Andrzej Mularczyk
Nie ma mocnych


Ten dzień w życiu rodziny Pawlaków był ważny z dwóch powodów:

Ania na dobę przed egzaminem na wyższe studia zaczęła właśnie pisać pamiętnik drgnień swego serca i umysłu, a jej dziadek tego samego dnia rano postanowił nieodwołalnie umrzeć. Choć z pozoru te decyzje nie miały żadnego związku, to w istocie obie były manifestacją przekonania, że życiu trzeba wychodzić naprzeciw.

Nawet ze śmiercią pod rękę – jak to było w wypadku Kazimierza Pawlaka.

To zdarzyło się po raz pierwszy. Tego ranka ani skowronek nie poderwał go z pościeli, ani porykiwanie głodnych krów, ani rżenie nienapojonego ogierka. Świat dawał swój wielki koncert poranny, a on, Kaźmierz Pawlak, raptem ogłuchł. Marynia już dawno wygrzebała się z pościeli, krowy wydoiła, mleko przecedziła, a jej mąż leżał pod pierzyną nieruchomo, niczym ścięty pień starej topoli. Jak korę drzewa pokrywa siwy mech, tak jego policzki porastała sztywna, siwa szczecina. Jego oczy, dziwnie załzawione, patrzyły w popstrzone przez muchy lustro komody, w którym odbijał się zawieszony u wezgłowia łoża obraz Świętej Rodziny. Ten sam obraz, przed którym pół wieku temu, jeszcze w Krużewnikach, jego brat Jaśko, przebiwszy kosą płuco Władysława Kargula w obronie Pawlakowej miedzy, przysięgę składał, że choć musi uchodzić przed nieludzką sprawiedliwością prawa, to drogi do domu nie zapomni i wróci na swą ojcowiznę, żeby kości Pawlaków nie szukały się po świecie. Może wpatrzony tak nieruchomym wzrokiem w odbicie świętego obrazu Kaźmierz widział właśnie tamtą scenę przysięgi, złożonej rodzinnej ziemi? A może przypomniał sobie, jak wieźli ten obraz towarowym wagonem wraz z dobytkiem i woreczkiem krużewnickiej ziemi, którą przyszło im potem posypać grób babci Leonii? Ziemia zawsze była czymś, o co się modlono w ich rodzinie, czego broniono nawet kosą. I oto nadeszła chwila, że nie miał już siły bronić tej ziemi, bo też i nie było dla kogo…

Nigdy jeszcze mu się to nie zdarzyło; by nie wstał z pościeli równo z pianiem koguta. Ani razu w życiu nie chorował, a jak ktoś w taki ciepły, lipcowy dzień spoczywa pod pierzyną, to musi być albo koniec świata, albo jego koniec. Tak też sobie pomyślała Marynia, gdy nakarmiwszy świnie zajrzała do sypialni. Kaźmierz leżał sztywno z taką miną, jakby trzymał w ustach żabę i nie mógł się zdecydować, czy ją połknąć, czy wypluć. Na jego rozmiękczonej rozpaczą twarzy co chwila lądowały muchy, uporczywie starając się wejść w głąb dziurek od nosa. Kaźmierz trzymał bezwładne ręce na pierzynie, jakby siły już nie miał odpędzić nawet muchy. Wysunął tylko dolną wargę, jak złowiony karp, kiedy chwyta rozpaczliwie powietrze, i dmuchnął sobie prosto w nos, spędzając rozleniwione słońcem muszyska.

– Awo patrzaj – użalił się śpiesznie nad sobą. – Te gady tak mnie oblazły, jakby ja już truchłem był – zerknął z ukosa na Marynię, jakie też te słowa zrobiły na niej wrażenie i dorzucił z głębokim westchnieniem: – Ot, człowiecze, jak ty do ścierwa upodobnił sia, znaczy że przyszedł na ciebie koniec.

Zabrzmiało to jak wyrok, wydany na siebie samego. Marynia przyjrzała się z troską boleśnie wykrzywionej twarzy męża: mieć kaca chłop nie może, bo nie pił od czasu pierwszej komunii Kargulowej wnuczki. Wczoraj sam furę siana załadował. Może się, nie daj Panie Boże, podźwignął?

– Może arbatki wypije, a? – patrzyła mu czujnie w oczy. Kaźmierz skrzywił się niechętnie, jakby ta propozycja świadczyła o bezmiernej głupocie jego żony: muchy siadają na nim jak na ścierwie, czując, że życie z niego uchodzi, a ona mu „arbatki” proponuje!

– Prędzej ja by witroleju wypił, żeb' dłużej na tym padole niemordować sia…

– Aj, Bożeńciu, zebrało mu się umierać – Marynia patrzyła na boleściwą twarz Kaźmierza z wyraźnym wyrzutem. – A ty pytał mnie, czy ja chętna wdową zostać?

Kaźmierz popatrzył na nią z ukosa z bezmiernym lekceważeniem jak na muchę, co swoim bzyczeniem próbuje zagłuszyć spiżowy dzwon. A jemu właśnie bił taki dzwon.

– Pora na mnie – wyszeptał jak grzesznik, klęczący przy konfesjonale. – Nie ma co po tym świecie jak pokutna dusza szastać sia. Dla chłopa grzech ziemię w jałowiznę wpędzić, a ja tej ziemi przyszłości już zapewnić nie mogę. Jak państwo chce ją przejąć, taż po co mnie żyć?

– Kaźmierz, taż pogrzeb kosztuje – Marynia apelowała tym razem do jego zmysłu gospodarskiego. – A z państwem to mało razy my wygrali? W czterdziestych latach za Mikołajczyka do UB ciebie ciągali, straszyli, że zdrajcę popierasz, w pięćdziesiątych do kołchoza nas chcieli zaciągnąć, ale nie było na nas mocnych! Tak i teraz tyle to państwo tobie narobi, co pies kotu w dziurawej stodole…

Choć Marynia mówiła ze szczerym przekonaniem, Kaźmierz odczuł to najwyraźniej jako przeciwstawienie się jego koncepcji.

– Ot, koczerbicha jedna! – zeźliło go, że Marynia usiłuje zepsuć bezlitosną powagę chwili, potrząsając grzechotką naiwnych argumentów. – Mnie ksiądz potrzebny, a nie twoja agitacja!

– Wezwę lekarza – przerażona Marynia cofała się tyłem ku drzwiom, patrząc teraz na Kaźmierza takim wzrokiem, jakby brała już z niego miarę na trumnę. Zatrzymał ją gestem ledwo uniesionej z pościeli dłoni.

– Aj, Bożeńciu, na cóż te koszta? – zaniepokoił się, wiedziony chłopskim wyrachowaniem. – Taż ze śmierci żaden doktor mnie nie wyleczy. Raz się człowiek rodzi i raz umiera…

– A nie za prędki ty do tego umierania? Wczoraj on furę siana zwiózł, kopę ustawiwszy, a dziś bez dania racji do umarcia szykuje sia!

– Mnie nie z chorości pora odejść – drżącym ze wzruszenia głosem śpiewnie wyznał Kaźmierz, a zabrzmiało to tak jakby wygłaszał nad własną trumną ostatnie słowa pożegnania. – Cóż ty zrobisz, człowiecze, jak w zegarze twojego żywota sprężyna urwawszy sia?

– Odkąd to ty taki zegarmistrz? – Marynia wciąż nie mogła się pogodzić z myślą, że ma przed sobą konającego. Kaźmierz omiótł ją spojrzeniem człowieka głęboko urażonego czyjąś gruboskórnością.

– A zapomniała to, jak babcia Leonia do nieba szykowała sia iść?

Kiedy nadeszła pora, że jego matka miała żegnać się ze światem, wymogła na Kaźmierzu obietnicę, że klaczkę oźrebi, Witię bogato ożeni i krużewnicką ziemią z woreczka posypie jej grób. Potem, patrząc na poniemiecki zegar z ciężarkami w kształcie szyszek świerka, powiedziała z bezmierną pewnością, że o szóstej wieczorem gromnice mogą przy niej zapalić. Darmo Kaźmierz wahadło zegara zatrzymał: punktualnie o szóstej babcia Leonia ostatni raz wydała westchnienie tak lekkie, jakby motyl złożył skrzydła…

– Tak ono i ze mną będzie! – stwierdził Kaźmierz z bezlitosną pewnością siebie, krzywiąc przy tym nos, bo mu się natrętne muszyska pchały prosto w dziurki. – Widać to u nas rodzinne, że każdy wie, kiedy jego pora odejść…

Wyglądało więc, że decyzja zapadła. Tylko godziny Kaźmierz nie podał. Marynia czuła, że nie przekona go, by się tak bardzo nie spieszył na spotkanie z babcią Leonią. Jak zwykle w ważnych dla rodziny chwilach wciągnęła do działania sąsiada: na Kaźmierza koniec przyszedł, niech Kargul bierze rower i na pocztę do Lutomyśla gna! Trzeba nadać depeszę do Pawła. Oto treść: „Ojciec umierający, przyjedź natychmiast”. Kargul nie odmówił pomocy sąsiedzkiej. Rower napompował, nogawkę spiął agrafką, żeby mu się w łańcuch nie wkręciła. Nie spieszył się, czekając aż Marynia wyruszy zawiadomić Witię, że ojcu zbrzydło życie. Ledwie Pawlakowa zniknęła za bramą – Kargul zajrzał do sypialni Pawlaka. O czym rozmawiał z Kaźmierzem, tego Marynia już wiedzieć nie mogła, bo człapała w gumiakach przez łąki do obejścia syna z wiadomością, że lada moment zostanie półsierotą, a jego córka Ania straci dziadka, dla którego zawsze była oczkiem w głowie.

W tym czasie Ania, nieświadoma zbliżającej się tragedii, kończyła pisać drugą stronę swego pamiętnika. Pisała to, czego by nie powiedziała nikomu głośno, tak jak nie wyspowiadałaby się księdzu ze swoich grzesznych snów. Ale czy właściwie to, o czym Ania śniła, było naprawdę aż tak grzeszne?

„Jeśli stratą bezpowrotną jest każdy rok bez miłości, to ja straciłam, już osiemnaście lat. Ale jak się wreszcie urwę z tej cholernej wiochy, to wiem, że spotkam to, na co zasługuję. Dotąd nie zakochałam się w nikim, bo uważam, że zasługuję na coś lepszego niż na przykład ten zootechnik Palimąka, co tańcząc ze mną w remizie powiedział bezczelnie, że całe szczęście, że inseminacja obejmuje tylko świat zwierzęcy, bo inaczej to on by był przeciwko postępowi. Udałam, że nie rozumiem aluzji, ale jak on dalej mnie przyciskał w tańcu i zaczął szeptać, że taniec to tylko wstęp do rozkoszy, którą on mi może dać – pomyślałam sobie, że gdyby tak dziadek usłyszał jego propozycję, to dałby mu taki popęd, że odechciałoby mu się wszelkich rozkoszy. Przyjemnie jest się podobać, ale ja zasługuję na coś więcej niż PGR-owski zootechnik! „Filipinka” w ostatnim numerze ogłaszała pytanie: Czym jest życie ciekawe? Wedle mnie to stawiać wszystko na jedną kartę.

Jak kochać – to aż do kości! Marzę o wielkiej miłości, ale mam pecha, bo urodziłam się w rodzinie uczciwych rolników, którzy nie umieją nawet dać łapówki, żebym dostała się na studia. Chytrusy uważają, że wystarczą mi punkty za pochodzenie. Ja nie myślę się chwalić tym pszenno-buraczanym pochodzeniem, bo jak składałam papiery we Wrocławiu na geografię, to jeden taki blondyn (podobny do Marka Grechuty) zajrzał mi w ankietę i powiedział z taką miną, jakby wąchał psie gówno: „Ojciec baran, matka – owca, a z ciebie kawał razowca”. Jak to powtórzyłam dziadkowi, to powiedział, że takiego by do kieratu zaprzągł i batem poganiał, póki by nie zrozumiał, że jest głupszy od konia… Niestety, był bardzo przystojny i podobał mi się, ale pewnie by mnie olał jako tę „wiochę „. Jak zdam, będę na wsi tylko gościem…”

I dziadek, który tak ujął się za jej osobą, a także rodzice wydawali się teraz Ani osobami, które stoją na peronie i żegnają pociąg, uwożący ją w różową przyszłość. Ta przyszłość czekała na nią tuż za progiem: już jutro jedzie na egzamin. Jak zda – urodzi się właściwie po raz drugi. Czuła się jak gwiazda czekająca na odkrycie przez jakiś wielki teleskop miłości. Ale nie byłaby godna tej nie nazwanej jeszcze miłości, gdyby nie wyszła ku niej w odpowiednim rynsztunku. Gwiazda, która chce być odkryta, musi rozsiewać blask. Dlatego zaczęła z przejęciem przeglądać numer „Filipinki” ze zdjęciami dziewcząt, demonstrujących nowe fryzury i nakrycia głowy: modne były turbany oraz małe, męskie kapelusze; włosy do połowy pleców lub wariant „na pazia”. Aż zamarła z przerażenia, przeczytawszy że „afro” już niemodne: przecież zanim kupiła „Filipinkę”, dziś rano w Lutomyślu kazała sobie zrobić „afro” i teraz miała całą głowę skręconą w sprężynki. Zanotowała drżącą ręką w pamiętniku:

„Jak ja wypadnę w oczach komisji egzaminacyjnej? Jeszcze pomyślą, że jestem buras z PGR-u! A matka, jak mnie zobaczyła, zakazała mi się dziadkowi pokazywać na oczy, bo jak on zobaczy te sprężynki na głowie, to pomyśli, że mi się we włosy nietoperz wkręcił! Dlaczego wszyscy starzy są tak samo przeciwko władzy, jak i przeciw modzie?…”

To ostatnie zdanie było nieomal prorocze, gdyż w tej chwili do domu Witii i Jadźki wpadła zdyszana Marynia i zanim zdążyła wykrztusić hiobową wieść na temat Kaźmierza, na widok skołtunionej na „afro” głowy wnuczki dramatycznym gestem zakryła oczy.

– A coż ona?! Z pożaru biedulka uciekła, czy jak?

Marynia zamrugała oczyma, wietrząc kolejne nieszczęście, które spadło na rodzinę.

– Na egzamin jej taką nowoczesną zachciało się być – mruknęła Jadźka, patrząc też ze zgrozą na głowę córki, która przypominała jej szczotkę na drucie, używaną przez kominiarzy.

– Wyczupirzyła się, że aż strach taką po księdza wysłać – stwierdziła Marynia, patrząc na wnuczkę jak na cyrkową woltyżerkę.

– Taż ksiądz Durdełło pomyśli, że Murzynka jakaś do niego przyszła o ostatnią posługę prosić!

– A kto umiera, babciu?! – spytała Ania.

– Dziadek twój – przez zdławione gardło Maryni przecisnęła się wreszcie ta straszna wieść. – Ania, ano galopem leć na skróty po księdza, żeb' on z wiatykiem do dziadka pofatygował sia!

– To akurat dziś się dziadkowi zebrało na umieranie, jak ja jutro jadę do Wrocławia na egzamin?!

Ani nie w smak był egoizm dziadka. Jadźka zgromiła córkę wzrokiem.

Objęła teściową czułym uściskiem, a ta wzniosła oczy do góry i powiedziała, jakby akceptując wyroki nieba: „Dwóch śmierci nie będzie, a przed jedną ty nie ucieczesz, człowiecze”…

Ania była w dżinsach, kiedy spadło na nią zadanie przyprowadzenia do zagrody dziadka księdza Durdełło z ostatnim namaszczeniem.

Ksiądz niechętnie widział wszelkie modne stroje. Nie czytając „Filipinki”, nie mógł wiedzieć, że Barbara Hoff uznała, że dżinsy już wychodzą z mody. Ania otworzyła szafę, wybrała kwiecistą sukienkę, która przypominała łąkę w maju. Ta sukienka wzbudziła zachwyt w zootechniku Palimące. Do tego stopnia zapatrzył się raz w tę majową łąkę, oblekającą ciało Anny Pawlak, że omal nie wjechał swoim „wartburgiem” na słup stacji „trafo”. Teraz Ania musiała wybrać: czy chce zrobić dobre wrażenie na PGR-owskim zootechniku, czy raczej złe na księdzu proboszczu. Nie ulegało wątpliwości, że raczej nie wypada prowadzić księdza do umierającego w żółto-niebiesko-czerwonej sukience, nie sięgającej nawet kolan. Sporo czasu jej zeszło, nim zdecydowała się na bluzkę w kolorze jesiennych liści i granatową spódniczkę. W tym stroju miała zamiar nazajutrz wystąpić przed komisją egzaminacyjną. Na życzenie matki ukryła swoje „afro” pod chusteczką. Kiedy ją wiązała pod brodą, pomyślała, że jutrzejszy egzamin będzie dla niej wyzwoleniem od ciężaru opieki tej zacofanej rodzinki. Studia jawiły się jej nie jako lata pracy, lecz jako szansa wyzwolenia się spod kontroli, szansa spotkania wielkiej miłości. Nie wiedziała tego – bo wiedzieć jeszcze nie mogła – że miłości znaleźć nie można, trzeba na nią zachorować.

Ledwie wyszła za bramę obejścia rodziców, ściągnęła chustkę z głowy na widok nadjeżdżającego „wartburga” zooteehnika. Na widok fryzury „afro” kierowca przyhamował tak ostro, że omal nie wjechał prosto w marynarza, który ze wzrokiem wbitym w przyszłość dzierżył w ręku koło steru. Plakat z napisem „Program Partii programem narodu” wisiał na płocie Sierakowskiego, i ten, choć osobiście jako bezpartyjny nie wierzył w prawdziwość tego hasła, pilnował plakatu, bo wójt Fogiel od tego, czy plakat przetrwa na płocie do święta 22 lipca, uzależnił przydział eternitu na stodołę Sierakowskiego. Wartburg zatrzymał się o pół metra od ozdobionego plakatem płotu i Ania nie bez satysfakcji stwierdziła, że jej fryzura robi piorunujące wrażenie. Może to być dobry prognostyk na jutrzejszy egzamin: w tej komisji są chyba nie tylko doktorzy czy profesorowie, ale także mężczyźni.

Zanim Ania dotarła na plebanię w Rudnikach, do rąk zamieszkałego we Wrocławiu Pawła Pawlaka doszła już wysłana na życzenie Maryni depesza.

Ksiądz Durdełło, którego Ania zastała w sadku przy plebanii, powitał Anię w starym kapeluszu i czarnej siatce na twarzy.

Nurkował co chwila w głąb swoich uli, a nad nim wirował brzęczący słup pszczół, do których ksiądz Durdełło przemawiał pieszczotliwie: „Tylko spokojnie, bydlaki, tylko spokojnie; cholery jedne…” Na wieść o tym, że dziadek Ani oczekuje go z ostatnim namaszczeniem, ksiądz Durdełło westchnął z nieukrywaną boleścią:

– Jak już tacy patrioci odchodzą, to faktycznie zwycięży niedługo Front Jedności Narodu. Popatrz, dziecko, na te bydlątka boże – ręką w rękawicy wskazał wirujące wokół ula pszczoły – One z byle czego robią miód, a taki Gierek z miodu, jakim jest nasz naród, robi byle co…

Zanim ksiądz Durdełło dogadał się z pszczołami, zanim zdjął z głowy stary kapelusz i siatkę, z Wrocławia zdążył już wyruszyć w drogę do Rudnik młodszy syn Kazimierza Pawlaka.

Jego czerwony Fiat 126 P mieścił całą rodzinę: obok ubranego w ciemny garnitur Pawła siedziała w szarej sukience jego żona, Wanda. Z tyłu przylepił nos do szyby siedmioletni Mareczek, uradowany niespodziewaną wycieczką, którą spowodowała depesza o śmierci dziadka. Dziadek nie mógł mu sprawić większej przyjemności. Na dachu „malucha”, przywiązany misternie sznurkiem, spoczywał ogromny wieniec żałobny: tarcza z krwistoczerwonych róż, okolona ramą zielonej jedliny. Za mknącym pospiesznie „maluchem” powiewały wstęgi szarf, na których złote litery wyrażały synowski ból i cierpienie z powodu odejścia nieodżałowanego seniora rodu Pawlaków…

Tymczasem ten, dla którego przeznaczone były wieńce i szarfy, leżał dalej w pościeli, a jego szeroko otwarte oczy patrzyły martwo w sufit. Gdyby nie te muchy, co mu uparcie nad głową bzyczały, można by pomyśleć, że Kaźmierz już dawno spełnił swoją obietnicę i pożegnał się z tym światem. Ale natrętne muszyska co i raz lądowały na jego czole, brodzie, policzkach – i wówczas ręce Pawlaka, które spoczywały na pierzynie niczym odrąbane od pnia gałęzie, podrywały się ku twarzy. Rozlegało się głośne plaśnięcie, wzmagało się bzyczenie spłoszonych much. Rozgniecione dłonią ofiary Kaźmierz rzucał na podłogę przy łóżku. Przerwał polowanie, gdy do izby zajrzała Marynia. Zastygł w bezruchu jak rzeźba na sarkofagu. Pozwalał nawet muchom wwiercać się w małżowiny uszu.

Nie odpowiadał na żadne pytania, jak człowiek, któremu pozostało odbyć już tylko jedną rozmowę: z samym Panem Bogiem.

Marynia westchnęła ciężko i wycofała się za drzwi. Wówczas Kaźmierz uniósł rękę i podjął swoje polowanie.

W pewnej chwili dobiegło do niego z podwórza kwiczenie świń.

Wsparł się na łokciu i poprzez muślin firanek starał się dojrzeć, kto tam się rządzi jego inwentarzem.

W otwartych drzwiach chlewika Pawlaków stał Kargul. Pot ściekał mu spod ronda kłapciatego kapelusza, kiedy przegarniał grabiami stado Pawlakowych świń. Małe i duże wieprzki kłębiły się w zagrodzie, a Kargul przyglądał im się krytycznie, jakby szukał okazu nadającego się na okładkę „Przekroju”.

– Może ten? – Kargul grabiami wypchnął z chlewika średniego wieprzka i spoglądając w stronę Maryni, czekał na jej opinię, jakby obydwoje byli w jakimś jury konkursu na miss świńskiej urody. Ale Marynia jakoś nie mogła się zaangażować w sprawę wyboru kandydatki na stypę po Kaźmierzu. Ubrana w ciemną suknię, jakby za chwilę miała iść do fotografa, patrzyła niecierpliwie na bramę, oczekując przybycia najbliższych: Jadźka pobiegła na pole po Witię, powinni być pierwsi; Ania poszła po księdza; chyba nie będzie go prowadzić asfaltem, tylko na skróty przez pola, więc tylko ich patrzeć; Pawełek, choć aż we Wrocławiu mieszka, to ma przynajmniej swój samochód, do którego jego ojciec sporo grosza dołożył, jakże bowiem inaczej asystent na Politechnice mógłby się zdobyć na taki luksus?

Kargul wygnał świniaki przed chlewik, żeby z lepszej perspektywy wybrać ofiarę godną tego, by zaspokoić apetyty gości na konsolacji po gospodarzu. Z praktycznych względów zdecydował się na niewyrośniętego wieprzka o kłapciowatych uszach.

– Niech no Marynia na tego parsiuczka obejrzy sia – łomocąc grabiami po grzbiecie łaciatego wieprzka wypchnął go na środek podwórza. – On by mi na oko pasował: od wiosny mniej żarty, a taki więcej markotny. W sam raz na konsolację on nadaje sia.

Marynia, słysząc tę opinię, aż skuliła się w ramionach: Jakże to?

Jeszcze księdza przy Kaźmierzu nie było, jeszcze wyspowiadać się nie zdążył ani wyrazić swej ostatniej woli – a Kargul już ucztę po nim szykuje?! Łaciaty wieprzek z nastroszoną szczeciną stał, smętnie pochylając łeb, jakby rozumiał, że w tej chwili decyduje się jego los. Marynia przeniosła spojrzenie ze świńskiego ryja na otwarte na wpół okno pokoju, w którym Kaźmierz spoczywał w upstrzonej przez muchy pościeli: nie daj Boże, usłyszy jeszcze bas Kargula i rzeczywiście uzna, że nie ma dla niego odwrotu! Położyła palec na wargach, żeby powstrzymać sąsiada, który z coraz większym zapałem rekomendował wybraną sztukę.

– Ano, patrzaj, Marynia – szturchał grabiami poniżej podkręconego w precelek ogona wieprzka. – Sam Kaźmierz labidził, że ten kaban z wagi wam zlatuje, cienki jak deszczka zrobiwszy sia, taż należy sia skorzystać z okazji i jego zaciukać – nie zwracając uwagi na rozpaczliwe gesty Maryni, wskazującej okno sypialni, tubalnym głosem z gospodarską troską rozpatrywał wady i zalety wieprzka, przeznaczonego do uświetnienia ostatecznego pożegnania Kaźmierza.

– Tylko ile gąb na tej konsolacji ma być, a? Żeb' on za chudy nie był na te uroczyste okazje…

Czekał na opinię Maryni, bo stypy nie urządza się na łapu-capu.

Wiadomo, że na wsi tak cię wspominają, jak się na stypie objedzą, tyle łez wyleją, ile wódki wypiją.

– A telegramę on nadał? – upewniła się półgłosem Marynia, jak zwykle w uroczystych momentach zwracając się do sąsiada w trzeciej osobie.

– Taż, pewnie.

– Znaczy Pawełka z Wandzią i Mareczkiem tylko patrzeć…

– To trzy gęby – odliczył na palcach Kargul – Witia, Jadźka i Ania, razem sześć – rozczapirzył paluchy drugiej ręki. – Ja swoje dzieci też zawezwał na okoliczność, że przyszedł na niego koniec.

A jak się doda sąsiadów, księdza proboszcza i resztę samych swoich, to może tym jednym kabanem konsolacji nie opędzi sia?

– A co z Jaśkiem? – Marynia nagle przypomniała sobie o bracie Kaźmierza. – Taż to najbliższa rodzina!

– Dla mnie też – skwapliwie przytaknął Kargul. – Przecie my tu razem z Johnem osiemnaście lat temu naszą Anię chrzcili:

– Trzeba mi lecieć do miasta na pocztę i telegramę do Chicago słać, John by mi nie darował!

– Aj, kobito, taż to konieczność najsampierw Kaźmierza namówić, żeb' on jeszcze z tydzień z umarciem wstrzymawszy sia, jak chce się z Johnem pożegnać. Inaczej nie zdąży on z Ameryki przykołdybać sia…

– Ot tobie na! A spróbuj ty mojego przekonać! Jak on sobie co umyśli, to przeprowadzi choć po trupie!

– Gorzej, że tym razem to po własnym – westchnął Kargul i zaczął z powrotem zaganiać grabiami wieprzki do chlewa. Tylko tego łaciatego ze smętnie zwieszonymi uszami zostawił na podwórzu.

Pogładził go życzliwie po stojącej dęba szczecinie i pocieszył głęboką refleksją: „Ano, poniuraj ty sobie ryjem po błocie i nie bój sia, bo dwóch śmierci nie będzie. Pod tym względem i kabanowi, i człowiekowi jednaki los…”

Łaciaty wieprzek podreptał za stodołę, żeby nacieszyć się rosnącą tam pokrzywą, a Marynia, ściskając kurczowo palce stała w bramie obejścia, patrząc w głąb ulicy: kto pierwszy z rodziny zjawi się w ostatniej potrzebie?

Bocian zastygł z uniesioną jedną nogą i patrzył czujnie w stronę przemierzających łąkę ludzi. Jadźka w fartuchu szła przed Witoldem, który kroczył za nią ciężko w dziurawych gumiakach. Na ramieniu niósł drewniane grabie, bo wiadomość o stanie Kaźmierza zastała go przy grabieniu drugiego pokosu siana. Chciał iść prosto do obejścia ojca, ale Jadźka stanowczo zaprotestowała:

– Jakby to wyglądało? Powszechnie szanowany obywatel z życiem się żegna, a ty w gumiakach?

– Dla mnie to żaden „szanowany obywatel”, tylko mój ojciec – zaoponował Witia. – Jak chłop umiera, to mu orkiestra nie gra, tylko co najwyżej skowronek śpiewa. A ojciec całe życie od skowronka do żaby na nogach przy gospodarce się kręcił. Lepiej pójdę jak stoję. Na pociąg można się spóźnić, ale nie na koniec czyjegoś życia…

– Twój ojciec to prawdziwy chłop; a taki oczu nie zamknie, póki wszystkich swoich spraw z tym światem nie załatwi.

Witia nie był pewien, czy ta opinia Jadźki była wyrazem uznania dla charakteru Pawlaka, czy też przytykiem do jego uporu i bezmiernej chytrości. Sam jako Pawlak chciał postawić na swoim i od razu iść do ojca w gumiakach i przepoconej koszuli, ale Jadźka przypomniała mu, że ich Ania pobiegła po księdza Durdełłę:

– Ksiądz z wiatykiem będzie, a ty jak od gnoju?

– Może ja tam ważniejszy od księdza – mruknął Witia. – Może być, że mój ojciec więcej ma mnie do powiedzenia jak Panu Bogu.

– Owa, ty nawet do sekretarza partii na Uniwersytecie nie dopchałeś się, żeby dać przed egzaminem wsówkę za przyjęcie Ani, a teraz od samego Pana Boga ważniejszy?

– Pewnie tato będzie chciał ostatnią wolę ogłosić.

– Żebyś tylko nic nie obiecywał – ostrzegła go Jadźka, najwyraźniej podejrzewając starego, że ten potrafi nawet własną śmierć rozegrać z korzyścią dla siebie.

– Zawsze liczył, że Ania na wsi zostanie, pożeni się i ziemię po nim obejmie… – stawiając bocianie kroki Witia smętnie pokiwał głową nad zaprzepaszczonymi nadziejami ojca. – I teraz pewnie też tato pytać będzie, co z Anią…

– Może być nasza Ania tak wysoko zajdzie, że ją kiedy w telewizji pokażą – westchnęła Jadźka patrząc w błękitne niebo, na którym kołował majestatycznie bocian.

– Tej całej telewizji to tato nie może Panu Bogu i nam wybaczyć, bo uważa, że nasza Ania przez to, że się tak tego świata napatrzyła, chce ze wsi uciekać. – Witia przypomniał sobie przysięgę ojca. – Przecież powiedział, że u niego w domu ta cała telewizja będzie po jego trupie!

– Może i było w tym trochę racji, że on nieprzyszłościowy? No bo jak ktoś teraz telewizji przeciwny, to on niedzisiejszy.

– Komisja uznała tatę za nieprzyszłościowego nie przez to, że nie ma telewizji, tylko że następców nie ma! – zgromił ją Witia. Nagle obydwoje przystanęli, patrząc w stronę zalanego słońcem bezmiaru złotych zbóż. To od tamtej strony niósł się cieniutki dźwięk dzwoneczka, któremu akompaniowały chóry skowronków.

Ręka ministranta targała dzwoneczkiem. Chłopiec przyobleczony w białą komeżkę kroczył z powagą przez miedzę, wiodąc za sobą księdza Durdełłę z wiatykiem i Annę Pawlak w szykownej bluzce, przeznaczonej na jutrzejszy egzamin. Szli skrótem przez pola majątku PGR-u. Ministrant prowadził ich miedzą między młodymi kartoflami a rzadkim żytem i wyłysiałą pszenicą. Ta miedza wyprowadziła ich prosto na rozległą łąkę, którą decyzją dyrektora PGR-u Ryszarda Pilcha zamieniono na polowe lotnisko. Przy obitym blachą barakowozie prażył się w lipcowym upale samolot rolniczy „gawron”. Jego pilot z nagim torsem prał w misce swoje koszule, kłócąc się zajadle z dyrektorem Pilchem o podział kompetencji.

– Wedle przepisów mnie nie obowiązuje ładowanie na samolot preparatów chemicznych – wrzeszczał pilot, nie przestając ugniatać w rdzawoburej wodzie pranych koszul. – Ma tu być oddelegowany specjalny człowiek odpowiedzialny za chemizację!

– A skąd ja panu wezmę chemika? – dyrektor Pilch machał rękami jak wiatrak, bo nie nawykł do tego, żeby mu ktoś stawał okoniem. – Po to zamówiłem samolot, żeby latał, a nie żeby stał! Od stojącego samolotu stonka mi z kartofli nie ucieknie. Pan tu się najął prać czy latać?!

– Będzie latanie, jak ktoś odpowiedzialny będzie podpisywał faktury i ładował do zbiorników tę truciznę – pilot, nie wyjmując rąk z brudnej wody, zapatrzył się w stronę, skąd niósł się cieniutki trel dzwoneczka. Dyrektor Pilch kopnął z wściekłością łóżko polowe, które pilot rozłożył w cieniu skrzydła „gawrona”.

– Jutro przyjedzie stażysta, to go tu skieruję, ale na razie ja płacę za każdy dzień wynajęcia samolotu, a pan tu plażę sobie urządza?! – w bezsilnej złości wywlekł łóżko spod skrzydła na słońce. Pryskając śliną, wyliczał sankcje, jakie spadną na głowę pilota, który od początku wydał mu się człowiekiem nieodpowiedzialnym, gdyż – jak mu doniósł traktorzysta Podoba – wieczorami grał na harmonii i śpiewał legionowe piosenki. Już chciał mu wytknąć to zamiłowanie do złych tradycji, lecz nagle zamilkł, widząc że pilot kornie pochyla głowę. Pilch zamilkł zdumiony: czyżby pilot uznawszy jego pretensje, przepraszał go aż na kolanach?

Nie słyszał ani dzwoneczka ministranta, ani skowronków na niebie.

Jak zwykle słyszał tylko siebie. Nauczył się krzyczeć głośno, zgodnie ze swoją dewizą, że w pegeerze pracują chamy, a do chama tylko głośno, bo inaczej nie zrozumie. Poza tym przywykł także w domu głośno krzyczeć, bo jego ojciec – eks-rotmistrz kawalerii – bardzo słabo słyszał. Tak więc krzyk wydawał się magistrowi Pilchowi najwłaściwszą formą komunikacji.

– Ja mam harmonogram robót – grzmiał nad kornie schyloną głową pilota.

– Jaki harmonogram? – powiedział półgłosem pilot, patrząc w stronę, z której nadchodził ten dziwny orszak. – Człowiek się z życiem żegna, a pan w kółko o stonce.

Dopiero teraz dyrektor Pilch zauważył, przed kim to pilot przykląkł na jedno kolano. Z księdzem Durdełłą od dawna miał na pieńku, bo proboszcz zwykle pielgrzymki organizował akurat w najgorętszy czas żniw, odciągając jego załogę od wykonania zadań produkcyjnych, tego roku w Dniu Zwycięstwa urządził uroczystą pierwszą komunię i rodzice – zamiast nieść flagi i transparenty „Chcemy żyć w pokoju” – postawili te transparenty pod murem kościoła i poszli patrzeć, które dziecko ma najładniejszą w gminie sukienkę. Tymczasem ktoś farbą emulsyjną dopisał na transparencie słowa „przynajmniej z kuchnią” – i dyrektor Pilch musiał powołać komisję do wykrycia dywersyjnej działalności. Kiedy teraz ministrant przechodził tuż przed śmigłem „gawrona”, dyrektor nie mógł się powstrzymać od głośno rzuconej uwagi:

– Z Bogiem lepiej nie chodzić na przełaj przez państwowe!

Ania dosłyszała kąśliwą uwagę dyrektora. Zatrzymała się na moment na wysokości śmigła „gawrona” i powiedziała głosem prokuratora:

– Gdyby nie pan, nie trzeba by było posyłać po księdza.

– Ja? A co ja mam do tego? – krzyknął głośno Pilch i wzruszył ramionami – Ja nie lekarz!

– Był pan w tej przeklętej komisji – powiedziała Ania z iście Pawlakową zawziętością. – Trzeba być bez serca, żeby coś takiego powiedzieć, że dziadek na zawadzie postępu stoi!

Zadrżały na jej głowie sprężynki zaondulowanych na „afro” włosów, zafalowała pierś pod bluzką, aż pilotowi błysnęło oko. Klęcząc wpatrywał się nie w księdza, lecz w dziewczynę. Proboszcz zatrzymał spojrzenie na dyrektorze. Pilch ukłonił się sztywno, ksiądz odpowiedział lekkim skinieniem, jakby się bał, że biret zsunie mu się z czubka głowy. Na odchodnym proboszcz obdarzył ciepłym uśmiechem klęczącego pilota, doszły go bowiem słuchy, że wieczorami siedzi przy ognisku i choć co prawda pije wódkę prosto z butelki, to gra na harmonii pieśni legionowe, ze szczególnym upodobaniem śpiewając głośno „My, pierwsza brygada”. Jakże chętnie ksiądz Durdełło zaprosiłby takiego solistę na kościelny chór, by ożywił nieco sumę, no, ale wówczas musiałby raz na zawsze pożegnać się z miedzianą blachą na pokrycie kościoła, którą obiecały mu gminne władze. Życie nigdy nie idzie w parze z naszymi skrytymi życzeniami…

Orszak ruszył dalej miedzą, którą można było dojść prosto za stodoły Kargula i Pawlaka: I właśnie fakt, że ten cały pas ziemi przylegający do pól PGR-u, był we władaniu Pawlaka i Kargula, pchnął dyrektora do powołania gminnej komisji rolnej, która z powodu braku następców uznała obu rolników za „nieprzyszłościowych” i zaleciła przejęcie tej ziemi przez majątek państwowy. Spieszył się magister Pilch z tą operacją, chciał bowiem już na święto 22 Lipca – kiedy to spodziewał się gościć wycieczkę kołchoźników z ZSRR – pokazać gościom, że włada tą ziemią od horyzontu po horyzont. Ale przecież nikt nie może mu zarzucić, że postępuje jak dyktator. Dał tym ludziom szansę: jeśli nie mają następców, mogą oddać ziemię, a sami wziąć rentę – albo – gdyby okazali się elementem opornym i nie popierającym rozwoju rolnictwa – mogli dostać od gminy nieużytki, leżące po tamtej stronie torów kolejowych, gdzie kończyło się imperium Pilcha. Ale jakim prawem ktoś go oskarżał, że to on winien jest temu, że ksiądz Durdełło musi w taki upał iść z ostatnim namaszczeniem?!

– Znalazł wyjście – mruknął dyrektor pod nosem, patrząc na oddalającą się trójcę. – Ucieczka w śmierć.

– Kto to? – spytał pilot, podnosząc się z klęczek.

– Repatriant zza Buga.

– Ja pytam o żywych, panie dyrektorze.

– Na nic panu to patrzenie – Pilch bez trudu domyślił się intencji pilota. – Dziewczyna jedzie zdawać na studia.

– A może nie zda?

– To co z tego?

– Taka jak nie zda, to płacze, a kto płacze, ten wymaga pocieszenia. A ja, panie dyrektorze, to od tego jestem superspecjalista.

– A alimenty kto potem płaci?

– Dobrego pilota nikt nie dogoni – stojąc na schodkach barakowozu, który był zarazem jego sypialnią, magazynem i warsztatem naprawczym, popatrzył w stronę niknącego w zieleni pól orszaku. – Szkoda, że ona tędy akurat z księdzem szła. Na nieszczęście wierzący jestem…

Trzepotały na wietrze ozdobione złotymi literami wstążki żałobnego wieńca, umieszczonego na bagażniku mknącego szosą fiata 126 P.

Jego kierowca cały czas instruował siedzącego na tylnym siedzeniu synka, żeby nie domagał się od babci Maryni czekolady, jadą bowiem nie na imieniny czy wesele, lecz na pogrzeb.

– A czym się różni pogrzeb od wesela? – dopytywał się dociekliwie Mareczek. Paweł wymienił z żoną pełne niepokoju spojrzenie: nigdy nie byli pewni, czy ich pociecha jest z natury swej nierozgarnięta, czy też, zadając tego rodzaju pytania, chce ich wprowadzić w zakłopotanie.

– Na pogrzebie się płacze, a na weselu tańczy – rzuciła przez ramię Wanda Pawlak. Siedziała sztywno, cały czas dbając, by się nie pogniotła zbytnio jej suknia z krempliny.

– No to tatuś woli pogrzeby – stwierdził Mareczek, a widząc w lusterku wstecznym wytrzeszczone ze zdumienia oczy ojca, wyjaśnił spokojnie: – Zawsze powtarzasz, że nie lubisz tańczyć.

Paweł, lekko strwożony logicznym umysłem syna, przycisnął pedał gazu. Wstęgi wieńca na dachu „malucha” załopotały jak skrzydła zrywającego się do lotu orła.

Może gdyby nie ten wieniec na dachu, kapral milicji Franciszek Marczak nie zwróciłby uwagi na fakt przekroczenia przepisów drogowych. Stał właśnie pięćdziesiąt metrów od przejazdu kolejowego za stacją Rudniki obok swego motocykla z przyczepą i wypytywał przyjacielsko pijanego traktorzystę Podobę, kto jego zdaniem mógł być sprawcą kradzieży 80 metrów siatki z ogrodzenia majątku PGR-u. I wówczas na jego oczach czerwony fiacik przekolebał się przez szyny, nie honorując obowiązującego znaku „stop”. Gdyby to była „nysa” Tadeusza Budzyńskiego (zwanego przez wszystkich w okolicy „Warszawiakiem”), kapral nawet by nie zareagował, bo przecież wiadomo, że znaki są po to, żeby były, a nie po to, żeby ich mieli przestrzegać miejscowi, co przez tory przejeżdżają tam i z powrotem nieraz i dziesięć razy na dzień. Nie zareagowałby też, gdyby nie zatrzymała się przed torami ciężarówka GS-u; bo przecież nie po to jej kierowca zanosił skrzynkę piwa na posterunek, żeby mu Franio utrudniał życie. Ale obcy – i to jeszcze z takim wystrojem na dachu – nie mógł liczyć na pobłażliwość władzy.

– A to haman – mruknął Franio, przyciągając raportówkę na biodro.

– Za wsiarz takiego i zamandatować – podjudzał kaprala traktorzysta Podoba, rad, że w ten sposób odwróci uwagę od siebie i nie będzie musiał wić się w ogniu krzyżowych pytań na temat sprawcy zniknięcia siatki. Nie miał lekkiej sytuacji, bo kiedy zniknęły z pegeerowskiego stada dwa barany, Franio znalazł miesiąc później dwie baranie skóry suszące się na płocie działki przyzagrodowej Podoby i ciężko było go przekonać, że to resztki kożucha po dziadku. Podbechtał więc Podoba kaprala do wykonania obowiązków służbowych, mając nadzieję, że w tym czasie uda mu się odjechać na rowerze w stronę lasku, który wabił go zbawczym cieniem.

Kapral Marczak stanął przy koszu swego służbowego motocykla i machnął lizakiem z taką miną, jakby trzymał w ręku kosę przecinającą nić życia. „Maluch” zahamował z piskiem opon, a Franio, patrząc na wieniec, rzucił swoim cienkim głosem eunucha obłudnie łagodne pytanie:

– A gdzież to tak się spieszymy, panie kierowco?

– Nie widzi pan?! – Wanda Pawlak przez otwarte okno pokazała na dach, uważając, że wieniec wystarczająco tłumaczy ich pośpiech.

– Ja tu jestem od pytania, niestety – skarcił ją z godnością Franio.

Dopiero teraz skierował wzrok do wnętrza samochodu. Twarz pasażerki wydała mu się nieobca, ale widać uczesanie prosto od fryzjera musiało ją na tyle odmienić, że kapral nie mógł w niej rozpoznać synowej Kaźmierza Pawlaka, do którego on, Franciszek, mówił zwykle „wujku”, bo przecież ożeniony był z Hanią, Kargulową córką, i przez to stał się jakby jednym z samych swoich.

– Pan Paweł? – kapral Franio poznał kierowcę, ale nie mógł go skojarzyć z wieńcem na dachu „malucha”. – A do kogo pan docent z tym bukiecikiem jedzie?

– To dla dziadziusia – pospieszył z wyjaśnieniem Mareczek.

– A co się wujkowi stało?

Franio sam poczuł, że głupio zabrzmiało to pytanie: to on, władza na tym terenie, nie wie nic o takim wydarzeniu, jak śmierć Pawlaka? Czuł, że jego autorytet wali się w gruzy. W tej chwili, opierając się o rower, podszedł chwiejnie traktorzysta Podoba.

– Dla kogo to? – wskazał brodą wieniec na dachu.

– Dla wujka Pawlaka – mruknął kapral – Tylko dziwne, że żadnego zgłoszenia zgonu nie było, niestety.

– Dla Pawlaka? – Podoba pomacał brudnymi paluchami zwisające szarfy wieńca: – Przedwczoraj kupował od Kujawskiego puszkę kradzionej czerwonej farby, żeby swoje kury poznaczyć i od Kargulowych odróżnić, bo przecie płotu między nimi nie ma, a inwentarz ruchomy…

– Skąd wiesz, Podoba? – Franio przyglądał mu się badawczo spod daszka czapki.

– Sam widziałem.

– Skąd wiesz, że ta farba kradziona była? – Franio ujawnił właściwy sens pytania.

– A skąd miał ją wziąć, jak w GS-ie nie ma? – Podoba uznał fakt transakcji za całkowicie naturalny i przeszedł do uwag bardziej metafizycznych. – Patrz pan; człowiek kury farbą znaczy i nie wie, że sam już jest przez Pana Boga naznaczony.

– Zaraz, a może to przez Kargula? – zastanawiał się głośno Paweł, kierując pytające spojrzenie na milicjanta. – Może wasz teścio znów o coś wojnę z ojcem zaczął?

Kapral Franio nieomal z żalem musiał zaprzeczyć.

– U nas panuje spokój, niestety. Nawet nie mam się czym w raporcie pochwalić! Wszystko normalnie: piją, kradną i biją się – dotknął z szacunkiem końca szarfy, jakby to był pułkowy sztandar. – A myślałem, że nie ma na niego mocnych, niestety…

Zasalutował uroczyście, jak na odprawie warty, i odprowadził wzrokiem oddalający się czerwony samochód, za którym wesoło powiewały końce żałobnych szarf.

– Uczciwi odchodzą, a złodziejachy zostają, niestety – stwierdził refleksyjnie i położył rękę na ramieniu traktorzysty Podoby. – Albo zapodasz, Podoba, kto zwinął siatkę, albo cię zamandatuję, niestety.

– Za co? Za co, panie władzo? Za niewinność?!

– Za co siedziałeś przez rok? Też za niewinność, niestety?

– Za kłusownictwo. Ale ja już się dawno wyrzekłem tej przyjemności i nie masz pan na mnie haka.

– Na takich jak ty zawsze jest hak! – Franio sięgnął już do raportówki – Albo zapodasz, kto podprowadził siatkę, albo stówa za jazdę po pijaku. Praworządność musi być, niestety.

– Niestety – przyświadczył ponuro Podoba, zastanawiając się, czy ten bezwzględny szantaż zostawia mu jakieś wyjście awaryjne. – Taki Pawlak to już ma z głowy wszystkie kłopoty. Wiesz pan, kiedy człowiek jest wolny? Kiedy spada grabarzowi na łopatę… Nie ma wolności! Tylko wobec śmierci ludzie są równi.

– Marnie jest, niestety… – mruknął do siebie kapral, grzebiąc w raportówce.

– Z czym, panie władzo? – Podoba zaniepokoił się, że to odnosi się do jego sytuacji.

– A z tym, że jestem ogólnie niedoinformowany.

– Pana wina – Podoba nasunął beret z antenką na czoło i celując oskarżycielsko palcem w guzik munduru kaprala, rzucił mu prawdę prosto w oczy: – Bo pan masz za słaby łeb na tę gminę. Wystarczy dwie sety i pan dajesz nura pod stół. Kto tutaj nie umie pić, ten mało wie.

– Znaczy, że pan wiesz dużo, niestety.

Podoba, chwiejąc się, z nogą na pedale roweru, uczciwie przyświadczył prawdzie słów kaprala.

– Dużo za dużo wiem. Aż ciężko tę prawdę dźwignąć!

– No to trzeba będzie choć połowę tego ciężaru zrzucić, niestety.

– Niestety nie! – twardo zaoponował Podoba. – Bo nie chcę, żeby mi wyszykowali taki wieniec jak ten, co go wiózł ten picuś-glancuś.

Popatrzył w stronę Rudnik, gdzie widać było czerwonego „malucha” i powiewające w pędzie czerwone szarfy ze złotymi literami.

Czerwony „fiacik” przemknął przez wieś, płosząc gęsi i omal nie przejeżdżając wójta Fogla, który wyszedł z lecznicy, ogłuszony opinią weterynarza Jeżewskiego: z powodu złamania nogi wójtowski kasztan nadawał się tylko na mięso! Dla złagodzenia wyroku doktór Jeżewski nalał wójtowi pół szklanki spirytusu. Sobie zresztą też.

Wypili, oko wójta zaszkliło się łzami, kiedy ostatni raz spojrzał na kasztana. Zerwanym z głowy kapeluszem zasłonił sobie twarz i tak wyrwał się za bramę lecznicy. Gdyby nie refleks Pawła Pawlaka, wójt poszedłby prosto w ślady swego kasztana. Usłyszał trąbienie, pisk hamulców, poczuł na twarzy jedwabisty dotyk, jakby musnęły go anielskie skrzydła. Były to szarfy ze złotymi literkami, wyrażającymi ból po śmierci ojca i dziadka. Teraz cudem ocalony wójt stał pośrodku drogi i wygrażał pięścią kierowcy:

– A żeby ci się ten wieniec na własny grób przydał! Żeby cię matka makaronem z kolczastego drutu nakarmiła! – krzyczał wójt, a siwe wąsiska nastroszyły mu się groźnie. Ze zdumieniem zauważył, że „maluch” z wrocławską rejestracją skręcił w podwórze Pawlaka.

Brama była szeroko otwarta, jakby czekała na przyjazd weselnych gości. Paweł zajechał przed ganek, a spod jego kół wyskoczył w ostatniej chwili łaciaty wieprzek, którego Kargul przeznaczył na stypę. Na widok wysiadającego syna Marynią wstrząsnął szloch.

Paweł objął matkę, ale nie bez satysfakcji kątem oka dostrzegł, że Kargul ogląda z podziwem samochód; pogładził ręką lakier, ścierając w tym miejscu warstwę kurzu, kopnął buciorem w oponę i pokiwał głową z uznaniem.

– Cacusiana taksówka, nie ma co – przeniósł wzrok wyżej i dotknąwszy ozdobnych szarf, które zwisały po obu stronach pojazdu, zerknął z niepokojem na okno sypialni Kaźmierza. – Żeb' tylko on tego nie widział…

Wanda, wysiadłszy z fiacika, rozprostowywała zmarszczki na gremplinowej sukni. Spojrzała zdziwiona na Kargula, który starał się zepchnąć samochód gdzieś w bok: dlaczego chce ukryć przed nieboszczykiem wieniec, przeznaczony wszak dla niego?

– Kiedy pogrzeb? – spytał z bolesnym wyrazem twarzy Paweł. Marynia wyszarpnęła się z jego ramion, jakby to pytanie zabrzmiało niczym czyjaś głośna czkawka w czasie mszy świętej.

– A mnie skąd wiedzieć?!

– Jak to?

– Nie wiesz to, że ojciec zawsze chce sam o wszystkim decydować?

– Przecież nie żyje!

– A tobie kto to powiedział?

Wanda, ciągnąc za rękę Mareczka, podeszła do ganku. Nie mogła zrozumieć, dlaczego oblicze Maryni wyrażało najwyższe oburzenie.

Chyba zrobili, co było w ich mocy: po otrzymaniu depeszy Paweł natychmiast zwolnił się z pracy, ona kupiła wieniec, zdążyła wpaść do fryzjera i bez obiadu ruszyli w drogę.

– Serce? – dopytywała się teraz, patrząc ze współczuciem na wdowę po swoim teściu.

– Komisja – Marynia wypowiedziała to takim tonem, jak dawniej mówiła o kimś „bolszewik”.

– Jaka komisja? – Paweł patrzy to na matkę, to na Kargula. – Chyba konsylium?

– Czy to tak nagle się stało, że lekarze nie mogli go uratować? – Wanda pragnęła jakoś wyrazić swoje zaangażowanie. – Moglibyśmy z Wrocławia specjalistę przywieźć.

Marynia machnęła tylko ręką, jakby nie było już o czym mówić.

– Taż chciałam doktora Smolisa z Lutomyśla wezwać, a on, że nic tu już doktorzy nie pomogą, tylko księdza mu trzeba.

– I zdążył ksiądz?

– A tylko go patrzeć – rzucił Kargul, oglądając się za łaciatym wieprzkiem, który najadłszy się pokrzyw wesoło brykał koło fiacika – Ania po niego pognała, żeb' z wiatykiem przykołdybał sia.

– A co mu ksiądz teraz pomoże – smętnie pokiwał głową Paweł.

– Jakże to? – Marynia patrzyła na syna, zaskoczona jego postawą. – Toż tato wasz nie heretyk jakiś, żeb' bez świętych olejów w ostatnią drogę wybierać sia.

– Przecież… przecież już po wszystkim – wydukał Paweł, ale w tej chwili poczuł lekkie trącenie w łokieć: żona, patrząc wymownie na żałobny wieniec, wyszeptała niepewnie: – A może myśmy się pospieszyli?

Paweł wyciągnął z kieszeni granatowego ubrania złożony w czworo blankiet depeszy i podsunął go przed oczy matki. Marynia powoli wysylabizowała nabazgrany ręką poczciarza tekst: „Ojciec umarł, stop, przyjeżdżajcie…” Załamała ręce, jakby przeczytane głośno słowa zabrzmiały niczym nieodwołalny wyrok:

– Aj, Bożeńciu, taż ja wysłałam że „ojciec umierający”…

– A ludziska u nas powiadają, że poczta u nas powolna – zaburczał Kargul. – Od nas wyszło, że umierający, a tam doszło, że umarty.

Kociubą by ich przez łeb! Żeb' oni tak szybko ten dobrobyt zbudowali, jak tę telegramę przerobili, to my by dawno Amerykę przegonili.

– Złożę reklamację – zdecydował Paweł, chowając depeszę do kieszeni. – Jak my z takimi urzędami możemy zbudować drugą Polskę?

– Zamiast budować drugą, lepiej było tej pierwszej nie burzyć – zauważył Kargul i ze zgrozą spojrzał na Mareczka. Chłopczyk przyklęknął przy korycie i zaczął przywoływać dwutygodniowe prosięta: „Cip-cip-cip-cip”… Prosięta pochrząkiwały, patrząc nieufnie na siedmiolatka. Marynia popatrzyła na wnuczka, jakby był opóźniony w rozwoju.

– Taż to parsiuczki, Mareczku, a nie kurczaki.

– Co mama się dziwi – Wanda wzięła chłopca w obronę – On tak rzadko na wsi.

Marynia obejrzała się na okno, za którym spoczywał w pościeli Kaźmierz.

– Dobrze, że on tego nie widzi – westchnęła. – Jakby Kaźmierz zobaczył, że jego wnuk nie wie, jak się parsiuki wabi, a jak kury, taż on by się wstydził przed Panem Bogiem w osobistej swej postaci stawić. Przez to właśnie on się do królestwa niebieskiego wybiera, że następców nie ma. Była tu komisja rolna…

– Dyrektor Pilch jej przewodził, żeb' go gołego w samą zimę ogień prosto w przerębel wygnał, koniosraja! – włączył się Kargul w relację Maryni. – Chce nasze ziemie na PGR przejąć, żeb' mieć wszystko, pod sznurek. Oni by chcieli nawet dusze chłopską upaństwowić! Żeb' ich wilcy!

– Co oni do waszej ziemi mają? – dziwił się Paweł – Objęliście ją jako wysiedleńcy i pionierzy…

– A przez was mamy ją stracić – Kargul oskarżycielsko wycelował trzymany w ręku nóż w pierś Pawła. Nóż był przygotowany na zaszlachtowanie wieprza i tuż przed przyjazdem fiacika Kargul ostrzył go osełką długo i troskliwie.

– Przez nas?

– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli, jak u czerepachy?! Przez was, boście wszyscy do miasta poleźli wielkie urzędy zacharapczyć, a nas bez przyszłości zostawili, jak tego kundla na łańcuchu. I przez to my przegrani!

– Komisja z gminy obejrzała gospodarkę, ojca też – Marynia przejęta ogromem krzywdy, która spadła na ród Pawlaków, relacjonowała przebieg wydarzeń ze łzami w oczach. – I powiedzieli, że on nieprzyszłościowy.

– Dlaczego?

– Następców nie ma.

– I przez głupią komisję ojciec umierać się wybiera?

– A na cóż chłopu po tym świecie szastać sia, jak jemu bez ziemi żyć, to jak jaskółce bez skrzydeł? Świt wstał, a on dalej w pościeli leży – Marynia otarła wierzchem dłoni łzę w kącie oka. – A dotąd tak nie było, żeb' on pod pierzyną choćby dzionek przelenił. I tak leży, w sufit patrzący, a muchy po nim chodzą, jak po zjełczałym serze…

– Nic, tylko przyszedł na niego koniec – Kargul uzupełniał gorliwie słowa Maryni, zerkając czujnie na Pawła, jakby chciał sprawdzić, czy docent Pawlak pojmuje dramat swego ojca. – Ot i zagrzęźli my, a czort karty rozdaje.

– Nie ma na co czekać – zadecydował Paweł. – Pojadę po doktora.

Ruszył do samochodu, ale Kargul zastąpił mu drogę.

– Co tu po doktorach? Jak zdrowy chłop się kładzie, to nie po to, żeb' wstać – pokiwał smętnie głową i ocierając ostrze noża o cholewę, ruszył w stronę chrząkającego wesoło wieprzka. W tej chwili w bramie pojawili się Witia i Jadźka. Na widok wieńca, który przykrywał cały dach fiacika, stanęli jak wryci.

– Zapóźnilim? – spytał Witia, przełykając ślinę, bo gardło mu gniotła buła krawata.

– Nie. To myśmy się pospieszyli – uspokoił go Paweł.

W bramie ukazała się pękata sylwetka wójta Fogla. Stał, kiwając się w przód i w tył, wpatrzony jak zahipnotyzowany w wieniec z szarfami, które zwisały po obu stronach „malucha”.

– To już z nim tak źle? – przenosił spojrzenie z Kargula na Marynię. – A obiecał swojego ogierka dać na wystawę rolniczą!

Fogla wyraźnie bardziej niepokoiło to, jak jego gmina wypadnie na wystawie, niż stan zdrowia Pawlaka. Marynia wzruszyła ramionami: ot, pierekiniec z tego wójta. Tydzień temu przylazł z komisją rolną i uznał Kaźmierza za „nieprzyszłościowego”, co oznaczało zgodę na przejęcie jego gruntów przez PGR – a teraz obłudnie zmartwioną minę robi, kałakunio jeden…

– Witia, zamknij-no bramę – Marynia popchnęła starszego syna. – Nic tu urząd nie ma do roboty. Niech zostaną sami swoi…

Brzęczące muchy obijały się o szyby, lądowały na nieogolonych policzkach Kazimierza, właziły w dziurki od nosa, a on leżał nieruchomo jak kamień przydrożny. Głowa z aureolą siwych, potarganych włosów spoczywała bezwładnie na poduszce. Ręce trzymał złożone na piersi, jakby już leżał w trumnie. Tylko oczy spod nawisłych brwi dziwnie bystro obserwowały obecnych, przeskakując z jednej twarzy na drugą.

Naprzeciw łoża, nad którym unosiła się w złotej ramie popstrzona muchami Święta Rodzina, skupili się sami swoi: tuż przy poręczy łóżka stała Marynia obok Kargula, który miętosił w łapach swój wyszmelcowany kapelusz; obok nich Jadźka z Witią, a jakby w drugim rzędzie widowni tego spektaklu ulokował się Pawełek z żoną, która kurczowo przytrzymywała za ramię wiercącego się Mareczka. Przy framudze drzwi utknęła Anielcia Kargulowa, nieśmiało pochlipując w skraj fartucha. O tym, że jest to chwila ostateczna, przekonywały ją przygotowana gromnica, ciemne ubrania Pawełka i Witii, a już najbardziej ten żałobny wieniec na dachu fiacika.

Przez chwilę tylko bzyczenie much przerwało skupioną ciszę, wreszcie Pawlak westchnął głęboko, jakby była to próba generalna przed wydaniem ostatniego tchnienia. Patrząc w oczy po kolei wszystkim zebranym, odezwał się słabym głosem jak śmiertelnie ranny, który prosi o ostatni łyk wody.

– Nachodzili się moje nogi świata. Czas mi pod brzózkę na odpocznienie… – zrobił pauzę jak monologujący na scenie Hamlet, który po swoim „być albo nie być” czeka na reakcję publiczności, a dosłyszawszy bolesne chlipnięcie Anielci Kargulowej, podjął śpiewnie dalszy ciąg monologu: – Aj, człowiecze! Żyjesz ty, póki twój zegar nie stanie. Tak i przyszedł na mnie koniec – nie poruszając głową, przeniósł bolesne spojrzenie na Marynię, jakby chciał ją w tej chwili przeprosić za wszelkie kłopoty wspólnego ich żywota. – Nie będę ja więcej waszej matki konierował…

Marynia, jakby pchnięta niewidzialną ręką, przypadła do męża, wtuliła twarz w poduszkę, a jej plecy drgały od powstrzymywanego daremnie płaczu. Kaźmierz popatrzył z kolei na Pawełka, potem przeniósł spojrzenie na starszego syna, jakby badając; czy pojęli wreszcie, do czego zmierza w swych ostatnich słowach.

– Ma tato jeszcze dla kogo żyć – Witia wyrwał rączkę Mareczka z kurczowo zaciśniętej ręki Wandy i wypchnął opierającego się bratanka do przodu – Wnuki rosną…

Kaźmierz z ukosa popatrzył na Mareczka, po czym obdarzył Witię takim spojrzeniem, jakim dyrygent orkiestry wyróżnia flecistę, który zamiast „C” wziął „cis”.

– Nie wy będziecie sierotami – podjął znowu w poprzedniej tonacji.

– Tylko ta ziemia:

Witia zerknął w bok na młodszego brata. Paweł pojął, że nadeszła jego pora, by się włączyć w ten dialog pokoleń.

– Jeszcze tatko pożyje, że ho-ho wystartował z przesadnym optymizmem, lecz zaraz urwał, kiedy Kaźmierz spojrzeniem wyraźnie dał mu do zrozumienia, że choć jest dla innych docentem, dla niego był i pozostanie ostatnim durniem.

– Oj, Bożeńciu, a na co mnie żyć, jak ja tej ziemi nic dać nie mogę? Sanację ja przeżył, wojny dwie światowe, z sąsiadami nie licząc – przeniósł spojrzenie na Kargula, żeby ten sobie czasem nie pomyślał, że zapomniał o jego przewinach. – Wędrówkę ludów z rodziną przeszedłszy z woli Stalina, ojczyźnie ani ziemi nigdym nie sprzeniewierzył sia. Gospodarzył ja tak, że od Sławoja srebrny krzyż dostał, a od Bieruta złoty – nie poruszając głową, zauważył, że Kargul i Aniela skwapliwie gestami przyświadczają prawdzie jego słów. – Najsampierw ja był ogłoszony pionierem, potem kułakiem, a Polakiem ja był zawsze…

Znowu zrobił pauzę, jakby czekając na reakcję zgromadzonych. Nikt jednak się nie odezwał. Wszyscy czuli, że zaraz padną najważniejsze słowa. Marynia uniosła głowę i klęcząc przy łóżku, zawisła wzrokiem na wargach Kaźmierza. Ten spojrzeniem wskazał jej leżący na nocnym stoliku stary wyszczerbiony sierp. Musiał go Kaźmierz już wczoraj przygotować do tej sceny, bo skądże by się wziął w zasięgu jego ramienia? Zrozumiała polecenie i podała mu sierp. Kaźmierz ujął go w obie ręce i trzymając niczym ksiądz monstrancję, odezwał się drżącym głosem:

– To sierp tatowy, sanacyjny jeszcze, ja jego z rąk dziadka waszego, Kacpra, przejął i pytam was teraz, komu ja jego mam przekazać, a?

– Przecież ojciec tu gospodarzem – odezwała się Wanda, ciągnąc ku sobie Mareczka, który chciał dotknąć tego dziwnego, nieznanego sobie narzędzia.

– Ot, i nie trafiła – Kaźmierz rzucił z wyraźnym zniecierpliwieniem. – Wyszło, że ja dla tej ziemi „nieprzyszłościowy”, bo nie mam jej komu przekazać. Taż od tych pór sensu moje życie nie ma, bo ja nie urzędnik, renta by mnie zabiła.

Kargul każdemu zdaniu przyświadczał gestem głowy, jakby znał na pamięć tekst sztuki i czekał tylko na odpowiedni moment, by wskoczyć ze swoją kwestią.

– Syna masz, gospodarza jak się patrzy – jego głos po cichym szemraniu Kaźmierza zabrzmiał niczym crescendo organów w pustym kościele. – Witia to twoja krew, na ziemię pazerny…

Zanim Witia zdążył się odezwać, Jadźka wysunęła się o pół kroku do przodu.

– Sami ledwo te swoje hektary dajemy radę obrobić.

– Wnuczka jest – przypomina Wanda, pragnąc za wszelką cenę odsunąć uwagę od Pawła.

– Ania – Jadźka zmierzyła bratową nieprzyjaznym spojrzeniem. – My dla niej walczyliśmy o lepszą przyszłość! Jedzie zdawać na studia.

– A gdzież ona? – zaniepokoił się nagle Kaźmierz, jakby dopiero teraz się zorientował, że brak mu w tej scenie najważniejszej osoby dramatu. Uniósł głowę z poduszki i nie wypuszczając sierpa z rąk, patrzył przez okno na podwórze.

– Tylko patrzeć – Marynia pogładziła męża uspokajająco po ramieniu, sama nie mogąc pojąć, dlaczego tak długo nie widać wnuczki ani księdza Durdełły. Głowa Kaźmierza opada bezwładnie na poduszkę, a z jego ust wyrywa się zdanie, które zabrzmiało jak ostrzeżenie dla pozostających przy życiu: „Żeb' wy mi tylko Ani nie zmarnowali…”

– My dla niej wszystko, byle tylko w górę szła – wyrwała się Jadźka z gorliwym zapewnieniem. – Witia nawet do Wrocławia jeździł z teczką pieniędzy, żeby jakoś komisję egzaminacyjną podkupić, bo teraz bez łapówki to nawet gwoździ calowych nie dostanie.

– A co? Wzięli? – spytał rzeczowo Kaźmierz niczym przesłuchujący aferzystę prokurator.

Patrzył czujnie na Witię, jakby od jego odpowiedzi zależało, czy warto mu jeszcze będzie pożyć choć trochę, czy też ma poważnie potraktować rolę żegnającego się z życiem gospodarza. Z wyraźną ulgą odebrał przeczący gest głową syna.

– Nie wzięli.

– No, jest jeszcze uczciwość w narodzie – westchnął Kaźmierz.

– Nie, tato. Nie wzięli, bo zawsze najmniej dwóch było w pokoju.

Jeden drugiego pilnował i nie szło dać, choć ty weź i pod ziemię przewal się.

– Człowiecze. Taż brać każdy bierze, tylko wsówki trzeba umieć dawać – Kargul z wyraźnym zgorszeniem patrzył na Witię. – Należy się ustawić pod wychodkiem i tak długo czekać, aż tego ważnego potrzeba wygoni. I wtenczas go masz jak na widelcu…

– Dla mnie to nie w guście – skrzywił się Kaźmierz.

– Po co łapówki? – włączył się Paweł, dotknięty trochę opinią, na temat pracowników naukowych wyższych uczelni. – Jak Ania ma punkty za pochodzenie, to obowiązkowo zda, byle choć trochę tej geografii umiała.

Nie zabrzmiało to dla Kaźmierza jak pocieszenie, raczej jak groźba, odejmująca mu wszelką nadzieję. Westchnął głęboko, płosząc muchy z górnej wargi.

– Moja matka, Leonia, też chciała, żeb' ja ręce białe miał. Na księdza mnie pchała mówiący, że całe moje zajęcie to będzie śluby i rozgrzeszenia dawać. Aja jej na to: „Matulu, nie pójdę ja na księdza, bo chcę konie i krowy chować…”

– Kto księdzu obory broni? – wyrwał się basem Kargul, a Kaźmierz odpowiedział mu słowami, które były jakby kontynuacją tamtego dialogu z matką:

– Ziemię ja chcę mieć…

– Przy plebanii nie gorszy majątek jak we dworze – upierał się Kargul, jakby nawet w tak szczególnej chwili nie mógł zrezygnować ze zwyczaju, który kazał mu zawsze we wszystkim mieć odmienne od Pawlaka zdanie.

– Ale żonę ja chciał mieć – Kaźmierz głos nieco nasilił, jak zawsze, kiedy upór Kargula burzył mu krew w żyłach. – A z nią dzieci, żeb' kiedyś tę moją ziemię między siebie dzieliły. Jak my tu nastali, ziemia ta minami była faszerowana, jak dobra kasza skwarkami. Teraz ona złotem pszenicznym się odpłaca. Ale bez następcy w rozsypkę wszystko pójdzie, choć ty weź i zabij sia.

Ziemia dziczeje bez ludzi, w jałowiznę popadnie. Prosto bezlitosna zgryzota…

– Przecież państwo może ją przyjąć.

Kiedy Kaźmierz usłyszał to stwierdzenie Wandy, aż szczęki zagryzł, by nie bluznąć zbyt mocnym słowem.

– Ot tobie na! Gada jak koczerbicha! – syknął przez zęby. – Taż oddać takiemu państwu to gorzej jak grzechu cudzołóstwa dopuścić sia. Żeb' gęby darmo nie studzić, to powiem tylko, że oni w pegeerze połowę tego zbierają co ja! I takiemu państwu ja mam swoje dziedzictwo oddać? – wysunął przed siebie sierp czekając, kto pierwszy wyciągnie ręce po to berło Pawlakowego królestwa. Ale nikt się nie ruszył, nikt się brać oręża nie kwapił. Witia w sufit patrzył, jakby muchy liczył, Jadźka troskliwie bluzkę w spódnicę upychała, a Paweł specjalnie upuścił kluczyki od samochodu, żeby się schylić i choć na chwilę zejść z pola widzenia ojca. Opadły bezwładnie ręce Kaźmierza z sierpem. Znów przez chwilę tylko brzęczenie much dało się słyszeć w dusznej izbie, do której z podwórza dochodziło radosne pochrząkiwanie łaciatego wieprzka.

– Ano, podejdź tu, Pawełku – Kaźmierz mówiąc to, patrzył w sufit, jakby już całkiem przestał liczyć na kontakt z żywymi. – Do ciebie jako najmłodszego prośbę ja mam…

– Ja mam pracę naukową – Paweł, przekonany, że chodzi o następstwo tronu, zaczął się powoływać na perspektywy czekającej go kariery.

– W tym roku katedrę mam dostać…

Kaźmierz zgromił go wzrokiem i Paweł zamilkł, dając ojcu dokończyć prośbę:

– Żeb' ty mnie na tę ostatnią drogę ogolił – Kaźmierz sierp odłożył, przeciągnął dłonią po siwej szczecinie, aż zaskrzypiało pod paznokciami, jakby ktoś nożem szron z szyby zdrapywał. Marynia słysząc to życzenie, ręce załamała. Zdjęła z szafy gromnicę, postawiła na nocnym stoliku przy łóżku. Tylko Kargul zauważył, że Kaźmierz przyjął te przygotowania bez specjalnego entuzjazmu.

Tymczasem Paweł, rad że ojciec nie zmuszał go do zmiany drogi życiowej, pobiegł do samochodu po czarną, płaską walizeczkę.

Wydobył z niej elektryczną maszynkę do golenia. Kaźmierz z wyraźną nieufnością zerkał zezem na jego przygotowania. Kiedy Paweł wetknął sznur do kontaktu przy łóżku i pochylił się nad ojcem z bzyczącą niczym osa maszynką, ten poderwał głowę z poduszki jakby go giez ukąsił.

– Ty co?! – patrzył zezem na maszynkę – Barana będziesz strzygł?!

– Amerykańska – zachwalał Paweł, pochylony nad poduszką. – Od stryja Jana prezent za doktorat.

Kaźmierz odepchnął zdecydowanie uzbrojoną w bzyczącą maszynkę rękę syna. Na jego twarzy malował się wyraz bezgranicznej nieufności.

– Ot, wymyślili te durackie maszyny – zasłonił policzek ręką, broniąc dostępu syczącym groźnie ostrzom. – Do królestwa niebieskiego i bez tej waszej amerykańskiej mechanizacji wejdę. Witia, ano weźmij brzytew!

Ruch się zrobił jak w poczekalni małej stacyjki, kiedy daleki gwizd parowozu zapowiada przyjście spóźnionego pociągu: Jadźka rzuciła się do kuchni po gorącą wodę, Witia zaczął ostrzyć na skórzanym pasie starą brzytwę z singerowskim ostrzem. Marynia przykryła ręcznikiem podgardle Kaźmierza, Witia pokrył pianą policzki ojca i zaczął ciągnąć brzytwę od prawej skroni. Zapadła cisza. Kaźmierz, jak aktor, który traci kontakt z publicznością w najważniejszej scenie sztuki, najwyraźniej czuł się tym zaniepokojony.

– A cóż tak raptem zacichli, a? – zapytał, wypluwając pianę. – Cisza jak po śmierci organisty…

Wanda wysunęła się z grupy widzów i położyła dwie pomarańcze obok gromnicy. Kaźmierz zerknął na nie, obojętnie, jak ktoś, kogo już nie cieszą rozkosze tego świata.

– A na cóż grosz wyrzucać? Mnie już tylko dołek potrzebny, półtora na metr – teraz pobekiwał owczym głosem, bo palce Witii uniosły koniec nosa do góry, by zgolić zarost nad górną wargą. – Mama nasza, świeć Panie nad jej duszą, była tu jako pierwsza swojaczka pochowana. Nie będzie się jej teraz przy synku ckniło…

Marynia odwróciła się plecami do łoża, żeby nie na oczach męża zrobić mały znak krzyża na piersiach. Przypomniało jej się, jak babcia Leonia zapowiedziała godzinę swojej śmierci i jak wezwawszy Kaźmierza, wydała mu trzy polecenia: że klaczkę ma oźrebić, Witię bogato ożenić i jej grób posypać tą ziemią z woreczka, co ją sama z Krużewników przywiozła. Dopiero jak jej to Kaźmierz obiecał, uznała, że może spokojnie odejść. I teraz jakby powtarzała się tamta scena, tyle że nie ma tego, kto by obiecał spełnić ostatnią wolę umierającego. W tej chwili w drugiej izbie zgrzytnęły sprężyny poniemieckiego jeszcze zegara, który wybił cztery razy.

– Na każdego przychodzi jego godzina – wymamrotał Kaźmierz poprzez pianę, którą po raz drugi Witia rozkładał pędzlem na twarzy. – Partię mógł ja przechytrzyć, ale śmierci nie…

– Co też ojciec – Paweł podrzucił w górę kluczyki od fiacika. – Zaraz pojadę po najlepszego lekarza…

– A po jaką zarazę?! – Kaźmierz spojrzał nieprzychylnie na młodszego syna, jakby nie mógł się nadziwić jego głupocie. – Ja sam wiem, co u mnie za choroba i jakie na nią lekarstwo, co by mnie do zdrowotności przywiodło…

Ile razy miał im dawać do zrozumienia, że w ich rękach jest jego życie? Zawsze powtarzał, że albo jest rodzina, albo tałałajstwo. I oto cała rodzina stoi przy jego łożu, głucha na jego słowa, jakby on mówił jakimś obcym językiem. Nagle wyrwał się Kargul i triumfalnym basem ogłosił, że znalazł wyjście:

– Można do gazety ogłoszenie dać, że oddasz ziemię za dożywocie.

Pawlaka jakby ukłuła od spodu jakaś sprężyna: poderwał się z poduszki, aż Witia lekko go drasnął brzytwą. Kaźmierz wbił wzrok w Kargula, jakby go chciał przyszpilić do ściany, a jego ręce odruchowo szukały na pierzynie rękojeści sierpa.

– Taż mnie on jakby sagan waru na łeb wylał! – sapnął, prychając pianą. – Ot, pomorek, radzak się znalazł! Dla cudzych żem ręce po łokcie sobie urobił!? Ty, Kargul, lepiej se w portkach mieszaj, jak w mojej rodzinie…

– A cóż tak raptem naburdasił sia? – łagodził Kargul, zaskoczony impetem Pawlaka. – Młode ze wsi poszli, to my starzy z ręką pod kościół mamy iść?

Może by Kaźmierz jeszcze ostrzejszym słowem go potraktował, gdyby nie to, że usta zatkał ręcznik, którym Witia zbierał resztki piany po goleniu. W tej chwili za oknem rozległ się cieniutki, srebrzysty dzwoneczek. Kaźmierz czujnie zerknął przez muślin. Za oknem mignął tylko czarny cień.

– Ki czort? – wyszeptał, kiedy w otwartych drzwiach ukazał się biret księdza Durdełły. Za nim wkroczył chłopiec w komeżce i Ania z fryzurą „afro”. Na twarzy Kaźmierza pojawił się wyraz popłochu.

Wcisnął się głębiej w poduszkę, przyciągając rękoma pierzynę pod brodę, jakby chciał się ukryć przed księdzem niczym mysz przed kotem.

– A ksiądz do kogo?

– Do potrzebujących…

– A na cóż było fatygować duchowną osobę?

– Wyspowiadać się pora, synu…

– Aj, Bożeńciu, taż kiedy całkiem nie pora, proszę księdza – przekonywał śpiewnie Pawlak, zerkając niepewnie na Marynię, która zapaliła właśnie stojącą na stoliku nocnym gromnicę. – Najsampierw, że w moich latach zapomniał człek, co to grzech, a potem, że… że czosnek ja dla zdrowotności jadłszy i silnie śmierdzę. Widząc, że ksiądz przysiada na łóżku, zasłonił usta dłonią. – Nie śmiałbym księdzu dobrodziejowi nachuchać…

Ksiądz Durdełło nic Pawlakowi nie odpowiedział, za to wymownym spojrzeniem dał wszystkim obecnym do zrozumienia, że to, co teraz nastąpi, jest sprawą tylko między umierającym Pawlakiem a Panem Bogiem, którego on, proboszcz tutejszej parafii, jest tylko pośrednikiem. Kaźmierz w popłochu patrzył, jak cała rodzina znika za drzwiami. Został tylko on, spocony ksiądz Durdełło, natrętne muchy i płomień gromnicy.

Ksiądz proboszcz czuł się jak szeryf, który wreszcie ma na muszce latami wymykającego się sprawiedliwości przestępcę.

– Grzeszyć – grzeszysz, Pawlak – powiedział nie bez satysfakcji, zdejmując biret i przecierając mokre czoło chustką.

– Jaki tam ze mnie grzesznik? Konia ja nie biję, żony nie całuję.

Ja człek rzetelny. Jedyny mój grzech, że ja bezlitośnie przeciwny socjalizmowi był…

– To ci z góry jest wybaczone – ksiądz Durdełło położył dłoń na ręce Pawlaka, dając tym gestem do zrozumienia, że w tym uczuciu do ustroju nie jest osamotniony. – Ale gorzej, że w kościele cię nie widzę.

– Nie chodzę, żeby grzechu uniknąć – z głębokim wewnętrznym przekonaniem wyjaśnił Kaźmierz przyczyny swej długotrwałej absencji. – Przez te dzisiejsze krótkie mode. Jak nie daj Boże panienka przede mną, wiernym, uklęknie, chcąc nie chcąc bezlitośnie zgrzeszę.

– Jaki przykład dajesz, Pawlak, swoim dzieciom, swoim wnukom? – ksiądz widać postanowił przed ostatnim namaszczeniem wyprać do czysta duszę Pawlaka. Na wspomnienie wnuczki Kaźmierz jakby się ożywił: Podparł się na łokciu i przybliżywszy usta do nachylonego ku niemu księżowskiego ucha wyszeptał konfidencjonalnie, jakby zdecydował się wyjawić jakąś mroczną tajemnicę swego życia:

– Mam ja ostatnie życzenie do księdza proboszcza…

– Słucham cię, synu.

– Ania, wnuczka moja, zdawać do szkół wybiera sia. Mam ja prośbę do duchownej osoby, żeb' ksiądz na jej intencję przed dużym ołtarzem świece zapalił – Kaźmierz zaczął gmerać ręką pod poduszką, wydobył spod niej pękaty portfel i wysupławszy z niego plik banknotów, wciskał je teraz w spoconą dłoń księdza. – Spraw, dobry Panie Boże, żeb' noga jej bezlitośnie poślizgnęła sia i żeb'

ona na wieś wróciła…

Ksiądz Durdełło patrzył teraz na umierającego jak na diabła: wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że jego parafianin w swym ostatnim życzeniu będzie jego, proboszcza, namawiał do grzechu. Powolnym ruchem zdjął z szyi fioletową stułę.

– Własnej wnuczce źle życzysz, Pawlak? Może by dziewczyna karierę zrobiła…

– Awo! Kariera rzecz ruchoma, a ziemia była, jest i będzie. I dam ja każdy grosz na mszę, żeb' jej pan Bóg rozum na egzaminie poplątał!

Ksiądz Durdełło pochylił się nad gromnicą i jednym dmuchnięciem zgasił jej złoty płomień.

– Widzę, że nie czas jeszcze do ciebie z olejami, synu…

Ręka Kaźmierza, ściskająca banknoty przeznaczone na przekupienie Pana Boga, zawisła w powietrzu.

Kiedy stojąca przy oknie Aniela Kargulowa zobaczyła przez muślin firanek, że nagle zgasła gromnica, przeżegnała się szeroko.

– Zły znak – wyszeptała do Maryni, a ta zakryła twarz rękoma. W dodatku ksiądz Durdełło, który ukazał się na ganku, popatrzył z głębokim współczuciem na Anię i powiedział z westchnieniem:

– Biedne dziecko.

– To już z nim tak źle?

– Pośpieszyliśmy się – ksiądz zwijając stułę popatrzył na zdobiący dach czerwonego „fiacika” żałobny wieniec – I państwo, i ja.

Założył biret, obszedł naokoło samochód i rzeczowym tonem zwrócił się do Pawła:

– Ile pali?

– Sześć.

– A moja „skoda” dziesięć – ksiądz Durdełło z wyraźną zawiścią popatrzył na właściciela „fiacika”. W tej chwili łaciaty wieprzek wlazł mu pod sutannę. Ksiądz kopnął go pod ogonem i zdegustowany opuścił podwórze Pawlaków.

– Podejdźcie-no bliżej – choć głos Pawlaka brzmiał słabo, był to jednak głos osoby pogodzonej z Bogiem, która nie ma czasu na głupstwa ziemskiego padołu. Wszyscy obecni popatrzyli po sobie i przysunęli się bliżej. Dostrzegli w oczach Kaźmierza łzy: czy nad swoim losem płakał, czy nad losem swej ziemi, którą mu przyszło osierocić? Wysunął przed siebie obie ręce, w których trzymał sierp, jakby uznając, że tamta scena była tylko próbą generalną.

– Ostatni raz ja pytam: który weźmie ten sierp tatowy w swoje ręce?

Tym razem spojrzenie Kaźmierza nie spoczęło na żadnym z synów, lecz na Ani. Spod fryzury „afro” patrzyły na niego pełne bólu oczy ukochanej wnuczki.

– Dziadku, ja jutro na studia zdaję.

– Z tą murzyńską głową wygląda, jakby spadła prosto Lucyferu na rogi.

Opadły ręce z sierpem, przymknęły się powieki Pawlaka. Nie miał już na kogo liczyć, choć wszyscy teraz zaczęli się prześcigać w propozycjach:

– Może tato z nami być – wysunął się do przodu Witia. – Głodu ani chłodu tato nie zazna.

– Mareczku, zaproś dziadka do nas – Wanda nie chcąc być gorsza od szwagra, wypchnęła synka w stronę łoża. Kaźmierz skrzywił się tylko na tę propozycję.

– Ot tobie na. Mam żyć jak mysz w pudle? U was tyle miejsca, że na muchę zamachnąć się strach: albo o lampę zawadzisz, albo wazon stłuczesz!

– Jak Paweł zostanie profesorem nadzwyczajnym, dostaniemy większy metraż – Wanda ponaglała wzrokiem Pawła, żeby potwierdził jej oczekiwania. Pawlak skrzywił się, jakby miał w ustach zieloną śliwkę.

– Nie durz mnie głowy, bo mnie od waszego gadania jakby tuman jakowyś na oczy wlazł! – sapnął zgryźliwie. – Wy wszystkie takie „nadzwyczajne” – wykrzywił usta z niesmakiem, jakby dla niego te słowa brzmiały wręcz nieprzyzwoicie. – Tylko ja jestem bezlitośnie zwyczajny chłop. A wiedzcie wy, profesory, że chłop wytwarza to, o co cały świat się modli: „Chleba naszego powszedniego”.

– My też na ten chleb pracujemy – zauważył dotknięty lekceważeniem jego pozycji Paweł. Ale i na to Kaźmierz miał gotową odpowiedź.

– Awo! Ty tyle wiesz, co zjesz. Wy tam na rządowym to taką macie robotę, że tylko wam pazury rosną. Aby odbębnić swoje godziny, potem w telewizację patrzeć i renty wyglądać.

– Są jeszcze urlopy – przytomnie zauważył Mareczek, co spowodowało kwaśny uśmiech dziadka.

– Mądre to-to, że aż strach – Kaźmierz pogładził główkę Mareczka, ale nagle jego dłoń opadła bezwładnie. – Ale co z niego za pożytek, jak pługa ni raz on w życiu nie poprowadzi? Wszystko w rozsypkę pójdzie, bo ja nieprzyszłościowy. Nie to, co ty, wnusiu…

Ania, jakby poczuwając się do winy, że jej plany rozmijają się z oczekiwaniami dziadka, przypadła ustami do jego dłoni. A wtedy Paweł, jak prawdziwy naukowiec, odkrył nowe wyjście z sytuacji: przecież Kargul może wziąć ojcową ziemię!

Na moment zapadła cisza. Pawlak poderwał się, odrzucił pierzynę, a jego drżące ręce szukały rękojeści sierpa.

– Jak powiedział?! – zapiał prawie przez ściśnięte wściekłością gardło. – To wy mnie takie rady zjechali sia dawać?!

– A cóż jego ukąsiło? – zdążył wyburczeć Kargul, cofając się na widok uzbrojonej w sierp ręki sąsiada. Pawlak wstał z pościeli i kroczył ku nim w długiej nocnej koszuli, z rozwianym siwym włosem, a wszyscy cofali się w popłochu, jakby to nie żywy chłop, lecz duch napierał na nich z wykrzywioną wściekle twarzą. Pierwsza dopadła drzwi Aniela, żegnając się pośpiesznie.

– Jeszcze krew we mnie nie zastygłszy, a wy już ziemie moją byle chamowi rozdajecie?! – gonił ją krzyk Pawlaka.

– Kargul to rodzina – Witia, cofając się, zawadził o próg.

Kaźmierz zamachnął się na niego sierpem, aż Jadźka z rozpaczliwym krzykiem zawisła na ramieniu teścia.

– Oduczę ja was ojca do grobu wpędzać – wrzeszczał Pawlak, szarpiąc się z uwieszoną u ramienia synową. – Żeb' wasza noga tu więcej nie postała! Judaszowe plemię!

Za Witią runął w drzwi Kargul, za nim w popłochu tłoczyli się Wanda z Mareczkiem i Paweł, który nie wypuszczał z ręki swojej walizeczki z amerykańską maszynką do golenia. Gonił ich straszliwy krzyk zmartwychwstałego nagle Pawlaka: „Zawołoki! Pierekince!

Dranie sobacze! Czyjaś głowa tu spadnie!”

Daremnie Marynia usiłowała schwycić skraj nocnej koszuli Kaźmierza. Z mocą parowozu wyrwał się do przodu. Wypadł na ganek z uniesionym w górę sierpem, gotów wcielić w czyn wyrażoną przed chwilą obietnicę. Ścigani rozpierzchli się w różne strony. Kargul, nasadziwszy na głowę kłapciaty kapelusz, na wszelki wypadek chwycił z ławki ostry nóż, przygotowany do szlachtowania wieprzka.

Gotów był się bronić przed ciosem sierpa, ale na szczęście uwagę Kaźmierza odwrócił wieniec na dachu „fiacika”. Podszedł bliżej, pomacał szarfy ze złotymi literami, głoszącymi nieutulony ból rodziny po stracie ukochanego ojca i dziadka. Na wysokości jego oczu pyszniły się czerwone róże w obramowaniu jedliny.

– A to co?

– To dla dziadka – wyjaśnił Mareczek – Na trumnę.

– Awo, patrzaj, jak to prędko uwinęli sia, żeb' mnie pogrzebać! – Pawlak z sierpem w ręku obrócił się ku rozsypanej w tyralierę rodzinie. Cofali się przed nim w popłochu. Tylko Kargul stał w miejscu jak zamurowany, trzymając w ręku rzeźnicki nóż.

– A ty co?! – oczy Pawlaka zwęziły się z wściekłości – Na mnie z nożem liziesz?!

– Nie na ciebie, tylko na tego parsiuka – gestem głowy Kargul wskazał łaciatego wieprzka, który nie przejmując się rodzinnym dramatem gospodarzy, rył w kącie podwórza w poszukiwaniu pędraków.

– A na co tobie mój kaban?

– Na konsolację…

– A po kim ta konsolacja, a?

– Taż po tobie, Kaźmierz.

– Ot, pomorek – Pawlak zgrzytnął zębami. – Czy ty się aby nie pospieszył, a? Ja jeszcze żywy, a on sobie wyżerkę na mój rachunek wyszykował!

Stał przed Kargulem, trzymając sierp w opuszczonej dłoni. Kargul podszedł o krok bliżej, żeby to, co teraz chciał Kaźmierzowi przypomnieć, nie doszło do uszu reszty rodziny.

– Taż ty sam mówił, żeb' było jak naprawdę.

Wpatrywał się bacznie w oczy Pawlaka, licząc, że ten choć jednym grymasem da mu znak, że pamięta ich poranną umowę: Pawlak śmierć swoją zapowie, żeby rodzinę do przejęcia schedy skłonić, a Kargul wystąpi jako jego sojusznik, powagę chwili swoim udziałem potwierdzając. Żeby uwiarygodnić plan Kaźmierza, miał z Marynią stypę omówić. Dlaczego więc teraz Kaźmierz syczy na niego jak żmija; jakby to on był sprawcą wszelkiego nieszczęścia?

– Parsiuka ja wybrał z tych marniejszych – szeptał konspiracyjnie.

– Ot, bestyjnik: kaban miał być twój, to raz – półgębkiem wyrzucił z siebie zmartwychwstały gospodarz. – A ja się miał aby przymierzyć do umierania, to dwa. A ty by był chętny brymuchy na stypie napić sia!

– Bo księdza proboszcza z olejami ujrzawszy zrozumiał ja, że już widać pora na ciebie, Kaźmierz.

Tak szczerze, z takim głębokim przejęciem wyjawił Władysław Kargul swoje odczucia, że przez plecy Pawlaka przebiegł dreszcz, jakby rzeczywiście miał się zatrzymać na zawsze zegar jego żywota. Może z tego przerażenia głos jego zabrzmiał z taką mocą, że Kargul aż odskoczył do tyłu.

– Ano zostaw ty mojego kabana i poszedł won z mojego podwórza, bo jak w denerwację popadnę, to taką stypę ja tobie wyprawię, że cały naród będzie ci zazdraszczać!

Uniesiony w górę sierp nie pozostawiał złudzeń, że nie są to jedynie czcze pogróżki. Kargul zrozumiał, że z sojusznika Kaźmierza znów stał się jego wrogiem.

– Ty konusie zdradny! – rzucił w stronę Pawlaka sunącego za nim w nocnej koszuli. Dobrze wiedział, że tym epitetem może ugodzić sąsiada w najczulszy punkt jego męskiej ambicji, wiedział bowiem, że przez ten mikrusowaty wzrost nie wzięli Kaźmierza w młodości do wojska.

– Jak powiedział?! – Pawlak wybałuszył oczy, jak bokser ugodzony potężnym ciosem w sam splot słoneczny. – Konusie?! Czekaj-no, ty bambaryło jeden! Żeb'ciebie ogień gołego z chałupy prosto w przerębel wygnał!

– To ty po to zmartwychwstał, żeb' znowu wojnę zacząć?!

– Już raz brat mój, Jaśko, wziął bicz boży w swoje ręce…

Pawlak rozejrzał się po podwórzu. Podbiegł drobnymi kroczkami do „fiacika”, porwał z jego dachu ciężki wieniec żałobny, zawirował z nim, żeby nabrać rozmachu, i rzucił w stronę Kargula.

Wieniec zawisł na szyi Kargula. Szarfy ze złotymi literami spływały teraz wzdłuż jego ramion, a głowa w przekrzywionym kapeluszu wystawała z obramowania jedliny, która otaczała szyję niczym bobrowy kołnierz zimowego palta.

– Może być on prędzej tobie przyda się, ty łapciuchu.

W furtce pojawił się kapral Franio. Stanął jak wryty, widząc żywego Pawlaka w nocnej koszuli z sierpem w ręku i ogłupiałego Kargula z żałobnym wieńcem na szyi.

– A ty tu za czym? – natarł na milicjanta Pawlak – Rozglądasz się, jakby co zgubiwszy. Ano zlazaj z mojego podwórza!

– Kondolencję chciałem złożyć – usprawiedliwiał się kapral.

– Tylko teraz nie wiem komu, niestety…

„No i po co ja leciałam jak ta głupia po księdza? Ci starzy to urządzają takie cyrki, że mózg staje: dziadek Kaźmierz szykował się do śmierci, a skończyło się jak zwykle, że przegnał dziadka Władysława ze swego podwórza. Cała wieś się śmiała, że dziadek Pawlak nie umarł tylko przez przekorę, bo pokłócili się z dziadkiem Kargulem, czyj wieprzek ma iść na stypę. Weterynarz Jeżewski mówił, że pan Fogiel to liczył, że jak dziadek Kaźmierz umrze, to on odkupi łatwo od babci Maryni jego ogierka („ten chytry zabużak nigdy by go za życia nie odstąpił”). Dyrektor PGR-u Pilch podobno głośno krzyczał do wracającego od nas księdza Durdełły, że to vszystko, co Pawlaki urządzają, to jest demonstracja antyrządowa i godzi we Front Jedności Narodu oraz rozwój socjalistycznego sektora rolnictwa. Kocham dziadka, ale faktycznie, wybrać sobie na umieranie dzień przed moim egzaminem, to wygląda na dywersję, a w dodatku na skrajny egoizm, na który stać tylko przedpotopowych zgredów. Babcia Marynia mówi, że to przeze mnie on tak zapadł, bo liczył, że jak wyjdę za mąż za jakiegoś wsioka, to obejmę po dziadkach gospodarkę. Czy to nie jest manipulacja? Czy moje szczęście się nie liczy? Nie mam zamiaru tkwić w roli, jak te zeszłoroczne buraki, co ich PGR nie wykopał jesienią. Mam dość kolejek po chleb w okresie żniw i tych „potańców” na dechach przy harmonii i bębnie. Na prowincji nawet nie umieją romantycznie kochać, tylko od razu chcą się żenić, by mieć kogoś do dojenia krów. Jak teraz patrzyłam na serial „Noce i dnie „, to ja bym za chińskiego Boga nie oddała nikomu pana Toliboskiego, żeby potem tkwić przy tym Niechcicu! O Boże, ta scena jak pan Toliboski po kolanach w wodzie i w kapeluszu zrywa te nenufary i rzuca do stóp Basi! Patrzyłam… i byłam Basią!

Takiego Toliboskiego nie spotka się na miedzy. Zresztą wszędzie już mężczyźni zamienili się w agregaty do roboty. Nie mają głowy do miłości. Wszyscy są raczej nastawieni na wyzysk uczuć kobiety.

Ta Irma z Wrocławia, z którą składałam razem papiery na geografię, jak dostała kawalerkę w spółdzielni, to z punktu chciało się z nią żenić trzech naraz. Wszyscy byli niby tacy zakochani. Irma nie wiedziała, kogo woli, więc wysłała do każdego depeszę: „Miałam wypadek, leżę w szpitalu w Świdnicy po amputacji nogi – Irma”.

Wysłała do wszystkich trzech, a sama się ukryła na portierni szpitala. Powiedziała sobie, że za tego wyjdzie, który pierwszy przyjedzie. Ale nie wyszła, bo żaden nie przyjechał. Czy miłość zależy od tego, ile ma się nóg? To krowa powinna być lepsza ode mnie… Czy mężczyznom można wierzyć? Ja pozwolę się kochać takiemu, co dla mnie coś poświęci. Ale gdzie takiego na wsi spotkać, jak tu są same burasy? Na szczęście wyrwę się stąd, przestanę być pszenno-buraczana. Na studiach czeka mnie wielka przygoda życia. Byle tylko zdać. Ale ostatecznie geografia to nie matematyka czy elektronika, gdzie trzeba logicznie rozumować. Za to atlasy są takie bajkowo kolorowe… Już późno, więc kończę.

Jutro egzamin. Zaczynam nowe życie. Nie wiem, czy zasnę, bo w kuchni starzy jeszcze się wciąż kłócą o dziadków. Mama drze się, że Pawlaki zawsze były komedianty, a stary wali pięścią w stół, że Kargule zawsze się chcą wozić na cudzym garbie, mama, że dziadek Kaźmierz, nawet z Panem Bogiem się targuje, a ojciec, że zawsze wszystko przez Kargulów, bo oni zaczęli jeszcze w Krużewnikach! Ja nawet na mapie bym nie umiała pokazać, gdzie te Krużewniki leżą, a dla wszystkich Pawlaków wciąż jest ważne to, co stało się pół wieku temu. O! Proszę! Teraz ojciec wrzeszczy, że to pewnie Kargul wymyślił tę śmierć Kazimierza, bo tego mu w głębi serca życzy. O Boże! Teraz mi przyszło do głowy, czy to aby nie ja mu podsunęłam ten pomysł ze śmiercią? Przecież opowiedziałam mu po powrocie z Wrocławia o Irmie i jej depeszy! Powinnam sama wyciągnąć wnioski: nie latać po księdza, póki dziadek Kaźmierz oddycha jeszcze, i nie wierzyć żadnemu chłopu po 30-tce! Ale gdzie jest ten, który skoczy dla mnie pod koła pociągu, wyciągnie mnie z wiru powodzi, ocali z pożaru? Już późno, a ja wciąż śnię na jawie. Szkoda że nie mam na egzamin czegoś z kolekcji Iloff. Jak mam się ubrać? „Przekrój” zapowiada zmierzch dżinsów, a ja kupiłam sobie nowe na egzamin?

Jak ja wypadnę w „afro” i w dżinsach?”

Skąd mogła przypuszczać, że już tego dnia minęła się z tym, który ją wyciągnie z bezdennej toni?

W tej samej chwili, kiedy rankiem Ania z fryzurą „afro” i w obcisłych dżinsach wsiadała do autobusu, który miał ją zawieźć na egzamin, Kaźmierz Pawlak w nocnej koszuli ukląkł i wzniósł ręce ku obrazowi Świętej Rodziny. Modlił się żarliwie o to, czego mu wczoraj odmówił ksiądz Durdełło: żeby najukochańsza jego wnusia okazała się tumanem i nie zdała na studia, bo wtedy na wieś wróci, a że urody jej pan Bóg nie poskąpił, to rychło męża znajdzie, co obejmie oddane Ani w wianie hektary obu dziadków.

– Spraw dobry Panie Boże, żeb' noga jej poślizgnęła sia i żeb' wróciła ona na te ziemie, by wcielać w życie Twoje nakazanie: żyjcie i rozmnażajcie się…

Żarliwy szept Kaźmierza zagłuszył nagle warkot przelatującego nad dachem domu samolotu. Pawlak zmełł w ustach przekleństwo, błyskawicznym plaśnięciem rozgniótł dłonią na policzku natrętną muchę i starał się powrócić w stan skupienia, by przypadkiem treść jego modlitwy nie doszła do nieba tak zniekształcona, jak ów telegram, który wczoraj otrzymał jego syn Paweł. Ledwie zdążył znaleźć odpowiednie słowa, które by uzasadniały, że jego intencja jest wysoce szlachetna, gdy za drzwiami usłyszał wyrzekania Maryni: „Tak żyć to lepiej muchomora sobie zadać”!

Marynia z rozmachem otworzyła drzwi i nie zważając na to, że przeszkadza mężowi w kontaktach z niebem, podsunęła mu przed oczy kobiałkę, w której telepały się smętnie trzy jajka.

– A cóż tak lata, jak pies z gorącym plackiem? – Kaźmierz spojrzał nieprzychylnie na żonę. Baba zawsze wlezie w paradę, nawet kiedy chłop załatwia najważniejsze sprawy z samym Panem Bogiem! Po co mu teraz pcha przed oczy te jajka?

– Patrzaj, Kaźmierz, do czego nas ten socjalistyczny postęp doprowadził! Taż oni zaparli sia do upadłości nas doprowadzić!

Wciąż podtykała pod nos klęczącego Kaźmierza kobiałkę.

– A cóż jej tak oczy dęba stanęli?

– Wyszła ja jajka podebrać i od wszystkich kur tylem znalazła, co kot napłakał! To przez ten aeroplan kury nieść przestali sia…

W tej właśnie chwili samolot „gawron”, który zatoczył koło nad pegeerowskim imperium, znów nadleciał od drugiej strony nad obejście Pawlaków. Huk nisko lecącej maszyny wprawił w drżenie szyby. Święta Rodzina zakołysała się na gwoździu i spadła za poręcz łóżka, odsłaniając na ścianie bielszy prostokąt, jak bliznę na poparzonej skórze. Tego już Pawlakowi było za dużo. Zerwał się z klęczek, dopadł okna w koszuli i wychyliwszy się do połowy, wygrażał pięścią temu niebu, z którym przed chwilą jeszcze usiłował się dogadać. Samolotu już dawno nie było widać, a on krzyczał, pryskając śliną:

– Ty draniu sobaczy! Ty koniosraju jeden! Żeb' ty spadł z nieba prosto Lucyferu na rogi. A na tego dyrektora żeb' zaraza taka padła, co by mu wieczora dożyć nie dała!

– Kaźmierz, na cóż ta denerwacja – Marynia zaczęła odciągać męża od okna. – Taż to nie Pilch winien, że się kury nie niosą, tylko aeroplan!

– Ot tobie na! Żeb' ja był bleszczaty na oba oczy, to może by i uwierzył! A kto ten aeroplan wynajął, żeb' mnie wykończyć?!

– Aj, Kaźmierzu, taż on wynajął aeroplan nie przeciwko tobie, tylko żeb' stonkę na pegeerowskich kartoflach wytłuc.

– Ryby tobą karmić! – prychnął Kaźmierz, rozzłoszczony naiwnością swojej żony. – Kiedy ty się nauczysz politycznie myśleć? Taż on aeroplan wziął nie żeb' stonkę wykończyć, tylko mnie jako indywidualnego rolnika! Ja dla niego gorszy od stonki.

Nie miał najmniejszych wątpliwości, że samolot rolniczy typu „gawron” był jeszcze jednym elementem kampanii dyrektora Pilcha; skierowanej przeciwko niemu i Kargulowi: najpierw uznał ich obu za „nieprzyszłościowych”, żeby ich ziemię do majątku przyłączyć, a teraz chce złamać ich opór tym samolotem. Odkąd „gawron” zaczął fruwać godzinami nad ich głowami, kury przestały się nieść, ogier zrobił się taki nerwowy, że aż strach do niego podejść, w domu obrazy święte ze ścian spadają, a Maryni zaczynają się trząść ręce, przez co przedwczoraj wyszedł jej spod noża krzywy makaron.

Przelatujący co chwila samolot stał się dla Kaźmierza symbolem przemocy, jaką wobec niego zastosował dyrektor Pilch. Z pojemników „gawrona” spadały na PGR-owskie kartofle tony chemikalii, które miały zniszczyć stonkę. Nie miał wątpliwości, że nie stonka była wrogiem dyrektora Pilcha, lecz on, Kaźmierz Pawlak. Nie mógł tego przewidzieć, że właśnie zastosowany przez Pilcha postęp techniczny w zwalczaniu szkodników okaże się dla niego i Kargula szansą ocalenia…

Pawlak szczotkował właśnie zgrzebłem ogiera na podwórzu, kiedy zjawił się wójt Fogiel. Jak zwykle łączył w swoim stroju elementy wojskowego munduru z cywilnym urzędem: do pasa reprezentował tradycje II Armii, bo do butów z cholewami nosił zielone spodnie-bryczesy, od pasa zaś marynarkę z miniaturką krzyża Grunwaldu w wytłuszczonej klapie. Na głowie miał kapelusz, ale zazwyczaj nie zdejmował go na powitanie, dotykając jedynie dwoma palcami ronda, co miało przypomnieć, że Fogiel wciąż czuje się sierżantem tej armii, która odbyła szlak bojowy od Lenino do Berlina.

Pawlak nieufnie zerknął na przemierzającego podwórze wójta: Mało, że był członkiem owej komisji rolnej, która chciała go wydziedziczyć z praw do ziemi jako „element produkcyjnie nieprzyszłościowy” – jak głosił protokół – to jeszcze krążył wciąż w pobliżu, licząc, że upadek Pawlaka da mu szansę nabycia od niego ogiera. Wystarczyło, by wczoraj usłyszał o śmierci Kaźmierza, a już jak sęp wylądował w jego obejściu w nadziei, że nieutulona w żałobie rodzina za mały grosz wyrzeknie się deresza. Fogiel miłością do Pawlakowych koni zapałał z niskich pobudek, by zapewnić sobie karierę i wzmocnić swoją pozycję polityczną.

Sekretarz ekonomiczny, towarzysz Nosal, wyraźnie dał mu do zrozumienia, że liczy na znaczący udział jego gminy w organizowanym dla Gospodarza „Jarmarku wojewódzkim”. Kiedy towarzysz Nosal wypowiedział z namaszczeniem i z dużej litery słowo „Gospodarz” – Fogiel nie miał wątpliwości, że chodzi o Edwarda Gierka. Wójt sam trzymał konie, ale ogierek Pawlaka nie raz na wystawach rolniczych otrzymywał dyplomy. Gdyby Fogiel mógł go odkupić – wówczas oko Gospodarza spoczęłoby na jego koniu, ręka Gospodarza uścisnęłaby jego rękę – a tak namaszczony mógłby nie tylko zyskać w oczach mieszkańców gminy, lecz także przekonać władze powiatowe, by znalazły fundusze na wodociąg i telefonizację. Od tej pory Fogiel polował na Pawlakowego deresza.

Fakt straty kasztanki jeszcze bardziej wzmagał jego pożądanie.

Była jeszcze druga przyczyna, która go tu sprowadzała: chciał zdobyć dla wsi pewnego fachowca, który przybył na razie, by odbyć staż w pegeerze. Stażysta od pierwszej chwili prosił o załatwienie mu kwatery u Pawlaka, bo na razie PGR nie może mu zapewnić miejsca. Fogiel kazał chłopcu poczekać za bramą obejścia Pawlaka.

Nie chciał, by ktoś przeszkadzał mu w próbie zdobycia ogiera.

Zbliżając się teraz ku stajni, z niepokojem ruszał wąsami jak żuk, bo stan zdrowia Pawlaka nie wskazywał wcale na to, że Marynia Pawlakowa rychło zostanie wdową.

– Pawlak, ty to tak koło tego ogierka chodzisz jak inny koło baby…

– Baba za bardzo lizie mi w uszy – wyznał Kaźmierz, nie przestając gładzić zgrzebłem zadu deresza. – A koń mój mądrzejszy od baby.

Powiem „lewa”, pójdzie w lewo, powiem „prawa” – pójdzie w prawo.

On prosto że bezlitośnie mądry.

– A ja mam do ciebie, Pawlak, taką sprawę, której bez twojej baby, nie zdecydujesz.

– Ot, ciekawość posłuchać – Pawlak wzruszył ramionami, jakby rozbawiło go przekonanie wójta, że on musi się radzić swojej żony przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji. – Taż jak ja się z nią żenił, to też jej o zgodę nie pytawszy.

– No to może zgodzisz się przyjąć na kwaterę mechanizatora rolnictwa?

Przychodzi jako przedstawiciel władzy: szuka kwatery dla młodego człowieka z dyplomem mechanizatora rolnictwa, który przyszedł na letni staż do PGR-u i ma odpowiadać za opylanie pól przed stonką, a potem może i w gminie zostanie…

– Żeb' gęby darmo nie studzić, to ja od razu mówię wójtowi, że u mnie on miejsca nie zagrzeje. Jak dla PGR-u on robi, niech jego PGR sobie trzyma!

Cały kłopot był w tym, że PGR nie miał miejsca na zakwaterowanie stażysty: już dzisiaj miała zjechać w gościnę do majątku wycieczka kołchoźników radzieckich i dyrektor Pilch zachodził w głowę, jak ich pomieścić i czym ich przyjąć, żeby do nieprzytomności odczuli serdeczną polską gościnność. Dlatego właśnie dyrektor zwrócił się do wójta o pomoc w znalezieniu kwatery dla stażysty.

– Ot, pierekiniec – sapnął wściekle Kaźmierz, aż przestraszony deresz zarzucił zadem. – Żeb' jemu taki ząb trzonowy jak te widły wyrósł!

– A co ty od niego chcesz – ujął się za stażystą Fogiel. – Chłopak grzeczny, przystojny.

– Ja o dyrektorze mówię!

– Pawlak, czy to po chrześcijańsku życzyć tak bliźniemu? Mało to, że na niego takie nieszczęście spadło jak ta wycieczka kołchoźników?

– Dobrze jemu tak – oczy Pawlaka błysnęły szczerą radością. – Taż takie ruskie kołchoźniki to gorsze od tej plagi myszy, co my ją tu mieli jako pionierzy na wiosnę w czterdziestym szóstym.

– No i potem była pierwsza w naszej gminie sądowa sprawa o kota – z satysfakcją przypomniał Fogiel szczegóły dramatu z tamtej wiosny.

– No i powiedz Pawlak, czy my nie jesteśmy tu sami swoi?

– Ot patrzaj! Teraz to my niby „sami swoi”, a jak wójt tu był z dyrektorem Pilchem i komisją rolną, to ja był dla niego „nieprzyszłościowy”, tak?

– Co innego przyszłość; a co innego kwatera dla stażysty.

– Ja z języka świdra nie zrobię: powiedział „nie”, to „nie”! Ja jak widzę tego bestyjnika Pilcha to mnie z tej złości wątroba prosto do góry nogami przewala sia!

– Ale tu nie o Pilcha idzie! Za lokatora dobry grosz załapiesz, Pawlak, a chłopak wsi się przyda – przekonywał wójt, przywołując wciąż nowe argumenty. – To mechanizator z dyplomem…

– Awo! Znajdź teraz kogo bez dyploma – Kaźmierz opędzał się ręką jak od natrętnej muchy, ale Fogiel nie dał się zbyć i dalej przedstawiał walory kandydata na sublokatora: aktywista ZMS-u, podobno na Kubie nawet był…

– Znam ja takich – Pawlak zachichotał szyderczo. – Był na Kubie, a w nosie dłubie…

– On nowocześnie myśli!

– Taż dla mnie to najlepsza rekomendacja, żeb' jego na cztery wiatry przegnać! Ciekawość, czego on u mnie sobie kwaterę upatrzył? Mało to we wsi chałup?

Wójt nie wyjawił prawdziwych powodów, które skłoniły stażystę po Technikum Rolniczym do wybrania domu Pawlaków na swoją kwaterę. A było to tak: Zenobiusz Adamiec, wysiadłszy z autobusu z plecakiem, ujrzał właśnie Anię, która wprowadzała księdza Durdełłę w bramę obejścia Pawlaków. Tak się na nią zapatrzył, że z ulgą przyjął informację o braku miejsc w majątku PGR. Wyznał szczerze wójtowi:

„Tak się w niej zachwyciłem, że nigdzie indziej bym nie chciał mieszkać”. Tak – właśnie powiedział – „Tak się w niej zachwyciłem” – i może to naiwnie szczere wyznanie skłoniło wójta, by pójść chłopcu na rękę.

Ponieważ Ania mieszkała z rodzicami – Fogiel odwiedził najpierw dom Witii i Jadźki, prosząc o wynajęcie kwatery. Adamiec czekał przed bramą na wyrok pertraktacji, które skończyły się stanowczą odmową: owszem, pokój Ani jest teraz pusty, bo pojechała zdawać na studia, ale przecież w sobotę wróci. Wójt uznał, że dobrą pozycją startową dla zauroczonego Anią stażysty będzie umieszczenie go w domu jej dziadka, gdzie dziewczyna bywa prawie co dzień. Dla Zenobiusza Adamca będzie to szansa zawiązania znajomości, zaś dla wójta – szansa zaskarbienia sobie jego wdzięczności. Przekonywał teraz z uporem Pawlaka, że przyjęcie obywatela Adamca na kwaterę to czyn wysoce społeczny. Zresztą przecież Pawlak na tym lokatorze nie straci…

– A czy ja jaki biedo-łach, cudzego grosza potrzebujący? – Pawlak wskazał na zbliżającego się Kargula. – Jemu niech wójt te ciemnotę wciska, bo Kargul na pieniądze łakomy, jak nasz ksiądz na baby…

Teraz z kolei Kargul musiał wysłuchać o wszystkich zaletach Zenobiusza Adamca, ale też nie wyraził zgody na zakwaterowanie obcego.

– Popatrzcie tylko, jaki to elegancki chłopak. – Wójt obrócił Kargula w stronę bramy. Po drugiej stronie ulicy pod nieczynnym kioskiem stał masywny chłopak o jasnej czuprynie, bystrych oczach, patrząc wyczekująco na podwórze Pawlaków. Wójt przywołał go gestem ręki. Zenobiusz ruszył spiesznie, już z daleka uśmiechając się szeroko, życzliwie.

– A ten tu czego? – Pawlak popatrzył koso spod daszka maciejówki na chłopaka w kraciastej koszulce, który wyglądał jak kandydat na pogromcę dzikich zwierząt.

– To właśnie jest Zenobiusz Adamiec. – Fogiel klepnął w ramię Pawlaka – Dogadacie się jakoś beze mnie, co?

Chłopak wyciągnął rękę w stronę Pawlaka. Kaźmierz ominął go i stanąwszy przy bramie, wskazał mu gestem głowy ulicę:

– Niech on po moim podwórku nie szperta sia. My tu aktywistów od Pilcha tak wyglądamy, jak zwycięstwa socjalizma!

Słysząc to Kargul aż zagdakał basowym śmiechem.

– Panie Pawlak, socjalizm to szerokie i naukowe pojęcie, możemy przedyskutować – zaczął Adamiec, wciąż uśmiechając się łagodnie.

– Ot, dyskutant znalazł sia! – wrzasnął Pawlak, wypychając za bramę zwalistego chłopca, jakby był to worek gęsiego puchu. – Zawołoka jakaś! Poszedł ty precz z mego podwórka, bo jak pałką go przeżegnam, to raz-dwa on przykucnie!

Zaskoczony chłopak zaniemówił. Tuż przed jego twarzą brama zatrzasnęła się, omal nie przyciskając mu nosa.

– A coż jego raptem ukąsiło? – spytała Marynia, widząc wzburzenie męża. – Czego on tego młodego tak sponiewierał, a?

– Aj, kobito, nie rób teremedii – Pawlak drutem okręcał skobel bramy, jakby barykadował się przed oblężeniem. – Ten kałakunio Pilch szpiega mnie na łeb przysyła, żeb' mnie wykończyć, a ona jego w obronę bierze!

– Jakiego szpiega?! To chłopak z dyplomem – protestował Fogiel. – Na kwaterę on chętny.

– Ale aktywista. Wójt sam rzekłszy, że na Kubie on był!

– To co z tego, że aktywista?!

– Taki musi wykazać sia.

– Jak każdy fachowiec.

– Fachowiec od wykańczania takich „nieprzyszłościowych” jak ja czy on – Kaźmierz wskazał na Kargula. – Na pomieszkanie przyjdzie, żeby donieść gdzie trzeba, co się u nas w chacie dzieje. Szpiega ja u siebie nie zaplenię!

– Pawlak, Pawlak – mitygował go wójt. – I tak każdy wie, że ty Wolnej Europy słuchasz.

– Nie słucha – zaoponował Kargul. – Bo nam się radio zepsuło.

– On by wam naprawił – Fogiel wskazał zamkniętą na głucho bramę obejścia. – Fachowiec od mechanizacji. Radio to dla niego pestka!

I dojarkę mechaniczną waszej Maryni nareperuje… Popierać postęp, taka jest moja polityka.

– Jak pana słucham, to prosto jakiś mgielny tuman mnie na oczy lizie! – Kaźmierz podskakiwał jak czajnik na ogniu. – Powiedział nie, to nie, bo u mnie słowo droższe pieniędzy!

– Ot, gorączka człek – wójt wzruszył ramionami, litując się nad brakiem społecznej świadomości mieszkańców Rudnik. – Ludzie, jak my sobie pomagać nie będziemy, to kiedy my tę drugą Polskę zbudujemy?

– Aj, człowiecze – westchnął szczerze Pawlak – Co ja by dał, żeb' ta pierwsza wróciwszy sia…

Tak więc sprawy kwatery dla stażysty nie udało się wójtowi załatwić. Ale ważniejsza była dla niego druga sprawa, która go tu sprowadziła. Tu istotną była taktyka: zaczął najpierw chwalić deresza, zachwycać się jego proporcjami, kształtem kłębów, błyskiem oka, a równocześnie ubolewać, ile to kosztuje utrzymanie takiego smoka. Im dłużej wójt się rozwodził, tym bardziej rosła podejrzliwość Kaźmierza:

– Niech on mi głowy nie durzy tym ekonomicznym myśleniem!, Ja jego i tak nie sprzedam.

Wójt z żalem pomyślał, że wczoraj śmierć nie zebrała tego żniwa, na które liczył. Pozostało mu namówić Pawlaka, by sam zechciał się wybrać z ogierem na planowany przez władze „Jarmark wojewódzki”.

– A na coż mnie jego na jarmark prowadzić? – Pawlak patrzył zaskoczony na wójta. – Taż ja jego Cyganowi nie oddam.

Wójt ze zrozumieniem przytaknął: wie, że Pawlak konia nie chce się pozbywać, sam byłby pierwszym jego amatorem, ale ten jarmark to nie okazja do kupna krowy czy sprzedania jajek, lecz okazja, by udowodnić, że Polak potrafi i że wszystkim ludziom żyje się dostatnio. Mają podobno przybyć towarzysze Gierek, Jaroszewicz i Szydlak. Dla nich właśnie ściągnie się na ten „Jarmark” z całego województwa wszelkie zapasy eternitu, cementu, sznurka do snopowiązałek, żeby goście naocznie się przekonali o skuteczności prowadzonej polityki, a ludzie z okolicy mieli sposobność uwierzyć, że można kupić bez kolejki eternit, cement, gumiaki i kiełbasę – a będzie to możliwe, gdy przywiezie się, w jedno miejsce wszystkie odłożone w województwie na takie okazje zapasy.

Na tym „Jarmarku”, będącym wcieleniem marzeń o drugiej Polsce, przewidziany jest pokaz bydła hodowlanego. Już zwożą z drugiego krańca województwa zdrowe krowy, które będą wystawione jako należące do tutejszego PGR-u, żeby zaprzeczyć szeptanej propagandzie, że całe stado padło od zarazy. Odbędzie się też pokaz koni. Bez ogierka Pawlaka, którego deresz zdobił już okładkę „Rolnika”, gmina nie miałaby się czym pochwalić! Chyba Pawlakowi zależy, żeby jego dorobek zyskał uznanie pierwszego Gospodarza w kraju?

– Znam ja lepszego gospodarza, co z góry wszystko widzi – Pawlak patrząc w bezchmurne niebo, zdjął z głowy maciejówkę, jakby w tym momencie kłaniał się temu, kogo uznawał za jedyny autorytet. – I jemu pewnie teraz wątroba nogami przewala sia, jak On widzi wasze zaprzaństwo!

Fogiel był przyzwyczajony do impetycznego charakteru Pawlaka, jednak ten zarzut wydał mu się obrazą piastowanego urzędu: przychodzi w interesie całej społeczności i zostaje potraktowany jak wróg. Wszak on chce tylko dźwigać do góry te Polskę kochaną, żeby ona mogła zbliżyć się do Europy. A jako wójt stara się reprezentować interesy wszystkich obywateli…

– Musiałby ja być bleszczaty na oba oczy, żeb' ja teraz wam uwierzył – Pawlak na powrót nacisnął maciejówkę na czoło i spojrzał na wójta jak na komornika, który przyszedł go licytować.

– A jak on kazał na mojej stodole wapnem malować: „Pawlak to kułak” – to w czyim było interesie, a?

Obaj z Kargulem wbili wzrok w okrągłe oblicze wójta. Fogiel, zaskoczony oskarżeniem, ruszał wąsami, szukając najbardziej dyplomatycznego wyjścia z tej politycznej dyskusji.

– Czyja władza, Pawlak, tego racja – rzucił ogólną uwagę i zaraz poparł ją pozytywnym sądem na swój własny temat. – Ale nie powiecie, że ja krzywdy czyjejś chciałem. Kazali za spółdzielnią produkcyjną agitować, to agitowałem, ale nigdy w to nie wierzyłem.

Taka jest moja polityka.

– Ot, pierekiniec – mruknął Pawlak i spojrzał na Kargula, jakby biorąc go na świadka, że Pan Bóg musi mieć naprawdę chorą wątrobę, widząc tam z góry zaprzaństwo władzy ludowej. – Wy zawsze, wójcie, po tej stronie płota stali, gdzie wasz interes był!

Nie słuchał żadnych wyjaśnień ani protestów. Nigdy nie zapomniał Foglowi, jak na jego krzywdzie zadbał o swój interes. Kiedy on, Pawlak, zdobył za dwa kwintale pszenicy i rower kota, co miał jego stodołę od plagi myszy oczyścić, a który na skutek sprzeniewierstwa Kargula, co mu mleka w dziesięciu talerzach wszędzie naszykował, przeszedł na jego stronę płota – wówczas sołtys Fogiel wydał salomonowy wyrok: że w parzyste dni kot Pawlakowe myszy pogoni; w nieparzyste – Kargula, a w niedzielę i święta jego myszy wyłapie. A dziś też napatoczył się Fogiel na jego podwórzu, żeby go do kolaboracji z jakimś aktywistą młodzieżowym namawiać.

Widząc, że sprawa mieszkania dla stażysty Adamca jest przegrana, Fogiel usiłował uratować szansę pochwalenia się Pawlakowym ogierem na „Jarmarku wojewódzkim” dla najwyższych władz.

– Jak ty, Pawlak, pójdziesz władzy gminnej na rękę, to i ona tobie pójdzie. Taka jest moja polityka – podjął pertraktacje, składając opornym rolnikom propozycję nie do odrzucenia. – Popatrz na swoją stodołę. Czas by ją nowym eternitem pokryć.

– Radzak się znalazł – Pawlak wzruszył ramionami – Ale skąd jego wziąć?

– A przydział na traktor chciałbyś?

– Taż ja ponoć nieprzyszłościowy!

– Będziesz przyszłościowy, jak ogiera wystawisz. Tylko pomyśl, Pawlak, towarzysz Gierek staje przed twoim dereszem – wójt Fogiel nadął się; pierś wypiął, jakby czuł się już pierwszym w kraju „Gospodarzem” – Klepie go i pyta: „A czyj to koń?” – poklepał zad deresza i wyniosłym spojrzeniem, jakie zapamiętał z portretów Gierka, omiótł mikrą postać Kaźmierza. – A ja, jako wójt, mówię mu: „To gospodarz naszej gminy, której ja jestem wójtem…”

– Widział? – Pawlak zwrócił się do Kargula, biorąc go na świadka, jak to gminna władza bezlitośnie obnażyła swoje niskie pobudki. – Nadął się jak ta żaba na brusku!

– A nie mówił ja, że władza zawsze swego interesu pilnuje? – przyświadczył gorliwie Kargul.

– Jakbyście z władzą trzymali, to byście nie byli uznani za „nieprzyszłościowych” – Fogiel pokiwał im przed nosem paluchem, jak niegrzecznym dzieciom. – Ile to razy wam radziłem, żebyście się choć do ZSL-u zapisali! Wtedy by was nikt nie ruszył.

– Prędzej ja by krzyż z ołtarza ukradł, jak do partii zapisał sia!

– prychnął Pawlak jak kot, którego ktoś poi na siłę koniakiem.

– Nie musiałbyś sam się zapisywać – Kargul skuszony obietnicami wójta, przeszedł zdradziecko na jego stronę. – Wystarczyłoby, żeb'

Witia czy Pawełek do partii zapisawszy sia…

– Naród z partią, partia z narodem – skwapliwie przytaknął Fogiel.

Twarz Pawlaka przybrała taki wyraz, jakby w samo południe ujrzał diabła. Prasnął trzymanym w ręku zgrzebłem pod kopyta deresza, aż ogier poderwał się na tylne nogi.

– Ot, pierekiniec! Radzak się znalazł – napierał na Kargula piersią. – Ryby tobą karmić. Teraz taki z niego polityczny doradca, a jeszcze wczoraj to mojego kabana na stype po mnie zaciukać chciał?!

Pawlak trzymał obie ręce na biodrach, posuwając się bokiem jak w krakowiaku. Kargul cofał się tyłem, aż zaparł się o cembrowinę studni.

– Niedoczekanie twoje, ty hamanie! Nie pokosztujesz ty parsiuka na stypie po mnie! – przypomniał sobie teraz o wójcie i rzucił mu w twarz nieodwołalną decyzję: – A wójt niech zapomni o moim ogierku!

Sprzedam ja jego po tym, jak on mnie w ostatnią drogę powiezie!

– To już niedługo może być – mruknął Kargul, ale nie na tyle głośno, by mogło to dojść do uszu rozwścieczonego Kaźmierza.

Tej wymianie poglądów przysłuchiwał się zza bramy Zenobiusz Adamiec, człowiek z dyplomem mechanizatora rolnictwa, który od pierwszego spojrzenia zachwycił się w Ani Pawlakównej. W furtce ukazał się wójt Fogiel, i patrząc na stażystę, bezradnie rozłożył ręce…

„Nigdy bym nie wyszła za mąż za naukowca. Oni są całkiem bez serca i ubierają się jak do trumny. Albo byłam dla nich za modna, albo za mało modna. Z początku zaniemówili na widok mojego „afro” i myślałam, że jak mężczyźni patrzą na dziewczynę szeroko otwartymi oczami, to chyba nie chcą jej zrobić krzywdy. Ale kto ma stopień magistra czy docenta, to przestaje chyba być mężczyzną, tak przynajmniej twierdzi Irma, a ona ma różne doświadczenia. Ostatnio z tym uwodzicielem, który ją wykorzystał cieleśnie i na dodatek jeszcze oczyścił z wszystkiego jej nowe mieszkanie. Zostawił kartkę „Byłaś cudowna, nigdy cię nie zapomnę, ale ty zapomnij o mnie, alimentów nie płacę”.) Irma mu uległa, bo podawał się za asystenta i członka komisji egzaminacyjnej. Dała się uwieść – i tak samo nie zdała jak ja. A teraz jestem skończona! To już koniec! Na pewno nie podobała im się moja głowa „afro „, bo kogo może obchodzić, że nie umiałam rozróżnić map geomorfologicznych od sozologicznych i chydrologicznych (czy „chydro” pisze się przez „ch”, czy „h”.

Tyle zainwestowałam w nowe dżinsy i fryzurę „afro „, a teraz wszystko jak psu pod ogon. Będę musiała wrócić na wieś i najwyżej pracować w GS-ie jako kontystka. Prędzej się zabiję, niż dam się wkopać w ziemię jak burak. Boże, cóżeś mi uczynił?! Tak czekałam na ten świt mojej młodości. Przecież modliłam się jeszcze do Ciebie w autobusie; żebym się spodobała tej komisji egzaminacyjnej, a Ty stanąłeś po jej stronie, odbierając mi sens życia…”

Tak pisała Ania, a łzy kapały na rozłożony na kolanach pamiętnik.

Siedziała na ławce za budynkiem Uniwersytetu, ze ściśniętym gardłem opisując swój żal do świata i rozczarowanie Panem Bogiem.

Kiedy uzmysłowiła sobie, że runęły wszelkie nadzieje na wielką przygodę życia, targnął nią taki szloch, że oparła skołtunioną na „afro” głowę o rozłożony na kolanach pamiętnik. Nagle poczuła na głowie czyjś dotyk. Podniosła głowę. Zobaczyła na ławce obok siebie chudą, bladą dziewczynę z warkoczami. Oczy miała podkrążone, jakby przez całą noc płakała. Patrzyła na Anię ze współczuciem. Trzymając rękę na jej ramieniu, spytała, wyraźnie licząc na twierdzącą odpowiedź, czy ona też została uwiedziona.

– Ja? Jeszcze nie – odparła zaskoczona Ania.

– To dlaczego aż tak płaczesz?

– Nie zdałam.

– To można odrobić. Gorzej z dziewictwem…

– To dlaczego się dałaś uwieść?

– Bo chciałam się dostać na geografię, a ten uwodziciel krążył tu po wydziale i podawał się za asystenta – wyjaśniła bladolica, która widać musiała wyrzucić z siebie gorycz oszukanej. – Obiecał, że choć nie mam punktów za pochodzenie, to dzięki niemu będę miała punkty za powodzenie. Taki dowcipny był, oszust matrymonialny…

To, co się przydarzyło bladolicej niedoszłej studentce, dziwnie zaczęło przypominać przygodę równie skutecznie uwiedzionej Irmy.

– Chciał się zaraz żenić? – upewniła się Ania, przypominając sobie szczegóły relacji przyjaciółki.

– On od tego zaczął – zwierzyła się dziewczyna, zaciskając palce, jakby w tej właśnie chwili obejmowała nimi gardło podłego oszusta.

Zastrzegła się jednak, że ona wcale nie chciała łapać męża, jej zamiarem było tylko dostać się na geografię, a on właśnie jej przysiągł, że jak da mu poznać smak swego ciała, to egzamin ma jak w banku. No, poznał, co chciał, a ona zryła, bo nikt takiego asystenta nie znał na całej uczelni.

Zaniosła się nagle płaczem i teraz z kolei Ania musiała ją objąć, by jakoś ukoić jej ból po stracie złudzeń i dziewictwa.

– Nie ty jedna wpadłaś – starała się ją pocieszyć – On tu poderwał na geografii więcej naiwnych. Ale jak można uwierzyć nieznajomemu mężczyźnie?

– Nie myśl, że jestem taka naiwna. Kazałam sobie pokazać dowód osobisty.

– I pokazał?

– Nie tylko mnie. Razem ze mną poszedł do Urzędu Stanu Cywilnego i tam zamówiliśmy termin ślubu cywilnego – kiedy sobie uprzytomniła bezmiar bezczelności uwodziciela, jednym szarpnięciem zerwała z szyi korale, które potoczyły się po alejce jak owoce przejrzałej jarzębiny. – To od niego, po pierwszej nocy. A ślub miał być dziś, po egzaminach…

– Nie byłaś jedyną jego narzeczoną – Ania przypomniała sobie zwierzenia Irmy, którą spotkała na korytarzu przed salą egzaminacyjną: była zaskoczona, że za stołem wśród członków komisji nie siedzi ten, który obiecał jej ślub i przyjęcie na studia za kilka chwil szczęścia w jej nowym spółdzielczym mieszkaniu. Nikt nie słyszał o żadnym asystencie o imieniu Zenek.

– To musiał być ten sam – Ania upewniła się teraz, że bladolica podzieliła los Irmy. Właśnie Irma była trzecią, która miała powody, by płakać tego dnia po wyjściu z pokoju egzaminacyjnego.

Wszystkie trzy nie zdały. Sytuacja Ani różniła się tylko tym, że nie została uwiedziona. Nie pałała więc żądzą zemsty na oszuście matrymonialnym, jak tamte.

Wskazała bladolicej wychodzącą z budynku zapłakaną Irmę. One miały po co żyć, choćby dla dokonania zemsty na uwodzicielu. Jej pozostało samobójstwo. Idąc wzdłuż kanałów Odry rozważała, czy ma wybrać truciznę, skok z okna, czy też rzucić się pod pociąg. Może dla niej byłoby lepiej, gdyby spotkał ją ten sam los co tamte?

Miałaby przynajmniej motywację do życia: zemścić się za stracone złudzenia!

Tymczasem w ożywionej rozmowie obu uwiedzionych wyjaśniało się, że Irma straciła nie tylko cześć i złudzenia, lecz także sporo przedmiotów, które rzekomy asystent wyniósł z jej świeżo urządzonego przez rodziców-badylarzy mieszkania spółdzielczego.

Wraz z narzeczonym zniknął elektryczny zegar NRD-owski, radiomagnetofon, dywan i spiżowy korkociąg w kształcie końskiej główki.

– Wódkę lubił? – dopytywała się bladolica, słysząc o korkociągu.

– Wyłącznie wino importowane.

– Dyskutować lubił?

– Bez przerwy mówił o swoim naukowym światopoglądzie. I przed, i po, i w trakcie…

– Jak miał na imię?

– Mój miał Zenobiusz…

– Mój też. A nazwisko Adamiec?

Irma tylko twierdząco skinęła głową i nagle obie padły sobie w ramiona jak dwie siostry. Płacząc, przysięgły sobie, że nie spoczną, póki nie odnajdą tego Adamca, co podając się za pracownika naukowego, w zamian za brakujące punkty za pochodzenie ofiarowywał im pewność jutra, zarówno jako studentkom, jak i jako jego przyszłym małżonkom.

Ania Pawlak, której akurat nie brakowało punktów za pochodzenie, nie słyszała tej rozmowy. Próbowała się rzucić z najwyższego piętra Domu Towarowego, ale akurat na chodniku był rozpięty parasol sprzedawcy lodów. Patrząc teraz z mostu na rozgrzane upałem nitki szyn kolejowych, pomyślała z bezmiernym bólem, że jeśli przyjdzie jej rozstać się z życiem, odejdzie w niebyt, nie zaznawszy nawet smaku miłości. Poczuła tak okrutny żal nad sobą, że nieomal z zazdrością pomyślała o uwiedzionych: one – zanim przyszło rozczarowanie – przynajmniej zaznały smaku rozkoszy.

Otworzyła torbę, wyciągnęła pamiętnik i opierając się o poręcz mostu, zapisała w nim zdanie, które miało być ostatnim jej zdaniem w życiu: „Kto odchodzi nie będąc kochanym, ten nie żył wcale.”

Tak, chciała odejść na zawsze, choćby tylko dlatego, że nie chciała wracać do przaśnego, wiejskiego życia, w którym jedynym fachowcem oceniającym jej urodę, był zootechnik Palimąka.

Zrozumiała w tej chwili dziadka Kaźmierza: po co żyć bez przyszłości? Ale myśl o dziadku przywołała przed jej oczy wczorajszą scenę na podwórzu, kiedy to przywieziony przez Pawła wieniec zawisł na szyi jej dziadka Władysława. To ona była ich jedyną nadzieją. Gdyby ten wieniec przyszło im położyć na jej mogile – nie przeżyliby tego…

Spojrzała na zegarek. Pociąg w stronę Rudnik odchodził za pół godziny…

Pawlak jak najrychlej chciał wiedzieć, czy zawiódł się aby na Panu Bogu, do którego zanosił tak żarliwe modlitwy, by w trakcie egzaminów noga jego wnuczki poślizgnęła się i żeby wróciła ona na wieś. Ania była dla niego ostatnią szansą ocalenia sensu tego, o co zabiegał przez dziesiątki lat: to jej wciąż powtarzał, że miasta mogą się rozsypać w gruzy, mosty zapaść się w wodę, ale ziemia zawsze była, jest i będzie; na ziemi jest całe piekło i niebo; wszystko z ziemi się bierze i do niej wraca; po ziemi uczysz się chodzić, w ziemię twoje łzy wsiąkają, z ziemi się biorą kwiaty na ślubny wieniec i te ostatnie, co na trumnę się kładzie…

Wczorajsza próba szantażu własną śmiercią jakoś żadnego z członków rodziny nie skłoniła do objęcia schedy i teraz Kaźmierz mógł liczyć tylko na współpracę z niebem. Jeśli Ania zda – Kaźmierz przestanie wierzyć w sprawiedliwość boską, tak jak i w ludzką już przestał wierzyć, odkąd komisja uznała go za „nieprzyszłościowego”. Postanowił czekać na powrót wnuczki z egzaminu u syna i synowej. Kroczył środkiem szosy, kiedy za jego plecami rozległo się trąbienie: nadjeżdżała czarna „wołga”, migając światłami. Za nią toczył się niebieskobiały autobus. Jego pasażerowie rozpłaszczali nosy na szybach, jakby chcieli się dobrze przyjrzeć Pawlakowi i zapamiętać na zawsze wyraz zdumienia na jego twarzy. Bo też było się czemu dziwić: widoczni za szybą podróżnicy wyglądali, jakby zbierano ich pod różnymi szerokościami geograficznymi: jedni mieli płaskie nosy i wystające kości policzkowe, inni orle nosy i czarny wąsik, niektórzy byli w haftowanych rubaszkach, inni zaś w garniturach z klapami pełnymi orderów. Niektórzy mieli na głowie czworokątne „tiubetiejki”, inni płócienne czapki; ale wszyscy najwyraźniej mieli dość jazdy dusznym autobusem w skwarny, lipcowy dzień.

– A cóż to za arka Noego? – głośno spytał Pawlak napotkanego traktorzystę Podobę, który chwiejąc się, pchał przed sobą rower, zbyt pijany, by móc na nim jechać.

– Nie wiesz pan? Kołchoźniki radzieckie nasz PGR wizytują – Podoba z ponurą miną nasunął na oczy swój beret, jakby uznał, że takiego nieszczęścia lepiej nie oglądać.

– A po jaką zarazę?

– Wymiana doświadczeń. – Podoba skrzywił się ironicznie, bo już to co mówił, wydawało mu się niezwykle zabawne: – Znaczy, że my naszą bidę mamy wymieniać na ich nędzę. A wiesz pan, co jest nie do wytrzymania dla prawdziwego patrioty? Że oni będą chlać koniaki przez trzy dni za nasze pieniądze, a załoga to nawet korka nie powącha!

Podoba, jako prawdziwy patriota, nie ukrywał swego rozżalenia, że osobiście nie odczuje korzyści z tej wymiany doświadczeń. Co innego dyrektor Pilch: nachla się za państwowe, a jeszcze premię i order dostanie za okazaną ruskim gościnność! Już się o to postara sekretarz Nosal z województwa – ten, co pierwszy przyjechał w czarnej „wołdze”. Jak dyrektor Pilch się wykaże odpowiednią gościnnością wobec radzieckich przyjaciół, to jemu odtąd nikt nie podskoczy.

– On będzie ważniejszy wobec załogi jak sanacyjny dziedzic – wywodził z goryczą Podoba, który wyraźnie był wyznawcą poglądu, że świat jest podzielony: ten lepszy dla gorszych i ten gorszy dla lepszych, takich jak on…

– Co Podoba wie o sanacyjnych dziedzicach – Pawlak spojrzał z politowaniem na traktorzystę, który śmiał w swej niewiedzy porównywać etatowego dyrektora z prawdziwym dziedzicem. – Taki hrabia Dubieniecki to był bezlitośnie kulturalny pan: jak goście mieli przyjechać na polowanie, to on kąpał się w szampanie, potem kazał go z powrotem do butelek nalać i gościom na kolację podawać!

– A mydłem ten szampan nie zajeżdżał? – rzeczowo spytał Podoba, olśniony wizją pełnej szampana wanny.

– A na co jemu było mydło? Taż nigdy przy robocie nawet i nie pobrudził sia – Kaźmierz na wspomnienie postaci hrabiego Dubienieckiego tak się rozrzewnił, jak kiedy wspomniał marszałka Piłsudskiego – On prosto bezlitośnie w konikach zakochany był! Do stajni kazał patefończyk wstawić, walce koniom puszczał a stajennemu kazał ich tanecznego kroka uczyć. Ooo, to był słowny pan, on z języka świdra nie robił. Jak gościom obiecał, że im kulig urządzi, a śniegu akurat w tu poru nie było, to kazał ścieżki parku solą wysypać i saniami woził gości aż do białego rana!

– Sól słona – zauważył Podoba, kiwając się nad rowerem. – A mówią, że te hrabiowie mieli słodkie życie.

– Żeb' te kołchoźniki mieli takie życie jak te fornale u Dubienieckiego, to by się do dziedzica modlili, a nie do Lenina.

– A wiesz pan, panie Pawlak, dlaczego ja napity jestem?

– Nu, ciekawość posłuchać…

– Bo ja jako patriota na trzeźwo nie mogę znieść, że ja za dwa koziołki, com skłusował, siedziałem rok w pudle, a oni, co tylu dziedziców wystrzelali, to bez wyroku przyjeżdżają tu źreć i chlać!

Podoba objął nienawistnym spojrzeniem tył oddalającego się autobusu. Z trudem trafił nogą na pedał i zatoczył się z rowerem wprost pod nadjeżdżającego „żuka”. Pawlak chwycił Podobę za ramię, ratując go od niechybnej katastrofy. Gdyby traktorzysta wiedział, co wiezie zdążająca w ślad za autobusem furgonetka, jego niechętny wobec polsko – radzieckiej przyjaźni nastrój jeszcze bardziej by się pogłębił. Furgonetka przerobiona na chłodnię od tygodnia toczyła się w ślad za autokarem, wioząc zaopatrzenie, które dla uczestników wycieczki miało być dowodem, że Polska Ludowa dzięki braterskiej pomocy wielkiego sąsiada jest krajem mlekiem i miodem płynącym. W lodówkach „żuka” jechały mrożone szynki, indyki, gęsi i wołowe flaczki. Brzęczały wesoło na wybojach butelki wyborowej wódki, szampana i eksportowego piwa, którego smaku traktorzysta Podoba nigdy jeszcze nie zaznał; w tekturowych pudłach tkwiły puszki kawioru, czekolady, pomarańcze i banany. Wszystko to miało ozdabiać stoły, przy których podejmowano wycieczkę przyjaźni, wznosząc dziękczynne toasty za ofiarowane przez braci doświadczenia.

– A co tato tak na drodze sterczy? – zawołał od bramy swego obejścia Witia, zaskoczony pojawieniem się kogoś, kto jeszcze wczoraj żegnał się z życiem.

– A patrzę, i Panu Bogu dziękuję, że ja wszystko zrobił, żeb' u nas socjalizm nie zwyciężył.

– Przecież ojciec za demokracją był!

– Za demokracją ja od czasu do czasu był, ale za Stalinem nigdy!

Kaźmierz przypomniał synowi, jak to w latach 50-ych obronił się przed wstąpieniem do spółdzielni produkcyjnej. Pisali mu różni aktywiści na wrotach stodoły: „Pawlak to kułak, a kułak to wróg” – a on za nic nie chciał podpisać zgody na wstąpienie do spółdzielni. Ile razy zachodził do niego sołtys Fogiel, tłumacząc mu, że swoim uporem powstrzymuje nieuchronny proces dziejowy? Ile razy dostawał mandat za nieprzestrzeganie przepisów przeciwpożarowych i brak obowiązującej tłumnicy i bosaka, które poprzedzającej kontrolę nocy nieznani sprawcy kradli z obejścia?

Nawet kiedy mu pod oknem postawili dwa ciągniki – których silniki pracowały dzień i noc, tak że spać ani jeść nie było można, bo ściany i stół dygotały, łyżką się do gęby nie trafiało – nawet wtedy nie ugiął się i do spółdzielni produkcyjnej akcesu nie podpisał. Ocalił tę ziemię, bo nic ponad nią nie było dla niego cenniejszego, a oto teraz mają stracić na rzecz PGR-u, którego dyrektor jego kosztem chce powiększyć swoje imperium! Tylko w łasce Boga mógł pokładać nadzieje, bo kiedy ma się ładną wnuczkę, to automatycznie ma się więcej niż jednego konia przy dyszlu.

– Ania wróciwszy, a? – zapytał Witię. Syn pokręcił przecząco głową.

– Ano, przyjdzie zaczekać – stwierdził Kaźmierz, wkraczając na podwórze synowskiego siedliska.

– A na co tato liczy? – spytała Jadźka, widząc, że Kaźmierz rozsiadł się na ganku. – Ania ma swoje życie do przeżycia.

– Awo! Z niej za ładna dziewucha, żeb' ona na jakichś tam uniwersytetach marnowała sia!

– To tato jej tak źle życzy? – zajazgotała Jadźka, biorąc się pod boki. – Wczoraj w telewizji mówili, że teraz bez”dyplomu”to kariery nie zrobi.

– Nie bełtaj, durna bźdźągwo! – uciszył ją Pawlak, poprawiając maciejówkę na głowie. – A nie mówili to w tym waszym telemele, że nam dostatnio żyje sia i że naród z partią, a partia z narodem? No to i z tą karierą taka sama i prawda, jak że wesz kaszle!

Rozstrzygnąwszy problem rozparł się na ganku i postanowił nie ruszyć się dotąd, aż nie zjawi się Ania. Kazał Jadźce nalać gorącej wody do miednicy, proszku do prania nasypać, sam zdjął cholewy czekając, aż synowa podgrzeje wodę na kuchni, rozkosznie przebierał paluchami.

– Nachodzili się moje nogi świata – stwierdził refleksyjnie – Ale z bożą pomocą dojdę ja na nich do końca swoich dni…

– Amen – rzuciła od pieca Jadźka.

„W życiu i miłości nic nie możesz przewidzieć. Czy ja myślałam, że od najgorszego wroga będzie zależeć moje ocalenie? Dyrektor Pilch chciał odebrać ziemię i przyszłość moim dziadkom za jakąś nędzną odpłatność i rentę, a wyszło na to, że dzięki jego obsuwie na tym bankiecie ja odzyskałam życie. Śmieszne, ale tak wychodzi, że żyję i kocham dzięki radzieckim kołchoźnikom i tej politycznej aferze, którą wywołał dyrektor Pilch. Gdyby kołchoźnicy tego wieczora nie przyjechali do majątku i gdyby Pilch ze względów prestiżowych nie musiał się upić jak świnia, to ja bym dawno spoczywała pod trawnikiem, zamiast w ramionach tego, kto mnie uratował dla siebie!! Powinnam chyba pójść i podziękować dyrektorowi PGR-u za to, że narozrabiał jak zając w kapuście, że aż przysłali do niego komisję kontroli z Komitetu Wojewódzkiego. Przykre tylko, że mężczyźni przeważnie są szczerzy dopiero po pijanemu. Muszę sprawdzić, czy mój wybrany też podlega tym samym prawom przyrody…”

Tak pisała Ania Pawlak w swoim pamiętniku kilka dni po wydarzeniach, które dyrektorowi Pilchowi przyniosły zgubę – a jej ocalenie. Tak już bywa, że to, co dla jednych jest końcem świata, dla drugich jest jego powtórnym stworzeniem.

Dyrektor Pilch nie przewidywał, że ten dzień miał zachwiać fundamentem jego życia. Przygotowywał się do niego już od dłuższego czasu. Kilkakrotnie zebrał całą załogę PGR-u, by ją w pełni uświadomić, jak wielkie wyróżnienie spotkało ich zakład.

Przyjazd wycieczki kołchoźników radzieckich powinni traktować tak, jak wygraną w totolotka. Skoro władze tu kierują naszych przyjaciół z wielkiego Kraju Rad, to świadczy, jak wysoko są oceniane osiągnięcia produkcyjne dyrektora Pilcha. Załoga musi w tej sytuacji stanąć na wysokości zadania: należy z tej okazji oczyścić szamba przy budynku mieszkalnym, bo od tego smrodu nawet muchy mrą, pozbierać wszystkie puste butelki, które walają się za oborą, zakopać gnijące skóry po dwóch bykach, które ktoś wyprowadził za gumno, zabił, odarł ze skóry, a mięso pewnie sprzedał w trzeciej wsi. Pracownicy kancelarii mają wypisać hasło „Polak potrafi” i umieścić je nad bramą; stare opony od traktorów porozkładać na rogach podwórza, pobielić, a w środek nasypać ziemi i wetknąć goździki i nasturcje…

– Przecież raz-dwa powiędną – zauważyła rozłożysta w biodrach dojarka, na którą wołano „Cycucha”.

– Wystarczy, aby pachniały przez jeden wieczór – uspokoił ją traktorzysta Podoba. – Potem te ruskie będą tak pijane, że im tryk z owcą będzie się mylił.

Pilch ani nie potwierdził sugestii Podoby, ani też jej nie zaprzeczył.

– Czy tylko to macie do powiedzenia, Podoba? – zapytał zootechnik Palimąka, rozbawiony uwagą znanego kłusownika.

– Ja zawsze mówię prawdę – Podoba nasunął na czoło beret niczym rycerz przyłbicę. – I im także samo prawdę powiem!

– Jaką prawdę? – zaniepokoił się nie na żarty Ryszard Pilch.

– Że u nas jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej!

Nawet po tak optymistycznej deklaracji dyrektor na wszelki wypadek postanowił pamiętać, że w dniu przybycia gości za wszelką cenę należy Podobę izolować od bezpośrednich kontaktów z przedstawicielami przodującego na świecie rolnictwa. Pochylił się do ucha zootechnika i poufnym szeptem polecił mu, żeby wieczorem, w trakcie przewidzianego dla gości bankietu, traktorzysta Podoba został zamknięty w boksie weterynaryjnym. Żeby zbytnio nie protestował, z powodu ograniczenia swobód obywatelskich, może mu Palimąka zostawić na wierzchu trochę spirytusu, którego używa do odkażania przy zabiegu inseminacji.

Kiedy nadszedł dzień przyjazdu gości, nad bramą wisiał transparent „Polak potrafi”. Podwórze świadczyło o prawdziwości tego hasła: w pobielonych oponach tkwiły rdzawe nasturcje i białoczerwone goździki, butelki były pozbierane, szambo wywiezione a załoga ubrana była odświętnie, jak na procesję Bożego Ciała. Poborowi, brygadziści i pracownicy polowi mieli wpięte w klapy czerwone kokardki, przez co wyglądali jak drużbowie na wiejskim weselu.

Kucharka, pani Żelazna, liczyła na tańce, a dojarka Cycucha na to, że kupi od ruskich aparat fotograficzny, bo chciała mieć koniecznie swoje zdjęcia z ulubionymi krowami. Kiedy Pilch niecierpliwie wyglądał przyjazdu furgonetki „nysa” Tadeusza Budzyńskiego, który miał przywieźć aż z wołowa czteroosobową orkiestrę, usłyszał niosący się z daleka dźwięk harmonii i zmartwiał: od pól, przez kartofliska i sięgające już do pach chude pegeerowskie zboże niosła się tak znana mu i bliska melodia, że aż gwałtowne wzruszenie chwyciło go za gardło. Od strony baraku pilota, przy którym, niczym przedpotopowe ptaszysko stał samolot rolniczy „gawron” płynęła fraza marsza „My pierwsza brygada”.

Dyrektor Pilch miał wyczulone ucho, gdyż każdego ranka jego ojciec przy goleniu intonował tę pieśń. Bez niej „Rotmistrz” nie rozpoczynał dnia. Ale co innego nucenie pod nosem, tłumione przez pianę do golenia, a co innego wykonanie publiczne – i to z towarzyszeniem instrumentu! Pilch bez wahania skinął na kaprala Marczaka polecił mu udać się motocyklem na skraj pastwiska, zamienionego teraz na lotnisko, i spowodować, żeby pilot wraz z harmonią nie opuszczał wnętrza barakowozu i pod żadnym pozorem nie zjawił się w trakcie kolacji na terenie majątku.

– To o suchym pysku ma on tak siedzieć w barakowozie? – spytał Marczak, który jako milicjant znał dobrze słabości ludzkie, a także swoje własne. I znów zootechnik Palimąka został upoważniony do wydania służbowej porcji spirytusu. Tak zaopatrzony kapral poturlał się polną drogą na pastwisko, ustawił swój motor z przyczepą pod skrzydłami „gawrona” i grzecznie, lecz stanowczo nakazał pilotowi zająć wraz z harmonią miejsce we wnętrzu barakowozu: może sobie tam grać i śpiewać do woli, choć jego zdaniem powinien raczej szczególnie dbać o dobór repertuaru, bo on, Franio, jest tu służbowo i swoje obowiązki zna. A kiedy pilot, lekceważąc sobie życzliwe ostrzeżenie milicjanta, począł grać po kolei „Lwowskie dzieci”, „Armatnią górę” i „Pierwszą brygadę”, Franio siedział tak i płakał ze wzruszenia, że łzy przeszkadzały mu dokończyć pisania meldunku o rewizjonistycznym nastawieniu pilota. Kiedy wypili służbowy spirytus, już nawet Franio śpiewał refreny na dwa głosy z pilotem, ale tego już w raporcie nie umieścił. Bo dusza duszą, tradycja rodzinna – tradycją, ale służba służbą…

Dyrektor Pilch uzmysłowił sobie że był jeszcze jeden człowiek, który stanowił zagrożenie dla bezkonfliktowego przebiegu zbliżającej się uroczystości: jego własny ojciec.

Marceli Pilch zwany był „Rotmistrzem”, jako że tego stopnia dosłużył się w ułanach. Z wojny 39-go roku wyszedł po kontuzji z jedną nogą sztuczną, ale głośno i wciąż powtarzał, że jak przyjdzie pora przegnać bolszewika za Styr i Dniestr, to on z tą nogą dosiądzie konia. W szafie trzymał szablę, bryczesy i buty do konnej jazdy, których nie założył już od czterdziestu blisko lat, za to czyścił je co trzeci dzień, bo zawsze powtarzał, że „oficerki muszą się błyszczeć jak dupa anioła”. Wiecznym problemem jego syna było izolowanie go od przedstawicieli wszelkich władz, gdyż z każdym i w każdej sytuacji podejmował dyskusję na temat „jałtańskiej zdrady”, której dopuściły się mocarstwa zachodnie wobec Polski. Na nic się nie zdały błagania, by ojciec nie schodził z góry i nie zaczynał rozmowy z sekretarzem egzekutywy od pytania, jaką też towarzysz widzi różnicę między totalitaryzmem faszystowskim a sowieckim albo czy zdaje sobie sprawę, że społeczeństwo bez elit skazane jest na pauperyzację duchową. Kilka razy udało się dyrektorowi zagłuszyć ojca obłudnym stwierdzeniem, że właśnie nadszedł czas, kiedy cały naród jest elitą – ale zawsze czuł się w obecności ojca jakby siedział na minie, do której detonator trzyma w ręku Rotmistrz. Co by się stało, gdyby Rotmistrz zorientował się, że majątek PGR został zalany gośćmi z wycieczki przyjaźni? Nie, nie mógł do tego dopuścić, bo na dźwięk rosyjskiej mowy Rotmistrz mógłby sobie przypomnieć przeżycia z 1920 roku, kiedy to bawił z krótkotrwałą gościną jako jeniec wśród „bojców” pierwszej Konnej Armii Budionnego. Zwykle, żeby zatrzymać ojca na górze, dawał mu po obiedzie kieliszek koniaku, który wprowadzał starszego pana w stan senności. Teraz jednak ten środek wydał mu się za mało pewny. Domieszał do koniaku dwie pastylki nasenne i na wszelki wypadek schował na stryszku wszystkie buty ojca. Przypomniał sobie jeszcze o szabli w szafie.

Chciał wynieść ją ukradkiem, ale Rotmistrz nie dał się wywabić ze swego pokoju, bo właśnie w tej chwili, owinąwszy głowę zwojem miedzianego drutu, co miało poprawić odbiór, słuchał audycji radia Wolna Europa.

Na podwórzu rozległ się klakson: Tadeusz Budzyński, zwany przez starych mieszkańców Rudnik „Warszawiakiem”, przywiózł właśnie zamówioną orkiestrę. Z wnętrza zdezelowanej „nysy” wygramolili się harmonista, trębacz, gitarzysta i perkusista zespołu „Giganty”.

Budzyński pomógł wyciągnąć bęben i brzęczące wesoło czynele. Dla niego przyjazd radzieckiej wycieczki oznaczał kurs z opłaconym powrotem i z tego choćby względu był zwolennikiem zacieśniania więzów przyjaźni.

Kierowniczka szkoły przygotowała dzieci do wygłoszenia powitalnego wierszyka, który zaczynał się od słów: „Witajcie, drodzy przyjaciele, z kraju, w którym słonko nigdy nie zachodzi…”

Tymi właśnie słowami i szczebiotem dziecięcych głosików zostali powitani wysiadający z autobusu goście. Kiedy ustawiali się wkoło, by wysłuchać powitalnych przemówień, na ich twarzach malowała się udręka, którą z trudem pokrywali rutynowym uśmiechem. Przez te dwa tygodnie „podróży przyjaźni” odbyli tyle powitań, tyle razy dzieci mówiły na ich cześć wierszyki, orkiestry grały ludowe piosenki, że wydawało im się, iż są na nieustającym powitalnym bankiecie.

Wyglądali jak zdemobilizowani weterani wojny, na którą wcale nie wybrali się z własnej woli, ale którą – chcąc nie chcąc – wygrali.

Na witających gospodarzy patrzyły spod tadżyckich „tiubetiejek” oczy skośne, spod słomkowych kapeluszy, białych „pierożków” i chustek chytre lub obojętne, ale wszyscy mieli przylepiony uśmiech, który mówił, że wprawdzie goście cieszą się z tej wizyty, ale w gruncie rzeczy dobrze wiedzą, że jeszcze bardziej powinni się z niej cieszyć gospodarze. Dyrektor Pilch starał się ich przekonać, że w tym dniu właśnie szczęście jego i załogi sięgnęło szczytu. Kiedy on się uśmiechał, uśmiechali się też brygadziści, oborowi i polowi, uśmiechały się dojarki, ukazując wyraźne braki w uzębieniu. Ani Cycucha, ani kucharka Żelazna nie mogły się poszczycić tą ilością złota w ustach, co uczestnicy wycieczki przyjaźni.

Najbardziej jednak rzucał się w oczy barczysty, prawie kwadratowy, siwowłosy mężczyzna w białej, płóciennej czapce z daszkiem i srebrną dolną szczęką. Przypominał dobrodusznego niedźwiedzia, którego wszyscy poklepywali. Widać było, że Mitia jest ważny, że się z nim liczą, przyjaźnią, że jemu oddają pierwsze słowo – może dlatego, że kiedy otwierał właśnie usta, bił z nich ten blask, jakby trzymał na języku nocną latarkę. Ten blask szedł od srebrnej szczęki; którą Mitia chętnie pokazywał w szczerym uśmiechu. To właśnie Mitia stał się bezpośrednią przyczyną tego, że wypadki tego wieczoru przyjaźni nie potoczyły się tak, jak się miały potoczyć.

Od frontu odbywały się powitania, od tyłu do PGR-owskiej kuchni wnoszono przywiezione furgonetką zapasy. Wnoszono je ukradkiem, w zamkniętych pudłach, w koszach przykrytych serwetkami, by gościom nie psuć przekonania, że te wszystkie jesiotry, szynki westfalskie i pulardy nie są codziennym pożywieniem podążającej ku socjalizmowi załogi PGR-u, zaś załodze majątku – nie dawać powodu do zazdrości. Podczas gdy wycieczka, skazana na podziwianie sukcesów państwowej gospodarki rolnej, przesuwała się z martwym wyrazem twarzy przez obory i chlewnie PGR-u – ustawione w podkowę stoły w dawnej sali balowej pałacyku pokryły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dawno nie widzianymi frykasami. Na półmiskach, jak pasjans, ułożony z obiecujących szczęście kart, leżały płaty różowej szynki, prężyły się jesiotry, przetykane kawiorem i ozdobione półksiężycami żółciutkiej cytryny; pularda nie chciała ustąpić miejsca faszerowanej gęsinie; wśród półmisków stały na baczność butelki wódki i lemoniady. Kucharka Żelazna, zawiadująca stołówką PGR-u, stała z wybałuszonymi oczyma z gałązką leszczyny, którą kazano jej odpędzać natrętne muchy zwabione tu od gumna lepszymi aromatami. Stała więc i oczom nie wierzyła, że może być równocześnie na stole tyle rzeczy, których ona dawno nie widziała. Z góry jej zapowiedziano, że nie ma okazywać zdziwienia, kiedy goście po bankiecie przyjdą jej podziękować za tak wspaniałe przyjęcie: Żelazna ma ich serdecznie zaprosić na przyszły rok na równie skromny poczęstunek, bo czym chata bogata…

Nadeszła pora biesiady. Zamiast się rzucić szturmem na gęsinę i indyki, cała czterdziestoosobowa grupa patrzyła na stół z takim wyrazem twarzy, z jakim zwykle dzieci patrzą na talerz pełen szpinaku. Było w nim przerażenie i zarazem poczucie klęski. Mieli już dość tych jesiotrów, kawiorów, sosów tatarskich. Indyk i gęsina wyłaziły im bokiem. Ich wątroby stanęły dęba po koniakach i tortach. Marzyli o barszczu, kiszonym ogórku, zsiadłym mleku, ale jako ludzie zdyscyplinowani, ukrywając swoje cierpienie, zasiedli przy stołach. Jeden tylko Mitia w haftowanej w krzyżyki rubaszce nie wytrzymał już tego skrajnego luksusu, do którego jego organizm nie był przystosowany. Jak kania deszczu, jak wartownik papierosa, tak on pragnął poczuć w ustach smak ukraińskiego barszczu lub choćby kapuśniaku. Wymknął się z sali i zajrzał do kuchni.

PGR-owska kucharka spojrzała z podziwem na jego srebrne zęby, które Mitia odsłonił w życzliwym, przypochlebnym uśmiechu:

– Pani – powiedział, oblizując wargi, jakby już czuł na nich smak tego, o co błagał. – Kapuśniaczek jest?

– U nas indyków ile chcecie! – odparła zgodnie z instrukcją.

– A mołoko jest?

Żelazna nie zdążyła odpowiedzieć, kiedy w kuchni zjawił się dyrektor Pilch.

– Czego on chce?

Zamiast kucharki odpowiedział Mitia: wszystko jedno czego, mogą być zacierki na mleku, byle nie te indyki, jesiotry, kawiory, byle nie szynki westfalskie czy ananasy…

Z udręczonych oczu Mitii wyzierało błaganie o zrozumienie. Jego usta w przymilnym uśmiechu jaśniały srebrem. Ale dyrektor Pilch wiedział, jak ma się zachować prawdziwy gospodarz. Wziął Mitię pod łokieć i powiedział z delikatnym wyrzutem:

– Towarzyszu, za co wy nas bierzecie? Jakbyśmy mogli tak wspaniałych gości, którzy przyjechali na wymianę doświadczeń, przyjmować czym innym, niż sami jemy na co dzień? – nie zwracał uwagi na wybałuszone zdumieniem oczy kucharki Żelaznej. – Po to przy waszej pomocy budujemy drugą Polskę, żebyśmy mogli z wami podzielić się, czym chata bogata…

Nie wypuszczając z uścisku łokcia Mitii, doprowadził ofiarę gościnności do stołu i nalał mu do pełna wódki. Podczas kiedy udręczony Mitia wzniósł szkło, by w trakcie toastu podzielić się swoimi braterskimi uczuciami, jakie żywi do polskich przyjaciół – zootechnik Palimąka odsunął krzesło i szykował się do wyjścia.

– A gdzież to? – przytrzymał go dyrektor.

– Pójdę sprawdzić, czy Podoba dalej siedzi zamknięty w boksie inseminacyjnym – poinformował szeptem zootechnik. Pilch kiwnął potakująco głową. Dzięki temu kłamstwu mógł magister Palimąka mieć chwilę czasu dla siebie. Wcale nie miał nawet zamiaru zajrzeć do boksu, gdzie zamknięto na czas wizyty krnąbrnego ex-kłusownika Podobę. Dopadł chyłkiem swojego „wartburga” i ruszył w stronę wsi.

Miał zamiar wrócić na bankiet w towarzystwie. Od dawna zabiegał o względy małej Pawlakówny. Kiedy ją spotkał po raz pierwszy w zagrodzie rodziców w czasie sztucznego zapładniania krowy, przekazał jej ze znaczącym uśmiechem głęboką refleksję, że ludzi łączy albo ideologia, albo pamięć wspólnej rozkoszy. Z tych dwóch ewentualności on wybiera tę drugą. A ona? Ania wówczas odparła, że ona wybiera studia na geografii. Wiedział, że dziś właśnie miała wrócić z egzaminów. Doświadczenie wyniesione z czasów studiów mówiło mu, że każda z możliwych ewentualności może być dla niego korzystna: jeśli Ania zda, będzie skłonna uczcić to szczęście w jego ramionach, a jeśli nie zda – ukoić w nich rozczarowanie. Tak czy tak miał szansę zaprosić ją najpierw na bankiet przyjaźni, a po nim przekonać ją swoim osobistym urokiem, że przyjaźń jest niczym wobec rozkoszy.

Z tą myślą zootechnik Palimąka nacisnął pedał gazu „wartburga”, a miał przy tym minę kota, który, lada moment dobierze się do słodkiej śmietanki…

„W powrotnej drodze przeczytałam w autobusie, że modne są słomkowe kanotiery, małe męskie kapelusze, ażurowe czapeczki, turbany i opaski. Włosy do połowy pleców. Niemodne jest „afro”… O Boże! Po co ja sobie skręcałam włosy w sprężynki?! Co ja narobiłam? Obłęd.

Pewnie dlatego nie zdałam, bo zobaczyli we mnie „wiochnę „. Przez całą powrotną drogę z Wrocławia coś wyło mi w duszy jak nasz pies Kosmos, kiedy przychodzi pełnia księżyca. Ciekawe, czy choć Kosmos będzie po mnie wył, kiedy odejdę z tego świata? Tak zawsze bałam się roku 2000-ego, że za te 22 lata będę już stara. Już nie zdążę być stara! Ciekawe, w co mnie ubiorą do trumny? Jak oni mogli mnie nazwać tumanem? Powiedziałam im, niech się cieszą, że nie zostałam za cenę przyjęcia uwiedziona. Ojciec dał po pysku i powiedział, że cnotę stracić można i bez egzaminów. A kiedy magister Palimąka przyjechał po mnie, żeby mnie zaprosić na balangę do PGR-u, to stary wypchnął mnie do kuchni i zamknął na górce, jakbym była owcą. Starzy posiali taką popelinę, że teraz nie będę mogła ze wstydu pokazać się nikomu na oczy. Mirosław Hermaszewski wyleciał w czerwcu na orbitę. Gdybym ja była na jego miejscu, to bym nigdy już nie wróciła na tę podłą ziemię…”

Tak zostały zapisane w pamiętniku Ani jej refleksje po powrocie z egzaminów. Z tych zdań, pełnych bólu i rozczarowania światem nie można odczytać konkretnych faktów, które w konsekwencji pchnęły Anię do ostatecznej decyzji.

Tego wieczoru wypadki toczyły się niezwykle szybko. W oczekiwaniu na wnuczkę Pawlak zasnął, trzymając wciąż stopy w miednicy z wodą.

Woda już dawno wystygła, ale Kaźmierz z przechyloną na bok głową i przymkniętymi oczyma przebierał w niej paluchami o pazurach zakrzywionych jak krogulczy dziób, śniąc najwyraźniej o tym, jak w rodzinnych Krużewnikach chłopcem będąc brodził w potoku w poszukiwaniu pijawek, które ciotka Serafina przystawiała sobie do łydek na upuszczenie krwi. Radosne szczekanie Kosmosa przywitało Anię. Kaźmierz otworzył oczy i zerwał się z ławki. Tkwiąc tak stopami w miednicy, patrzył wyczekująco na wnuczkę.

– No jak? Zdała? – widząc, jak Ania smętnie opuszcza głowę, chcąc ukryć kręcące się w oczach łzy, otworzył szeroko ramiona i rozjaśnił się cały w uśmiechu – Chwalić Boga!

Przyciągnął dziewczynę ku sobie i przytulił serdecznie. Teraz mógł już wierzyć w swoje dobre z niebem stosunki: modlił się o to, by noga Ani powinęła się na egzaminach i by wróciła ona na wieś – i dobry pan Bóg wysłuchał jego prośby. Już jutro Kaźmierz zaniesie świecę przed ołtarz, bo nie lubi być niczyim dłużnikiem, każdy dobrze wie, że u niego słowo droższe pieniędzy…

Jadźka i Witia, widząc rozjaśnioną szczęściem twarz Kaźmierza, byli przekonani, że ich córka została już studentką i śladem Pawła Pawlaka zacznie piąć się w górę, by nie garbacieć – jak jej rodzice – nad zagonami buraków czy kapusty.

– Witia, miałeś rację, że nie trzeba było łapówki dawać – Jadźka objęła ciepłym spojrzeniem skołtunioną w sprężynki głowę córki, wtuloną w ramię dziadka. – Nasza Aniulka taka zdolna, że aż żal byłoby grosze wyrzucać.

I wtedy usłyszeli, że właśnie przez ich skąpstwo nie dostała się na studia, że ojciec okazał się naiwnym „wsiokiem”, co nawet nie umiał dać „wsówki” komu trzeba, że w swej ciemnocie nie mają pojęcia, że punkty za pochodzenie to teoria, a „przyłatwianie” to praktyka…

– To ty nie mogłaś się tak przygotować, żeby zdać bez przyłatwiania? – Witia okrążał miednicę, w której tkwił wciąż jego ojciec, obejmujący Anię. – A jak inni sobie dawali radę?!

– Inne dziewczyny to… to dawały się uwieść asystentom, byle tylko mieć fory! Był tam taki jeden asystent, co za uwiedzenie obiecywał z góry zdany egzamin – Ania powoływała się na los Irmy oraz bladolicej, licząc, że zostanie doceniony fakt, że ona nie zapłaciła tej ceny.

– Ja nie zdałam, ale przynajmniej możecie się cieszyć, że nie zostałam uwiedziona!

I wtedy właśnie Witia wymierzył córce siarczysty policzek: mało że zaprzepaściła ich nadzieje, to jeszcze śmie im zarzut czynić, że groszem nie opłacili jej egzaminów? Każe sobie dziękować, że nie zgrzeszyła wobec bożych przykazań?! Tego już było za wiele! Na wszelki wypadek chciał jej dołożyć z drugiej strony, żeby jej podobne myśli więcej do głowy nawet nie przychodziły, ale Jadźka zasłoniła sobą córkę. Kaźmierz, unieruchomiony w miednicy, zachwiał się. Opadając na ławkę, rozlał wodę. I w tej właśnie chwili zajechał pod obejście Jadźki i Witii „wartburg” zootechnika Palimąki. Trochę zaskoczony patrzył na bosonogiego Kaźmierza w podwiniętych spodniach, który brodził w rozlanej wodzie.

Na widok gościa Ania, nie chcąc, by wielbiciel widział ją ze łzami w oczach, wpadła do chaty. Zza drzwi słyszała, jak zootechnik opowiadał z zachwytem o niezwykle wykwintnym przyjęciu, jakie zgotował PGR dla radzieckich kołchoźników: jesiotry przekładane były westwalską szynką, kawior, wielki jak zajęcze bobki można było łyżkami jeść i popijać koniakiem armeńskim, ananasów więcej jak kartofli…

– Żeb' ich wilcy, no – sapnął Kaźmierz. – To oni po to ziemię dziedzicom odebrali, żeb' teraz sami hrabiów udawać?!

– Każdy chce się piąć w górę – przytomnie zauważył Palimąka. – Wy ryjecie w ziemi, a panna Ania wykorzystuje szansę awansu i na studia idzie. Tymczasem ja przyjechałem zaprosić ją na imprezę do majątku.

– Ona kawioru nie głodna – rzucił ponuro Witia, a Kaźmierz skwapliwie dodał: – A koniak dla niej nie w guście.

– Nie musi jeść, nie musi pić – zootechnik wskazał na swój zielony „wartburg”. – Przyjechałem zaprosić pannę Anię na tańce. Jest orkiestra aż z Wołowa!

– Ona kozaka tańczyć nie uczona – mruknął Kaźmierz, dając do zrozumienia, że nie odpowiada mu pochodzenie gości, na których cześć została urządzona ta impreza. – A z ruskimi to czy ty tańczysz, czy wojujesz, i tak zawsze przegrany będziesz.

– Ależ to ja z nią będę tańczył – gorliwie zapewniał magister Palimąka. – A orkiestra gra same twisty. O, tak – zootechnik gibnął się kilka razy w biodrach, chcąc zademonstrować swoje talenty. Kaźmierz spojrzał na niego, jakby miał przed sobą cyrkowego niedźwiedzia, a nie poważnego fachowca.

– Ania nigdzie nie pójdzie – oświadczył stanowczo Witia, chcąc uciąć tę dyskusję. – Skończyły się jej wypady!

Wtedy Ania, chcąc udowodnić, że jest człowiekiem wolnym – a może także by zagłuszyć swoje cierpienie w ramionach zootechnika, otworzyła gwałtownie drzwi i stanęła w progu:

– A właśnie że pójdę z panem magistrem!

Zootechnik Palimąka wyciągnął ku niej rękę. Ania ruszyła ku niemu, a wówczas Witia jednym szarpnięciem zmiótł ją z ganku i wciągnął po stromych schodach na górę jak worek plew. Zatrzasnął za nią drzwi i przekręcił klucz. Przez chwilę słyszał dudnienie drobnych piąstek córki o drzwi. Potem ten akt protestu ucichł. Dobiegł go dźwięk, który przypominał czkawkę dwutaktowego silnika, który nie chce zapalić.

Szloch Ani wcale go nie wzruszył.

– Koniec twoich fanaberii. Jak ty taka odporna na wiedzę, to ty jutro pójdziesz z nami w drewnianych chodakach przerywać buraki.

Ta decyzja była wyrokiem śmierci dla wszelkich nadziei Ani. I wtedy właśnie, tłumiąc szloch, otworzyła pamiętnik i zanotowała, że nie ma zamiaru dłużej męczyć się na tym świecie, nie doczeka roku 2000-ego, a być może nie doczeka nawet jutrzejszego ranka…

„Jak nie żałują mnie żywej, to pożałują umarłą. Najgorzej umierać, nie zaznawszy miłości. Może lepiej jest być przegraną i uwiedzioną niż tylko przegraną? Nigdy już się o tym nie dowiem. Magister Palimąka mówił, że przeszłością kobiety jest jej kochanek, przyszłością – mąż. Jestem kobietą bez przeszłości i bez przyszłości. Odejdę, bo nie lubię przegrywać. Tylko jak? U nas gazu nie ma. Tyle mówią o postępie na wsi, a gazu u nas nie ma nawet w butlach. Więc otruć się? Ale czym? Jak? Najwyższy budynek u nas ma jedno piętro. Jest tylko jedno wyjście – woda.

Kamieniołomy będą moim grobem. A ten pamiętnik, który zaczęłam na progu młodego życia, proszę przesłać po mojej śmierci do redakcji „Filipinki”, bo tam jest ogłoszony konkurs „Największe moje przeżycie”. Przynajmniej raz chciałabym wygrać…”

Tak pisała Anna Pawlak, nie wiedząc nawet o tym, że w półmroku po drugiej stronie ulicy wsi Rudniki stoi rosły blondyn, wpatrzony w jej okno.

Zenek Adamiec i tak tej nocy nie miał dla siebie miejsca, w którym mógłby złożyć głowę. Gnany tęsknotą za dziewczyną, w której – jak to wyznał – zachwycił się, ledwie ją na oczy ujrzawszy, poszedł wieczorem pod jej dom. Stał i patrzył w okienko na poddaszu.

Zastanawiał się, czy dziewczyna, która zdała na studia wyższe, będzie chciała zwrócić życzliwą uwagę na stażystę, który skończył tylko technikum rolnicze. Kiedy światło w domu Pawlaków zgasło, Zenek powlókł się z powrotem w stronę majątku PGR. Wiedział, że nie ma tam dla niego kwatery. Z rozjaśnionych okien zrujnowanego pałacyku dochodziły dźwięki orkiestry, oklaski po braterskich toastach i brzęk pękającego szkła, kiedy rozochoceni goście tłukli kieliszki po bruderszaftach z przeddstawicielami przodującego polskiego socjalistycznego rolnictwa. Było tam wszystko: muzyka, wódka i zakąska, ale nie było tej, której nie mógł Zapomnieć.

Wolał zostać sam na sam z jej wyimaginowanym obrazem niż z podochoconym alkoholem tłumem, który zamiast fachowych doświadczeń chętniej wymieniał braterskie uściski „na niedźwiedzia”. Powlókł się na tyły pałacyku. Pod wiatą drzemały ciągniki, przyczepy, kosiarki. Z brzegu stała stara „warszawa” dyrektora Pilcha. Na szczęście drzwi były otwarte i Zenek uznał, że tylne siedzenie samochodu musi mu na tę noc zastąpić łóżko. Pod głowę podłożył kurtkę i zamknął oczy, przywołując obraz Ani, wsiadającej do autobusu: obcisłe dżinsy czyniły jej smukłe nogi jeszcze dłuższymi; biała bluzka opinała piersi i jak na tacy podawała jego oczom opaloną twarz dziewczyny niczym owoc, który dojrzał do zerwania; skręcone w sprężynki włosy przypominały mu rysunki postaci z dziecinnych książek, w których zawsze wszystko się dobrze kończyło…

Tymczasem w stołówce pałacyku więzi przyjaźni zacieśniały się coraz bardziej. Gospodarze dziękowali gościom za ich gotowość dzielenia się cennymi doświadczeniami przodującego na świecie rolnictwa, goście odwzajemniali się obietnicą, że jeśli Polacy dołożą wysiłku, to jeśli nawet nie dogonią radzieckich braci, to jednak zmniejszą dystans, jaki ich od nich dzieli. Jedni mówili to, co drudzy powinni byli usłyszeć, drudzy zaś to, co im kazano powiedzieć. I wszystko przebiegłoby zgodnie z rytuałem, który zakończyłby się za pewien czas przyznaniem dyrektorowi Pilchowi orderu za wybitne osiągnięcia produkcyjne, gdyby nie zdarzenie, którego nikt nie mógł przewidzieć.

Kiedy na dole pałacu kołchoźnicy spłukiwali wstrętny im już od dłuższego czasu smak jesiotrów i kawioru kolejnymi toastami, a złotozębne babuszki zaczęły cienkim głosem intonować czastuszki, w swoim pokoju na górze ocknął się Rotmistrz: Przestały już działać środki nasenne i koniak; Marceli Pilch poczuł przeciąg w kiszkach.

Żeby zaspokoić głód, zszedł na dół do kuchni. Klapał bosą stopą o schody, z rozmachem zarzucając w bok sztywną nogę. Zastanawiał się, co też kucharka Żelazna mogła zostawić w lodówce. Nie śniły mu się żadne jesiotry, pulardy z indyka ani kawior. Zapomniał dawno o ich istnieniu. Chciał znaleźć zimny pieróg z kapustą albo choćby kamienny gar zsiadłego mleka.

To samo pragnienie zaprowadziło do kuchni innego poszukiwacza.

Potężny Mitia chyłkiem wymknął się z sali bankietowej i zaczął myszkować po kątach kuchni, gnany nieprzepartym pragnieniem poczucia smaku zwykłego barszczu czy kwaśnego mleka. I tam właśnie natknął się na chudego, bosego staruszka. Mitia pomyślał, że może to nocny stróż – ten zaś ujrzał w nim podejrzane obce indywiduum, myszkujące nocą po pegeerowskiej kuchni.

– A pan to kto? – spytał surowo Rotmistrz, patrząc podejrzliwie na zwalistą postać, która dała nura w głąb otwartej lodówki.

– Mitia – wyznał szczerze złapany na gorącym uczynku ukraiński kołchoźnik – Ja w gościnę przyjechał…

Dalsza ich rozmowa odbyła się po rosyjsku.

– Skąd? – Rotmistrz rzucał krótkie pytania niczym na polu bitwy, cały czas chcąc przeniknąć zamiary intruza.

– Spod Kijowa.

– Znam – skinął głową Pilch-senior i na jego twarzy zagościł jakby cień wzruszenia – Wjeżdżałem tam na koniu!

– Na koniu? – zdziwił się Mitia i spojrzał nieufnie na bose stopy staruszka i jego sztywną w kolanie nogę. – Kiedy?

– W 1920 roku.

W tej chwili Mitia zapomniał o barszczu i zsiadłym mleku. Podszedł do Rotmistrza bliżej i zaczął mu się przyglądać niczym eksponatowi z historycznego muzeum.

– Pańska wojna – pokiwał głową i spojrzał na wykrzywione reumatyzmem ręce Rotmistrza. – Pany-biełoruczki chciały uciemiężyć lud pracujący!

Ani się spostrzegł, jak do kuchni wślizgnęło się jego śladem kilku kołchoźników, spragnionych kapuśniaku. Stanęli za plecami swego przedstawiciela i zdumieni patrzyli na bosą postać, która po rosyjsku zadała im pytanie, czy oni przyszli tu znowu dwory odbierać? Jeśli tak, to on Rotmistrz, nie zważając na sztywną nogę, gotów jest jeszcze raz wsiąść na koń i przegnać ich za Lwów i Kijów.

– Kijów możemy wam dać – zagrzmiał Mitia – A Lwów to sobie sami musicie nałapać.

Po tej deklaracji gruchnął śmiech gości, którym spodobała się przytomna riposta Mitii: Ot, mołodiec! Zuch! Uciął jak szablą – posypały się komplementy. I może obie strony rozeszłyby się po wygłoszeniu poglądów, gdyby do Rotmistrza nie przypiął się jakiś okularnik, który najwyraźniej miał wrzód żołądka i naukowe podejście do rzeczywistości. Przyszpilił Rotmistrza do lodówki wycelowanym w jego zapadniętą Pierś szponiastym palcem i postawił pytanie, które widać w skrytości dręczyło go od początku tej przyjacielskiej wyprawy: „Za co wy nas tak nie lubicie?”

Rotmistrz zmierzył interlokutora spojrzeniem, jakim lustrował kiedyś wyznaczonych na wartę ułanów, i odpowiedział pytaniem na pytanie:

– A za przeproszeniem łaskawego pana, za co właściwie mamy was lubić?

Naukowiec obejrzał się na swoich towarzyszy podróży, jakby nie mógł uwierzyć, że można nawet w myśli stawiać takie pytania.

Czyżby stary nie słyszał o Gagarinie, Tiereszkowej? Wszak ich wielka ojczyzna ma największe osiągnięcia na świecie w tworzeniu i szerzeniu ateizmu!

– Jak wy tak na orbitę się pchacie, to może wreszcie zobaczycie stamtąd, że nie Breżniew rządzi światem, tylko Bóg!

W kuchni po tym oświadczeniu Rotmistrza zapadła cisza, jakby to bluźnierstwo zaparło wszystkim dech. Dopiero po chwili cichym głosem odezwał się Mitia:

– Wiedał Boh, szto nie dał swinij roh.

Tymczasem przy stole zrobiło się luźniej. Pilch zauważył, że strumyczek gości wyciekał powoli ku wiodącemu do kuchni korytarzowi. Zostawiając zootechnika Palimąkę, by czuwał obok sekretarza ekonomicznego Nosala nad treścią kolejnych toastów, sam zajrzał do królestwa pani Żelaznej. Stanął za plecami zgromadzonej tam grupki kołchoźników. Usłyszał głos ojca, który z historyczną ścisłością wymieniał liczby wymordowanych od czasów rewolucji październikowej rodaków.

– Ile tego było? – napierał na Rotmistrza wrzodowiec, nerwowo, poprawiając na garbatym nosie okulary – Milion? Dwa?

– A jak pięć? – przelicytował go z rozpędu Rotmistrz.

– Niechby i dziesięć – okularnik w marynarce z białego płótna machnął ręką, jakby nie było o czym mówić – Co to jest wobec tego, ile naszych wymordowaliśmy?!

Mitia odchrząknął, chcąc zmitygować dyskutanta. Żeby podretuszować trochę jego kontrowersyjną wypowiedź i na wszelki wypadek przerzucić odpowiedzialność za niekontrolowany przebieg dyskusji na drugą stronę – zaatakował Pilcha-seniora, że mówi jak krwiopijca, który nie docenia, że rewolucja październikowa przyniosła sprawiedliwość społeczną, a Polsce wolność.

– Zabierzcie sobie tę wolność! My się o lepszą postaramy.

– Widzicie panów?! – Mitia obejrzał się na swoje audytorium – On chce znów pić krew ludu pracującego. Kto był krwiopijcą, ten nim zostanie!

I wówczas stało się coś nieoczekiwanego. Nawet sam dyrektor Pilch nie przewidział, że potrafi się tak zachować. Słysząc zarzuty, ujął się za swoim ojcem z taką zawziętością, jakiej nikt by się po nim nie spodziewał.

– Mój ojciec nie pił niczyjej krwi – rzucił prosto w twarz Mitii, gasząc triumfalny blask, jakim promieniowała jego srebrna szczęka.

– Najwyżej przelewał krew. Za 1920 rok z rąk samego marszałka Piłsudskiego dostał Virtuti Militari piątej klasy, a za 39-ty trzeciej!

Do tej chwili Rotmistrz z dumą przytakiwał słowom syna, ale słysząc uwagę o krzyżu Virtuti, uniósł w górę palec na znak, że chce wnieść sprostowanie: owszem, dostał, ale jak usłyszał, że Gierek dał Breżniewowi to bojowe odznaczenie, to schował swój krzyż na dno szafy!

– Ale jeszcze je ojciec wyjmie! – obiecał głośno Pilch. Podniecony alkoholem wypitym w trakcie zacieśniania przyjaźni nie ustawał teraz w szarży – Bo przyjdzie czas prawdy i runie imperium na glinianych nogach!…

Kiedy z takim wewnętrznym proroczym wręcz przekonaniem dyrektor Pilch ujawnił ukrywane dotąd skrzętnie przekonania; poczuł na czole palące spojrzenie sekretarza Nosala, który stał oparty o zlew kuchenny, gdzie piętrzyły się brudne naczynia, i patrzył na dyrektora tak, jak myśliwy patrzy przez lunetę na przeznaczonego do odstrzału kozła. Pilch wiedział jedno: był skończony! Był skończony, mimo że do tej pory wszystko szło tak dobrze. Nie pomogą transparenty nad bramą, wybielone wapnem opony, w których więdły przesadzone nasturcje, nie pomogły deklamacje dziecięcych głosików ani jesiotry i pulardy. Był przekreślony przez tę jedną chwilę uniesienia, w której bardziej poczuł się synem swego ojca niż dyrektorem państwowego gospodarstwa rolnego. Po co tyle wypił?

Z każdym kieliszkiem zapominał o samokontroli, z każdym toastem stawał się bardziej szczery, a to znaczyło, że w żadnym wypadku nie nadaje się na swoje stanowisko. Co gorsza – naraził nie tylko siebie. Spojrzenie perkatonosego sekretarza ekonomicznego z KW mówiło wyraźnie, że za szczerość dyrektora Pilcha i on będzie rozliczony…

Wycofał się tyłem z kuchni. W sali bankietowej dogorywali z głową wśród brudnych talerzy najbardziej zmęczeni biesiadnicy. Dyrektor Pilch spojrzał na stół i pomyślał, że była to właściwie stypa po jego dyrektorskiej karierze. I wtedy nagle ujrzał przed swoim nosem rękę z pełną wódki szklanką.

– Pij pan, ale szybko – usłyszał rozkazujący szept. Przy nim stał Tadeusz Budzyński zwany Warszawiakiem. – Musisz pan mieć alibi.

– Jakie alibi? – Pilch nie rozumiał intencji właściciela furgonetki nysa”. – Słyszał pan, co ja ruskim walnąłem?

– Słyszałem – Budzyński serdecznie poklepał dyrektora po ramieniu.

– Gratuluję. Gorzej, że słyszał to też sekretarz. I dlatego musisz pan teraz wypić pół litra w pięć minut!

– I tak za dużo wypiłem – Pilch odsunął jego rękę ze szklanką – Inaczej bym się tak nie wygłupił.

– Na wszystko trzeba mieć chwyt – Warszawiak powołał się na swoją zasadę, która nie raz go uratowała w beznadziejnych, zdawałoby się, przypadkach. – Żeby mieć alibi, musisz pan być tak nagarowany, żeby faktycznie sam pan nie wiedział, jak się nazywa – podtykając mu pod wargi szklankę, sączył równocześnie w ucho argumenty: – Ruscy są ludzcy! Taki nawet jak dźga bagnetem, to płacze! Oni duszę człowieka rozumieją… Pijanemu wybaczą…

– Ale sekretarz?

– Musi mu pan dać szansę, żeby uznał pańskie alibi – Budzyński nieustępliwie wciskał szklankę w spoconą dłoń dyrektora. – Jak pan będziesz tak napity, że rozwalisz pan własny samochód, to towarzysz Nosal będzie miał argument, że pan sam nie wiedziałeś, co pan robisz:

Warszawiak sam wlał pierwszą szklankę w gardło dyrektora Pilcha.

Ledwie ten zdążył się otrząsnąć, już mu nalał następną. Nie dał mu się opamiętać. Wsadził butelkę wódki do kieszeni, szklankę do drugiej i wyprowadził z pałacu chwiejącego się już na nogach Pilcha. Wiódł go pod rękę w stronę wiaty, gdzie stała „warszawa”.

Otworzył drzwi, wepchnął Pilcha za kierownicę i włożył kluczyki do stacyjki. Głowa dyrektora opadła bezwładnie na kierownicę.

Budzyński troskliwie podniósł podbródek Pilcha w górę, palcem rozwarł mu usta i wprost z butelki wpompował w jego gardło resztę wódki. Ciało dyrektora wydało taki odgłos, jak pompa, która daremnie próbuje zassać wodę. W jego wnętrzu coś zabulgotało.

Budzyński z satysfakcją pokiwał głową:

– Organizm przyjął – stwierdził ze znawstwem. – Teraz masz pan alibi na sto procent! Tylko zapalaj pan i jedź pan. Tylko uważnie, żeby spowodować mały wypadeczek.

– A jak… jak mnie milicja złapie? – wybełkotał Pilch, a jego oczy uciekały gdzieś na boki, jakby chciały zobaczyć, czy nie ma tam czegoś za jego plecami.

A za plecami dyrektora Pilcha na tylnym siedzeniu leżał z podkurczonymi nogami stażysta Zenobiusz Adamiec, przykryty własną kurtką. Zanurzony w sen o dziewczynie, w której się zachwycił, nie obudził się nawet wtedy, kiedy zaczął rzęzić uruchomiony silnik samochodu.

– Franio to człowiek samo-swój – uspokajał Pilcha Tadeusz Budzyński, który niezłomnie wierzył, że na wszystko znajdzie się jakiś chwyt. – Zresztą lepiej mieć mandat niż być za rewizjonistę.

Tak pan stracisz prawko jazdy, ale nie posadę. A teraz gazu, panie dyrektorze…

Pod wpływem tego polecenia noga Pilcha wsparła się na pedale gazu.

Silnik zaryczał jak ranny łoś, ale „warszawa” ani drgnęła, bo nieprzytomny kierowca zapomniał włączyć bieg. Jego maślane oczy zwróciły się po raz ostatni w stronę życzliwego doradcy.

– Ale… ale gdzie ja mam zrobić ten wypadek?

– Najlepiej w kamieniołomach – zawyrokował Warszawiak – Tylko nie wpadnij pan do wody, bo wtedy koniec balu, panno Lalu!

To ostrzeżenie nie dotarło już do dyrektora Pilcha. „Warszawa” ryczała, szarpnęła i bez świateł potoczyła się przez podwórze w stronę bramy. Budzyński przeżegnał się ukradkiem. Choć był zachwycony swym pomysłem na alibi dla dyrektora, nie był pewien, czy aby nie wysłał go w ostatnią drogę. Nie miał pojęcia, że nieprzytomny kierowca miał za swymi plecami równie nieświadomego pasażera…

„Jest tylko jedno wyjście – woda! Kamieniołomy będą moim grobem…”

Tak napisała Anna Pawlak w swoim pamiętniku na stronie, która miała być ostatnią. Zeszyt zostawiła na wierzchu. W ciemnościach wymknęła się przez okno z pokoiku na górce. Ubrana była tak jak na egzamin. Zmierzając przez pola w stronę kamieniołomów, wyobrażała sobie, jak też będzie wyglądała jako topielica, gdy w końcu jej młode ciało zostanie wyciągnięte z dna tej zielonej wody, która zalegała wśród stromych ścian starego kamieniołomu. Na szczęście nie umiała pływać, tak więc wybrany przez nią sposób rozstania się ze światem i ukarania tych co jej zdaniem nie dość ją kochali, był w zasadzie niezawodny. Musiała jednak najpierw dostać się na głęboką wodę. Znała miejsce, gdzie była przycumowana stara krypa.

Noc już rozrzedzała się przeczuciem świtu, kiedy Ania stromą ścieżką zsunęła się na dół wyrobiska kamieniołomów i stanęła przy brzegu sporego zalewu. Od groźnie milczącej toni szedł nieprzyjemny chłód. Wiedziała, że jest tu głębia, która nie da jej szans ratunku, nawet gdyby w ostatnim odruchu chciała ocalić swe młode życie. Musiała tylko znaleźć się na środku tej zielonej wody, która teraz wyglądała jak lustro pokryte czarną krepą.

Łódź tkwiła na wpół na skalistym brzegu. Ania zepchnęła ją na wodę. Przezornie wrzuciła do środka krypy spory ułomek skalny: pomoże jej już na środku wody wybić w dnie dziurę, by mogła zatonąć razem z tą smołowatą trumną. Odepchnęła się długim drągiem i z cichym pluskiem wypłynęła na wodę. Po jej grzbiecie przebiegł dreszcz. Lustro wody było gładkie, zimne i mroczne. Uniosła głowę i widok groźnie wiszących ze wszystkich stron skalistych ścian sprawił wrażenie, że już jest na dnie piekła. Była w tej chwili sam na sam ze swym okrutnym losem, którego nie była w stanie udźwignąć. Łatwiej jej poszło z kamieniem. Uniosła go nad głową i rzucając z rozmachem na dno łodzi, wybiła w nim sporą dziurę.

Ledwie umilkł głuchy trzask pękających desek, a posłyszała bełkot wlewającej się do łodzi wody. Już sięgała jej stóp, już lizała łydki. Nagły skurcz strachu sparaliżował ją do tego stopnia, że upuściła do wody drąg, którym mogłaby jeszcze skierować krypę ku brzegowi. Woda bulgotała teraz wesoło. Łódź przekrzywiła się w prawo. Ania cofnęła się do tyłu, aż nogi podcięła jej ławeczka.

Opadła na nią ciężko…

Nikt, nikt nie będzie świadkiem tego, jak żegna się z życiem! Nikt nie usłyszy jej wołania o pomoc! Te kamieniołomy staną się jej grobem, a żywi szybko zapomną, że oto odeszła ze świata wierna czytelniczka „Filipinki”, dziewczyna, która nie zaznała miłości, nie zdążyła mieć ani kochanka, ani męża…

Kiedy tak rozliczała się ze swym życiem, usłyszała nagle w tej ciszy przedświtu warkot nadjeżdżającego samochodu. Sunął górą, drogą wśród skalistych występów, uderzając co chwila w kamienne ściany, bo aż tu na dół dochodził zgrzyt wgniatanej blachy.

„Warszawa” dyrektora Pilcha stoczyła się chwiejnie krętym zjazdem w stronę niecki, którą tworzyło dno kamieniołomów. Kierownica wysunęła się z rąk kierowcy i samochód wyrżnął pyskiem w głaz, który nie pozwolił „warszawie” stoczyć się do wody. Głowa dyrektora bezwładnie opadła na klakson, którego buczenie odbijało się zwielokrotnionym echem wśród ponurych ścian kamieniołomu.

Zenek dopiero po chwili zderzenia z przeszkodą rozstał się z obrazem dziewczyny, w której się zachwycił. Ocknął się na podłodze „warszawy”, wklinowany między siedzenia. Klakson jęczał, Pilch z łagodnym uśmiechem spoczywał głową na kierownicy jak na poduszce.

Zenek kopnięciem otworzył drzwi. Na czworakach wydostał się na zewnątrz i nie podnosząc się, rozejrzał się naokoło, nie wiedząc, czy tkwi jeszcze wewnątrz swego snu, czy też w nagły i niespodziewany sposób powrócił do rzeczywistości.

„Warszawa” stała, wbita maską w głaz.

Dyrektor Pilch spał teraz snem sprawiedliwego, uzyskawszy szansę na niezbite alibi.

Zenek ostrożnie uniósł głowę kierowcy z kierownicy. Sygnał ustał.

W nikłej poświacie nadchodzącego świtu poznał w sprawcy wypadku dyrektora Pilcha. Nigdy by go nie posądzał o tak dalece posunięty alkoholizm.

Od środka wodnej toni dobiegło rozpaczliwe wołanie: „Ratunkuuuu! – głos dziewczyny wibrował przerażeniem. – Ja tonę”…

Głos odbijał się od skał, wracał do Zenka podwojony, atakował go ze wszystkich stron i znów mu się zaczęło wydawać, że chyba to wszystko, co się dzieje, jest dalszym ciągiem snu. Ale kiedy zrobił kilka kroków, poczuł, jak prawdziwa woda wlewa mu się do półbutów. Woda była zimna, aż dreszcz przebiegł mu po krzyżu. A może to od tego rozpaczliwego wołania, dochodzącego stamtąd, skąd dobiegał też plusk wody.

– Kto tam? – na wszelki wypadek rzucił w ciemność pytanie.

– To ja! Anna Pawlak! – dosłyszał zduszony przez wodę krzyk dziewczyny. – Tonę…

Tak jak stał, rzucił się wpław, w tę stronę, z której dochodził już tylko bulgot wody. Wołanie o pomoc ustało. Mimo szarówki obok przewróconej do góry dnem wielkiej krypy zobaczył wystającą z wody rękę, która jakby kiwała światu na pożegnanie. Dał nura i ramieniem podparł idącą już na dno dziewczynę.

Kiedy ją wyniósł na brzeg, głowa Ani zwieszała się w dół, a jej fryzura „afro” rozkręciła się i woda ciekła z włosów strumyczkami.

Przewiesił jej bezwładne ciało przez kolano, aż z ust Ani chlustnęła woda. Wtedy przywarł ustami do jej ust i dmuchnął w nią tyle powietrza, że jej piersi pod mokrą bluzką uniosły się i wyglądały jak dwa gołębie, które pragną wzbić się w powietrze.

I wtedy dopiero, czując usta Zenka na swoich ustach, Ania pomyślała, że czasem warto się żegnać z życiem, by mieć szansę takiego przywitania…

„Każdy jest bohaterem jednego filmu, w którym gra główną rolę. Czy to nie było jak w kinie? Kiedy woda zaczęła się wlewać do łódki, tak strasznie chciałam ocalić swe życie, jak Irma chciała zdać egzamin – nawet za cenę uwiedzenia. Po jej poprzednim doświadczeniu (kiedy to żaden z jej „narzeczonych” nie zjawił się przed szpitalem, w którym podobno leżała z amputowaną nogą) powiedziałam sobie, że ja uwierzę tylko temu, kto wyrwie mnie z głębiny piekła, spod kół lokomotywy albo spod lodu, gdybym się topiła. A mówią, że marzenia o miłości spełniają się tylko w kinie, bo w życiu sam grasz główną rolę, ale i sam płacisz za bilety. (Tak powiedział magister Palimąka, kiedy chciał mnie przekonać, że warto zgrzeszyć, by móc potem otrzymać rozgrzeszenie). A jednak w moim życiu było wszystko jak w cudnym filmie. Żyję, żyję, żyję… Dziś jakby urodziłam się po raz drugi.

Dla kogo?”

Tym znakiem zapytania kończyła się strona pamiętnika cudem ocalonej Anny Pawlak, zapisana przez nią jeszcze tego samego dnia.

Ktoś, kto mając 18 lat stawia takie pytania – wiadomo, że zna na nie odpowiedź. Tego dnia od świtu do zmierzchu zaszło tak wiele, że starczyłoby tego na cały numer „Filipinki”: z samobójczyni zmieniła się w cudownie ocaloną; z rozgoryczonej niezrozumieniem świata – w zachwyconą jego urodą; z posiadaczki niemodnej już fryzury „afro” – w dziewczynę z prostymi włosami. Kiedy jej głowa znalazła się pod wodą, właśnie za te skręcone sprężynki włosów uchwyciła ją mocarna ręka ratownika. Kiedy już w domu dziadka Kazimierza spojrzała w lustro, stwierdziła ze zdumieniem, że jej włosy rozprostowały się, miękko spływają aż do ramion. Pojęła wówczas, że oto znowu wróciła do siebie takiej, jaką była przed próbą zdobycia szturmem bram wielkiego świata…

Kaźmierz Pawlak zobaczył w Ani nie tylko tę zewnętrzną zmianę.

Najpierw, kiedy bladym świtem zajechała na podwórze sfatygowana i potrzaskana „warszawa” dyrektora Pilcha – pomyślał, kipiąc ze złości, że ten przeklęty sprawca jego dramatu przekracza granice bezczelności: jakim prawem ładuje się maszyną prosto na jego podwórze?! Przebierając szybko krótkimi nogami dopadł samochodu, by prosto w twarz dyrektora wykrzyczeć ostrzeżenie, że jak będzie się na jego podwórzu szarogęsił, koniosraj jeden, to czyjaś tu głowa spadnie! Nagle zdrętwiał: zza kierownicy samochodu wyskoczył potężny chłopak, w którym Pawlak z trudem rozpoznał owego stażystę, którego wójt Fogiel usiłował mu wcisnąć na sublokatora.

Na drugim siedzeniu tkwił dyrektor Pilch z głową odchyloną na oparcie fotela, z wyrazem twarzy człowieka, który stracił całkowicie kontakt z rzeczywistością. Pawlak wytrzeszczył oczy: czy to jakaś prowokacja?

– A cóż on po moim podwórzu tak szasta sia, jakby co zgubiwszy, – rzucił ostro pytanie w stronę Zenka, który truchtem obiegł samochód. – Niech on zabiera sia, bo jak jego pałką prześwięcę po łbie, to zaraz on na ogonie przykucnie!

– Moment, panie Pawlak – odkrzyknął Zenek, otwierając tylne drzwi „warszawy”. – Może szkoda na mnie pałki.

Kaźmierz wytrzeszczył oczy: z tylnego siedzenia troskliwe ręce uniosły bezwładnie leżącą Anię. Zenek niósł ją tak przewieszoną przez ręce, a z dżinsów dziewczyny i jej włosów kapała woda. Ręka Ani odruchowo objęła szyję chłopaka i wówczas Kaźmierz odetchnął: jego wnuczka żyje. Zenek wkroczył z Anią na rękach do domu Pawlaków. W sieni nadział się na Marynię, która załamała ręce:

– Taż deszczu nie było, a ona mokra!

– Topiła się w kamieniołomach – wyjaśnił Zenek. – Wyciągnąłem ją i jak doszła do siebie, kazała się do dziadków wieźć, nie do domu.

– Aj, Bożeńciu, jakie szczęście, że on ją uratował – Kaźmierz gotów był teraz całować Zenka po rękach. – Dziewuchna ty moja, my tobie krzywdy zrobić nie damy!

Zenek wcale się nie kwapił, by wypuścić Anię ze swych ramion, a i Kaźmierzowi zaczęło się wydawać, że dziewczyna dobrze się w nich czuje, bo przytuliła policzek do szyi wybawiciela. Jej mokre włosy spływały na jego mokrą koszulę. Marynia kazała położyć wnuczkę w małżeńskim łóżku. Zenek czule układał mokre ciało dziewczyny na pierzynie. Ania otworzyła oczy, a wówczas Kaźmierz w jej spojrzeniu odczytał nie tylko wdzięczność dla Zenka za ocalone życie, lecz także coś na kształt przekonania, że fakt ocalenia nakłada na wybawiciela pewne zobowiązania co do dalszego losu niedoszłej ofiary. Pojął w lot, że zarówno chłopak, jak i jego wnuczka pragnęli, by dzisiejsze zdarzenie potraktować jako szczególną ofertę losu, który był im wspólnie przeznaczony. A może to tylko oczekiwania Kaźmierza, który wciąż liczył na to, że znajdzie się ktoś, kto przejmie po nim schedę, nadały temu taką interpretację? Mogło mu się tak samo z siebie pomyśleć: może to właśnie ten? Tak czy tak, kiedy tylko obaj opuścili izbę, by Marynia mogła rozebrać Anię z mokrych rzeczy, Kaźmierz chwycił w obie ręce dłoń Zenka i potrząsając nią jak rączką od pompy, serdecznie dziękował jego rodzicom, że się postarali sprowadzić na świat takiego zuch-chłopaka.

– Ja by nie tylko jemu ordera dał za to cudowne ocalenie wnusi, ale i jego ojcu-matce podziękowanie serdeczne by złożył, co oni takiego sokoła na świat sprowadzili!

– Nic z tego, panie Pawlak – Zenek wyżymał zdjętą z siebie koszulę. – Nie ma ich już na świecie. Sierotą jestem…

– Ot, przykrość serdeczna – Kaźmierz z zadartą głową przyglądał się czujnie oczom wyższego o pół metra od siebie stażysty, jakby chciał z nich wyczytać, na ile można takiemu przybłędzie zaufać. – A jak ja mogę jemu wywdzięczyć sia, a?

– To, że pańska wnuczka żyje, to dla mnie największa zapłata.

Podobało się Kaźmierzowi to wyznanie: stawiało go ono na równi z nim samym. Przed takim warto było i serce otworzyć i dom.

– Jeden jest sposób urodzenia, a tysiąc zginienia – zauważył refleksyjnie, ale zaraz przeszedł do konkretów – Za to, że on życie mojej wnusi ocalił, niech on powie, co chce, a wszystko on dostanie. A u mnie słowo droższe pieniędzy!

I wtedy Zenek powiedział śmiało, że liczy na kwaterę w domu Pawlaka. Kaźmierz przypomniał sobie owo powłóczyste spojrzenie, jakim Ania pożegnała Zenka i bez wahania przystał na to, czego jeszcze wczoraj stanowczo odmówił wójtowi:

– Niech się wprowadza choćby zaraz. Górkę raz-dwa żona uprzątnie i niech on mieszka, póki chce, grosza żadnego nie płacący, bo nie ma ceny za to, że on życie wnusi ocalił. A niech tylko zjawią się tutaj rodzice Ani, to usłyszą, bestyjniki jedne, co im się należy za to, że omal z tej dziewuchny topielicy nie zrobili…

Ale zanim zjawili się na podwórzu Pawlaka Witia z Jadźką, rozległ się warkot furgonetki Tadeusza Budzyńskiego. Zajechał pod bramę Pawlaków; przywożąc ze sobą kaprala Marczaka. Nie był to bynajmniej przypadek: Warszawiak chciał konsekwentnie zrealizować swój pomysł na alibi dyrektora Pilcha. Kiedy milicja stwierdzi fakt, że Pilch jeździł po pijanemu i spowodował wypadek – będzie podstawa, by jego niefortunne polityczne wystąpienie uznać za skutek nadużycia alkoholu, co wszak w wypadku zacieśnienia więzów polsko-radzieckiej przyjaźni może być potraktowane jako argument łagodzący.

Franio zawsze przypominał wystraszonego zająca na miedzy. Obszedł poharataną „warszawę”, a kiedy wsadził głowę przez otwarte okno, aż szarpnął się do tyłu niczym koń, którego ktoś chce napoić bimbrem. Od śpiącego z otwartymi ustami dyrektora Pilcha szła taka smuga buraczanego odoru jak z gorzelni. Kapral pokiwał głową nie bez podziwu: skoro w tym stanie obywatel dyrektor dojechał z majątku do kamieniołomów, a stamtąd przywiózł na podwórze Pawlaków uratowaną niedoszłą samobójczynię – to głowę ma nie od parady.

Budzyński skwapliwie potwierdzał wnioski Frania, dumny w głębi duszy z tego, że znalazł chwyt na wyjście nawet z tak ciężkiej politycznie sytuacji.

Kaźmierz, który towarzyszył tym oględzinom, nie mógł się powstrzymać od zgryźliwego komentarza.

– Ot, wielki dyrektor, co pić nie nauczony! I taka zawołoka chciała mnie ziemię odebrać?! Taż to by sam Pan Bóg bezlitośnie zapłakał, jakby ja swoje hektary pijakowi oddał! – patrzył prosto w otwarte szeroko usta Pilcha, jakby chciał przez nie dojrzeć samo dno jego brudnej duszy. – Aj, Bożeńciu, teraz dygnitarze takie pijane chodzą, prosto jak dawniej koniokrady! Taż takiemu nic, tylko muchomora zadać!

Nie mógł mu los dać większej satysfakcji niż sprowadzając na jego podwórze w tym stanie upadku moralnego członka komisji, która jego, Pawlaka, uznała za nieprzyszłościowego. Teraz widać, kto tu przyszłościowy! Niech Franio pisze meldunek, że dyrektor Pilch, prowadząc do pewnego stopnia rozkoszne życie, rozbija się po pijanemu samochodem, szerząc demoralizację…

– Kiedy on się służbowo upił, niestety – stwierdził milicjant, zerkając na Budzyńskiego.

– Żeb' jego wilcy, no! – rozsierdził się Kaźmierz – I ty mnie to Franiu, służbowo mówisz?

– Ja wujkowi prywatnie mówię, że on się służbowo upił.

– Iiisz go, gadzinę – syknął Pawlak. – To ja tobie teraz prywatnie mówię, żeb' ty służbowo zabrał z mojego podwórza te taksówkę razem z tym hardabasem! – przyjrzał się jeszcze śladom zderzenia „warszawy” ze skałkami kamieniołomu i powiedział z wyraźnym żalem.

– Aj, Bożeńciu, aż żal, że on mocniej łbem o te szybę nie tałapnął!

Tadeusz Budzyński chciał w imię patriotyzmu wziąć Pilcha w obronę i przedstawić prawdziwe przyczyny jego stanu, ale w tej chwili właśnie na podwórzu zjawili się rodzice Ani. Już doszła do nich wiadomość, gdzie się znalazła ich córka, która nocą opuściła skrycie pokoik na górce, zostawiając tylko niedokończony pamiętnik. Teraz Jadźka wymachiwała tym zeszytem niczym dowodem, że Ani w głowie się wszystko pomieszało, niech tylko do domu wróci, a oni już wezmą ją w cugle, żeby jej to wariactwo przeszło…

Kaźmierz jednym szarpnięciem wyrwał z rąk Jadźki zeszyt. Kargul, dopinając portki, ciekawie przyglądał się potłuczonej „warszawie”.

Pawlak przywołał go ku sobie:

– Władek, ty widział? Oni Anię do bezlitosnej zagłady doprowadziwszy, teraz chcą ją znowu konierować – objął Witię i Jadźkę spojrzeniem, w którym wzgarda mieszała się z politowaniem.

– Niedoczekanie wasze, żeb' ona na zmarnowanie do was wróciła.

– Przecież to nasza córka!

– Przez was ona topiła sia. Zostanie u mnie.

– A ten to kto? – spytała Jadźka, patrząc w stronę Zenka, który na ganku wciskał koszulę w pożyczone mu przez Marynię spodnie Kaźmierza. Nogawki sięgały mu ledwie za kolana i Zenek wyglądał na chłopaka, co z koszem wybiera się wybierać z rzeki raki.

– Wy jemu podziękujcie, bo on waszą córkę z topieli wydobywszy.

– Jak pan chce, to mogę pana do PGR-u podrzucić – Budzyński otworzył gościnnie drzwiczki furgonetki.

– Nie ma po co – uciął Pawlak. – On tu zostaje…

– Jako kto? – zdziwiła się Jadźka.

– Jako mój lokator.

– Pod jednym dachem z naszą córką?

– Owa! Można jeździć i w siwki, i w kare… – prychnął lekceważąco Kaźmierz. – Chłopak może być u mnie, a nasza wnusia u Władka.

Spojrzał na Kargula. Ten zaskoczony przeniósł wzrok z córki na Zenka, z Zenka na Pawlaka. Musiała widać w końcu dotrzeć do niego intencja Kaźmierza, bo gorliwie przytaknął temu pomysłowi.

Nie pomogły ani prośby, ani groźby: Pawlak nie pozwolił rodzicom Ani nawet przekroczyć progu swego domu: niech lepiej idą prosto do kościoła i postawią przed ołtarzem świece za cudowne ocalenie córki. Drugą zdałoby się postawić za tego, kto ją od śmierci wybawił…

Do Ani doszła ta propozycja przez otwarte okno sypialni.

Przypomniała sobie tę chwilę, kiedy mocne ramiona Zenka wyrwały ją z zimnej głębiny, jak jego usta przywarły do jej warg, a jego oddech chciał przywrócić ją życiu.

Jeśli chciała wierzyć tylko w siłę uczuć kogoś, kto ją wyniesie z topieli; sam ryzykując życiem – mogła sobie pogratulować. Ten, kto ją uratował, był nie tylko gotów do poświęceń, lecz przy tym przystojny jak Elvis Presley, a w dodatku bezmiernie w niej zachwycony…

„Żyję dopiero pięć dni od chwili, gdy obudziłam się na nowo w ramionach Zenka, a tyle już się stało, jakbym dożyła dwutysięcznego roku! Ja mieszkam u dziadka Władysława, a on u dziadka Kaźmierza. Jak wychodzi rankiem, żeby dopilnować ładowania chemikaliów na ten pegeerowski samolot od opylania, to gwiżdże pod moim oknem jak kos. Jak on pięknie powiedział, że ode mnie się alfabet zaczyna, a na nim kończy (bo moje imię zaczyna się na A, a jego na Zet) i we dwoje możemy wypełnić szczęściem nasz cały alfabet życia. Spytał mnie, co czułam, kiedy on mnie ratował metodą „usta w usta”, i powiedział, że teraz ja mu się powinnam zrewanżować tą samą metodą, bo on inaczej uschnie z miłości.

Powiedział, że od pierwszego wejrzenia zachwycił się we mnie i że ma drzazgę w sercu. Spytał, czy on mi się podoba. Muszę chyba nosić ciemne okulary, żeby z moich oczu nie wyczytał prawdy. Zenek jest „ścisłowcem „, a ja romantyczką – czy to dobrze? Pamiętam, co mi mówiła Irma (że prawdziwa kobieta ukrywa miłość, którą czuje, a prawdziwy mężczyzna udaje miłość, której nie czuje). Zenek wygląda na prawdziwego mężczyznę. Ale czy by wtedy powiedział, że on zrobi wszystko, żebym nawet na niebie znalazła znak jego namiętności? Kazał mi patrzeć w górę, ilekroć będzie przelatywał samolot „gawron „, co rozpyla truciznę na pegeerowską stonkę. Jak pokiwa nad obejściem dziadków skrzydłami – to będzie pozdrowienie od niego! Podobno dał temu pilotowi flaszkę, żeby mu się chciało tak kiwać i kiwać. O! Znowu przeleciał i tak kiwał, że omal mu te skrzydła nie odpadły. Chyba Zenek musiał dać ze dwie flaszki! Może to dobrze, że nie zdałam? Może tylko na prowincji można spotkać wielką miłość?…”

Ania pisała, a Zenek śpiewał, myjąc się pod studnią na podwórzu Pawlaka po powrocie z pegeerowskiego pastwiska, przerobionego na lotnisko dla „gawrona”:

Na wakacje przyjechała Taka śliczna, taka mała Letnie noce były moje Dla nas nocą księżyc lśnił Byłaś taka roześmiana W słońcu, w wodzie wykąpana Chciałbym ciągle cię całować.

Co dzień życie ci ratować Już bez ciebie iść przez życie nie mam sił…

Tego wieczora głosem pełnym uwodzicielskich tonów znów przekazywał niewidocznej wybrance swoje uczucia, kiedy w bramie podwórza Pawlaków stanął ojciec Ani. Witia już czwarty dzień przychodził, by zabrać od Kargula córkę do domu, ale za każdym razem i Kaźmierz, i Władysław solidarnie ramię przy ramieniu bronili mu dostępu do domu Kargula: skoro swoim postępowaniem popchnął ich wnuczkę do samobójstwa, niech teraz zapomni o swoich ojcowskich prawach!

Na wszelki wypadek Zenek wycofał się spod studni na górkę domu Pawlaka. Z okna ukradkiem obserwował pertraktacje rodzinne, które przerwało dopiero pojawienie się wójta. Fogiel też zjawił się jakby w sprawie Ani. Rozparł się na Kargulowym ganku, wyciągnął przed siebie nogi w butach z cholewami, poprawił kołnierz marynarki, by była widoczna miniaturka krzyża Grunwaldu i uroczystym głosem oświadczył, że przychodzi z propozycją nie do odrzucenia: wszystkim wiadomo, że w mieście ma się odbyć wielki wojewódzki Jarmark Przyszłości pod hasłem „Polak potrafi”. Ma go odwiedzić sam pierwszy Gospodarz PRL, dlatego już budują płot przy cmentarzu, żeby gość nie miał przykrych widoków, zwożą z całego województwa towary, żeby miał przekonanie, że w ojczyźnie niczego nie brakuje. Czego tam nie będzie! I pralki bez talonów można będzie dostać, cement, eternit. Kto się pierwszy dopcha, ten będzie wygrany. A propozycja wójta otwiera przed Pawlakiem i Kargulem największe szanse. Muszą tylko pójść władzy na rękę…

– Ot, tobie na – wzruszył ramionami Kaźmierz, demonstracyjnie odcinając się od sugestii wójta – Taż ja nie jakiś tam podlizajło; żeb' ja z władzą na kolaborację szedł.

– Ty możesz nie iść, Pawlak – wójt chytrze zmrużył oczka i musnął swoje wąsy, jakby z góry przewidywał sukces swojej misji. – O waszą wnuczkę chodzi. Ona musi na jarmarku wystąpić!

– Oczadział czy jak? – mruknął Kargul patrząc podejrzliwie na wójta. – A czy Ania to jałówka jakaś, co by ją na jarmark prowadzić?

– Jako najładniejsza panna w całej gminie Anna Pawlak jest w sam raz najlepsza, żeby wręczyła symboliczny bochenek chleba towarzyszowi Gierkowi – przyciągnął ku sobie Kaźmierza za rękaw koszuli i powiedział poufnym szeptem, jakby zdradzał tajemnicę państwową: – Jak Pawlaczka w stroju ludowym wręczy chleb Gierkowi, to już żaden Pilch ani komisja rolna Pawlakom nie zagrozi…

– Pilchowi i tak nasza krzywda bokiem wylazła – stwierdził Pawlak nie bez satysfakcji: – Przez to, że on z bolszewikami bratał sia, silnie słabą głowę mający, popadł on w tarapaty i teraz czort za niego karty rozdaje!

Nie było tajemnicą, że wydarzenia tamtej nocy, w której nastąpiło cudowne ocalenie Ani, bardzo zaszkodziły opinii i pozycji dyrektora PGR-u: wycieczkę kołchoźników pospiesznie wywieziono już nazajutrz, przesłuchano licznych świadków, by ustalić okoliczności nieodpowiedzialnego wystąpienia dyrektora. Towarzysz Nosal z KW zapowiedział, że sprawa wymaga zbadania przez komisję kontroli.

– Jak wasza wnuczka Gierkowi się spodoba, to znaczy tyle, jakby w Ameryce dostała spadek od Rockefellera – przekonywał wójt obu dziadków, mając najwyraźniej na uwadze także swój interes.

Загрузка...