Witia poczuł się dotknięty tą całą konferencją: targują się o Anię, jak o cielę, nawet go o zgodę nie pytając, jakby to nie on był jej ojcem.

– Nigdzie Ania nie pojedzie! – zdecydował i już chciał wkroczyć do domu Kargula i zabrać ze sobą Anię. Natknął się na mur stojących obok siebie dziadków Ani: potężny Kargul ledwie mieścił się z kapeluszem w futrynie, drobny Pawlak podparł się pod boki, jakby szykował się do odtańczenia krakowiaka.

– To ty córce własnej bronisz kariery? – wójt ze zgorszeniem patrzył na Witię.

– Już raz ona pojechała do Wrocławia piąć się po szczeblach awansu i omal że życiem tego nie przepłaciła.

– Ale nie tyś ją uratował, tylko mój lokator – przypomniał Kaźmierz, żeby mu syn nie mógł bezpodstawnie zarzucić, że więzi Anię. – Ona za ładna, żeb' przez upór rodziny ginąć. Awo! Może na wsi też karierę zrobić. Niech cała Polska zobaczy, jak naszą wnusię pierwszy sekretarz całuje. Trudno, przyjdzie i to przecierpieć, ale może ziemia nasza uratowana będzie…

Wójt gorliwie przytakiwał, Kargul ogłupiały zerkał na Kaźmierza, zaskoczony zmianą frontu.

– Ojciec to by naszą Anię diabłu sprzedał, byle tylko te swoją ziemię uratować – wybuchnął Witia, ale tego już było Kaźmierzowi za wiele. Nacisnął maciejówkę na czoło i napierając na syna wypiętą piersią, zepchnął go ze schodków ganku i popychając go dalej, jak parowóz wagony na bocznicy, wyprowadził Witię za bramę.

Słysząc zza bramy protesty Witii, rzucił głośno w ślad za nim:

– Ty nie bełtaj więcej! Jak chcesz Anię z bliska zobaczyć, to popatrz se w te swoją telewizację, jak Gierek będzie wojewódzki jarmark odwiedzał.

Ta dobra rada, w którą Kaźmierz zaopatrzył swego syna, przekonała wójta o sukcesie: znał Pawlaka i wiedział, że teraz choćby na złość całemu światu wyśle Anię na jarmark. Wiedział, jakim się posłużyć argumentem: wzmianka o tym, że wnuczka Pawlaka jest najcenniejszym okazem polskiej urody na całą gminę, musiała mile połechtać ambicje jej dziadków. Z Anią udało mu się, dlaczego więc nie miałby mu się udać ten sam zabieg z Pawlakowym ogierkiem?

Gdyby tak na wystawie koni Pawlak odniósł sukces – wówczas cała gmina miałaby korzyść: szanse na kredyty inwestycyjne, na przydział materiałów budowlanych, na wodociąg…

– Wiesz, Pawlak, pod jakim hasłem ma się odbywać ten jarmark?

– spytał podchwytliwie Kaźmierza. – „Polak potrafi”. Jak Ania chleb wręczy, a ty dostaniesz medal za swego ogiera, to by inne hasło pasowało.

– Nu, ciekawość posłuchać – Kaźmierz czujnie obserwował rozjaśnione dumą oblicze gminnej władzy.

– „Pawlak potrafi” – muskając swe wąsiska Fogiel rzucił swoje hasło i dalej drążył coraz miększą skałę oporu Pawlaka. – Wystawisz Anię i ogiera przed oczy towarzysza Gierka, to ty już lepszy jak cały wojewódzki Front Jedności Narodu! Nikt ciebie nie ruszy.

– Aj, Bożeńciu – westchnął Pawlak. – I pomyśleć, ile to musi chłop politycznie upokorzyć sia, żeb' jego ziemia w jałowiznę nie popadła.

Mimo gorzkiej tonacji tej refleksji wójt Fogiel był już pewien, że jego misja zakończyła się powodzeniem. Jarmark pod hasłem „Polak potrafi” jemu miał przynieść wzmocnienie pozycji, Pawlakowi – szansę ocalenia, a Pawlakowej wnuczce niepowtarzalną okazję pocałunku pierwszego sekretarza partii.

„Miłość jest tylko obietnicą” – napisała w liście do „Filipinki”jakaś rozgoryczona czytelniczka. Najważniejsze, że jest tą obietnicą! Tydzień temu mogłam leżeć w grobie zimna jak lód, a teraz wiem, po co warto żyć. Jutro stanę się sławna na całą Polskę, bo na pewno pokażą w telewizji jak wręczam bochen chleba Gierkowi. Dziadek mówi, że telewizja to potęga, nawet kłamstwa w niej dobrze wychodzą. Babcia Marynia z babcią Anielką cały piątek naszywały cekiny na ten strój ludowy, który dostarczył wójt. Wójt bardzo na mnie liczy, co najmniej jak na ogiera dziadka Kaźmierza, a nawet więcej, bo powiedział, że deresza to może Gierek nie pocałuje, ale mnie na pewno, bo tak się zawsze robi na wszystkich takich dożynkach, otwarciach i innych oficjałkach. Najważniejsze, że będzie tam zespół „Czerwono-Czarni” i będę wreszcie mogła zatańczyć z Zenkiem.

Szkoda tylko, że będzie tam też dziadek. On nas strasznie pilnuje i na pewno nie da mi się napić nawet wina, bo Zenek uznaje tylko wino – i to importowane. Przyjrzałam się (a może pisze się „przyjżałam”? sobie w tym ludowym stroju: wyglądam jak lalka z „Cepelii „. Po co ja robiłam sobie kiedyś te włosy na „afro „, jak teraz mam do łopatek i Zenek mówi, że bomba?! Dziadek zaplatał grzywę deresza i powiedział, że ode mnie i od ogierka zależy, czy będą mówili o tym wojewódzkim jarmarku, że „Pawlak potrafi „…”

Tak jednak nie mówili, bo też i nie było powodu; Kaźmierz nie zawiózł tam swojego deresza, bo akurat koń złapał ochwat. Choć całą noc robił mu okłady z gliny i octu, ogier w tym stanie nie nadawał się na kandydata do medalu. Rano, w dniu jarmarku, Kargul zaczął snuć głośne porównania Kaźmierzowego deresza ze swoim ogierem, którego kiedyś dostał od UNRRY: to był koń! Tyle czasu u niego przeżył i ani razu zołzy ani ochwatu nie złapał!

– Iiisz go! Mnie dusza omal że z zawiasa nie wyskoczy, a on mnie w denerwację wpędza! Taż na te twoje amerykańskie cudo to dziennie szło osiem kilo owsa i trzy razy po dwa kilo siana, lucerny, że o koniczynie nie wspomnę. A taki był on do roboty chętny, że twoja Jadźka musiała na tym czorcie wierzchem jechać, a ty przed nim szedł jak biskup przed procesją i koszyk owsa musiał przed nim nieść żeb' to bydle choć krok do przodu postąpić chciawszy…

– Ale ochwatu nie złapał – upierał się basem Kargul.

– Żeb' jego wilcy, no! Jak miał złapać, kiedy on więcej życia w stajni przestał jak w dyszlu przechodził. Ty, Władek, lepiej pilnuj swoich wszy na głowie, bo pod względem hodowli i gustu do bab to ty jesteś głupszy od mojego konia!

– Czep się lepiej swojej baby – bronił się Kargul – Jakeś taki wnerwiony, to siądź tyłkiem na kuchenną blachę, niech ci ta żółć wykipi.

– Ot, patrzaj, jaki to radzak się znalazł – odcinał się Pawlak, z troską obserwując kopyta deresza. – Mnie wątroba z żalu nad ogierkiem do góry przewróciwszy sia, a ten tu hańdrymańdry zaczyna!

– Chciał ty medala dorobić sia – skrzywił się szyderczo Kargul, który nie mógł się pogodzić, że jarmark mógłby rzeczywiście odbyć się pod hasłem „Pawlak potrafi”. – Ty zawsze cudzej polewki głodny.

– Ot, tobie na! Taż chyba dla naszej wspólnej przyszłości ja tego ogiera na paradę wystawić chciał!

– Dla naszej wspólnej przyszłości jedna Ania wystarczy – stwierdził Kargul. – Jak ją Gierek pocałuje, to wtenczas nie ma na nas mocnych!

Nie spełniły się jednak nadzieje Pawlaka i Kargula. W delegacji na „Jarmark wojewódzki” nie pojechał ogier Kaźmierza. Ponieważ on sam został, by robić koniowi okłady, wezwał Tadeusza Budzyńskiego przekazał mu szczególne polecenie: zawiezie Anię z Zenkiem swoją „nysą” na jarmark, ale ma ich z oka nie spuszczać!

– I niech on podrobno potem opowie, jak naszą Anię ten Gierek uściskał – Marynia dopominała się u Warszawiaka dokładnej relacji wydarzeń o randze państwowej. Ale Budzyński po powrocie niewiele miał do opowiadania. Jarmark przypominał dworzec w czasie ewakuacji. Ludzie na widok zwiezionego ze wszystkich stron województwa, nawet z magazynów samej stolicy takiego deficytowego dobra, jak eternit, cement, akumulatory czy papier toaletowy, rzucili się szturmować stoiska i nikogo nie było na stadionie, gdzie miało się odbyć uroczyste wręczenie bochna chleba. Zenek nosił za Anią torbę z wełnianym strojem ludowym. Zamiast Gierka przyjechał tylko sekretarz rolny z województwa, a gdy przyszło do wręczania symbolicznego bochna chleba, okazało się, że z szatni stadionu ukradziono strój Ani wraz z tacą i chlebem.

Zniecierpliwiony wojewódzki decydent odjechał, a wójt Fogiel, zamiast święcić triumfy, musiał się długo tłumaczyć przed organizatorami, że to nie była świadoma próba ośmieszenia władzy.

– Obiektywnie patrząc, to kompromitacja – ocenił wydarzenia, Zenek językiem aktywisty. – Byłem na Kubie jako działacz ZMS-u i mogę powiedzieć, że tam by nie mogło dojść do czegoś takiego!

– Bo tam nawet już i chleba nie ma – skomentował Budzyński, który był dobrze zorientowany, bo od dwudziestu lat słuchał codziennie radia BBC.

– To przejściowe trudności na drodze do socjalizmu – zauważył z naciskiem Zenek.

– Przejściowy to może być reumatyzm, bo te trudności to są stałe.

– A widział pan dzisiaj, ile towaru rzucili? – Zenek bronił pozytywnych stron rzeczywistości. – Ile tego dobra było, że aż się ludzie po rękach deptali, byle się dopchać. Gonimy Zachód, panie Budzyński.

Zenek starał się zrobić na Ani wrażenie człowieka o szerokich horyzontach.

– Taka to i prawda, jak że wesz kaszle – uciął dyskusję kierowca.

Pomny na polecenie Kaźmierza Pawlaka, nie spuszczał młodych z oczu. Nawet kiedy ich wiózł z powrotem do Rudnik, co chwila oglądał się, co też dzieje się pod plandeką jego „nysy”. W pewnej chwili dostrzegł, jak chłopak obejmuje szyję Ani i zapina z tyłu zatrzask koralowego naszyjnika, który kupił jej w prezencie. Ania uniosła twarz, patrząc cielęcym wzrokiem w oczy chłopca, a ten zbliżył niebezpiecznie swoje usta do warg dziewczyny. Budzyński nie miał innego wyjścia: zahamował tak gwałtownie, że jego pasażerowie spadli ze skrzynki, a ziarenka zerwanego sznurka korali rozsypały się po podłodze furgonetki. Warszawiak nie dał im czasu na pozbieranie ziarenek: tak ostro nacisnął teraz pedał gazu, że „nysa” podskoczyła do przodu jak ryś.

Kiedy Budzyński skręcił w otwartą bramę podwórza Pawlaków, Zenek z Anią klęcząc zbierali korale.

Pawlak już czekał na ich powrót. Kiedy zobaczył, że Ania klęczy obok stażysty, jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki furgonetki.

– Ano, galopem na górkę leć – rozkazał wnuczce, a do Zenka, który wygramolił się z pojazdu z garścią korali, powiedział z naciskiem – A coż to jego ukąsiło, że on moją wnusię oczami obsiadł, jak baby biskupa?! Taż to nie jakaś tam miastowa kluzdra, żeb' ona od razu chętna do grzechu była.

– A jak ja bym chciał z Anią bez grzechu żyć?

Kiedy padły te słowa, Pawlak aż zaniemówił. Popatrzył pytająco na Budzyńskiego, potem na Kargula, który zamknąwszy drzwi za Anią, wytoczył się na ganek swojego domu.

– A on co? – Pawlak okrążył Zenka jak jakieś dzikie zwierzę. – Wariacji z tej gorączki dostał, a?

– Może i tak, ale nie z gorączki, tylko z miłości.

Tyle było szczerości w twarzy Zenka, że Kaźmierz uwierzył, że oto nadchodzi chwila wcielenia się w życie jego najskrytszych planów: mechanizator rolnictwa z dyplomem oświadcza się uratowanej przez siebie dziewczynie! Nie mylił się więc Kaźmierz, kiedy w dniu ocalenia Ani odczytał w spojrzeniu Zenka gotowość oddania za nią życia. Jakieś przeczucie kazało mu przyjąć go na sublokatora. I oto teraz spełniają się jego skryte nadzieje: Zenek z żarem w oku mówi głośno w obecności świadków, że jest gotów ożenić się z Anią!

Ania, wychyliwszy się z okna pokoiku na stryszku Kargulowego domu, z drżeniem serca wysłuchała tych oświadczyn. Już chwyciła za pamiętnik, żeby zanotować finał tego dnia, kiedy nagle dobiegły ją słowa Zenka, wypowiedziane takim tonem, jakby nagle chłopak przypomniał sobie, że złożył ślub czystości.

– Jest tylko jeden szkopuł – powiedział z wahaniem. – Powinienem chyba postawić sprawy osobiste jasno.

– Alimenty pan płacisz? – wyrwał się Budzyński. Zenek pokiwał przecząco głową. Widać było, że chce coś wyznać, ale szuka odpowiednich słów.

– Żeniaty on może? – zahuczał Kargul, a w głosie jego pobrzmiewała groźba, by nikt nie próbował oszukać jego wnuczki, co niegdyś przydarzyło się jego córce. Nikomu z obecnych – prócz Zenkowi – nie trzeba było przypominać historii młynarza Kokeszki. Zdobyty przez Pawlaka jako rzekomy weterynarz, który miał pomóc Maryni w akcie urodzenia, Kokeszko przeniósł się szybko na drugą stronę płotu. Od początku usiłował zbałamucić Jadźkę, przedstawiał się jako młynarz spod Gniezna stanu kawalerskiego, przekonywał i kusił mirażami bogatego życia, jako że przy młynarzu nie tylko mąka się sypie, ale i grosz. Gdyby nie to, że Jadźka wolała zgrzeszyć z Witią niż wyjść za Kokeszkę – padłaby ofiarą matrymonialnego oszusta. Okazało się, że Kokeszki od końca wojny poszukiwała żona, matka jego trojga dzieci. Młynarz Kokeszko z bólem musiał się pogodzić ze szczęśliwym odnalezieniem go przez rodzinę. Żył odtąd w Rudnikach, jednak zawsze był wskazywany w okolicy dorastającym pannom jako przykład gminnego uwodziciela. Kargul obawiał się, żeby lokator Pawlaka nie odegrał teraz wobec jego wnuczki podobnie niesławnej roli.

Zenek jednak nie był obciążony ani żoną, ani alimentami. Miał tylko jeden problem, który chciał uczciwie wyjawić: w jesieni czeka go powołanie do wojska.

– Na wszystko jest chwyt – zgodnie ze swoją teorią, że na wszystko jest sposób, Tadeusz Budzyński gotów był służyć radą. – Najlepiej zacząć udawać wariata.

– Kto w to uwierzy? – Zenek patrzył szczerze swoimi niebieskimi jak bławatki oczami. – Jakbym był wariat, to bym Ani nie kochał.

Warszawiak zaczął go przekonywać, że jeśli się chce niezawodnie uzyskać opinię wariata, to należy wszystko robić normalnie, a tylko jedną jedyną rzecz kompletnie bez sensu. Na przykład przed wejściem na komisję wojskową całować klamkę u drzwi albo – jak już zostałoby się wcielonym do wojska – dzień w dzień polewać swój materac wodą, żeby sierżant-szef uwierzył, że szeregowiec się moczy, a takiego przecież w wojsku ludowym trzymać nie sposób, bo wstyd by przyniósł.

– Radzak się znalazł – Kargul spojrzał nieprzychylnie na Warszawiaka. – Przez te jego chwyty Pilch na alkoholika się został.

– Gada jak kołowaty – Pawlak też patrzył na Budzyńskiego podejrzliwie. – Taż przecie my naszej wnusi za waryjata nie wydamy!

– Jest lepszy sposób – Kargul mierzył spojrzeniem Zenka, jakby wahał się, czy pasuje on do jego idei. – Wziąć raz-dwa ślub i wtedy odroczenie przyłatwić dla jedynego żywiciela rodziny.

– A jak nie odroczą? – zastanawiał się głośno Zenek. – Przecież ja bym oszalał, jakbym miał taką żonkę na dwa lata zostawić.

– Na wszystko jest chwyt – Budzyński angażował się coraz bardziej w przyszłość stażysty. – Jakby go PGR jako mechanizatora po stażu na stałą posadę przyjął, to on ma odroczenie jak w banku!

Kiedy tak rozpatrywali przyszłość Zenka, pojawili się na podwórzu rodzice Ani ze stanowczym żądaniem, by dziewczyna wróciła wraz z nimi do domu: już cała wieś plotkuje, jak to Ania z tym jakimś stażystą włóczyli się po jarmarku jak para Cyganów.

– Ty nie dziwacz i człowieka z dyplomem nie obrażaj – uciął krótko Kaźmierz pretensje Jadźki, wskazując na Zenka. – Bo może być on zięciem waszym będzie.

– Tato oczadział? – Witia wytrzeszczył oczy, patrząc to na Zenka, to na ojca.

– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli?

– To wyście jego po to na lokatora wzięli, żeby Ani życie zawiązać? – zajazgotała Jadźka, biorąc się pod boki.

– Ot, koczerbicha jedna. Ja naprzeciw niczyjemu kochaniu nie staję.

– Ale ja staję – hardo postawił się ojcu Witia.

– Ona pełnoletnia – Kargul wysunął się do przodu, jakby chcąc swym ciałem zasłonić Zenka przed nienawistnym wzrokiem swej córki.

– Ale na naszym utrzymaniu!

– Owa. Już jej się wasze kluski przejadły! – Pawlak machnął ręką, – jakby nie było o czym mówić. – Od dziś na naszym może być. Już wy spokojnie do chaty możecie pokołdybać sia i zaproszenia na Ani ślub pisać.

– Po moim trupie – krzyknęła Jadźka. – Nigdy za takiego biedołacha nasza córka nie wyjdzie!

– Ot, rozdziawa, że nie daj Boże – Pawlak wzniósł oczy do nieba, jakby brał Pana Boga za świadka niskich pobudek, jakimi kierowała się jego synowa. – Taż zamiast ona cieszyć sia, że w tych paskudnych czasach chłopak trafia sia, co z tej bezlitosnej miłości cienki jest jak szprycha, to ona chce jakiegoś zawołokę, co srogie majątki ma! Tfu – splunął Jadźce pod nogi i wskazał bramę: – Idźcie teraz do chaty. Witia niech sobie lepsze kamasze kupi, żeb' on miał w czym na weselu swojej córki zatańczyć, jak przyjdzie czas…

„Nigdy nie myślałam, że dziadek jest taki kochany! Żal mi trochę starych, ale wybrali się akurat jak z brzytwą na poziomki. Boże, jakie to szczęście, że Zenek ma iść do wojska: teraz ja, żeniąc się z nim, wywdzięczę mu się za ocalenie życia. I wcale się nie martwię z tej obsuwy, że ukradli mi strój ludowy i że nie pocałował mnie towarzysz Gierek. On by nie rzucił się do wody, żeby mnie ratować. Nie trzeba być uwiedzionym, by do kogoś należeć. Dobranoc, Zeniu! Niech ci się przyśni to, co jest przed nami. Te wszystkie parne noce, które nas czekają. Słyszę, jak na górce u dziadka Kaźmierza nucisz te słowa: „Już przez życie iść bez ciebie nie mam sił… „Czy już komuś to mówiłeś?”

Kiedy Ania kończyła na górce domu Kargula pisać kolejną stronę pamiętnika, na górce domu Pawlaka, jak lew w klatce, krążył niespokojnie Zenek Adamiec. Podchodził do drzwi, uchylał je, nasłuchując, co też dzieje się na dole, potem w białym podkoszulku wychylał się przez okno, rozprężał ramiona niczym młody sokół, szykujący się do lotu. Omal nie wypadł przez parapet, chcąc dojrzeć, czy Ania pali jeszcze światło. Znowu ostrożnie otworzył drzwi i wysunął głowę jak gęś z koszyka. Próbował złowić z dołu jakiś dźwięk. Może już Marynia i Kaźmierz zasnęli?

Ostrożnie, na bosaka, zaczął się zsuwać po stromych stopniach na dół. Usłyszał głośno wypowiedziane słowa: „W imię Ojca i Ducha Świętego…” Wspiął się na górę jak kot, który dojrzał pod drzewem rozwartą zajadle paszczę kundla. Mimo że był masywny, poruszał się lekko niczym złodziej, zaprawiony do takich nocnych wypraw.

A na dole Kaźmierz Pawlak klęczał w nocnej koszuli przed obrazem świętej rodziny. Marynia, wsparta o poduszki, zaplatała warkocze, ale co i raz zerkała na męża, najwyraźniej czekając, aż ten załatwi swoje sprawy z niebem, by mu przypomnieć, że na razie jego ziemskie rachunki nie są jeszcze w porządku. Nie mogła się pogodzić z tą sytuacją, że oto nad ich głową słychać kroki lokatora, który nie tylko że nie płaci za mieszkanie, ale jeszcze najwyraźniej liczy, że otrzyma ich wnuczkę jako zapłatę za ocalenie jej życia.

Modlitwa Kaźmierza płynęła szemrzącym cicho strumyczkiem. Już na zakończenie żegnał się szerokim znakiem krzyża, czując na sobie łaskawe spojrzenie Świętej Rodziny, kiedy nagle uprzytomnił sobie, że dzisiaj ma szczególne powody do dziękczynnej modlitwy. Opadł z powrotem na kolana i wzniósł oczy do góry, jakby przepraszając za niewybaczalne roztargnienie.

– Aj, żeb' nie zapomniał: jeszcze raz, dobry Panie Boże, serdeczne Bóg zapłać, że Ania egzaminów nie zdawszy na wieś wróciła, żeb' teraz razem z mechanizatorem rolnictwa objąć naszą gospodarkę…

Znów przypieczętował tę transakcję szerokim znakiem krzyża i wreszcie podniósł się z kolan. Teraz dopiero Marynia ośmieliła się zwrócić mu uwagę, że niekoniecznie Pan Bóg może akceptować wszystko, co sobie Kaźmierz Pawlak zamierzył.

– Taż ona od Jadźki i Witii uciekła i u Kargula siedzi!

– Nie nerwuj sia, Mania, bo ja to sam wszystko wymyślił – usunął jej wątpliwości lekceważącym machnięciem ręki. – Ona u Kargula, a ten stażysta u nas. Jak ty chcesz pierogi zagotować, musisz do ognia podkładać.

– Kaźmierz, taż to młode. Jak ty ich upilnujesz? Ja przeciwna temu jestem!

– Czegoż taka znarowiona, a? Ty przyszłości ziemi naszej przeciwna?

– Ani jemu – wzniosła oczy ku powale – ani wnuczce naszej nie ziemia teraz w głowie, tylko ich ciągnie szóste przykazanie złamać.

– Ty nie bojaj sia! Już ja by im takie bezlitosne rozgrzeszenie dał, że oni by spadli prosto Lucyferu na rogi!

– Młoda krew kipi latem…

– Poszła ty prędzej spać – Kaźmierz uklepał swoją poduchę, patrząc nieprzychylnie na Marynię. – Już ja o wszystkim pomyślawszy…

Marynia znowu wzniosła oczy ku powale: nad ich głowami słychać było stąpanie bosych stóp. Przeniosła oczy na Kaźmierza.

– On jeszcze nie śpi.

– Aj, Bożeńciu, jak ja był w jego latach, to też nie lubił w puste łóżko tarabanić sia – zgasił lampę i już w ciemności dokończył:

– Trzeba zrozumieć każdego człowieka, ale i bezlitośnie jego pilnować. Człowiek z natury słabieńki jest, raz-dwa zbiesi sia i wtedy trzeba kosą do prawa Bożego jego nawrócić, jak to było kiedyś z Kargulem…

– Anię ty Kargulowi pod opiekę dał – odezwała się w ciemności Marynia. – A ile razy on zdradny wobec ciebie był? Zapomniał, jak on kiedyś tobie rękawy nowiusieńkich koszul sierpem poobżynał?

– Ty nie dziwacz – skarcił ją Kaźmierz, zniecierpliwiony tymi wątpliwościami i podjudzaniem Maryni. – Wszystko się tobie pomachlaczyło. Taż te rękawy to ja sam poobcinał, bo… bo… gorąco było.

– Trzeba sumienia nie mieć, żeb' córkę rodzicom zabrać – westchnęła Marynia. – Taż oni na milicję na nas pójdą!

– Awo, wielka mi milicja! Przecież Franio do mnie „wujku” mówi, a dla Kargula to zięć.

– Ale wstyd jaki…

– Przestań mnie w tu poru głowę durzyć, bo mnie prosto jakby sagan waru na łeb wylawszy: to ja zabiegam o przyszłość ziemi; a ty mnie sumienia odmawiasz?

Odwrócił się plecami do Maryni z takim rozmachem, że aż potężne poniemieckie jeszcze łoże, zaskrzypiało jak stare sanie, którymi ktoś chce jechać po piasku. Zapadła cisza. Ale po chwili z góry dobiegło skrzypienie desek podłogi. Sublokator Pawlaków krążył niczym więzień po swojej celi.

Aniela Kargulowa, zaintrygowana, dlaczego to Ania tak długo w tę noc wciąż pali światło, podreptała na górę i zajrzała do pokoiku wnuczki. Słysząc skrzypienie drzwi siedząca na łóżku Ania gwałtownie zamknęła zeszyt, jakby bała się, że cudze spojrzenie odbierze zanotowanym tam słowom ich tajemną moc i szansę spełnienia.

„Zenek stara się o stałą pracę w PGR, żeby po stażu mógł zostać jako mechanizator rolnictwa, ale nie ma z kim gadać, bo dyrektor Pilch po tej aferze jak się schlał, to sam nie wie, czy jeszcze się utrzyma, bo mają mu przysłać jutro na łeb komisję kontroli z województwa. A nam się tak pali! Jakby Zenek miał posadę, to by go wyreklamowali od woja!…”

Ostatnie zdanie, jakie zdążyła wpisać do pamiętnika, brzmiało następująco: „Jak on to pięknie powiedział; „Pożar serc to jedyny pożar, którego nie trzeba gasić”…”

– A cóż ona tak pisze i pisze? – spytała Anielcia, patrząc z czułością na wnuczkę.

– Uczę się…

– Uczy sia? Taż przecie, chwalić Boga, nie zdała. To czegoż ona tak uczy sia?

– Przepisów przeciwpożarowych – Ania zamknęła zeszyt, udając że sen ją morzy. Przeciągnęła się i oparła o poduszki. Aniela zgasiła światło i zeszła na dół, gdzie w kuchni Władysław Kargul, wykorzystując nieobecność żony, ukradkiem wydłubywał ze świeżo upieczonego ciasta rodzynki.

– Śpi? – zapytał, zakrywając pełne usta rondem kapelusza.

– Wciąż pisze i pisze…

– To dobrze – stwierdził Kargul z zadowoleniem. – Znaczy że do cała pogłupiała na tle tego Zenka. Ale tak już jest z każdą gęsią, że jak ją kto uratuje z życiem, to ona jego ofiarą staje sia! To u nas rodzinne – uchwycił w tym momencie pytające spojrzenie Anieli:

– A naszą Jadźkę zapomniała? Jak ja jej za to, że z Witią grzeszyła, kark połamać obiecał, raz-dwa u niego ratunku poszukawszy.

– Witia, choć Pawlak, to jednak on był samo-swój – Anielcia z niepokojem zerknęła przez okno kuchni na dom Pawlaków. – A ten to nie wiadomo: łapciuch jaki czy porządny? Oj, coś mi nie podoba sia, czy z tego jaka zamoroka nie będzie, Władyś.

– A czego to darmo gębę studzić? – nachmurzył się Kargul, który w głębi duszy sam nie był pewien, jak się skończy ta dziwna sytuacja, w której Ania stała się jakby ich zakładnikiem, a Witia i Jadźka ich wrogami.

– Ano, bo Kaźmierz sobie jego przyłasił i trzyma go u siebie jak kota na uwięzi.

Anielcia, powodowana podejrzliwością co do czystości intencji sąsiada, powołała się na ich dawną wojnę o kota. Kargul popatrzył na nią takim wzrokiem, jakim patrzył na wójta Fogla, który jako sołtys jeszcze ćwierć wieku temu przyszedł na jego podwórze agitować za spółdzielnią produkcyjną.

– Taka to i prawda, jakże się psi bodli – mruknął z politowaniem nad krótkością babskiej pamięci. – Wszystko tobie w tej łepecie pochachmęciło sia. Kota to my na sznurku uwiązali, Kaźmierz tylko na nim wyrok karabinem wykonał.

– Przez co sąd między nami był – przypomniała głośno Aniela wydarzenie sprzed ponad trzydziestu lat, a minę miała taką, jakby to dotyczyło nie kota, a rodzonych dzieci.

– Ale swoje my wtenczas wygrali: kot trzy dni u nas robił i trzy dni u Pawlaków. Także samo i teraz będzie!

– Aj, Władyś, tylko czy Kaźmierz tego „kota” da radę na sznurku uwiązać?

Kargul nic już na to nie odpowiedział. Wziął krzesło i ustawiwszy go na progu kuchni i sieni, zajął na nim miejsce niczym więzienny strażnik. Pilnował własnej wnuczki, ale i swojej lepszej przyszłości.

Noc otuliła ciemnym welonem domy Pawlaka i Kargula. Zenek dawno zgasił światło, żeby uśpić czujność gospodarzy. Ostrożnie uchylił drzwi, unosząc je ramieniem, żeby nie skrzypnęły zawiasy. Udało się. Zestawił bosą stopę na stopień, zaczął zsuwać się po stromych schodkach. Nagle zastygł, jakby zobaczył ducha.

W otwartych drzwiach między sienią a sypialnią siedział w białej koszuli Pawlak. Żeby nie dać się obezwładnić ogarniającej go senności, palił papierosa, ukrywając w garści żar.

Zenek poczuł smugę dymu ze „sporta”. Powoli, jak na zwolnionym filmie, wspiął się z powrotem na schody i zniknął w swojej celi.

– Kaźmierz – od strony sypialni dobiegł Pawlaka szept żony. – Jesteś tam?

– Ty czego?

– Aj, myślę i myślę…

– Od myślenia to tylko głowa boli – ofuknął ją szeptem strażnik ogniska domowego. – Śpij prędzej…

– Jak mnie spać, kiedy mnie taki strach obleciał.

– A cóż ona taka silnie przestrachana?

– No, bo z Anią to prosto bezlitosna zgryzota – Jadźka z Witią na nas nagniewani…

– Aj, kobito, nie rób ty teremedii. Ja nie z takich opresji wyszedłszy, to i z tego wyjdę.

– Oni błogosławieństwa na ślub nie dadzą.

– Obejdzie sia! A oni, jak się żenili, to pytali nas o zgodę?

– Witia i Jadźka to byli sami swoi.

– Ja tego mechanizatora też oswoję, nie boj sia.

Marynia opadła na poduszkę. W głowie kłębiły się jej sprzeczne myśli: dobrze, że Ania na wieś wróciła, ale źle, że opuściła dom rodziców; dobrze, że Zenek ją uratował, ale źle, że Kaźmierz wziął go na lokatora; niemądrze to otwierać spiżarnię, gdy się ma kota w domu…

– Kaźmierz – wyszeptała cicho modlitewnym szeptem. – Dobrze to, że ona za obcego by poszła?

Zerwał się Kaźmierz z krzesła, stanął z papierosem nad rozbałaganionym łóżkiem i przytłumionym głosem wyłożył Maryni swoje poglądy, które miały jej uzmysłowić, że w jego oczach głupsza jest od konia:

– Kiedy tobie nareszcie w łepecie to historyczne myślenie zaświta, że ludzie nie dzielą się na swoich i obcych, tylko na mądrych i głupich?!

Zaatakowana Marynia westchnęła głęboko i szeptem przekazała mu nową wątpliwość, że nigdy z góry nie wiadomo, kto mądry, a kto głupi. Kaźmierz zgasił o paczkę „sportów” niedopałek i zamknął tę wymianę zdań ostateczną konkluzją:

– Jak ja tu w osobistej swej postaci na stołku siedzę, to znaczy, że umiem ja historycznie myśleć!

Jeszcze tej samej nocy przebieg wypadków udowodnił słuszność tej opinii. Kaźmierz już stracił czujność, już wsparty o framugę drzwi opuścił bezwładną głowę na piersi, kiedy nagle posłyszał skrzypnięcie schodów i czyjś przyspieszony oddech. Powoli, nie unosząc brody z piersi, zerknął czujnie w górę. W blasku padającego z kuchni światła dostrzegł ogromny cień, zsuwający się z górki, jakby niedźwiedź schodził tyłem na czterech łapach.

Poczekał, aż bose stopy Zenka zetkną się z kamienną podłogą w sieni i wtedy poderwał się z krzesła. Zenek zastygł. Przełykając ślinę patrzył na zjawę w białej koszuli, jakby zobaczył nie gospodarza, lecz diabła z rogami.

– Gorąco – powiedział, o nic nie pytany. – Napić się chciałem.

– O tym ja pomyślał – Kaźmierz sięgnął po przygotowany blaszany kubek i zaczerpnąwszy nim z wiadra wody, podał go z życzliwym wyrazem twarzy Zenkowi. – Niech pije na zdrowie. Dopierutkom co ze studni przyniósł.

Zenek z obrzydzeniem przechylił kubek i z trudem łykał ciepławą wodę. Pawlak nie spuszczał z niego wzroku, póki nie ujrzał przechylonego do góry dna kubka. Odebrał go od Zenka i choć widział, że wcale nie takie pragnienie sprowadziło go na dół, zaproponował z prawdziwą serdecznością:

– Może jeszcze dobawię, a?

Schylił się, gotów zaczerpnąć wody z wiadra, ale Zenek w popłochu zaczął wspinać się z powrotem po schodkach, życząc gościnnemu gospodarzowi dobrej nocy.

Kaźmierz odprowadził go spojrzeniem, odczekał, aż szczęknęła zasuwka w drzwiach pokoiku na górce, po czym zachichotał cichutko jak ktoś, kto udowodnił sobie, że potrafi przechytrzyć cały świat.

Razem ze słońcem nad grzebieniem lasów ukazał się białoskrzydły „gawron”. Rykiem silnika zagłuszył śpiewające ptaki. Nalatując nad pegeerowskie kartoflisko wypuścił spod skrzydeł biały welon środków ochronnych. Spłoszone skowronki pierzchły znad pól. Biała mgła kładła się na kartoflisko, na miedze, dzielące pola PGR-u od ziemi Pawlaka i Kargula. Samolot przeleciał tak nisko nad dachami ich domów, że szyby zadrżały w oknach a przerażony rykiem silnika pies Kargula zaczął rwać w stronę domu, ciągnąc za sobą na łańcuchu budę.

Na skotłowanym łóżku małżeńskim spoczywał Kaźmierz Pawlak.

Wyglądał jakby właśnie padł rażony gromem: ubrany był w koszulę z kamizelą, bufiaste spodnie wciśnięte były w cholewy, które – o zgrozo – spoczywały na pierzynie. Na głowie miał maciejówkę, ręce złożone na piersiach, jakby leżał już w trumnie. Tylko zamiast krzyżyka jego palce obejmowały kurczowo latarkę.

Całonocne stróżowanie tak go zmorzyło, że na wszelki wypadek o północy ubrał się, jak żołnierz oczekujący sygnału na alarm.

Usłyszał hurkot, jakby niebo waliło mu się na głowę. Szyby drżały, z szafy spadła przewiązana niebieską wstążką gromnica, przygotowana przez Marynię od czasu jego niedoszłej śmierci.

Pawlak poderwał się z latarką w ręce i rozglądał się, z której strony grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo: czy sufit spadnie mu na głowę, czy też zawalą się ściany. Za oknem przemknął cień rolniczego samolotu. Z tym przeklętym samolotem związana była osoba jego lokatora: wszak Zenek odpowiedzialny był za ładowanie środków chemicznych na „gawrona”. „Gawron” już lata – a on, Kaźmierz, śpi, uzbrojony w niepotrzebną już latarkę.

Przetarł oczy kułakiem i spiesznie wdrapał się na górkę. Żelazne łóżko Zenka było puste. Kaźmierz dopadł go jednym susem i pomacał poduszkę, czy jeszcze ciepła.

Łóżko było zimne, jak wczorajszy barszcz.

– Ot, pomorek – mruknął do siebie Pawlak. Poczuł się oszukany – a co najmniej winny temu, że nie dopilnował lokatora. Pełen najgorszych przeczuć, przemierzył podwórze i wpadł do domu Kargula, odprowadzając nienawistnym spojrzeniem przelatujący mu nad głową samolot.

Kargul nie słyszał samolotu, bo elektryczna maszynka, którą się właśnie golił, warczała jak ciężarówka, której urwał się tłumik.

Maszynka była radziecka. Kargul dostał ją w prezencie od Zenka, który z kolei nabył ją od Tatara z wycieczki radzieckich kołchoźników. Kargul przesuwał zgrzytającymi ostrzami po swojej brodzie i nie docierał do niego ani ryk samolotu, ani głos Pawlaka.

– Ania śpi? – dopytywał się Kaźmierz, starając się przekrzyczeć hałas maszynki. Nie mógł zrozumieć Kargula: on by nawet do trumny nie dał się ogolić czymś takim, co może człowieka prądem porazić.

Widząc wytrzeszczone pytająco oczy Kargula, Pawlak wyrwał sznur maszynki z kontaktu i ryknął na całe gardło, zapominając, że warkot już ustał:

– Ty bambaryło! Pytam, czy Ania śpi?

– Tsss – Kargul położył palec na wargach, jakby od snu wnuczki zależała cała ich przyszłość. – Taż pewnie, że śpi, dziewuchna nasza.

– Ale czy aby sama? – Kaźmierz patrzył nieufnie na Kargula.

Widząc, że Pawlak pcha się na schodki, wiodące na facjatkę, Kargul odciągnął go do sieni.

– A ty czego tu przyszedł szukać?

– Jego – gestem ręki Pawlak wskazał swój dom. – Bo po nim łóżko już dawno wystygłszy. Taż wiadomo, tam kot, gdzie szperka!

– Jego upilnować był twój święty obowiązek!

– Żeb' jego wilcy, no! – zaatakowany Pawlak przekrzywił wojowniczo głowę. – Taki mój jak i twój!

– Daj ty mnie jego do pilnowania a sam śpij spokojnie.

– Ot, ciekawość, czy nasza Ania taka bardzo wyspana by była! – Widząc, że Kargul wtyka kontakt i przykłada warczącą jak kosiarka maszynkę do brody, wrzasnął na całe gardło: – Jak ty taki nowoczesny, że brzytew dla ciebie to przeżytek, tak może i być, że dla ciebie grzechu nie ma! Zawsze takiego biedo-łacha udaje, a stać jego na takie cudeńka grosz wyrzucać!

Kiedy Kargul wyjawił, że jest to prezent od Zenka, Pawlak jeszcze bardziej podejrzliwie zaczął się przyglądać sąsiadowi:

– Odkąd to łapówkę za nic daje sia?

– Taż jaka to łapówka, Kaźmierz? – Kargul zadarł brodę i jeździł warczącymi ostrzami po gardle. – Przecie on już samo-swój, w rodzinę wejdzie.

– Żeb' tylko nie wszedł jak lis do kurnika! – Pawlak nie wytrzymał lekkomyślnej tolerancji Kargula: Jednym szarpnięciem znowu wyrwał sznur z kontaktu. Kargul pokiwał głową, jakby litował się nad stanem nerwów Kaźmierza:

– A na cóż ta denerwacja? Daj jego do mnie, a kłopotu zbędziesz sia.

Pawlak podparł się pod boki, jak przekupka na targu.

– A po jaką zarazę?! Ja jego dla Ani zatrzymał, tak i u mnie jego miejsce.

– Wnuczka wspólna i on wspólny.

– Póki co, każde musi być oddzielnie, żeb' za dziewięć miesiąców jakiego żniwa nie było – ściszając głos, powiedział nieomal poufnie prosto do Kargulowego ucha. – Pamiętaj, Władek, że każda baba, letka do grzechu, bo ma górę ciężką!

Gestem obu rąk zarysował obły kształt piersi przed sobą. Kiedy tak pouczał Kargula o słabości babskiej natury, nagle sam jakby doznał olśnienia, że Ania, choć strzeżona, wcale nie musiała zostać ustrzeżona.

– Gdzie drabina?

– A na co ona tobie?

– Mnie na nic – Pawlak już przebierał nogami, chcąc sprawdzić, czy jego podejrzenia nie są zasadne. – Ale jemu mogła przybliżyć do raju. Dla kota raz w roku marzec, a dla narzeczonych caluteńki.

Kargul położył swoją potężną łapę na ramieniu Kaźmierza. Na jego twarzy malowała się satysfakcja: miał prawo triumfować, gdyż tym razem wyprzedził nawet szybko myślącego Pawlaka. Pokazał mu gruby łańcuch, którym drabina była przykuta do ganku. Pawlak szarpnął za kłódkę i z uznaniem spojrzał na Kargula:

– Ot, nawet i politycznie pomyślał. Przyszłościowo.

Rozległ się warkot i Kaźmierz popatrzył na Kargula nieprzychylnie, przekonany, że ten znów włączył tę przeklętą maszynkę. Ale tym razem zagłuszył ich samolot, nadlatujący od strony pegeerowskich pól. Rozsnuwał spod skrzydeł ciągnący się aż od horyzontu biały welon.

– Żeb' jemu muchomora zadać – sapnął wściekle Pawlak, przykładając do uszu dłonie. – Lizie w uszy jak babskie gadanie!

Był jeszcze jeden człowiek, który w tej samej chwili przeklinał przecinający nieboskłon samolot. Lufy jego dubeltówki odprowadziły „Gawrona”, jakby to była dzika kaczka, a nie samolot rolniczy: mężczyzna w zielonym kapelusiku, w kurcie przepasanej pasem z nabojami siedział na myśliwskiej ambonie, umieszczonej na skraju lasu. Z wyrazem wściekłości na twarzy złamał dubeltówkę.

Szczęknęły „ejectory”, z luf na nadstawioną dłoń myśliwego wysunęły się dwa naboje typu „breneka”, przeznaczone na grubego zwierza.

Tego grubego zwierza obiecywał myśliwemu dyrektor Pilch i towarzysz Szprota naiwnie uwierzył w te obietnice. Ale jak nie wierzyć w obietnice kogoś, czyj los zależy od nas? Dyrektor Pilch zdawał sobie sprawę, że po tej aferze z wycieczką kołchoźników radzieckich jego pozycja z przyczyn politycznych jest właściwie przegrana. Otrzymał wiadomość, że z województwa zostaje delegowany towarzysz Szprota, by zbadać na miejscu przebieg wypadków i uznać, czy była to prowokacja ze strony Pilcha, czy tylko głupota polityczna. Na wszelki wypadek Pilch trzymał ojca pod kluczem, by znowu nie doszło przypadkiem do szczerej wymiany poglądów między Rotmistrzem a delegatem wojewódzkiej komisji kontroli. Pilch widział jedynie dwie szanse ocalenia: pierwszą była konsekwentna realizacja chwytu Tadeusza Budzyńskiego; Warszawiak zalecił mu upić się do nieprzytomności i spowodować nawet drobny wypadek samochodowy, by zrzucić wszystko na stan upojenia. Ktoś tak pijany nie może być nawet posądzony o to, że świadomie wyraża swoje poglądy. Protokół, sporządzony przez kaprala Marczaka, świadczył na jego korzyść: obywatel Pilch w stanie wskazującym na nadmierne spożycie alkoholu przemieszczał się własnym środkiem lokomocji, który doznał uszkodzenia…

Tak, właśnie fakt zniszczenia własnej „warszawy” mógł świadczyć dowodnie, że Pilch nie wiedział, co czyni. Drugą szansą ocalenia mogła być słabość natury ludzkiej: wszak nawet członkowie komisji kontroli mają jakieś namiętności, którym ulegają. Mądrość kontrolowanych polega na tym, by wyjść naprzeciw oczekiwaniom kontrolerów. Dyrektor Pilch zrobił szczegółowy wywiad na temat towarzysza Szproty: czy pije i ile? Czy woli brunetki, czy blondynki? Czy gra w pokera i ile należy do niego przegrać?

Okazało się, że podstawową słabością delegata komisji jest namiętność do polowania: Ledwie tylko czarna „wołga” przywiozła towarzysza Szprotę, Pilch zaczął mu głośno opowiadać, jakie to ma kłopoty z roszczeniami rolników, którzy zgłaszają się do niego z pretensjami o odszkodowania za zniszczone przez dziki uprawy: Ale cóż on, Pilch, może zrobić, skoro dzików jest zatrzęsienie – a myśliwych w okolicy brak. Przedstawiając z troską swe kłopoty z nadmiarem zwierzostanu, zauważył, że oko towarzysza Szproty błysnęło pożądliwie. Jego twarz, nalana godnością i tłuszczem, nabrała ludzkich cech, kiedy tylko utwierdził się w przekonaniu, że łatwo może stąd wywieźć nie byle jakie trofeum.

– Tu są dziki z takimi szablami, jakich nawet kawaleria przed wojną nie miała – tokował dowcipnie Pilch, nie zważając, że tym porównaniem niebezpiecznie nawiązuje do treści dyskusji między Rotmistrzem a uzbrojonym w srebrną szczękę Mitią. Szprota kazał sobie pokazać ambonę w lesie. Pilch zapewniał go, że siedzący na ambonie myśliwy będzie miał wrażenie, że patrzy z wysokości drugiego piętra na ulicę Marszałkowską. Różnica – wedle dyrektora – tylko na tym miała polegać, że na Marszałkowskiej snuje się tłum przechodniów, a na widocznym stąd torfowisku zaroi się od dzików.

Kiedy inspektor, zahowując nieprzeniknioną twarz, wysłał kierowcę „wołgi” do domu po strój myśliwski oraz broń, Pilch poczuł, że jest uratowany. Towarzysz Szprota, w szarym garniturze, z nadętym wyrazem twarzy, przestał się wydawać bezwzględnym wykonawcą wyroku śmierci cywilnej.

Pilch kazał poprawić szczebelki, wiodące na wierzch ambony. Całą noc czuwał, by nie przegapić pory, w której powinien udać się po myśliwego oraz jego trofea. Zajechał poobtłukiwaną „warszawą” leśnym duktem w tym momencie; kiedy samolot „gawron” przeleciał nad lasem i obniżywszy lot, wyrzucił spod skrzydeł biały obłok.

Huk silnika „gawrona” zagłuszył odgłos samochodu, i myśliwy, schodząc z ambony tyłem, ze zdziwieniem zauważył tuż obok siebie rozjaśnioną gorliwością twarz dyrektora Pilcha. W jednej ręce trzymał płaską butelkę koniaku; w drugiej zakrętkę, którą napełniał właśnie złocistym płynem.

– Darzbór – Pilch obnażył zęby w przypochlebnym uśmiechu i podsunął kapselek. Towarzysz Szprota spojrzał na niego jak prokurator na wielokrotnego oszusta.

– Pociski na grubą zwierzynę nie są raczej u pana potrzebne – przeniósł wzrok na oddalający się samolot. – A na ptactwo używa się śrutu.

Ta miażdżąca ironia spowodowała, że Pilch poczuł, jak krew w nim zamiera. Przełknął ślinę, trzymając wciąż w wyciągniętej ręce napełnioną koniakiem nakrętkę. Szprota poprawił na sobie skrzypiący świeżością pas z amunicją i odsunął na bok rękę Pilcha.

– Poczekam z tym na udane polowanie. Tylko jeśli wasza prawdomówność w innych sprawach odpowiada tej na temat dzików, to domyślacie się, jak będzie brzmiał mój protokół…

Stefan Szprota zarzucił dubeltówkę na ramię i omijając Pilcha, jakby bał się zarazić grypą, ruszył w stronę „warszawy”. Pilch kroczył za nim, wciąż niosąc kieliszek i bez przerwy gorliwie przekonując inspektora, że tu zawsze roiło się od dzików, że on był w stu procentach pewien, że szanowny towarzysz będzie miał co najmniej trzy na rozkładzie…

Szprota zatrzymał się, popatrzył na dyrektora, jakby już w tej chwili ogłaszał nieodwołalny wyrok, który zaważy na całej przyszłości rodu Pilchów.

– Zmarnowałem noc. Ale przyjechałem tu na dłużej – zabrzmiało to jak groźba. – Jeśli wasze obietnice znajdą pokrycie w faktach, to łatwiej mi będzie uwierzyć w inne wydarzenia, które podajecie za fakty…

Nie był dzieckiem. Zrozumiał, że wielki inkwizytor zostawił mu jeszcze cień szansy. Musiał się tylko wykazać. Ale w tej chwili miał przed sobą tylko plecy inspektora, który wciskał się do samochodu, zawadzając lufą dubeltówki o ramę drzwi. Pilch szybko uniósł nakrętkę do ust, przełknął koniak i zakręcając buteleczkę wyraził głośno zdziwienie, że chyba lotnik trasę zmylił, niepotrzebnie przelatywał nad lasem i przez to wypłoszył zwierzynę…

– Tu się u was dzieje wiele nieprzewidzianych rzeczy – towarzysz Szprota powiedział to jak człowiek, który bynajmniej nie przyjechał tu dla przyjemności polowania, ale by przywrócić światu równowagę opartą na naukowym, marksistowskim światopoglądzie.

Kiedy Pilch zajął miejsce za kierownicą „warszawy”, jego pasażer pochylił się i pociągnął nosem, jakby dyrektor był co najmniej okazem lilii.

– Aha, więc znowu za kierownicą po spożyciu alkoholu – powiedział z miną, która świadczyła, że ani na chwilę nie przestał pełnić swoich powinności.

– Zgadza się, dziabnąłem sobie – gorliwie przytaknął Pilch, gdyż w jego sytuacji posądzenie o alkoholizm mogło być deską ratunku.

„Warszawa” ruszyła leśnym duktem, a nad nią, niczym sęp nad padliną wykonał koło samolot „gawron”.

Najpierw rozległ się głuchy tętent końskich kopyt, a potem z białego tumanu, niczym z grudniowej śnieżycy, wyłonił się deresz, obsypany białym pyłem z samolotu. Kargul rozgarniał przed nosem mgłę. Kaźmierz, rozłożywszy szeroko ręce, cmokał na przestraszonego ogiera, wabiąc go ku sobie: „Cisia, cisia, nie boi sia; maleńki…”

Koń przeszedł z galopu w kłus i okrążył gospodarza. Kaźmierz nadal mówił do niego jak do wylęknionego dziecka, ale na widok wyłaniającego się znowu zza lasu jednopłatowca wykrzywił się w grymasie wściekłości:

– Ot, suczy syn cholerski – Kaźmierz patrzył na „gawrona”, jakby już brał go na muszkę karabinu maszynowego – Żeb' jemu skrzydła odpadły! Żeb' on w kapustę zarył sia! Lata i lata, jakby wojna trzydzieści lat temu nie skończywszy sia!

– Chemizację robi – stwierdza Kargul, jakby chciał pouczyć Pawlaka, że jego świadomość nie nadąża za postępem w dziedzinie rolnictwa.

– Przez niego kury przestali się nieść!

– Postęp kosztuje – Kargul objął wzrokiem zalaną zielenią ziemię. – Ale dzięki temu przedstawiciel postępu w osobie mechanizatora rolnictwa może naszej ziemi przyda sia.

– Ot, pomorek, jaki to on postępowy zrobiwszy sia. – Pawlak nałożył kantar ogierkowi i teraz uwiązywał go do palika za stodołą Na tym postępie, póki co, to ja stratny jestem. Kabany ze strachu z wagi spadli.

– Syp im więcej – doradził Kargul, wciąż rozglądając się w sadku za stodołą w poszukiwaniu Zenka.

– Żeb' ty na Aninym weselu miał tłuściejsze kiełbasy, co?

Znowu nadleciał samolot. Słysząc huk silnika, ogier Pawlaka szarpnął się do tyłu i wyrywając palik ruszył galopem w ślad za klaczą, jak ułański koń, który usłyszał trąbkę grającą sygnał „do ataku”. Pawlak patrzył na nadlatujący samolot wzrokiem, który powinien wypalić w jego skrzydłach pokaźne dziury.

– Aj, żeb' ja miał ten karabin, co na początek, jak my tu Polskę składali, to ja by go raz-dwa na ziemię spuścił jak dzikie kaczke!

– Całe szczęście, że to nie te czasy – Kargul z mniejszym entuzjazmem odniósł się do okresu, w którym Pawlak był uzbrojony w karabin, a granaty trzymał w kieszeni świątecznego ubrania. – Wtenczas nam ogniem przyszło perz trzebić, a teraz państwo z nami w koegzystencji.

Widząc wytrzeszczone zdumieniem oczy Pawlaka, wskazał gestem ich kartoflisko, które sąsiadowało z polami PGR-u. Właśnie na ich kartofle opadał teraz biały pył, który miał wytruć wszechobecną stonkę. Pawlak przekrzywił głowę, jakby podejrzewając, że to może oznaczać bezprawną próbę zawłaszczenia ich ziemi.

– Albo ten koniosraj Pilch coś knuje, albo przez pomyłkę sypią na nasze.

– Ich pomyłka, nasz zysk!

– Et, gadanie – Pawlak strzepał ze swojej maciejówki biały osad, który opadł z nieba. Państwo się już kilka razy co do nas pomyliło i nikt z tego zysku nie miał. Ani my, ani oni…

Nagle aż przykucnął, widząc nisko nadlatujący z powrotem samolot: Wizgot silnika poderwał oba konie do gwałtownego galopu.

– Ot, pomorek! – Kaźmierz z pretensją popatrzył na Kargula. – Masz te swoje chemizacje!

Wygrażał pięścią oddalającemu się samolotowi. Biegnąc miedzą w ślad za końmi, nie przestawał składać obietnic „gawronowi”, jakby to nie była maszyna, lecz żywa istota: „Czekaj ty, draniu sobaczy!

Już ja cię do kapitulacji zmuszę! Na milicję zapodam!”

– I byś przegrał – dobiegł go bas Kargula, który wielkimi krokami sadził w ślad za sąsiadem.

– A jakim on prawem na moje niebo wlata?

Kaźmierz wyhamował, zawrócił i ruszył w stronę stodoły, jakby podjął ostateczną decyzję.

– Ty gdzie? – Kargul rozstawił szeroko ręce, próbując go zatrzymać w biegu.

– Do Frania na posterunek!

– Ot i w kałabanię by ty wdepnął! – Kargul obrócił Pawlaka z powrotem twarzą ku polom. – Własnego zięcia byś na milicję zdał.

– Ty co, oczadział? – Pawlak wytrzeszczył oczy na Kargula: Dlaczego ten z takim zachwytem patrzy w stronę ich kartofli? O czym mówi?!

– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli, a? – Kargul pomachał ręką, jakby kogoś witał z daleka. – Ania nasza wiedziała, na kogo stawiać.

W rzednącej powoli mgle chemicznych środków, która opadała na ich kartoflisko, Pawlak dostrzegł dżinsy i czerwoną koszulę Zenka.

Przeskakiwał rzędy kartofli, niosąc na ramieniu dwa kije z żółtymi chorągiewkami. Te chorągiewki miały dla pilota wytyczać poddany chemizacji obszar PGR-owskiej ziemi. Ku zdumieniu Pawlaka żółte trójkąciki sięgały aż do ich miedzy. Teraz właśnie Zenek wbijał ostatnie dwie w pobliżu stodoły; tak że ich linia obejmowała pola Pawlaka i Kargula. Tę nową granicę właśnie pierwszy dojrzał Kargul, który teraz stwierdził z najwyższym zachwytem:

– My jego o amory podejrzewali, a on gospodarzy na całego!

– A może ten czort łabajowaty nasze ziemie przyłączył do PGR-a, – Pawlak, jak zawsze podejrzliwy, nieufnie spoglądał na Zenka, który wbijał na skraju jego kartofliska chorągiewkę na kiju – Taż on na stażu u nich!

– A u nas na całe życie – przypomniał mu Kargul, obejmując w odruchu zachwytu Pawlaka i przytulając go do swej szerokiej piersi. Kaźmierz rozjaśnił się wewnętrznym szczęściem: znaleźli sojusznika dla siebie i swojej ziemi!

– A to chwost złodziejski – ze szczerym uznaniem pokiwał głową. – Dla naszej stonki to wróg, a dla naszej ziemi to skarb. Ot, człowiecze, myślał ja, że jak on z dyplomem, to prosto bezlitośnie nie do życia!

– Teraz widać państwo takie dyplomy wymyśliło, że nie przeszkadzają przytomnie myśleć.

Obaj ruszyli naprzeciw Zenka. Ten wbijając w ziemię palik, patrzył w stronę gospodarzy, jakby czekając na ich reakcję.

– Wcześniejszy on od skowronka – Kaźmierz objął ciepłym spojrzeniem potężne ramiona chłopaka.

– I od samolota – dorzucił znacząco Kargul, patrząc wymownie na linię żółtych chorągiewek, obejmujących ich pola.

– Samolot państwowy – ostrożnie zauważył Kaźmierz, bacznie obserwując reakcję swojego lokatora. Zenek uśmiechnął się szeroko, aż jego białe zębiska błysnęły jak u wilka.

– A czyje jest to państwo? Naukowo patrząc jest to państwo ludu pracującego – Zenek jakby czytał teraz teksty z jakiegoś starego „notatnika agitatora”, gdzie dla ułatwienia percepcji najpierw podawano pytanie, by udzielić na nie słusznej odpowiedzi. – A te wasze kartofle i rzepak kto kontraktował?

– Państwo – Kargul znalazł odpowiedź już bez pomocy Zenka.

Patrzył na niego z rosnącym uznaniem. Ten chłopak nie da im zrobić krzywdy. Aż przyjemnie go było posłuchać.

– Czy chemizacja to postęp? Bezwarunkowo tak! A postępowi nie ma co dawać kontry – Zenek sam pytał i z wyraźną satysfakcją sam odpowiadał. – Jakby wiatr był, to by nie zwiało i tak na wasze?

Zwiałoby! Ale jak wiatru nie ma, to trzeba naturze pomóc i chorągiewki przestawić…

– Dożyli my czasu, że lotnictwo nam sprzyja – Kargul z wyższością spojrzał spod opuszczonego ronda kapelusza na drapiącego się pod maciejówką Pawlaka. – Tak ja jemu roztłumaczał.

– Ty naszym koniom to podrobno roztłumacz, bo one silnie przestrachane i może być znowu ogier ochwat złapie!

We trzech zaczęli zachodzić Pawlakowego deresza, który utknął w rzepaku i nerwowo rzucał łbem. Zenek szedł w środku tej tyraliery i wygłaszał sądy, które wyraźnie nie w smak były Pawlakowi. -

Lepsze są konie mechaniczne – wykładał swój pogląd zgodnie z posiadanym dyplomem mechanizatora. – Nie płoszą się i mają części zamienne. Obiektywnie patrząc koń to przeżytek.

– Jak powiedział?! – Kaźmierza aż zatkało od tej opinii. Przecież on nawet i ożenił się nie z miłości do Maryni, a z tego powodu, że jej ojciec dawał córce konia w wianie. A w porównaniu z jego dereszem tamten koń był jak wielbłąd przy anglo-arabie, a wiadomo, że wielbłąd to koń, co się przyśnił garbatemu. Przecież ten jego ogierek to jak z ułańskiego snu – prosto cud! Takim koniem i lód na rzece przeorzesz! Gorące argumenty Kaźmierza nie przekonały mechanizatora rolnictwa.

– I tak przecie kółkowym traktorem orzecie – Zenek był przez Anię dobrze zorientowany w gospodarczych uwarunkowaniach jej dziadków.

– Koń nie wart tego, co zeżre.

– Ot, tobie na! – oburzył się Pawlak – Dopiero co wójt Fogiel dawał mnie za niego pełne teczke pieniędzy!

– I pan nie wziął? – szczerze zdziwił się Zenek.

– A czym ja do kościoła pojadę? – Pawlak odpowiedział pytaniem na pytanie. – Jak furmanką jedziesz, to nie to, co taksówką: i ty wszystko widzisz, i ciebie wszyscy widzą.

– Teraz trzeba ekonomicznie główkować, a nie grzęznąć w sentymentach – Zenek wypowiadał te sądy bez najmniejszego wahania, a co gorsze, bez szacunku dla uczuć Pawlaka. – Epoka stawia wymagania. Jak Polska ma dogonić Japonię, to należy czworonogi sprzedać, ciągnik kupić, pełną mechanizację wprowadzić, a wtedy ręce w kieszeń, krawat na szyję, konto w banku, koniak w lodówce – i można świat doganiać!

Kargul gorliwie przyświadczył tej koncepcji, chociaż gdyby był bardziej oswojony ze światowymi obyczajami, to by wiedział, że koniaku w lodówce się nie trzyma. Osaczyli spłoszonego ogierka, Pawlak chwycił kantar, przytulając policzek do chrap deresza.

Zenek patrzył na tę scenę jakby oglądał w muzeum obrazek z XIX wieku: może to ładne, ale kto teraz popiera taką sztukę?

– Koń więcej kosztuje, jak waży – przekonywał Pawlaka. – Przyszłość w maszynach!

– Taż to nie jakiś pipak zołzowaty – Kaźmierz gładził pieszczotliwie szyję ogiera, pozwalając mu chwytać chrapami kołnierzyk koszuli. – Fistuły żadnej on nie ma…

– Dawno ja mówił, żeb' jego sprzedać – Kargul najwyraźniej chciał zyskać w oczach Zenka, bo nie tracił żadnej okazji, by go poprzeć.

– Ot, radzak się znalazł… – Pawlak pokiwał głową nad sprzedajnym charakterem Kargula – Żeb ja słuchał twoich rad, to ja by dawno wszystkie ogony sprzedał, a mój wieprz by na konsolację poszedł zamiast na wesele.

– Ciesz się lepiej, że dzięki mnie zamiast stypy będzie wesele.

– Ot, pomorek! Taż to ja jego na kwaterę wziął!

Mówili o Zenku, którego już od dłuższej chwili przy nich nie było.

Zajęci niekończącym się nigdy sporem, nawet nie zauważyli, że chłopak ruszył w stronę stodoły Kargula. W jej otwartych wrotach ukazała się uśmiechnięta Ania.

– U ciebie spał, ale u mnie jadł – wypomniał mu Kargul.

– Za bardzoś go nie pasł – Pawlak wykrzywił się szyderczo: – Bo on głodnym okiem na Anię patrzy.

– To ty go weź teraz do stołu, a ja pod dach – zaproponował Kargul.

– Żeb' jego wilcy, no!. Taż taki bambaryła jak ty nawet by ich w nocy nie upilnował!

– Ty patrzaj, żeb ich w dzień upilnować – ostrzegł go Kargul, kierując spojrzenie na Anię i Zenka. Stali w otwartych wrotach jego stodoły jak fotografia w ramkach: Ania, wspinając się na palce, podawała usta pochylonemu nad nią chłopakowi. Zenek obejmował ją, jakby chciał sprawdzić, czy jego ukochana ma nerki na swoim miejscu: Na ten widok obaj dziadkowie ruszyli zgodnie ramię przy ramieniu, żeby rozdzielić niebezpiecznie zapatrzoną w siebie parę. Nadlatujący samolot przygiął ich swoim szumem ku ziemi. Ogarnął ich biały pył. Rozległ się tętent przestraszonego konia. Kaszląc, przedzierali się obaj przez białą mgłę w stronę Kargulowej stodoły. Po Ani i Zenku nie było ani śladu. Pawlak nerwowo przeszukiwał zapole, Kargul wszedł na drabinę, żeby zajrzeć na górę.

– I tak my zagrzęźli, a czort karty rozdaje – stwierdził ze złością Kaźmierz. – Pamiętasz, Władek, do czego doszło, jak my raz w stodole razem twoją Jadźkę i mojego Witię naszli?

– A coż mam pamiętać? – obruszył się Kargul. – Taż wystarczy popatrzeć na Anię, żeb' wiedzieć, że ma w żyłach krew, nie wodę:

– Po Jadźce to ma – Pawlak natychmiast oskarżył o tamte grzechy ród Kargula.

– Ale Pawlaczka się nazywa – odciął się Kargul: Obaj byli równie zaniepokojeni zniknięciem młodych. Wszystko przez ten samolot, który wprowadził takie zamieszanie, że nie wiadomo było, czy opłaci się im nawet zniszczenie stonki. Kiedy tak stali, nie wiedząc, gdzie szukać młodych, rozległo się rżenie ogiera.

Od strony pól prowadzili deresza za uzdę Ania i Zenek. Oboje byli prześwietleni jakimś blaskiem, jakby słońce przenikało przez nich jak przez witraż w kościele. Pawlak rozjaśnił się na ten widok, ale równocześnie mruknął pod nosem do Kargula:

– Ano, w porządku. Grunt żeb' świadek zawsze był. Na mojego ogierka zawsze można liczyć…

– Ale tak czy siak po co ryzykować? – Kargul pochylił się ku Kaźmierzowi jak wspólnik. – Lepiej ślub przyspieszyć, nim się w nich krew zagotuje…

„Więc to już się stało?! O Boże, dziadek kazał mi dać mój dowód do ręki Zenkowi i poszedł z nim zamówić termin ślubu w Urzędzie Gminnym. Mamy się żenić; a co ja właściwie o nim wiem? W „Filipince” przeczytałam, że on reprezentuje błękit paryski, bo urodził się 11 października. Czy może być lepiej? „Urodzeni pod znakiem barwy błękitu paryskiego są wytrwali, pracowici i odznaczają się stałością przekonań. Osoby te są pewne siebie, wiedzą czego chcą i starają się to osiągnąć za wszelką cenę. Mają wiele uznania dla wysokich stanowisk, doceniają też znaczenie pieniędzy”… Ja jestem wrześniowa, a więc indygo, a „osoby spod tego koloru są skłonne do szaleństw i wielkich namiętności.

Wszystko to bywa czasami słomianym ogniem. Małżeństwo jednakże zawierają zawsze z wielkiej miłości „… Tak, ja to robię z miłości, ale on? Czy on nie robi tego tylko, by nie iść do woja?

Ja bym była gotowa czekać na niego i dwa lata, ale Zenek powiedział, że on by oszalał z zazdrości, bo do jego kumpla, który został wcielony wiosną, narzeczona jeździła do jednostki wojskowej aż pod Opole. Ponieważ nie miała pieniędzy, to jeździła okazją i płaciła własnym ciałem. Tacy są mężczyźni: kobiety się dla nich poświęcają, a oni je potem rzucają! Ale jak ktoś kogoś wyciągnął z wody i uratował mu życie, ten zasługuje chyba na pełne zaufanie.

Zenek ilekroć wraca z roboty w PGR, a ja zmywam naczynia u babci Anieli, to podchodzi i łapie mnie wpół (jak wtedy, w wodzie) i mówi, że chce mnie znów reanimować metodą „usta w usta”. A ja mu na to mówię: „po ślubie, ty błękicie paryski”. A on na to, że się nie doczeka, bo spłonie z żaru miłości. A przecież już w tej chwili obaj dziadkowie myślą o weselu. Im też zależy, żeby Zenek nie poszedł do wojska. Kazali mi samej wybrać wieprza na stół weselny. Boże, nikt nie może być pewien, dla kogo się urodził.

Irma dała się uwieść i nie zdała. Ja nie zdałam – i dopiero dam się uwieść. Po ślubie. Tego, że w życiu, i w gospodarce trzeba przestrzegać odpowiedniej kolejności, nauczyłam się od dziadka Kaźmierza…”

Może jeszcze więcej refleksji nad życiem zanotowałaby Ania na tej stronie zeszytu, gdyby nie sparaliżował jej dobiegający od podwórza przeraźliwy dźwięk. Brzmiał on jak sygnał straży pożarnej albo jak wrzask dziesięciu kotów oblanych naraz wrzątkiem. Wyjrzała z góry przez okienko facjatki.

Na podwórzu kwiczała tęga świnia, zaklinowana w czasie rozpaczliwej ucieczki między korytem a cembrowiną studni.

Przebierała racicami, wyrzucając za siebie bryzgi błota, które upstrzyły cętkami twarz Kargula.

Kargul z rozłożonymi szeroko rękami zachodził wieprza od tyłu, zagradzając mu drogę ucieczki. Od przodu skradał się Pawlak, unosząc nad głową kołek, którym chciał ogłuszyć ofiarę. Wziął oburącz zamach i walnął kołkiem o brzeg koryta, bo wieprz w ostatniej chwili cofnął się do tyłu i wyrwał się z pułapki.

Podciął nogi Kargula i przebił się w stronę chlewika, płosząc po drodze kury, które z rozpaczliwym gdakaniem próbowały poderwać się do lotu.

Kargul zbierał się niezgrabnie z ziemi, przeklinając cały świat.

Pawlak napluł w obie garście, by mocniej utrzymać pałkę. Na dany przez niego znak Marynia zaczęła machać fartuchem, żeby zagnać wieprza do chlewika: tam już się z nim rozprawią.

Wieprz był jednak wyraźnie przywiązany do życia. Wcale nie chciał wejść w otwarte wrota chlewika, chociaż Aniela Kargulowa zaszła go od drugiej strony i chlusnęła wodą z cebrzyka. Wieprz kwiknął, podskoczył, zakręcił precelkowatym ogonem, przemknął między ludzką tyralierą w stronę bramy i utknął w warzywnych grządkach Maryni.

Pawlak gestem kazał Kargulowi przyczaić się przy furtce. Sam z uniesioną pałką zaczął się skradać przez grządki marchwi i zielonego groszku ku nieufnie zerkającej na niego świni.

– No i na co ta denerwacja – przemawiał łagodnie, ale wyraz jego twarzy pozostawał w całkowitej sprzeczności z tonacją głosu. – Taż na każdego kabana musi przyjść koniec!… A ty nie martwij sia.

Nie każdy ma takie szczęście, że na wesele on przeznaczony…

Wolniutko przesuwał swoje buciska coraz bliżej wyróżnionej tą weselną okazją ofiary. Ostrożnie uniósł pałkę, żeby wieprz się nie zorientował, że słowa gospodarza przeczą jego skrytym zamiarom.

– Ty go nie agituj, tylko pałką jego przez łeb – zahuczał Kargul, stojąc przy furtce na ugiętych nogach i z rozstawionymi rękoma, jak bramkarz, przygotowany do obrony rzutu karnego. Przestraszony jego basem wieprz wyrwał się z ogródka, zanim go dosięgła pałka. Z całym impetem wbił się między nogi Kargula, który padając oparł się o klamkę furtki. Podnoszący się z kolan Pawlak zobaczył tylko skręcony w precelek ogon wieprza, który wymknął się przez otwartą furtkę na drogę.

– Żeb' ciebie kolka sparła – sapał wściekle. – Ty bambaryło jeden! Ale z ciebie niezguła!

– Miałeś go zgłuszyć – mruczał Kargul, otrzepując spodnie na kolanach. Pawlak poprawił przekrzywioną maciejówkę i splunął.

– A ty jemu grzecznie furtkę otworzył, jak przed biskupem. – Gestem uzbrojonej w pałkę ręki wskazał na ulicę: – Teraz łapaj jego!

– Kaźmierz! Za nim! – zagrzewał Kargul sąsiada. – Ty zawsze szybszy jesteś…

Kaźmierz wyskoczył przez furtkę. Wyraz jego twarzy wskazywał, że teraz już wieprz nie ujdzie swemu przeznaczeniu. Zaczął gonić oddalającą się skrajem drogi świnię, ale ta widać czuła że jest to wyścig o najwyższą stawkę, bo rwała przed siebie śmiesznym, świńskim galopem. Kaźmierz zawrócił, wzdychając: „Aj, Bożeńciu, czegoż ty mnie takie krótkie nogi dał?”, ale w gruncie rzeczy większą pretensję niż do Pana Boga miał do Kargula.

– Żeb' ciebie wilcy! Z takim murmyłą to ani stypa, ani wesele niepewne…

– Gdzie kaban? – dopytywał się powolny Kargul.

– Poszedł w buraki. Czort z nim – Pawlak rzucił ze złością pałkę na ziemię. – Sam go łapaj! To twój!

– Mój, nie mój! I tak na wspólne wesele przeznaczony. Galopem za nim leć!

– Soli jemu na ogon nie nasypiesz – Pawlak wzruszył ramionami. – Zresztą jego i tak milicja przyprowadzi.

– Narzeczonego? – z niepokojem spytała Marynia, rozwieszając na sznurze pranie.

– Kabana. Wiadomo, czyj! Nikt tu nie ma takich tuczników jak Pawlak – Kaźmierz rzucił to z nieukrywaną dumą. Po takim oświadczeniu Kargula aż zatkało: Trącił Kaźmierza w łokieć.

– Taż to był mój!

– Twój czy mój, jaka różnica, jak my go na wspólne wesele przeznaczyli?

Kargul wytrzeszczył oczy, przeniósł spojrzenie na Marynię i Anielcię, jakby biorąc je na świadków, że z Pawlakiem nie można dojść do ładu. Zmęczony zmaganiami siadł na pieńku. Zdjął kapelusz i otarł pot z czoła.

– Wesela nie było, a mnie się już we łbie kołędzi.

– Bo za stare my na ubój gospodarczy – przyświadczał Pawlak, siadając na brzegu koryta. Nad jego głową Marynia zawiesiła właśnie na sznurze białą poszewkę, jakby to był widomy znak poddania się. Z ganku przyczłapała Kargulowa. W fartuchu miała pełno zielonego groszku, który łuskała do podstawionego garnka.

Popatrzyła z troską na zmęczonych nieudanym ubojem gospodarzy.

– Zakąska uciekła i jak my na weselu przed ludźmi wystąpim?

– Owa! Ślub bez organów to i wesele bez kiełbasy – Kargul znalazł dyplomatyczne wyjście. – A na prawdziwy ślub taka będzie zakąska, że nawet te kołchoźniki radzieckie, co tu byli u Pilcha, to by nam zazdraszczali!

Marynię jednak bardziej od weselnego menu niepokoiło zagadnienie moralne:

– Żeby tylko naród, nie daj Boże, czego sobie o naszej wnusi nie pomyślał. Bo już bełtają, że jak w piątek zmówiny, w sobotę ślub, to pewnie za tydzień chrzciny…

Takie podejrzenia działały na Pawlaka co najmniej tak, jak deklaracje władzy o budowaniu społeczeństwa socjalistycznego.

– Ot, jakaś durna bźdźągwa wymyśliła, a ty klepiesz! – spiorunował wzrokiem Marynię, że ta aż wypuściła z ręki mokrą nocną koszulę z niebieskiego barchanu. – Taż naród tutejszy mnie zna i wie, że jakby tak miało być, to ja by pogrzeb młodej parze wyprawił, a nie wesele. Wszystko mnie można zarzucić, tylko nie to, że ja nowoczesny! – potoczył wzrokiem po twarzach obecnych, jakby szukał śmiałka, gotowego mu zaprzeczyć. – Nie po to ponaglamy ze ślubem, żeb' młodym był raj, tylko żeb' biurokrację zadowolić. Jako żeniaty może przed wojskiem uchronić sia, a jak my jemu jeszcze posadę w naszej gminie przyłatwimy, to nie ma mocnych. Będą ludzie mojej ziemi zazdraszczać – pochylił się i rozczapierzonymi paluchami zgarnął z grządki garść ziemi, przesiał ją przez palce, jak kiedyś brat jego, Jaśko, przesiewał tę ziemię, którą mu przyniósł w woreczku, uprzednio ją w ogrodzie nabierając. – Żeb' nie ta szczęśliwa okazja, że wnusia nasza za tępa była na nauki i że z życiem chciała pożegnać sia, ziemia ta krwią i potem naszym okraszona bez dziedzica by ostała sia. Dzieci po miastach, a ziemia dziczeje bez ludzi…

Kazimierz mówił śpiewnie, uroczyście, jakby nie siedział spocony po gonitwie za wieprzem na brzegu koryta, ale za stołem, koło proboszcza Durdełły, i weselnym toastem przekazywał w ręce młodych cały swój dorobek. Nastrój Pawlaka udzielił się pozostałym, bo wszyscy prawie równocześnie westchnęli. Nie wiadomo, czy byli poruszeni prawdą tych słów, czy też przytłoczeni ciężarem wyrzutów sumienia. Bo choć żadne z nich głośno tego od kilku już dni nie wypowiedziało, to jednak czuli wszyscy, że działają trochę jak spiskowcy, wbrew rodzicom Ani. Młoda para, która lada dzień ma zawrzeć ślub cywilny, żyje nieomal jak w więzieniu. Zenka pilnuje Pawlak, Anię zaś – Kargul. A Witia i Jadźka podobno ich za jakichś tam kidnaperów ogłosili, prokuratorem straszą…

Jakby chcąc przekonać samego siebie co do słuszności podjętych kroków, Kargul popatrzył na swoje dłonie z czarnymi obwódkami pod zrogowaciałymi paznokciami.

– Czas nam kiedyś rozgiąć te palce, co od tej tyrki w szpony zamieniły sia…

– Nachodzili się nasze nogi świata – gorliwie przytakuje Kaźmierz.

– Czas nam pod brzózkę na odpocznienie siąść…

Zapadła cisza. Najpierw westchnęła Anielcia, zaraz za nią Marynia.

Pawlak zerknął zezem spod daszka maciejówki, badając stan nastrojów rodziny. Anielcia pokręciła bezradnie głową, pochylając się nad łuskanym groszkiem. Marynia zasłoniła się rozwieszaną na sznurze bielizną.

– A cóż tak zacichli raptem, a? – Kaźmierz, wyraźnie sam niezbyt pewien sensu swych poczynań, zaczął głośno przekonywać resztę obecnych: – Przyszedł nareszcie koniec na naszą mordęgę. W młode ręce pójdzie ziemia, jak się i należy. Zaintabuluję na nich hektary i nikt teraz nie powie, że ja „nieprzyszłościowy”.

Kiedy zza powłoczki dobiegło go głośne westchnienie żony, odchylił mokrą płachtę i spojrzał na jej chmurną twarz.

– A ty czego tak naburdasiła sia, a?

– Kaźmierz – Marynia miała teraz taki wyraz twarzy, jakby odmawiała modlitwę przed obrazem Świętej Rodziny. – Taż Ania z domu uciekła.

– Awo! Daleka droga przez dwie miedze.

– Trzeba by Jadźki i Witii spytać, czy zgodni są na ślub.

– Przecie to ojciec i matka – Aniela poparła Marynię.

– A oni to z domu nie uciekli, żeb' w utajeniu połączyć sia?

– I wcale nas nie pytawszy – Kargul tym razem stanął po stronie Kaźmierza.

– Ot, taka widać i nasza rodzinna tradycja – Kazimierz szybko wyciągnął z tego pozytywne wnioski, uznając, że dalsza wymiana zdań może tylko osłabić szeregi, które niczym generał wiódł do ostatniego w swym życiu boju o ziemię.

Wstał, poprawił maciejówkę, zapiął kamizelkę, z której zwisał łańcuszek ukrytego w kieszonce zegarka, i wskazał drepczące po podwórzu kury:

– Niebawem cywilne wesele, a rosół na dwóch nogach spaceruje!

Marynia! Anielcia! Dawaj kury bić!

– Ile tego? – Kargulowa poderwała się, nie bacząc na to, że z jej fartucha wysypały się strąki zielonego groszku.

– Tuzin waszych – Kaźmierz gestem ręki wskazał spacerujące po stronie Kargula stadko.

– A waszych ile? – Kargul zatrzymał się wpół kroku, patrząc podejrzliwie na sąsiada.

– Dwanaście – grzmiała odpowiedź Kaźmierza.

– Sobie to zawsze lepiej przymierzysz – mruczał Kargul pod nosem, ostrząc małą siekierkę na osełce. Wręczył ją Pawlakowi, wskazując pieniek do rąbania drzewa. Chwycił stąpającego dumnie koguta, który wlazł mu nieomal w ręce. Położył wyrywającego się ptaka na pieńku. Pawlak, zamiast przerwać jego ochrypliwe protesty jednym uderzeniem siekiery, wbił ostrze w pieniek i skrzywił się, jakby w tej chwili litował się sam nad sobą:

– Rżnij, Władek… Ja kury nie zabiję. Za bardzo przejmujący jestem…

„Dziadek musi mnie naprawdę mocno kochać, skoro zdecydował się pójść nawet do dyrektora Pilcha, by prosić go o posadę dla Zenka.

Dotąd dyrektor był dla niego gorszy od Stalina, a teraz stał się naszą nadzieją. To chyba jedyny sposób, żeby Zenka przez tę posadę wyreklamować z wojska. Jako jedyny żywiciel rodziny odpada w przedbiegach, póki nie będzie miał oprócz żony także i dziecka.

Powiedział mi to magister Palimąka i spytał, czy już dokonaliśmy próby powiększenia pogłowia narodu, bo jak nie, to on zawsze służy pomocą (świnia!), a warto się spieszyć, bo lada dzień ma przyjść na świat 35-cio milionowy Polak, a taki będzie miał Gierka za ojca chrzestnego. Powtórzyłam Zenkowi te propozycje magistra.

Powiedział, że za takie aluzje zdejmie mu spodnie przez głowę.

Prosił mnie tylko, żeby nie powtarzać dziadkom, że po ślubie cywilnym nie dostanie odroczenia, bo mogliby zwolnić tempo przygotowań do wesela, a on już nie może się doczekać, żeby znowu mieć tak blisko przy sobie jak wtedy, kiedy mnie niósł mokrą w ramionach. Strasznie jest napalony, aż dygocze, kiedy nawet siedzi blisko mnie i liczy tylko dni do ślubu (ja odkładam te rozsypane korale, każdy koral to jeden dzień do wesela). Ale czy Zenek się nie przeliczy? Zastanawiam się, czy po cywilniaku można? Irma by wiedziała. Ale chyba w końcu co innego być uwiedzioną bez ślubu, a co innego po! Jeśli ślub cywilny to pół ślubu, to i oddać się przed kościelnym to tylko pół grzechu…”

Wątpliwości, które dręczyły ją od pewnego czasu, były nie mniejsze niż wątpliwośći Pawlaka, który nie wiedział czy w końcu powinien się przełamać i pójść do dyrektora Pilcha w sprawie posady dla Zenka. Zenek doniósł mu, że Pilch ostatnio bardzo spuścił z tonu i je z ręki jakiemuś inspektorowi, który czarną „wołgą” przyjechał aż z województwa. Kaźmierz nabrał wewnętrznego przekonania, że przeżywane kłopoty zmiękczą stanowisko dyrektora, pozwolą mu zrozumieć cudze troski. Postanowił nie zwlekać: szczęście wnuczki wymagało poświęceń. Polecił Maryni wyciągnąć z szafy swoje odświętne ubranie.

Do wesela jeszcze czas – dziwił się Kargul. Kiedy usłyszał, że Kazimierz wybiera się zaprosić dyrektora PGR-u jako gościa na wesele, popukał się w czoło:

– Ty do niego w łaskę pójdziesz, jak on ciebie bezlitośnie pognębił, że ty nieprzyszłościowy?

– Trzeba umieć politycznie myśleć – Kaźmierz popatrzył na sąsiada jak nauczyciel patrzy na piąty raz powtarzającego klasę tumana.

– Jak on Zenkowi posadę w majątku da, to ja mu daruję, że przez jego aeroplan kury nieść się przestali i tak wszystkie będziemy przyszłościowe: i on, i my.

– Zobaczymy, kto Zenkowi lepszą przyszłość zagwarantuje – Kargul miał inny plan. Raz chciał wziąć górę nad Pawlakiem i teraz się zarzekał, że on narzeczonemu Ani załatwi lepszą posadę niż w PGR-ze.

Oczka Pawlaka zwęziły się. Obmacywał chytrym spojrzeniem twarz Kargula, chcąc z jego miny wywnioskować, co też ten bambaryła knuje.

Kargul nie ukrywał swego żalu do sąsiada, że ten cały czas tak prowadzi sprawę; jakby już nieodwołalnie było ustalone, że młoda para osiądzie w domu Kaźmierza. Kiedy Kargul zapowiedział że wyszykuje im takie gniazdko na swojej górce, jakiego w Trembowli przed wojną nawet notariusz Sternfeld nie miał, Pawlak machnął lekceważąco ręką i powtarzał, że on młodym takie meble kupi, że do Kargulowej facjatki za nic nie wejdą. Samo łóżko będzie takie wielkie, jak sanie dziedzica Dubienieckiego.

– Ty się ich pytał, czy oni w jednym łóżku chcą spać? Teraz jest taka moda, że każde śpi osobno.

– I przez to najwyżej jedno dziecko mają, jak mój Pawełek! Po to się człowiek żeni, żeb' się jedną pierzyną przykrywać. I ja im takie łóżko sprawię, że Zenek ani się obejrzy, jak chrzciny bliźniakom przyjdzie mu szykować!

– Awo, patrzajcie go – buczał Kargul, wykrzywiając się szyderczo.

– Jaki to prędki, żeb' prawnuki solić! Jeszcze ty mu posady nie załatwił, a już się nim rozporządzasz?

– Ot, pomorek! Kto jego pierwszy na lokatora wziął, ten go będzie dalej miał!

– Posłuchaj, Kaźmierz – Kargul wyszedł z konstruktywną propozycją, wyciągając przy tym do Pawlaka dłoń, jakby chciał dobić targu przy kupnie jałówki. – Kto jemu posadę załatwi, ten jego pod dach dostanie. Stoi?

Pawlak głową niby to pokiwał, ale jego chytrze zmrużone oczka mówiły: Ano, możeś ty i mądrze pomyślał, ale głupio na tym wyjdziesz…

Marynia otrzepała już z naftaliny ciemny garnitur męża, Kaźmierz postanowił udać się do samego majątku i tam w pałacyku poszukać najpierw wsparcia u ojca dyrektora Pilcha. Nie raz już rozmawiał ze starym Rotmistrzem. Łatwo znaleźli wspólny język, choć Rotmistrz był ułanem, a Pawlak ze względu na mikry wzrost nie dostąpił zaszczytu służby wojskowej.

Kiedyś Rotmistrz widział jak Pawlak po orce wycierał u miedzy spocone konie wiechciem siana. Przystanął przy nim wsparty na lasce i z takim smakiem pogadali sobie o naturze koni, z jakim inni mężczyźni rozmawiają o kobietach. Bo czy jakaś kobieta przybiegnie galopem na jedno gwizdnięcie? A tak właśnie reagował deresz na głos swego pana. Konie Pawlaka lepiej go rozumiały niż reszta rodziny. Wystarczyło, by powiedział głośno „Wio, maluśkie na piwo!” a stawały pod gospodą. Żeby to Rotmistrzowi udowodnić, zaprosił go na wóz. Wrzucił pług, cmoknął, zaproponował koniom piwo i za chwilę znaleźli się pod gospodą. Tam Rotmistrz tak się rozrzewnił, że opowiedział o swojej klaczy Dianie, na której wjechał na dzwonnicę cerkwi po drodze na Kijów…

Tak więc łączyło ich miłość do koni i niechęć do sąsiadów ze Wschodu: obaj chętnie by się tam wybrali, tyle że Rotmistrz aż do Kijowa, podczas gdy Pawlakowi wystarczyłoby osiągnąć Krużewniki.

Teraz Pawlak liczył skrycie, że Rotmistrz poprze jego prośbę o przyjęcie na stałą posadę mechanizatora rolnictwa Zenona Adamca.

Ale znał zasady Rotmistrza i wiedział, że przed nim winien stawić się jak ułan na odprawę wart. Kazał Maryni uprasować białą koszulę, a sam zaczął się golić.

Zanim Kaźmierz zdążył się przygotować do realizacji swoich planów taktycznych, Kargul już zaczął wcielać w czyn swoje koncepcje, dostrzegł bowiem za stodołą Pawlaka urzędową osobę. Wójt Fogiel nisko pochylony nad końską pęciną, badał, czy ogier Pawlaka ma nadal ochwat. Wójt po stracie swego konia marzył we śnie i na jawie o pozyskaniu koni Pawlaka. Chciał wzmocnić swoją pozycję, stając się właścicielem ogiera, który zebrał już kilka dyplomów na wystawach rolniczych…

– Wasz lokator gada, że koń to przeżytek – zaczął wójt, witając się z Kargulem. – To może by Pawlak sprzedał te przeżytki?

– Czemu nie zmądrzeć? – Kargul na wszelki wypadek rozejrzał się, czy nie ma gdzieś w pobliżu Kaźmierza. – Grosz na wesele przyda się.

– I obydwa? – wójt ożywił się, poklepał kobyłę, popieścił głodnym okiem deresza. – Ile za niego?

O tym właśnie marzył Kargul: ugadać wójta – to była wielka szansa na posadę w Urzędzie Gminnym dla Zenka. A wówczas to on, Kargul, miałby młodą parę pod swoim dachem! Konie były wprawdzie Pawlaka, ale – wnuczka była wspólna i wszak wspólnie ją chcieli wydać za mąż dla wspólnej przyszłości…

– Dogadamy sia – zaczął dyplomatycznie, wciąż oglądając się na stodołę Pawlaka. – Byle byście chłopaka na posadę wzięli.

Fachowiec on, z dyplomem…

– Masz ci los! Jak ja go wam zachwalałem tymi samymi słowy, to go Pawlak nie chciał wziąć na kwaterę – Fogiel wspomniał pierwszą rozmowę na temat stażysty. – Jak żem powiedział, że to sierota, to Pawlak zaraz hyru narobił, że najducha nie będzie u siebie trzymał.

– Taż taki najlepszy – Kargul roztkliwiał się nad sierocą dolą Zenka, byle tylko wójt dostrzegł, jak w porównaniu z nim Pawlak jest zacofany. – Będzie się rodziny trzymał. Mechanizację on kocha jak wy konie. Wysoko szkolony – rozpływał się dalej nad walorami swego kandydata na urząd państwowy. – A przy tym bezlitośnie grzeczny. Wychowanie to on prosto sanacyjne ma! I patriota szczery. Jak pierwszy raz nas ujrzał, co to z Anią odratowaną tu przytarabanił sia, to gada: „Od razu widać, że rodaki zza Buga, bo niedzisiejsze, miast traktora ogonów trzymają sia”…

Tak się rozpływał nad charakterem i rozumem Zenka, tak go zachwalał wójtowi, że nie zauważył stojącego we wrotach stodoły Pawlaka. Kaźmierz nie spuszczał oka z wójta, który właśnie obchodził jego ogiera, jakby chciał sprawdzić, czy ma cztery nogi i ogon na miejscu. Pochylił się znów nad przednią pęciną, macał nogę, jakby to było babskie kolano.

– Ochwat niedawno złapał – powiedział muskając wąsy i patrząc znacząco w ocienione rondem kłapciatego kapelusza oczy Kargula. – Jaki będzie na nim upust?

– Tyle, co pensja Zenka w gminie – chytrze to Kargul wymyślił.

Podstawiał dłoń, żeby Fogiel swoją przybił zawarty z obopólną korzyścią interes. Zanim jednak rozległo się plaśnięcie, Kaźmierz nasadził na bakier maciejówkę i kilkoma kroczkami dopadł Kargula, chwytając od tyłu jego uniesioną do ugody rękę.

– Ot, chabaź jeden! A tobie kto pozwoleństwo dał moimi końmi rozporządzać sia?

– Dla Zenka to robię – Kargul szarpał się, by nie dać sobie wykręcić ręki w łokciu.

– Z mojej kieszeni?

– Dla zbudowania wspólnej przyszłości…

– Znam ja takich „budowniczych Polski Ludowej”. Buduj se swoją przyszłość nie na moim garbie.

– Tu o szczęście Ani idzie…

– Pilnuj ty swoich gnid na głowie, a ja już jej szczęścia dopatrzę! – Kaźmierz zgiętym kolanem popchnął Kargula poniżej krzyża, tak że ten postąpił kilka kroków, machając jak wiatrak rękoma dla utrzymania równowagi. Odwrócił się w stronę Pawlaka, zaciskając pięści. Kaźmierz na wszelki wypadek odruchowo odczepił umieszczony w kieszonce kamizelki zegarek i schował go do kieszeni spodni, szykując się do bezpośredniego zwarcia.

Stali naprzeciw siebie jak dwa parowozy na jednym torze. Jak dwa rogate kozły na jednej kładce. Jak dwaj bokserzy w dwóch narożnikach ringu.

Fogiel zdecydował się odegrać rolę sędziego. Stanął między nimi, wyciągając ręce, jakby chciał ich odepchnąć od siebie jak najdalej.

– Ludzie! Ludzie! Warto wam się kłócić, jak wy i tak zaraz się godzicie?! Czy ja was nie znam od 45-go roku?! Przecież my tu sami swoi. I dlatego myślałem, że się względem tych „przeżytków” jakoś dogadamy!

– A kto wójtowi powiedział, że nie?! – rzucił Kaźmierz wywołując na twarzy wójta wyraz pełnego zachwytu zaskoczenia.

– Sprzedamy konie – wtrącił się Kargul. – Jak tylko Zenek posadę w gminie dostanie i odroczenie z wojska.

Wójt bez namysłu podsunął swoją dłoń. Czekał, aż Pawlak przybije swoją. Ale ten schował ją za plecy, żeby za bardzo go nie kusiło zakończyć sprawę przed ustaleniem ostatecznych warunków. Konie są jego, nie Kargula, i on zgodzi się sprzedać je wójtowi pod warunkiem, że ten postara się o przydział ciągnika. Skoro mają mieć na gospodarstwie mechanizatora rolnictwa, to musi on mieć czym robić. A jemu, Kaźmierzowi, te konie już tylko aby do wesela będą potrzebne.

– Toć przecie w urzędzie ślub na dniach wyznaczony – ucieszył się Fogiel, ale Kaźmierz zgasił jego radość uwagą, że nie ma na myśli tego wesela po urzędowej rejestracji, tylko to prawdziwe, po kościelnych dzwonach…

W tej właśnie chwili, kiedy mówił o kościelnych dzwonach, których dźwięk miał dopiero otworzyć prawdziwie wspólną drogę jego wnuczce i mechanizatorowi z dyplomem, rozległo się dziwnie znajome kwiczenie świni. Pawlak nadstawił czujnie ucha jak muzyk, rozpoznający wśród strojonych instrumentów dźwięk „stradivariusa”.

– Ano zacichnijmy. To chyba nasz weselny kaban odezwał sia.

Kiedy od strony bramy podwórza dobiegło powtórne kwiczenie, ani Pawlak, ani Kargul nie mieli wątpliwości: przeznaczona na weselny stół ofiara wróciła, by spełnił się przeznaczony jej los.

Wróciła, lecz nie sama. Stała za bramą, uwiązana na długim sznurku, jakby była nie świnią, a latawcem, który może się urwać i poszybować gdzieś z wiatrem. Drugi koniec sznurka zaciskał w garści Witia. Obok niego z zaczepnym wyrazem twarzy stała w fartuchu Jadźka. Z tej trójki najmniej wojowniczo wyglądał wieprz.

Znękany był ucieczką spod obucha, wędrówką przez buraczysko, a teraz powrotną drogą, którą odbył na sznurku, niczym rasowy pudel.

Kaźmierz z Kargulem dopadli bramy. Po minach Jadźki i Witii wyczuli, że ci nie przyszli z przyjacielską wizytą i że wieprz nieprzypadkowo jest uwiązany na sznurku: najwyraźniej miał służyć jako argument przetargowy w rodzinnej dyskusji.

Na wszelki wypadek Kargul założył drągiem skrzydła bramy, jakby gotując się do obrony obejścia. Kaźmierz, chcąc dojrzeć parlamentariuszy zza wysokiej bramy, wspiął się na skrzynkę i oparł brodę o deski. Teraz był równy wzrostem Kargulowi, tyle, że tamten stał na ziemi, a Kaźmierz na skrzynce, i to wspinając się na palce.

Wieprz przysiadł na zadzie i kwiknął niecierpliwie, jakby domagając się rozstrzygnięcia swego losu.

– A cóż tak stoją jak dwie rozdziawy? – Kaźmierz zmierzył się oczami z synem.

Witia nie odpowiedział na ten epitet.

– A cóż on mołczaliwy taki, a? – zagadnął go Kargul.

– Złapaliśmy waszego wieprza – oświadczyła Jadźka oficjalnie, jakby ktokolwiek miał co do tego wątpliwości.

– To i dawajcie – Kargul uniósł skobelek furtki, szparę zrobił, żeby przepuścić wieprza. Kiedy ten ruszył do przodu, Witia jednym szarpnięciem osadził go z powrotem na miejscu. Wieprz kwiknął rozpaczliwie, Jadźka uniosła hardo głowę.

– Damy, czemu nie – powiedziała, przysuwając się do męża, by zewrzeć szeregi. – Tylko oddajcie nam z powrotem córkę.

Pawlak postanowił ją z miejsca usadzić, żeby sobie aby nie pomyślała, że może komukolwiek stawiać warunki.

– Ot, koczerbicha jedna – prychnął, balansując niebezpiecznie czubkiem butów na skraju chybotliwej skrzynki. Czy ja ją ukradł?

Czy ja wyglądam jak jaki chwost złodziejski? Przyjrzyjcie się tylko, dzieci…

Witia zaszurał niespokojnie obutymi w dziurawe gumiaki nogami, niechcący nastąpił świni na ogon. Spotkało się to z jej strony z gwałtownym protestem.

– Z domu uciekła, bo jej ten obiegus w głowie zawrócił!

– Ty jego tak nie tyrpaj, bo on niezadługo twoim zięciem będzie – zwrócił mu uwagę Kargul, starając się na razie nie zadrażniać sytuacji.

– Naszym dzieckiem się rozporządzacie?! – zajazgotała Jadźka, biorąc się pod boki. Zza bramy sterczały dwie głowy, jedna w kapeluszu, druga w maciejówce. Dwaj dziadkowie jej córki. Dwaj jej wrogowie.

– Jakież to dziecko? – Kaźmierz zlekceważył zarzut synowej. – Osiemnaście lat skończone.

– Ale córka nasza!! – pisnęła Jadźka, postępując bokiem krok ku bramie, jakby wykonywała figurę jakiegoś dziwnego tańca.

– Moja wnuczka! – przekrzykiwał ją Kaźmierz, a Kargul zagłuszał go jeszcze swoim basem: – I moja!

– Nasza – Kaźmierz próbował przysunąć się bliżej do Kargula, by podkreślić ich wspólny front. But mu się obsunął ze skrzynki.

Przez chwilę wisiał na płocie zaczepiony brodą, majtał w powietrzu nogami, daremnie szukając punktu oparcia. Kiedy wreszcie był w stanie wysunąć głowę ponad deski bramy, zauważył, że Witia trzymał w drugim ręku łańcuch, na którym wiązało się krowy na pastwisku.

Czyżby siłą chciał odebrać Anię? Na razie jednak próbował dotrzeć do sumienia ojca i teścia, odwołując się do rodzinnych ambicji.

– Myśmy ją kształcić chcieli.

– Żeby wyżej szła – uzupełniła Jadźka, ale umilkła, bo ojciec zgromił ją takim basem, że aż świnia zastrzygła uszami.

– Ot, kluzdra jedna! Naczytała się gazet! A kto te ziemie-rodzicielkę przejmie, jak każdy będzie wyżej szedł?!

Starczy, że nasz Pawełek jako docent cienko przędzie! – przypomniał synowi dolę jego brata, a przy okazji domagał się podzięki za los Ani zgotowany. Bo wszak on, Kaźmierz, szczęśliwie z niebem wszystko załatwił. Jak na egzaminy jechała, wymodlił te łaskę, żeby jej się noga poślizgnęła i by wróciła na wieś…

– Drogę nauki jej tato zamknął. Świat jej zawiązał!

Słysząc to okrutne oskarżenie, Kaźmierz aż wzniósł oczy do nieba, jakby brał Pana Boga na świadka, że z niego jest niespotykanie spokojny człowiek, bo inny na jego miejscu już by dawno nie zdzierżył tej bezlitosnej bezczelności i sięgnął choćby po kociubę, żeby tych hardabasów prześwięcić. Nie miał jednak pogrzebacza pod ręką, więc podziwiając własny niebiański spokój, jął rodzicom Ani tłumaczyć na swoim przykładzie, że każdy oprócz swoich ambicji i pragnień ma jeszcze obowiązek wobec tych, co mu życie dali.

– Jakby ja się uczył, to by i biskupem został sia, takie u mnie srogie talenta były. Ale ziemie ja kochał i obowiązek wobec ojców miał ja przejąć. Bez żyta i mysz zdycha, o narodzie nie wspomniawszy…

Kargul, który przez cały czas przytakiwał tym wywodom Kaźmierza, zwrócił się teraz do nich z apelem: muszą zrozumieć, że oni starzy, czas im przyszłościowego następcy szukać…

– Parobka chcecie za Anię kupić? – przerwał mu Witia, zmagając się z wieprzem, który najwyraźniej zniecierpliwiony tą całą bezpłodną dyskusją, chciał wracać do chlewa.

– Ot durny, że tylko w pysk plasnąć – rozsierdzony tak niecnym posądzeniem ze strony syna Kaźmierz usiłował dosięgnąć go kułakiem. Tak się zamachnął, że czubki butów ześlizgnęły się ze skrzynki. Straciwszy oparcie, znów zawisł na bramie. Trzymając się rozpaczliwie jedną ręką i dudniąc nogami o deski obsunął się, znikając z pola widzenia Witii. Jego głos przez chwilę dobiegał zza desek płota. Kaźmierz przyłożył oko do dziury w desce i przez nią rzucił informację, że Zenek to nie zawołoka, tylko fachowiec z dyplomem, co swoje godziny na państwowej posadzie odbębni, a całe siły na ich hektary oszczędzi…

– Co to tato o nim po dwóch tygodniach wiedzą?

– Fachowiec.

– Do uwodzenia – Jadźka z zaciśniętymi pięściami znów postąpiła krok do przodu.

– Wychowany ładnie, grzeczniusi…

– Zna tata jego ojców?

– On sierota z Domu Dziecka.

– Może on pijak jest?

Widząc, że do Jadźki nie docierają żadne argumenty, Kaźmierz, aż syknął, jakby mu kto nastąpił na odcisk:

– Ot, żmija jedna! Ty bezlitośnie nie do wytrzymania! Taż żeb' on tak całkiem nie pił, to by na wsi raz-dwa zmarnował sia. Jako fachowiec poważania by nie miał.

Darmo próbował ich przekonać, że dzięki jego staraniom mają zapewnione szczęście córki – a przy okazji przyszłość rodziców.

Jadźka coraz bardziej piskliwym głosem, który przypominał zgrzyt noża na szybie, oświadczyła na to wszystko, że oni zgody na ślub nie dadzą!

– Ot, durna rozdziawa – Kaźmierz kipiał teraz jak sagan na ogniu.

– Prosto niemożliwie głupia stała sia! Tak i chwalić Boga obejdzie sia bez waszej zgody!

– Jakże to tak, tato? – Witia ruszył do przodu, potykając się o zad wieprza, tak że omal nie dosiadł go wierzchem.

– Teraz to ja dla ciebie „tato” – Kaźmierz krzywił się szyderczo, bo w tej chwili właśnie postanowił wystrzelić pocisk najcięższego kalibru. – A jak wy sami żenili sia, to w utajeniu przed nami!!

– A nam aby chrzest przyszło sprawić – uzupełnił Kargul to przywołanie rodzinnej historii sprzed ponad trzydziestu lat.

Kaźmierz, zachwycony, że grzechy przeszłości ich dzieci dają im teraz nad nimi moralną przewagę, zachichotał radośnie i trącił Kargula w bok, rzucając ponad bramą dobrą radę:

– Tak i wy teraz wracajcie do siebie i na chrzest czekajcie.

Czy mogło być lepsze zakończenie tej wymiany poglądów? Sami wpadli w pułapkę dawnych grzechów. Nic im nie pozostaje, jak ukorzyć się przed wolą rodziców. Rozpłaszczony na bramie Kaźmierz jaśniał wewnętrznym poczuciem zwycięstwa, lecz nagle ów wyraz zachwytu zmienił się w stan osłupienia. Witia uwolnił wieprza z uwięzi i zamaszystym kopnięciem gumiaka pognał go wzdłuż drogi, pohukując groźnie. Jadźka machaniem fartucha zmusiła tucznika do przejścia z kłusa w galop. Weselny wieprz, kręcąc precelkiem ogona, oddalił się w stronę Lutomyśla.

Oczy Kaźmierza przeniosły się z wieprza na Kargula.

– I jak ty swoją córkę wychował? – zaatakował niespodziewanie sojusznika. – To Kargulowe plemię zawsze zdradne było!

– Oj, Kaźmierz, czep się lepiej swojej baby. – Na taką zaczepkę Kargul miał zwyczajową ripostę. Wyjrzał zza bramy na drogę. Pawlak wybiegł przed niego na środek ulicy, żeby zobaczyć, gdzie też Witia i Jadźka pognają wieprza. Nagle za jego plecami rozległ się warkot samochodu. Klakson spędził go na pobocze. Tuż koło niego przejechała pokiereszowana „warszawa” dyrektora Pilcha. Widząc, że zaraz za kapliczką samochód skręcił w polną drogę wiodącą na pola PGR-u, Kaźmierz poprawił na głowie maciejówkę, wsunął spodnie w cholewy i stwierdził z satysfakcją:

– Ot, widać los sam do mnie rękę wyciąga. Porządny człowiek zawsze pod boską opieką.

Nie oglądając się nawet na zaskoczonego Kargula, ruszył w ślad za „warszawą”, w przeciwną stronę niż pognał przeznaczony na wesele tucznik.

Zanurzony w bezmiarze złocistego oceanu żyta niczym przedpotopowy mastodont stał czerwony kombajn „bizon”. Dyrektor Pilch zadarł do góry głowę i patrzył z nadzieją na traktorzystę Podobę, ten zaś, w pasiastej koszulce z krótkimi rękawami i w nieodłącznym berecie patrzył na dyrektora z góry, jak słynne postacie historyczne patrzą z cokołów pomników na przechodniów. W jego spojrzeniu był odcień bezczelnej niezależności. Podoba wiedział, że po aferze z kołchoźnikami los dyrektora wisi na włosku. Uznał, że jest poniekąd w lepszej sytuacji niż jego pracodawca, bo po pijanemu nie rozbił samochodu. A jego godności szczególnie uwłaczało to, że dyrektor zaczął rozmowę od wypominania mu grzechów przeszłości.

– Byliście kłusownikiem, Podoba – stwierdził z satysfakcją, stając na stopniu kombajnu z zadartą głową. I to się właśnie kombajniście wydało mocno podejrzane: jeśli ktoś ma takiego haka na siebie jak koński trzonowy ząb i zaczyna szukać haka na kogoś drugiego, znaczy, że chce go umoczyć po samą szyję! Podoba życie znał i wiedział, że słysząc pewne pytania powinien udawać głupiego. Tak też postąpił tym razem: wytrzeszczył na dyrektora oczy, jakby ten chciał mu wmówić, że Podoba został biskupem.

– Kto panu dyrektorowi powiedział takie głupoty?

– Ludzie!

– Ludzie to by każdemu chcieli świnię podłożyć.

– Tu idzie o dziką świnię – podkreślił z naciskiem Pilch. Usiłował wspiąć się wyżej, żeby z bliska zajrzeć błagalnie w oczy kombajnisty – Ja na was poważnie liczę, Podoba. Jako stary kłusownik znacie tu każdy dukt, każde trzęsawisko…

Pilch patrzył na Podobę tak, jak beznadziejnie chory może patrzeć na cudotwórcę. Sytuacja była poważna. Towarzysz Szprota wciąż zbierał donosy na niego. Wieczorami długo w jego pokoju paliło się światło. Na wieszaku wisiała myśliwska kurtka, kapelusik i pachnący świeżą skórą pas z nabojami. Futerał jego dubeltówki też był nowiusieńki, gdyż towarzysz Szprota pokochał myśliwstwo dopiero od niedawna; odkąd zauważył, że myśliwi się popierają – zaczął popierać myśliwstwo. Dlatego jako neofita pałał nieprzepartą żądzą zdobycia znaczących trofeów, którymi mógłby się pochwalić w województwie. A Pilch, którego los był w ręku inspektora Szproty, nie potrafił mu zapewnić sukcesu. Nie był naiwny i wiedział, że wyniki polowania będą w dużej mierze rzutować na wyniki kontroli. I dlatego, łamiąc wszystkie swoje zasady moralne, zwrócił się do tego notorycznego kłusownika po ratunek.

– W co mnie pan dyrektor chce wrobić?! – Podoba uruchomił silnik i czerwony „bizon” zatrząsł się cały, jakby lada moment miał się rozlecieć. – Ja nie jestem żaden kłusownik!

– Nie wrabiam, tylko wydaję polecenie służbowe: trzeba znaleźć dzika i podprowadzić pod lufę!

– Nikt mnie nie może do kłusownictwa zmuszać – wrzasnął Podoba, plując przez szczerby w uzębieniu i przekrzykując terkot silnika.

– Ja układ zbiorowy znam.

Chcąc dać do zrozumienia, że nikomu nie uda się go sprowokować do tego, by przyznał się do dawnych grzechów, ruszył do przodu.

Łopatki zgarniające „bizona” łakomie zaczęły czesać kłosy i zagarniać je w paszczę kombajnu. Dygot maszyny strącił Pilcha ze stopnia. Teraz dreptał obok cielska kombajnu, wznosząc błagalnie rękę w górę.

– Bądź człowiekiem, Podoba. Ja muszę mieć na dzisiaj dzika.

– Samolot wszystkie wypłoszył – stwierdził Podoba, zatrzymując „bizona” na granicy pegeerowskich pól, tuż koło starej „warszawy” dyrektora Pilcha.

Ani on, ani Pilch nie wiedzieli, że za „warszawą” stał Kaźmierz Pawlak, obmyślając słowa, którymi zaprosi dyrektora na wesele wnuczki w zamian za zgodę na posadę dla jej męża. Miał zamiar w tej krótkiej oracji dać dyrektorowi do zrozumienia, że mu wybacza wydanie wyroku na niego i że w imię przyszłości tej ziemi gotów jest go posadzić na honorowym miejscu przy weselnym stole, tak gdzieś między proboszczem Durdełłą a wójtem Foglem. Kiedy otrzepując nogawki szykował w myśli prośbę o poparcie odroczenia służby wojskowej dla Zenobiusza Adamca, do jego uszu dobiegł dialog między dyrektorem a kombajnistą.

– Loty odwołałem. Dziś wieczór trzeba zaprowadzić kogoś na pewny strzał, żeby odyniec odjechał w tym bagażniku! – Pilch gestem wskazał za siebie, na potłuczoną „warszawę”.

– A nie lepiej to od razu go do czarnej „wołgi” zapakować? – zauważył Podoba, dając do zrozumienia, że zna motywy nacisków dyrektora. Pilch znów wspiął się na stopień, przymilnie zaglądając w oczy szczerbatego kombajnisty, jakby ten był co najmniej sekretarzem ekonomicznym KW.

– Dla ciebie to spacerek – przekonywał go, starając się nadać swemu głosowi uwodzicielski czar.

– Jak ostatni raz poszedłem na taki spacerek, to się z żoną po roku przywitałem.

Dyrektor wyciągnął do Podoby pudełko papierosów „Wawel”, które zostały mu jeszcze z zapasów dowiezionych na przyjęcie kołchoźników. Podczas gdy Podoba obracał w paluchach pudełko i wąchał nieufnie papierosy, Pilch podszedł do leżącej na miedzy skrzynki z wodą mineralną i przytknął szyjkę do spieczonych warg.

Podoba zlazł z kombajnu i nieomal wyrwał dyrektorowi ostatnią butelkę.

– Tamto było kłusownictwo – Pilch ocierał wierzchem dłoni usta – A to działalność społeczna.

– Społeczna? Na działalności społecznej to ja jeszcze nigdy na swoje nie wyszedłem.

Pilch położył rękę na ramieniu eks-kłusownika, jakby tym gestem chciał go przekonać, że teraz działają we wspólnym interesie: jak kontrola kiepsko wypadnie, to dyrektor może stracić pracę, a załoga premię. Trzeba zrobić wszystko, żeby nie zawieść zaufania inspektora z województwa. Jeśli ten ustrzeli odyńca czy lochę – a najlepiej i to, i to – wszystko pójdzie inaczej! Dzik jest gwarancją dla wszystkich pracowników majątku…

– Chwalić Boga, u nas dzików nie ma! – oświadczył kategorycznie Podoba, zaciągając się dyrektorskim „wawelem”. Na wszelki wypadek schował pudełko do kieszeni spodni.

– Za co Bogu dziękować! Że ja głupio wypadnę?! Mówiłem mu że są dziki – i nie ma? To teraz on mi w nic nie uwierzy. Nawet w to, że ja pijany byłem!

– Całe szczęście, że nie ma dzików. Upraw nie poniszczą.

Zrozumiał wreszcie Pilch, że nie przełamie uporu byłego kłusownika. Może bał się ujawniać swoje sposoby? Może chciał się zemścić na nim za zamknięcie go w trakcie bankietu dla kołchoźników?

W każdym razie postawił go w sytuacji bez wyjścia.

– Czy wy czasem nie za przytomnie myślicie, Podoba? – Ryszard Pilch wrócił do dyrektorskiego tonu. Widać Podoba czuł już zalatujący od niego padliną zapach ofiary kadrowych rozgrywek, bo odciął się z bezczelnym uśmiechem:

– Jakby nie umiał przytomnie myśleć, to ja bym się przed inspektorem tłumaczył, panie dyrektorze.

– Dyskutować to będziemy, jak was poproszę do siebie na dywanik – rozmiękczoną dotychczas fałszywą łaskawością twarz Pilcha ściągnął służbowy grymas surowości: – Koniec z tym przestojem!

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę samochodu. Tuż przy „warszawie” stał Pawlak, skubiąc w palcach kłos. Wykruszył z niego ziarno na podstawioną dłoń. Dmuchnął. Plewy poleciały z lekkim wiatrem na twarz Pilcha.

– Ot, człowiecze, znowu nasza ziemia-matka łaskawa dla nas, co o chleb powszedni starający sia…

– Przyszedł pan aż tu, żeby mi to powiedzieć?

– Ja przyszedłszy spytać, może by pan dyrektor te taksówke na ślub wynajął?

Pomacał nagrzaną blachę „warszawy” i w duchu pomyślał, że wstyd byłby nawet świadków takim poobijanym pudłem wieźć.

– Pan się żeni? – Pilch był najwyraźniej zaskoczony tą ofertą.

– Uchowaj Boże! W naszej rodzinie raz się człowiek żeni i raz umiera.

– A pan już, zdaje się, próbował tego drugiego…?

– Ano, dzięki panu dyrektorowi. Był pan u mnie z komisją i popełnił wielką historyczną omyłkę – Kaźmierz wyprostował się, wypiął pierś w grubej kamizeli, jakby podstawiał ją do dekoracji. Oto ten „nieprzyszłościowy” chłop stoi teraz przed panem w osobistej swej postaci i prosi pana na wesele wnuczki, panny parafii tutejszej, z Zenobiuszem Adamcem, kawalerem parafii nieznanej…

– Pogratulować wspaniałego kandydata – Pilch wyciągnął rękę do klamki samochodu, ale po drodze chwycił ją w swoje łapska Pawlak i jął potrząsać serdecznie, jakby przyjmował gratulacje.

– I wzajemnie – powtarzał, odsłaniając w serdecznym uśmiechu końskie, żółte zęby. – Wzajemnie.

– Mnie? – dyrektor chciał wyrwać rękę z uścisku Pawlaka, ale ten trzymał ją mocno i dalej machał nią w powietrzu rytmicznie jakby toporkiem łupał drzazgi. – Czego?

– Takiego pracownika!

– Staż się już kończy…

– Ot i kłopot serdeczny. – Kaźmierz przybrał taką minę, jakby gorąco współczuł dyrektorowi. – A nie lepiej to fachowca przyjąć na stałą posadę? – dopiero teraz wypuścił ze swojej ręki spoconą dłoń dyrektora, obejmując szerokim gestem objął swoje i Kargulowe pola. – Chłopak silnie utalentowany do chłopskiej roboty. Odkąd za lokatora u mnie jest, to ja mogę głowę dać, co on wierny tej ziemi będzie!

Dyrektor Pilch poszedł spojrzeniem za gestem ręki Pawlaka. Nagle dostrzegł rząd żółtych chorągiewek, które miały wyznaczać granicę opylania przez samolot „gawron”. Ta granica wyraźnie przesunęła się poza miedzę, stanowiącą granicę pól PGR-u, i objęła zagony kartofli, ciągnące się od stodoły Kargula i Pawlaka. Pilch zrozumiał, że ktoś robi wszystko, żeby towarzysz Szprota mógł go przeznaczyć do skasowania nie tylko jako element politycznie niepewny; do gruntu przeżarty duchem rewizjonizmu, lecz także jako gospodarczego szkodnika, ekonomicznego dyletanta. Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu: najpierw patriotyczna postawa Rotmistrza, którą poparł w odruchu szczerości, potem niewypał z dzikiem dla towarzysza Szproty, a teraz jeszcze ewidentne niedopilnowanie obowiązków…

– Czyje to kartofle?

– Moje.

– A skąd się wzięły tam te chorągiewki?

– Oto ciekawość – Kaźmierz śpiewnie wyraził zainteresowanie.

Wspiął się na palce, jakby chciał lepiej widzieć wytyczoną granicę. Zmarszczył się i ze zdziwieniem pokiwał głową; co miało być dla dyrektora dowodem, że pierwszy raz widzi na oczy takie zjawisko.

– Pan przestawił?

– Nigdy w życiu.

– A kto?

– Sam zachodzę w głowę – podrapał się pod maciejówką, aż daszek czapki zsunął się na czoło, zasłaniając oczy – Chyba że same. Może z wiatrem przelecieli…?

– Aaaa, to ten fachowiec, co odpowiada za ładowanie na samolot chemikaliów – domyślił się Pilch. – Zamiast na wesele, narzeczony wnuczki trafi na milicję.

– Ot, gorączka człek! Najpierw ja dla niego „nieprzyszłościowy”, a potem mojego zięcia milicją straszy?! Niech on sam uważa, żeb'

jego ta komisja z województwa na grzybki nie posławszy!

– Dowie się pan od prokuratora, że to jest państwowy samolot!

– Ale po moim niebie lata – Pawlak ujął się pod boki, co dla tych, którzy znali jego charakter, było niechybnym znakiem, że szykuje się do ataku.

– I opyla waszą ziemię.

– A kto jemu kazał, a? Że przez jego hurgot kury nieść przestali sia to moja strata, a że dziki on do cała bezlitośnie wypłoszył – pańska! – wycelował paluchem prosto w pierś Pilcha, wykrzywiając twarz w grymasie triumfu. – I obaczym teraz, kto tu „przyszłościowy”, jak ten Ważny kontroler na pana obrazi sia…

Więc już nawet i Pawlak słyszał o jego kłopotach, którym Podoba nie chciał zaradzić? Pilch poczuł się osaczony, jakby sam był dzikiem, którego obchodzi nagonka, a psy już dobierają mu się do skóry. Zatrzasnął drzwi „warszawy”, zapalił silnik. Koła zabuksowały w piasku. Silnik ryczał niczym zarzynany wół, a samochód coraz bardziej grzęznął, aż osiadł jak łódź na mieliźnie.

Pawlak znów podparł się pod boki i patrzył szyderczo, rad, że jego przeciwnika spotkała kara boża.

– Ot, patrzaj – zawołał triumfalnie w stronę kombajnu. – Wasz dyrektor taki „państwowy” jak wasz majątek i utknął, jak całe nasze państwo! Bez chłopskich koników nie ruszy on z miejsca…

– Umoczył się po pachy – ryknął radośnie z wysokości siodełka „bizona” Podoba i zawrócił wielkim kołem. Ani myślał udzielić pomocy komuś, kto i tak już był przeznaczony do odstrzału.

„Zastanawiałam się, kto powinien być moim świadkiem na ślubie.

Najbardziej bym chciała zaprosić Irmę, bo jej błędy życiowe przysporzyły mi sporo doświadczeń. Ale nie wiem, czy Irma jako uwiedziona nie poczułaby się w głupiej sytuacji (że może ja chcę się wynieść nad nią jako panna młoda, która nie dała się uwieść przed ślubem?). Fakt, że jestem niedzisiejsza, ale ja uważam, że nie ma co jeść deseru przed zupą. Ale magister Palimąka uważa inaczej i jeszcze dzisiaj dawał mi do zrozumienia, że noc przedślubna jak każdy grzech ma większy format rozkosznych wrażeń niż noc poślubna, która smakuje jak chleb przy torcie. Nie ukrywał wcale, że gotów jest mi pomóc, żebym miała się z czego spowiadać i że jeszcze dzisiaj przyjedzie po mnie „wartburgiem” i uwiezie w krainę niepowtarzalnych uniesień. Wedle niego kobieta swoim dziewictwem robi krzywdę przyszłemu mężowi (bo on wówczas musi zaczynać życie seksualne od pierwszej klasy podstawówki). I za to właśnie oberwał po mordzie od Zenka. Och, Zeniu, Zeniu, jeśli ty umiesz tak kochać, jak bić, to będą o nas w gazetach pisali albo w takich książkach jak „Trędowata”…”

Ten zapis w pamiętniku Anny Pawlak był efektem wyprawy handlowej do Lutomyśla. Wieczorem poprzedniego dnia dostała od obu dziadków fundusze, żeby przygotować siebie i narzeczonego do ślubu. Dla nikogo z organizatorów tej uroczystości nie ulegało wątpliwości, że Zenobiusz Adamiec, choć mechanizator z dyplomem, jest bez grosza przy duszy. Tak więc Ania miała mu wybrać odpowiedni garnitur, by mógł w nim także stanąć przed ołtarzem, kiedy przyjdzie czas złożyć przysięgę wierności przed Bogiem. Sobie też miała wybrać sukienkę, pantofle i torebkę. Tych zakupów miał dopilnować Tadeusz Budzyński, który specjalnie na tę wyprawę został wynajęty wraz z furgonetką „nysa”. Miał w niej pomieścić skrzynki z wódką, piwem i oranżadą. Pawlak i Kargul okazali mu najwyższe zaufanie nie tyle tym, że zlecili mu zakup alkoholu na wesele, ile że kazali mu nie spuszczać z oka młodej pary.

– U młodych krew gotująca sia – powiedział Kaźmierz, patrząc Warszawiakowi głęboko w oczy. – Pójdą gdzie we dwoje koszulę przymierzać i ani ty obejrzysz sia, jak czut-czut przyprędko pradziadkiem zostaniesz.

Budzyński potraktował poważnie swoją misję. Ubrany w beret i wiatrówkę chodził krok w krok za młodymi. Kiedy Ania poszła do fryzjera, Budzyński nosił razem z Zenkiem ze sklepu monopolowego skrzynki z niebieską i czerwoną kartką, ustawiając je piętrowo w furgonetce. Zauważył, że Zenek wciąż zerka niespokojnie na boki.

– Za czym pan tak kikujesz? – chciał wiedzieć wszystko, by móc złożyć wyczerpujący meldunek Pawlakowi o każdym kroku przyszłego członka rodziny.

– Chcę wyskoczyć na chwilę, żeby zrobić Ani niespodziankę – powiedział Zenek, wciąż rozglądając się po rynku Lutomyśla.

– Tylko niech pan uważa, żeby kto inny jemu nie zrobił niespodzianki – Warszawiak wskazał na parkującego obok „wartburga” zootechnika Palimąki. – Pan magister kręcił się koło Pawlakówny. A on tylko wobec krów stosuje sztuczną inseminację…

Budzyński myślał, że tą aluzją poruszy zazdrość narzeczonego, i skłoni go do nieodstępowania Ani na krok. Zenek wzruszył ramionami. Albo nie kocha, albo zbyt pewny siebie – pomyślał Warszawiak. Kiedy podszedł przywitać się z zootechnikiem, stracił z oczu Zenka, który zniknął gdzieś w podcieniach rynku. Poczuł się jak strażnik, któremu uciekł więzień.

Ania siedziała w zakładzie „Uroda” pod hełmem suszarki. Ale gdzie jest Adamiec? Jeśli chciał zrobić Ani niespodziankę, to pewnie jest w sklepie jubilerskim albo w perfumerii. Budzyński zajrzał i tu, i tu, ale nigdzie nie natknął się na masywną postać narzeczonego.

Tymczasem ten na poczcie wypisywał pospiesznie blankiet telegramu.

Był to chyba już czwarty, który zmiął w garści. Dziewczyna zza okienka, smętna jak gazeta sprzed tygodnia, najwyraźniej przygnębiona swoim losem i kolorem czarnego fartucha służbowego, patrzyła na niego z politowaniem. Zenek co chwila zerkał przez okno poczty, jakby nie chciał być w tym miejscu przyłapany ani przez Anię, ani przez swego anioła stróża. Wreszcie podpisał się pod tekstem i podsunął telegram urzędniczce.

– Dojdzie na dziś? – przekrzywił głowę, starając się ją wcisnąć w półkoliste wycięcie okienka. Urzędniczka najpierw przeczytała głośno tekst: „Kocham, kocham, kocham”! po czym spojrzała na Zenka z taką nienawiścią, jakby on był sprawcą wszelkiego zła na świecie.

– Tak się panu z tym kłamstwem spieszy?

– A skąd pani wie, że to kłamstwo? – uśmiechnął się, próbując ją olśnić pełnym garniturem swoich wilczych zębów.

– Też kiedyś dostawałam takie depesze, ale potem alimentów to już nie.

W tej chwili Zenek, spojrzawszy przez okno pocztowego urzędu na rynek, zobaczył przy furgonetce Budzyńskiego Anię w nowym uczesaniu oraz zootechnika Palimąkę, który miał taki wyraz twarzy, jakby w tej właśnie chwili był na grzybobraniu i znalazł okaz prawdziwka, nadający się do pokazania w telewizji. W dodatku otworzył drzwiczki swego seledynowego „wartburga” i zapraszającym gestem wskazał Ani miejsce.

Właśnie w tym momencie, wykorzystując fakt, że Warszawiak przestawiał z tyłu furgonetki spiętrzone skrzynki z alkoholem, magister Palimąka złożył Ani namiętnie stonowanym głosem propozycję nie do odrzucenia:

– Ślub z jednym nie przeszkadza, żeby przeżyć rozkosz z drugim – przekonywał dziewczynę, delikatnie ciągnąc palcami po jej ręce od kiści do łokcia, aż zatrzymał się przy dołku, w zgięciu ramienia.

– Zamiast ograniczać się do schematu nocy poślubnej, można pamiętać dwie noce: przedślubną i poślubną…

– O czym pan magister mówi? – Ania konsekwentnie udawała głupią.

– A co ty, maleńka, wolisz? Chleb czy tort orzechowy?

– Na co dzień to chleb.

– Ale noc, każda noc, powinna być słodka jak tort orzechowy.

– Niech pan uważa, bo nadchodzi mój narzeczony.

Magister Palimąka nawet się nie obejrzał. Ściszył tylko głos do namiętnego szeptu.

– Ja właśnie występuję w jego imieniu – zapewnił ją gorąco. – Bo wychodząc nietknięta za mąż zrobisz mu, maleńka, krzywdę, bo nie mając doświadczeń, nie potrafisz mu dać szerokiej skali emocjonalnych uniesień…

Chciał jeszcze Ani powiedzieć, że on jej tę skalę gotów jest jeszcze dziś zademonstrować, ale już nie zdążył. Poczuł na ramieniu potężną łapę, która obróciła go tyłem do Ani z takim impetem, że aż nogi pozostały zwrócone w przeciwną stronę niż głowa i zootechnik przypominał duży korkociąg.

– Zna pan adres jakiegoś chirurga?

– Nie – wystękał Palimąka, skręcony w świder.

– A dentysty?

– Grozisz?

– Ja nigdy nie grożę – uspokoił go Zenek – Ja od razu biję.

I spełnił swoją obietnicę tak skutecznie, że Palimąka rozkrzyżował ręce i jak bezwładny łachman opadł na bagażnik seledynowego „wartburga”. Ania nie zdążyła powstrzymać błyskawicznego ciosu Zenka. Tadeusz Budzyński ostrożnie zdjął magistra z bagażnika i delikatnie ułożył go na tylnym siedzeniu dwutaktu, który jeszcze przed chwilą, zgodnie z nadziejami właściciela, miał go wraz z Anią zawieźć do niezapomnianej krainy przedślubnej rozkoszy.

– Jak będziesz tak postępował, to się z tobą rozwiodę – zagroziła Ania; Zenek rozcierał pięść, której z niekłamanym podziwem przyglądał się Warszawiak.

– Pawlakowi to by się podobało – stwierdził z uznaniem. Będzie musiał złożyć raport o tym incydencie. Wolałby już zawieźć młodych z powrotem do Rudnik, zanim zootechnik dojdzie do siebie i zacznie jakąś awanturę, jednak do tej pory nie dokonano najważniejszego zakupu. W Domu Towarowym Ania wybrała dla Zenka okazały, ciemny garnitur i mimo jego protestów wepchnęła go do przymierzalni.

– No jak? – spytała, stojąc wraz z Budzyńskim przed kotarą.

– Sama zobacz – dobiegł zza kotary głos Zenka. Ania wślizgnęła się do kabiny. Zbyt długo trwało to przymierzanie, by Budzyński mógł uwierzyć, że sprawdzają tylko długość spodni. Odsunął kotarę i zobaczył Anię, wtuloną w ramiona Zenka. Jej ręce obejmowały pod marynarką plecy chłopca.

– Sprawdzałam czy luźna.

– Przecież to garnitur nie na dwie osoby – Budzyński nerwowo zaciągnął ekler swojej wiatrówki. – Garnitur bomba! Płacimy i spadamy stąd.

– Ja go nie wezmę – Zenek z ociąganiem zdejmował z siebie ciemną marynarkę, jakby trochę żal mu było rezygnować z tak pięknego prezentu.

– Jak to? – Ania nie rozumiała jego oporów – A ślub?

– Na ten jeden raz można by… pożyczyć.

Zenek opowiedział, jak to raz był drużbą na ślubie starszego kolegi z technikum. Też nie miał garnituru, ale za to miał szczęście: przed ślubem do pana młodego zajechał kolega z wojska, który był konwojentem w GS-ie. Tak się złożyło, że wiózł w ciężarówce sto garniturów z hurtowni do sklepów: Dwadzieścia wypożyczył po 50 złotych drużbom i gościom pana młodego. Kiedy na trzeci dzień po weselu, chciał odebrać te dwadzieścia sztuk granatowych dwurzędówek, to się okazało, że część gości leży w burakach, a inni rozpełzli się po całej gminie, szukając ukojenia dla kaca. Musiał przez tydzień biegać po okolicy i tropić tych, którym dał szansę podniesienia standardu elegancji za jedyne złotych. I właśnie Zenek mu pomagał odzyskać te garnitury, które jednak nie bardzo już nadawały się do sklepu.

– Ja bym się nie zgodziła brać ślubu z kimś, kto jest w pożyczonym ubraniu – Ania powiedziała to tak kategorycznie, że Zenek poczuł, iż nie w porę przytoczył tamto zdarzenie. Wyszedł na jeszcze większego naciągacza. Zauważył, że Budzyński przygląda mu się tak, jakby był prokuratorem przesłuchującym uczestników tamtego wesela w pożyczonych garniturach.

– Ale… ile on kosztuje? – Zenek próbował wykpić się żartem:Bo tamten tylko 50 złotych!

– Uzgodnione było, że dzisiaj za wszystko ja płacę.

Ania wyciągnęła z koszyczka portfel i zaczęła odliczać pięćsetki.

Zenek odłożył na bok garnitur, jakby wełna pół na pół z anilaną parzyła go w palce.

– Jak to wygląda? – powiedział półgłosem, patrząc z wyraźnym zawstydzeniem na ekspedientkę.

– Leży jak na miarę szyty – zapewniła ekspedientka, myśląc, że klient rozważa swój wygląd. Ania dobrze wiedziała, o co chodzi Zenkowi. Wydawało się, że już dawno przekonała go do tego, żeby nie miał żadnych obiekcji przed ślubem: kiedy dostanie posadę – spłaci długi: Ona zresztą i tak ma wobec niego największy dług: ocalone życie. Czy w obliczu ich miłości ma sens mówić o cenie garnituru? O kosztach wesela?

Obok furgonetki „nysa” było puste miejsce po „wartburgu”.

– Doszedł do siebie – stwierdził Budzyński uspokojony. – A raz, jak go byk kopnął, to tydzień w szpitalu leżał:

– A może ty wolałabyś takiego magistra z „wartburgiem”? – spytał cicho Zenek, wysuwając się z wnętrza furgonetki, gdzie z trudem znalazł dla siebie miejsce między skrzynkami piwa, wódki i oranżady. Ania, zamiast odpowiedzi, próbowała wcisnąć się pod plandekę, ale Tadeusz Budzyński wykazał się przytomnością.

– Panna młoda z przodu – otworzył drzwi szoferki i posadził Anię koło siebie. – A czego ten Palimąka od ciebie chciał?

– Zabrać mnie chciał w krainę niepowtarzalnych uniesień.

– A to świnia! – Budzyński ruszył w drogę powrotną. – Ale co się dziwić: zootechnik. Kto z kim przestaje, takim się staje…

Ania wiedziała już, co dziś zapisze w swoim pamiętniku: „Och, Zeniu, Zeniu, jeśli ty umiesz tak kochać jak bić, to będą o nas w gazetach pisali i w takich książkach jak „Trędowata”…”

Witia Pawlak zastygł na kuchennej ławie, z jedną nogą zanurzoną w misce z wodą i spojrzeniem wbitym w ekran telewizora. Wyraźnie przejął się dramatem dziewczyny, której zgnębione oblicze wypełniało cały ekran „jowisza”. Jej oczy wypełnione były łzami.

Miała na imię Blanka, bo tak zwracał się do niej autor reportażu o naiwnych ofiarach oszusta matrymonialnego. Poprawiała co chwila opadającą na czoło falę włosów, jakby i w sytuacji klęski pamiętała o tym, by wyglądać pociągająco. Przedstawiając swoją tragedię, starała się mówić zdaniami, które miały świadczyć o jej wyrobieniu towarzyskim i społecznym: „Poznałam go w klubo-kawiarni jako fachowca na delegacji. Przedstawił się jako naukowiec, magister z dyplomem Uniwersytetu z Wrocławia. Miał tam być bynajmniej asystentem. W tydzień później przybył do moich rodziców w celu jak najbardziej osobistego zapoznania. Kwiaty miał dla mnie, dla mamy jak najbardziej czekoladki, butelkę dla tatusia…”

Reporter przerwał jej pytaniem, czy już na wstępie uwodziciel wyciągnął od niej pieniądze. Dziewczyna odsunęła z czoła pukiel włosów, starając się zrobić to z największym wdziękiem: „Zenobiusz bynajmniej nic na chama. Pełna kultura, Francja-elegancja. Jak mnie zaprosił na dansing, to się upił nie wódką bynajmniej, lecz winem importowanym. Depesze wysyłał o miłości, że kocha aż po grób, razem chodziliśmy wybierać meble do naszego ewentualnie przyszłego gniazdka. Zenobiusz miał dostać we Wrocławiu kawalerkę i na to pożyczył ode mnie 18 tysięcy. Dałam mu wszystko, co miałam” – jakby wyczuła, że to zdanie może być opacznie zrozumiane, dorzuciła odymając usta: – „Mam na myśli jak najbardziej oszczędności w PKO…”

Przypomnienie poniesionej straty tak wstrząsnęło uwiedzioną, że z głuchym szlochem odwróciła głowę. Witii dwie rzeczy wydały się w tej całej sprawie znajome: pierwsza – to była mina bohaterki reportażu, jakże podobna do wyrazu twarzy Ani, gdy ta wróciła z Wrocławia. Druga – to imię uwodziciela. Nie bacząc, że zostawia mokre ślady, wyjął bosą nogę z miednicy i ciągnąc za sobą drugą, wciąż tkwiącą w wyłożonym gazetą gumiaku, stanął we drzwiach.

– Panno Blanko, tak łatwo zawierzyła pani nieznajomemu mężczyźnie? – drążył reporter, powodując kolejne odęcie ust swojej rozmówczyni. Ten jej grymas miał zapewne dać do zrozumienia widzom, że nie mają do czynienia z prowincjonalną gęsią: „Ja bynajmniej nie jestem taka głupia. Jak dawałam pieniądze, to zrobiłam taką małą niedygresję, że chcę wiedzieć, czy bynajmniej nie jest już żonaty. A on mnie poparł jak najbardziej i powiedział: „Miłość – miłością, ale sprawdź mój dowód, żebyś wiedziała, w czyje ręce oddałaś swój dziewiczy los”.

– Dziewiczy? – wyrwało się reporterowi, jakby nie dowierzał temu, co usłyszał. Ale wedle uwiedzionej tak właśnie oszust powiedział: „dziewiczy”. Bo on umiał bynajmniej przejrzeć kobietę na wylot. I takiemu miała nie wierzyć? Pamięta każdą rubrykę jego dowodu: imię Zenon…

Nie odrywając oczu od ekranu, Witia wrzasnął na całe gardło: „Jaaadźkaaa!”

W tej chwili uwiedziona, która tak bardzo przypominała mu jego córkę, podawała kolejne dane swego uwodziciela: „Sierota, kawaler, urodzony 11 października 1958.

Razem z nim byłam w Urzędzie Stanu Cywilnego, żeby termin na ślub zaklepać, ale powiedział, że będę mu musiała pożyczyć trochę pieniążków na garnitur ślubny, bo wpłacił wszystko na mieszkanie, a właśnie zmienia posadę”.

– Jaadźkaaa!! – przez otwarte okno kuchni rozległ się natarczywy krzyk Witii. Jadźka, która zbierała właśnie pod drewutnią szczapy na podpałkę, wypuściła wszystko ze zdrętwiałych dłoni. Ten krzyk zapowiadał wszystko co najgorsze. Coś nieodwołalnego.

Wpadła do kuchni. Zobaczyła przewróconą miednicę i rozlaną wodę z mydlinami.

– Pali się?!

– Gorzej! – Witia patrzył w ekran jak zahipnotyzowany. Jadźka wcisnęła się między niego i framugę drzwi do pokoju. Zobaczyła zalaną łzami twarz dziewczyny, której los miał być ostrzeżeniem dla wszystkich jeszcze dotąd nie uwiedzionych. Otwartymi ustami chwytała rozpaczliwie powietrze, jak wyrzucony z wody karp. Może nie była w stanie przełknąć własnych słów? „Mówił, że jak ślub to po grób. I ja jemu kupiłam ten weselny garnitur, a sobie bynajmniej sukienkę, taką śliczną, amerykańską…”

– Do ślubu, który się nie odbył, prawda panno Blanko?

Reporter zbliżył do jej ust mikrofon, jakby chciał na niego nabić nieszczęsną ofiarę oszusta. Panna Blanka ukryła twarz w dłoniach, ale nie mogła powstrzymać słów: „I co ja teraz zrobię? Co o mnie sobie ludzie w mojej wsi pomyślą?”

– Widziała panią cała Polska jako ostrzeżenie przed grasującym uwodzicielem – stwierdził reporter takim głosem, jakby cieszył się z przypadku panny Blanki, który być może dla niej jest nieco kłopotliwy, lecz za to innym pozwoli uniknąć jej losu.

– Nic, tylko on! – gorączkował się Witia, wciągając z powrotem gumiaka na bosą stopę. – Imię to samo…

– A nazwisko?

Nazwiska Witia nie dosłyszał, bo wówczas właśnie gorączkowo przywoływał Jadźkę, tknięty olśnieniem, że uwodziciel Blanki jest tym samym człowiekiem, który ogłupił ich córkę: imię Zenobiusz, podaje się za fachowca, jest sierotą, wiek się zgadza, garnituru nie ma jak tamten…

– Wreszcie jakiś pożytek z tej telewizji – stwierdził Witia, wyłączając aparat.

– Trzeba lecieć do ojców! – zdecydowała bez namysłu Jadźka.

– Po co? Żeby nas siekierą powitali?!

– Anię trzeba ratować!

– Od tego jest milicja!

– A jak już za późno? – łamiącym się głosem spytała Jadźka. – Może ona już uwiedziona, jak tamta?

– To zatłukę jak psa!

– Jego?! Taż on silniejszy od ciebie!

– Anię!

– Z ciebie raptus jak każdy Pawlak – Jadźka przeszyła męża takim wzrokiem, jakim obdarzyła Kaźmierza Pawlaka, gdy zza barykady bramy zapewnił ich, że sam zadba o przyszłość i szczęście Ani. – Kaźmierza krew!

– To widać w Ani twoja płynie – odciął się natychmiast Witia, odruchowo przybierając pozę i minę swego ojca. – Boś ty też na zgodę ojców nie czekała, żeby się ze mną jedną pierzyną przykryć!

– A kto mnie do tego namówił?!

Witia już szykował miażdżącą odpowiedź, gdy od bramy rozległ się dźwięk klaksonu.

Z seledynowego „wartburga” wysiadł zootechnik Palimąka. Zanim nie wiadomo skąd pojawił się ten stażysta, w magistrze upatrywali kandydata na uwodziciela ich córki. Pokazując obrzmiały policzek, Palimąka zadał im pytanie, czy zdają sobie sprawę, że ich córka zamierza wyjść za kogoś, kto powinien znaleźć się za kratkami?

Powiedzieć o nim „łobuz” to mało! Bandytę chcą mieć w rodzinie?!

Jadźka i Witia spojrzeli na siebie pełnym radości wzrokiem. Więc ich podejrzenia potwierdzały się! Oświadczenie niedoszłego uwodziciela córki całkowicie pogrążało jego następcę. Mieli nadzieję, że magister będzie teraz ich sojusznikiem w zdemaskowaniu żerującego na naiwności dziewcząt rzekomego stażysty.

– Co pan jeszcze o nim wie?! – dopytywała się Jadźka, patrząc na zootechnika z wdzięcznością.

– Był na Kubie, a w nosie dłubie! To jest taki cham, że bije każdego, kto się zbliży do państwa córki. O, proszę – przekrzywił głowę, aby podsunąć pod oczy Pawlaków posiniały policzek.

– Tylko tyle? – rozczarowany treścią donosu Witia machnął lekceważąco ręką. – Gdyby wszystkich zazdrosnych wsadzać do więzienia, to by się niedługo w ogóle dzieci w Polsce przestały rodzić.

– Ja z tym pójdę na milicję! – oświadczył magister Palimąka.

– My też się tam wybieramy – zapewniła go Jadźka – Bo na uwodzicieli musi być paragraf!

Tym razem magister Palimąka poczuł się w niewygodnej sytuacji. Na wszelki wypadek, trzymając się za nadwyrężoną szczękę, wycofał się w stronę seledynowego „wartburga”. Miał dziwne uczucie, że nie spełnił oczekiwań rodziców Ani. Powitali go z takim ożywieniem, a żegnali jak kogoś, po kim spodziewali się czegoś więcej. Może myśleli, że będzie się bił o ich Anię? Chyba by musiał zwariować.

Przecież wokół jest tyle kobiet, które pragną się mieć z czego spowiadać…

„Rozłożyłam przed Zenkiem osiem kart, żeby wybrał sobie jedną. Bo co ja właściwie wiem o jego charakterze? W „Filipince” podany jest jeden sposób: rozłożyć dżokera, króla karo, damę kier, asy (karo, trefl i kier), waleta i siódemkę pik. Kto jaką kartę wybierze, ten odsłoni tajemnicę swego wnętrza. No i Zenek wybrał bez namysłu dżokera. To oznacza naturę buntowniczą, która gotowa jest zrzucić wszelkie krępujące więzy. Wolność i swoboda, wierność przekonaniom – za to gotowi są płacić dużą cenę. Czy nie powinnam się cieszyć, że mój „błękit paryski” wybrał dżokera? Więc kocham dżokera! Może nie powinnam mu tego okazywać? Bo im bliżej ślubu, tym więcej Zenek ma obaw. Mówi, że wolałby pożyczyć pieniążki na przygotowania weselne niż pozwalać za siebie płacić. Dopiero jak go zobaczyłam w tym ślubnym garniturze, to zrozumiałam, że nawet Olbrychski przy nim wygląda jak oskubany kurczak przy bażancie…”

Bo też rzeczywiście Zenek w garniturze – pół na pół wełna z anilaną – wyglądał co najmniej jak minister bez teki. Kargul z Pawlakiem kazali mu przejść się w ubraniu od ganku Karguli do ganku Pawlaków: Zenek kroczył sztywno, z głupim uśmiechem. Czuł się jak lew na wybiegu w ZOO. Pawlak odprowadzał go wzrokiem, mierzył od stóp w nowych półbutach aż po czub jasnych włosów, jakby na końskim targu wybierał ogiera. Zenek dotarł do ganku Pawlaków, gdzie stała zastygła w niemym zachwycie Marynia.

Kaźmierz odwrócił się ku Ani.

– Ania, dziecko, a kogoż ty tu przywiozła? – Kaźmierz rozjaśnił się w promiennym uśmiechu i patrząc na usztywnionego ciemnym garniturem Zenka, powiedział z uznaniem: – Galancie wyszykowany!

Teraz bez dyploma ja by nie uwierzył, że z niego mechanizator rolnictwa!

– Dlaczego? – zaniepokoił się Zenek.

– Prosto wygląda, za przeproszeniem, jak minister – Pawlak pomacał paluchami brzeg rękawa ślubnej marynarki. – Ano, niech on okręci sia!

Zenek przechadzał się, obracał, okręcał przed oczyma tej dziwnej komisji, złożonej z Karguli, Pawlaków, jego wybranej oraz kierowcy „nysy”.

Ania pochwaliła się, że to ona wybrała ten garnitur za dwa tysiące osiemset.

– Droższych nie było? – zainteresował się Kargul.

– Były.

– To czego nie wzięła, a?! – Kaźmierz, widząc zaskoczenie na twarzy Ani i Zenka, dobrotliwie wyjaśnił: – Jemu na ślub takie odzienie należy sia, żeb' on w nim jeszcze mógł mnie ostatnie posługe oddać.

– Co też pan mówi – Zenek chciał się zachować elegancko i swobodnie, a zarazem wykazać się swoimi szerokimi horyzontami. – Trzeba patrzeć szeroko na problem długości życia ludzkiego. Wedle statystyki żyjemy dwa razy dłużej niż ludy uciemiężone przez imperializm…

Pawlak wybałuszył na niego oczy, jakby stał przed nim nie przyszły mąż jego wnuczki, lecz odbiornik radiowy. Zazgrzytały mu w uchu te zdania, jak zgrzytają tryby kieratu, w które ktoś nasypie piasku.

– Ot, pomorek. Niech on mi tu gazety nie czyta, tylko po ludzku odpowie: załatwił, jak my mówili?!

– Wszystko razem załatwiliśmy – Zenek przygarnął ku sobie Anię.

Widząc ciężkie spojrzenia Kargula, cofnął rękę i zaczął pomagać Budzyńskiemu rozładowywać furgonetkę. Ze skrzynek wystawały kapslowane łebki butelek z piwem, zalakowane szyjki „monopolowej” i ciemne szkło butelek z winem. Zenek lekko zestawiał skrzynki, a Pawlak kontrolował wzrokiem ich zawartość: samego piwa miało być sto butelek, czystej dwadzieścia, gatunkowej dziesięć, bo resztę uzupełni się własną „brymuchą”.

– E, Kaźmierz – Kargulowi nie podobała się ta decyzja Pawlaka – kto by teraz „deptankę” pił?

– Miejscowe, co same bimber pędzą, dostaną kupny likier – Kaźmierz bez wahania rozstrzygnął jego wątpliwości. – A przyjezdne goście zawsze wolą „swojuchę”. Dobrze mówię, a?

Zenek, do którego było skierowane to pytanie, wzruszył ramionami, jakby jego te problemy nie dotyczyły. On i tak wódki nie lubi, co najwyżej wino – i to importowane.

– I chce na wsi na urzędzie utrzymać sia? – Pawlak był szczerze zdziwiony tą deklaracją przyszłego spadkobiercy. – Taż takiego by raz-dwa z kopytami zjedli!

– Po co tyle grosza na ślub wyrzucać?! – Zenek patrzył z dezaprobatą na stosy skrzynek, z których ciekawie wyzierały na świat szyjki przeróżnych butelek. Pawlak uznał, że widocznie narzeczony Ani nie zna ani tradycji rodzinnych, ani tutejszych obyczajów. Przytulił Anię do siebie i gładząc ją po długich włosach, które nosiła od czasu, gdy Zenek wyrwał ją z głębiny wód, powiedział głosem przepojonym serdeczną troską, by wreszcie temu sierocie zaświtało w głowie, że ślub, choćby na razie tylko cywilny, to nie przejażdżka na jarmarcznej karuzeli.

– Niech on posłucha: my tu oba z Kargulami wspólną wnusię jedyną mamy i musi ona głośne wesele mieć, żeb' wszyscy wiedzieli, że Pawlaczka za mąż idzie nie za jakiegoś biedo-łacha…

– Milicję się w tu poru w gotowości postawi – dorzucił od siebie Kargul, a Marynia i Anielcia pokiwały głowami, akceptując ten akt przezorności. Zenek jednak nie widział żadnej potrzeby, by mobilizować siły porządkowe.

– Kto by się teraz na weselu bił, jak każdy ma nie gorszy gang od tego – musnął klapy garnituru i z pewnym zawstydzeniem podziękował za ten prezent, który on oczywiście w przyszłości gotów jest spłacić, jak tylko załapie się na posadę w gminie czy w pegeerze.

Pawlak nie chciał teraz wspominać, że po ostatnim spotkaniu z dyrektorem Pilchem, który wytropił przestawione przez Zenka chorągiewki, jego szanse na posadę zmalały prawie do zera.

– Niech nosi zdrowo, a w razie potrzeby niech bije, na odzienie nie zważa!

– On już to zrobił, panie Pawlak – wtrącił się Budzyński, bo chciał być pierwszym, który poinformuje o spotkaniu Zenka z dawnym wielbicielem Ani. Zamilkł, widząc błagalne spojrzenie Ani, która położyła palec na wargach. Pawlak uznał, że jest to stosowna chwila, by zorientować narzeczonego wnuczki, co go czeka i czego się po nim spodziewają ci, co mu na garnitur, koszulę ani na kamasze nie żałowali:

– My jemu do tego kostiumu złote guziki kupim, jak on naszej Anusi serce da, a ziemi naszej ręce – zagarnął Zenka ramieniem i poprowadził ku wrotom stodoły, na których wisiał na gwoździu stary sierp o ostrzu wąskim jak łańcuszek od medalika. – Tylko ja jemu mówię jak na świętej spowiedzi z bezlitosną dobrocią, że kto wnuczkę naszą ukrzywdzi, kolacji on nie dożyje, tak mi dopomóż Bóg!

Kargul postępował krok w krok za tamtymi. Śledził każdy ruch Pawlaka, każde jego słowo, jakby w obawie, że ten przekabaci Zenka na swoją stronę. Pawlak odwrócił teraz Zenka w stronę swego domu, jakby ten był workiem sieczki, a nie panem młodym. Zaczął go przekonywać, że fundament głęboki, mury mocne, ten dom jeszcze dzieciom Adamca posłuży…

– Mój nie gorszy – Kargul wcisnął się między nich i teraz on siłą swych ramion obrócił Zenka w stronę swojego domu. – Patrzaj, rynny nowe ja założył…

– Oj, Władek, weźmie, który zechce! – Pawlak, widząc tę dywersję, skrzywił się, jakby połknął żabę. – Taż u nas wszystko wspólne, jak w jednej rodzinie. Aż się wierzyć nie chce, że my w Krużewnikach o taki kawałeniek odkrojonej ziemi kosą godzili sia!

Pawlak obiema dłońmi pokazał szerokość owego kęsa ziemi, jakby pokazywał długość złowionego szczupaka. Kargul uznał to za fałszerstwo faktów: tej ziemi od miedzy odkrojonej było tyle, że i mysz by to ledwie ogonem przykryła! Podsunął przed oczy Zenka swoją dłoń z dwoma złączonymi paluchami, jakby miał nimi zaraz zasalutować do ronda starego kapelusza: „Taki tylko kusoczek pług odkroił, za to Jaśko Pawlak kosą mnie pod żebra zajechał!”

– Oj, Władek, z tobą to czysta desperacja! – spojrzał koso na Kargula, który jego zdaniem zawsze wracał do zamierzchłej przeszłości wówczas, gdy on, Kaźmierz, załatwiał właśnie najistotniejsze sprawy ich przyszłości. I tym razem po to ów sierp, który jeszcze po swoim ojcu Kacprze przejął, dał Zenkowi potrzymać, po to go teraz za stodołę wywiódł, by mu szerokim gestem pokazać te ziemie, od których tu się dzięki nim Polska zaczęła: „Ogniem ja tu perz i lebiodę razem z minami trzebił, aż ziemia pod niebo skakała…”

Wpadł w rytm swojej opowieści, już miał przed oczyma tamte fontanny wybuchów i płomień ognia, który zakwitł na tych polach, gdy znowu Kargul brutalnie przerwał jego wizję swoimi małostkowymi pretensjami.

– A moja krowa padła!

Też nie miał kiedy wyskoczyć z tą swoją Mućką! Ukradkiem dał mu kuksańca w bok, a do Zenka zwrócił się z uroczystą przemową, jak kiedyś czynił to wobec Jaśka, który przyjechał do Rudnik po ziemię z woreczka, by mieć czym swój grób w Chicago posypać.

– Wszystko, co na tych hektarach stoi, rośnie i rusza sia do was po ślubie będzie należało. Także samo i on – poklepał pasącego się za stodołą ogierka, a ten przytulił do szyi Kaźmierza aksamitny pysk, domagając się pieszczoty. Z drugiej strony podeszła klacz.

Pawlak patrzył na swoje konie z nie mniejszą miłością niż na wnuczkę. O nich może mówić bez końca, z nimi też umiał rozmawiać.

Właśnie dlatego takim poważaniem cieszył się w jego oczach ojciec dyrektora Pilcha, bo kiedyś pan Rotmistrz, widząc pod kościołem zaprzęg Pawlaka, powiedział z niekłamanym zachwytem o dereszu, że to „ogierek jak z ułańskiego snu”. I teraz właśnie tę opinię Pawlak powtórzył, żeby narzeczony wnuczki docenił, co też Ania otrzymuje w wianie. Ale Zenek nawet nie odwrócił się w stronę koni. Patrzył prosto w łany zbóż, gdzie niczym ogromny okręt płynął „bizon”, dudniąc i zagarniając łopatkami fale żyta. Zenek wpatrzony w maszynę miał w oczach taki sam żar, z jakim Pawlak patrzył na ogierka.

– W tym jest przyszłość!

– Tylko że ta przyszłość na nasze pole lizie! – mruczy Kaźmierz przez zęby.

– Taż to moje pole! – oponuje Kargul, co jeszcze bardziej wścieka Pawlaka: moje-twoje, ważne, że nie państwowe! A kombajn z PGR-u!!

Kombajn pruł przez złocisty ocean, dawno przekroczywszy miedzę, odgraniczającą pola PGR-u od hektarów Pawlaka i Kargula. Siedzący na górze kombajnista Podoba jechał przed siebie, ale głowę miał zwróconą w lewo. Cały się wykręcił, zapatrzony w Anię niczym w święty obraz. Dziewczyna stała na skraju pola. Kombajnista Podoba, znużony upałem i całodziennym trzęsieniem się na garbie „bizona”, patrzył na Anię, jakby była mirażem na pustyni. Kombajn jechał prosto przed siebie, a Podoba coraz bardziej odwracał się do tyłu, by nie stracić z oczu tak pięknego obrazu.

– Obiektywnie patrząc w szkodę lezie! – rzucił przez zęby Zenek i zaczął odruchowo zawijać rękawy ślubnej marynarki.

– A on co, bleszczaty na oba oczy?! – wrzasnął Pawlak pod adresem Podoby i zaczął machać rękami jak wiatrak, by powstrzymać zbliżającego się czerwonego potwora. – Stój! Stój, ty państwowa zawołoko!

– Hańdry-mańdry z PGR-em chcesz zacząć? – próbował go ostrzec Kargul. Pawlak nie zwracał na niego uwagi. Patrzył z nadzieją na Zenka. Ten jak sprinter po strzale startera ruszył prosto pod nadjeżdżającą maszynę. Stanął przed nią, rozpościerając ramiona, jakby chciał nimi objąć tego ogromnego potwora. Ania krzyknęła, wciskając w usta obie piąstki; obracające się łopatki maszyny, które za każdym obrotem połykały nowe fale zboża były tuż-tuż przed twarzą chłopca. Zenek stał nieporuszony. Wzrok wbił w twarz kombajnisty, Podoba pochylił się do przodu, jakby nie wierzył własnym oczom. Nie zatrzymał „bizona”. Chciał zmusić zawalidrogę do ustąpienia. Jeszcze dwie-trzy sekundy, a łopatki zagarną głowę Zenka jak kłosy zbóż.

– Ty idyjoto! – wrzasnął Podoba, w ostatniej chwili zatrzymując maszynę, której cień już padł na twarz Zenka. – Ja ci zaraz pokażę, gdzie raki zimują, ty praktykancie jeden!

Podoba zeskoczył z góry, by wcielić w czyn tę zapowiedź. Zenek tylko na to czekał. Kiedy Podoba, nisko przyczajony w przysiadzie, odruchowo poprawiał sobie na głowie beret, dopadł go jednym susem i podciął mu kolana. Potoczyli się w kartofle i na chwilę zniknęli z oczu Pawlaka i Kargula.

– Widział ty, jaki charakterny? – zadudnił Kargul, czekając na wynik zmagań.

– Moja krew – bez wahania rzucił Pawlak. – A nowoczesnego zgrywa.

Coś kotłowało się w kartoflach. Po chwili z kolan podniósł się w czarnej marynarce Zenek i nie zwracając uwagi na pogróżki Podoby, zręcznie wskoczył na siodełko „bizona”. Skierował maszynę w stronę obejścia Pawlaka. Umazany ziemią Podoba uniósł się na łokciu i wygrażając pięścią, w pozycji leżącej obiecywał Zenkowi, że ten cienko będzie jodłował, jak wpadnie w jego ręce!

Zenek, dzierżąc kierownicę „bizona”, dumnym wzrokiem spoglądał z góry na Anię. Przed kombajnem kroczyli niczym straż przednia Kargul z Pawlakiem, gestami zachęcając Zenka, by wprowadził zajętą w szkodzie maszynę prosto do ich stodoły. Krocząc tak obok siebie, dzielili się uwagami na temat Zenka.

– Widzi mi się, że on samo-swój – dudnił Kargul, krocząc jak bocian wielkimi krokami.

– Mój charakter! Cudzego nie ruszy, a swojego ruszyć nie da! – nasładzał się Pawlak, szybko przebierając nogami, by nadążyć przed kombajnem.

– Na niego nie ma mocnych! – zgodził się Kargul.

– A kto jego wziął na kwaterę, a? – Pawlak zabiegł mu drogę, żeby zajrzeć pod obwisłe rondo kapelusza.

– Ty wziął narzeczonego, a ja wezmę młodą parę – zaproponował Kargul, co spowodowało szyderczy grymas na twarzy Pawlaka.

– Ot, pomorek! A załatwił ty jemu posadę?

– Nie boj sia, załatwię i wtedy u mnie gniazdo założą!

– Żeb' z głodu pomarli? Taż twoja Anielcia tylko kluski umie narządzać.

Kombajn hurkotał za ich plecami, a oni kroczyli jak na defiladzie, nie przestając ani na chwilę targować się o dalsze losy młodej pary, jakby ona nie miała tu nic do powiedzenia. Pawlak wpadł do stodoły, wrota szeroko otworzył i kombajn wtoczył się do środka jak hipopotam do klatki. Wtedy od strony pól dobiegł ich głos kombajnisty Podoby. Stojąc na wszelki wypadek w bezpiecznej odległości patrzył, jak za jego „bizonem” zamykają się wrota.

– Ja zamelduję, gdzie trzeba, wy dziady zabugalskie!

– Jak powiedział?!

Pawlak poczuł się do głębi dotknięty tym epitetem i postąpił kilka kroków ku Podobie. Ten, wycofując się tyłem w kartofle Kargula, machał pięścią w bezsilnej wściekłości.

– Milicja tu zaraz przyjedzie!

– Chyba po ciebie, kłusowniku jeden!

– Kłusownikiem byłem prywatnie, a kombajn państwowy!

– Tak i przyjdzie państwu zapłacić za szkodę – huknął Kargul, a Pawlak dorzucił od siebie dobrą radę: niech przyjdzie z dyrektorem, to wreszcie pan Pilch się przekona, kto tu teraz przyszłościowy!

W stodole zamilkł już warkot silnika „bizona”. Pawlak, uszczęśliwiony przebiegiem wydarzeń, które pokazały cechy charakteru Zenka, a równocześnie dały mu szansę zemsty na dyrektorze PGR-u, nagle spojrzał dookoła, jakby kogoś szukał.

– A gdzie Ania?

– Taż w stodole! Za kombajnem wleciawszy…

– Ot pomorek! – Pawlak machnął ręką na Podobę i ruszył spiesznie ku stodole. – Żeb' my tylko nie zapóźnili sia.

– A coż on taki silnie przestrachany, a? – dopytywał się Kargul, kolebiącym się krokiem zmierzając za Pawlakiem.

– A zapomniał ty, co my w stodole zastali, wróciwszy po tym pierwszym sądzie o kota?!

Nie musiał Kargulowi przypominać, jak to pasem rozdzielać musieli Jadźkę i Witię, którzy zasnęli przytuleni do siebie po męczącej młócce.

Wtedy do stodoły pierwszy wsunął się Kaźmierz. I teraz też tak było. Przed jego nosem wyrosła ściana kombajnu. Okrążył go ostrożnie na palcach i nagle zastygł w bezruchu: przed maszyną przyklejona do Zenka Ania obejmowała pod marynarką jego plecy. We włosach miała źdźbła świeżej słomy, a w oczach promienie słońca.

Kaźmierz odchrząknął. Ania wysunęła swoją dłoń przez naderwany pod pachą rękaw marynarki Zenka.

– Trzeba będzie zaszyć – powiedziała szybko, by przekonać obu dziadków, że chciała tylko sprawdzić, jakie straty poniósł jej narzeczony w trakcie odpierania inwazji PGR-u.

– To na co ona czeka? – Kaźmierz popchnął ją lekko ku wyjściu. – Galopem po igłę z nitką leć!

Ledwo Ania zniknęła, Kaźmierz zaszedł Zenka z boku i powiedział cicho, lecz z naciskiem:

– Niech wie, że on ściskać się z nią będzie dopierutko jak jemu organy zagrają. Wtedy prawdziwy ślub będzie.

– Teraz to tylko rejestracja – dodał od siebie Kargul. – Żeb' była podstawa jemu odroczenie przyłatwić.

Zenek nabrał powietrza, jakby chciał wyrzucić z siebie coś, co nie daje mu spokoju, ale nagle dostrzegł za plecami Pawlaka i Kargula Anię. Kładąc palec na ustach, najwyraźniej błagała go, by na razie milczał…

„Magister Palimąka wyśmiewał się ze mnie, że ja chcę kochać jak Stefcia z „Trędowatej”, a teraz nie ma już takich ordynatów jak Michorowski. A dla mnie Zenek zasługuje właśnie na takie same uznanie jak ten ordynat, bo potrafi bronić tego, co jest sensem jego życia, choćby było wbrew tradycjom rodzinnym…”.

Tak pisała Ania w pamiętniku, zerkając z facjatki domu Kargula na przygotowania do wesela: Zenek odbierał od Maryni rozgdakane kury, jednym pociągnięciem noża przecinał ich krzyk – i rzucał ofiarę na pierzasty stos. Anielcia zanurzała pozbawione głów kokoszki w szafliku z gorącą wodą. Dziadkowie Ani wynosili ze stodoły deski, zbijali koziołki z belek, by przygotować stoły na przyjęcie weselnych gości.

Ania, w swej wyobraźni zamieniona w pannę Stefanię Rudecką, objęła gorącym spojrzeniem przyobleczony w podkoszulek tors Zenka; chłopak nawet w najśmielszych snach nie mógł przypuszczać, że kiedyś będzie dla kogoś uosabiał postać ordynata Michorowskiego, bohatera „Trędowatej”. Zresztą Ania zapewne nie przyznałaby się nawet do tego skojarzenia, znała bowiem postępowe poglądy swego przyszłego męża. Ale w tym pamiętniku pisała to, co uwznioślało szarą rzeczywistość. A także to, co nie było przeznaczone dla cudzych oczu. Dlatego znalazła się w nim uwaga, o której ani Pawlak, ani Kargul nie powinni byli na razie wiedzieć: że Zenek gotów jest twardo bronić swoich przekonań i dlatego właśnie może być porównywany z ordynatem Michorowskim:

„ Ordynat przecież wykazał się godną szacunku postawą: syn i wnuk arystokratycznej krwi obdarzył wzniosłym uczuciem istotę z niższej sfery. W imię miłości nie wahał się zadrzeć z całym swym rodem. W naszym przypadku to ja nie waham się postawić wszystkiego na jedną kartę. Gdyby tak dziadkowie dowiedzieli się o poglądach Zenka, to sierp byłby w robocie. Czy ja popełniam jakiś występek, nie zdradzając im uzgodnionego przez nas stanowiska? Ordynat też ryzykował, że straci oparcie w swoim rodzie. Robimy to dla miłości! Bez niej życie jest puste i szare. Czyż nie po to istniejemy, by latać wyżej niż kura? Życie jest szansą i zarazem ryzykiem: muszę stać za Zenkiem! Starzy muszą się pogodzić z tym, że mogą mieć albo nas, albo błogosławieństwo nieba. Ja jestem gotowa wznieść się na wyżyny miłości i zrezygnować z sakramentu, by nie deptać czyjegoś światopoglądu. Gorzej, że cokolwiek zrobię – będzie źle. Albo podepczę poglądy Zenka, albo tradycję rodziny.

Boże, Boże, czy zawsze wszystko musi się kończyć tak tragicznie jak „Trędowata”? Przecież żyjemy w XX wieku, a ja już na szczęście mam za sobą jedną próbę samobójstwa nieudaną, następnej nie mogę ryzykować…”

Kargul i Pawlak, dobierając w miarę gładkie deski na stoły dla weselnych gości, z utęsknieniem liczyli godziny do chwili, kiedy w Gminnym Urzędzie Stanu Cywilnego ich wnuczka i lokator zostaną połączeni węzłem małżeńskim. Przez to conocne ich pilnowanie obaj już z sił spadli, oczy mieli czerwone z niewyspania jak króliki. W dodatku wciąż ich dręczyła obawa, że Jadźka i Witia uprowadzą siłą Anię do domu, a to by oznaczało koniec ich nadziei na pozyskanie następców. Wójt Fogiel bez wahania przyspieszył termin ślubu, gdy tylko uzyskał od Pawlaka obietnicę, że jak ten pozyska mechanizatora rolnictwa na męża swej wnuczki, sprzeda wójtowi klaczkę. Ogiera miał mu odstąpić w chwili uzyskania odroczenia służby wojskowej.

Załatwili wszystkie sprawy cudzej i własnej przyszłości, organizowali wesele, nie przeczuwając nawet, z jak wielu stron czai się zagrożenie. Najgorsza była zdrada, która zalęgła się w umyśle i w duszy ich wnuczki niczym czerw w zdrowym jabłku.

Pilnowali jej nie tylko w nocy, ale i w dzień, kierując się słusznym podejrzeniem, że krew młodych jest bardziej gorąca niż gotujący się właśnie w ogromnym garze rosół z dwudziestu kur. Nie uszło ich uwadze, że spojrzenie Zenka chodzi za Anią jak wierny pies, że chłopak szuka każdego pretekstu, by zostać z nią sam na sam. Gdyby nie to, że udowodnił wierność ich ziemi, przenosząc chorągiewki poza granice pegeerowskich kartofli i zajmując w szkodzie państwowy kombajn, nie byliby wcale tacy pewni, czy to właśnie on jest najlepszą inwestycją na przyszłość dla nich i dla ich wnuczki. Sierota, bez pieniędzy – dawniej taki nie mógłby tak łatwo stać się jednym z samych swoich. Ale dawniej – jak mówił Tadeusz Budzyński, który na wszystko potrafił znaleźć chwyt – statki były drewniane, a marynarze z żelaza. Teraz, niestety, jest całkiem na odwrót. Z żelaza, a może nawet z hartowanej stali, było tylko ich przekonanie, że życie małżeńskie trzeba rozpoczynać z błogosławieństwem bożym…

Ledwie Ania w ślubnej sukience przefrunęła przez podwórze, by pod kierunkiem babci Maryni skrócić ją do pół kolana – a już Zenek odłożył nóż, umył ręce pod studnią i ruszył w ślad za nią.

– Isz go, buhajka – Kaźmierz przerwał krojenie flaków na kiełbasy i podejrzliwie zerkał w ślad za lokatorem. – Lizie za nią jak pastuch za wojskową orkiestrą!

– To źle? – Kargul widział w tym jedynie zaletę. – Taż po to ją z życiem uratował, żeb' się teraz mógł nią cieszyć.

– Aj, Władek, zapomniał ty, że zdrowy chłop pod względem kochania jest tak urządzony, że jemu obojętne, czy jedzie w siwki, czy w kare, byle jechać?

– Taż przecie on ślub bierze, żeb' jak najszybciej dojechać.

– Ot, ciekawość – półgłosem zwierzył się Kaźmierz z nurtujących go wątpliwości. – A wie on przynajmniej, że my jemu przed kościelnym tknąć Ani nie damy?

– A jak ty ich po cywilnym dopilnujesz, Kaźmierz? – westchnął z pewną bezradnością Kargul. – Taż mnie od tego stróżowania w głowie aż kołędzi sia.

– Żeb' jego wilcy! Ty by mógł księdzu proboszczowi w oczy popatrzeć, że o Panu Bogu nie wspomnę, jakby ty do grzechu dopuścił?

– A może my już z tym i tak zapóźnili? – Kargul zerknął na okna sypialni Pawlaka. – Bo coś cicho tam…

Pawlak nastawił czujnie ucha. Od strony domu rozległ się terkot maszyny do szycia.

Marynia podszywała sukienkę Ani, zerkając co chwila przez otwarte drzwi kuchni w stronę dużego pokoju. Zenek w marynarce od ślubnego garnituru stał z rękoma do góry: Ania obchodziła go jak słup ogłoszeniowy, sprawdzając szkody, którym uległa marynarka w czasie szamotaniny z kombajnistą Podobą. Pod pachami puściły szwy obu rękawów, ukazując białą podszewkę. Ania kazała mu zdjąć marynarkę, sama zaś podeszła do okna i unosząc ręce, zaczęła nawlekać nitkę w uszko igły. Jej piersi uniosły się. Zenek przełknął ślinę. Zbliżył się do drzwi, przymknął je. Jak kot zaszedł dziewczynę od tyłu i nagle objął swoimi wielkimi łapami jej piersi, jakby je zasłaniał przed ciosem noża.

Bo w tej chwili właśnie w drzwiach pokoju stanął Kaźmierz z rzeźnickim nożem w ręku. Ramiona Zenka opadły jak podcięte gałęzie. Odsunął się od Ani i skwapliwie pokazał Pawlakowi wyłażącą spod pachy marynarki naddartą podszewkę.

– Przy zajmowaniu kombajnu się podarło.

– Dobrze zrobił – uspokoił go Kaźmierz. – Kombajn więcej wart jak to odzienie. Będzie jego musiał dyrektor z mojej stodoły wykupić.

Zakręcił się niby w poszukiwaniu osełki do ostrzenia noża, a wychodząc kopnął butem drzwi, aż uderzyły z brzękiem w stojące w sieni wiadro. Przestraszona Marynia podskoczyła przy maszynie.

Kaźmierz, chcąc zaznaczyć swoją nieustającą obecność jako stróża obyczajów, zwrócił się do niej przesadnie głośno:

– Zadała siana krowom? – mrugając równocześnie porozumiewawczo i dając jej wymowne znaki, by czuwała nad tym, co się dzieje w dużej izbie.

Marynia wytrzeszczała oczy na Kaźmierza. Te dziwne jego grymasy i miny, ten rzeźnicki nóż w ręku sprawiał, że patrzyła na niego z lękiem. Pochylił się do niej i szeptem przekazał polecenie, by miała baczenie na młodych, bo w nich krew się burzy… Poprzez szum elektrycznej maszyny do szycia Marynia dosłyszała tylko ostatnie słowo i przytaknęła, że pewnie tak, pewnie zbiera się na burzę, to tak parno jakoś, wilgoć w powietrzu wisi…

– Aha, musi przez te wilgotność drzwi wypaczyły sia – powiedział głośno Pawlak, widząc jak skrzydło drzwi ze skrzypieniem zasłania mu wgląd do pokoju. Podszedł na palcach i starał się przytknąć oko do dziurki w zamku. Uderzył daszkiem maciejówki i czapka spadła na ziemię. Ustawił się więc bardziej bokiem i teraz uchem próbował zbadać sytuację. Po chwili odgiął się i uspokojony poinformował Marynię szeptem: „Póki gadają, to nie grzeszą”. Równocześnie, na wszelki wypadek, by ci za drzwiami nie pomyśleli sobie, że są na bezludnej wyspie, ostrym głosem wydał Maryni dyspozycję:

– A kabanom więcej syp, bo mi z wagi spadli – Marynia znowu wytrzeszczyła na niego oczy, przerywając obrębianie Aninej sukienki. Kaźmierz gestem dał jej do zrozumienia, że wprawdzie mówi o kabanach, ale wcale nie troszczy się o wagę tuczników, lecz o moralność wnuczki.

Kiedy tylko Zenkowi udało się przyciągnąć drzwi za uwiązaną do klamki nitkę, przyklęknął przy krześle Ani. Dziewczyna przyszywała rękawy marynarki, zerkając spod oka na opaloną twarz chłopca, który nawet się nie domyślał, że w jej pamiętniku został porównany do ordynata Michorowskiego.

– Powiedziałaś im? – odpowiedzią był przeczący gest Ani. – I co będzie, jak się dowiedzą?

– Będzie to, czego ja chcę.

– Chcesz naprawdę? – nie zważając, że ma w ręku igłę, zanurzył ręce w jej długie włosy i przyciągnął jej twarz ku swoim ustom.

Ania z kuszącym uśmiechem wymknęła się z zasięgu jego ramion.

– Będę tego chcieć po ślubie. Na razie jesteś na stażu.

– W majątku. U ciebie chcę mieć etat na zawsze! – znowu przyciągnął ją ku sobie. – A teraz… proszę o zaliczkę. Muszę cię pocałować.

– I wpadniesz!

– Dlaczego?

– Bo jak się ktoś całuje, to nie mówi – rzuciła przesadnie głośno.

– Po co tak krzyczysz?

– Bo jak będzie cicho, to wejdzie dziadek.

– Nie zdąży!

Przyciągnął ją ku sobie i prawie oderwał od podłogi, by mieć bliżej jej usta, gdy zgodnie z przewidywaniem Ani drzwi rozwarły się z trzaskiem i wkroczył Kaźmierz.

– Trzeba będzie z tymi drzwiami porządek zrobić – mruknął, patrząc spod daszka maciejówki na Zenka, który udawał, że w tej chwili najbardziej go interesuje zwisający z lampy lep na muchy. – Ot, pomorek! – rozglądał się po pokoju, jakby w nim coś zgubił. – Dzieci w domu nie ma, a wszystkie młotki poginęli, jak na urwańskiej ulicy.

Zakręcił się po izbie, bez specjalnego przekonania zajrzał do szuflady nocnego stolika, wiedząc z góry, że młotka tam nie ma, bo też i nigdy go nie było. Zresztą młotek nie był mu wcale potrzebny. Ważne było, by drzwi pozostawały otwarte. Nie zauważył przywiązanej do klamki nitki, którą Zenek trzymał w spoconej garści. Po wyjściu Kaźmierza Zenek nie od razu zamknął drzwi. Nie rezygnując z osiągnięcia swego celu postanowił zmienić taktykę.

Wpatrując się przez długość stołu w Anię, zaczął mówić głosem deklamatora nieswoje słowa: „Co się łzą oświeci, to słońcem zachodzi, co się w ziemię wrzuciło, to się i urodzi…”

– Czyj to wiersz?

– Dla ciebie – pożerał ją wzrokiem, cały czas czując na plecach czujne spojrzenie Pawlaka, który wciąż kręcił się po sieni.

– Ułożyłeś? – Ania patrzyła w zachwycie na fachowca, którego nie posądzała wcale o takie talenty. Zenek przyznał skromnie, że Gałczyński był szybszy od niego i na wszelki wypadek powtórzył głośniej ostatnią linijkę wiersza: „Co się w ziemię wrzuciło, to się i urodzi…”

– Zupełnie jakbym dziadka słuchała – zauważyła Ania. Dostrzegła w pół mroku sieni sylwetkę Kaźmierza.

Pawlaka to, czego zdołał podsłuchać jednym uchem, wprawiło w pełne zachwytu zdumienie. Podszedł do Maryni i zwierzył się jej, że Zenek wierszem gada: „Żeb' ja jego dyploma nie widział, tak by i nie uwierzył, że to mechanizator. Gada prosto jak artysta na akademii…”

W tej chwili Zenek znów pociągnął za nitkę. Drzwi powoli się zamknęły ze skrzypieniem. Przysiadł się bliżej Ani.

Osadziła go ostrzegawczym spojrzeniem, kładąc przy tym palec na ustach. Zenek uruchomił radio, które radosnym głosem spikera oświadczyło, że właśnie ma się urodzić 35-milionowy Polak. Spiker był wyraźnie z tego dumny, jakby sam przed chwilą właśnie przyczynił się do tego sukcesu. Zenek zatrzymał uzbrojoną w igłę z nitką rękę Ani.

– Trzeba im prawdę powiedzieć.

– Skrupulant z ciebie.

– Taki już mam charakter.

– Ja też ryzykuję. Dla ciebie to robię.

– To mnie właśnie dręczy – Zenek pogładził delikatnie ramię Ani. – Biorę ich największy skarb. Nie darują mi tego, że z góry nie powiedziałem, na co mnie stać, a na co nie. Będzie niekiepski numer, jak to wyjdzie na jaw. Jak zareagują?

– Z nimi bierzesz ślub czy ze mną?

– Ich dach, ich szmal, nawet ten ślubny gang od nich – szarpnął rękaw, aż znowu puścił szew pod pachami. – Nie mogłaś ich jakoś uprzedzić co do horyzontów mojego światopoglądu?

– Mowa do chińskiego ludu – ucięła Ania. – Z nimi gadanie o tym to jak strzyżenie łysego: nic nie da!

– Odmieńców na wsi nie tolerują – Zenek zaglądał w oczy Ani, jakby chciał ją skłonić do ustępstwa, póki jeszcze jest na to pora.

– Po ślubie będą bez wyjścia.

– Głupia sprawa. Na kogo ja wyjdę?

– Na mojego męża.

– Nie będziesz żałować?

– W naszej rodzinie raz się człowiek żeni i raz umiera.

– Jak się zorientują, że naprawdę tylko jeden ślub chcę wziąć, a nie dwa, to zbaranieją.

– Już ja ich odbaranię – Ania pochyla się bliżej, muska włosy Zenka ustami i wówczas chłopak podrywa się, unosi ją w górę jak piórko i w rytm płynącej z radia muzyki okręca się z nią w tańcu.

Pawlak, przekręciwszy głowę jak dzięcioł, przytknął ucho do zamkniętych drzwi. Posłyszawszy muzykę, starał się za wszelką cenę dojrzeć przez dziurkę od klucza, co też dzieje się w pokoju. Przed jego okiem przesunęła się jedna postać, trzymająca ramionami drugą. Nogi Ani majtały w powietrzu. W oczach Kaźmierza pojawił się błysk grozy. Podszedł do tablicy z korkami elektrycznymi i wspierając się na palce, wykręcił jeden. W kuchni zatrzymała się maszyna elektryczna i Marynia patrzyła bezradnie na niedokończoną sukienkę Ani.

Choć radio przestało grać, Zenek z Anią w ramionach okręcał się nadal wkoło. Zatopił spojrzenie w oczach dziewczyny i zapowiedział jej, że teraz znowu przećwiczy z nią reanimację metodą „usta w usta”.

– Teraz? – z kuszącym uśmiechem spytała Ania, jakby z góry przewidując mierny skutek tych prób.

– Właśnie teraz! – potwierdził Zenek i zbliżył usta do ust Ani.

– Teraz wejdzie dziadek i będzie reperował radio…

I tak się właśnie stało: drzwi rozwarły się z trzaskiem. Wkroczył Kaźmierz, udając zafrasowanie: musiało się widać zepsuć, bo jeszcze przed chwilą grało na całego…

Poklepał z wierzchu pudło milczącego radia.

Nie wiedział, że w tym momencie Marynia, wspiąwszy się na stołeczek, wkręciła korek z powrotem. Kaźmierz tupnął w podłogę i ku swemu zdumieniu usłyszał płynące z radia dźwięki. Wzruszył ramionami, jakby sam nie mógł uwierzyć w cud.

– Ot, i poładował – pokręcił w zdumieniu głową i wyszedł, ociągając się, do sieni. Natknął się tam na Marynię, która właśnie kończyła sprawdzanie korków. Popchnął ją do kuchni i syknął wściekle do ucha: „Ot, koczerbicha jedna! Czego ty mnie w paradę liziesz?!”

Z wściekłością patrzył, jak ledwo co otwarte przez niego drzwi znowu zaskrzypiały przeciągle i zamknęły się, odcinając Zenka i Anię od kontroli jego wzroku. Radio, grające teraz na cały regulator, nie dawało szansy, by choć podsłuchać, o czym w tej chwili rozmawia młoda para. Zdecydował się na działania radykalne: wkroczył zdecydowanie do pokoju, podparł drzwi ramieniem i zdjął drzwi z zawiasów. Ania i Zenek patrzyli na niego zaskoczeni.

– Ot, duchota taka dzisiaj… – mruknął, wystawiając drzwi do sieni.

– Chyba na burzę się zbiera – gorliwie przytaknął Zenek, jakby chciał czymś usprawiedliwić pot, który zrosił mu czoło, ten przyspieszony oddech i drżące ręce, które wciskał teraz w dżinsy.

Kaźmierz zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.

– Lepiej z tym zbieraniem niech on do ślubu zaczeka…

Dopiero pojawienie się wójta na podwórzu pozbawiło ich bezpośredniej obecności strażnika. Teraz tylko Marynia zerkała w głąb pokoju znad maszyny do szycia.

Witia z Jadźką uznali, że zbawieniem dla nich może być tylko fakt cudzego nieszczęścia. Odkąd zobaczyli w telewizji szlochającą pannę Blankę, uwierzyli, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności ich córka miała być następną ofiarą tego samego oszusta. Zbyt wiele szczegółów się zgadzało, by można było zlekceważyć tę informację.

Wprawdzie uwiedziona przez swój występ w telewizji zyskała ogólnopolską popularność, ale wcale nie życzyli Ani takiej kariery.

Dotąd kapral Marczak odmawiał wszelkiej interwencji z powodu braku znamion przestępstwa. Podejrzenie o kidnaping musi być z góry odrzucone, bo w PRL nie jest znane takie przestępstwo, które jest chlebem powszednim w krajach imperialistycznych. Zresztą Anna Pawlak była osobą pełnoletnią, a obywatel Kaźmierz Pawlak mógł sobie wziąć na lokatora kogo chciał. Tak mógł sobie mówić Franio Marczak do czasu, gdy od rodziców Ani otrzymał zgłoszenie o oszuście matrymonialnym, poszukiwanym przez ofiary oraz telewizję.

Od tej chwili nie będzie mógł się wymigać od podjęcia stosownych działań, które by uratowały Anię przed losem panny Blanki.

Jadźka i Witia nie zastali kaprala na posterunku. Spotkali za to przed sklepem GS-u Tadeusza Budzyńskiego i z jego ust uzyskali potwierdzenie, że narzeczony Ani za pieniądze jej dziadków wszedł w posiadanie garnituru ślubnego, pantofli czarnych numer 43 oraz białej koszuli i srebrzystego krawata. Warszawiak opowiadał ze szczegółami, jak to Zenek planował kupno mebli i jak się zadeklarował jako amator wina – i to importowanego…

Jadźka z Witią spojrzeli na siebie trochę z triumfem, trochę ze zgrozą: wszystko się zgadzało! Naciągacz wszędzie widać stosował podobne chwyty. Sprawa wymagała błyskawicznego działania.

Właśnie wtedy, gdy Budzyński przekazywał im informację, że wójt za obietnice pozyskania Pawlakowych koni przyspieszył termin ślubu, na drodze ukazał się sunący w ich stronę milicyjny motocykl z przyczepą. Zaczęli dawać znaki, ale Franio się nie zatrzymał.

Przejechał obok nich z taką miną, jakby miał do wykonania zadanie wagi państwowej.

– A może on już tam akurat jedzie, tego oszusta w obrączki zakuć? – głośno wyraził swą nadzieję Witia, patrząc za oddalającym się motocyklem.

– A skąd by wiedział?

– Z telewizji.

– Eeee, coś ty – Jadźka patrzyła na wszystko bardziej realnie. – Przecież on, choć w milicji, to jak wszyscy telewizji nie wierzy.

Nagle zrozumieli, że motor Frania był tylko forpocztą większej ekspedycji, która kierowała się ku przeciwległemu krańcowi wsi Rudniki. Za motocyklem przesunęła się „warszawa” dyrektora Pilcha, a za nią pedałował zawzięcie kombajnista Podoba w zsuniętym na tył głowy berecie. Mijając rodziców Ani, splunął resztką śliny pod ich nogi i krzyknął ze złością, jakby oni odpowiadali za jego wstyd i porażkę: „Wasz przyszły zięciulo prędzej przed kolegium stanie jak przed ołtarzem!”

Ta obietnica ożywiła na nowo nadzieje Jadźki i Witii. Patrząc w ślad za pedałującym w ciężkim upale kombajnistą zastanawiali się głośno, dlaczego za uwiedzenie ma grozić komuś tylko kolegium i co ma właściwie z tym wszystkim wspólnego dyrektor Pilch oraz były wyrokowiec Podoba.

– Może i jego córkę ten łobuz uwiódł? – zastanawiała się głośno Jadźka. – Ta Podobówna to sama każdemu w rozporek lizie.

– Ale kiedy by on zdążył? – Witia z powątpiewaniem pokiwał głową.

– Nasi starzy pilnują go dzień i noc.

– Byle Ani upilnowali, bo inaczej im oczy wydrapię!

Pełni nadziei na rychły koniec podrywacza ruszyli w ślad za pojazdami, które najwyraźniej podążyły w stronę obejścia ich rodziców.

Ania wyciągnęła z kredensu dwa blaszane pudełka, w których coś grzechotało. W jednym było pełno koralików – w drugim tylko kilka.

Były to korale, które Zenek kupił jej na jarmarku wojewódzkim.

Teraz patrzył zdziwiony, dlaczego Ania trzyma je w dwóch oddzielnych pudełkach. Obliczyła, ile dni zostało do ślubu i codziennie przekładała po jednym koraliku. Potrząsnęła pudełeczkiem: już tylko tyle dni…

– Tyle nocy mam czekać? – przytomnie przeliczył Zenek. – Nie szkoda czasu?

– Na wszystko jest pora – Ania ogarnęła go obiecującym spojrzeniem, które wzbudziło lekką podejrzliwość Maryni: w tej właśnie chwili wkroczyła do pokoju z ślubną sukienką i welonem.

Widok welonu spowodował pewien popłoch w oczach Zenka.

– Włoży, jak przyjdzie pora do kościoła wam iść.

Ania w wydekoltowanej sukience przemierzała pokój od pieca do okna. Zenek odprowadzał ją łakomym wzrokiem. Kiedy odwracała się od okna, rozległy się oklaski i okrzyk: „Dla mnie bomba!”

Młody listonosz z włosami anioła, spadającymi mu spod czapki aż na ramiona, szerokim uśmiechem okrasił wyraźny przed chwilą komplement. Zenek rzucił się ku oknu, zatrzasnął je przed nosem listonosza i zastawił swoimi szerokimi plecami widok w głąb pokoju.

– Zdejmij to! – rzucił głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wedle niego sukienka za wysoko odsłania nogi, dekolt sięga prawie pępka, nie ma mowy, żeby w tym poszła do Urzędu! Marynia zaskoczona patrzyła na to, co działo się z narzeczonym Ani od chwili pojawienia się listonosza Żebrowskiego. Ten zapukał niecierpliwie do okna. Zenek odwrócił się i zobaczył rozpłaszczony na szybie telegram. Kiedy Zenek kwitował jego odbiór, Żebrowski zdążył jeszcze wcisnąć się w okno i podnieść do góry kciuk w wyrazie najwyższej akceptacji: „Ania, przyjdę choć popatrzeć! Jest na co!”

Zatrzaśnięte gwałtownie okno strąciło mu z głowy urzędową czapkę i zgasiło w jego oczach cielęcy zachwyt. Nie przypuszczał, że jego szczerość stanie się zarzewiem poważnej awantury. Zenek, wymachując trzymaną w ręku depeszą, zapowiedział, żeby sobie Ania wybiła z głowy ślub w takiej sukience.

– Wariat! – wyrwało się Ani. Popatrzyła na babcię, jakby przepraszając ją za zachowanie narzeczonego. Ku jej zaskoczeniu Marynia uśmiechnęła się ciepło do Zenka.

– On prosto samo-swój. Twój dziadek też taki był o mnie zazdrosny, że bardziej chyba jak o konia: jak ja dwa razy pod rząd zatańczyła z młynarczykiem, to Kaźmierz tak jego przez łeb tarachnął, że potem musiał silny majątek muzyce zapłacić.

– Żeby grali na pogrzebie?

– Ta gdzie. Za bęben. Bo twój dziadek głową Czarnego Florka dziurę w bębnie wybiwszy.

– Nie lubię zazdrośników.

– Nic na to nie poradzę – Zenek rozłożył ręce jak ktoś, kto wie, że nie pokona żywiołu. – Z takim dekoltem możesz startować na okładkę „Ekranu”, ale nie kusić miejscowych.

– Poznałeś mnie z jeszcze większym dekoltem – Ania nie myślała poddać się terrorowi Zenka. Żeby mu przypomnieć w jakiej była bluzce, gdy wydobył ją z wody, zrobiła kreskę na wysokości pępka.

– Ale wtedy szłaś się topić, a nie zaczynać nowe życie!

– To wtedy byłam dobra, a jutro zła?

– Byłaś dziewczyną, będziesz żoną.

– Odkąd to żona nie ma prawa się podobać?

– Żona to jest… żona – Zenek kątem oka złapał akceptujące skinienie głowy Maryni Pawlakowej. Chcąc się jej jeszcze bardziej przypochlebić, zapowiedział na wpół żartem, że gdyby tylko tu była orkiestra, to by łbem tego listonosza bez wahania wybił dziurę w bębnie.

– Technik, niby to taki postępowy – Ania odęła się pogardliwie. – Socjalizmu pełna gęba, a wobec kobiet taki zacofaniec, tyran!

– A ty kokieta!

– Światopogląd mogę dla ciebie zmienić – powiedziała Ania, nie zważając na zaskoczenie Maryni. – Ale charakteru nigdy. Zazdrosny jest dla mnie przegrany!!

Zenek, ogarnięty jakąś nagłą desperacją czy wściekłością, zgniótł trzymaną w ręku depeszę i rzucił ją na stół. Ania rozprostowała pomięty blankiet i odwróciwszy się tyłem do Zenka, zajrzała do środka. Kiedy się odwróciła, patrzyła już na niego inaczej niż przed chwilą: była w jej oczach czułość i gotowość poddania się bez walki.

W telegramie widniało trzy razy powtórzone słowo „kocham”.

– Biurokrata – rzuciła z takim wyrazem twarzy, jakby mówiła „Jestem twoja na wieki”. Wcisnęła telegram za dekolt i nie zważając na obecność Maryni, zarzuciła ramiona na szyję Zenka. Ale zaraz je opuściła. Za oknem tkwił Kargul, który na polecenie Kaźmierza przejął straż nad moralnością młodej pary.

Przez chwilę starał się pomóc wójtowi dobić z Kaźmierzem targu o konie: basował za tym, by wójt mógł dostać od razu obie sztuki po przystępnej cenie, o ile tylko zapewni Zenobiuszowi Adamcowi jako niezbędnemu gminie fachowcowi odroczenie służby wojskowej.

– Ty chcesz, Władek, żeb' twoje było na wierzchu i żeby za posadę w gminie młodzi u ciebie pod dachem żyli!

– A co za różnica – przekonywał go Kargul w obecności wójta. – On nam wspólną przyszłość zapewni.

– Jak ja jemu państwowe posadę załatwię, to u mnie on będzie żył! – zadecydował Pawlak i spojrzał na wrota stodoły, za którymi tkwił uprowadzony przez Zenka kombajn „bizon”. – A ty lepiej idź i przez okno choć baczenie daj, żeb' tam do Sodomy i Gomory nie doszło!

„Co się ze mną dzieje? Zawsze chciałam być na luzie, a teraz sprawia mi przyjemność, że on jest taki zazdrosny o mnie. Obłęd.

To dziwne, ale jak Zenek przyłożył magistrowi Palimące, to przynajmniej wiedziałam, czym się od siebie różnią: tamten to uwodziciel, a uwodziciel to truteń, który chce dostać miód miłości. Jeśli ja jestem ulem, to Zenek jest urodzonym pszczelarzem. Uwodziciel nigdy się o kobietę nie będzie bił, bo jak nie ta – to będzie inna. Teraz zrozumiałam, że jakby Zenek nie był tak zazdrosny, to by znaczyło, że ma naturę uwodziciela. On bije, bo kocha. Zazdrość jest jak sól do kartofli: bez niej nie smakują… Przerwałam pisanie, bo boję się o Zenka. Właśnie na podwórze wjechał milicyjny motocykl, a przy bramie stanęła „warszawa”dyrektora Pilcha. Na pewno w sprawie kombajnu! Jak go wyrzucą z PGR-u, to będzie musiał wyjechać. Nie ma co zwlekać ze ślubem…”

Ania właściwie zrozumiała cel przybycia tej ekspedycji, którą uzupełniał jeszcze na rowerze kombajnista Podoba.

Kiedy Kaźmierz zobaczył kaprala Marczaka, jak zdejmując kask motocyklisty z surową miną rozgląda się po obejściu, popchnął w jego stronę Kargula: niech się zajmie swoim zięciem, bo on, Kaźmierz, wcale go tu nie zapraszał.

Ryszard Pilch kroczył przez podwórze w stronę stodoły z oficjalną miną, jakby szedł nie obok świniaków, ryjących w błotku podwórza, a wzdłuż szeregów kompanii honorowej. Głowę niósł uniesioną dumnie i władczo, jako że w swoim słusznym przekonaniu działał w majestacie prawa. Starał się, by jego krok, wzrok i nieprzystępny wyraz twarzy dał wszystkim do zrozumienia, że nie ugnie się przed zastosowaniem drastycznych środków. Pawlak zaczął śpiesznie przebierać krótkimi nogami, żeby zabiec mu drogę.

– A coż pan dyrektor po moim podwórzu szasta sia, jakby co zgubiwszy? Raz pan był tu z komisją rolną i starczy mnie do końca życia takich gości!

Zaglądał z boku w twarz Pilcha, ale oblicze dyrektora swą nieustępliwością przypominało kamienne oblicza różnych bohaterów z pomników upamiętniających walkę o sprawiedliwość społeczną.

Kaźmierz nieco speszony obejrzał się za siebie: przy motocyklu kaprala Marczaka stał Kargul, tłumacząc coś uporczywie Franiowi. O bramę stał oparty rower Podoby, a kombajnista czekał w gotowości, by na skinienie dyrektora przystąpić do akcji rewindykacyjnej.

Tymczasem Pilch utknął wśród stadka świń i Pawlak zdołał pierwszy dotrzeć do wrót stodoły, w której tkwił kombajn.

– Musi pan dyrektor wykupne dać, jak za krowe, co w szkodę polazłszy… – zaczął od żartu, mając nadzieję, że będzie to dobry wstęp do tego, by znów spróbować nakłonić Pilcha do zgody na etat dla mechanizatora rolnictwa.

– Zaraz tu kapral sporządzi protokół zajęcia mienia państwowego – tak brzmiała oficjalnie odpowiedź Pilcha.

– Przeciwko komu? Taż ja nawet i jeździć tym czortopchajem nie uczony.

– Ci, co to zrobili, staną przed kolegium orzekającym. Niech pan Adamiec szykuje parę tysięcy na karę!

– Ot, pomorek! Taż on na państwowym robi, a kombajn państwowy – Kaźmierz poczuł, że sprawy przybierają niekorzystny obrót.

– Ten obywatel jest dyscyplinarnie zwolniony ze stażu!

Zabrzmiało to jak nieodwołalny wyrok kładący kres marzeniom o szczęśliwej przyszłości. Dyrektor jeszcze groził, że jego opinia i kolegium orzekające na zawsze zamkną szanse kariery Zenona Adamca, ale jego słowa zagłuszył warkot nadlatującego właśnie „gawrona”.

Pilch ruszył naprzód w stronę „bizona”. Pilch w prawo – Kaźmierz w lewo, Pilch w lewo – Kaźmierz w prawo. I kiedy tak wykonywali ten dziwny taniec, nad ramieniem odwróconego plecami do podwórza Pilcha dojrzał Pawlak wychylającego się z okna pokoiku na górce Zenka. Chcąc rozbawić Anię, wycelował kij od szczotki niczym dubeltówkę w przelatujący samolot. Samolot przefrunął, spłoszone świnie rozpierzchły się po podwórzu, a wówczas Zenek przymierzył się ze szczotki do łaciatego wieprzka, jakby siedział nie w oknie, lecz na myśliwskiej ambonie.

Ta scena, gesty Zenka, widok spłoszonych przez „gawrona” wieprzków były dla Pawlaka wielką iluminacją: odkrył szansę wyjścia z beznadziejnej, zdawało się, sytuacji. Jak jasność błyskawicy rozświetla w ponurą deszczową noc horyzont, tak skojarzenie samolotu, szczotki i wieprzka rozjaśniło Pawlakowi chmurny horyzont losu i wskazało mu pomysł ocalenia.

Kiedyś Kaźmierz przeżył podobne olśnienie: nazajutrz po objęciu gospodarstwa w sąsiedztwie Kargula ruszył na wieś w poszukiwaniu roweru. W poniemieckiej szkole natrafił na umieszczone na półkach słoje, a w nich okazy gadów, płazów, cielę o dwóch głowach i wątrobę alkoholika. Olśnienie nie dotyczyło tego, że istnieją takie dziwne zjawiska, lecz że wszystkie one tkwią w spirytusie.

Spirytus naonczas był cenniejszy niż złoto. Zapas przelanego ze słoi spirytusu rozwiązał mu wiele problemów. Ta „żmijówka” – jak ją nazwał – pozwoliła nawet wytargować od ruskich krowę ze stada niemieckich krów pędzonych na Wschód.

I tym razem, kiedy patrzył na oddalający się cień samolotu, pojął prawdę filozofii życiowej Tadeusza Budzyńskiego, który powtarzał zawsze, że na wszystko jest jakiś chwyt. I oto on właśnie znalazł taki chwyt.

Poprawił maciejówkę i starając się przyozdobić twarz przyjaznym uśmiechem, otrzepał troskliwie rękaw dyrektorskiej marynarki z pajęczyny:

– Aj, Bożeńciu, przecie my wszyscy chrześcijanie. Po co te hańdry-mańdry?

Dyrektor zmarszczył się, podejrzliwie przyjmując tę nagłą zmianę frontu. Zbyt wiele ostatnio poniósł porażek, by mógł sobie pozwolić na utratę twarzy po raz kolejny. Zgodnie z radą Warszawiaka sam się postarał o to, by uznano go za alkoholika; ofiarę nałogu, który pomieszał mu rozum do tego stopnia, że nie wiedział, co mówi do delegacji radzieckich kołchoźników. Trzeba przyznać, że społeczeństwo lokalne przyjęło to ze zrozumieniem, a władze usiłowały w tej słabości dopatrzeć się pozytywnych cech: upił się, bo chciał być gościnny. Do jakiego stopnia ktoś taki jak dyrektor może nawet po pijanemu pozwolić sobie na błąd szczerości – to była sprawa dla komisji kontroli. Tak więc Pilch nie stał na pozycji całkiem straconej. Dopóki nie zawiódł myśliwskich pasji towarzysza Szproty, mógł liczyć na wyrozumiałość. Pasjonaci rozumieją cudze słabości. Wiedział, że w tej chwili nie było ważne, czy dyrektor Ryszard Pilch stanął w obronie zaborczej polityki sanacyjnego państwa i popierał wyprawę kijowską, której uczestnikiem był jego ojciec zwany powszechnie Rotmistrzem; ważne było, czy towarzysz Stefan Szprota zdobędzie wymarzone trofeum myśliwskie, ile zabije dzików. Im większa będzie ich waga, tym mniejsza będzie waga jego wykroczenia. Nie mogąc spełnić oczekiwań przedstawiciela wojewódzkiej kontroli, starał się tym bardziej wykazać nieustępliwość wobec przeciwników uspołecznionego rolnictwa.

– Mam panu wyliczyć przestępstwa? – odhaczał na palcach kolejne zarzuty: – Przekabacenie na swoją stronę państwowego stażysty – to raz…

– Bo on silnie w naszej wnusi zachwyciwszy sia…

– Wprowadzenie w błąd pilota to dwa! – pod nos Kaźmierza niczym bukiet kwiatów podjechały rozczapierzone palce Pilcha. Pawlak, bagatelizując wyraźnie oskarżenia, odsunął je na bok.

– Taż on na niebie, a my na ziemi – Pawlak objął szerokim gestem niebo wraz z zawracającym wielkim łukiem samolotem rolniczym. – Ja nie mówię, żeb' jemu muchomora zadać, ale jak on na moje niebo wlata, to może chyba przy okazji czut-czut mojej stonki wytrzebić!

Dyrektor, głuchy na wszystkie argumenty Pawlaka, który przecież dawał dowody daleko posuniętej gotowości do kompromisu, odhaczał na palcach trzeci zarzut:

– Zagarnięcie kombajnu „bizon” – to trzy!

Pawlak cały rozjaśnił się w przymilnym uśmiechu, obnażając żółte zęby. Tylko jego chytreńkie oczy nie brały udziału w tym popisie obłudy, patrząc na Pilcha niczym na lisa w kurniku.

– To z grzeczności! Jak pan dyrektor zaproszenia na wesele jego stażysty z moją wnusią odmówił, tak musiał człek innego sposobu chwycić sia, żeb' takie poważne osobe u siebie gościć. Oddam kombajn, jak my dogadamy sia – ściszył głos, przechodząc do przedstawienia tajnych warunków kontraktu. – Mówił pan, że ja nieprzyszłościowy? Ot, moja przyszłość.

Pilch poszedł wzrokiem w ślad za spojrzeniem Pawlaka i ujrzał wychylonego z okna pokoiku swojego stażystę w podkoszulku. To właśnie Zenek uosabiał ową przyszłość, na którą stawiał Pawlak, pragnąc tylko ze strony dyrektora Pilcha zrozumienia i współpracy: on, Kaźmierz, da młodym ziemię, proboszcz Durdełło – ślub, a dyrektor niech tylko posadę jemu załatwi, żeby chłopak mógł odroczenie z wojska uzyskać…

Pilch wzruszył ramionami: niby dlaczego miałby ustępować? Za zajęcie kombajnu postanowił stażystę zwolnić dyscyplinarnie, stawiając go jeszcze przed kolegium orzekającym. Jako dyrektor PGR-u musi stać na straży interesów państwa.

– Z takiego gadania prosto bezlitosna zamoroka na łeb mi lizie – Pawlak pokiwał głową, litując się jakby nad pokrętnością dyrektorskiego światopoglądu. – Taż mój prywatny spadkobierca będzie temu państwu na posadzie służył.

– To są pańskie prywatne koncepcje. Jestem tu służbowo.

Chciał odsunąć z drogi Pawlaka i dotrzeć do kombajnu, ale Kaźmierz jak w tańcu przesunął się o krok i znów stali twarzą w twarz.

– Aj, Bożeńciu. Taż na służbie też czasem można być człowiekiem.

– Pan chce mnie obrazić? – Pilch tak się nadął, że omal nie uniósł się w powietrze. – Ja tu nie przyszedłem na pogaduszki, a w obronie interesów państwa.

– Jeden jest sposób urodzenia, a tysiąc zginienia – znacząco popatrzył w oczy dyrektora. – Taż ta władza także samo jemu się teraz do tyłka dobrawszy, jak i mnie. Po co te hańdry-mańdry? Będziem się bili czy godzili? Zrozum człowiecze drugiego, a i on ciebie zrozumie…

Mówił coraz ciszej, coraz bardziej poufnie, żeby wreszcie dotarło do Pilcha, że tylko wspólnie mogą odwrócić zły los. Ale Pilch wciąż nie rozumiał, do czego Pawlak zmierza. Na co liczy? Dlaczego wciąż broni dostępu do „bizona”?

– Nie zaprzeczy pan, że to jest nasz kombajn. Przyjechałem z milicją go odebrać.

– Awo, kombajn nie igła. Jego każdy znajdzie, ale na ten przykład… dzika bardziej trudnowato. Trzeba dojście znać…

Wbił wzrok w twarz dyrektora niczym pokerzysta, który powiedział „street” i teraz czeka na reakcję partnera. Na słowo „dzik” dyrektor zastrzygł uszami. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, przełknął ślinę, jakby się zastanawiał, czy ma wchodzić w tę rozgrywkę.

– A pan… zna? Bo ja obiecałem komuś ważnemu…

– Dla ważnego należy sia dobra sztuka – stwierdził ze zrozumieniem Pawlak, dziękując w tej chwili Bogu, że udało mu się na polu podsłuchać rozmowę dyrektora z Podobą i teraz pod wpływem zabawy Zenka w myśliwego wpaść na pomysł takiego wyjścia z sytuacji, na którym wszyscy by zyskali.

– Ale skąd ją wziąć? – Pilch patrzył czujnie w oczy Pawlaka.

– A jak dzik będzie?

– Fachowców potrzebujemy – Pilch obejrzał się za siebie, jakby w obawie, by nikt z jego świty nie był świadkiem tej nagłej zmiany frontu. Podoba stał teraz przy motocyklu kaprala Marczaka i obaj wyczekująco wypatrywali znaku, by ruszyć po kombajn.

– Jak pan dyrektor posadę zagwarantuje, to dzik będzie taki cacusiany, że prosto ten myśliwiec bezlitośnie zachwyci sia! – wyjął z kamizeli swój cebulasty zegarek, zerknął na wskazówki, ale potem porównał godzinę ze słońcem i półgłosem ustalił, że Pilch ma być o zachodzie słońca razem z myśliwym w dąbrowie koło torfowiska.

Dyrektor odruchowo też sprawdził czas na zegarku. Objął Pawlaka w nagłym odruchu wdzięczności. Z rosnącym zdumieniem patrzyli na to od strony bramy zarówno Kargul, jak i kapral Franio oraz kombajnista Podoba. Skąd mogli wiedzieć, że nie kombajn jest teraz najważniejszy, lecz stan dzikiej zwierzyny. Pilch żalił się Kaźmierzowi, że przez ten samolot to ma same kłopoty: mało, że pilot śpiewa dywersyjne pieśni w rodzaju „My pierwsza brygada”, to jeszcze lata tak nisko nad lasem, że wszystkie jelenie, koziołki i dziki wypłoszył, tak że towarzysz Szprota poczuł się oszukany i z większą zajadłością podjął przesłuchiwania świadków incydentu, który miał tak niekorzystny politycznie wpływ na jego karierę. Nie pomogły koniaczki, którymi Pilch chciał zmiękczyć kontrolera sumień i umysłów. Towarzysz Szprota nie dał się skusić nawet na jeden kieliszek. Tylko dziki mogły uratować sprawę. Towarzysz Szprota chciał jak najszybciej wejść do kręgu zasłużonych myśliwych. Odkrył, że myśliwi się popierają, więc i on popierał myśliwstwo. Ale czy Pilch może liczyć na obietnice Pawlaka?

– Taż ja z języka świdra nie robię. Zaprowadzę. Aby on tylko dobre patrony miał i nie był bleszczaty na oba oczy, to dzik jemu prosto na fuzję podejdzie. Trach-trach i leży – Kaźmierz popatrzył na swoje świnie, które taplały się w błocie! – I to nie jakiś wyskrobek, tylko bezlitośnie przedwojenna locha!

– On liczy na odyńca. Z szablami.

– A nie wystarczy, że pan Rotmistrz szable ma? – zażartował Pawlak, ale spostrzegł natychmiast, że nie było to dyrektorowi w smak. – Jak lochę trafi, poszukamy jemu i odyńca, czemu nie…

– Naprawdę?

– U mnie słowo droższe pieniędzy!

– Liczę na pana – Pilch odetchnął z ulgą i poklepał Pawlaka serdecznie po ramieniu.

– A mówił pan, że ja nieprzyszłościowy – Kaźmierz nie mógł sobie odmówić małej satysfakcji. Kiedy się odwrócił, by po zawarciu tego historycznego porozumienia spojrzeć triumfalnie na Kargula – natknął się na surowe oblicze kaprala Marczaka, który wytrzeszczał zajęczo wypukłe oczy.

– Oddajcie kombajn, obywatelu – zaatakował służbowo, chcąc widocznie wykazać się wobec Pilcha gotowością obrony mienia państwowego.

– Jak powiedział? – Kaźmierz badał wzrokiem twarz Frania, jakby chciał w niej doszukać się choćby śladu resztek sumienia. – To ja dziś rano jeszcze dla niego „wujko” był, a teraz „obywatel”?! Kto jemu pozwoleństwo dał na moje podwórze przykołdybać sia i godność moją bezlitośnie poniżać?!

– Zagarnęliście mienie państwowe – Franio wyrzucił z siebie gotową formułkę. Podoba, żądny odwetu za porażkę w zmaganiach z Zenkiem, gorliwie przytakiwał głową.

– Ale na swoim! – włączył się do wymiany zdań Kargul, chcąc załagodzić sytuację. – Zapamiętaj ty, Franiu, że żaden z nas nigdy przeciw państwu nie był, co najwyżej przeciw durniom. Ty na naszym podwórku na order ani gwiazdki nijak nie zarobisz, bo ani ja, ani Pawlak to nie jakiś tam koniosraj czy inny chwost złodziejski…

– Tu żaden paragraf naruszony nie był – Pawlak szukał poparcia swej tezy u dyrektora Pilcha. Ten nabrał w płuca powietrza, jakby chciał wydać jakieś ważne oświadczenie dla prasy, ale nie wiedząc, co powiedzieć wpatrzonym w niego członkom karnej ekspedycji, wykonał nieokreślony gest i mruknął, że wszystko gra…

– A kombajn? – twarz Frania znów przypominała przestraszonego zająca, który stojąc słupka wietrzy nadchodzące zagrożenie.

– W ramach sąsiedzkiej pomocy – wykrztusił z siebie Pilch, powodując, że teraz już Franio sprawiał wrażenie zająca, który złapał się we wnyki. Szarpnął się do tyłu, jakby czym prędzej chciał dopaść motocykla i pojechać zameldować wyżej o odkrytym nadużyciu. Kaźmierz położył mu rękę na ramieniu. Widać było, że wyraźnie współczuje doli milicjanta, niezdolnego pojąć, że życie nie jest takie proste, jak donos czy paragraf.

– A coż ty taki zadziwiony, a? Żeb' ty, Franiu na ślub Ani założył defiladowy mundur! Ślub będzie głośny. Może być przyjdzie kogo pałką po łbie pogłaskać, żeb' on przykucnął. A gości nie byle jakich spodziewamy się – wymownie obejrzał się na Pilcha, chcąc mu dać do zrozumienia rangę gości. Dyrektor, choć cały czas przestępował nerwowo z nogi na nogę, jakby już chciał biec prosto do wyznaczonej na polowanie dąbrowy, uśmiechnął się przymilnie.

Podoba ze zgrozą obserwował, jak na jego oczach dyrektor zdradza interesy PGR-u, nie dążąc wcale do ukarania „tych dziadów zabugalskich” – jak ich sam nazwał, gdy porwali mu kombajn. Ale nie tylko on i kapral Marczak nie rozumieli, co zaszło między Pilchem a Pawlakiem.

Nie mniej zaskoczony Kargul obserwował przyjazny gest dyrektora, który położywszy rękę na ramieniu Pawlaka oddalał się w stronę bramy. Najwyraźniej uzgadniali coś między sobą, pokazując sobie wzajemnie zegarki.

Kargul i Zenek otworzyli szeroko wrota stodoły. Podoba wdrapał się na „bizona”, z góry patrząc na Zenka z nienawiścią, która nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że chciałby go widzieć pod kołami maszyny.

– I co? – spytał Zenek Kargula. – Wywali mnie?

– Coś mi się widzi, że prędzej ty premie dostaniesz, jak zwolnienie – mruknął Kargul, sam nie mogąc pojąć, czym Kaźmierz nakłonił Pilcha do takiej fraternizacji.

Kombajn ruszył przez podwórze. Siedzący na szczycie tej ruchomej góry Podoba nie spostrzegł nawet, że wpasowując się w bramę obejścia, miażdży pozostawiony tam przez siebie rower. Rozległ się zgrzyt i koła kombajnu zrobiły z roweru coś, co przypominało sprężyny wypatroszonej kanapy.

– Zapłacicie mi za to, dziady zabugalskie! – wrzasnął Podoba, oglądając się z rozpaczą na to, co jeszcze przed chwilą było jego rowerem. Przez to zapatrzenie zahaczył o tył „warszawy” dyrektora Pilcha. Dyrektor zaczął wygrażać mu pięścią: „Jak jedziesz, patałachu? Mało że dzików nie chciał wystawić, to jeszcze po pijanemu jeździ!”

– To ja piłem?! A kto te „warszawę” tak po pijaku poharatał?! – darł się w odpowiedzi Podoba, dla którego był to dzień samych strat: stracił godność, kombajn, a teraz rower, zyskując w dodatku opinię pijanego, choć do tej pory nie miał w pysku więcej jak dwie setki…

Jadźka z Witią dotarli na drugi koniec wsi Rudniki w momencie, gdy z bramy Pawlaków wytoczyło się czerwone cielsko „bizona”. Kombajn wyprzedził motocykl kaprala Marczaka. Na jego widok Jadźka stwierdziła z ulgą, że niepotrzebna była ich fatyga, milicja już tam była.

– Prędzej za „deptanką”, jak za tym oszustem – Witia domyślił się, że przyczyną kontroli w obejściu jego ojca mógł być donos o pędzeniu samogonu na wesele. – Widzisz przecie, że Franio nikogo w koszu nie wiezie.

Franio zbliżył się ku nim. Głowa w plastykowym hełmie podrygiwała na każdym wyboju jezdni. Nawet mu się nie śniło, że wedle opinii rodziców Ani ma szansę na błyskawiczny awans.

– Będzie nam jeszcze dziś dziękował – Witia machaniem ręki zatrzymał motocykl. – Jak on tego uwodziciela swoją czapką nakryje, zaraz mu belka przybędzie!

Liczył, że szansą awansu skusi kaprala do współdziałania w zdemaskowaniu oszusta. Trzeba było działać szybko i sprawnie, inaczej sprawy zajdą za daleko: wyznaczony na imieniny Ani dzień ślubu zbliżał się nieuchronnie, a po ślubie nastąpi noc poślubna i stan posiadania Ani zostanie raz na zawsze naruszony. Pełen determinacji Witia wybiegł na środek drogi. Franio zatrzymał się.

Jego twarz znowu przypominała swym wyrazem mocno przestraszonego zająca.

– O co chodzi?

– O twoją karierę – rzucił Witia, a Jadźka potakująco skinęła głową. Minął ich w tej chwili „bizon” z Podobą za kierownicą, a za nim przejechała poobijana „warszawa” dyrektora Pilcha.

Bystre oczy Jadźki dostrzegły Pawlaka i Kargula, wyglądających zza bramy. Patrzyli w ślad za oddalającą się ekspedycją karną, jakby chcieli się upewnić, czy zagrożenie bezpowrotnie minęło. Na ich widok Jadźka wykrzywiła się z nieukrywanym obrzydzeniem:

– Kindnapery! Ciekawe, czy paczki będą mu do więzienia słać!

– Komu?

Franio wytrzeszczył na nią oczy, a jego wystraszona mina wskazywała, że spodziewa się jakiegoś zagrożenia.

– Zawieź ty nas na posterunek, a dowiesz się, jaką my dla ciebie mamy niespodziankę.

Jadźka wcisnęła się do kosza, Witia ulokował się na tylnym siedzeniu „jawy” i objąwszy w pasie Frania, szepnął mu jeszcze do ucha, że jak dobrze pójdzie, to oni cnotę córki ocalą, a on sierżantem zostanie.

Z daleka odjazd motocykla obserwowali Pawlak i Kargul. Widząc, jak ich dzieci szukają oparcia w milicji, obaj równocześnie pokręcili z goryczą głowami. Kaźmierz jak zwykle był szybszy z komentarzem.

– Patrzaj tylko, Władek, kogo ty wychował! Prosto bezlitosna zgryzota – wyjrzał jeszcze na drogę, jakby spodziewał się, że może Bóg się zlituje i Jadźka wypadnie z kosza motocykla. – Twoja córka to ziółko spod ciemnej gwiazdy: władzę ludową chce przeciw nam buntować!

– Taż Witia też na tej czortopchajce telepał sia…

– A kto jego podbechtał, a? Wiadomo, chłop w portkach miesza, a baba w rodzinie. Twoja Jadźka tam wszystkim kręci!

– Bo ma głowę po mnie – Kargul skorzystał z okazji, żeby choć raz zademonstrować przewagę nad szybszym sąsiadem. – Jak Ania.

– Aha, trafił! – przyświadczył ku jego zdumieniu Kaźmierz i zaraz dodał ze złośliwym grymasem. – Widać po kim ma głowę, bo egzaminy oblawszy…

Загрузка...