Ion Hobana Ludzie i gwiazdy

Konferencja prasowa była długa i nudna. Reporterzy zaskoczeni przyspieszeniem startu „Albatrosa” wertowali gorączkowo stosy starych gazet, szukając w nich natchnienia do pytań, jakie mogliby zadać podczas popołudniowego wywiadu. Entuzjazm dziennikarzy poprzedniej generacji stanowił rzeczywiście nieocenione źródło. Ale że niemal wszyscy wpadli na ten sam pomysł, pytania były podobne do siebie jak dwie bliźniacze rakiety.

Chudy Anglik, który raz po raz strzepywał wyimaginowany pyłek z klapy marynarki, silił się na oryginalność:

— Jak rozwiążecie problem higieny osobistej? Przypuszczam, że zapas wody ledwo wam starczy do picia.

— Niech się pan nie martwi, panie Harris — odparł Matej Cincu. — Dzięki strumieniowi ultradźwięków nie będziemy wstydzić się naszego wyglądu wobec Marsjan.

Widząc, że Harris wcale nie jest przekonany, Bill podsunął mu pod nos nieskazitelnie czyste dłonie.

— Oto wynik porannego natrysku. Działa skuteczniej niż najlepsze mydło angielskie.

Skarcony spojrzeniem profesora Gromowa, Bill nie odezwał się już podczas drugiego incydentu, jaki miał miejsce w ciągu konferencji prasowej. Ale w drodze do Wiednia dał wyraz swemu oburzeniu:

— Cóż to za żółtodziób! Mógłbym przysiąc, że prowadzi w gazecie „Kącik wędkarski” i że przysłano go tylko dlatego, bo inni byli na urlopie.

Ów „żółtodziób”, młody reporter jakiejś tam francuskiej gazety, wszczął z Gromowem spór na temat silników atomowych. Sięgając po argumenty sprzed dobrych dwudziestu lat, utrzymywał, że „są to niebezpieczne rzeczy” i że „uczeni powinni by raczej zająć się ulepszaniem silników starego typu”.

— Katarakta — mruknął profesor poprawiając okulary. A ponieważ dzienikarze koniecznie chcieli się dowiedzieć, jaki sens miało tutaj to słowo, wyjaśnił im z ironicznym uśmieszkiem: — Pod koniec ubiegłego stulecia pewien kolega mego szanownego oponenta zwiedzał Wystawę Światową, na której ogromne zainteresowanie wzbudziły nowe lampy jarzeniowe. Czy wiecie, co napisał ów dziennikarz? Powtórzę wam słowo w słowo, bo to godne zapamiętania: „Należy stanowczo przeciwstawić się opracowaniu tego wynalazku, który może przynieść wiele szkód, na przykład spowodować kataraktę, natomiast w interesie powszechnym trzeba doskonalić jeden, wypróbowany już system oświetlenia, mianowicie oświetlenie gazowe…”

Wśród ogólnej wesołości „żółtodziób” gdzieś zniknął. Korzystając z chwili odprężenia, Larsson szepnął siedzącym obok niego kolegom:

— Może tak wpadlibyśmy do Wiednia? Dziś wieczór jest premiera baletu „Zakochany robot”.

— Zamówiłeś bilety? — sceptycznie spytał Mate j.

— Bilety? Nie doceniasz mnie, chłopcze! Dyrekcja teatru oddała nam do dyspozycji lożę.

— Dyrekcja czy dyrektorka? — wtrącił Bill.

— Skorzystałeś chyba z wideotelefonu, żeby ją sobie zjednać — podjął żartobliwie Matej.

— Nie wygłupiajcie się!

Mimo że się obruszył, był mile połechtany tym żartem.

Larsson nieruchomo wpatrywał się w kurtynę, która jeszcze zasłaniała scenę. Nie odpowiedział na pytanie, Matej dotknął więc jego ramienia, żeby zwrócić uwagę przyjaciela. Pod cienką tkaniną dygotały napięte mięśnie.

— Co ci jest, Sven?

Inżynier drgnął.

— Co? Nic mi nie jest. Zamyśliłem się.

Speszony bez wyraźnego powodu Matej zamierzał podjąć rozmowę na obojętne tematy. Wybawił go z kłopotu szelest podnoszonej kurtyny. A później zapomniał i o Larssonie, i o reszcie kolegów, przejęty niesamowitym widowiskiem.

Cienkie listki ze złota, srebra i platyny, umocowane na stalowym szkielecie, połyskiwały matowo w rozproszonym świetle. Nagle z lewej strony zapalił się reflektor. Liście, jakby zbudzone silnym snopem światła, zaczęły lekko drżeć i zderzać się ze sobą. Szkielet pochylił się cały z suchym klekotem.

— Pomysłowy trik — stwierdził Matej. — Komórki fotoelektryczne.

— Bzdura! — ofuknął go Bill. — Widziałem podobne sztuczki na Broadwayu. Nawet za darmo nie warto tracić na to czasu.

— W każdym razie nie jest to spektakl odpoczynkowy — szepnął Gromow, jak zawsze zważający na to, by nikogo nie urazić.

Larsson nie usiłował bronić swego niefortunnego pomysłu. Metalowy koszmar poruszył go bardziej niż innych, zapewne też z innego powodu. Ze ściągniętą twarzą zerwał się nagle i wyszedł z loży. Po chwili wahania koledzy poszli za jego przykładem. Ostatni wieczór na Ziemi chcieli spędzić razem.

Larsson oczekiwał ich na korytarzu, zaciągając się nerwowo papierosem o zapachu świeżego miodu. Miał tak posępną minę, że Bill, jak zawsze impulsywny, zapytał:

— Może byśmy wpadli do Prateru?


Kabina spadała po stromej pochylni. Obraz jej, odbity w zwierciadle wody, błyskawicznie się przybliżał. Matej uczepił się poręczy krzesła. „Teraz!” Obraz rozprysnął się i zniknął. Kabina, sunąc wciąż po metalowych szynach, rozpruła dziobem warstwy wody. Zakochane pary, siedzące w głębi na skałkach, przyjaźnie skinęły kosmonautom kulistymi kaskami. W dalszej części podwodnego ogrodu dzieci goniły się na motorowerkach.

Przed wejściem do baru profesor spojrzał na jezioro, w którym pogrążała się właśnie inna kabina.

— Mimo że przyspieszenie jest tu znacznie mniejsze niż w naszej ćwiczeniowej wirówce, po prostu zaparło mi oddech.

— Mnie również — przyznał Matej. — Pewno dlatego, że jesteśmy tu po cywilnemu.

Larsson spojrzał na nich niechętnie i wstąpił do baru. Kiedy weszli w ślad za nim, siedział już przy sześciobocznym stole, na środku którego lśniły klawisze automatu.

— Czego się napijemy? — zapytał Bill.

— Reklamują jakiś nowy koktajl truskawkowo — ananasowy na mleku kokosowym, może spróbujemy? — zaproponował Matej.

— Daj spokój tym nowościom! — obruszył się Larssen. — Mam dziś ochotę na kieliszek propergolu!

To mówiąc nacisnął z furią jeden z klawiszy. Odskoczyła klapa i melenowy pojemnik pojawił się przed gośćmi. Alkohol w jego wnętrzu mienił się wspaniałym fioletem.

— Tylko jeden kieliszek, Sven! — powiedział cicho profesor. — Jutro w nocy wyruszamy.


Statek kosmiczny czekał na nich z dziobem wycelowanym w gwiazdy. Gdyby nie obawa przed docinkami kolegów, Matej pogłaskałby palcami jego lśniącą pokrywę. Z platformy windy objął spojrzeniem opalizujące niebo, zabudowania kosmodromu, rakiety pasażerskie i pocztowe… Przyszło mu nagle na myśl, że opuszcza to i wszystko inne na czas bardzo długi — może na zawsze. Do tej pory stale marzył o wielkich wyprawach. Okres coraz cięższych prób, jakim ich poddawano, tysiące stron pokrytych schematami, wzorami, równaniami — wszystko to straciło znaczenie wobec „Albatrosa”, który za chwilę miał wystrzelić w niebo wśród ognistych wybuchów. I teraz, w momencie rozstania, wzrok Mateja dostrzegł nagle piękno tego, co pod wpływem przyzwyczajenia oglądał dotąd obojętnie.

Głośniki ponownie rzuciły stanowcze wezwanie: „Opuśćcie pobliże wyrzutni! Ostatni elektrowóz wycofa się za pięć minut!” Jakby dla podkreślenia wagi tych słów, promienie reflektorów przestały omiatać teren i skupiły się na grupie ludzi, wśród których górował wzrostem Sven Larsson. Stał w otoczeniu reporterów, nie mogących zdecydować się na porzucenie swej zdobyczy, i wielbicielek z naręczami kwiatów.

Inżynier uśmiechnął się jeszcze do kamer terrawizji, wyrwał się z kręgu łowców autografów i ruszył do windy. Nie przestawał się uśmiechać, lecz był to uśmiech wymuszony, kontrastujący z niespokojnym wyrazem oczu.

„To nic, otrząśnie się z tego — pomyślał Matej. — Mamy dość czasu przed sobą.”

Winda zatrzymała się bezszelestnie. Z brzozowego lasku doleciał ledwo wyczuwalny powiew. Matej wciągnął głęboko powietrze i przekroczył próg, usiłując opanować drżenie warg.


Skrępowany kombinezonem anty — g Matej był bezsilny jak poczwarka w jedwabnym kokonie. Ramiona, nogi, całe ciało było poddane wzmagającemu się ciężarowi przyspieszenia. Każdy oddech wymagał bolesnego wysiłku.

Tarcze zegarów zdawały się unosić nad nim we mgle. Sądził początkowo, że to dym dobywa się ż płonącego brzucha statku. Chciał krzyknąć, lecz nie zdołał wydobyć głosu z krtani. Nie mógł nawet opuścić powiek.

Stracił niemal przytomność, gdy zmienił się rytm owych drgań, jakim ulegał olbrzymi pojazd, i ucisk począł się zmniejszać. Matej, jeszcze oszołomiony, usłyszał głos pilota:

— Mister Gromow!


— Profesorze! Dlaczego pan nie odpowiada?

Gromow zaśmiał się cicho — słabym śmiechem podobnym do dalekiego echa.

— Przestraszyłeś się, Bill? Ledwie doszedłem do siebie…

— Jak się pan czuje? Może podejść do pana?

— Nie, nie! Masz dosyć kłopotu z aparatami. Sven i Matej są tu bliżej.

— Ale obaj milczą!

Matej wreszcie wyzwolił się z żelaznych kleszczy, które go ściskamy za gardło.

— Astronom jest na swoim stanowisku — szepnął. — Zobaczymy, jak się miewa Sven.

Bill odetchnął z ulgą.

— Skoro pan już wrócił do siebie…

Podczas specjalnych ćwiczeń na Ziemi Larsson okazywał największą wytrzymałość na raptowne przyspieszenie. Teraz leżał bez ruchu, z czołem pokrytym wielkimi kroplami potu. Bill wyjął lancet ż torby lekarskiej, gorączkowym ruchem przeciął elastyczną powłokę z krylonu i przytknął ucho do piersi inżyniera. Serce biło cicho jak skrzydła motyla, lecz jednak biło.


W tym okresie podróży rola pilota sprowadzała się przede wszystkim do czuwania nad sprawnym działaniem przyrządów. Jego umiejętności miały być potrzebne później, podczas skomplikowanej operacji miękkiego lądowania, kiedy nie można będzie zdać się jedynie na mózg elektronowy przy ocenie wszystkich czynników wewnętrznych i zewnętrznych.

Mimo to ani pilot, ani reszta załogi nie pozwalali sobie na dolce far niente. Ze względu na szczupłość kabiny nie zabrali tylu specjalistów, ilu wymagała ta wyprawa, toteż załoga musiała posiąść w rekordowo krótkim czasie wiadomości, jakie normalnie człowiek przyswaja sobie latami. Nauka trwała dalej podczas podróży. Matej, na przykład, astronom z wykształcenia, uzupełniał swą wiedzę w zakresie botaniki, a zwłaszcza flory podbiegunowej i pustynnej, która rozwija się w warunkach podobnych do tych, jakie panują na Marsie. Larsson przed specjalizacją w lotach międzyplanetarnych ukończył medycynę. Z tego tytułu powierzono mu troskę o zdrowie kolegów. Natomiast profesor Gromow, sława w dziedzinie budowy pojazdów kosmicznych, zapełnił półki biblioteczne traktatami z zakresu mineralogii; ślęczał teraz nad nimi całymi dniami.

Długotrwałe współżycie wymagało od kosmonautów jeszcze innych umiejętności. Przed opuszczeniem Ziemi ustalili, że codzienne posiłki będą przygotowywać kolejno. Skończyli nawet krótki, przyspieszony kurs sztuki kulinarnej. Ponieważ jednak każda sztuka wymaga choćby odrobiny talentu, niepowodzenia towarzyszy skłoniły Mateja do podjęcia się roli jedynego kucharza.

Co prawda, ograniczony asortyment surowców nie pozwalał mu rozwinąć twórczej fantazji, lecz wykorzystywał ją w pełni na miniaturowym ekranie kinocybru.

Ponieważ mowa tu o zupełnie nowym wynalazku, dla sprostowania nieścisłości, jakie zakradły się do artykułów pseudopopularnych, pozwolimy sobie opisać pokrótce kinocyber, tym bardziej, że odegrał on pewną rolę w dramacie, który miał miejsce na pokładzie „Albatrosa”. Współpraca między widzami a zespołem cybernetycznym, o której tak szeroko rozpisywali się rozentuzjazmowani dziennikarze, w ogóle jako taka nie istnieje. Kinocyber jest tylko udoskonaloną maszyną. Jego oryginalność polega na tym, że widzowie są jednocześnie scenarzystami, reżyserami, scenografami oraz aktorami widowiska. Siedząc wygodnie w fotelach, narzucają postępowanie stworzonej przez siebie postaci. Widowisko można w każdej chwili przerwać i wyświetlić ponownie, gdy zespół cybernetyczny zachowuje wszystko w swej pamięci. A ponieważ widzowie nie wiedzą, kto kieruje każdą z postaci, akcja przez dłuższy czas rozwija się w sposób nieprzewidziany, podyktowana fantazją nie ograniczoną w czasie i przestrzeni.

Kinocyber znajduje się jeszcze w fazie badań i doświadczeń, lecz kosmopsycholodzy nalegali usilnie, żeby wyposażyć „Albatrosa” w jeden z pierwszych aparatów. „Lot na planetę Mars wielce różni się od lotów dotychczasowych — powiadali. — Długotrwały pobyt w przestrzeni kosmicznej może wywołać stan ciągłego niepokoju lub na odwrót, zwolnienie procesów nerwowych, spowodowane obniżeniem pobudliwości kory mózgowej. W obu wypadkach kinocyber stanowi środek niezastąpiony. Zapewnia on kosmonautom najskuteczniejszą czynną rozrywkę.” Istotnie, kosmonauci większą część wolnego czasu spędzali przed ekranem.

Nie bez wahania zdecydowali się wysłać pierwszy impuls do zespołu komórek moletronicznych. Rozumieli, że nie warto układać banalnej opowieści ani przygody, w której chodzi o ciągłe zaskakiwanie widza.

Matej wpadł wreszcie na dobry pomysł: stworzył tło z czerwonawych piasków. Ktoś inny zaraz przeprowadził przez pustynię kanał niknący na horyzoncie. Trzeci zaciemnił niebo i ozdobił je dwoma kryształowymi księżycami.

Aparat ten wypróbowano w obecności załogi zaraz po zainstalowaniu go we wnętrzu statku. Wówczas jednak specjaliści ograniczyli się do wyobrażenia sobie kilku odizolowanych, statycznych elementów: człowieka, domu, kwiatu… Teraz złudzenie życia było zupełne. Piaski zapożyczyły światło od marsjańskich satelitów, na dnie kanału lśniła smuga wody, a pamięć dźwiękowa zespołu cybernetycznego, pobudzona czyjąś myślą, podkreśliła panującą tam ciszę odległym szmerem wiatru. Potem zjawiła się pierwsza postać.

Automatyczne stacje międzyplanetarne nie zdołały odpowiedzieć stanowczo na pytanie: czy istnieje życie na Marsie. Było to zresztą głównym zadaniem międzynarodowej ekspedycji. Jednakże Marsjanin zbliżał się powoli do kanału, jakby płynąc nad piaskiem. Był stworzeniem człekokształtnym, średniego wzrostu, z trójkątną twarzą, w której lśniło dwoje olbrzymich oczu jak dwa złote płatki. Szarfa połyskująca misternym haftem we wszystkich kolorach tęczy przepasywała mu na ukos wąskie piersi. Nadchodził z wolna, przebierając palcami po haftach i zapełniając powietrze melancholijnym szumem.

Obecność Marsjanina uwydatniała jeszcze rozpaczliwą pustkę otoczenia. Matej energicznie zareagował. Na niebie pojawił się słup ognia, i statek kosmiczny, podobny do „Albatrosa”, wylądował nie opodal kanału. Otwarły się metalowe drzwi… Ktoś wyprzedził astronoma. Na progu stanęła szczupła postać.

„To Sven — pomyślał Matej. — Nie może bez… Nie ubrał jej nawet w kosmiczny kombinezon!”

Zirytowany tym rzucił na ekran wymyśloną przez siebie postać. Był to Stary Wilk Przestrzeni Kosmicznej, który wciągnął z powrotem kosmonautkę i podał jej odpowiedni ubiór. Ona jednak wzruszyła ramionami („uparciuch z tego Svena!”) i wciągnęła głęboko powietrze pełne nieznanych zapachów.

Para Ziemian czekała przez chwilę w niepewności, lecz nikt więcej nie ukazał się na progu. Trzeci członek wyprawy nie został jeszcze stworzony. A może ostatnia postać nie miała być uczestnikiem wyprawy?

Zjechali windą na czerwonawy piasek. Z przeciwległego brzegu Marsjanin przyglądał im się nieruchomo. Przebierał tylko jakby szybciej palcami po różnobarwnych haftach i nuta zdziwienia wśliznęła się w melancholijny szmer.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. I on się uśmiechnął dziwną, bezzębną gębą.

— Przypominasz postać z książki — powiedział mu na powitanie Stary Wilk Przestrzeni Kosmicznej.

Alarm meteorytowy przerwał widowisko.


— Szach! — powiedział Matej niepewnie, jakby przestraszony możliwością nieoczekiwanego zwycięstwa. A że miał przy tym zmysł samokrytyczny, dopatrzył się podobieństwa między sobą a owym graczem amatorem, który nie mógł uwierzyć, że pokonał arcymistrza Ostapa Bendera.

Larsson czekał na ruch wpatrując się w pustkę. Na jego twarzy, okrytej tygodniowym zarostem, malowało się jedynie znużenie i obojętność. Przyjrzawszy mu się baczniej Matej stwierdził, że włosy inżyniera, jego piękne jasne włosy, lśniące niegdyś jak złoty kask, przybrały odcień matowy, spopielały.

— Szach! — powtórzył głośniej.

Larsson drgnął i skierował wzrok na szachownicę; figury były przymocowane do niej jak insekty pod szkłem. Zorientował się zaraz, że mat był nieunikniony. Uścisnął miękko dłoń Ma te ja, odpiął pas, którym był przywiązany do fotela, i powiosłował rękoma w powietrzu, aby znaleźć się przy drzwiach.

Matej odprowadził go zatroskanym wzrokiem. Zdawało mu się, że przegrana Larssona — pierwsza przegrana, odkąd grali ze sobą, nie wróży nic dobrego.

Sven Larsson w zawrotnym tempie wspiął się po szczeblach kariery, zdobywając w ciągu roku tytuł mistrza klasy międzynarodowej. Do jego licznych sukcesów należało zdobycie rekordową ilością punktów zwycięstwa w konkursie eurowizji. Matej przypomniał sobie zdjęcie, na którym szczupła Włoszka z obfitym biustem wręczała zwycięzcy laurowy wieniec. Symboliczne liście zastąpiono artystycznie zwiniętymi banknotami.

Abstrahując od tego rodzaju występów, Larsson był naprawdę znakomitym szachistą. Chwaląc go za wytrwałość i ostrożność, specjaliści przepowiadali mu wspaniałą przyszłość. Pewien dziennikarz napisał nawet, że jeśli Marsjanie grają w szachy („a istoty rozumne muszą grać w szachy, niezależnie od tego, z jakiej pochodzą planety”), to Ziemianie będą godnie reprezentowani.

Mimo że Matej nie miał takiej wiedzy teoretycznej ani takich zagrywek jak Larsson, często w wolnym czasie, po wypełnieniu programu przygotowań kosmicznych, zasiadał z nim do gry. Udało mu się kilkakrotnie uzyskać remis i byłby szczęśliwy, gdyby złośliwiec Bill Ramsay nie twierdził, że Szwed umyślnie dał mu tę drobną satysfakcję, żeby go nie zniechęcić. „Przecież będziesz jedynym jego partnerem, dopóki nie spotka się z Marsjanami” — mawiał Bill mrugając na profesora.

Rzeczy przybrały całkiem inny obrót na „Albatrosie”. Larsson miał przewagę w otwarciu dzięki temu, że znał doskonale najważniejsze jego warianty, lecz gubił się w środkowej części rozgrywki, tak że musiał dobrze się namyślać przy końcu, aby uzyskać nierozegraną. No a teraz…

Matej spojrzał na ścienny zegar i wstał. Nadszedł czas, żeby zastąpić Billa przy sterze.


— Zastanawiam się, czy Larsson… — szepnął Gromow w zamyśleniu.

— Odłóżmy to na później — przerwał Bill. — Proszę wybaczyć, profesorze, lecz teraz trzeba działać szybko, bo może być za późno.

Umilkli przypominając sobie z przerażeniem różne rzeczy, których znaczenia dotąd nie doceniali. Zachowanie bowiem Larssona dawno już powinno było ich zaniepokoić.

Jak wiadomo, załoga „Albatrosa” składała się z ochotników, wybranych spośród najlepszych kosmonautów z Międzynarodowego Ośrodka Badań Przestrzeni Kosmicznej. Można by więc oczekiwać” że każdy dołoży wszelkich starań, aby wyprawa się powiodła. Jednakże Larsson niechętnie wypełniał swe obowiązki, a po pracy rzucał się na posłanie, odwracał twarzą do ściany i leżał tak godzinami w dziwnym odrętwieniu. Ożywiał się jedynie przy kinocybrze.

Profesor Gromow szukał jakiegoś wyjaśnienia.

— Może gorzej od nas znosi stan nieważkości?

— Larsson? — zdziwił się Matej. — Przecież był najwytrzymalszy podczas ćwiczeń.

— Pamiętaj o szoku wywołanym” startem! — wtrącił Bill.

— I o tym, że przebywamy od miesiąca w Kosmosie — dorzucił profesor.

Nazajutrz po starcie do programu codziennych zajęć włączono ćwiczenia, mające na celu lepsze przystosowanie do życia w stanie nieważkości. Były to właściwie kosmonautyczne zabawy, chociaż łatwo można było rozpoznać ich ziemskie wzory. Pierwsze ćwiczenie przypominało pływanie w powietrzu. Kosmonauci stawali w jednym końcu kabiny i starali się wiosłować ramionami w powietrzu, żeglując w drugi jej koniec. Szczupły, silny Bill zwykle pierwszy przybywał do mety. Drugie ćwiczenie — rodzaj zapasów — wymagało raczej zręczności niż siły. Zaczynając od środka kabiny zapaśnicy starali się przycisnąć przeciwnika do jednej ze ścian. Rewelacją turnieju był Gromow, który przypomniał sobie wyczyny z dzieciństwa spędzonego we wsi nad Donem.

Niestety, ćwiczenia te nie miały żadnego wpływu na Larssona. Po kilku próbach, wykonanych bez zapału, wpadł w złość:

— Zdziecinnieliście!

I stanowczo odmówił udziału w zawodach, bardziej jeszcze izolując się od reszty kolegów.

Uznali, że trzeba go wciągnąć do działania, które by wyrwało go z sieci czarnych myśli. Matej oświadczył, że będzie musiał poświęcić więcej czasu na badanie zjawisk niebieskich, gdyż przyrządy sygnalizują natężenie promieniowania kosmicznego i zmiany w układzie widma gwiazd w konstelacji Łabędzia. W związku z tym poprosił Larssona, by go zastąpił przy hodowli roślin na pożywkach wodnych.

Po pewnym czasie profesor zaczął się uskarżać na ból oczu.

— Nic dziwnego! — parsknął Larsson. — Skoro siedzi pan ciągle z nosem w książkach.

— Chciałbyś, żeby wetknął nos w poduszkę, jak ty? — odparował Bill.

Nie skończyłby na tym, ale Matej dał mu znak, żeby zamilkł. Nie zawsze chirurgia jest najwłaściwszą metodą leczenia.

Pragnąc wykonać plan studiów, profesor poprosił Billa, by mu czytał przynajmniej godzinę albo dwie dziennie. Pilot w tym czasie musiał jednak sprawdzić działanie silników, tak że lektura znów obciążyła Larssona. Stawiał początkowo opór, ale że miał najmniej zajęć, więc musiał w końcu skapitulować.


Czwarta postać wysiadła niebawem z kuli gwiezdnego statku. Przybywała z systemu planetarnego Syriusza i miała za zadanie zbadać wyższe formy życia w układzie słonecznym. Przypadek sprawił, że natknęła się na nie od razu, lecz wcale jej to nie ucieszyło, gdyż nie potrafiła się cieszyć. Była robotem.

Matej daremnie próbował odgadnąć, projekcją czyich myśli są postacie na ekranie. Zrozumiał wreszcie, że ich postępki oraz często niekonsekwentne wypowiedzi zależą od reguł gry, których i on coraz dokładniej przestrzegał. Albowiem urok kinocybru polegał między innymi na tym, że postacie miały znaczną swobodę działania, zgodną wszakże z logiką wydarzeń. Tak więc Stary Wilk Przestrzeni Kosmicznej podziwiał szczątki marsjańskiej cywilizacji, słuchał wyjaśnień trubadura o złotych oczach, zakochał się w kosmonautce i spierał z robotem o to, która z dwóch cywilizacji osiągnęła wyższy poziom. Usiłował nawet uczyć go gry w szachy, mając cichą nadzieję, że Larsson przy tym się zdradzi. Wszakże Marsjanin, przebierając w powietrzu długimi palcami, podjął nową opowieść o czasach, kiedy planetę pokrywały lasy i skupiska miejskie, Kosmonautka oświadczyła, że woli robić na drutach, robot zaś długo słuchał go w milczeniu, by na koniec stwierdzić, że filtr użyteczności nie przepuścił nic do jego elektronicznej pamięci.

Tymczasem „Albatros” kontynuował lot na Marsa. Świetlisty punkt, wskazujący położenie kosmicznego statku, przesuwał się nieznacznie na wielkiej mapie planetarnej, zostawiając za sobą jaskrawo — czerwoną smugę. Przez okna z borazonu tak przejrzyste, jakby wcale nie istniały, widać było jaśniejące nieruchomo gwiazdy. Dawno zniknął złudny błękit atmosfery. Dookoła trwała gęsta, przytłaczająca, namacalna ciemność, podobna do oceanu, na którym rozsiane są wyspy w odległościach tak ogromnych, że myśl ludzka nie potrafi ich ogarnąć. Kosmonauci mieli jednak wrażenie, iż wszystko dookoła jest nieruchome, że utknęli na wieki w punkcie uwolnionym od dobroczynnej tyranii Wszechświata.


Twórca „Albatrosa”, profesor Gromow, długo poszukiwał materiału zapewniającego należytą trwałość powłoce statku kosmicznego; wreszcie zdecydował się na stop kadmu i berylu, uzyskany w próżni, a później odlewany w atmosferze argonu. Kilka warstw tego stopu miało zabezpieczyć pojazd przed bombardowaniem cząstek elementarnych. Przeciwko większym przeszkodom kadłub statku został uzbrojony w urządzenia radarowe, sygnalizujące mózgowi elektronowemu zbliżanie się niebezpieczeństwa; lekkie zboczenie z toru pozwalało na uniknięcie zderzenia. Podczas prób przeprowadzonych na Ziemi przyrządy te działały bezbłędnie. Ale przy pierwszym nadchodzącym spotkaniu z ławicą meteorytów cień niepokoju zasępił kosmonautów. Ławica bowiem była zbyt wielka, by ją „Albatros” mógł okrążyć, musiał więc przemknąć się między meteorytami, narażony jednocześnie na działanie cząstek elementarnych.

W tej niebezpiecznej sytuacji zachowanie Larssona raz jeszcze zdziwiło załogę. Był najspokojniejszy ze wszystkich, swobodny i uśmiechnięty; takim go widywano tylko na Ziemi.

— Co mu się stało? — dziwił się Matej odprowadzając go spojrzeniem do kabiny pilota. — Gdyby na pokładzie był alkohol…

— Przecież jest! — wtrącił popędliwie Bill. — Larsson zawsze ma dostęp do apteczki.

Gromow z gestem irytacji włączył się do rozmowy:

— Za daleko posuwacie się, chłopcy! To mi wygląda na zawiść!

Zanim Bill zdążył odpowiedzieć, Larsson wrócił i przypomniał, że pora na kinocyber.

— Nie zwlekajmy — powiedział. — Za dwie godziny…

Za dwie godziny mieli się spotkać z ławicą meteorytów.

Spektakl zaczął się w niespokojnym nastroju. Marsjanin stał się bardziej ruchliwy, kosmonautka bardziej gadatliwa, Stary Wilk Przestrzeni Kosmicznej raz po raz spoglądał na zegarek… Nie zmieniło się tylko zachowanie robota. Poruszał się ciężkim krokiem na ekranie i wydobywał dziwne przedmioty z gwiezdnego pojazdu.

— Co robisz? — spytała kosmonautka.

— Chcę zachować wasze podobizny.

— Czemu właśnie teraz przyszło ci to na myśl? — zdziwił się Stary Wilk Przestrzeni Kosmicznej.

— Dlatego, że dopiero teraz jesteście sobą naprawdę.

— Nie rozumiem — wyszeptał Marsjanin pieszcząc dźwięczące hafty.

— Rozumiecie aż za dobrze!

To był głos Larssona. Zdjął hełm z czułkami psychokonwertora i uśmiechał się wyzywająco.

— Sven, co cię napadło? — pilot zmarszczył brwi.

— Nic szczególnego, Bill. Po prostu chcę żyć. Za drogo by nas kosztowała sława.

Larsson nacisnął guziki umieszczone na oparciach fotela. Uwolniony z zacisku elastycznych pasów uniósł się raptownie pod sam sufit.

— Co ci jest, Sven? Co chcesz zrobić? — zaniepokoił się profesor.

— To, co dawno należało! — odpowiedział inżynier zmierzając do drzwi. — Dotarliśmy do kresu i zawracamy. Jeśli ktoś chce wysiąść…

Nie dowierzając własnym uszom, Bill i Matej niemal jednocześnie rzucili się ku niemu. Ale Szwed, który śledził ich z ukosa, wykonał półobrót w powietrzu i wyciągnął rękę z prawej kieszeni. Rozległ się strzał. Bill pobladł i chwycił się za ramię. Matej zawahał się — i to wystarczyło, żeby Larsson zamknął drzwi z drugiej strony. Astronom rzucił się do pomocniczego silnika i nacisnął guzik, lecz mechanizm odmówił posłuszeństwa. Drzwi zostały zablokowane. Wszyscy trzej byli więźniami inżyniera.


— Po co szukać skomplikowanych wyjaśnień! — wykrzyknął pilot rozdrażniony bólem ramienia. — Jak świat światem, zawsze zdarzali się tchórze!

Gromow pokręcił głową.

— Upraszczasz, Bill.

— Gdyby lot nasz mógł być oglądany na ekranach telewizorów — powiedział ze swego kąta Matej — Larsson by się nie zmienił. Całą swą odwagę czerpał z blasku fleszy i reflektorów, z podziwu, który czytał we wszystkich oczach.

— Lękam się, że nie będziesz mógł nikomu przekazać tych subtelnych uwag — mruknął Bill.

Nastała chwila milczenia. Przerwał ją Matej głośno wyrażając myśl, która nie dawała mu spokoju:

— Byłby pewien sposób, żeby mu przeszkodzić…

Profesor i pilot obrócili się ku niemu. Sami na próżno łamali sobie głowy w poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania. Żeby utorować drogę przez metalowe drzwi, trzeba by mieć aparat acetylenowy albo jakiś wybuchowy materiał, oni zaś nie mieli pod ręką nawet młotka czy dłuta.

Sytuacja była doprawdy rozpaczliwa. Larsson znajdował się w kabinie pilota i robił na pewno obliczenia konieczne do tego, by zawrócić statek kosmiczny na Ziemię. Oznaczało to nie tylko zniweczenie wszystkich nadziei związanych z wyprawą. Najmniejszy błąd mógłby zagrozić życiu całej załogi. Zbaczając z toru wyznaczonego niezwykłe precyzyjnie w Międzynarodowym Ośrodku na Ziemi, „Albatros” mógłby znaleźć się na łasce i niełasce ślepych sił Kosmosu. A wówczas…

— Gdybym wyszedł przez kabinę—śluzę… — podjął Matej bardziej stanowczo.

— No proszę! — burknął pilot. — Ma ochotę na przechadzkę w przestrzeni kosmicznej!

W oczach profesora błysło jednak zrozumienie.

— Mów dalej, Matej!

— To tylko hipoteza. Zastanawiam się, czy nie można by się dostać do wnętrza przez jedną z dysz silników zapasowych.

— Nie pamiętam dokładnie średnicy dysz — powiedział Gromow.

— A jeśli Larsson skończy tymczasem obliczenia i uruchomi silnik? — przerwał Bill.

— Oczywiście, istnieje ryzyko — przyznał Matej z lękiem. — Ale wolałbym umrzeć w ułamku sekundy niż…

— Łudzisz się, mój drogi! Ubiór ochronny jest wytrzymały, a pęd pary rzuciłby cię daleko od kosmicznego statku. Śmierć twoja nastąpiłaby prędzej, ale byłbyś tam sam! Zupełnie sam!

Bill zamilkł i próbował otworzyć paczkę papierosów. Trudno mu to było zrobić jedną ręką. Profesor pomógł mu i podsunął ogień zapalniczki. Płomień migotał przez chwilę, zmniejszył się, zbladł i skulił, wreszcie zgasł.

Dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że ustał ledwo słyszalny szum wentylatorów. Wyłączając silnik zapasowy, Larsson zapewne mimo woli uszkodził sztuczny obieg powietrza w kabinie. Bez tego zaś w stanie nieważkości nie tylko płomień przygasa, lecz i ludzie się duszą po pewnym czasie.

Matej nie wahał się dłużej.

— Spróbuję — powiedział cicho. — Pomóżcie mi się ubrać.


Pompy umieszczone w ścianach kabiny—śluzy pochłonęły ostatni łyk powietrza. Klapa zewnętrzna się otwarła. Malej zrobił krok, później drugi i jego magnetyczne podeszwy przylgnęły do powłoki „Albatrosa”.

Autorzy podręcznika kosmonautyki nie omieszkali udzielić wskazówek, w jaki sposób można się poruszać, kiedy stopy związane są z pojazdem planetarnym polem natężenia magnetycznego, reszta zaś ciała swobodnie unosi się w przestrzeni. Lecz to, co wydawało się nader proste, okazało się teraz niesłychanie skomplikowane. Przy każdym ruchu. Matej przechylał się to w jedną, to w drugą stronę, chwiejąc się jak dziecko, które ledwo nauczyło się chodzić. Nie było mowy o zorientowaniu się w sytuacji, dopóki nie odzyska równowagi, pomijając to, iż posuwał się w takiej ciemności, w porównaniu z którą najczarniejsze noce na Ziemi wydawały się orgią światła.

Postanowił tedy na początek zapanować nad swymi ruchami; powoli, ostrożnie wyciągnął się wzdłuż pojazdu. Zapalił żarówkę na kasku i starał się odszukać jedną z dysz silników pomocniczych. Ujrzał w pobliżu cylindryczny wylot i poczołgał się w jego stronę. Posuwał się centymetr po centymetrze, oddychając z coraz większym wysiłkiem, okryty całunem zimnego potu. Na skutek dziwnego procesu rozdwojenia widział z góry samego siebie, ślizgającego się na lśniącej powierzchni „Albatrosa” niby olbrzymia gąsienica z bezkształtnymi wypustkami.

Gdy dotarł do wylotu dyszy, musiał pozwolić sobie na chwilę wytchnienia. Był u kresu sił, nieznośne pragnienie paliło mu wargi. Starał się nie myśleć o dłoni, która gdzieś tu, w pobliżu, sięga do trójkątnego guzika. Co robią teraz Bill i profesor? Oby tylko nie przyplątała się infekcja…

Umyślnie odwlekał moment ustalenia średnicy cylindra. Może jego desperacka próba już tutaj skończy się niepowodzeniem? I czy starczy mu sił, żeby wrócić do kabiny—śluzy?

Cylinder jednak okazał się dość szeroki. Pomagając sobie rękami i nogami, Matej czołgał się niby w nie kończącym się koszmarze, aż natknął się na nieoczekiwaną przeszkodę. W świetle żarówki ujrzał z przerażeniem, że otwór, przez który para dostawała się do dyszy, ma ledwie kilka centymetrów średnicy, jest małym, ciemnym krążkiem na środku masywnej, metalowej płyty.

Wszystkie wysiłki wydały mu się daremne. Zrozpaczony zamachnął się i z impetem uderzył kaskiem w przeszkodę.

Płyta metalowa ustąpiła. Jaskrawoczerwone światło — sygnał alarmowy — zaczęło pulsować w pomieszczeniu sprężającym parę. Matej znieruchomiał, nie pojmując, co się tu stało. Później dopiero spostrzegł wieko przymocowane tylko z jednej strony i zależne od ruchu ogromnej sprężyny.

Pozwalając zatrzasnąć się za sobą zdradliwej klapie pomyślał, że gdyby inżynier nacisnął trójkątny guzik, to tutaj ciśnienie pary zgniotłoby go mimo ochronnego ubioru. Nie zaznałby nawet tortury, jaką jest powolna agonia w samotności.

Należało się teraz przygotować do ostatniej próby. Nie miał złudzeń co do przebiegu spotkania z Larssonem. Jedyną szansą było zaskoczenie go i obezwładnienie. W tej loterii tylko jeden los wygrywał.

Świadom tego, że podtrzymujące go dotąd napięcie nerwowe niemal całkiem osłabło, postanowił za wszelką cenę doprowadzić rzecz do końca. Chwiejnym krokiem ruszył do kabiny pilota i zaczął szukać mechanizmu otwierającego metalową klapę. Jeszcze go nie znalazł — czerwone pulsowanie raziło jego wzrok, palce drżały — kiedy nagle klapa się otwarła i ukazał się Larsson, ubrany również w kostium nieodzowny w przestrzeni kosmicznej.

Ochłonąwszy prędzej ze zdziwienia, inżynier zrobił krok naprzód, wyciągnął ręce i chwycił Mateja za barki, ściskając go niby w kleszczach. Astronom, zupełnie wyczerpany, nawet nie próbował się opierać.

Larsson rzucił go na kolana i trzymając żelazną dłonią, zamierzał zerwać mu z głowy kask. Patrząc na okrągłą płytę, za którą czyhała mroczna ssawka otchłani kosmicznej, Matej zrozumiał, jaką straszliwą zgubę obmyślił dla niego były partner gry w szachy. Ostatnim wysiłkiem wyrwał się z uścisku, potykając się zrobił kilka kroków do kabiny pilota i wszedł przez otwartą klapę. Miał jeszcze tyle energii, by ją zamknąć i zablokować, a potem runął w przyzywającą go od dawna mgłę.

Puk, puk, puk!

Młotek profesora obciosuje drzazgi z purpurowej skały, żłobionej cienkimi, srebrnymi żyłkami. Spadają wolno, krążąc jak liście ziemskich drzew, a gdy tylko dotkną marsjańskiego gruntu, przemieniają się w olbrzymie gąsienice, które pełzają zostawiając za sobą lśniące ślady.

Puk! Puk!

Gdzie się podział profesor? Przy czerwonej skale jest tylko Bill Ramsey. Bije się w piersi, wołając: „Sam jeden w przestrzeni kosmicznej! Sam jeden!” A oto i Larsson za lawetą małego działa. Zapala lont rewolwerową zapalniczką i szczerzy zęby: „Szach — mat!” Pocisk wylatuje bezgłośnie z krótkiej lufy. Bill trafiony w ramię zakreśla dziwną trajektorię. Postać jego jakby się rozpływa w krwawym świetle przestworzy. Dobiega tylko głos: „Sam jeden… Sam jeden… Sam jeden…”

Puk! Puk!

Matej cicho jęknął. Każde uderzenie boleśnie odzywało się w jego mózgu. Podniósł nieco powieki i ujrzał tuż obok policzka podłogę pokrytą grubą warstwą melenu. Chciał się podnieść, lecz odrętwienie uwięziło jego członki w puszystych obręczach najeżonych milionem igieł.

Puk! Puk! Puk!

Stukanie dochodziło z kabiny sprężającej parę… Larsson!

Niedawne wspomnienia nagle skłębiły się w głowie Mateja. „Bill i profesor czekają na mnie… a może już nie czekają. Wentylatory przestały działać?”

Ledwo powstał, osłabienie ogarnęło go ponownie jak zdradziecka toń, z której wydobył się największym wysiłkiem. Po dziecinnemu przytknął ucho do ścianki działowej i nasłuchiwał z zapartym tchem. Nic, tylko tętnienie krwi w żyłach. „Może zemdlał… Powinienem otworzyć! A jeśli się zaczaił?”

Zawrócił i rozejrzał się po kabinie jakby w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. Wzrok jego spoczął na tablicy rozdzielczej i zatrzymał się na trójkątnym guziku. Z mroków pamięci wyłoniły się zdania wykute kiedyś na blachę. „W razie uszkodzenia głównego steru w kabinie pilota, kosmonauci mogą się posłużyć sterem pomocniczym, umieszczonym w kabinie kontrolnej. Na tablicy znajdują się w tym samym układzie: 1. drążek sprzęgła silnika atomowego, 2. trójkątny guzik, który uruchamia silniki pomocnicze…”

Matej drgnął. „Tylko jeden ruch i… Wcale by nie cierpiał, bo ciśnienie pary zmiażdżyłoby go w mgnieniu oka.”

Oderwał wzrok od trójkątnego guzika i nagle oprzytomniał. Poprzednia myśl wydała mu się potwornością. Znów ujrzał przed sobą gładkie czoło inżyniera pochylonego nad szachownicą i jego długie palce, bębniące na stoliku w czasie, gdy Matej biedził się nad znalezieniem wyjścia z beznadziejnej sytuacji. Przypomniał sobie noc spędzoną wspólnie na tarasie obserwatorium astronomicznego, kiedy marzyły się im obu niesamowite pejzaże marsjańskie.

Zniecierpliwiło go własne niezdecydowanie. „Przede wszystkim trzeba uwolnić tamtych. Wspólnie się naradzimy, co zrobić z Larssonem.” „A jeśli później nie zastaniesz go przy życiu? — odezwał się głos sumienia. — Może wdycha już ostatek tlenu?” „Tym lepiej! — zawziął się Matej. — Wszystko to z jego winy!” Ale pod koniec tego wewnętrznego dialogu ręka jego jakby mimo woli ześliznęła się na mechanizm podnoszący klapę.

Metalowa pokrywa zaczęła wsuwać się w ścianę, podczas gdy powietrze z kabiny kontrolnej przedostawało się do sąsiedniego pomieszczenia. Zmagając się z niewidocznym strumieniem, Matej o ułamek sekundy za późno zobaczył inżyniera. Uniosło się okrągłe wieko dyszy, miał przed sobą kask i zniekształcone przez strój ochronny ręce Szweda. W prawej dłoni błysnął rewolwer, jego ciemne oko patrzyło w źrenice Mateja. Instynktownie pochylił głowę, naciskając jednocześnie guzik zamykający klapę. Ciemne oko błysnęło groźnie. Gdzieś w tyle kula trafiła w metal.

Matej ponownie ocknął się na podłodze. Ściany jakby się nad nim schylały, powietrze ciążyło ołowiem i paraliżowało ruchy.

Kula trafiła w trójkątny guzik.

Загрузка...