsche niewątpliwie był, o czym wie każdy, nawet zupełnie przeciętny biochemik, a o czym jego świątobliwość profesor raczył skwapliwie zapomnieć prawdopodobnie w nadziei, że nikt nie zauważy plagiatu”.

Rozmawiali kiedyś o religii. W dwa lata po tym, jak zachorowała matka. Spotkali się na kilka godzin w Krakowie, gdzie Błażej przyjechał na jakiś kongres. Marcin wtedy zdobył się na odwagę i zapytał go, poproszony przez matkę, dlaczego Ilonka – córka Błażeja – nie przyjęła jeszcze pierwszej komunii. Brat odpowiedział mu, że oboje z Sylwią – żoną – postanowili zostawić wybór samej Ilonce. Zdecyduje, gdy dorośnie. Tak zaczęła się ich rozmowa o Bogu i religii.

Z Błażejem bardzo trudno rozmawiało się o tych sprawach. Głównie przez jego chorobliwy brak pokory wobec autorytetów. Wydawało mu się, że uczciwość wymaga, aby zwątpienie, a tym bardziej pokorę dzielić wobec wszystkich i wszystkiego po równo. I jeśli już, to dopiero wtedy, gdy wobec pokory nie ma się żadnej innej alternatywy. W dodatku swoją wiedzą, swoimi wątpliwościami, a najbardziej swoimi pytaniami budził niepokój.

– Wierzysz, że Bóg może być sprawiedliwy, miłosierny i nieskończenie mądry, a jednocześnie niewidzialny, niedostępny i milczący jak głaz? Wierzysz w to i nie widzisz w tym podstawowej sprzeczności? A nawet jeśli, z niezrozumiałych mi powodów, tak jest, to czy nie uważasz, że każdy Bóg gardziłby myślą, że jest idolem? Że buduje Mu się pomniki, świątynie, które swoim doprowadzonym do granic kiczu bogactwem dają świadectwo pychy, pada się przed Nim na twarz, całuje obrazy, składa krwawe ofiary i jako dowód uwielbienia dla Niego przebija dłonie gwoździami w ekstatycznym amoku? Czy nie uważasz, że absurdem jest nasze przekonanie, że wszechmogący i nieskończenie doskonały, bezgranicznie dobry Bóg ma jedną z najnędzniejszych ludzkich słabości, jaką jest próżność i nigdy nienasycone pragnienie poklasku? Ja nie mogę uwierzyć w takiego Boga… Wielu ludzi nie wierzy w Boga, bo to dla nich zbyt obciążające. Ja nie wierzę w Boga, bo to zbyt wygodne.

Gdy pamiętało się z dzieciństwa wspólne modlitwy przed posiłkami przy stole, codzienne „niech będzie pochwalony” po powrocie do domu ze szkoły i pełne uniesienia góralskie pasterki w kościele w Biczycach, trudno było słuchać wypowiadanego przez własnego brata zdania typu „Boga można było uniknąć, gdyby ludzie zawierzyli swojej mądrości”. Kiedy rozstawali się po tej rozmowie, Błażej prosił go, aby nie powtarzał niczego matce.

– Ta wiedza mamie się do niczego nie przyda, a może ją zranić…

Marcin pamiętał także, jak kilka dni po odebraniu nominacji profesorskiej w Belwederze gdańska prasa komentująca to wydarzenie opublikowała obszerny wywiad z Błażejem. Szymon przyjechał wtedy specjalnie do niego do muzeum i przywiózł ten numer „Dziennika Polskiego”. Obok zdjęcia Błażeja w laboratorium widniał krzyczący wielkimi literami prowokujący tytuł: „Bóg to tylko (neuro)peptyd”. Stara Siekierkowa, która zaczynała dzień od czytania gazety, natychmiast rozpoznała Błażeja na fotografii. Artykułu nie czytała. Wystarczyło jej, że „Błażejek Marcinowej” mówi coś o Bogu. Chodziła potem podniecona z tą gazetą po wsi, pokazując ją każdemu, kogo spotkała, i opowiadała, jak to „Błażejek kradł najpierw jabłka z mojego ogrodu, a teraz pokazują go w gazecie” i jak dumna powinna być Marcinowa, że wychowała „takiego geniusza”. Poszła też z tą gazetą na plebanię do księdza Jamrożego, prosząc go, aby z ambony w niedzielę po zapowiedziach ogłosił wszystkim, jakiego to „Biczyce doczekały się Polaka”. Z plebanii poszła do gospody i siedziała tam tak długo, aż ajent wysłał jedną ze swoich kucharek do kiosku. Dopiero gdy wycinek z gazety zawisł na gwoździu obok kartki z długą listą nazwisk dłużników, którzy w gospodzie piją „na krechę”, wyszła i wróciła do domu. W niedzielę, gdy proboszcz Jamroży „nie powiedział nic o Błażeju”, postanowiła, że nie będzie więcej nic dawać na tacę.

Marcin wiedział, co to są (neuro)peptydy. Gdy „po Marcie” miał napady lęku i łykał według swojego grafika wszystko, co mogło ten lęk uspokoić i okiełznać, starał się dowiedzieć i zrozumieć, dlaczego jakaś magiczna substancja w małej zielonej, różowej lub białej tabletce czyni to, czego on nie potrafił wywołać swoimi myślami. Oczywiste było dla niego, że ta substancja musi coś robić z jego mózgiem, bo tam zagnieździł się jego lęk. To, że serce waliło mu jak oszalałe lub że musiał biec, aby rozładować napięcie mięśni, było tylko fizjologicznym przejawem tego, co tak naprawdę odbywało się w mózgu. Nie musiał tego usłyszeć od psychiatry. Jeśli już potrzebował do czegoś psychiatry, to tylko do tego, aby mu doradził, jak radzić sobie bez tych tabletek. Instynktownie czuł, że sam się oszukuje i że nie można całe życie oszukiwać mózgu jakimiś substancjami chemicznymi. Dlatego chciał się dowiedzieć, jak te substancje działają. Jak to się dzieje, że serce się uspokaja i jego puls spada z dwustu uderzeń na minutę do normalnych osiemdziesięciu, przestają drżeć dłonie, nie czuje pancerza uciskającego mu głowę, czuje natychmiast odrętwienie, obojętność, a czasami nawet błogość już w kilkanaście minut po łyknięciu xanaksu. Wtedy właśnie, szukając odpowiedzi na te pytania, zetknął się z terminem „peptyd”.

Do dzisiaj pamięta swoje zdumienie, gdy czytając w bibliotece podręczniki farmakologii, odkrył, że Natura w swoim podstawowym zamyśle i konstrukcji jest w zasadzie bardzo prosta. Jeśli Naturę stworzył Bóg, bardzo sprytnie to wymyślił. Trzy litery w czteroliterowym A-T-C-G alfabecie DNA kodują dwadzieścia liter aminokwasów. Istnieje bowiem tylko dwadzieścia aminokwasów, każdy oznaczany jedną literą, które układają się w białka, a te z kolei budują organizmy i determinują ich życie. Triada życia: DNA – aminokwasy – białka. To przecież zrozumiałaby bez większego trudu nawet Siekierkowa! Tyle że z pewnością byłaby przekonana, iż ta triada to tylko inne słowo na Świętą Trójcę. Może nawet miałaby rację…

Dwadzieścia kawałków układa się w puzzle i te puzzle to białko. Obojętnie jak duże są puzzle, to i tak składają się tylko z dwudziestu różnych kawałków. Gdy układanka jest mała, zbudowana z nie więcej niż stu połączonych z sobą aminokwasów, to nazywa się peptydem. Gdy ma ich kilkaset, jest polipeptydem. Gdy ma ich tysiące, nazywa się ją proteiną. Dla postronnych i niewtajemniczonych wszystko to razem wzięte nazywa się zwyczajnie białkami.

Często zastanawiał się, czy naukowcy zawsze muszą tworzyć tylko sobie znane hermetyczne języki pełne tajemniczej terminologii. Czasami miał wrażenie, że robią to z czystej próżności i żeby wszystko skomplikować jak najbardziej. Niech broń Boże nikt spoza klanu nie zdoła ich zrozumieć. Kiedyś zagadnął brata na ten temat.

– Masz rację – odpowiedział Błażej – często robią to z autentycznej próżności. Niektórzy naukowcy więcej czasu poświęcają na wymyślanie chwytliwej nazwy dla tego, co odkryli, niż spędzili przy samym odkryciu. Już raczej są gotowi użyć cudzej szczoteczki do zębów niż cudzej terminologii – dodał, śmiejąc się w głos.

Marcin podziwiał tych niewielu, którzy gotowi byli podzielić się z innymi swoją wiedzą, i to w taki sposób, jak robił jego brat, przy którym miało się wrażenie, że gdy opowiada o syntetyzowaniu peptydów, mówi o klejeniu figurek z plasteliny. Ma się potem przekonanie, że wystarczy kupić plastelinę, przypomnieć sobie jego słowa i zrobić to samo, a może nawet zrobić to o wiele lepiej. Przy tym wszystkim jego brat kleił jeśli nie najpiękniejsze, to na pewno najważniejsze figurki. Przysłał mu kiedyś na adres muzeum fragment pisanej przez siebie książki popularnonaukowej. Załączył krótki list:


Jeśli czegokolwiek z tego nie zrozumiesz, to znaczy, że piszę złą książkę. Powiedz mi to natychmiast, abym miał czas coś zmienić.


Zrozumiał wszystko. Tak jak rozumie się słowa złożone z liter w alfabecie. Aminokwasy to litery układające się w słowa, które są peptydami, polipeptydami lub białkami. Układając te słowa w zdania, można wydawać komendy. Takie zdania w komendy układa głównie mózg. Albo sam syntetyzując peptydy lub inne neuroprzekaźniki i rozsyłając je z krwią do wszystkich organów, albo dając sygnały tym organom, aby same takie peptydy lub neuroprzekaźniki wytworzyły. Gdy już się tak stało, to przedostają się one do wnętrza komórek i wywołują te zmiany, których mózg oczekuje. Wzrasta ciśnienie krwi i przyśpiesza serce, gdy neuroprzekaźnikiem jest adrenalina, żołądek i jelita zaczynają trawić, gdy neuroprzekaźnikiem jest acetylocholina, wzrasta poziom cukru, gdy peptydem jest insulina, kurczy się macica podczas porodu lub tworzy się mleko w piersiach matki, gdy peptydem jest oksytocyna. Za każdy proces życiowy odpowiada jakiś peptyd. I to miał na myśli jego brat Błażej, gdy mówił: „Bóg to tylko (neuro) peptyd”. Neuro – by podkreślić, że chodzi mu o ten wytwarzany w mózgu.

Jeśli się nad tym zastanowić, to Błażej miał rację i mógł tak powiedzieć dziennikarce z gazety. Z drugiej strony Marcin był pewien, że ta dziennikarka wyjęła zdanie z kontekstu i użyła w tytule, aby zaszokować, zbulwersować, zatrzymać uwagę czytelnika. Nie ma nic bardziej atrakcyjnego, jak w katolickiej Polsce w wysokonakładowej gazecie, dużą czcionką, zaprzeczyć istnieniu Boga. Najlepiej cudzymi słowami. Bezpiecznie i wygodnie, dla siebie i dla gazety. A przy tym prowokacyjnie. Włożyć kij w mrowisko i zacierając ręce, czekać na reakcję mrówek.

Znał brata na tyle dobrze, aby wiedzieć, że takie zdanie wypowiedział z pokorą, jako przypuszczenie i z pewnością ze znakiem zapytania na końcu. Zresztą po przeczytaniu całego artykułu nie można było mieć co do tego najmniejszych wątpliwości.

Nikt nie zna do dzisiaj odpowiedzi na pytanie, jak to się dzieje, że wytwarzane są takie a nie inne peptydy i kto lub co programuje mózg, aby peptydami przekazywał swoje komendy. Peptydy nie wykluczają Boga. Może nawet potwierdzają jego istnienie. Błażej to wyraźnie powiedział w tym wywiadzie.

Nie powiedział przy tym wielu innych dużo bardziej interesujących rzeczy. Tych, które nie dotyczą zwykłej fizjologii, ale dotykają czegoś, co wszystkim kojarzy się z emocjami, duszą, świadomością, a więc poprzez to z religią. Nie powiedział na przykład tego, że ludzie kochają dzięki (neuro)peptydom. Że Boga, którego wcale nie musi być, ale którego można mimo to kochać, kochają także właśnie dzięki nim. Jego brat takimi peptydami się zajmował – odpowiedzialnymi za przeżywanie emocji. W książkach z farmakologii, które Marcin czytał, gdy chciał zrozumieć swój lęk, większość odnośników dotyczyła prac naukowych zagranicznych autorów. Jeśli cytowano kogoś z Polski, to głównie jego brata. Niezwykłe uczucie – czytać swoje nazwisko na stronach tych książek. Pamięta, że gdy zdarzyło się to pierwszy raz, wybiegł podniecony z czytelni i z automatu telefonicznego w holu natychmiast zadzwonił do brata. Błażej zupełnie zignorował to, co chciał mu powiedzieć. Że jest dumny, że go podziwia, że mama z pewnością się ucieszy. Przerwał mu po trzech pierwszych zdaniach.

– Marcin, po jaką cholerę czytasz takie książki? – zapytał zaniepokojony. – Czy coś się stało? Po co bierzesz te prochy?

Nie powiedział mu nic o swoim lęku. Wstydził się. Skłamał, że trafił na tę książkę zupełnie przypadkowo, że usłyszał o niej od kolegi. Że u niego wszystko w porządku. Gdy odłożył słuchawkę, zastanawiał się, czemu tak zrobił. Czemu nie powiedział mu o tak po prostu: „Słuchaj, Błażej, jestem od jakiegoś czasu jak warzywo, które odczuwa tylko lęk. Boję się zasnąć i boję się obudzić. Skrzywdziła mnie kobieta. Połykam tabletki, aby się nie bać. A jednocześnie boję się, co te tabletki ze mnie zrobią. Chcę wiedzieć, czego się lękam, i chcę zrozumieć, dlaczego po tych tabletkach jest mi na krótki czas lepiej. Dlatego czytam takie książki. Tylko dlatego”.

Nie. Tego nie powiedziałby nikomu bliskiemu. Także swojemu bratu. Może nawet szczególnie jemu. Górale nie powinni się bać.

Trzy dni później w portierni akademika czekała na niego duża pękata koperta. Błażej przysłał mu odbitki wszystkich swoich artykułów dotyczących szczególnych peptydów, które nazywał „molekułami emocji”. Wzorami chemicznymi opowiadał, jak to się dzieje, że ludzie czują wstręt, rozkosz, smutek, przywiązanie, tęsknotę, podniecenie lub wstyd. Opisywał mechanizmy reakcji, w których te molekuły biorą udział. Marcin długo siedział ze słownikami i mozolnie tłumaczył teksty artykułów – większość była po angielsku – starając się zrozumieć każde słowo.

Obraz, który się wyłonił z tego, co zrozumiał, zachwycił go i przeraził jednocześnie. Odczuwanie jest możliwe prawie wyłącznie dzięki ułożonym z aminokwasów peptydom, a te, aby dotrzeć do komórek w mózgu, muszą znaleźć na ich powierzchni rodzaj otworu, przez który mogłyby przecisnąć się do wnętrza komórki. Taki otwór przypomina dziurkę od klucza i znajduje się w pływających na powierzchni komórki receptorach, które nie są niczym innym, jak tylko dużymi białkami. Peptyd przeciśnie się do środka komórki jedynie przez pasującą do niego dziurkę od klucza w receptorze. Insulina nie będzie pasowała do receptora, który przepuszcza przez swoją dziurkę od klucza oksytocynę. Gdy taki peptyd znajdzie się już w środku komórki, następuje cały łańcuch reakcji, które przekładają się na to, co ludzie nazywają odczuwaniem. Czerwienią się policzki, gdy jesteśmy zawstydzeni, serce bije szybciej, gdy jesteśmy podnieceni, mamy uczucie bezpieczeństwa lub nawet błogości, gdy peptydem, który przecisnął się przez receptor, jest coś, co swoją strukturą przypomina morfinę. „Morfinę” wytwarzaną wewnętrznie w mózgu, a nie tą wstrzykiwaną z ampułki przez lekarza lub pielęgniarkę. Takich wewnętrznych narkotyzujących „morfin” wytwarza mózg człowieka mnóstwo. A także innych peptydów, które w swoim działaniu podobne są do innych narkotyków. To one przekładają się na emocje. Dzięki nim tak naprawdę czujemy oszołomienie i fascynację, gdy jesteśmy zakochani. Także dzięki nim odczuwamy pragnienie bliskości. Pragnienie tak mocne, że chcemy się rozbierać i dotykać.

Przez swoje podobieństwo do narkotyków powodują to, co wywołać mogą wszystkie narkotyki: uzależnienie. To podobieństwo chemii emocji do chemii narkotyków było z jednej strony zdumiewające, a z drugiej niebezpieczne. Myśl, że heroina i miłość tak naprawdę na poziomie mózgu funkcjonują według tego samego schematu, była sama w sobie oszałamiająca. Przecież Bóg powinien wiedzieć, iż ludzie bardzo szybko zorientują się, że ich receptory przez swoje dziurki od klucza przepuszczą nie tylko wewnętrzne „poprawne” peptydy, ale znajdą sobie namiastki! I na dodatek będą one wszędzie pod ręką. W soku niedojrzałych makówek i ich łodyg, w liściach koki, które Indianie żuli już trzy tysiące lat temu, w suszonej konopi indyjskiej, którą muzułmanie palili już w starożytności. Ponieważ ludzie żyją tak naprawdę tylko po to, aby przeżywać emocje, jasne musiało być, że szybko odkryją działanie tych roślin. A gdy zaczną tworzyć naukę chemii, nie będą im nawet do tego potrzebne żadne rośliny. Sami sobie zsyntetyzują gazy, proszki i płyny pełne emocji. Niektóre z nich będą potem sprzedawać w aptekach.

Nagły brak emocji – podobnie jak brak narkotyków odczuwany przez ćpuna – powoduje symptomy odstawienia. Magda, dziewczyna z bandażem na przegubie dłoni z poczekalni u psychiatry w Katowicach, nie chciała nic innego, niż tylko mieć dostęp do substancji, którymi mogłaby zapchać chociaż na krótki czas swoje receptory w mózgu!

Gdy Marcin czytał to wszystko, zaczynał rozumieć, jak działają kolorowe tabletki. Składnikami tych tabletek zapychał receptory swojego mózgu. Z jakiegoś powodu wszystko, co przeżył „po Marcie”, zaburzyło mu funkcjonujący dotychczas poprawnie jego chemiczny mózg i te tabletki, na krótko, przywracały tę utraconą równowagę. Nie rozumiał jedynie, dlaczego akurat symptomy odstawienia w jego przypadku przejawiały się wyłącznie jako paniczny lęk.

To, co jednakże najbardziej poruszyło go i dało mu najwięcej do myślenia po lekturze artykułów brata, dotyczyło czegoś o wiele ważniejszego niż zwykłych zapisków laboranta na temat chemicznej teorii emocji z miłością włącznie. Jego brat, jak sam to nazywał, „kleił” o wiele ważniejsze peptydy. I właśnie z ich powodu zapraszany był do najbardziej renomowanych instytucji naukowych na całym świecie. Każda z tych instytucji chciała, aby kleił je u nich, kusząc dostępem do najlepszej aparatury i najbardziej uznanych mózgów pracujących w tej samej dziedzinie. Jak Sylwia znosiła nieustanne wyjazdy męża? W porównaniu z Błażejem nawet marynarzy można było nazwać bywalcami w domu.

Peptyd, którym zajmował się Błażej, miał zapchać dziurkę od klucza w wyjątkowym receptorze. Receptor ten znajdował się nie tylko na powierzchni komórek mózgu, ale przede wszystkim na komórkach limfocytów w układzie immunologicznym każdego człowieka. Wirus HIV, gdy patrzeć na niego pod mikroskopem elektronowym, przypomina jeża. Igły tego jeża są proteinami, które idealnie pasują do receptorów na limfocytach. Do zakażenia HIV dochodzi wtedy, gdy te proteiny połączą się z białkiem receptora, prześlizną się do wnętrza limfocytu i praktycznie go zabijają. Gdyby udało się „skleić” peptyd, który także pasowałby do receptora na limfocycie, i zapchać nim jego dziurkę od klucza, zablokowałoby się drogę dla HIV! Taki mechanizm działał doskonale na receptorach komórek mózgowych. Opisywały to wszystkie podręczniki farmakologii. Wystarczyło wstrzyknąć kilka miligramów naloxanu, aby uratować życie narkomanowi, który przedawkował heroinę i zapadł w stan śpiączki. Magicznie działający naloxan blokował receptory heroiny na neuronach w mózgu, zamykając drogę cząsteczce narkotyku. O tym wiedzieli nawet policjanci w każdym większym amerykańskim mieście znajdujący nieprzytomnych narkomanów w toaletach dworcowych. Nie nosili wprawdzie ze sobą strzykawek z naloxanem, ale wzywając karetki pogotowia, prosili, aby sanitariusze zabrali go ze sobą.

Brat Marcina sklejał coś podobnego do naloxanu. Tylko że to coś miało blokować nie heroinę ze „złotego strzału”, ale wirusa wywołującego AIDS.

Być może, jego brat kleił najważniejszy peptyd na świecie…


*

Wzruszył go ten e-mail od Błażeja. Tak na dobrą sprawę był pełen smutku i rozgoryczenia. Zdanie w postscriptum: „Gdybym mógł cofnąć czas i zacząć wszystko od nowa, to tak pokierowałbym swoim życiem, aby mieć więcej czasu dla ludzi, a nie dla projektów i nauki”, było jak wyznanie kogoś, kto źle pokierował swoim życiem. W klimacie niekwestionowanego sukcesu, który kojarzył mu się z tym, co robi Błażej, nie potrafił zrozumieć jego rozczarowania.

Odpisał natychmiast. Listy z Waszyngtonu przychodziły regularnie przez następne trzy miesiące. Miał wrażenie, że poznał brata przez te trzy miesiące lepiej niż przez całe dzieciństwo w Biczycach. Człowiek, który miał wszystkie powody, aby być dumny z siebie, aby korzystać ze wszystkich wyróżnień, które niesie sukces, pozostał małym zagubionym Błażejkiem, którego matka musiała wypychać z szeregu, aby odebrał nagrodę za dobrą naukę w podstawówce. Wychodził wtedy zawstydzony, czerwienił się, gdy wymieniano jego nazwisko, i jak najszybciej chował się z powrotem w grupie uczniów. Gdy siadali przy stole do kolacji, zawsze czekał, aż wszyscy napełnią talerze, i dopiero wtedy sięgał po swoją porcję. Czasami zostawała dla niego tylko resztka wyławiana z brei na dnie miski. Nigdy nie narzekał. Brał resztki i jadł tak samo długo, jak inni. Aby tylko nikt nie zauważył, że ma mniej. Taki był zawsze. Nie chciał wychodzić z cienia. A teraz musiał stać w świetle reflektorów.

Po powrocie Błażeja z Waszyngtonu do Gdańska korespondencja nagle ustała.

Brat nie odpowiadał na e-maile. Marcin zaczął się niepokoić. Po sześciu tygodniach znalazł w skrzynce list od Sylwii, żony Błażeja. Był zaskoczony. Sylwia nigdy dotąd do niego nie pisała.


Marcinie,

Błażej odszedł od nas. Poprosiłam go, aby to zrobił. Z bezsilności i rozpaczy. Wcale się nie sprzeciwiał. To boli mnie najbardziej. Spakował swoje książki i zniknął. Ilonka nawet tego nie zauważyła. Myśli cały czas, że tata znowu gdzieś wyjechał.

Sylwia


Pojechał do Błażeja następnego dnia. Późnym wieczorem dotarł do Gdańska i prosto z dworca taksówką pojechał do instytutu, w którym pracował Błażej. Strażnik zaprowadził go do biura na trzecim piętrze. Zagracony ciemny pokoik z książkami i kartkami papieru leżącymi na każdym wolnym miejscu. Ściany obwieszone arkuszami białego papieru z rysunkami struktur chemicznych, strzałek, komentarzy i wykrzykników. Na małym stoliku pod oknem parował czajnik z wrzącą wodą. Pod ścianą, przy metalowym biurku, na którym stał monitor komputera, siedział Błażej.

– Panie profesorze, przyprowadziłem panu gościa – powiedział strażnik, gdy weszli do biura.

– Marcin! Dlaczego nie zadzwoniłeś?! Wyjechałbym po ciebie na dworzec…

Podszedł, objął go. W czarnym wełnianym golfie, bosy, zarośnięty i wychudzony stał przed nim jego brat. Ukradkiem ocierał łzę.

– Zrobię ci herbaty. Akurat woda się gotuje – powiedział cicho. – Proszę, usiądź – dodał, wysuwając krzesło i stawiając je na arkuszach papieru zalegających podłogę.

Otworzył szafę i w świetle lampy na biurku obok komputera sprawdzał, czy filiżanka na herbatę jest czysta.

– Nie pisałeś, martwiłem się, że coś się stało – powiedział Marcin. – Dostałem wczoraj e-mail od Sylwii – dodał cicho.

Błażej odwrócił się gwałtownie, rozlewając wrzątek. Złożył ręce jak do modlitwy.

– Od Sylwii?

Zaczął opowiadać. Chodził pomiędzy nim a komputerem i opowiadał. Tak jak gdyby czekał, że ktoś przyjdzie i poprosi go w końcu o tę opowieść.


*

Sylwia urodziła mu Ilonkę. Nic ważniejszego nie mogło mu dać życie. I nic ważniejszego nie może mu odebrać. Już przez ten fakt Sylwia jest najważniejszą kobietą w jego życiu. I taka pozostanie. Nie tylko urodziła. Sprawiła także, że Ilonka jest takim dzieckiem, jakie zawsze chciał mieć. Najcudowniejszą córką, jaką można być obdarzonym przez los i jaką można zostawić po sobie. Lecz on także przecież to sprawił. Owszem, wyjechał do USA na rok, aby robić doktorat, w trzy miesiące po urodzeniu Ilonki, ale przecież musiał. Miał wyjechać półtora roku wcześniej, lecz wprowadzono stan wojenny, został internowany, o podróży nie miał co marzyć. Dopiero w październiku 1983 roku dostał zgodę na wyjazd. Nie widział córeczki przez rok.

Nie mógł wtedy pracować naukowo w Polsce, gdzie biochemia kojarzyła się z odkrywaniem nowych nawozów sztucznych lub manipulowanych genetycznie nowych gatunków kukurydzy dla rolnictwa. To, że pomagał matce przy żniwach w Biczycach, nie znaczy, że jako biochemik musi kochać rolnictwo. Nie mógł zrezygnować z tej wyjątkowej szansy. Nie zostawił Sylwii samej z dzieckiem dla kariery. Bo on gardzi karierą. Za każdym razem chce mu się wymiotować, gdy ona wypowiada to słowo we wszystkich możliwych przypadkach. Zostawił je obie dlatego, aby mogły być dumne z niego po powrocie. Bez tego doktoratu w Stanach byłby specjalistą od nawozów lub kukurydzy rosnącej poziomo, a nie pionowo. On nie chciał być „biochemikiem w warunkach polskich”. Można być cenionym dobrym polskim historykiem, ale nie można być dobrym polskim biochemikiem. Biochemia to nie unia polsko-litewska. Tego nie można się nauczyć w archiwum w Białymstoku. W biochemii archiwalne są już informacje z ubiegłego tygodnia.

Chciał mieć znaczenie. W nauce, tak mu się wtedy młodzieńczo i naiwnie wydawało, można nabrać znaczenia tylko i wyłącznie przez wiedzę. Teraz wie, że jest inaczej. Ale to tutaj nie jest ważne. I to złudna prawda, że znaczenie mają także jego koledzy, którzy nigdy nie pracowali i nie pracują tyle co on i wracają do domu przed siedemnastą albo jeszcze wcześniej. Oni mają znaczenie prezenterów pogody w wiadomościach telewizyjnych o dziewiętnastej trzydzieści. Tak naprawdę nie traktuje się ich poważnie. Po pierwsze, pogoda jakaś i tak będzie, a po drugie, gdy następnego ranka nie zgadza się z prognozą, jest to najwyżej zabawnie irytujące. On chciał się zajmować naprawdę istotnymi sprawami. Dlatego zostawił Sylwię z trzymiesięczną Ilonką i pojechał na rok do Stanów.

To on dzielił się z sobą samym opłatkiem w Wigilię w opustoszałym college'u. Nawet strażnik pojechał do domu. To on stał na mrozie z butelką wina w zmarzniętej dłoni i z automatu pod akademikiem przez trzy godziny wybierał numer do Gdańska. Po kierunkowym do Polski czasami miał długi sygnał, ale po 58 do Gdańska zawsze było zajęte. Skończyło mu się wino i rozbił z wściekłością butelkę o automat, raniąc sobie odłamkiem szkła czoło. Nawet dzisiaj, gdy czasami dzwoni skądkolwiek do Gdańska i wybiera 58, to drżą mu ręce.

Nieważne, że jest ateistą. Wigilia ma dla niego znaczenie symboliczne. Nie można być góralem, urodzić się w Biczycach, mieć taką matkę, jaką oni mieli, i traktować Wigilię jak jakieś pogańskie gusła. To przede wszystkim dzień na wyjątkowe spotkanie z najbliższymi. Gdyby nie wyjechał, byłaby to jego – to znaczy ich – pierwsza Wigilia z Ilonką. Katolik dzięki swojej wierze nigdy nie jest w Wigilię sam, bo zawsze spotyka w ten wieczór swojego Boga. Opuszczony w ten wieczór ateista czuje się jak zostawiony w kosmosie astronauta, któremu zerwała się lina łącząca go z sondą. Taka samotność zapiera dech, poraża, paraliżuje. Wigilia wywołuje w nim obawę, że może jednak warto wierzyć w Boga. Nawet jeśli go nie ma.

To on chodził pieszo codziennie ponad sześć kilometrów do uniwersytetu, aby oszczędzić dziewięćdziesiąt centów na bilecie autobusowym w jedną stronę. To on po pięciu czternastogodzinnych dniach w laboratorium wstawał w weekendy o czwartej rano i roznosił gazety. Z tego, co oszczędził lub dorobił, kupili potem w Peweksie skodę i urządzili mieszkanie.

To on nie zobaczył, jak Ilonka stawia pierwsze kroki, i nie usłyszał, jak wypowiada pierwsze słowa. To on cierpiał jak skopany pies i miał łzy w oczach, gdy Ilonka po jego powrocie wylękniona uciekała jak od kogoś zupełnie obcego. Nie mógł wziąć jej na ręce i przytulić. Dobrze, może sam był sobie winny, ale przecież wyjechał także dla całej ich trójki.

Nigdy nie krył, że jest mu trudno się zatrzymać. W nauce nie można się zatrzymać. To nie piłka nożna czy gra w kręgle. Nauka wymaga oddania, wierności i czasu. I jest bezwzględna, trzeba jej dawać z siebie wszystko. Wtedy dopiero można od nauki też żądać wszystkiego. Ale to nieprawda, co myśli Sylwia, że żadna kobieta nie może konkurować z taką kochanką. Chociażby z tego powodu, że nauka nigdy nie była jego kochanką. O kochankach nie mówi się po powrocie do domu. A on chciał z Sylwią o tym rozmawiać. Nie mógł się doczekać, aby w łóżku, zanim zasną lub zanim zdejmie z niej koszulę nocną i będą się kochać, opowiedzieć jej podniecony o tym, że na przykład dzisiaj rano z laborantką zrobili koktajl z mózgu szczura, naznaczyli go nowymi radioaktywnymi peptydami i że receptory T4 w probówce świeciły w liczniku jak lampki na choince! Może nie powinien jej tego mówić w łóżku. Jaka kobieta chce słuchać opowieści o koktajlach z mózgu szczura w łóżku tuż przed seksem? Z pewnością nie powinien, ale dla niego świecenie radioaktywnych peptydów przypinających się do receptorów było nie mniej podniecające niż seks. Zresztą samo łączenie się peptydów z receptorami przypomina seks. To tylko taki inny seks. Na poziomie molekularnym.

Ale ona nie chciała tego słuchać ani przed seksem, ani przy obiedzie. Najpierw wydawało się jej, a potem była absolutnie przekonana, że peptydy są dla niego ważniejsze niż angina Ilonki. I że rozmawiając z nim o peptydach, wyraża przyzwolenie na to, aby tak pozostało. Tak wcale przecież nie było! Nie potrafił jej tego wytłumaczyć. Może nie starał się wystarczająco mocno. Może pochopnie założył, że ona w końcu sama to zrozumie. Bo jest jego żoną, a żony bez słów powinny wiedzieć, co oznacza szczęście dla ich mężów.

Nie rozumiała. Najpierw ignorowała to, co mówi. Potem, gdy częściej zaczął wyjeżdżać, reagowała agresją na każde słowo o instytucie, konferencjach lub nowych publikacjach. W końcu doszło do tego, że wracał do domu i nie mówił jej nic o tym, co robił przez cały dzień. Gdy w niektóre soboty musiał po śniadaniu pojechać do instytutu i przenieść filtry membran mózgowych do liczników, aby mieć wyniki pomiarów na poniedziałek rano, zazwyczaj kończyło się to awanturą lub w najlepszym przypadku jej uporczywym karzącym go milczeniem przez cały weekend. Ale on przecież musiał pojechać. Jego laborantka wracała na weekendy do Sztumu, a na skacowanych młodych asystentach balujących „na mieście” w piątki wieczorem nie można było polegać i oczekiwać, że zwloką się z łóżek i pojadą do instytutu w sobotę rano.

Doszło do tego, że zaczął ją oszukiwać. On, który brzydzi się kłamstwem i oszustwem wszelkiej maści! Mówił, że wychodzi na pół godziny spotkać się z kolegą z uniwersytetu mieszkającym kilka bloków dalej. Pewnego razu w taką sobotę podczas prania pękł wąż odprowadzający wodę z pralki i zalało całą łazienkę. Sylwia w panice wysłała Ilonkę, aby natychmiast przyprowadziła ojca. Przeżył wielki wstyd – no i jaką mu zrobiła awanturę!

Po tym incydencie zupełnie przestał rozmawiać z Sylwią o swojej pracy. Wracał wieczorem do domu i milczał. Zataił przed nią także wiadomość o tym, że jego artykuł przyjęto do druku w „Nature”. Pracował nad tym artykułem osiemnaście długich miesięcy. To dla niego między innymi pozorował te sobotnie poniżające ucieczki z domu. Artykuł w „Nature” dla naukowca to tak, jak gdyby mieć własną ewangelię w Nowym Testamencie.

O tej publikacji wiedziało pół uniwersytetu i wszyscy w jego instytucie. Łącznie ze strażnikami na dole. Tylko żona nie wiedziała. Najbardziej bolało go to, że nie może z nią przeżywać radości z sukcesu. Uczciwie zapracowany prawdziwy sukces niepodzielony z nikim bliskim jest podobny do Wigilii spędzonej w samotności i opuszczeniu. Już raz taką kosmiczną samotność przerabiał. Wtedy w Stanach.

Po tym artykule w „Nature” dostali wreszcie od rektora pieniądze na kupno fantastycznie drogiego polytronu do przekształcania tkanek mózgowych w ciekłą zawiesinę. Cztery lata bezskutecznie składał wnioski o jego kupno. Dopiero ten artykuł przekonał rektora. Gdy uzyskali dostęp do polytronu, wszystko zaczęło się jeszcze bardziej komplikować. Rozpoczęli jako jedyna polska instytucja naukowa współpracę z NIH, National Institute of Health. Amerykanie z NIH wybierają do współpracy tylko najlepszych. Raz w miesiącu, czasami częściej, musiał latać do Waszyngtonu.

Oddalali się coraz bardziej od siebie. Sylwia zamknęła się w swojej szczelnej skorupie rozczarowania i wiecznych pretensji. Gdy słuchał jej wyrzutów, jak to „niszczy ich rodzinę, przedkładając pracę i karierę nad wszystko inne”, czuł się jak ktoś, kto zostaje regularnie niewinnie skazywany za przestępstwa, których nie popełnił. I do tego stawał przed takim sądem za każdym razem bez obrońcy. Myślał, że chociażby osiągnięcia naukowe staną w jego obronie. Tak nie było. Wręcz przeciwnie. Im więcej miał osiągnięć, tym surowsze dostawał wyroki.

Potem nawet przestali się kłócić. Kłótnia w naturalny sposób przerywa milczenie i w związku dwojga rozczarowanych sobą ludzi jest jak nacięcie ropiejącego wrzodu – likwiduje ból, rozpoczyna proces gojenia. Oni nie kłócili się o nic. Praktycznie przestali z sobą rozmawiać o sprawach istotnych. Rozmowa z Sylwią zawsze miała dla niego znaczenie. Gdy się poznali, najbardziej go w niej pociągało nienasycone pragnienie rozmowy. W każdej podróży tęsknił głównie za ich rozmowami. To wszystko powoli umierało. Aż umarło zupełnie. Doszło do tego, że gdy dzwonił do niej z Japonii lub Australii, rozmawiali o rzeczach tak nieistotnych jak na przykład kolor wykładziny do przedpokoju.

Nie potrafił zrozumieć także jej zupełnego braku wdzięczności. Nie żyli w specjalnym bogactwie, to fakt, ale przynajmniej Sylwia nie musiała pracować. Dla niego był to niezbywalny luksus, bo naukowcy miewają zarobki na granicy poniżenia. Ilonka nie musiała mieć niań, nie musiała chodzić do przedszkola, nosić klucza na szyi i wracać po lekcjach do pustego domu. Dom z niepracującą matką czekającą z obiadem to w Polsce autentyczny luksus. Sylwia mogła zostać w domu dzięki jego wyjazdom, oszczędzanym skrupulatnie w ich trakcie dietom lub stypendiom, dzięki zlecanym z zewnątrz projektom, dodatkowym wykładom na uczelniach od Rzeszowa po Dublin, niezliczonym recenzjom lub książkom. On wyrazów wdzięczności od Sylwii nie usłyszał. Wdzięczność to ważna rzecz dla niego. Błażej był zawsze wdzięczny za wszystko, co ma. Nawet gdy to, co ma, mu nie wystarczało.

Doceniał to, że Sylwia prowadziła dom i przejmowała na siebie wychowanie llonki. Rano wychodził do pracy spokojny, bo jego córka była pod najlepszą opieką. Może zbyt mało się tym cieszył, może zbyt szybko przyjął to za oczywiste i zbyt rzadko mówił Sylwii, jak ważne jest to dla niego? Może to on nie wyrażał wdzięczności, a Sylwia tylko odpłacała mu tym samym?

Może on zbierał kolejne tytuły naukowe, wysuwał się przed szereg, spełniał się i realizował, wspinał po drabinie, a Sylwia miała uczucie, że trzyma kurczowo na dole tę drabinę i dostaje tylko bolesnych odcisków na dłoniach? Dzisiaj żywi wątpliwości, czy fakt, że Sylwia od ukończenia studiów nie pracowała poza domem, był dobrym planem na ich życie. Może gdyby od czasu do czasu miała do dotrzymania terminy „na wczoraj”, ciągle niezadowolonego, chimerycznego i niekompetentnego szefa, który od swoich czterdziestych urodzin nieprzerwanie przeżywa andropauzę, musiałaby znieść ciśnienie konkurencji, czyhanie innych na każde jej potknięcie, nieukrywaną zawiść przy każdym jej sukcesie – może wtedy inaczej spojrzałaby na jego pracę. Może najpierw opowiedziałaby mu wieczorem o swoim dniu, a potem, sama wiedząc, jakie to ważne, zechciałaby wysłuchać i jego opowieści? Może gdyby jej życie nie było tak bardzo naznaczone niedocenianą przez nikogo codziennością przebywania w domu, prania, prasowania, gotowania, robienia zakupów, sprzątania, troszczenia się o to, czy rachunki zapłacone, i zajmowania się setkami innych drobnych czynności, których znaczenie zauważa się dopiero wtedy, gdy nie są wykonane, to nie czekałaby na jego powrót z pracy jako na najważniejsze wydarzenie w ciągu jej całego dnia? Może…

On zawsze pracował dużo. Już wtedy, gdy wychodziła za niego za mąż. Nie mógł wracać do domu po piętnastej jak listonosz po rozniesieniu listów. Teoretycznie niby mógł, szczególnie po habilitacji, ale byłby wtedy najbardziej sfrustrowanym mężczyzną na ziemi. Sylwia i Ilonka miałyby go w domu o kilka godzin dłużej, lecz myślami byłby zupełnie gdzie indziej.

Po okresie oddalenia przyszedł etap odrzucenia. Doszło do tego, że żona przestała odbierać telefony od niego. Nawet wtedy, gdy chciał tylko powiadomić, że doleciał bezpiecznie do Waszyngtonu. Któregoś razu wrócił w nocy pociągiem z Warszawy po wylądowaniu na Okęciu i zastał kanapę pościeloną w pokoju stołowym. Nawet nie mógł pocałować śpiącej Ilonki, bo Sylwia wzięła ją do siebie do sypialni. Aby wyraźnie i dotkliwie poczuł, że nikt już na niego nie czeka w tym domu.

Nie chciała budzić się przy nim rano! Dla mężczyzny to chyba najgorszy ze wszystkich dowodów odrzucenia. Najbardziej poniżający i raniący. On nawet w noc poślubną bardziej cieszył się na wspólne przebudzenie niż na to, że zasną razem. Sypiać z nim przestała już bardzo dawno. Unikała jego dotyku, jakby był trędowaty. Nawet gdy jeszcze zasypiali w jednym łóżku, owijała się szczelnie kołdrą i odsuwała od niego jak najdalej. Nie mógł się z tym pogodzić. Czy mieli ze sobą wyjątkowy seks? Nie wiedział, ale na pewno mieli seks spełniony. Mówiła mu przecież o tym. Przed oddaleniem – tak to chciał nazywać – byli długo ze sobą i było im coraz lepiej. Może odwrotnie niż u innych, kiedy to pożądanie ma niekontrolowane erupcje na początku związku, po roku lub dwóch latach ogranicza się do nudy zmieszanej z rzadkimi chwilami uniesienia, po których pozostaje niedosyt wzmagany wspomnieniami i tęsknotą za fazą „początku”. U nich było odwrotnie. Poznawali się i zrzucali wstyd powoli. I do wspomnień z „początku” oboje nie chcieli już wracać. Dlatego też jej odrzucenie było dla niego tak bolesne.

Wtedy i on zamknął się w swojej skorupie. Po sześciu miesiącach takiego życia zaczęli przypominać gości hotelowych zmuszonych wbrew woli do przebywania ze sobą w jednym pokoju. Wstawali rano ze swoich oddzielnych łóżek, spotykali się w łazience lub kuchni, rozstawali się na cały dzień, aby wieczorem, nie patrząc na siebie, przemilczeć razem swoje pensum godzin. Ona, siedząc w fotelu, zmieniała pilotem programy w telewizji, on na kanapie obłożony książkami i notatkami zmuszał się do czytania. Potem ona bez słowa wstawała, zamykała się na klucz w łazience i bez „dobranoc” szła do sypialni. Każdego takiego wieczoru czuł, jak powoli umiera ich miłość.

Czasami, gdy stawało się to nie do zniesienia, odbijali się od siebie z hukiem swoimi skorupami jak bilardowe kule, w kolejnej głośnej kłótni, po której znowu zapadała kilkutygodniowa cisza. Został sam, tylko ze swoją pracą. Tylko tam miał jeszcze jakieś znaczenie.

Rok temu zaproszono go na miesięczne szkolenie do Sztokholmu. Po Amerykanach to właśnie Szwedzi mają największe osiągnięcia w neurobiochemii. Tyle że Amerykanie potrafią zrobić ze swoich sukcesów – bo neuropeptydy są zawsze gorącym tematem przez to, że dotyczą także wagin, penisów, łechtaczek i erekcji – nagłówki nie tylko w „Newsweeku”, ale nawet na pierwszych stronach najpodlejszych brukowców, które pięć minut po wydaniu zaśmiecają ulice i o których wszyscy mówią z pogardą. Szwedzi natomiast publikują wyniki swoich badań bez rozgłosu, wyłącznie w dostojnych czasopismach naukowych, których nie można kupić przy kasach supermarketów i które czytają ich koledzy z komitetu Nagrody Nobla. To Szwed, Miles Herkenham, odkrył receptory opiatu marihuany w mózgu szczurów. Później ich obecność potwierdzono u ludzi. Gdyby odkrył to Amerykanin, najpierw przeciągnięto by go przez wszystkie stacje telewizyjne pomiędzy Oceanem Atlantyckim i Spokojnym, a potem być może – gdyby był wystarczająco przystojny lub poprawiony wystarczająco kunsztownie botoksem – dostałby swój własny talk-show w telewizji. Najlepiej w sobotę i najlepiej nocny, aby przed dwudziestą trzecią nie deprawować amerykańskiej młodzieży mówieniem o marihuanie. Ta młodzież i tak nie oglądałaby jego programu, byłaby bowiem o tej porze w nocnych klubach i już po marihuanie wypalonej w samochodzie, łykając ecstasy do pierwszego drinka i wciągając dobrze po północy swoje kreski kokainy z wypolerowanych do sucha powierzchni umywalek w toaletach.

Nie chciał wcale jechać w lipcu do Sztokholmu. Odmówił. Głównie z powodu Ilonki nie zamierzał zostawić domu na tak długo. W połowie czerwca Sylwia oznajmiła mu, że zabiera Ilonkę ze sobą na wakacje do jej rodziców do Gorlic i „wolałaby pojechać tam bez niego”. Jej rodzice nie muszą się już teraz dowiedzieć, że „ich małżeństwo to żałosna fikcja”.

Wcale tak nie uważał. Wierzył, że odnajdą się jeszcze. Że przeczekają tę fazę ostrego rozczarowania. Że uda mu się to wszystko wyjaśnić. Omówić. Znaleźć jakiś kompromis. Przekonać. Przeprosić. Usłyszeć przeprosiny. Obiecać, że się zmieni. Wysłuchać jej obietnic. Uwierzyć sobie, uwierzyć jej, sprzątnąć gruzy po zniszczeniach, jakie sami zrobili, i zacząć od nowa. Przypomnieć sobie nawzajem utraconą bliskość. Daleko od domu, w obcym miejscu, bez pośpiechu i codzienności znowu jakoś ostrożnie zapomnieć i połączyć się ze sobą.

Ogłosił w instytucie, że bierze zaległy urlop i nie będzie go przez dwa miesiące pod żadnym telefonem. Dla wielu była to „rewelacyjna i szokująca wiadomość” oplotkowywana przez dwa tygodnie w palarniach i instytutowej stołówce.

Chciał spędzić ten czas tylko z Sylwią i Ilonką. Gdy powiedział o tym, wyśmiała go cynicznie.

– Cóż za wyjątkowo heroiczne poświęcenie z twojej strony! Ty przecież nie znosisz wakacji – dodała zgryźliwie. – Napiszesz zaległe publikacje, zrecenzujesz kilka doktoratów, wpadniesz trzy razy do Waszyngtonu lub do Tokio i najważniejsze, że nie będziesz musiał w ogóle wracać na noc do domu. Jak twoja firma, z którą jesteś ożeniony, przeżyłaby tak długą separację?!

Nie dał się sprowokować. Zaczął wyjaśniać. Starał się nie usprawiedliwiać. Tylko spokojnie wyjaśniać. On zawsze z czegoś przed nią się usprawiedliwiał, a ona to traktowała jak przyznanie się do winy. Nie słuchała go. Podczas gdy on mówił, przygotowywała swoje odpowiedzi, w których nie było żadnych argumentów, jedynie pretensje. Trudno przekonać kogoś, kto jest święcie przekonany, że różowe majtki z bawełny najlepiej schną na kaloryferze, który ma największą liczbę żeberek i jest ustawiony poprzecznie do równika. Przed takim argumentami można było uciekać, ale na pewno nie można było uciec. Przed takim argumentami ucieka się tylko w kółko i zawsze wraca do punktu wyjścia.

Zrezygnował. Wyszedł z domu. Nawet nie trzasnął drzwiami. Spokojnie zszedł na parking do samochodu. Nie czuł złości. Tylko rezygnację i obojętność. Właśnie po tej kłótni spędził pierwszą noc w instytucie, spał na podłodze.

Następnego dnia zadzwonił do Sztokholmu i potwierdził, że jednak przyjedzie. Instytut odetchnął z ulgą. Plotki ustały. Na początku lipca odwiózł Sylwię z córką na dworzec. Nawet nie podali sobie dłoni na pożegnanie. Wracał późnymi wieczorami do domu tylko po to, aby odsłuchiwać automatyczną sekretarkę ich telefonu. Wiedział, że Sylwia nigdy nie „poniży się” i nie zadzwoni do niego do instytutu. Do domu także nie zadzwoniła. W połowie lipca poleciał do Sztokholmu. Zamieszkał w hotelu w centrum miasta. Każdego ranka organizatorzy podstawiali specjalny autobus, który zbierał uczestników szkolenia z różnych hoteli i wiózł ich do budynku Arrheniusa na terenie campusu, gdzie mieściły się uniwersyteckie wydziały chemii, biologii i genetyki.

Po tygodniu zaczynał żałować, że przyjął zaproszenie na ten wyjazd. Okazało się, że ściągnęli ich z całego świata na miesiąc w jedno miejsce, aby nauczyć obsługi nowego programu, który chciała zakupić jedna ze szwedzkich firm farmaceutycznych. Szwedzka Akademia Nauk – organizator i gospodarz tego szkolenia – dostała ogromne pieniądze od tej firmy, pod warunkiem że przetestuje program, zapraszając do Sztokholmu i tych, którzy znają się na neurobiochemii najlepiej, i tych zupełnie początkujących, ale z perspektywami. Sprytny pomysł, zważywszy, że koszt programu wraz z kosztami konserwacji sięgał miliona dolarów. Finansująca szkolenie firma liczyła, że wydrenuje najlepsze mózgi. Błażej nie znał wprawdzie tego programu, ale uważał, że nie warto było z jego powodu spędzać całego miesiąca w deszczowym i zimnym Sztokholmie. Amerykanie robią takie szkolenia w Internecie i zajmuje im to nie dłużej niż tydzień. Poza tym liczył, że spotka tam Herkenhama, ale okazało się, że ten na stałe wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i rzadko pojawiał się w Szwecji.

Po tygodniu organizatorzy zaprosili wszystkich na uroczystą powitalną kolację w holu Stadshuset, historycznego sztokholmskiego ratusza. Gdy wreszcie skończyły się wszystkie oficjalne przemówienia, których trzeba było wysłuchać, aby móc ruszyć do zastawionych stołów, postanowił, że napije się wina i przejdzie spacerem do hotelu. Podszedł do kelnera we fraku i sięgnął po kieliszek.

– Czy mogę napić się z panem? – usłyszał pytanie z tyłu. Po polsku.

Tak poznał Kingę. Przyjechała z Krakowa. Ze Sztokholmu miała wrócić na kilka dni do Polski i wyjechać do Baltimore na studia doktoranckie – dostała stypendium z fundacji Fulbrighta. Znała go z jego publikacji. Podziwiała go. Wszyscy w Krakowie go podziwiali. Długo wahała się, zanim podeszła do niego tego wieczoru. Mówiła o tym, czerwieniąc się jak mała dziewczynka. Wiedziała, gdzie są Biczyce. Jej brat mieszkał w Nowym Sączu. Tylko kilka ulic od budynku, w którym jest muzeum z ikonami.

Wypili dużo wina tego wieczoru. Żartował, że upije się „na smutno”, gdy nie przestanie w końcu zwracać się do niego tym okropnie oficjalnym i zbędnym „panie profesorze”. Obiecała, że przestanie, ale tylko wtedy, gdy on będzie mówił jej po imieniu. Rozmawiali cały wieczór. W pewnym momencie zauważył, że zostali sami w opustoszałym holu ratusza i wszyscy kelnerzy im się dziwnie przypatrują. Wyszli. W taksówce okazało się, że mieszkają w tym samym hotelu.

Następnego dnia spotkał ją przy śniadaniu w hotelowej restauracji. Zapytała go, czy podoba mu się jej szminka. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Zaczął przyglądać się jej ustom. W końcu uznał, że ma zbyt piękne usta, aby zakrywać je wiśniową powłoką. Woli, gdy usta kobiety są w naturalnym malinowym kolorze. A delikatnie zwilżone są wyjątkowo śliczne. W czasie przerwy na lunch zauważył, że usunęła szminkę z ust.

Zawsze przychodziła nieco spóźniona na kolację do hotelowej restauracji. Nie mógł nie zauważyć, jak mężczyźni odwracają za nią głowy. Wybierała zawsze pusty stolik. Trzeciego wieczoru podszedł do niej z talerzem i nieśmiało zapytał, czy może się przysiąść. Od tego wieczoru zawsze jadali razem. Po tygodniu bez pytania zaczęto stawiać na jego stoliku dwa kieliszki do wina. Wkrótce też zauważył, że najważniejszym wydarzeniem w ciągu całego dnia jest dla niego kolacja z Kingą. Któregoś dnia opuścił popołudniowe zajęcia i poszedł do centrum handlowego w centrum Sztokholmu, aby kupić nowe koszule. Ostatnią koszulę kupiła mu Sylwia tuż przed nominacją profesorską w Belwederze kilka lat temu.

Czasami wieczorami wychodzili na spacer do miasta. Mieli swoją ulubioną trasę prowadzącą wąskimi krętymi uliczkami Skeppsholmen, jednej ze sztokholmskich wysp z dala od przepełnionej turystami starówki. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zwykła rozmowa z kimś dawała mu tyle radości. Uczucie czyjegoś zasłuchania, czyjejś absolutnej uwagi jest tak samo ważne jak czułość. Albo może nawet ważniejsze. On takiego uczucia przy niej doznawał za każdym razem, gdy rozmawiali. Odnajdywał je w jej zdumieniach wyrażanych całym ciałem, w jedności myśli, gdy zapadli we wspólne milczenie, w jej ciągłym zaciekawieniu. Ale także w czymś tak banalnym jak w pionowej zmarszczce, która pogłębiała się na jej czole, gdy bardzo starała się mu coś wytłumaczyć.

Któregoś razu podczas spaceru spadł ulewny deszcz. Po chwili stromymi ulicami spływały potoki wody. Pamięta, że zdjęła buty, pobiegła boso do butiku, który minęli, i kupiła parasol. Czuł niepokój i zawstydzenie, gdy przytuliła się do niego pod parasolem, zostawiając plamę po mokrych włosach na ramieniu jego koszuli. Następnego dnia rano w łazience, gdzie suszył tę koszulę, ciągle czuł zapach jej perfum.

Odkąd mieli te swoje kolacje, za każdym razem czuł rodzaj żalu z powodu kończącego się dnia, gdy wieczorem odprowadzał ją pod drzwi pokoju hotelowego. Nigdy nie zaprosiła go do środka. On także nigdy nie przełamał swojej nieśmiałości. Całował ją w rękę i odchodził.

Po trzech tygodniach wybrali się do filharmonii. To ona odkryła, że w Sztokholmie będzie koncertował Krystian Zimerman. Wieczorem tuż przed koncertem zapukała do jego pokoju. Z ozdobnego pudełka wyjęła jedwabny krawat.

– Te kolory najlepiej pasują do twojej koszuli. I do twoich oczu.

Stała przed nim w długiej szyfonowej czarnej sukni. Rozwiązała krawat, który miał na sobie, i zaczęła mu wiązać ten przyniesiony ze sobą. Zamknął oczy, aby nie patrzyć na jej nagie piersi w rozcięciu sukienki.

Po koncercie wrócili do hotelu i usiedli w restauracji na kieliszek wina. Była zamyślona i smutna. Odprowadził ją do pokoju. Wrócił do siebie, usiadł w ciemnym pokoju i kłócił się z samym sobą. To najgorszy rodzaj kłótni. Nie można wtedy nikogo zbyć krzykiem, milczeniem ani nawet obłudnym „ty po prostu tego nigdy nie zrozumiesz”. W kłótni z samym sobą nigdy nie ma się racji. Zawsze się jest pokonanym. Można tylko oszukać się chwilowym przekonaniem, że wybrało się mniejsze zło. Mniejszym złem byłoby w tym przypadku nie pójść do jej pokoju. Mniejszym, ponieważ samo pragnienie pójścia tam było złe. Po godzinie zszedł na dół, kupił w restauracji butelkę wina i wjechał windą na jej piętro. Nie spała. Bez słowa zaprosiła go do środka. W przyciemnionym pokoju słuchała muzyki z płyty kompaktowej, którą kupiła po koncercie w foyer filharmonii. Usiedli w fotelach. Milczeli. Po chwili wstała, uklękła przed nim na dywanie i zapytała szeptem, czy mógłby zostać z nią całą noc. Gdy dotknął palcami jej ust, zsunęła z obu ramion materiał sukienki.

To była noc pełna wzajemnego zabiegania o siebie, czułości i intymności. Gdyby nie uczucie grzechu nad ranem – tak, on doskonale ciągle pamięta, jak czuje się grzech, do tego niepotrzebna jest spowiedź – nie kłóciłby się z sobą każdego następnego wieczoru, zanim jechał windą na jej piętro.

Ona pewnie także kłóciła się z sobą. Pewnie dlatego tłumaczyła mu, że kto jak kto, ale oni przecież muszą wiedzieć, że przeżywają tylko chwilowe zapchanie swoich receptorów emocji. Że jeszcze przez kilka dni mogą spacerować, trzymając się za ręce, bo gdy wiedzą, że to chwilowe odurzenie, nie parzy aż tak bardzo obrączka, którą on nosi na palcu. Wrócą przecież za chwilę do swoich światów, wszystko się uspokoi i zapiszą Sztokholm w jakimś obszarze pamięci, do którego będą wracać, być może, tylko w snach. Takie emocje wyłuskane z plew codzienności zawsze są idealne. A przecież to, jak żyją tutaj w Sztokholmie, nie ma nic wspólnego z codziennością. Zapomną. I tak będzie najlepiej. I dla świata, i dla receptorów.

Na lotnisku w Warszawie, gdy odbierali swój bagaż w pełnej ludzi hali przylotów, wsunęła mu do kieszeni swoją wizytówkę i znikła w tłumie. Po kilku dniach w kopercie adresowanej do jego instytutu znalazł płytę z koncertu Zimermana. Słucha jej każdego dnia. I kłóci się z sobą.

Ilonka wróciła z Sylwią pod koniec sierpnia. Nie zawiadomiła go nawet, którego dnia wraca. Chciał czekać na dworcu. Sylwia przecież musiała wiedzieć, jak bardzo jest szczęśliwy, gdy Ilonka po każdym takim rozstaniu biegnie do niego i rzuca mu się w ramiona z okrzykiem „tatusiu!!!”. Czasami celowo zatrzymywał się przy wejściu na peron i nie zbliżał do pociągu. Chciał jak najdłużej przeżywać radość na widok biegnącej do niego z wyciągniętymi rączkami córki. Potem tulił ją, a ona obejmowała go mocno za szyję i całowała po twarzy i nie przestawała opowiadać z przejęciem o pani z przedziału w pociągu, która „chrapała nawet głośniej niż ty”, lub o nowym kotku, którego urodziła i schowała na strychu stara kocica Karolina, ta od sąsiadów babci Józi w Gorlicach.

Przyjechały bardzo późnym wieczorem. Ilonka spała na rękach Sylwii. Taksówkarz pomógł wnieść ich bagaże na górę. Błażej chciał Sylwię pocałować, ale odchyliła głowę. Wziął Ilonkę z jej rąk i ostrożnie przeniósł na łóżko. Nie budząc małej, przebrał ją w piżamę. Przez kilka minut patrzył na śpiącą córkę. Zanim wrócił, Sylwia zdążyła zamknąć się w sypialni. Na podłodze w przedpokoju leżała jego pościel.

Wrócił z tą pościelą na swoją kanapę w salonie. Zastanawiał się, dlaczego jest taki pogodzony z tym kolejnym odrzuceniem. W przeszłości nie wyobrażał sobie, że mógłby poczuć taką obojętność wobec kobiety, która była jego żoną. Przecież jeszcze nie tak znowu dawno z wściekłością kopnąłby tę pościel i trzasnąłby drzwiami, wychodząc z domu. Przeszedłby się kilka razy dookoła osiedla i gdy zrobiłoby mu się zimno i wykrzyczałby w myślach wszystkie swoje pretensje, wróciłby skruszony do domu i wszedł jak najciszej, aby jej nie budzić. Chociaż pewnie by nie spała, tylko czekała na niego, płacząc pod kołdrą. Następnego dnia pewnie byłby w domu już przed siedemnastą i na przeprosiny przyniósłby jej książkę. Zawsze uważał, że nowa książka to lepszy prezent niż kwiaty.

Ta bliskość znikła przysypana wzajemnymi pretensjami, niespełnionymi oczekiwaniami. Dzisiaj wspomnienie o tym, jak zachowywał się wtedy, wydaje mu się dziwaczne, tragikomiczne. Dzisiaj nawet nie wiedział, jaką książkę mógłby Sylwii kupić na przeprosiny. A kiedyś przed zaśnięciem czytali sobie książki na głos. Może to jarmarczne, ale gdyby zapytano go, co jest dla niego najbardziej erotyczne, odpowiedziałby, że naga kobieta czytająca na głos książkę, którą jej sam podarował.


*

Nie miał prawa tęsknić za Kingą. Przecież gardził kłamstwem, obłudą i każdym rodzajem zdrady. Czuł się jak wiarołomny mnich, który łamie swoje śluby i doskonale wie, że wobec wszechobecnego Boga nie można tego ukryć. Mimo to tęsknił. Czasami wybierał numer jej telefonu, który podała mu na wizytówce, ale za każdym razem w ostatniej chwili odkładał słuchawkę.

W październiku tuż po rozpoczęciu nowego roku akademickiego poleciał na kilka dni do Waszyngtonu. Miał ustalić zasady finansowania nowego wspólnego projektu i wygłosić referat w trakcie wewnętrznego seminarium NIH. Na lotnisko Amerykanie wysłali po niego samochód z młodym stypendystą z Polski. Z Krakowa. Zarozumiały bufon, bez pytania w ciągu krótkiej drogi z lotniska do hotelu zdążył mu opowiedzieć całą swoją naukową biografię usłaną długą listą nagród, wyróżnień i kolorowych dyplomów. Mówił praktycznie bez przerwy, sepleniąc i plując. Zanim dojechali do hotelu, Błażej wiedział nawet i to, że ten młodzieniec był genialny już w przedszkolu. Gdy zdołał na chwilę dojść do słowa, zapytał mimochodem o Kingę. Mogli się znać z Krakowa. Usłyszał, że Kinga robi doktorat w szkole medycznej przy uniwersytecie Johns Hopkins w Baltimore. Niedaleko od „pałacu” – jak stypendysta nazywał gmach NIH – około pół godziny drogi autostradą, gdy nie ma korków. Nie musiał mu tego mówić. W Hopkins w Baltimore Błażej był już, zanim tego smarkacza przyjęli do przedszkola. Miał nadzieję, że nigdy więcej nie natknie się na tego bufona w „pałacu”.

Spotkał go już niestety następnego dnia rano. Przy drzwiach do auli, w której miało odbyć się seminarium. NIH ściągnął z całego świata wszystkich szefów krajowych projektów. Młody geniusz rozdawał swoje wizytówki i wyciągał do wszystkich rękę na powitanie. Większość wchodzących patrzyła na niego z nieukrywanym zdziwieniem. Niektórzy nie reagowali na jego wyciągniętą dłoń. Na szczęście gdzie jak gdzie, ale akurat w NIH łatwo odróżnia się ludzi zdolnych od ludzi zdolnych do wszystkiego. Błażej patrzył na to z zażenowaniem, mając nadzieję, że nie wszyscy wiedzą, iż ten arogancki cwaniaczek jest z Polski. Nauka to nie nowa pizzeria na osiedlu, którą trzeba reklamować ulotkami. Latami robił wszystko, aby Polska, przynajmniej ta z naukowego – jego – świata, kojarzyła się z godnością i szacunkiem. To, co ten szczeniak tam wyprawiał, było jak wbijanie mu palca w oko.

Jego prezentacja była druga w kolejności. Usiadł w drugim rzędzie obok Japończyka, który zasnął, gdy tylko przygaszono światła. Japończycy – zaobserwował to już w czasie wielu konferencji – mają niesłychaną umiejętność dyskretnego zasypiania i budzenia się na zawołanie. Tym razem nie było to zbyt dyskretne. Prelegent, młody Austriak, zupełnie nieprzygotowany do wykładu, opowiadał monotonnym głosem tak banalne oczywistości, że Błażej zaczynał zazdrościć śpiącemu obok Japończykowi. Po piętnastu minutach chrapanie Japończyka było na tyle głośne, że gdy Austriak milkł, cała sala bez wątpienia słyszała odgłosy dochodzące z drugiego rzędu. W pewnym momencie Austriak, nie mogąc dłużej udawać, że tego nie słyszy, wyraźnie speszony przerwał wykład i zwracając się do Błażeja, powiedział:

– Czy mógłby pan, proszę, obudzić swojego sąsiada po prawej stronie?

– Pan go uśpił swoim wykładem, więc niech go pan teraz sam obudzi – odpowiedział Błażej spokojnie.

Sala wybuchła gromkim śmiechem. W tym momencie Japończyk obudził się i sądząc, że to koniec wykładu, zerwał się z fotela i zaczął głośno klaskać. Rozbawienie na sali sięgnęło zenitu. Austriak nie mógł dojść do słowa. Wreszcie prowadzący seminarium szef NIH, z trudem ukrywając rozbawienie, poprosił „o większą dyscyplinę”. Wieczorem w czasie powitalnego rautu, na którym nie było ani Austriaka, ani Japończyka, nie rozmawiano o niczym innym jak o incydencie z porannego wykładu. Błażeja śmieszyły gratulacje, które musiał przyjmować, aby nie wypaść na gbura. Szczególnie te od Amerykanów, którzy nie przepadają za Niemcami ani za Japończykami i z radością wyłapują każde ich potknięcie. Taka gratka, aby jednym jajkiem trafić jednocześnie i Japończyka, i Niemca, nie zdarza się często. Poklepywali go jowialnie po ramieniu, wykrzykując ze śmiechem:

– Ale przyłożył pan temu Niemcowi. Pierwsza klasa!

– A Japoniec też już więcej nie przyleci się tutaj wysypiać!

Najpierw próbował zwracać im uwagę, że prelegent był Austriakiem, a nie Niemcem, ale za którymś razem dał sobie spokój. Amerykanie często myślą, że Austria to jakieś miasto w Niemczech.

Lot powrotny do Warszawy miał zarezerwowany na niedzielę wieczór. Po południu w niedzielę czekał go późny lunch z szefem projektu w NIH. Prosto z restauracji zamierzał taksówką pojechać po bagaż do hotelu i zaraz potem na lotnisko w Waszyngtonie. Zorganizował swój pobyt tak, aby wszystko zamknąć do piątku. W sobotę rano wynajął samochód i pojechał do Baltimore. Nie odważył się zadzwonić do niej przed tą wizytą. Bał się, że usłyszy jakieś wymyślone ad hoc kłamstwo, że na przykład dzisiaj nie może, że nic nie wiedziała o jego przyjeździe i ma już dawno umówione spotkanie. Nie uwierzyłby, ale po czymś takim nie zdobyłby się na to, aby tam pojechać.

Dotarł do Baltimore około południa. Bez kłopotu trafił na miejsce. Wydział medyczny mieścił się w slumsowej dzielnicy śródmieścia Baltimore. Gdyby przez przypadek nie zabrał przepustki do NIH, strażnik nie wpuściłby go na parking przy uniwersytecie. Jak się okazało, przynależność do świty „pałacu” otwierała bramy także poza Waszyngtonem. Nawet te prowadzące na parking. Miejsce do parkowania na amerykańskim uniwersytecie to dowód największego wyróżnienia. Niektórzy jego amerykańscy koledzy żartowali sarkastycznie, że zastanawiają się, czy nie zaznaczać tego w swoich CV. Pamięta wywiad z Miłoszem, który ukazał się w „Los Angeles Times” po tym, jak Miłosz z Nagrodą Nobla powrócił ze Sztokholmu do Kalifornii, gdzie pracował jako profesor literatury w prestiżowym uniwersytecie Berkeley. Na pytanie dziennikarza, co zmieniło się w jego życiu po otrzymaniu Nagrody Nobla, Miłosz rozbrajająco odpowiedział:

– Dostałem w końcu miejsce do parkowania na uniwersyteckim parkingu.

Błażej zaparkował przy zachodnim skrzydle budynku starego laboratorium wydziału medycyny. To w tym budynku Candace Pert odkryła w 1972 roku receptory opiatowe i tym odkryciem rozpoczęła historię molekuł emocji. Historię, którą i on tworzy.

Czuł podniecenie i napięcie, ale wcale nie z powodu historyczności i wyjątkowości tego miejsca. Dzisiaj było mu to – także tutaj – zupełnie obojętne. To może paradoksalne i w dużej mierze obłudne w kontekście tego, czym się zajmował, ale nigdy nie myślał o molekułach emocji, gdy akurat przeżywał swoje własne stany. I odwrotnie. Gdy pisał o emocjach, sprowadzając je do reakcji chemicznych, nie myślał o tym, że tak naprawdę pisze o uczuciach. W artykułach naukowych jest jedynie miejsce na opisywanie tego, co się wie. Nie ma miejsca – i nawet gdyby było, to nie jest to do przyjęcia – na dzielenie się z tym, co się czuje. On miał pisać o emocjach odartych z ich sensu i sprowadzonych do struktur chemicznych. I napisać to tak, aby czytający nie zauważył, że za tymi informacjami stoi jakiś normalnie czujący człowiek. W artykułach i raportach, które dotąd publikował, jedyną informacją o autorze jest jego nazwisko, instytucja, w której imieniu pisze, i czasami również adres tej instytucji. Nawet te informacje były zazwyczaj i tak najmniej istotne dla czytelnika. Przypominał w tym trochę astronoma, który w najdrobniejszych szczegółach objaśnia fizyczny fenomen świecenia słońca jako rezultat reakcji termojądrowych, ale nigdy nie napisze, że zachwyca go jego zachód na plaży w Kołobrzegu.

Nagle z jakiegoś powodu coraz częściej zaczął zauważać ten swoisty dysonans i być może właśnie stąd zrodziło się w nim ostatnio nieodparte pragnienie napisania „prawdziwej książki”. Także to, co ostatnio przeżywał w swoim życiu poza laboratorium, wzmacniało to pragnienie. Czuł się odrzucany, niezrozumiany i regularnie odbierano mu prawo do bycia wysłuchanym. To tak jak gdyby odebrać katolikowi prawo do spowiedzi. Chciał w końcu przebić się przez tę ścianę, która z każdym dniem stawała się coraz wyższa, coraz grubsza i coraz bardziej szczelna. Chciał w końcu kiedyś, będąc już po drugiej stronie muru, móc – tak do końca – opowiedzieć siebie Sylwii. Właśnie tak. Opowiedzieć siebie. Tak jak opowiada się siebie na kozetce u psychoanalityka. Psychoanalitykowi płaci się przecież za swoje prawo do bycia wysłuchanym. Nie ma się przy tym absolutnie żadnej gwarancji, że on naprawdę słucha, nie mówiąc już o tym, że cokolwiek przy tym czuje. Dlatego dla niego wizyta u psychoanalityka byłaby tylko innym rodzajem prostytucji. Od psychiatry wraca się przynajmniej z receptą w kieszeni.

I wtedy pojawiła się w jego głowie powracająca myśl o rozmowie z samym sobą. Jeśli potrafi kłócić się z sobą, to powinien także potrafić z sobą rozmawiać. Może, gdy przeczyta zapis tego, co przeżył i przeżywa, co czuł, co chciał, aby poczuli inni, inaczej spojrzy na to, jak żyje, nabierze dystansu i spojrzy na siebie inaczej. I z tych właśnie myśli wziął się pomysł napisania „prawdziwej” książki. Takiej, w której będzie miejsce nie tylko na raporty o badaniach, eksperymentach, wynikach, tezach, pomiarach, wnioskach i tendencjach na przyszłość. Chciał napisać w końcu o tym, co czuje, a nie tylko o tym, co wie. Ostatnio najwięcej czuł przy Kindze…

Gruba Murzynka za szybą recepcji spisała dane z jego przepustki do NIH i w komputerze sprawdziła numer biura, w którym pracowała Kinga. Na tablicy rozdzielczej, którą wywołała na monitor komputera, sprawdziła, czy ktoś odbezpieczył zamek do tego pokoju. Zamrugało zielone światełko. Dopiero wtedy nacisnęła przycisk otwierający pleksiglasową zaporę.

Pokój 2114 znalazł na końcu korytarza tuż za schodami na pierwszym piętrze. Zatrzymał się na chwilę przed drzwiami, aby zwolnić oddech i uspokoić drżenie rąk. Zapukał.

Ścięła włosy. Schudła. Jej oczy wydawały się jeszcze większe i jeszcze bardziej niebieskie. Poprzeczna zmarszczka na czole wydała mu się głębsza. Oboje milczeli. Stali w progu jej biura i milczeli. Plecami oparła się o drzwi, trzymając obie ręce w kieszeniach białego fartucha, zdumiona patrzyła mu w oczy. Po chwili podniosła prawą dłoń i zaczęła delikatnie dotykać jego twarzy i włosów, tak jak niewidomy stara się dotykiem rozpoznać jakiś przedmiot. Momentami palcami lub wnętrzem dłoni dotykała jego ust. Uśmiechała się, gdy przyciskał wtedy wargi do jej dłoni. Po chwili gestem dała mu znak, aby wszedł. Gdy drzwi zatrzasnęły się za nim, bez słowa podeszła do biurka. Zebrała książki, które tam leżały, i przeniosła je na półkę. Wyłączyła komputer i jednym ruchem ręki zrzuciła na podłogę kartki leżące przy monitorze. Butelkę z niedopitą wodą mineralną postawiła na parapecie okna. Przyciemniła żaluzje. Stanęła naprzeciwko niego. Rozpięła guziki fartucha i pozwoliła mu opaść na podłogę. Zsunęła z bioder spódnicę wraz z bielizną. Podeszła do niego, odwróciła się plecami i wychylając do tyłu rękę, wskazała palcem zapinkę stanika. Wzięła jego obie dłonie w swoje ręce, zwilżyła językiem palce i przesunęła na swoje piersi. Gdy zaczął całować jej szyję i włosy, odwróciła się twarzą i stając na palcach, pocałowała go w usta. Potem uklękła przed nim i powoli rozpięła pasek jego spodni…

O nic go nie pytała. Nic nie chciała wiedzieć. Najważniejsze, że tutaj przyjechał i ją odnalazł. Chciała tylko usłyszeć, nawet gdyby to było kłamstwo, że tęsknił za nią.

Opowiadała o swoich badaniach, o tym, że ma świetne wyniki. Wie o jego projekcie w NIH, o jego najnowszej publikacji i o tym, że jutro wieczorem wraca do Polski, ponieważ dostała zaproszenie na jego referat. Organizatorzy dołączyli także plan jego pobytu. Takie coś NIH rozsyła tylko w przypadku prawdziwych VIP-ów. Czasami tutaj, w Hopkins, wiedząc, że przyjechała z Polski, pytają ją, czy go zna. Jest wtedy bardzo dumna i wspomina ich pierwszy poranek, gdy w półśnie szukał jej obok na łóżku. I jego radość, gdy ją przytulił do siebie. Te dwa ostatnie dni były okropne dla niej. Wiedziała przecież, że jest tak blisko. Wspominała ich pierwszą rozmowę, ich pierwsze wspólne śniadanie, po którym pobiegła do toalety, aby zmyć szminkę z ust, ich spacery w Sztokholmie i jego wzruszającą nieśmiałość tego wieczoru, gdy przyszedł do niej z butelką wina. Już po tygodniu czekała, że odważy się zapytać, czy mógłby wejść z nią do pokoju, gdy odprowadzał ją na górę. Kładła się dopiero po północy, czekając na jego telefon. Stracili tyle czasu. Dlatego dzisiaj postanowiła, że nie straci ani minuty. Od tej pierwszej nocy z nim i tak jest już potępiona, więc tych kilka godzin grzechu więcej nie zrobi żadnej różnicy…

Pragnie go, choć nie ma do tego prawa. Wieczorem, gdy zasypia, ale także rano, gdy stoi pod prysznicem, zamyka oczy i dotyka swojego ciała. Przypomina sobie wtedy, jak on jej dotykał. Nie czuje wtedy żadnego wstydu. Czuje tylko swoją wilgotność, powiększające się piersi, obrzmiałe pulsujące podbrzusze i nienasycenie. Dzisiaj, tutaj, na tej podłodze i na tym biurku, gdy jest w niej lub w jej ustach, także wstydu nie czuje. Jest lubieżna i bezwstydna. Chce, aby ją oglądał, smakował, penetrował i zapamiętywał. I żeby już po godzinie mu tego brakowało.

Wcale nie jest pewna, że to tylko jej zapchane receptory. Ostatnio coraz częściej myśli, że z tych receptorów można napisać świetny doktorat, ale tak naprawdę to jest wielkie uproszczenie. Potrafi doskonale przełożyć na chemię to, co czuje, gdy on dotyka ustami jej pleców lub piersi, ale nigdy nie uda się jej przełożyć na reakcje chemiczne tego, co czuła, gdy rozstali się bez słowa na lotnisku w Warszawie, i wiedziała, że on wraca do domu i, być może, nigdy już się nie zobaczą. Traktowała to jak zasłużoną karę za to, co zrobiła jego żonie i córce. Tak skomplikowanych uczuć nie można zarejestrować w żadnym, nawet najlepiej przygotowanym eksperymencie ani tym bardziej wytłumaczyć w żadnym artykule. Przy takich uczuciach chemicy powinni zamilknąć, bo nawet poeci mają wtedy niewiele do powiedzenia…

Gdy przestawała mówić i zapadała cisza, całował ją. Czasami odpychała jego głowę i kończyła zdanie, które jej przerwał w połowie, czasami wstawała, siadała na krawędzi biurka i gdy miał głowę pomiędzy jej udami, kładła dłonie na jego włosach i szeptem powtarzała jego imię.

Nie potrafi sobie poradzić z myślą, że jest jego kochanką. Nie obchodzi ją zupełnie to, czy jest jego jedyną kochanką. Głównie dlatego, że bycie jego kochanką zawiera w sobie fakt istnienia nie jakiejś innej kobiety, ale tej specjalnej, wyjątkowej, jedynej kobiety: jego żony. Małżeństwo dla niej to, oprócz wszystkiego innego, także zobowiązanie dochowania szczególnej tajemnicy. Tej jednej jedynej kobiecie. Lub temu jednemu jedynemu mężczyźnie. Najpiękniejszej tajemnicy. Ona także nie chciałaby, aby ktokolwiek odebrał jej mężczyznę i wraz z nim także poznał jej tajemnicę. Nawet na kilka godzin. Tych kilka godzin może wystarczyć. To, jak on oddycha, co i jak mówi albo gdzie w pierwszej kolejności kładzie swoje dłonie, gdy ona siedzi i unosi się nad nim, jest zdradą tej tajemnicy. Ona chciałaby mieć przekonanie, że on tak oddycha i tak dotyka, tylko gdy jest z nią. Z nią i w niej wyłącznie. Ona chciałaby mieć taką wyłączność. I jest prawie pewna, że tak samo musi myśleć jego żona. Odkąd go poznała, nie może sobie wyobrazić, że zdradziłaby ich tajemnicę i rozebrałaby się przed innym mężczyzną.

Przy tym wszystkim nie potrafi sobie także poradzić z myślą, że mogłaby przestać być jego kochanką. I dlatego, gdy tutaj wszedł dzisiaj, bardziej niż rozmowy z nim chciała, aby to biurko, już od jutra, przypominało jej o tym, że ciągle nią jest. Poza tym – dodała z uśmiechem – rozebrana kochanka ze specjalistą od molekuł emocji na biurku w Hopkins to niezaprzeczalny dowód, że chemia jednak działa. Szkoda tylko, że nie można tego opublikować w żadnym artykule.

Zmęczeni zasnęli na podłodze jej biura. Było już jasno, gdy Kinga go obudziła, podała mu plastikowy kubek z kawą. Przykryta tylko rozpiętym białym fartuchem, zbierała jego ubranie rozrzucone Po całym biurze. Siedząc na obrotowym krześle, uśmiechała się, gdy schylony zbierał kartki papieru leżące na podłodze i kładł je po kolei na jej biurku. Na koniec włączył jej komputer i przeniósł książki z półki regału, stawiając przy monitorze. Biurko wyglądało dokładnie tak samo jak w momencie, gdy wszedł tu wczoraj.

Był gotowy do wyjścia. Kinga wstała powoli z krzesła, podała mu rękę. Przed drzwiami poprawiła mu krawat i delikatnie przeczesała dłonią jego włosy. Gdy całował ją na pożegnanie, nagle odwróciła się do niego plecami, pochyliła się nieznacznie do przodu i wysunęła ręce do tyłu, aby pociągając za rękawy, mógł zdjąć z niej fartuch. Naga podniosła ramiona do góry, oparła obie dłonie na blacie drzwi, rozsuwając uda…

Większą część lotu z Waszyngtonu do Warszawy przespał. Z Okęcia zadzwonił do domu. Sylwia bez słowa podała telefon Ilonce. Wrócił do Gdańska pociągiem z Warszawy po południu w poniedziałek. Prosto z dworca pojechał do biura. Do wieczora pisał sprawozdanie z pobytu w NIH. Wrócił do domu około dwudziestej. Sylwia zamknęła się w sypialni. Ponad godzinę spędził z Ilonką. Sylwia wpadła do pokoju i wykrzyczała, że „jeden wieczór to zbyt mało, aby po czterech dniach nieobecności uspokajać swoje sumienie i bawić się z dzieckiem, które dawno już powinno spać”. Ilonka zaczęła płakać. W nocy wstał z kanapy, ubrał się i zszedł do piwnicy po walizkę. Spakował swoje książki, kilka koszul i bieliznę. Z łazienki zabrał przybory do golenia. W kuchni wypił kawę. Na stoliku zostawił dokumenty i kluczyki do samochodu. Postawił spakowaną walizkę przed drzwiami w przedpokoju i wszedł do pokoju Ilonki. Usiadł na jej łóżku. Nigdy dotąd tak nie płakał jak przez tę godzinę, gdy siedział nad ranem w pokoju swojej córki. Przed piątą rano zamówił taksówkę. Wiedział, że o piątej strażnicy w instytucie otwierają drzwi.

Na razie mieszka tutaj, w tym pokoju. Gdy późnym wieczorem przejdzie wzdłuż korytarza i upewni się, że nikogo już na piętrze nie ma, zamyka drzwi swojego biura na klucz, wyciąga materac z szafy i kładzie go na podłodze. Każdego dnia nastawia budzik na piątą rano i wstaje. Myje się w toalecie na końcu korytarza i zaczyna swój dzień. Dwa razy w tygodniu idzie na dworzec wziąć prysznic. Tak nie może żyć. To jest poniżające. Chciałby wynająć małą kawalerkę, najlepiej w pobliżu instytutu.

Spotkał się z Sylwią kilka razy, odkąd się wyprowadził. Ona zachowuje się jak prokurator, który czyta akt oskarżenia, tyle że prawdziwy prokurator nie płacze i nie ma prawa oskarżonego zwymyślać. Za każdym razem obiecuje sobie, że będzie spokojny, i za każdym razem, jak dotychczas, łamie to przyrzeczenie. Jeśli siłę związku emocjonalnego z jakąś osobą mierzyć złością i żalem wobec tej osoby, to jego związek z Sylwią jest ciągle bardzo silny.

Wyprowadził się, ponieważ uważa – to brzmi jak banał z porad przyuczonych amatorów psychologów w tanich kobiecych czasopismach – że ich oddalenie jest jedyną i ostatnią szansą, aby zatęsknili za sobą i się w końcu odnaleźli. Na razie tęskni tylko za Ilonką.

Nie kontaktuje się z Kingą. To okrucieństwo z jego strony, ale uważa, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Dla Kingi także. Jeśli sypia na materacu w biurze i ma na powrót zatęsknić za życiem, z którego się wysupłał, to nie wolno mu tęsknić za życiem, które opiera się w dużej mierze na przesianej z plew codzienności, erotycznym zafascynowaniu dwadzieścia lat młodszą kobietą, która go podziwia i pożąda. Sam wie, że taka chemia oparta wyłącznie na podziwie i pożądaniu kończy się bardzo szybko. I jego wiedza wywodzi się z tego okresu w jego życiu, gdy fascynował się bardziej filozofią niż chemią. Wie doskonale, że źródłem uroku nowych znajomości jest nie tyle znużenie dawnymi ani przyjemność odmiany, ile przykrość, że znajdujemy zbyt mało podziwu u tych, którzy nas zanadto znają. Dajemy się wtedy skusić nadziei, iż znajdziemy go więcej u tych, którzy nas znają mniej. On nie jest jeszcze pewny, czy uległ tylko tej pokusie. A chciałby być pewny, że tak właśnie jest. Że to głównie ta pokusa wpychała go do jej łóżka w Sztokholmie i na lub pod jej biurko w Baltimore. To może schizofreniczne, ale tak właśnie mógłby najlepiej opisać swoje rozdarcie, które obecnie przeżywa.

Chciałby być pewny, że te przeżycia, których dostarcza mu Kinga, nie są jak pierwsza porcja heroiny, którą wstrzykuje sobie w żyłę niewyleczony narkoman, gdy po dwóch latach wychodzi z więzienia. Bardzo częsta ta pierwsza porcja, o której marzył w swojej celi, jest aż tak przedawkowana, że staje się także ostatnią w jego życiu. Wie to z pierwszej ręki, ponieważ w NIH zajmują się mózgami takich ekswięźniów narkomanów po ostatnim strzale. On nie miał z Sylwią żadnych przeżyć od ponad dwóch lat i może być, że gdyby po nocy w Baltimore zmieszali koktajl z jego mózgu, to zarejestrowaliby takie same wyniki.

Sylwia utraciła z biegiem czasu swój cały podziw dla niego. Mężczyzna, którego przestaje podziwiać kobieta, z którą zasypia i z którą chce się budzić rano, czuje się porzucony. Nieważny. Zepchnięty na sam koniec listy nieistotny facet kręcący się wieczorami po kuchni. On także tak się poczuł. Ale pomimo jego pokaleczonego ego to nie jest najgorsze. Taki podziw można przecież odzyskać. Najgorsze jest to, że stracił u Sylwii – tak mu się wydaje – także cały szacunek. I gdy w domu, który przypomina mu emocjonalne igloo, będą coraz częściej i coraz głośniej obijali się o siebie swoimi skorupami, to może stracić szacunek także u córki.

Dlatego uwierzył swojej intuicji i amatorom psychologom z kobiecych gazet i postanowił na jakiś czas oddalić się od Sylwii. Może ona przez to zauważy jego brak, może on zauważy to, co mógłby stracić i co naprawdę jest dla niego najważniejsze. Wcale nie jest pewny, czy dobrze postąpił. Może błądzi i wróci do punktu wyjścia. Sądzi jednak, że lepiej być pewnym siebie, błądząc, niż niepewnym, mając rację.

Może nie ma racji. Może ryzykuje zbyt wiele. Może Sylwia potraktuje to jako ostateczny dowód na to, że ich rodzina nie ma dla niego już żadnego znaczenia, a ta cała filozofia „oddalenia, aby się przybliżyć” to tylko jego kolejny, tym razem najbardziej perfidny pretekst, aby mieć jeszcze więcej czasu na „robienie kariery, udowadnianie, że zawsze i wszędzie musi być najlepszy, zdobywanie kolejnych wyróżnień, pochwał, tytułów naukowych, medali, których nie ma już gdzie na nim przywieszać, podstawianie pleców do poklepywań, aby zapchać swoją próżność, która jest jak dziurawy balon, z którego schodzi powietrze już w godzinę po jego nadmuchaniu”.

Jeżeli nawet tego tak nie potraktuje i w duchu zgodzi się z nim, i przystanie na to czasowe oddalenie, sama widząc w tym szansę, to i tak nie powstrzyma się i przy najbliższej okazji wyrzuci z siebie ten monolog o próżności. Będzie mu przy tym znowu przykro i znowu poczuje bezsilność. Nigdy nie zapychał swojej próżności. Nigdy mu na tym nie zależało. Każdy, oprócz Sylwii, kto go zna, nie zdobyłby się na taki zarzut. Nawet jego wrogowie. I ci polityczni z przeszłości, i ci obecni ze świata nauki, w którym się porusza. Kolejny medal dla kogoś, kto jest łajdakiem, i tak nie zmieni faktu, że ten dalej pozostanie łajdakiem. Ale on – ma prawo tak sądzić – nie jest łajdakiem i nie ma już więcej siły, aby to udowadniać. Może jest chorobliwie ambitny, może momentami egocentryczny, ale z pewnością nie jest próżnym łajdakiem. Nigdy dotychczas w swoim życiu nie był, nie będzie i także dzisiaj nie jest „w absolutnej władzy cudzego uznania”, jak to szyderczo formułuje Sylwia. On nigdy nie uginał się przed żadną władzą. I Sylwia musi to wiedzieć lepiej niż kto inny.

Potrzebuje nowych wyzwań i potrzebuje poczucia sukcesu. To prawda. Tak samo jak prawdą jest to, że po każdym sukcesie ma natychmiast nowe pragnienia. Tak naprawdę, to już nawet przed nim. Gdy człowiek wspina się na jakiś szczyt, to nagle, będąc tuż pod nim, zaczyna wyraźniej widzieć inne szczyty, które go otaczają. Te znacznie wyższe. Z dołu ich w ogóle nie widać lub są bardzo niewyraźne. Tam u góry są wyraziste i tym, że są wyższe, denerwują. I samą tylko swoją obecnością odbierają całą radość wchodzenia na ten swój obecny. I będąc już na wierzchołku swojego, zamiast poczuć spełnienie, czuje się tęsknotę za tymi wyższymi. Przynajmniej on tak czuje. Ale to nie wynika z próżności. Dla niego brak czegoś, czego się bardzo pragnie, jest nieodzownym elementem szczęścia. Sądził, że Sylwia potrafi to zrozumieć i zaakceptować.

Do walizki, którą spakował przed wyprowadzką, wrzucił także album ze zdjęciami. Czasami wieczorem zamknięty w biurze ogląda te fotografie. Na jednej z nich składają sobie z Sylwią życzenia w noc sylwestrową. Zawsze zaczyna oglądać album od tej fotografii. On trzyma na ramieniu maleńką Ilonkę. W ręku ma kieliszek z szampanem. Sylwia na tej fotografii stoi naprzeciwko niego w wiśniowo-czarnej sukience, którą przywiózł jej kiedyś z Wiednia, i dotyka dłonią jego policzka. Jest taka szczęśliwa, uśmiechnięta. Wpatruje się w niego z miłością i oddaniem. Jak gdyby był całym jej światem. Może był całym jej światem i tylko tego nie zauważał. Może takie światy są o wiele ważniejsze niż ten, w którym on się zagubił? Może Ilonka, gdy dorośnie, nigdy mu tego zagubienia nie wybaczy? Może rację miała ich matka, gdy w Biczycach, kiedy pierwszy raz przyjechali pokazać jej Ilonkę, przytuliła go do siebie i wyszeptała:

– Pamiętaj, że najważniejsze, co ojciec może zrobić dla swojego dziecka, to być dobrym mężem dla jego mamy.

Zamilkł i podszedł do okna. Oparł czoło o mokrą szybę. Włożył obie ręce do kieszeni spodni, szukając czegoś nerwowo. Po chwili odwrócił się i zapytał:

– Masz chusteczki higieniczne? Twój starszy brat to góral, ale także mięczak. Czasami płacze.

Marcin wstał szybko i podszedł do marynarki wiszącej na haku przymocowanym do drzwi biura. Podał Błażejowi paczkę serwetek w niebieskiej folii.

Nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Świat z opowieści jego brata wydawał mu się odległy, nieznany. Nie zrozumiał, dlaczego brat sypia na materacu w swoim biurze. Sylwia, którą znał z kilku spotkań w Biczycach i paru jego pobytów w Gdańsku, zupełnie nie odpowiadała wizerunkowi Sylwii z opowieści. Dla ich matki była aniołem, uosobieniem idealnej żony. Błażej, zamknięty w sobie introwertyk i mól książkowy, typowy biedny student, a potem jeszcze biedniejszy magister chodzący przez kilka lat w tym samym, coraz bardziej wyciągniętym czarnym swetrze i z tą samą wypchaną książkami teczką, spotkał kobietę, która dzięki swej urodzie mogła mieć każdego mężczyznę. Stara Siekierkowa uważała, że Sylwia „działa na górali jak halny”, wygląda jak „pokuszenie i dobrze, że nie trafiła się Marcinkowi, bo górale nie daliby jej spokoju, chociażby przez te piersi”. Przy tym wszystkim Sylwia wydawała się nie zauważać reakcji mężczyzn na jej urodę. Skromna, milcząca, nieśmiała i zawsze trochę zawstydzona, gdy zwracało się na nią uwagę. Kiedy Błażej przywoził ją do Biczyc latem, pomagała przy żniwach. Nawet tuż po urodzeniu Ilonki pchała wózek na pole i przerywała pracę tylko po to, aby nakarmić dziecko. Gdy wchodziła do chałupy w Biczycach, zaraz po przyjeździe szła do pokoju matki i całowała ją w rękę.

Nigdy nie wysuwała się przed męża. Stała zawsze w jego cieniu. Błażej z rodziną przyjechał do Biczyc tuż po zrobieniu habilitacji i w czasie urodzin matki ogłosił tę wiadomość całej rodzinie. Kiedy wszyscy skończyli mu gratulować, po całym podnieceniu, zamieszaniu i toastach zapadła cisza, ich matka dała znak, aby podepchnąć jej wózek do krzesła, na którym siedziała Sylwia. Przytuliła głowę synowej do piersi i powiedziała:

– Nie byłoby tego dnia, gdyby nie ty…

Dopiero potem poprosiła Błażeja, aby podszedł do niej. Gdy ukląkł przy wózku, wychyliła się do Sylwii, wzięła jej obie dłonie, położyła na swoich kolanach i przykryła je dłońmi Błażeja.

– Jestem z was dumna.

Matka miała rację. Błażej nie mógłby tyle osiągnąć, gdyby nie Sylwia. Marcin za każdym razem, gdy dzwonił do Gdańska, dowiadywał się, że brat jest gdzieś poza domem. Najczęściej gdzieś bardzo daleko. Gdy dzwoni się przypadkowo i za każdym razem „przypadkowo” nie ma kogoś w domu, to sprawa jest oczywista. Sylwia była ciągle sama.

Zastanawiał się, jak długo można godzić się z taką samotnością i co dostaje się w zamian. Na jak długo może wystarczać kobiecie samo trwanie u boku męża, jak długo duma i świętowanie jego osiągnięć mogą zrównoważyć codzienność wypełnioną czekaniem. Dlaczego jego pragnienie „osiągnięcia znaczenia”, jak nazywał to Błażej, ma być ważniejsze od jej pragnień posiadania znaczenia? Jej znaczenia. W jego życiu. I jak długo można przesuwać w czasie spełnienie tego pragnienia? Mógł sobie wyobrazić, znając Sylwię, że „oddalenie”, o którym opowiadał Błażej, nie było nagłym kaprysem jego żony. Bardziej przypominało jej ostateczną porażkę, której wynikiem najpierw był głęboki zawód, potem długotrwała frustracja zamieniona na końcu w bezsensowną ślepą agresję.

Sylwii nie opromieniał blask sławy męża. Stała w chłodnym cieniu, a nie w blasku, niezauważana przez nikogo. Jak w cieniu wielkiego dębu. Może sama zrozumiała, że w cieniu dębu nigdy nic wielkiego nie może wyrosnąć.

Nie uważał także, że wyprowadzenie się Błażeja z domu, aby „odnaleźć utraconą bliskość”, jest tym, z czym Sylwia i prawdopodobnie każda inna kobieta na jej miejscu chciałaby się pogodzić. Jeśliby się pogodziła, to nie z własnej woli i przekonania, ale raczej z rezygnacji i braku innego wyboru. Bardzo często mężczyźni pozostawiają kobietom tylko ten jeden wybór, a kobiety, chcąc za wszelką cenę ratować swoje małżeństwo, przystają na to. Mogło się okazać, że Błażej odnajdzie wprawdzie utraconą bliskość, ale znajdzie ją z inną kobietą. Młodszą, naiwnie oczarowaną odświętnością spotkań z zapracowanym naukowcem darującym jej swój „bezcenny czas”. Zakochana, nie zauważy – na początku – że on jej swój czas ściśle wydziela, jak lekarstwo, „daruje” go tylko wtedy, kiedy on tego chce. Może nawet będzie fałszywie i obłudnie go zapewniać, aby lepiej wypaść na tle „niewdzięcznej żony”, powtarzając, że to jej w zupełności wystarcza, bo ona „czekała na kogoś takiego całe swoje życie”, że tak jest w porządku, bo przecież „nie ilość, ale jakość spędzonego wspólnie czasu liczy się najbardziej i najważniejsze jest, aby on się realizował i aby mogła być z niego dumna”. Albo inne tym podobne bzdury.

A może tak wcale nie będzie? Może Błażej wyciągnie lekcję z tego doświadczenia, zmieni się i ta następna kobieta dostanie wszystko – nie zdając sobie sprawy, komu to zawdzięcza? Może okaże się, że małżeństwo z Sylwią było dla Błażeja poligonem, na którym się dopiero uczył dzielenia życia z drugim człowiekiem?

Wstrząsnęła nim ta myśl. Biedna Sylwia! To musi być cholernie przykre i boleśnie niesprawiedliwe zdać sobie kiedyś sprawę, że przez najlepsze lata swojego życia było się dla kogoś tylko poligonem…

Tak naprawdę Błażej nie różnił się zbytnio od niektórych górali z Biczyc, którzy zamknęli swoje kobiety w chałupach, zostawili im dzieci do wychowywania, a sami spędzali wieczory w gospodzie. Tylko że te kobiety – pogodzone z nieuchronnością takiego losu, poskromione tradycją, nauczone przez matki powtarzające nieustannie, „że każdy chłop taki już jest, bo chłop to chłop, nawet jak czysty i ogolony”, które to same na swojej skórze przeżywały, wystraszone do granic paniki potencjalną karą porzucenia i następującej po nim samotności w biedzie i niedostatku, podtrzymywane na duchu katolicką wiarą w świętość małżeństwa – przyjmowały swoje życie z pokorą. Jak dożywotni wyrok ogłoszony przez proboszcza w kościele pełnym widowni.

Marcin nie potrafił sobie wyobrazić, że mogłoby być cokolwiek ważniejszego niż rodzina. Nie wiedział, co innego może mieć większe „znaczenie” i jaka większa nagroda może kogoś spotkać w życiu niż spotkanie z kobietą, którą on wybrał, która jego wybrała i która urodziłaby mu ich dziecko. Gdyby jego coś takiego kiedyś spotkało, to on chciałby mieć znaczenie tylko dla niej. Bo tylko takie znaczenie jest prawdziwe i ostateczne.

Poczuł szarpnięcie za ramię.

– Marcin, zrobiło się bardzo późno. – Błażej wyrwał go z zamyślenia. – Zawiozę cię do Sylwii. Ona bardzo się ucieszy, gdy przenocujesz… – zastanowił się chwilę – u nas w domu. Często pytała o ciebie. Nie wybaczyłaby ci, gdyby dowiedziała się, że byłeś w Gdańsku i nie zajrzałeś do niej i do Ilonki…

Spojrzał na Błażeja. Siedział pochylony na krześle naprzeciwko niego i zakładał buty.

– Tak. Oczywiście – odpowiedział cicho. – Ale może najpierw do niej zadzwonisz? Przecież to już prawie świt. Nie chciałbym ich budzić. – Spojrzał zaniepokojony na zegarek. – Poza tym mam pociąg do Krakowa za trzy godziny. Gdybyś zawiózł mnie na dworzec, mógłbym tam poczekać

– Zwariowałeś, chłopie?! Nigdzie nie pojedziesz. Po co mam dzwonić i budzić ją już teraz.

Zeszli na dół. Błażej delikatnym stukaniem w szybę obudził strażnika, który poprawiając mundur, pośpiesznie wyszedł z małego pomieszczenia portierni i otworzył im drzwi.

– Panie Szczepanie, niech pan nie zasypia przez następną godzinę – rzekł Błażej. – Odwiozę tylko brata i zaraz wracam. Mam jeszcze coś ważnego do zrobienia.

Strażnik zmieszany odpowiedział:

– Taka jakaś ta noc. Zmorzyło mnie, panie profesorze. Normalnie nigdy nie zasypiam.

– Nic się nie stało. Ale ma pan rację. Ta noc faktycznie jest szczególna.

Wyszli na parking przed budynek. Wsiedli do samochodu.

– Błażej, nie chcę tobie ani Sylwii sprawiać kłopotu… – powiedział Marcin, gdy wyjechali za bramę. – Martwiłem się o was. Ot co. Dlatego przyjechałem.

– Marcin, przestań. Proszę cię!

Zjechał na pobocze drogi i zatrzymał samochód. Wyłączył silnik.

– Marcin, ja to przy tobie jestem skurwiel.

– Błażej, co ty mówisz! Przecież…

– Nie przerywaj mi! Tak jestem zajęty sobą, że gdy ktoś mi mówi „martwiłem się o was” i bez wahania jedzie pociągiem przez całą Polskę od gór do Gdańska, aby wysłuchać mojej bełkotliwej spowiedzi, to czuję się jak najgorszy złajdaczony cepr. Zdałem sobie właśnie teraz z tego sprawę. Przez całą noc ani razu nie zapytałem, co u ciebie. Nie wpadło mi to nawet do głowy. Zająłem się sobą i tylko sobą. Może dlatego jestem tam, gdzie jestem? Może tylko mi się wydaje, że jestem zdolny słuchać innych, a tak naprawdę to potrafię i chcę tylko słuchać swoich monologów? Może dlatego tak dużo chcę wiedzieć, abym sam mógł się tymi monologami zachwycać? Może Sylwii także nie pytałem o jej życie, tak jak dzisiaj nie zapytałem ciebie? Nie byłem przecież taki… prawda?

Oparł czoło o kierownicę i zamilkł.

– Nie przyjechałem, aby ci opowiadać o sobie – rzekł Marcin. – To mógłbym ci streścić w trzy minuty przez telefon. Pilnuję ikon, dbam o pole przed chałupą, biorę lekcje Internetu u Szymona i… i uczę się francuskiego. Ale na razie powoli mi to idzie. We wsi nic się nie zmieniło. Siekierkowa pali, tak jak paliła. Górale piją, tak jak pili. Kamień mamie na cmentarzu postawiłem. Chałupę wyremontowałem. Dach już nie przecieka, podłogę w kuchni zerwałem i kamieniami z Dunajca wyłożyłem. A na to nowe deski. Gdybyście mnie odwiedzili, mam dla was gościnny pokój. Ten mamusi. Z oknem na góry. Przyjechałem, bo chciałem się upewnić, że to nieprawda, co pisze Sylwia. Kobiety często piszą o tym, co im się wydaje, a nie o tym, co jest. Zwłaszcza gdy są zrozpaczone lub bardzo smutne. Tego nie wolno dowiadywać się przez telefon. To jest zbyt ważne. Dla mnie ważne. Nie tylko dla ciebie. Więc nie opowiadaj mi tych bzdur, że ceprem jesteś. Bo to nieprawda. Nikt nie pyta innych o samopoczucie, jeśli mu się świat wali. Nie chciałbym, aby mój brat spał na podłodze. Obojętnie, jaki wybierzesz dom, do którego się przeniesiesz z tej podłogi, to chciałbym, aby ktoś na ciebie w nim czekał. Poza tym bardzo bym chciał, aby to, co napisała Sylwia, tylko się jej wydawało. A teraz już jedź, bo zaczyna robić się jasno.

Ruszyli. Po chwili milczenia Błażej zwolnił, zdjął rękę z kierownicy, położył na dłoni Marcina i ściskając mocno jego palce, powiedział:

– Dobrze, że przyjechałeś… Dziękuję ci.

Jechali w milczeniu opustoszałymi o tej porze ulicami Gdańska. Zaczynało świtać.

– Marcin, a ten francuski? – zapytał w pewnym momencie. – Zazdroszczę ci. To jest dla mnie język, który działa na zmysły. Nawet gdy kasjerka we francuskim supermarkecie wypowiada na głos sumę, którą trzeba zapłacić, brzmi to erotycznie. Angielski przy francuskim przypomina pokrzykiwanie pijanego woźnicy, a niemiecki jest jak kłótnia dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Zawsze chciałem znaleźć czas na naukę tego języka. Zabieram nawet książki i płyty do samolotu. Ale tylko latają ze mną. Ani razu nie udało mi się ich rozpakować. Dlaczego akurat francuskiego się uczysz? Tobie chyba w pracy bardziej przydałby się rosyjski, prawda?

Marcin się zaczerwienił. Przez chwilę zastanawiał się, co odpowiedzieć.

– Na moje zmysły także działa. Ostatnio bardzo mocno. Chociaż ona nie jest kasjerką supermarketu – powiedział, przełamując nieśmiałość.

– No tak… – Błażej się zaśmiał. – Cieszę się. Naprawdę się cieszę – dodał, poklepując go po kolanie.

Wjechali w dzielnicę podobnych do siebie bloków. Kilka minut krążyli po osiedlowych uliczkach. W wielu mieszkaniach paliły się już światła. Stanęli pod obdrapanym wieżowcem. Wysiedli z samochodu i razem podeszli pod pordzewiałą i pogiętą na obrzeżach metalową kasetę domofonu. Błażej nacisnął dzwonek i zbliżył głowę do kratki głośnika.

Nikt nie odpowiadał. Spróbował kolejny raz. Za trzecim razem długo trzymał przycisk dzwonka. Potem przeszedł na trawnik przed blok. Nerwowo wyciągnął telefon komórkowy z kieszeni marynarki i wybrał numer, wpatrując się w okna na górze. Wrócił pod drzwi wieżowca i powiedział zaniepokojony:

– Sylwii tam nie ma. Musiałaby się obudzić po tym alarmie. Ona bardzo niespokojnie śpi. Klucz zostawiłem w biurze. Marcin, przepraszam. Nie spodziewałem się, że jej nie będzie w domu. Musiała gdzieś wyjechać… Zaczekaj chwilę, jeszcze się upewnię.

Nacisnął całą dłonią kilka przycisków jednocześnie. Odezwały się zdenerwowane głosy obudzonych lokatorów. Ktoś bez pytania uruchomił brzęczyk i otworzył drzwi. Błażej wbiegł do klatki schodowej. Wrócił zdyszany po kilku minutach.

– Nie ma nikogo w domu. Musiała wyjechać… Nic mi nie powiedziała – powtarzał z niepokojem.

Pojechali na dworzec. Usiedli na plastikowych brudnych krzesłach w dworcowej restauracji, pijąc herbatę. Sala wypełniona była zaspanymi pasażerami. Pod ścianą z dala od stolików siedzieli skupieni w jedną grupę bezdomni. Często podchodziła do nich kelnerka, tłumaczyła coś podniesionym głosem. Coraz to któryś z bezdomnych wstawał i prosił pasażerów o jałmużnę. Do stolika Marcina i Błażeja podeszła anorektycznie wychudzona dziewczyna o ziemistej cerze, ubrana w czarną rozerwaną ortalionową kurtkę i obcisłe białe legginsy, przez które wyraźnie prześwitywały czarne majtki. Wyciągnęła w ich kierunku drżącą, pokrytą siniakami i plamami wyschniętej krwi brudną rękę, mamrocząc coś pod nosem. Błażej bez wahania wysypał na jej dłoń wszystkie drobne, jakie miał w portfelu. Dziewczyna zacisnęła kurczowo dłoń, schyliła się pod stół i na klęczkach zbierała monety, które tam upadły. Błażej zerwał się z krzesła i zaczął jej pomagać.

– Przepraszam panią, bardzo panią przepraszam – powiedział, dając jej podniesione z brudnej posadzki pieniądze.

Dziewczyna milczała. Po chwili z trudem, opierając się ręką o blat stolika, wstała powoli z kolan i bez słowa podziękowania odeszła w kierunku grupy bezdomnych.

– Błażej, powiedz mi, co się czuje, gdy robi się coś takiego jak ty? – zapytał Marcin.

Brat spojrzał na niego, sięgając po szklankę z herbatą.

– Masz na myśli tę dziewczynę czy coś mniej ważnego? – zapytał z uśmiechem.

Pierwszy raz w ciągu ostatnich kilkunastu godzin, które spędzili razem, Błażej uśmiechał się do niego.

– Coś o wiele mniej ważnego oczywiście. Jak na przykład peptyd, nad którym ostatnio pracujesz…

– Wiesz, Marcin, gdy widzę takie życie jak to na tym dworcu, wydaje mi się, że to, co ja robię, jest bardzo mało ważne. Ale ja nic innego nie potrafię, więc to robię. Co czuję, pytasz. Ostatnio głównie zmęczenie i frustrację. Jeśli masz na myśli ten peptyd przeciw HIV, to na dodatek czuję agresję. Na świecie tylko NIH może wyłożyć wystarczające pieniądze, aby skleić peptyd T. I tylko tam jest masa krytyczna tych wolnych pieniędzy, utalentowanych mózgów i odpowiedniej aparatury, aby to przeprowadzić. Ale NIH nie wierzy tak do końca, że jakikolwiek peptyd może blokować wirusy. Ci, co dzielą pieniądze w NIH, to mafia utytułowanych starców wierzących wyłącznie w chemioterapię. Popierają trucie ludzi starociem z lat sześćdziesiątych. Pomylił im się rak z AIDS. Najgorszy przykład demencji starczej. Może słyszałeś? Nazywa się to AZT i wprawdzie zatrzymuje replikację HIV, ale to jakbyś łykał kwas solny w tabletkach i popijał lizolem. Rozpada ci się po tym na części wątroba, wychodzą ci nie tylko włosy z głowy, podbrzusza, ale nawet brwi i rzęsy. Pomimo to w NIH postawili na AZT. Łykając to, jak na razie, żyje się najdłużej. Nikt nie pyta, jak się żyje. W statystykach, które ich przekonują, liczą się tylko dodatkowe miesiące życia pomnożone przez liczbę chorych. Przy AZT wynik, który wychodzi z tej tabliczki mnożenia, jest jak na dziś najlepszy. Nikogo nie interesuje, jak żyją ci ludzie i czy w ogóle chce im się żyć na tej trutce. NIH to nie Caritas i nikt tam nie interesuje się takimi drobiazgami jak jakość życia. Liczy się tylko jego przedłużone chemią trwanie przeliczone na osobomiesiące. Takie dane ładnie wyglądają na arkuszu Excela załączanym do ich raportów. Dla naszego peptydu nie ma jeszcze żadnych statystyk, które można by zacytować w jakimś memorandum dla kogoś ważnego. Mamy nawet trudności z naszymi publikacjami. Starają się je zatrzymywać lub przynajmniej, w najlepszym przypadku, opóźniać. Wydaje się im, że wszystko wiedzą. Tacy są najstraszniejsi. Trudno z nimi walczyć. Są jak loża masońska składająca się z zakonników, utytułowanych dyplomami minimum dwóch, koniecznie amerykańskich lub brytyjskich, kultowych uniwersytetów. Z biochemików stali się zwykłymi księgowymi, chociaż im się wydaje, że są wielkimi architektami wszechświata. Już wolę zwykłego księgowego, po jednym fakultecie, najlepiej zaocznym, a najlepiej przyuczonego do księgowości polonistę z polskiej prowincjonalnej WSP. Tacy mają więcej pokory i czasami nawet słuchają, co się do nich mówi. Co z tego, że ktoś uczył się na dwóch uniwersytetach? Cielę też może ssać dwie krowy, a wyrośnie z niego zwykły wół. To, co my robimy, jest dla nich zbyt nowe i zbyt rewolucyjne. Trochę przypomina to Mozarta…

– Mozarta? – zapytał Marcin ożywiony. – Dlaczego akurat Mozarta?

Błażej uśmiechnął się.

– Pamiętasz tę niesamowitą scenę w „Amadeuszu”, gdy zżerany zazdrością i zawiścią Salieri wygłasza publicznie absurdalną tezę, że ostatnia kompozycja Mozarta ma „zbyt dużo nut”? Tak samo jest z naszym peptydem T. Tak zwani eksperci, współcześni Salieri dzisiejszej neuroimmunologii, ogłaszają wszem wobec, że nasz peptyd ma „zbyt dużo nut” i że pomysł na leczenie nim AIDS to według nich absurd. Mnie zawsze się wydawało, że im człowiek jest inteligentniejszy, tym mniej wątpi w absurdy. Świat wcale się nie zmienił od czasów Mozarta. Ludzie są tak samo dziwaczni: bardziej cenią swoje mniemania niż rzeczywistość. I tak samo jak kiedyś zapominają, że świat robi postępy wyłącznie dzięki realizacji tego, co na początku wydaje się niemożliwe. Obecnie jesteśmy na etapie szukania innych ekspertów, którzy zauważą, że tych nut jest dokładnie tyle, ile trzeba. To bardzo nudne, mało ma związku z nauką i polega głównie na umiejętności masowania czyjegoś rozdętego jak balon ego. Gdy już wymasujemy kilka wybranych ego dostatecznie dobrze, to natychmiast zaczniemy żebrać o pieniądze. Nie ma różnicy, czy żebrzesz o jedenaście milionów dolarów na projekt, czy o złotówkę na bułkę. Gdy nie wybrałeś żebractwa jako sposobu na życie, to pod koniec dnia czujesz takie samo poniżenie. Nie różnię się zbytnio od tej dziewczyny, która tutaj przed chwilą była. Moim ostatnim podstawowym zajęciem jest uczestnictwo w zbiorowym żebractwie. Kiedy już coś wyżebrzę, to tak jak ona podzielę się tym z wszystkimi z grupy – dodał z ironicznym uśmiechem. – I podobnie jak ci pod ścianą, jestem bezdomny. Tylko że ja, idiota, jestem bezdomny z wyboru…

Zamilkł, patrząc w podłogę.

– Dlatego nie czuję się najlepiej ostatnio z tym, co robię. Ani tu w Gdańsku, ani w Warszawie, ani tam w Waszyngtonie – dodał po chwili. Spojrzał na zegarek. – O cholera! Muszę jechać do instytutu. O dziewiątej mamy cotygodniowe seminarium. Za chwilę będą straszne korki na ulicach. Oni nie zaczną beze mnie.

Wstał pośpiesznie z krzesła, objął Marcina.

– Dziękuję, że przyjechałeś. Napisz do mnie, gdy już dotrzesz do swojego komputera w muzeum. Napisz koniecznie! – krzyknął, idąc już do hali dworcowej.

Marcin nie zdążył nawet podnieść się z miejsca, aby go pożegnać. Dopił herbatę i przeszedł na peron. Był bardzo zmęczony po nieprzespanej nocy. Nie chciał zasnąć przy stoliku. W kiosku na peronie kupił dwie butelki wody mineralnej i gazety do czytania w pociągu. Usiadł na ławce przy kiosku obok staruszki trzymającej kurczowo swoją walizkę ułożoną na kolanach. Chuda żebraczka z restauracji dworcowej chodziła wzdłuż rampy peronu, podchodząc do każdej napotkanej osoby. W obu dłoniach trzymała otwarte butelki z piwem i na przemian przykładała je do ust. Gdy znalazła się na wysokości ławki, na której siedział, zatrzymała się, postawiła jedną z butelek na krawędzi rampy peronu i podeszła tak blisko niego, że dotknęła swoimi stopami jego butów. Staruszka z walizką na kolanach pośpiesznie wstała i wmieszała się w tłum na peronie.

– Kocham tylko siebie! – wykrzyknęła dziewczyna, podnosząc butelkę z piwem. – Tylko siebie! Rozumiesz?! Tylko siebie…

Spoglądał na nią w milczeniu, nie reagując. W pewnym momencie usiadła na zwolnionym przez staruszkę miejscu. Położyła Marcinowi rękę na kolanie i patrząc mu w oczy, powiedziała głośno:

– Uratowałabym ten świat. Ale nie mam czasu, bo muszę zajść w ciążę.

Ludzie wokół wybuchli gromkim śmiechem. Dziewczyna rozejrzała się i krzyknęła do mężczyzny w garniturze stojącego najbliżej:

– Dla ciebie też bym uratowała świat, niewolniku w krawacie! Dla ciebie też.

Ktoś z tyłu skomentował:

– A może tak byś się przed tym umyła, siostrzyczko?! I może wytrzeźwiała?

Śmiech zagłuszył jej odpowiedź. Dziewczyna zerwała się z ławki i zaczęła w popłochu uciekać w kierunku małego budynku na końcu peronu, wykrzykując przekleństwa. Po chwili nadjechał pociąg, zagłuszając jej głos.

Pociąg był przepełniony. Marcin, stojąc w korytarzu, czytał gazety. Środa, jedenasty września. Dokładnie rok po tragedii w Nowym Jorku. Strony tytułowe pełne były zdjęć i komentarzy nawiązujących do tamtych wydarzeń.

To już rok…


*

Dowiedział się o zamachu ostatni ze wszystkich. Siedział zamknięty w swoim pokoju w muzeum, pisząc jakieś sprawozdanie, gdy około piętnastej nagle zaczęły bić dzwony w pobliskim kościele. Po chwili słychać było także dzwony z innych kościołów w Nowym Sączu. Długo nie cichły, więc zaniepokojony zszedł na dół. Z dzieciństwa pamiętał, że gdy biły kościelne dzwony w Biczycach, matka za każdym razem zamykała go z braćmi w swojej sypialni i wypuszczała, dopiero gdy zapadła cisza. Dla niej i dla niego też bijące kościelne dzwony nieprzywołujące wiernych do kościoła kojarzyły się z lękiem i niebezpieczeństwem. Muzeum było puste, a drzwi wejściowe zamknięte, co w normalnych godzinach urzędowania muzeum nigdy się nie zdarzyło. Wrócił pośpiesznie na górę i zapukał do drzwi pokoju kustoszki. Nie zareagowała, gdy wszedł. Siedziała zamyślona przy swoim biurku, słuchając radia…

W domu w Biczycach, wieczorem, wpatrywał się w ekran telewizora i widząc powtarzane nieustannie sceny zapadania się obu wież WTC, zastanawiał się, co musieli czuć wszyscy ci ludzie zamknięci w dwóch bryłach ze stali i betonu, gdy pękały podłogi, składały się ściany, zapadały sufity. Jak bardzo się bali? Czy wstydzili się swojego lęku, do końca wierząc, że jutro nielubiany kolega z sąsiedniego biurka może ich za to wyśmiać i wyszydzić? Czy modlili się, czy raczej przeklinali Boga? O czym myśleli i kogo lub co przeklinali ci, którzy w Boga nie wierzyli? Czy także Boga, do którego, nie potrafiąc znaleźć żadnego racjonalnego sensu w swojej śmierci, nawrócili się w ostatnich sekundach swojego życia tylko po to, aby mieć kogo przeklinać? Co wspominali w tych ostatnich sekundach? Swoje pierwsze czy ostatnie miłości? Czy przekonani, że śmierć zazwyczaj dotyczy jakichś anonimowych, zupełnie obcych ludzi z ekranów telewizora, w ogóle nie dopuszczali do siebie myśli, że to są ich ostatnie sekundy i wbrew wszystkiemu wykluczyli, że ta katastrofa może dotyczyć ich samych, zapominając, że katastrofy nie kierują się sprawiedliwością? A jeśli zrozumieli, że za chwilę umrą, to czy pogodzili się z tym i czy nadchodząca śmierć uczyniła z ich rozproszonego i poplątanego życia jakąś całość? Jeśli w ogóle byli w stanie myśleć – sam doskonale przecież wie, jak bardzo paniczny ekstremalny lęk potrafi w jednej chwili wyłączyć pracę mózgu – to co myśleli w tych kilku ostatnich sekundach o swoim życiu? Czy dostrzegli w nim jakiś sens, czy może dopiero w tym momencie zrozumieli jego absolutny bezsens? Czyje imię wypowiedzieli jako ostatnie? Dziecka, matki, ojca, żony, kochanki czy sprzedawczyni w piekarni, w której co rano, w drodze do pracy, kupują bułki na drugie śniadanie? Czego żałowali? Swoich zdrad czy ich zaniechania? Komu chcieliby jako ostatniej lub ostatniemu wyznać swoją miłość? Z obrazem czyjej twarzy umierali? A może irracjonalnie, w obliczu absurdu swojego nagłego bezsensownego końca po prostu uwierzyli, że śmierć to tylko kolejne wydarzenie w życiu, po którym wszystko zacznie się od początku i drugi raz powtórzą swój los? Czy umierali ze złością, czując gniew i wściekłość nie z powodu, że umierają, ale że muszą umierać w sposób tak banalny? Bo przecież wyjść rano z domu, zostawić przymocowaną magnesem żółtą karteczkę na lodówce ze słowami: „Maleńka, odkurzę mieszkanie wieczorem, nie zdążyłem rano. Kocham Cię”, i umrzeć po południu z powodu czyjegoś fanatyzmu, o którym się nie ma nawet zdania, jest przecież banalne i nie przystoi śmierci. Szczególnie własnej śmierci.

Własną śmierć, jeśli się o niej w ogóle rozmyśla, traktuje się z największym szacunkiem. Jak coś jedyne i wyjątkowe. Tak jak jedyne i wyjątkowe jest dla każdego własne życie. Każdy jest przekonany, że jego śmierć będzie końcem świata. Nie wierzy, że będzie to koniec tylko i wyłącznie jego świata. Na drugi dzień znowu ukażą się gazety, znowu spóźnią pociągi, znowu będą korki na ulicach, a w piekarni na rogu ludzie będą kupować świeże bułki. Jak gdyby nigdy nic…

Zawsze przerażał go fanatyzm. Jakikolwiek fanatyzm. Fanatyzm odurza jak wódka lub narkotyk i odbiera strach ludziom. Wydaje im się wtedy, że nie mają nic do stracenia. Najbardziej bał się ludzi, którzy nie mają nic do stracenia. Fanatyzm nie ma sensu i jest żałośnie śmieszny. Pamięta, jak poruszyła go kiedyś opowieść, którą przeczytał, interesując się – trochę z ciekawości i trochę też z obowiązku – historią ikon w swoim muzeum. To było kilka lat temu i wtedy nie kojarzyło mu się to z żadnym fanatyzmem, a już na pewno nie z terroryzmem. Bardziej z upartą głupotą. Opowieść dotyczyła zdarzeń sprzed prawie czterystu lat. Dzisiaj, gdy o tym myśli, wydaje mu się bardziej aktualna niż kiedykolwiek.

Car Piotr I w 1700 roku wydał dekret, który między innymi nakazywał żegnać się w modlitwie trzema palcami, a nie dwoma, jak to było przyjęte i praktykowane dotychczas. Ci, którzy się na to nie godzili i robili znak krzyża dwoma palcami, byli surowo karani. Za to ginęli, cierpieli, byli torturowani, skazywani na katorgi i publicznie poniżani. Pomimo to wierzyli niewzruszenie, że zostaną zbawieni, jeśli za to dadzą się spalić w cerkwi.

Gdyby to były inne czasy i inny geograficzny rejon, to pewnie ci od dwóch palców owiązaliby swoje ciało trotylem i kilogramami śrub pod swoimi siermiężnymi sukmanami, i weszliby w tłum tych, co są przekonani, że znak krzyża zrobiony trzema palcami jest ważniejszy, jedynie słuszny i do tego prawomocny. Weszliby w ten tłum, nawet gdyby były tam dzieci, które jeszcze nie wiedzą, co to modlitwa, i dla tych swoich dwóch palców wysadziliby się w powietrze razem z dwudziestoma trzypalczastymi. Ci, którzy nauczyliby się pilotować odrzutowce, porwaliby je i dla wyższości dwóch palców nad trzema rozbili je na biurowcach pełnych ludzi, którzy modlą się, zupełnie nie używając rąk albo znak krzyża robią całą dłonią łącznie z kciukiem.

Zastanawiał się wtedy, czyj fanatyzm był bardziej absurdalny – sędziów i katów cara czy ich ofiar palonych w cerkwiach…

Tamtego wrześniowego wieczoru po raz pierwszy od długiego czasu poczuł, że chciałby napić się wódki. I nie sam. Chciał być z ludźmi. Albo chociaż pośród ludzi.

Gospoda kipiała gwarem. Na drewnianej nieporadnie przyciętej półce przymocowanej prowizorycznie do ściany nad kominkiem – w natychmiastowej reakcji na wydarzenie dnia – właściciel postawił telewizor przeniesiony ze swojego mieszkania. Sprzed kominka usunął kilka stołów, zastępując je rzędami wypożyczonych z kościoła drewnianych ław. W pierwszym rzędzie na środkowej ławie dokładnie naprzeciwko telewizora siedziała stara Siekierkowa. Kiwając się, z zadartą w górę głową wpatrywała się w ekran telewizora i odmawiała różaniec. Obok niej, z lewej strony, stała pełna niedopałków popielniczka z dymiącym się papierosem. Po prawej stronie Siekierkowej siedział, śpiąc z opuszczoną na ramię głową, wyraźnie pijany Jędruś, najstarszy syn Jazgotów mieszkających w chałupie najbliżej sąsiadującej z chałupą Siekierkowej. Na ekranie telewizora powtarzano obrazy zapadania się wież w Nowym Jorku.

Marcin zamówił dwa kieliszki wódki. Wziął je w dłonie i przepychając się ostrożnie pomiędzy stojącymi mężczyznami, poszedł do Siekierkowej. Usiadł na ławie obok popielniczki.

– Pani Siekierkowa! – powiedział, przekrzykując gwar dochodzący z tyłu. – Napije się pani ze mną?

Siekierkowa na krótko zatrzymała palce na różańcu i skinęła potakująco głową. Po chwili pocałowała różaniec, wepchnęła go do kieszeni swojego czarnego wełnianego swetra i wyciągnęła rękę po kieliszek. W tym momencie Jędruś Jazgot przechylił się na lewą stronę i całym swoim ciężarem oparł się o Siekierkową, wytrącając kieliszek z jej dłoni. Siekierkowa opuściła laskę na posadzkę gospody i obu dłońmi zaczęła odpychać od siebie Jędrusia. Marcin rzucił się do pomocy. Jędruś otworzył jedno oko i nie wiedząc, co się dzieje, próbował wstać, ale upadł na podłogę.

– Ty terrorysto jeden! – wykrzyknęła ze złością Siekierkowa do Jędrusia. – Ludzie w Ameryce umierają, a ty poszanowania nie masz! I wódkę mi rozlałeś, pijaku!

– Mamuśka, no co ty taka dzisiaj… – odburknął bełkotliwie, kładąc jedną rękę na ławce i starając się podnieść. Po kilku nieudanych próbach zrezygnował.

– Oj Jędruś, Jędruś, wóda ci rozum już całkiem odjęła. Gdybym to ja była twoja mamuśka, tobym na tobie już dawno krzyżyk postawiła i z chałupy w świat przepędziła. Boś pijak i wstyd przed całą wsią swoim dzieciakom przynosisz.

– Mamuśka, no co ty, mamuśka… – usłyszeli mamrotanie dochodzące z podłogi.

Siekierkowa ze zrezygnowaniem machnęła ręką.

– Podaj mi laskę, Marcinku, bo nawet patrzeć na niego nie mogę. Dobrze, że nie widzi tego stara Jazgotowa. Serce by jej pękło, bo to jej pierworodny przecie. Wódkę mi roztrwonił, poszanowania dla Ameryki nie ma, świata nie rozumie, boleści z innymi nie czuje… Pójdź do lady i kupże mi, Marcinku, na te smutki jeszcze raz. A ja pozbieram się w tym czasie i podejdę do ciebie. Nie chcę jeszcze wracać do chałupy. Od nerwów reumatyzm mnie boli i wystraszona jestem dzisiaj. Jak Jamroży rano w dzwony uderzył, to zaraz wiedziałam, że na nieszczęście bije. Ale ognia we wsi nie widziałam, tom poszła na plebanię się zapytać. Walczakowa mnie wpuściła, pod telewizor zaprowadziła i zaczęła mi objaśniać, że telefon był, Jamrożemu kazali w dzwony bić, ale że Nowy Jork daleko od Biczyc, to przecież nic takiego. Durna ta Walczakowa jak owca. Głupia jak ciupaga. Nowy Jork czy Nowy Sącz, co za różnica przy takim nieszczęściu…? A teraz już idź do lady, bo napić się trzeba. Szczególnie dzisiaj. I na reumatyzm, i na smutek… I na urodziny – dodała smutnym głosem.

– Pani Siekierkowa, dzisiaj ma pani urodziny!? Naprawdę?

– Ano mam. I też się urodziłam we wtorek. A mojego Kaziczka takoż porodziłam na jedenastego. Ale on był niedzielny. Razem my urodzeni. Tylko że ja za długo żyję. Matka nie powinna pochować syna. To się Panu Bogu coś bardzo pokręciło, że mnie staruchę na tej ziemi ciągle trzyma, a Kaziczka zabrał do siebie. Dużo Mu się ostatnio kręci. Z tą Ameryką dzisiaj też. Jakby czym innym był zajęty i od świata się odwrócił… – westchnęła. – Co ja teraz będę miała za urodziny. Naznaczone boleścią ino, bo ludziska tego gruzowiska w Ameryce do końca świata już nie zapomną.

Pochylił się i pocałował ją w rękę.

– Najlepsze życzenia, pani Siekierkowa. Na następne sto lat. Nie wie pani nawet, jak bardzo się cieszę, że… – przerwał na chwilę, szukając właściwych słów. – Że panią w swoim życiu spotkałem.

– A co ty, Marcinku, tak dzisiaj mówisz, jakbyś z miłosnej książki czytał? – zaśmiała się chrapliwym głosem, sięgając ręką do kieszeni w spódnicy i wyciągając paczkę z papierosami. – Jakżeś miał mnie nie spotkać, jak tyś syn Marcinowej – dodała cicho, próbując ukryć wzruszenie. – Dobryś jest chłopak, Marcinku. Poszanowanie masz dla każdego i ludzi słuchać potrafisz.

– Pani Siekierkowa – rzekł nieśmiało – tyle lat panią znam, a jak pani ma na imię, to do dzisiaj nie wiem…

Wyciągnęła papierosa i powiedziała:

– Matka chciała mi dać Dobrosława, ale ksiądz na chrzcie matkę skrzyczał, że za mało święte imię. To zmieniła na Magdalenę. Ojciec matce tego nigdy nie wybaczył i mówił, że za mało pieniędzy księdzu w kopercie dała. Jakby dała więcej, toby świętą Dobrosławę też sobie przypomniał. A jakby nie przypomniał, toby wymyślił. Matka księdza usłuchała i mówiła do mnie Magdalena, a ojciec do końca życia Dobrusia. Dwojga imion byłam, Marcinku. Ojciec jak mnie tulił, to mówił Dobrusia, a gdy mamusia, to mówiła Magdalenka. Ale pewnie tak miało być, bo dla ojca byłam zupełnie kim innym niż dla mamusi. Można kochać razem to samo i nazywać inaczej. Gdyby ci w Ameryce to wiedzieli, toby dzwony dziś nie biły. Dopiero jak ojciec zginął na wojnie, to zostałam Dobrusia, bo mamusia chciała, aby było po ojcowemu. Do księdza poszła i na Dobrusia zmieniła. Aby w papierach było raz na zawsze po tatowemu. A teraz już wódki mi przynieś, Marcinku…


*

Trudno uwierzyć, że to było rok temu, pomyślał.

Do Nowego Sącza dotarł wczesnym wieczorem. Wsiadł do swojego samochodu zaparkowanego na ulicy nieopodal budynku dworca. Nie miał ochoty wracać do Biczyc. Na skrzyżowaniu tuż za dworcem skręcił w ulicę prowadzącą do muzeum.

Przy drzwiach jego biura leżał zapakowany w ozdobny papier niewielki karton. Podniósł go, wszedł do biura i włączył komputer. Rozpakował karton. Za przezroczystą folią z delikatnym złocistym napisem „Vileroy amp; Boch” znajdował się porcelanowy biały kubek z przykrywką zasłaniającą także porcelanowe sitko. Do kubka oliwkowozieloną tasiemką przywiązana była mała czarna torebka zielonej herbaty. W kubku znalazł złożoną w kwadrat kartkę ozdobnego papieru listowego:


80 stopni Celsjusza, wieczkiem zakryć napar i poczekać minimum dwie minuty, fusy herbaty można zalewać kilkakrotnie. Chciałabym, aby pił Pan dobrą herbatę także wtedy, gdy nie rozmawiamy.

Mira

PS Proszę nie przynosić tego kubka, przychodząc do mnie do biura na herbatę (brakowało mi tego wczoraj…). Kupiłam dla Pana drugi. Dokładnie taki sam. Stoi na półce przy kasetach i dotyka mojego…


Wziął delikatnie kubek w dłonie i oglądając go ze wszystkich stron, uśmiechnął się do siebie. Starał się sobie przypomnieć, kiedy ostatnio dostał od kogoś prezent, cokolwiek, ot tak, bez żadnej specjalnej okazji. Nie potrafił. Nie było nikogo takiego, może poza jego braćmi i ich rodzinami – ale to przecież jest zupełnie co innego – dla kogo byłby na tyle istotny, aby ten ktoś zechciał pomyśleć, wyróżnić go, ofiarowując mu swój czas, swoją uwagę, i postanowił sprawić mu radość. Poczuł rodzaj rozczulenia. Ostrożnie przeniósł kubek i postawił go na półce regału naprzeciwko komputera. Obok pucharów z zawodów hipicznych, kamieni, które znajdował w górach, starej pordzewiałej podkowy i kolekcji drewnianych miniaturowych figurek aniołów.

W jego skrzynce pocztowej czekał na niego e-mail od Karoliny. Przed przeczytaniem wysłał e-mail do Błażeja, informując go, że dotarł do Biczyc. Dopiero potem wrócił do listu Karoliny. Pisała, że ciągle wszyscy czekają na niego w Giżycku i że znalazła interesujące strony internetowe dotyczące stadnin koni. Poza tym szczegółowo instruowała go, jak szukać, używając wyszukiwarek internetowych, wszelkiej informacji w Internecie.


Internet to dżungla i czasami przypomina śmietnik informacji. Ale czasami można w nim znaleźć prawdziwe perełki. Ostatnio w ten sposób natrafiłam na stronę mojej najlepszej koleżanki z ogólniaka. Straciłam z nią kontakt wiele lat temu, gdy zaraz po maturze wyjechała z rodzicami do Australii. Wczoraj zupełnie przypadkowo okazało się, że od trzech lat mieszka w Warszawie. Tylko dwie ulice dalej od bloku, w którym mam mieszkanie! Gdyby nie Internet, pewnie ciągle żyłabym w przekonaniu, że mieszka gdzieś na końcu świata, i nigdy nie udałoby się nam spotkać.


Jakub! – pomyślał natychmiast.

Podekscytowany wywołał podany przez Karolinę adres wyszukiwarki i w pole zapytania wpisał imię i nazwisko Jakuba. Po chwili zobaczył na ekranie listę adresów kilkudziesięciu stron internetowych. Spośród kilkuset łącznie. Większość z nich była po angielsku, kilkanaście po niemiecku, kilka także po japońsku. Tylko trzy strony były po polsku. Zaczął czytać pierwszą z tych po polsku.

Strona zaczynała się od podania adresu jakiegoś instytutu naukowego w Monachium, po którym następowała długa, uporządkowana chronologicznie od najnowszych do najstarszych lista publikacji dotyczących zastosowań informatyki w genetyce. Przeważały angielskie tytuły, w których rozumiał tylko pojedyncze słowa. Przy końcu listy znalazł publikację w języku polskim z afiliacją przy Uniwersytecie Wrocławskim, zawierającą odnośnik kierujący do stopki na dole strony. Tekst tego odnośnika zawierał coś, co go poruszyło:


Publikacja ta jest wynikiem badań w ramach mojej pracy magisterskiej. Żadna inna moja publikacja nie jest dla mnie tak ważna jak ta. W całości dedykuję ją Natalii.


Nie miał wątpliwości. To był Jakub! Zgadzało się wszystko. Zgadzała się informatyka, zgadzał się Wrocław, a przede wszystkim zgadzało się to nawiązanie do Natalii. Małym drukiem, gdzieś na zupełnym końcu. Aby nie razić swoją obecnością. Nie przeszkadzać innym ważnym sprawom. Ale Jakub właśnie taki był. Zawsze najważniejsze rzeczy mówił najciszej, jak gdyby obawiając się, że mógłby komuś zająć swoim życiem zbyt wiele czasu. Tak naprawdę to wtedy podczas tych kilku tygodni we Wrocławiu najbardziej ujął go swoją niespotykaną skromnością i przeświadczeniem, że o sobie mówić się powinno jak najmniej. Na tym chyba polegała jego charyzma, umiejętność zbliżania i w pewnym sensie przywiązywania do siebie każdego, kto spędził z nim nawet bardzo krótki czas. Przy nim miało się wrażenie, że posiada się cały czas jego niezakłóconą uwagę. Potem, gdy na dodatek okazywało się, że ta skromność – znając jego osiągnięcia – nie jest żadną przyjętą dla świata pozą, ale wynika z wrażliwości, zaczynało się zauważać, że ma się do czynienia z kimś bardzo wyjątkowym.

W dedykacji słowo „Natalii” było podkreślone. Marcin ustawił na tym słowie kursor i kliknął myszą. Po chwili zobaczył na ekranie fotografię Jakuba. Trafił na jego prywatną stronę internetową! Karolina miała zupełną rację ze swoim „gdyby nie Internet…”. Nie mógł uwierzyć, że dotychczas sam nie wpadł na ten pomysł.

Długo wpatrywał się w twarz mężczyzny z fotografii, próbując porównać ją ze wspomnieniem, które latami nosił w sobie. Rodzaj smutnego zamyślenia w jego twarzy pozostał niezmieniony. Zmarszczki mimiczne wokół oczu były głębsze, czoło wyższe z wyraźnymi zakolami. Cała twarz była bardziej pociągła, nieomal wychudzona, przez co oczy wydawały mu się o wiele większe, niż je pamiętał z ich wrocławskiego okresu. Ale to uważne, charakterystyczne dla Jakuba smutne spojrzenie z tamtych czasów pozostało takie samo.

Często się zastanawiał, jak ludzie postrzegają swoje starzenie się. Czy także ulegają iluzji, że tak naprawdę pozostają tacy sami? Jemu wydawało się, że się nie zmienia, że ciągle jest taki sam, tylko inni się zmieniają. Pewnie gdy się na siebie spogląda każdego dnia, nie zauważa się tych zmian.

Ciekawe, czy stara Siekierkowa też tak uważa, spoglądając na swoje odbicie w lustrze? – pomyślał.

Zaczął czytać tekst zamieszczony obok i pod fotografią. Bardzo mało było informacji o prywatnym życiu Jakuba. Mieszkał w Monachium. Pracował w jednym z tamtejszych instytutów naukowych. Wymieniał książki, które czyta, wiersze, które go wzruszają, muzykę, bez której nie może żyć, koncerty, w których uczestniczył, miejsca, które odwiedził, ale także coś tak osobistego i tak trywialnego jak perfumy, których zapach jest go w stanie zatrzymać. Z dołączonych komentarzy można było odczytać, czym się fascynuje, co go wzrusza, czego nie lubi, do czego dąży i co osiągnął. Dwa magisteria, doktorat w USA, habilitacja w Polsce, długa na dwa ekrany lista publikacji…

Fakt, że Jakub jest naukowcem, zupełnie Marcina nie zdziwił. Gdy zdarzało mu się myśleć o nim, to podświadomie, bo przecież nie miał o nim żadnych informacji, kojarzył go z nauką. Z rozmów z tamtych czasów wyraźnie wynikało, że to był jedyny świat, z którym Jakub wiązał swoje plany na przyszłość. Przy tym już wtedy był nietypowy. To, że studiował matematykę i informatykę, nie przeszkadzało mu być, jak on to wtedy nazywał, „rozpoetyzowany”. Nie zamknął się w swoich dziedzinach, czytał poezję, słuchał oper, interesował się malarstwem. Teraz jest inaczej – wie to z opowiadań Karoliny – ale wtedy w latach siedemdziesiątych nie było to niczym szczególnym. Oprócz studiowania fizyki, ekonomii, budowy okrętów czy energetyki wypadało zachwycać się Marquezem, rozumieć przesłania dramatów Kantora i Grotowskiego, dostrzegać ponadczasowość w filmach Bergmana, czytać Rilkego i kłócić się o sens współczesnego malarstwa. Wszystko to należało do swoistego, oczekiwanego przez innych kanonu wiedzy, jaką należało posiąść niezależnie od kierunku studiów, który się wybrało. Często była to tylko moda, której się ulegało, czasami przykry obowiązek, któremu należało sprostać, aby nie być posądzonym o prostactwo. Moda na intelektualizm i obowiązek wiedzy. Miało to świadczyć o przynależności do wybranej grupy i dowodzić wrażliwości, która wtedy także była w modzie. W zadymionych pokojach akademików lub w studenckich klubach, udowadniając wszystkim swoją wrażliwość, analizowało się obrazy, wiersze, książki, koncerty tonem geniuszy, którzy po prostu wiedzą wszystko, co trzeba wiedzieć, w odróżnieniu od niedouczonych ignorantów. Bardzo często było to nieautentyczne, naciągane, suche, sztucznie naukowe, naskórkowe i brzmiało jak opowieść nauczyciela mówiącego z przejęciem o strukturze komórki, której nigdy nie widział pod mikroskopem. Pamięta, że nie miał zaufania do zdziwień i emocji wyrażanych w trakcie takich rozmów.

Загрузка...