Część IV Charon

W drodze na zachód, 9:23

Entuzjaści kolejnictwa odkryli, że po torach Palimpsestu kursuje co najmniej jeden pociąg, którego nie ujęto w żadnym rozkładzie jazdy — głównie dlatego, że nie zatrzymywał się na żadnych stacjach. Zasięgnięto rady astrologów i geologów, którzy w tych rejonach są właściwie jednym i tym samym. Astrolog patrzy w górę i bada kształty na niebie; w tym celu buduje ogromne wieże, żeby znaleźć się jak najbliżej ukochanego żywiołu. Geolog zaś to astrolog, któremu raz, dosłownie raz, zdarzyło się spojrzeć w dół. Z wielkiej wysokości swojej wieży widzi odciśnięte na powierzchni ziemi ogromne formy, wydłużone wielokąty wytyczone granicami pól, korytami rzek, zarysami miasteczek przy młynach, liniami brzegu morskiego i miejskich murów i dostrzega w nich odbicie niebiańskiej mozaiki. Wśród tych piaszczystych konstelacji Palimpsest jest raptem ozdóbką; są tak rozległe i złożone, że przez całe życie geolog zdoła naszkicować zaledwie maleńki skrawek lądu, na którym stoi jego wieża. Żywot geologa jest długi i samotny, niewielu czuje do niego prawdziwe powołanie.

Rozległy system komunikacyjny niezbyt interesuje geologów, ponieważ tworzy niewielką i tylko na wpół organiczną Konstelację Użyteczności. Niemniej jednak pewna słynna uczona zgodziła się zwrócić swój omszały oikeioskop na kolejową społeczność, by odkryć pochodzenie tego jednego upartego, nieugiętego pociągu, który wymykał się wszelkim próbom okiełznania.

Stworzenie obejmującej nawet tak niewielki teren mapy wymaga niezwykle skomplikowanych obliczeń, toteż pani geolog potrzebowała całego roku na zgromadzenie wyników, a potem jeszcze rok zwlekała z ich opracowaniem i przedstawieniem (ze względu na koniunkcję wpływu niekorzystnych prądów oceanicznych i wysokich rocznych opadów śniegu, zwiastującą porażkę w prezentacji wielkich odkryć). W końcu jednak zwołała swoich kolegów po fachu oraz wszystkich zainteresowanych do ogromnej hali Kolofonu i oznajmiła, że pociąg z godziny trzeciej siedemnaście, kursujący na linii Dekretowej w kierunku północnym, wdał się w niefortunny romans z pociągiem z dwunastej dwadzieścia dwie, jadącym na wschód po Arkuszowej. Owocem ich związku był ów tajemniczy pociąg, który — jak każde dziecko, którego rodzice już się nie kochają — chadza swoimi drogami, robi, co mu się podoba, i niewiele można na to poradzić.


* * *

Sei nie bardzo wie, jak się zachować. Czuje się tak, jakby oberwała w głowę kijem oplecionym kwiatami. Nie powinna się chyba uśmiechać, bo nie ma w tym nic śmiesznego, ale nie może się powstrzymać. Jej własna głowa wydaje się jej obrzmiała i pijana, kiedy próbuje nią potrząsnąć.

W pociągu jest królik. Ma srebrny tłuczek, stoi w ogromniastej beczce wypełnionej ryżem i ma bardzo stanowczą minę.

Tak naprawdę wcale nie jest królikiem. Ale nie jest też człowiekiem w kostiumie królika. Przypomina raczej bardzo smutnego mężczyznę, któremu ktoś, kto niezbyt znał się na rzeczy, poprzyczepiał różne kawałki królika. Grzywa rozczochranych czarnych włosów opada na długie klapnięte uszy, szare i puchate, o skórze jak pokruszone perły. Mężczyzna ma także długie obwisłe wąsy czuciowe, siwe jak włosy starca, oraz, jak domyśla się Sei, ogon — chociaż gdyby miała go zacząć u niego szukać, z pewnością wybuchnęłaby niekontrolowanym śmiechem, a on sprawia wrażenie bardzo poważnego królika.

Jest ubrany w chłopską czarną yukatę w chryzantemy. Nie wygląda w niej najlepiej, ponieważ jest brudna i bardzo powycierana.

Obfitość na jej ręce przeciąga się i ziewa. Trzecia Szyna uśmiecha się pod nosem i obserwuje Sei, ciekawa jej reakcji. Prawdę mówiąc, Sei zaczyna to wszystko odbierać jak jeden wielki sprawdzian. Nie może wszystkiego i wszystkich pokochać całym sercem, a widzi, jak wielką sprawia im przykrość, kiedy marszczy nos, odkasłuje czy robi znudzoną minę. Chcą spijać jej reakcje jak piwo, a to wprowadza napięcie.

Ale w pociągu jest królik. Długie siedzenia w nowym wagonie są jasne i wysypane tłuczniem, pokryte nim jak pąklami. Z wysokiego sufitu (jest tak wysoki, że ma własne chmury, ale przynajmniej tym razem go widać: twardy, srebrny strop wyziera spoza chmur i mgiełki) zwieszają się srebrne latarnie. Wokół nich krążą żałobne rybitwy, wywrzaskując treny. Uchwyty na ręce są tu z szorstkiej, zielonej plecionki z sitowia.

Królik w ogóle na nią nie patrzy. Ze znużonym westchnieniem podnosi tłuczek nad głowę i ciężko uderza nim w wilgotny ryż, który bryzga aż na buty Sei.

— Ja cię znam! — wykrzykuje Sei. — Jesteś Usagi!

I nie ma na myśli swojej matki, lecz prawdziwego królika, królika z księżyca, pędzącego przez świat w pociągu, w którym mieści się cały księżycowy krajobraz. Znów chce jej się śmiać.

— Wszyscy mnie znają. Dlatego jadę odwiedzić kuzynów znad morza, którzy zaparzą mi bardzo drogą herbatę i nie będą zadawali głupich pytań: skąd biorę ryż na księżycu i dlaczego nie znajdę sobie uczciwej pracy, na przykład jako monter kablówki, i kto by chciał jeść słodycze przyrządzone przez królika. Mimo że przecież ten królik robi wszystko bardzo starannie, własnymi rękami, jeśli można tak powiedzieć.

Królik podnosi prawą rękę, zakończoną zasuszoną, zbyt dużą szarą łapą; nabrzmiała sinofioletowa blizna wije się w miejscu, gdzie sierść przechodzi w ludzką skórę.

— Moja matka miała na imię Usagi — tłumaczy speszona Sei. — Kiedy byłam mała, myślałam, że ma jeszcze drugie życie: robi mochi, kiedy tego nie widzę, i nie chce się ze mną podzielić.

— Faktycznie, miała drugie życie — rzuca z roztargnieniem królik. Wygląda młodo, zbyt młodo, żeby długo siedzieć w tym króliczym interesie. — Wszyscy ludzie imieniem Usagi należą do mojego cechu. Tłuczki najczęściej trzymamy w schowku na szczotki. Przypuszczam, że gdybyś wróciła do swojego domu w Tokio i zajrzała do trzymanych pod podłogą kuchni pojemników na śmieci, znalazłabyś kilkanaście złoto-czarnych skrzynek ze słodyczami, których twoja matka nie zdążyła dostarczyć na czas. Przykro mi to mówić, ale nie była najlepszym pracownikiem. Była niesolidna.

— Była… nieszczęśliwa. Smutek leżał w jej naturze. Była smutna w taki sam sposób, w jaki koń jest silny, a ptak umie latać. Mochi chyba jej nie pomagały.

— Dlaczego miałyby pomagać? Mnie nie pomagają. Ale każdy musi mieć jakieś powołanie.

Sei przygryza wargę i spogląda w dół, na swoje stopy, w dziwnie dziecinnym odruchu, ale przy tym człowieku-króliku nie potrafi zachować się inaczej.

— Czy ty… widziałeś moją matkę? Po tym, jak przestała dla ciebie pracować?

Królik patrzy na nią z niedowierzaniem, a potem spogląda bezradnie na Trzecią Szynę, szukając u niej pomocy. Kobieta o czerwonej twarzy wzrusza ramionami. Obfitość przepraszająco potrząsa kreskami.

— Niewłaściwy pociąg. — Królik parska śmiechem. — Coś mi się wydaje, że powinnaś porozmawiać z moimi dalszymi krewniakami.

— A kim oni są?

— Mój księżyc nie jest jedynym ciałem niebieskim, drogie dziecko. Mój kuzyn kret mieszka na Trytonie. Phobos ma swojego lisa. Na Ganimedesie żyje cała rodzina żółwi. Niedaleko ode mnie, na słońcu, koń przeżuwa owies. Nie jest zbyt rozmowny, ale kiedy go szczotkujesz, wydaje ci się czasem, że w głębi serca słyszysz taki niski dudniący zaśpiew, jakby chór zakonnic śpiewał coś w chmurze kadzidlanego dymu. W wagonie stajennym jest zresztą więcej koni. To liczna rodzina: niebieskie araby z Wegi, dwugłowe appaloosy z Syriusza, gniadosze z Arktura… Ty jednak powinnaś odszukać makaki z Charona, które skracają sobie długi bieg ich planety po orbicie, przesiadując w gorących źródłach i domkach z lodu. Nie wyrabiają słodyczy, biedactwa, ale za to wykuwają dusze. Może tam ją znajdziesz, rozklepaną na papkę.

Sei się krzywi, ale próbuje to zamaskować uśmiechem. Zakłopotana podaje królikowi szufelkę cukru.

— Ten pociąg tam jedzie?

— Nie, oczywiście, że nie. Ależ ty masz dziwne pomysły. Nie słyszałaś, co powiedziałem? Jedziemy nad morze. Można powiedzieć, że to taki zjazd rodzinny.

Sei nie wie, co zrobić, żeby przejść dalej, wyminąć królika. Chciałaby go przytulić, pogłaskać po uszach i okaleczonych rękach, zapytać, jak to się stało, że jest taki nieszczęśliwy. Czuje jednak, że wprawiłaby go tym w zakłopotanie, a tego by nie chciała.

— Ja nie mam na imię Usagi, ale chętnie ci pomogę — mówi.

— Możesz nam pomóc tylko w jeden sposób, Sei.

— Jaki? Powiedz.

— Nie mam uprawnień do udzielenia ci tej informacji. — Głos królika brzmi dziwnie mechanicznie, jak nagrany komunikat w telefonie. — Alejeśli chcesz, możesz zająć miejsce matki.

Podaje jej tłuczek, który jest zdumiewająco lekki, nieważki jak piórko. Sei wchodzi do beczki z ryżem, jakby ta zawierała przeznaczone do podeptania winogrona; on staje za jej plecami i pomaga jej przyjąć właściwą postawę. Sei przypomina sobie ludzi z ekskluzywnych tokijskich klubów golfowych, których znudzeni instruktorzy w ten sam sposób ustawiają do uderzenia. Obfitość kuli się i wstrzymuje oddech; boi się, że spadnie i zostanie wbita tłuczkiem w ryżowy przysmak. Sei bierze zamach. Królik pospiesznie koryguje jej uchwyt na trzonku, zanim Sei z okrzykiem radości opuszcza narzędzie. Grudy lepkiego ryżu bryzgają od wewnątrz na ściany beczki.

Królik z księżyca całuje ją w skroń, słodko, czule, jak wuj dumny ze swojej krwi.

Trzecia Szyna przygląda się Sei, która z triumfalnym zapałem miażdży słodzony ryż na papkę. Nic nie mówi, ale oczy ma pełne czerwonych, lepkich łez.

Jeden Osiem tysięcy drzwi

Sei trzymała książkę Sato Kenjiego przed sobą jak lampę, która ma jej oświetlić drogę. Zaglądała do niej często, jak do przewodnika, i szła wytyczonym przez nią tropem.

A oto, gdzie zaprowadziła ją książka: stała na głównym peronie, z książką przyciśniętą do piersi. Była ubrana na czarno, w najlepsze z możliwych podobieństw eleganckiego kostiumu; marynarka nadawała pozór stateczności srebrno-czarnej bluzce z tamtej pierwszej podróży z Kenjim na południe. Sei wystawiła twarz na wiatr hulający nad pustymi torami.


* * *

Mówiono mi o istniejącym w Tokio tajnym stowarzyszeniu, które wymaga od swoich członków, by bez przerwy, w systemie zmianowym, obserwowali wybrane perony kolejowe. Łatwo jest ulec złudzeniu, że mężczyźni w czarnych garniturach, czekający obok nas na pociąg, podlegają tym samym rygorom i harmonogramom co my — spieszą się na umówione spotkania, uczestniczą w zebraniach i mają swoich nadzorców, którzy nie tolerują nieobecności. Wygląda jednak na to, że niektórzy z nich są raczej wartownikami, u których obojętny wyraz twarzy jest starannie pielęgnowaną maską o podtekście religijnym.

Członkowie stowarzyszenia uważają, że każdy peron jest węzłem, skrzyżowaniem, łącznikiem wielu miast, które poza tym się ze sobą nie stykają. Wierzą, że u zarania dziejów pierwsi bogowie stanęli nie na świetlistym moście, lecz na wysoko wyniesionym i smaganym wichrami peronie kolejowym. Stamtąd wbili w dno oceanu wysadzaną klejnotami włócznię i stworzyli wszystkie lądy i góry.

Członkowie stowarzyszenia uważają, że ów pierwotny peron nadal istnieje — choć przetrwał nie wysoko w niebiosach, lecz w jakimś zakamarku Japonii — i w swoim gronie tworzą coraz to nowe teorie na jego temat. Dlatego pełnią straż na prawie wszystkich dworcach na Wyspach Japońskich, gotowi powiadomić swoich braci o przybyciu Pociągu o Ośmiu Tysiącach Drzwi, ciągniętego przez lokomotywę wykutą z tej boskiej włóczni, która przeleżała tysiące lat w morzu, zanim wydobyli ją pobożni mnisi — tak w każdym razie mówi teoria mająca największą liczbę zwolenników, gdyż frakcja mniejszościowa utrzymuje, że to Kolejom Japońskim tak bardzo zależało na odnalezieniu mitycznego oręża, że same sfinansowały poszukiwania.

Tak czy inaczej, Pociąg o Ośmiu Tysiącach Drzwi ma przemierzać cały znany świat: w jednej chwili zatrzymuje się w Londynie, w następnej w Ułan Bator, potem w Tokio, Montrealu, Sao Paulo i tak dalej. Wystarczy nasłuchiwać komunikatów wydawanych przez obsługę pociągu, żeby wsiąść lub wysiąść na dowolnym peronie na świecie. Każdy nowicjusz w czarnym garniturze pragnie dać się porwać temu pociągowi. Za taki bilet oddałby duszę.

Ja również pełniłem z nimi straż. To bardzo sympatyczni dżentelmeni, może tylko trochę uparci. Z przykrością donoszę, że na mojej warcie przejechały tylko dwa pociągi: lokalny osobowy i ekspres do Asakusy. Oba o czasie.


* * *

Kenji nie twierdziłby, że coś jest możliwe, gdyby to nie była prawda. A skoro taki pociąg naprawdę istnieje, na pewno ją tam zabierze. Bez cienia wątpliwości. Wierzyła w niego. Wierzyła w Kenjiego. Musiała być jakaś inna droga.

Jestem taka zmęczona, pomyślała.

— Jestem taka zmęczona. — Tak brzmiały słowa najczęściej wypowiadane przez jej matkę. — Dlaczego ciągle jestem zmęczona?

— Bo musisz walczyć z tymi wszystkimi tygrysami — odpowiadała wtedy Sei. — A potem jeszcze nurkujesz na dno jeziora, żeby czytać mi książkę.

— No proszę, jaką mam bystrą córeczkę!

Usagi sypiała na podłodze, jak kot, z włosami rozsypanymi na twarzy i paznokciami obgryzionymi do krwi. A Sei czekała, zawsze czekała, najciszej i najcierpliwiej jak potrafiła, aż mama się obudzi, uśmiechnie do niej, zaparzy herbatę i poda łakocie.

Teraz jednak sama była zmęczona. Może nawet tak bardzo, jak kiedyś jej matka. Nogi miała obolałe, usta spuchnięte od pocałunków i rzygać jej się chciało od namolnych ludzi, którzy obłazili ją ze wszystkich stron, jakby była statkiem, który zabierze ich w bezpieczne miejsce. Nie mogła jednak przestać. Jakże to tak? Jak miałaby wrócić do domu, gdzie nie było takiego miejsca jak „Dno Niebios”, nie było łatwego przejścia, szybkiej ścieżki? Ten pociąg jej potrzebował. Musiała wytrzymać to tempo, może nawet przyspieszyć. Musiała mieć więcej, coraz więcej, biec dwa razy szybciej tylko po to, żeby ustać w miejscu. Miała wrażenie, że pociąg czai się obok niej nawet w świetle dnia, ukryty wśród chmur i świątyń, cichy i cierpliwy w oczekiwaniu, aż ona się obudzi, uśmiechnie do niego, zaparzy herbatę i poda łakocie.

Nie chciała być dla niego Usagi-matką. Nie chciała go zawieść.

Stała, dygocząc, na peronie.

Obok niej — zachowując uprzejmy dystans — stał mężczyzna w czarnym garniturze, z neseserem w ręce. Stał nieruchomo, jak skamieniały, jego profil rozcinał wiatr chłostający peron shinkansena… Dlaczego znajdowali się tak wysoko? W naturze pociągu leży latanie pod ziemią, w katakumbach miast. To gliniany ptak, jego żywiołem jest ziemia. Sęk w tym, że shinkansen kocha powietrze, mąci wróblom w głowach i jest tak biały, że wiatr, kiedy go dotyka, z pewnością czuje się brudny. Wysokie napowietrzne perony to inny świat, cząstka kosmosu pozbawionego fundamentów.

Mężczyzna zerknął na nią — kątem oka i wyprostował sztywno rękę, z dłonią ułożoną poziomo na wysokości biodra. Powinna chyba była zrozumieć ten sygnał, ale nie miała pojęcia, o co chodzi.

Usagi szepnęła jej kiedyś do ucha — raz, nawet dwa razy — że mężczyźni w czarnych garniturach są sługami kamiego pająków, który ma nie osiem nóg, lecz osiem tysięcy. Nie śpią zwyczajnie, w łóżkach, tylko w pustych witrynach sklepowych, gdzie ciasno upchnięci wiszą na stelażach, a wieszaki sterczą im z kołnierzyków.

— Nie zbliżaj się do nich — mówiła drżącym głosem matka. — Mogą zabrać cię od mamy, która zostanie wtedy sama, zdana na łaskę i niełaskę tego świata.

W to akurat Sei wierzyła bez zastrzeżeń, ponieważ jej ojciec pracował w mieście i często nie wracał na noc do domu i łatwo było go sobie wyobrazić, jak wisi nocą w sklepie niczym wystawiona na sprzedaż bluza.

Była przerażona, mając odezwać się do tego obcego człowieka — który nie był bezpiecznym obcym z „Dna Niebios”, z wysokim kieliszkiem wódki w ręce, przyjaznym uśmiechem na twarzy i czarnym, przypominającym mapę znamieniem gdzieś na skórze.

— Przyjedzie? — spytała szeptem. — Jest lepszy sposób? Naprawdę może mnie zabrać do dowolnego miasta? Zupełnie dowolnego?

Mężczyzna w garniturze zdziwił się i trochę wystraszył. Zakłopotana Sei odebrała to jak policzek. Był zwykłym człowiekiem. Kenji jednak czasem zmyślał, a ona musiała być głupiutka, że mu uwierzyła. To, że niektóre rzeczy były prawdziwe tam, nie oznaczało, że są prawdziwe także tutaj. Mężczyzna rozluźnił mięśnie szczęki i odparł:

— Z moich wyliczeń wynika, że pojawi się dzisiaj, o czwartej dziesięć, na linii południowej. — Mówił w taki sposób, jakby nie był do mówienia przyzwyczajony. — Ale w przeszłości zdarzało mi się już mylić.

Sei odetchnęła z ulgą i obciągnęła bluzkę na ramionach, jak teatralną kurtynę, uśmiechając się znacząco i odsłaniając znamię: rysowało się między piersiami jakby oblała się wodą śmierci, próbując się jej napić. Ten gest odsłaniający skórę stał się dla niej równie łatwy i naturalny jak rozmowa — a nawet łatwiejszy, bo więcej wyrażał. Uśmiechnęła się — pięknie, z zapałem i pewnością siebie.

Mężczyzna gapił się na nią tępo, na przemian otwierając i zamykają usta. Grdyka chodziła mu pociesznie w dół i w górę. W końcu, przerażony, zakrył usta ręką.

— Co się pani stało? Potrzebuje pani lekarza?

Sei zamrugała ze zdziwienia i roześmiała się. Dużo czasu upłynęło od chwili, gdy ktoś, kto zobaczył jej znamię, nie próbował od razu wziąć jej w ramiona; od chwili, gdy mowa była niezbędna, wręcz przyjemna. Trudno było się pogodzić z myślą, że kod, do którego przywykła, nie jest ważny w każdej zapadłej dziurze. Istnieje wystarczająco dużo tajemnic, żeby każdy miał własną, pomyślała. Poprawiła bluzkę, kryjąc znamię, i czekała w milczeniu, jak czujna strażniczka.

Mężczyzna nie zbliżał się do niej; nie chciał oddychać jej powietrzem ani ryzykować kontaktu fizycznego. Widziała, jak się zgarbił, gdy pociąg o czwartej dziesięć przyjechał i wypluł mu pod nogi tłum rozkrzyczanej dzieciarni, a potem, skruszony, przyjął go w swoich progach, z zakłopotaniem otwierając przed nim drzwi i zmierzając do Nary i nigdzie więcej.


* * *

Wracała. Zawsze wracała. Do mosiężnej tabliczki, parkietu i długich smukłych kieliszków. Do „Dna Niebios”, które było ciemne i puste. To jest teraz mój pokój z tatami, rozmyślała w ten leniwy błękitny wieczór, kiedy wydawało się, że persymony rodzą wyłącznie czarne pięści. Zamykam się. Opowiadam szczerym twarzom historie, które tylko dla mnie mają sens, ale oni mi wierzą. Och, Usagi, jednak ubijam ryż. Mimo wszystko.

Przytknęła sobie dwa palce do mostka, ale nie szukała znamienia. Dla niej te drzwi były zawsze otwarte, nie musiała już okazywać przepustki. W tym kostiumie nie przyciągnie tylu co zwykle, ale to właściwie bez znaczenia. Kogoś na pewno znajdzie, dwie, trzy osoby. Musiała mieć więcej niż inni, żeby trwać w pociągu i szybko, bardzo szybko mknąć przez miasto. Jeśli będzie musiała, weźmie ich za ręce i pociągnie za sobą; zdzierży nawet starych, obcych i kalekich. Już tak robiła.

Yumiko ostatnio często się spóźniała: docierała do klubu po północy i mechanicznie popijała drinki, których barwy przebiegały całe widzialne spektrum, od czerwieni do ultrafioletu. Sei powinna się uporać z pierwszym kochankiem, zanim przyjdzie Yumiko — rozczarowana, zdesperowana, w szkolnym mundurku. Jak lustro w niebieskiej spódniczce. A Sei nie miała już siły patrzeć w lustra.

A jednak Yumiko wcale się nie spóźniła, nie tym razem — siedziała przy barze i wlewała w siebie kolejne czarki sake. Zachwiała się na obcasach, kiedy wstała i z ulgą objęła Sei. Wtuliły się nawzajem w swoje chude żebra. Żadna nie chciała puścić.

— Mam propozycję — szepnęła jej do ucha Yumiko. Jej oddech zalatywał zepsutą śliwką. — Dzisiaj nikogo nie będzie. Nikogo nowego, tylko ty i ja. Przedstawię cię rodzicom. Zjemy makaron. Będzie normalnie.

— Jestem w ciąży — powiedziała Sei.


Róg Sto Dwudziestej Pierwszej i Hagiograficznej

Zamożni mieszkańcy Palimpsestu wysyłają dzieci do prywatnej szkoły imienia Świętego Fulka, której cegły, marmury i długi spadzisty dach z wiejską strzechą z dzikiej trawy i fiołkowych liści mieszczą się między dwiema niedziałającymi fontannami. Pełznący po omacku morszczyn i pachnące maki zagarnęły dziewięć suchych paszcz hydry i królewskie rogi spiżowego byka. Dzikie koty śpią w splotach wężowego cielska hydry i krętym wnętrzu rozdziawionego byczego pyska. Hydra i byk są ulubieńcami uczniów, wiele lekcji poświęcono im samym i ich symbolice, mimo że nauczyciele zdają sobie sprawę, że tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności planiści miejscy ulokowali szkołę właśnie tutaj, a nie, powiedzmy, między złotym lwem i srebrnym jeleniem. Przynajmniej dzieciaki mają zajęcie.

Bogacze pilnie strzegą wielkiej tajemnicy: ta urocza instytucja jest ich dzieciom potrzebna, wręcz niezbędna, w takim samym stopniu jak woda i mleko. Chociaż woleliby, żeby tak nie było. Spotykają się w Prawym Kościele, okutani w futra, i modlą żarliwie w intencji zamknięcia szkoły. Widzą, jak twarze dzieci imigrantów i biedoty nabierają wyrazistych rysów, słuchają ich wyzywających pokrzykiwań, patrzą, jak nicponie pluskają się w rzece, i żółć wzbiera w ich sercach. Święty Fulk to błogosławieństwo nad błogosławieństwa, lekarstwo niezrównane, lecz proces kształtowania dziecka jest długi, żmudny i surowy jak wszystko w Palimpseście. Bogacze tęsknią do swoich maleństw.

Od czego się zaczyna? Jakie skarby wolno gromadzić, aby uniknąć tej wrodzonej choroby? Ile silosów jęczmienia, ile winnic, ile koni o miękkich bokach, ile domów z ostro zarysowanymi kwiatonami, które wyszły spod ręki Weckweet, można posiąść, zanim ta łagodna przypadłość ogarnie łona i nasienie tych, którzy kochają selskiny i klejnoty? Księgowi z ulicy Sarsaparilli byli karmieni czekoladą i słowiczymi wątróbkami i palili jedwabiście delikatny tytoń, żadnemu jednak nie udało się ustalić punktu, w którym równowaga zostaje zachwiana, określić miejsca po przecinku, za którym czyha zagłada.

Gdybyśmy mieli przepustki, moglibyśmy zajrzeć za ciężkie drzwi z drewna gruszy i zobaczyć, jak wyglądają lekcje u Świętego Fulka. Przypuśćmy, że je mamy; pozwólmy sobie na ten kosztowny luksus, jakim jest przepustka do szkoły. Właśnie zaczynają się wieczorne kursy, dzieci siedzą grzecznie w rządkach, z ułożonymi przed sobą rękami. Tylko nauczyciel jeszcze nie przyszedł, leń patentowany! „Dlaczego siedzą tak nieruchomo?”, pytasz. Dlaczego nie rzucają w siebie nawzajem gumkami ani nie żartują o giełdzie, jak to zwykle ma w zwyczaju rozpuszczone potomstwo finansowych elit?

Dlatego że nie są jeszcze skończone.

Mali arystokraci, którzy rodzą się w Palimpseście, noszą w sobie przerażającą pustkę. Odbierają bodźce, reagują na nie, uczą się chodzić i siedzieć cicho, ale nie mówią, nie biegają, nie bawią się; nie mają również twarzy, włosów ani genitaliów. Dlatego szeptem nazywa się ich braurionami. Słowo to, zaczerpnięte z języka, którego nazwą zamożni nie zawracają sobie głowy, oznacza „niedźwiadki”. Dawno temu wierzono, że małe niedźwiedzie rodzą się bezkształtne i nijakie i dopiero matka, liżąc je, nadaje im właściwą postać.

Brauriony są jak lalki, miękkie, plastyczne, ale niedokończone, nierzeczywiste. W dniu, w którym wysoko postawiona kobieta wydaje dziecko na świat, zawinięta w lwią skórę i upierścieniona rubinami, modli się w duchu, by jej majątek okazał się zbyt skromny, by spowodować urodzenie brauriona. Nasłuchuje pierwszego krzyku potomka, a kiedy ten się nie rozlega, wie, że Święty Fulk przygarnie to dziecko i wszystkich jego późniejszych braci i siostry. Gdy wstanie z połogu, zacznie rozdawać swoje suknie jedna po drugiej, będzie się pozbywać domów i kochanków, w nadziei ponownego dostąpienia łaski.

Nie szlochaj, pani! Święty Fulk daje przynajmniej nadzieję! Kiedy podrzucasz na progu szkoły wysadzany klejnotami koszyk, istota, którą oddajesz impod opiekę, nie jest sierotą. Nie całkiem.

Dzieci słyszą, odbierają sygnały ze świata — co wielce ułatwia prowadzenie lekcji. Przez piętnaście lat uczniowie są spokojni, zrównoważeni, nieruchomi. Trzeba ich myć i dożylnie odżywiać (opieka nad nimi wymaga ostrożności i delikatności), ale rosną jak wszystkie dzieci. Naucza się je tak, jakby mogły recytować wiersze, dodawać i z zapałem dyskutować o bieżących problemach. Ich niezdarne stopy uczy się tańczyć. Okrutne machiny nadają właściwą posturę ich miękkim kręgosłupom.

Kiedy dzieci mają piętnaście lat, są gotowe.

Rytuał, który się wówczas odbywa, jest trzymany w największej tajemnicy — tak przynajmniej wyobrażają sobie możni Palimpsestu. Sympatyczny niedźwiadek siada w ciemnym pokoju, do którego wchodzi drugie dziecko, prawdziwe, nie starsze od niego, z błyskiem w oku i wrednym żartem na wargach. Dla jego wygody do pokoju dostarcza się mnóstwo wody w ogromnych pucharach, ono zaś powoli i z wielką gorliwością zaczyna lizać brauriona, tak jak mogłyby to czynić dawne niedźwiedzice, zanim niedźwiedzia społeczność uznała tę technikę za bezcelową. Wylizuje każdy cal jego skóry, bez litości i bez wytchnienia, chociaż z czasem zmęczone usta i język zaczynają boleć, a cały proces trwa pięć dni inocy. Dziecko jest jednak silne i niezmordowane.

Z bezkształtnej bryły wyłania się w pełni ukształtowany człowiek — z orlim nosem lub pieprzykiem na lewym policzku, rudymi włosami lub skórą koloru kawy, zwinnymi dłońmi lub pełnymi piersiami, dumnie wyprostowany, z szerokim czołem i pięknymi łukami brwi. Piątego dnia po braurionie nie ma już śladu, a zamiast niego w pokoju siedzi jedyna w swoim rodzaju istota, zahartowana latami przymusowego milczenia i obcowania z wyrafinowanymi duszami u Świętego Fulka. Zna łacinę, arytmetykę, poczet królów i historię Kościoła. Umie również pisać wiersze i zachowuje niezwykłe wspomnienia z lat uwięzienia we własnym ciele. Ma miły głos, łagodną naturę i niezwykły talent do tańca.

Braurion nie wraca już do rodziców. Nie może. Nie ma twarzy ani imienia, dopóki nie zostanie skończony, a wtedy określenie kto z której rodziny pochodzi byłoby zadaniem tak żmudnym, że nikt nie chce się go podjąć. I w ten oto sposób niedźwiadek — a teraz już pełnoprawny niedźwiedź — wyrusza w świat i sam próbuje znaleźć sobie w nim miejsce. Niezwykle często zdarza się,że bierze ślub z dzieckiem, które go wylizało. To bardzo trwała więź.

Skąd jednak biorą się te dzieci, ci chłopcy i te dziewczęta, które przez pięć dni i nocy usługują braurionowi? I jak dają się do tego namówić?

Sprowadza się je z Ptaszarni, rzecz jasna, skąd by indziej? W najuboższych okolicach ludzie od Świętego Fulka wyszukują dzieci wyjątkowe, bystre, ale niechciane, które rodzą się wszędzie, w całym Palimpseście, bez względu na to, czy w domu jada się akurat gulasz z gęsi czy z kota. Nauczyciele sprowadzają do szkoły całe zastępy dzieciaków, po jednym dla każdego ze swoich nieszczęsnych podopiecznych. Do chwili ukończenia piętnastu lat dzieci te żyją skoszarowane w sympatycznych domkach, wśród wieńców gaulterii. Uczy się je tak samo łaciny, rachunków i historii Kościoła, a nawet więcej, ponieważ są lotne, niesforne i — przez kontrast do tamtych uczniów, których milczenie potrafi doprowadzić człowieka do obłędu — ukochane przez nauczycieli. Piszą eseje o naturze hydry i byka i z radością o nich rozprawiają. Są rozpieszczane i karmione słodyczami. One również nie wracają do rodziców.

Zdarza się, że po latach dama w lwim futrze natknie się na prześliczną młodą kobietę idącą pod rękę z piekielnie dociekliwym młodym mężczyzną; może nawet zauważy, że ani na chwilę nie tracą ze sobą kontaktu, cały czas dotykają się i muskają przelotnie, nawet kiedy ona wybiera na targu pomarańcze, a on obmacuje pigwy. Może zada sobie pytanie: „Czy to moje dziecko?”. Nigdy się jednak tego nie dowie.

Dzięki temu żaden ród nie rządzi Palimpsestem zbyt długo.


* * *

Poza Casimirą. Jak zwykle.


* * *

W pysku byka śpi kot. Przerzucił łapy przez kółko wbite w rozszerzone nozdrza spiżowej bestii. Ziewa, kiedy November drapie go za uchem. Palce wciąż mrowią ją od pszczelich wydzielin. Zastanawia się, czy kiedyś się do tego przyzwyczai, oswoi się z wrażeniem posiadania miliona rąk, które może po wszystko wyciągnąć. Zamiera bez ruchu i wsłuchuje się w siebie, ale pszczoły są wciąż pijane szczęściem i nie mają jej nic ciekawego do powiedzenia. Na Sarsaparilli dziewczyna tańczy kazaczoka, żeby zarobić parę groszy. W bramie księgarni przy skrzyżowaniu Złorzecznej i Dziewiątej jakiś staruszek zmarł z przepicia. Żadnych interesujących nowin. Niż użytecznego. Przypomina sobie nazwiska: Oleg Sadakow, Amaya Sei, Ludovico Conti. Szepcze je, jakby odmawiała różaniec. Niemal wie, co powinna zrobić.

Unosi rękę. Jej skóra jest jedną wielką opuchlizną, poznaczoną śladami żądeł i węźlastymi pasmami stwardniałej skóry w miejscach, gdzie jad wezbrał w żyłach. Uśmiecha się jednak. Te rany są jak mapa znajomego świata, który opłynęła, kierując się bólem i potrzebą serca; jak echo czarnego rysunku na twarzy. Już nigdy nie będzie czysta, zawsze będzie się krzywić z bólu, ale radość pszczół z Palimpsestu wrze w jej sercu.

Fulk przygląda się jej z fasady swojego gmachu: wysoka figura z polerowanego mahoniu z twarzą nadjedzoną przez insekty przedstawia ascetycznego świętego we władczej pozie, z różdżką w jednej i smyczkiem od wiolonczeli w drugiej ręce. U jego stóp małe niedźwiadki przysiadły na zadach i kołysząc się w przód i w tył, przyglądają mu się z niedźwiadkową trwogą i podziwem.

Ulica znajduje się w sercu miasta, ale jest pusta. November widzi tylko długie głębokie wąwozy tworzone przez ściany budynków i ciągnące się w górę, wysoko, tak że nie widać księżyca. Wydaje się, że niebo przegrało bezgłośną walkę z miastem i skapitulowało przed betonem i marmurami. Ale oto i on, już się zbliża; wiedziała, że po nią przyjedzie: powóz ślizga się po gładkich szynach, zielono obute stopy pewnym krokiem kierują się w jej stronę, ręka wsuwa się w jej rękę. Cieszy ją znajomy ciężar dłoni Casimiry — oswojony i delikatny, jakby zanurzała się w ciepłej wodzie.

— Masz ochotę wejść do środka? — proponuje Casimira. — Hojnie łożę na utrzymanie Świętego Fulka, z pewnością będziemy mile widziane. Nowi absolwenci pewnie właśnie jedzą ostatni posiłek.

— Ty też skończyłaś tę szkołę?

Casimira uśmiecha się tym swoim zagadkowym uśmiechem.

— Nie żartuj. Ale… — Zawiesza głos, zamyśla się. — Aloysius ją skończył, wiesz?

— Dlaczego w takim razie tyle na nią płacisz?

— Nieprzerwany dopływ nieprzeciętnie uzdolnionych, wręcz genialnych obywateli, niespętanych więzami klasowymi i rodzinnymi, jest w oczywisty sposób korzystny dla miasta. Każde ich nowe pokolenie zmienia świat. Za coś takiego warto płacić.

Przechodzą pod znaczącym spojrzeniem świętego Fulka i trafiają do olbrzymiej jadalni, gdzie stoły są nakryte czarnymi obrusami, od których ostro odcina się biel pustych talerzy. Na widok Casimiry wykładowcy wstają i wygładzają zmarszczki na oficjalnych przepysznych strojach, które w oczach November zlewają się w jedną wielką plamę długich pół, wysokich butów, gorsetów, epoletów i szykownych peleryn. Kobiety mają we włosach pióra kuropatw, mężczyźni — kruków. Dają uczniom znać, żeby i oni wstali. Brauriony są jeszcze niezdarne i trochę się wstydzą swoich nowych twarzy, ale wstają jak jeden mąż i oklaskują Casimirę, swoją mecenaskę, swoją panią.

Casimira — nie jest wcale zachwycona, nie potrzebuje ich aplauzu — prowadzi November do długiej ławki, jakiej można by się spodziewać po klasztornym refektarzu. Młody mężczyzna odsuwa się i je przepuszcza; na jego piękną twarz wypływa rumieniec. Mocno ściska ramię olśniewającej młodej kobiety, która spokojnie taksuje wzrokiem nowych gości i nic a nic się nie rumieni.

— Casimiro… — zagaduje November. Zniża głos, żeby nikt jej podsłuchał, ale dzieci już rozmawiają, śmieją się i przerzucają dowcipami z brodą, które dla niech są całkiem nowe i świeże. — Kiedy znów poczuję się normalnie? Na razie nie mogę się pozbyć wrażenia, że lada chwila wpadnę w przepastną otchłań, a moja krew śpiewa donośnie, tak głośno, jakby nadchodził koniec świata. Tyle głosów, tyle pszczół… Znam imiona ich wszystkich! Jak to możliwe?

Casimira spogląda na nią, szczerze rozradowana. Na jej twarzy maluje się zaskoczenie, siostrzany szacunek i ulga, że w obliczu jej rodaków November nie waha się jej dotknąć: przytula policzek do policzka Casimiry i całuje ją szorstko, jak tylko może pocałować królowa królową. Wokół nich dzieci szczerzą zęby w uśmiechach i gapią się bez skrępowania. Jeszcze się nie nauczyły, że nie wypada się gapić.

— Nigdy, moje biedactwo — mówi Casimira, kiedy się rozdzielają. Ma oczy pełne łez. — Jesteś teraz taka jak ja. Tylko ty jedna. To się już nie zmieni. Będziesz też znała imiona ich dzieci, a także imiona każdego, kogo dotkną albo kogo użądlą; same nie zdążą ci wszystkiego powiedzieć, o wszystkim donieść, sprawić, żebyś była z nich dumna. Bądź ostrożna, bo są delikatne w sposób, w jaki ty i ja delikatne być nie możemy. Masz im królować. To nie byle jakie zadanie. — Ściska rękę November. — Ale teraz ty masz mnie, a ja ciebie. Nigdy już nie będziemy samotne.

Rozlega się donośny dźwięk dzwonu i zostaje podana kolacja: na każdym talerzu ląduje maleńki pieczony czyż, w całości, z łebkiem i z dzióbkiem, z którego sypią się okruchy chleba i kawałki fig. Nauczyciele i uczniowie sięgają po leżące obok talerzy ogromne czarne serwetki. Casimira robi to samo i z chytrym uśmiechem, tak jak oni, narzuca sobie serwetkę na głowę, a potem wszyscy jednym gestem biorą ptaszki z talerzy i w całości pakują je do ust. November z niedowierzaniem patrzy na dwustu biesiadników w czarnych woalkach. Wyglądają jak wiedźmy, modlące się z pochylonymigłowami do światów rozpostartych pod ich stopami.

Kolacja wlecze się niemiłosiernie. Nie ma więcej dań, ale November cały czas słyszy chrupanie ptasich kostek. Nie chce nikomu przynieść wstydu: zakłada woal, łapie czyża za dziób i trzema palcami — tylko tyle jej zostało do błogosławieństw — wkłada go do ust. W pierwszej chwili czuje słodycz: błyszcząca skórka, mięso i glazura, która smakuje jak brandy zmieszana z winem śliwkowym. Jednakże, kiedy zaczyna przeżuwać (powoli i metodycznie, bo czyż wypełnia jej usta w całości), czuje, że pękające organy wewnętrzne są gorzkie, smakują żółcią, rozpaczą i utraconą miłością. Kości drżą, pękają z trzaskiem, ranią wnętrze ust i do tej mieszaniny dołącza smak krwi, słonej jak łzy ronione nad zniszczonym ciałem. Krew łączy się ze szpikiem — i znów pojawia się słodka nuta, słodka jak sama November, która zwycięsko wychodzi ze wszystkich prób i pozostaje sobą.

Teraz rozumie, po co ten czarny woal. Żaden bóg nie powinien widzieć, jak kobieta pożera samą siebie.

W końcu przełyka, podnosi woalkę i ociera krew z warg. Gdzieś w mieście troje wstrząśniętych ludzi łapie się za okrwawione usta. Jadalnia jest pusta, wszyscy zniknęli, została tylko Casimira.

— Gotowa, żeby wrócić do domu? — pyta.

Tak, November jest gotowa.


* * *

Kiedy przyjeżdżają, dom chowa się za kolumną, ubrany najpiękniej jak tylko November potrafi sobie to u chłopca wyobrazić — turkusowy jedwab, szeroki biały kołnierzyk, pantofle z różowego aksamitu, sprzączka paska z kości słoniowej, włosy elegancko zaczesane i wypomadowane. Wyszykował się specjalnie dla nich, ale teraz się zawstydził. November przyklęka i wyciąga do niego ręce. Pszczoły w niej tańczą: „Matko, o, matko i żono, zostań z nami, to jest twój dom!”.

Kurczowo trzyma się swojej jaźni; jest w tej chwili taka rozciągnięta… Powinna zrobić spis wszystkich rzeczy, którymi jest, a które nie są nią. W głębi serca pozostaje jednak sobą, November, dzieckiem bibliotekarza i kobiety, która zamiast małej rybki złowiła rekina. Uśmiecha się do chłopca zachęcająco.

Moja sukienka to mój żagiel, przypomina sobie.

Chłopiec pędzi do niej i rzuca się jej na szyję. Casimira przygląda się im jak zadowolona z siebie kokoszka.

— Na pewno już się domyśliłaś, że urodziłam się taka sama, jak dzieci od Świętego Fulka. Nie mogło być inaczej, gdyż nasza rodzina dysponuje większym bogactwem, niż cały Palimpsest byłby sobie w stanie wyobrazić. Przez długi czas adopcja świetnie nam służyła, ale mnie matka nie potrafiła oddać. Bracia i siostry od Fulka nie są odosobnieni w swych talentach. Ich opowieści o tym, jak weszłam w posiadanie mojego domu, są niedorzeczne. W wieku ośmiu lat byłam pusta jak niezapisana karta i matka musiała podnieść moją rękę do kołatki na drzwiach, gdyż nawet tego nie potrafiłam zrobić z własnej woli. Przez tydzień stałam tu, w tym westybulu, nieruchoma i niema, nie jadłam ani się nie poruszałam; nieukształtowane brauriony naprawdę są aż tak głupie. W końcu dom przezwyciężył nieśmiałość i zaopiekował się mną najlepiej jak umiał. Nauczył mnie wszystkich języków, jakie dom może znać, całej matematyki niezbędnej do wybudowania go, tańców tańczonych na jego parkietach i poezji recytowanej w jego salonach. Otrzymałam rzetelne wykształcenie. Nie wiem, jak na to wpadł, ale pewnego dnia zaczął mnie lizać i nadał mi kształt, wykazując się małym języczkiem i wielką cierpliwością.

— Rozmawiałem z innymi domami — wyznaje nieśmiało chłopiec i wtula twarz w rękę Casimiry. — One wiedziały, gdzie się podziewają bogate dzieci, a Święty Fulk, to znaczy szkoła, sam budynek, też wie, jak je przebudzić.

Casimira głaszcze go jak ulubionego kota.

— Przebudziłam się pod jego językiem i od tamtej pory jesteśmy nierozłączni. To się podobno często zdarza. Tak oto tylko ja jedna z mojej rodziny jednocześnie urodziłam się jako Casimira i jako Casimira żyję; mogłam zająć należne mi miejsce w sercu fabryki i przychylić ucha całemu temu drobiazgowi, który wychodzi z moich kadzi i spod pras. Śmiem twierdzić, że jestem lepsza od wszystkich poprzednich Casimir, ponieważ edukował mnie dom, co nauczyło mnie myśleć w tak nieszablonowy sposób, że dziś potrafię tolerować w swoim sercu nawet niezwykłe mrówcze sny.

November zatacza krąg na lśniącym cedrowym parkiecie.

— Jestem ci wdzięczna za tę tajemnicę i za… za pszczoły. Nie rozumiem jednak, po co mi to wszystko opowiadasz.

Casimira przytula swój dom, a on wczepia palce w jej długie zielone włosy. Kiedy znów się odzywa, jej głos brzmi ostro i chrapliwie. November już się nauczyła, co to oznacza: wielka pani nie chce, żeby November wiedziała, jak wiele jej słowa dla niej znaczą.

— Żebyś mnie lepiej poznała, najdroższa. Żebyś wiedziała, że możesz być tu ze mną szczęśliwa. Żebyś mogła żyć. Żebyś mogła mieć w moim domu dziecko, którego nikt ci nie odbierze. Żeby i na mnie, i na ciebie spłynęła łaska. Żebyś została tu, aż się zestarzejesz i razem zamkniemy powieki, wsłuchane w sny wszystkich naszych pszczół, szczurów i szpaków. Nie masz nic do stracenia.

— Twoja miłość to straszna rzecz. Ciąży. Żądli. Rani.

Wzruszenie ramion.

— Jestem Casimira.

— Nie wiem, czy jej podołam.

— Nie wybrałabym cię, gdybyś mogła nie podołać. Nabierzesz siły. Nabawisz się odcisków.

Dom podkrada się do niej. Po jego niebieskich oczach poznaje, że zebrał się na odwagę.

— Będę lizał twoje dzieci, aż ożyją — mówi. — Obiecuję.

Jego miłość, miłość małej istotki zaklętej w dużej — tak, to potrafi znieść. Przytula go i kołysze, czuje dotyk drobnego ciała, które nie jest do końca ciałem, ale nie jest też gipsem. Jego serce — czymkolwiek jest — łomocze w uniesieniu.

— Jest tu mężczyzna — szepcze w końcu chłopiec, bez entuzjazmu, jakby wolał o tym nie mówić, tylko spędzić jak najwięcej czasu z nowo odkrytą, cudowną zabawką. — Czeka na ciebie.

November się wzdryga i posyła Casimirze zaniepokojone spojrzenie. Obecne w jej głowie pszczele umysły jej nie ostrzegły.

— Chyba chciały ci zrobić niespodziankę! — Casimira parska śmiechem. — Takie już są.

Chłopiec marszczy brwi.

— Ten człowiek nie może tu wejść, pani. Nie wolno mu. Pszczoły zaprowadziły go najdalej jak mogły, ale potem… utknął. Na tyłach, od strony Lotkowej.

Wszyscy troje ruszają w głąb rozległego parteru; serce November tłucze się o żebra, jakby chciało przy tej okazji wykroić dla siebie nową komorę. November zamyka oczy i usiłuje wyczuć obecność intruza, tak jak już to wielokrotnie robiła, ale pszczoły zagłuszają jego istnienie błaganiem, żeby była z nich dumna. A ona jest z nich dumna, bardzo dumna; bicie jej serca je uspokaja, bzyczą coraz bardziej sennie, zadowolone.

Jest gotowa. Spełniły jej prośbę. Zasłużyła na tajemnicę, do której tęsknią Clara, Xiaohui, jej bezimienny brat i obcy mężczyzna w zielonym płaszczu. Nie musiała zgadywać, nie wyczytała tego w książce, lecz wytrzymała moc jadowitej miłości. Czy powie Clarze? Czy otworzy się przed tą nieszczęśliwą rudowłosą dziewczyną jak przed przyjaciółką? Jak przed kochanką? A przed Xiaohui?

Nie, nic im nie powie. Dobrze wie, że tego nie zrobi. Ponieważ to jest święte miejsce i jest mu coś winna. Jest mu winna duszę. Musi je chronić.

Może powinna mieć wyrzuty sumienia z powodu tej niechlubnej motywacji, ale wcale ich nie czuje.

Na tyłach domu, widoczny z ogromnego okna, rzeczywiście czeka mężczyzna. Nie może nawet podejść bliżej: wygląda na to, że biegnąca za domem Casimiry szeroka aleja wytycza granicę dostępnego mu terytorium. Napiera na nią, próbuje się przebić, ale nie poznał dziewczyny imieniem Clara z kolczykiem w języku i bursztynowy cień go odpycha. Ma około czterdziestu lat, rzednące kręcone włosy i długi, szpiczasty nos, na którym tkwią staroświeckie okulary. Ubranie ma całkiem zwyczajne i trochę wymięte, oczy poczciwe i łzawe.

November otwiera okno na oścież.

— Nie możesz! — krzyczy dom.

Ma rację: złota mgiełka nie chce jej wypuścić, stawia opór, delikatnie, jakby z zakłopotaniem, ale stanowczo. November zamyka oczy. Pszczoły wygrywają triumfalną nutę na milionie rożków. Zgaduje imię i woła:

— Ludovico!

Mężczyzna nieruchomieje, wybałusza oczy i patrzy na nią, na jej sukienkę, na zniszczoną, upstrzoną pęcherzami i lekko rozjarzoną skórę, nasyconą jadem i miodem. Na jego twarzy odmalowuje się niepewny grymas rozpoznania. November stoi w oknie, pewna siebie, i uśmiecha się, że aż boli; bąble na jej twarzy napinają się i pękają.

— Ludovico — powtarza spokojniej, ale odważnie. W jej głosie słychać basowy pomruk ula. — Nazywam się November Aguilar. Mieszkam w Benicii, w Kalifornii. Musisz mnie odszukać.

— Jak to? — dziwi się mężczyzna. — Przecież jesteś tutaj.

— Zamknij oczy i przypomnij sobie, Ludovico. Przypomnij sobie mnie. Salonik u żaby. Ślad po użądleniu na moim policzku… Wiem, teraz mam ich na twarzy znacznie więcej. Pamiętasz? Byłam tam w tę pierwszą noc, razem z tobą. Trzymałam cię za rękę.

Ludovico zakrywa usta dłonią.

— Czułem to… Na Boga, te pszczoły… poczułem, kiedy cię tak urządziły…

— Przykro mi. Ja też czułam obecność ludzi w kościele. To manam chyba ułatwić znajdowanie się nawzajem. Ale niezbyt pomaga.

— Nie. — Ludovico wygląda, jakby coś przeliczał, ważył w myślach. — Kalifornia, powiadasz?

— Tak! Musisz mnie odszukać w prawdziwym świecie. Znajdź mnie!

— Wiem! To znaczy… wiem, jak to działa.

November jest zdziwiona. To zabolało. Myślała, że to jej słodka tajemnica.

— Zapamiętaj to — mówi. — Nie zapomnij o tym, kiedy się obudzisz, cokolwiek by się działo. A teraz powiedz mi, gdzie cię znajdę. Powiedz, gdzie mieszkasz.

Ludovico kręci głową, osaczony przez jej pszczoły, które, zadowolone z siebie, leniwie krążąmu nad głową, tworząc wokół niej czarno-złotą aureolę.

— Włochy. Mieszkam we Włoszech, w Rzymie.

— W porządku. Jutro do ciebie zadzwonię. Daj mi swój numer telefonu.

Podaje jej numer, jąkając się, a November powtarza go półgłosem tak długo, aż jest pewna, że go zapamięta.

— Jeszcze jedno — mówi. — To ważna sprawa, proszę, pamiętaj i o tym. — November przekrzywia głowę, wsłuchując się w poplątane doniesienia pszczół. Musimy też znaleźć tamtych. Kiedy znów się tu zjawisz, znajdź mężczyznę. Nazywa się Oleg Sadakow i chowa się przed pszczołami, ale… jest gdzieś nad rzeką, pod czarnym mostem z kamiennymi kogucikami. Pszczoły pomogą ci tam trafić; to daleko, a my jesteśmy nowi i nie mamy wstępu w wiele rejonów miasta. Dlatego nie możesz wejść do mnie do domu, chyba że spotkasz taką rudą dziewczynę, Clarę. Albo znajdziesz Olega. Ja odszukam Amayę Sei.

— Tę z niebieskim włosami? — upewnia się Ludovico. Mówi powoli, jakby spod wody.

— Tak. Jest w pociągu, ale to wiem już od jakiegoś czasu. Poznałam po zapachu.

— Ja też!

— Powiedz mi, gdzie cię znajdę. Powiedz, gdzie mam pójść.

Ludo długo milczy, tylko na nią patrzy. November przechodzi przez myśl, że może jest taki sam jak Clara, może wcale nie chce tu wracać, nie chce więcej niż już ma.

— Pszczoły cię znalazły — mówi w końcu Ludovico. — Nie jestem pewien, co to znaczy, ale może to, że jesteś cnotliwa.

November wybucha śmiechem. Jej ciało promienieje, nagle przepełnia ją absolutna pewność własnych racji.

— Istnieje taki spis, Ludovico, spis rzeczy niezbędnych do szczęścia. My jesteśmy tym spisem. Ludovico Conti. Oleg Sadakow. Amaya Sei. November Aguilar.

Ludo próbuje przejść przez ulicę, zbliżyć się do domu, ale bursztynowe cienie go odpychają.

— Karakalla — mówi w końcu. — Spotkajmy się w Karakalli. Będę pamiętał.

Dwa Branża czystości ludzkiej

November zbudziła się roześmiana. Próbowała zakryć usta dłonią, ale śmiech nic sobie z tego nie robił. Ręka wciąż ją bolała, ślady po użądleniach nadal miały złocisty odcień, tylko opuchlizna trochę zeszła. Przyszło jej do głowy, że kiedy wszystko się wygoi, jej skóra na zawsze zmieni kolor. Nie wzięła z szafki książki w brązowej okładce, chociaż wyciągnęła po nią rękę. Odetchnęła głęboko. Książka poczeka. Poczeka.

Jestem niecierpliwym i wybuchowym dzieckiem, pomyślała. Dokładnie takim, jakie lubi Zielony Wiatr.

Sięgnęła po telefon, żeby wybrać wypalony w pamięci numer, zanim zdąży wyblaknąć. Zanim go zapomni. Jej serce znów należało tylko do niej, pszczoły zniknęły, choć czuła w sobie ich obecność; miotały się na wszystkie strony. Brakowało ich jej. Splątane brązowe włosy opadały jej na twarz. Pościel była zeszmaconym kłębowiskiem zagięć i zmarszczek, w którym leżało jej zeszmacone ciało — bez dwóch palców, z twarzą jak z sennego koszmaru, pokryte obrzmiałymi czerwonymi pręgami (z pewnością zostaną po nich blizny), których jednak nie czuła pod dotykiem i nie była w stanie się nimi przejąć. Nie chciała nawet ryzykować śniadania, dopóki tego nie załatwi, nie zajmie się tą niecierpiącą zwłoki sprawą; bała się, że potem mogłoby jej zabraknąć zapału, żeby porozmawiać ze smutnym mężczyzną o włosach jak słońce zza chmur, od którego dzieliło ją pięć tysięcy mil kabla.

W słuchawce rozległ się sygnał dzwoniącego telefonu, obcy, europejski, a potem męski głos — zmęczony i bełkotliwy z niewyspania:

Ciao?

— Ludovico, to ja! To ja!

Znów wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać.

Chi e questo?

— To ja, Ludovico. November. November Aguilar. Pamiętasz?

W jego głosie natychmiast zabrzmiało napięcie, strach, panika:

Oh, Christo, Christo, non parlo Inglese! Sono un tal sciocco!

O mój Boże, pomyślała November. Tam jest łatwo, oczywiście. Ci wszyscy ludzie z różnych miast muszą się jakoś porozumieć, więc tam jakoś to załatwiono, ale tutaj…

— Ludovico? — powiedziała, przeciągając sylaby, przekonana, że i tak zda się to na nic. — Powiedziałeś „Karakalla”. Karakalla. Teraz tylko powiedz kiedy. Podaj dzień. Poniedziałek. Wtorek. Środa. Czwartek. Piątek. Sobota. Niedziela. Wybierz któryś.

Zapadła długa cisza. November wydało się, że czuje, jak Ludovico próbuje — tak jak ona — przecisnąć się kablem po dnie Atlantyku, wśród kościstych, świecących ryb głębinowych.

Domenica — wymknął się w końcu w eter jego udręczony głos. — Domenica. Niedziela. Mezzogiorno. Mi dispiace. Przepraszam. Niedziela. Karakalla.


* * *

Samolot okazał się równie łatwy w obsłudze jak tratwa. November włożyła zieloną sukienkę, chociaż nie była pewna, czy robi to przez wzgląd na odległą Casimirę, czy bliski Zielony Wiatr ściśnięty w zamarzniętych miastach ponad chmurami. Przez maleńkie jak iluminator okrętu podwodnego okno nie widziała slumsów Sześciu Wiatrów, cirrusowych wieżyc rozpalanych zachodami słońca, ani pawilonów z błękitnego lodu, ale (po tym, co już wiedziała) dopuszczała możliwość, że naprawdę gdzieś tam są: niewidoczne, pulsujące życiem, zgiełkliwe. A małe zefirki i bryzy przypominają pszczoły w olbrzymim perłowym ulu. Weckweet przecież tam była. Na pewno. Casimira o niej słyszała.

Ojciec November miał rację. Wyciągnął kartę z katalogu i — choć szansa była jedna na milion — nie pomylił się. Wszystko na świecie ma swoje miejsce. Nawet ona.

Rankiem otworzyła wszystkie ule, ale pszczoły nie wyleciały na zewnątrz — siedziały, ospałe, w swoich tętniących basowym buczeniem pałacach. Wyjdą, kiedy zechcą; nie są jej własnością. Jej pszczoły czekały na nią, a ona leciała im na spotkanie najszybciej jak mogła.

Oczywiście ludzie się na nią gapili. Stewardesa uważała, żeby jej przypadkiem nie dotknąć. Pytano ją również, czy to nie jest zaraźliwe; mało brakowało, żeby się przy tym roześmiała, tak zabawny wydał się jej ten pomysł. Trzeba jednak przyznać, że w ostatnim czasie wyglądała wprost demonicznie: ciało całe w ranach po żądłach, brak dwóch palców, twarz obrzmiała jak czarna maska. Włożyła kaptur i uśmiechała się przepraszająco do dzieci, które zazdrośnie od niej odpędzano. „Nie bójcie się”, chciała powiedzieć. „To nie jest zaraźliwe, a na pewno nie w taki sposób, jak myślicie”.

Ale zmilczała.


* * *

Karakalla była łaźnią — dawno temu, bo dziś została z niej dostojna ruina, zawalone łuki, zapadnięte schody i grzybkowate kopczyki gruzu. Znajdowała się na obrzeżach Rzymu, miasta, którego November nigdy przedtem nie widziała, przesyconego światłem, które wydawało się wręcz namacalne, jak ciało. Cały Rzym przybrał kolor tego słonecznego blasku, stał się na wpół złoty, jakby to złoto cichaczem pobierało lekcje od gruzów, i krok po kroku zagarniała miasto dla siebie. Wszystko było tu stare, bardzo stare, dziesięć razy burzone, odbudowywane i przemianowywane. Kiedy na tabliczce dla turystów wyczytała, że zimny i elegancki marmur na Bazylikę Świętego Piotra zaczerpnięto ze starego Forum, nie wiadomo dlaczego zrobiło jej się smutno, że gdy dzień wcześniej oglądała gigantyczny kościół, nic nie wiedziała o jego pochodzeniu. Miasta zbudowane z innych miast — jedne powstające na gruzach drugich, burzone, karczowane i ponownie zabudowywane, niezdradzające ani krzty swojej przeszłości. Palimpsesty. Rękopisy na pergaminie, wydrapywane i zapisywane na nowo, raz za razem. November uśmiechała się pod nosem, spacerując po brukowanych ulicach.

Taka już natura niedzieli, że nie spieszy się z nadejściem, w końcu jednak namierzyła November, wywęszyła ją swoim przecudnym noskiem i znalazła siedzącą na trawie w Karakalli. Serce November pędziło jak oszalałe, goniąc w piętkę.

Kiedyś w tych ścianach biegły rury, w których przelewała się gorąca woda, pomyślała. A teraz tak tu sucho. Godna emerytura po wycofaniu się z branży czystościludzkiej.

Podobała jej się myśl, że siedzi w miejscu, które w przeszłości było zalane wodą. Wydawało się przez to takie spokojne. Wieczne. Mogła tu znaleźć oczyszczenie, wśród traw i kamieni, które zmiażdżyłyby i starły na proch wszystkie nieczystości, a ją zostawiły nietkniętą.

Długo musiała czekać na Ludovica, tak to przynajmniej odczuwała. Gdy w końcu wyszedł zza załomu zawalonego muru, wyglądał dokładnie tak samo jak poprzednio: zgarbiona postura nieustępliwego czytelnika, nieśmiały krok. Miała wrażenie, że widzieli się już z tysiąc razy; pamiętała na jego ustach muśnięcia ust tamtej kobiety, czuła na jego skórze dotyk łap i pazurów w kościele, słyszała — jego uszami — pokrzykiwania na wyścigach. Chciała wyciągnąć do niego ręce. Gorąco tego pragnęła.

Lecz on tylko wytrzeszczył oczy i gapił się na nią. Wiedziała, że tak będzie. Tam wyglądała inaczej, w pięknej sukni i aureoli z pszczół. Tam emanowała blaskiem, światłem pszczelego jadu w żyłach, a tu była zwyczajną kobietą po trzydziestce z fatalnie ufarbowanymi włosami i obgryzionymi paznokciami, w zielonej zimowej sukience, bez dwóch palców, w dodatku wciąż opuchniętą od użądleń, które na całym ciele odcisnęły się jak przedwczesne zmarszczki albo blizny po oparzeniach. I ta twarz… Jakby miasto wymierzyło jejpoliczek. Próbowała udać, że nie widzi, jak na nią patrzy, i uśmiechnąć się, ale wiedziała, jak wygląda, i zdawała sobie sprawę, że mimo starannego planowania może mieć problem z przekonaniem go, żeby jej dotknął.

— Cześć — powiedział z koślawym, sękatym, chropowatym akcentem.

Natychmiast się zorientowała, że przez cały tydzień ćwiczył to powitanie przed lustrem.

Usiadł obok niej. Kiedy słońce prześwietlało jego rzadkie włosy, wyglądał jak święty ze złotym dyskiem nad głową: poważna twarz, łagodne oczy, ściągnięte policzki.

Nic nie mówili. Nie mogli mówić, nie mieli wspólnego języka. Powietrze pomiędzy ich ustami gęstniało i skwierczało z napięcia, ale nie mieli ostrza, którym mogliby je przeszyć. Siedzieli więc wśród ceglanych wież, w starym, zrujnowanym mieście, patrząc na siebie nawzajem i milcząc. November doszła do wniosku, że to niedorzeczne: przebyła taki szmat drogi, a nie miała do zaoferowania nic prócz swoich ran.

Aż nagle Ludovico pochylił się lekko i poszukał ustami jej ust, a kiedy je znalazł, już nie puścił. Złapał ją za rękę — tę okaleczoną, na którą Clara nie chciała patrzeć — i pocałował z wilczą żądzą, wgryzł się w jej wargi z jękiem i z taką siłą, że poczuła się tak, jakby wykradał jej całe powietrze z płuc.

Czułeś to wszystko, pomyślała. Czułeś, kiedy mi to robili. To dlatego ci to nie przeszkadza?

On jednak chwycił ją już mocno w pasie. Oboje zapłakali — woda znów popłynęła w wyschniętej na wiór łaźni — a on bez końca powtarzał jej imię; w jego ustach przybierało najdziwniejsze kształty, chociaż pozostało jej imieniem. Ssał jej piersi jak dziecko, ona zaś ugryzła go w bark, lekko, po kociemu, i też wyszeptała jego imię. To były jedyne słowa, jakie znali, jedyne słowa na świecie. Uniósł ją i oparł o ścianę starego caldarium, nieporadnie, gdyż nieustępliwy czytelnik nie jest dryblasem. Skrzywiła się; nie była gotowa, ale nie przejmowała się tym i on też się nie przejął. To był dziewiczy ból — zbyt dużo, zbyt szybko, lecz i to jej nie przeszkadzało. Zadarła głowę do nieba. Słońce opłukało ją do czysta, obmyło potężnymi, starymi dłońmi. Ciało Ludovica wskoczyło w głąb jej ciała, naparło na jej wnętrze jak na membranę bębna, którą mógłby rozedrzeć i zmusić do uwolnienia obcych pieśni. November wybuchnęła śmiechem.

Istnieje spis rzeczy niezbędnych do szczęścia.

Ludovico wrzasnął jak obłąkany wróbel, kiedy doszedł, jakby się rozpękł i zniknął, zostawiając po sobie tylko pióra, które powoli przenikały w głąb jej kości.


Róg Kausii i Skostniałej

Podobnie jak nad brzegami innych sławnych rzek, także nad Albuminą mieści się małe smętne muzeum żeglarskie — w tej okolicy, gdzie płycizny przechodzą w mokradła, a ludzie, którzy zamiast wielkich i wspaniałych statków mają małe, urocze łódeczki, przeznaczone nie do łowienia ryb, lecz do pływania pod drogocennymi szkarłatnymi żaglami i wystawiania na wiatr złotoskórych dziewcząt, kotwiczą swoje łodzie na czas zimy. Poza przebogatą kolekcją ciekawostek historycznych i materiałów uzupełniających, w ubogich, osiadających murach muzeum odkryto, skatalogowano i opisano co najmniej szesnaście nowych odmian kurzu.

Nie trafiają tu żadne wystawy objazdowe. Nieliczne szklane gabloty i ciężkie metalowe stelaże pamiętają czasy, gdy Oduvaldo, aktualny kustosz, nie sprawował jeszcze swojego urzędu, i pozostaną na swoich miejscach, gdy on przekaże klucze córce, Maud, która już w pierwszych słowach, bełkotliwych i rozchichotanych, skarciła i skutecznie uciszyła matkę. Długie i niepokojące dzieje białej rzeki zostały w muzeum schwytane, uwięzione w pudełkach i pomniejszone; nauczono je siadać, podawać łapę i wykonywać inne sztuczki ku uciesze kilkorga gości, których muzeum rokrocznie z dumą przyjmuje w swoich progach.

Na północnej ścianie wisi fotografia… Zaraz, jak to możliwe? A jednak. To naprawdę jest fotografia, czarno-biała, wprost niewiarygodnie wyblakła, w dodatku przed stu albo dwustu laty zalana herbatą. Ołowiana ramka jest obwieszona wędkarskimi ciężarkami: to poprzedni kustosz próbował ją odświętnie przyozdobić. Zdjęcie przedstawia widziany z lotu ptaka (Ale jakim cudem? Jak uzyskać taki punkt widzenia w świecie, który nie zna samolotów? Jak sfotografować coś takiego?) spłaszczony okrąg na rozległej, błotnistej równinie porośniętej powykręcanymi tamaryszkami i gigantycznymi, przedpotopowymi paprociami. Tę sawannę okalają wysokie, zębate góry, spoza których słabo świeci słońce. Krąg jest olbrzymi. Nic w nim nie rośnie, widać natomiast przecinające go słabo zarysowane linie… Ach, to z pewnością zmarszczki, delikatna harmonijka akordeonu, który jakiś nieczuły prostak porzucił w tym miejscu! Ale nie, łatwowierność też ma swoje granice. Te wątłe linie to po prostu granice, na których jeden rodzaj błocka przechodzi w drugi. Co nie zmienia faktu, że coś przypominają: linie na mapie, znamiona na skórze… Rozbiegają się ze środka równiny jak szprychy koła, a sam jej środek jest czarną otchłanią, jak dziura przekopana w ziemi na wylot. Pochylające się nad nią tamaryszki zaglądają w nicość.

Podpis pod zdjęciem (dawniej wypisany ręcznie, później schludnie wydrukowany, pełen ożywionych inicjałów i innych zbędnych dodatków) głosi:


Równina Palimpsestu Widziana z Wielkiej i Nieokreślonej Wysokości.


Nie ma daty — bo jej być nie może. To bez wątpienia podróbka, i to nawet niezbyt sprytna, ponieważ fotografia jest jednak stosunkowo nową sztuką. Z kilkorga dorocznych gości co najmniej czworo złości się i zarzuca Oduvaldowi, że próbuje z nich zrobić durniów, on zaś siedzi spokojnie w swoim obszernym filcowym fotelu, krzyżuje cętkowane nogi muła i z zadowoleniem pyka z długiej fajki. Nie zna się na archeofotografii i w ogóle się nią nie interesuje. Zdjęcie było w muzeum już kiedy jego dziadek był dzieckiem. To mu wystarcza.

W gablotach spoczywają na wyblakłym aksamicie różne eksponaty: prymitywna igła do tatuażu, monety o nieokreślonym wieku i nieco azjatyckim wyglądzie, tabliczka z nazwą ulicy z jakiejś dawniej miejscowej osady, na której wypisane dużymi literami słowo „Thoa” wciąż jest wyraźnie widoczne, chociaż mocno wyblakło i kolorem upodobniło się do drewna tabliczki. Muzeum ma również pokaźną kolekcję kotwic, których nie brakuje na zwarzonych płyciznach Albuminy. Jest w nim także duże, kolorowe malowidło ścienne przedstawiające wielką bitwę morską na Mieliznach Kausii: zielone galeony Casimiry eksplodują z oleistą rozrzutnością, zasypując żałosne, wyrzucone na brzeg drewniane fregaty obrońców gwałtownym deszczem lśniących pająków. Obraz ma wściekle jaskrawe kolory, zgodne z prawidłami szkoły malarskiej, która dawno wyszła z mody, ale ta jarmarczność tylko przydaje mu wagi. Przed nim, na obleczonym w przetarty aksamit postumencie, leżą ułożone w elegancką gwiazdę trzy kule z muszkietów i pięć zasuszonych pająków z wywleczonymi i stopionymi wnętrznościami.

Oduvaldo jest zadowolony z życia. Odsłużył swoje w wojsku i czuje, że ma prawo do zadowolenia. Maud opatrzyła wszystkie swoje zabawki i srebrną zastawę stołową małymi, ręcznie wypisanymi karteczkami, dzięki czemu jest także spokojny o swoje dziedzictwo. Nie ma żadnych tajemnic — jeśli nie liczyć kawałeczków czekolady, które przemyca do wszystkich muzealnych szuflad, żeby po lunchu, kawie i fajce wsunąć do ust czarną tafelkę, zamknąć oczy i poczuć, jak czekolada roztapia mu się na języku, gdy słońce z nieubłaganą czułością wypala kolory z jego eksponatów.


* * *

Oleg kuli się w cieniu rzucanym przez — jak się domyśla choć nie interesuje go to na tyle, żeby się upewnić — Most Kausii. Rozzłoszczone kamienne kogutki podśmiewają się z niego szyderczo, nawet drobna mżawka zaczyna się nim interesować. Oleg nie spodobał się starcowi, a gdy dotknął jednego z muszkietowych pocisków, wredny stary potwór bez słowa wyrzucił go za drzwi i wepchnął prosto w śmietankową płyciznę przy brzegu rzeki. Chciałby jeszcze raz obejrzeć tamto zdjęcie. Knykciami wyciera deszczówkę z oczu i spod przymkniętych powiek patrzy na rzekę, miasteczka na drugim brzegu i latarnie na łodziach rybaków, którzy mimo późnej pory wciąż liczą na złowienie jakichś koi.

Nieszczęśliwy w jednym mieście, nieszczęśliwy w drugim. Przykuca, opiera się plecami o wdzięczny łuk przęsła i stawia kołnierz. Widział filmy, w których mężczyźni wyglądali tak samo: stawiali kołnierze płaszczy dla ochrony przed deszczem, cierpieli przez kobiety, byli piękni w swojej szorstkiej, naszpikowanej papierosami rozpaczy. Zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli kiedyś był piękny, w tej chwili z pewnością nie jest. Stał się duchem, co okazało się znacznie mniej przyjemne niż sobie wyobrażał. Ludmiła była zawsze taka spokojna, a kraina umarłych z jej opowieści wydawała się schludna i rozsądna, pełna rzeczy i pojęć, które powinny znajdować się w każdym kraju. Różnica była tylko taka, że zamieszkiwali ją tacy ludzie jak jego siostra, niezłomnie lojalni, z przenikliwymi, nigdy niemrugającymi oczami.

On jednak nie umie znaleźć Ludmiły, choć spotkał mnóstwo niesamowitych stworzeń. W dodatku w krainie umarłych — czy gdzie tam wylądował — pada deszcz, a staruszkowie wyrzucają go na kopach ze swoich nędznych kanciap.

Ryba wyskakuje z białego spienionego nurtu; pomarańczowy ogon z impetem uderza o powierzchnię rzeki. Oleg marszczy brwi. Nie znajdzie jej. Ona nie chce dać się znaleźć. Jej rzeka jest głęboka, a ona jest świetną pływaczką. Przynajmniej powinna być, minęło już sporo czasu.

— Przepraszam! — wykrzykuje w stronę rzeki. — Wróć!

Ona jednak nie wraca, a on już wie (od kiedy rozjaśniło mu się w głowie po tym małym, wstydliwym rytuale), że nie wraca, ponieważ on na to nie zasługuje. Tu, w tym nowym miejscu, nie okazał się godny tej Ludmiły. Nic nie szkodzi, że ją pocałował; nie była jego siostrą, nie tak naprawdę, a zresztą duchy i tak nie wiedzą co to moralność. Gorzej, że ją skrzywdził. Czymkolwiek był ten czerwony płyn do złudzenia przypominający krew, nie powinien był go przelewać. Człowiek, który ma moc zadawania duchom krwawiących ran, powinien uważać. Bardzo uważać.

Na dźwięk kroków odwraca się gwałtownie, spodziewając się — jak to w wielkim mieście — jakiegoś bandziora z nożem albo szczerbatego świra. Tymczasem widzi tylko smutnego faceta w okularach, przemoczonego do suchej nitki, w obwisłym od wody niebieskim swetrze. Na górze, po gładkich szynach oddala się powóz. Oleg jest zbity z tropu.

— Oleg Sadakow? — pyta tamten.

— Tak, a bo co?

— Nazywam się Ludovico Conti. Znalazłem cię.

— Nie chcę, żeby mnie ktoś znajdował! — warczy w odpowiedzi Oleg, ale intruz wydaje mu się dziwnie znajomy; jego widok jest naturalny jak widok własnej dłoni.

— Nie pamiętasz? — pyta Ludovico, zniżając głos, który jakby się rozproszył wśród chmur. — Żabiogłowa kobieta. Atrament. Dziewczyna o niebieskich włosach. Wiem, że mnie trudniej zapamiętać, ale…

Oleg mruga ze zdumienia. Jego umysł usilnie stara się wziąć w garść, ogarnąć i zrozumieć to, co mu zaprezentowano.

— Przysyła mnie ta ze śladem po użądleniu. Nazywa się November i… i ma dojścia. Do wszystkiego, tak to przynajmniej wygląda… Ale mniejsza z tym. Mam ci powiedzieć, jak nas znaleźć w prawdziwym świecie, czy raczej w tym drugim świecie, bo nie wydaje mi się, żeby któryś był bardziej, a któryś mniej prawdziwy. Już tak nie myślę… Pewnie nie przepadasz za literaturą średniowieczną, co?

Oleg kręci głową.

— No tak… Jest taka księga, encyklopedia, nazywa się Etymologiae. Opisane są w niej różne nieprawdopodobne stwory, naprawdę nieprawdopodobne, takie jak gryfy i feniksy, ale też zwyczajne mrówki, żółwie czy miasta w chrześcijańskim świecie. No i mnie się wydaje, że z nimi jest podobnie, z Palimpsestem i prawdziwym światem: niemożliwa bestia siedzi tuż obok oposa. Mniej więcej.

— Po co mam was znaleźć?

Ludovico spogląda na niego spod rzęs, jakby się bał powiedzieć na głos to, co wie.

— Wygląda na to, że w taki właśnie sposób można się tu przedostać. Na stałe. Emigrować. Rozumiesz? Ludzie, z którymi tu trafiliśmy… Jeżeli znajdziemy ich na jawie, będziemy mogli przenieść się tutaj na dobre. Na zawsze.

Oleg zatacza się w tył. Jedna noga ślizga mu się w beżowej mazi, niewiarygodnie jedwabistym gęstym mule mlecznej rzeki, i Oleg z impetem siada w błocku. Nawet tego nie zauważa. W ogóle go to nie interesuje.

— Nie — szepcze. — Ja nie chcę się tu przenosić na stałe. Co innego ludzie, którzy mają dojścia i zielone powozy, ale ja? Ja pracuję w restauracjach i mieszkam pod mostem. Skrzywdziłem ją. Już nie wróci. Za to może w prawdziwym świecie… Tak, on na pewno jest bardziej prawdziwy, musi być, po prostu musi… Może tam do mnie wróci, wybaczy mi i wszystko będzie jak dawniej.

— O kim mówisz?

— O mojej siostrze, Ludmile. Tylko że…Tutaj ona wcale nie jest moją siostrą. Przypomina ją, ale nią nie jest. Jest… Powiedziała, zdaje się, że jest pecią.

Ludovico parska śmiechem, niewymuszonym i nerwowym. Nagle robi mu się ciepło, zaczyna się poruszać po znajomym terenie. Czarne wilgotne kamienie wibrują od jego śmiechu. Kogutki patrzą na niego i stroszą pióra.

Pecia? Ale przecież to znaczy… Tak się robiło w dawnych czasach, kiedy powstawała ta księga, o której wspomniałem. Zamiast zlecać kopiowanie opasłych tomów w całości, dzielili je na kawałki i dawali do kopiowania nowicjuszom. Oryginał był wzorem, kopie nazywano pecia. Dlatego wiem co masz na myśli. Rozumiem. Ona jest kopią. Ktoś zrobił dla ciebie kopię.

— A ja byłem dla niej nieuprzejmy, więc mnie porzuciła. Skoczyła do rzeki. Nie wiem, jak ją odszukać, a bez niej to miejsce mnie nie interesuje. Będziecie musieli poradzić sobie beze mnie.

Ludovico przekrzywia głowę i badawczo przygląda się Olegowi, który jest wyzywająco samokrytyczny. Z pewnością wie, że wygląda makabrycznie. Szyderczy uśmiech, mający maskować rozpacz, upodabnia jego twarz do pyska małego gargulca.

— W takim razie może poszukamy jej razem, ty i ja? — proponuje bez ogródek, całkiem zwyczajnie, jakby zapraszał Olega na obiad. — Rzeka jest ogromna, ale jeśli do niej wskoczyła, może uda nam się ją znaleźć. Tylko musimy być niezłomni. Godni.

Wyciąga rękę, zbyt dużą i niezdarną. Oleg długo się waha, nim postanawia ją uścisnąć.

— Obyś nie miał nic przeciwko temu, żeby ukraść łódź — dodaje Ludovico.

Wychodzą na deszcz. Brodząc w płytkiej, wzburzonej, gruzłowatej toni odcumowują letnią łódź spacerową, której dziób i rufę — wydłużone i zakrzywione ku górze — zdobią drewniane rysie łby. Daszek nad pokładem jest w blasku słońca prawdopodobnie niebieski, lecz w tej chwili ocieka ohydną czernią, a jego rąbek z lśniącego stał się szary i smętny. Poruszają się cicho. Nikt ich nie widzi. Ludovico odważnie wypycha łódź na środek szybkiego nurtu. Oleg opiera się ciężko o podłużną skrzynię pełną wędek i dziecięcych strojów kąpielowych z falbankami.

Księżyc wygląda niepewnie zza chmur i zaraz znów się chowa, rumieniąc się gwałtownie.

— Jesteśmy w Rzymie, Oleg. Via Manin Daniele 50. Znajdź nas. Proszę cię, przybądź i znajdź nas.

Trzy Dziewczyna wśród cierni

Hester zniknęła. Trzy dni temu. Płakała. Oleg pamiętał jej płacz jakby zza parawanu.

— Mam dość — powiedziała. — Nie zniosę tego. Myliłam się, nie jestem dobrym człowiekiem, nie mogę cię oglądać… — Wczepiła się w ścianę, jakby ta mogła odwzajemnić jej uścisk. — Nie z nimi. Nie mogę na to patrzeć. To wstrętne. Potworne.

I odeszła. Raz czy drugi przyszło mu do głowy, że mogła sobie zrobić krzywdę — miała takie zaczerwienione oczy, kiedy wychodziła, takie znużone i udręczone, ale on nie miał w sobie dość krwi, żeby się tym zaniepokoić. Za krótko się znali. Nie była księżną cholery. Nie była jego rodaczką. Nie może być prawdziwej miłości między dwojgiem obcych.

Od tamtej pory, pozbawiony Hester i jej płochliwej opieki, dwa razy wyszedł do sklepu, potykając się na obolałych nogach, które już zapomniały, że są nogami. Sok z prawdziwych pomarańczy był tak jasny, że palił go w gardło. Spróbował chleba, skubnął mięsa, ale nie mógł ich przełknąć. Był w stanie zjeść co najwyżej zimną, tłustawą zupę z baru, który wcale nie był taki znowu mityczny, i popić wodą.

Jego łóżko wyschło albo zamarzło — nie miało to znaczenia, bo i tak spał na nim jak kłoda, jak zabity, niemy, blady.

Czwartego dnia przyszła. Usiadła na łóżku, ubrana w skąpą kurteczkę z obszytym futrem kapturem. Miała ogromne sińce pod oczami, wargi zupełnie bez koloru i ślady wymiocin lub śliny na policzkach. Podkuliła nogi, podciągnęła kolana pod brodę i patrzyła na niego pustym wzrokiem.

Nie była to jednak jego Ludmiła, lecz Hester. Miała opuchnięty język i mówiła niewyraźnie.

— Dlaczego przyszłaś? — spytał lękliwie, podciągając koc pod brodę.

— Nie chciałam.

— No to odejdź. Ja też cię tu nie chcę.

— Zauważyłam.

Patrzyli na siebie w milczeniu, jak dwoje dzikich zwierząt w dżungli — spoglądających sobie w oczy i niemogących zdecydować, które bardziej się boi.

— Dobrze się czujesz? — wyszeptał w końcu Oleg cichym, łamiącym się głosem.

Zmrużyła oczy i przełknęła ślinę.

— Nie najlepiej.

— To tak jak ja.

Uśmiechnęła się lubieżnie, złowieszczo.

— Myślę, że moglibyśmy zostać kochankami, ale wiesz, takimi z prawdziwego zdarzenia, którzy parzą sobie nawzajem kawę i czytają te same książki. Tak wiele nas łączy… Oboje umieramy z rozpaczy, zamordowani przez całe miasto. — Wśliznęła się do niego do łóżka, okrywając kocem zziębnięte ramiona, i objęła go za szyję. — Pamiętasz, co mi opowiadałeś? — zapytała szeptem, dziwnie przeciągając głoski. — O krainie umarłych? Ja też mam dla ciebie opowieść. Dawno, dawno temu pewna dziewczyna połknęła na raz wszystkie swoje tabletki, ponieważ chciała przestać śnić, a anioł, o którym myślała, że ją uratuje, okazał się skończonym gnojem. Podoba ci się moja historia? Bo mnie tak. Dobrze się kończy. — Pocałowała go w policzek; już zawsze miał czuć ślad po jej pocałunku. Zniżyła głos. — Jak sądzisz, czy gdyby Kolumb, stanąwszy na dziobie swojego statku, spojrzał na Nowy Świat i zobaczył wszystko, co się z nim stanie: choroby, śmierć, zdrady, krew, wszystkie te draństwa, to myślisz, że nazwałby go rajem? Czy raczej uciekłby do domu, aż by się za nim kurzyło? Bo ja chcę tylko wrócić do domu.

W półmroku sypialni jej oczy były ogromne jak dwa zamki otwierające się aż na Atlantyk, a nawet jeszcze dalej, aż do słonego morza umarłych i rozsianych na nim mrocznych wysp.

Odwróciła się gwałtownie i zwymiotowała na zimną posadzkę. Położył jej rękę na plecach i odgarnął włosy, kiedy wstrząsały nią kolejne spazmy żalu i samotności; nie mógł ich powstrzymać. Jej ciało dygotało mu w rękach, chciało żyć, zdecydowane pozbyć się wszystkiego, co nie jest życiem. Szlochając, zgięła się wpół i oparła o wezgłowie. Przez jej kręgosłup przepłynęło coś, co zbliżyło ich bardziej niż wcześniej jego nasienie, połączyła ich wspólnota cierpienia przekraczającego ludzkie granice. Oleg uświadomił sobie, że to właśnie zapamięta ze znajomości z Hester; długo po tym, jak zapomni, co czuł, poruszając się w niej, będzie pamiętał, jak podtrzymywał jej włosy, kiedy wyrzygiwała sobie serce na podłogę jego sypialni.

Wyszła, zanim się obudził. Zdawał sobie sprawę, że więcej jej nie zobaczy. Nikt nie lubi świadków własnej słabości.


* * *

Tego ranka wmusił w siebie jajko. Triumfował. Po drugim soku z pomarańczy, podpierając się parasolem jak laską, zdołał przejść do następnej przecznicy, żeby sprawdzić stan swojego konta w banku. Poczuł się tak, jakby znów patrzył w oczy Hester, ciemne i głębokie; musiał się oprzeć o czyste, szklane drzwi banku, żeby nie stracić równowagi.

Nikt mu nie pomoże. Stracił wszystkich najbliższych. Ludmiła na dobre od niego odeszła, nieodwracalnie. Zamarznięte łóżko przypominało o zbyt wielu utraconych kobietach. Została tylko ta Ludmiła w Palimpseście, ciepła i żywa. Dar. Znajdzie ją tam, wystarczy, że pójdzie wzdłuż rzeki… Ale nie w takim tempie, nie może zbierać pojedynczych, przypadkowych nocy jak zbyt rzadko nizanych na nitkę koralików. To za wolno.

Jeżeli nie zapłaci czynszu, wystarczy mu pieniędzy na bilet do Rzymu.

A jeżeli kupi bilet do Rzymu, może nie będzie musiał się więcej przejmować opłacaniem czynszu. Uczciwy układ.

Tyle tylko, że w tej chwili nie miał siły nawet pojechać na lotnisko. W płucach coś mu grzechotało, jakby przy każdym oddechu odrywał się od nich kawałek szkła. Tak długo spał, i tak rozpaczliwie, że czuł się jak ta dziewczynka z bajki, dziewczynka wśród cierni, która spała tak długo, że zdusiła w sobie cały sen i obudziła się w zamku pełnym duchów. Żadna cząstka jego ciała nie sprawiała wrażenia całkowicie przebudzonej.

Wypłacił wszystkie pieniądze i zamknął się w pokoju ze swoją kolekcją zamków i kluczy. Ułożył gotówkę w zgrabny stos na wiekowym zamku kancelarii prawnej, z odbitym w mosiądzu symbolem wagi, i nie spuszczał jej z oka: chciał mieć pewność, że mu nie ucieknie. Pokój intensywnie pachniał metalem; ten zapach kojarzył mu się z ukojeniem, siłą, odpornością. Zupełnie do niego nie pasował. Stosik pieniędzy nie był duży, ale chyba powinien wystarczyć.

W czasach, gdy do krain sennych był wchód dwojaki, bramą z kości słoniowej i bramą rogową, kładziono zmarłym monety ma powiekach, żeby mieli czym opłacić przejazd na drugi brzeg szerokiej, czarnej rzeki, oddzielającej świat żywych od pracowni kapeluszniczych i fabryk amunicji. Oleg zastanawiał się kiedyś, jak przekładano wartość pieniędzy między dwoma światami. Księgi o tym milczały. Jak one się przenosiły, te trupie monety? Jak mogły znikać tutaj i pojawiać się tam? Czy musiały przebyć długą drogę wśród gór i wąwozów? Czy miały z tym kłopot? Czy były tym umęczone? Czy niektóre z nich kapitulowały i nie docierały na miejsce?


Róg Ospałej i Rozleniwionej

Wojna skończyła się dwanaście lat temu, w dniu pierwszego przesilenia zimowego. Zima w Palimpseście jest długa, lato jeszcze dłuższe, a specjaliści układający kalendarze to ludzie mądrzy i onieśmielający. Zima dzieli się na cztery okresy: pierwszy przymrozek, zima gałęzi, zima śniegu i zima błota. Pierwsze przesilenie, w czasie pierwszego przymrozku, kiedy zbiera się jeszcze spóźnione, rozleniwione owoce, a w diamentowych kuflach warzy cydr, to uroczysty dzień: Święto Białego Lisa, Dzień Świeżego Szronu, Festiwal Zamiecionego Paleniska. Jego nazwę wielokrotnie wymazywano i zapisywano na nowo, jak wszystko w Palimpseście.

W dniu podpisania traktatu pokojowego czerwone liście były skute lodem i srebrem. To było tutaj, dokładnie tu, gdzie teraz stoisz. Nie jest to żadne szczególne miejsce, a tego wydarzenia nie upamiętnia żaden posąg ani tabliczka z opisem dla zwiedzających. W dole, poniżej poziomu ulicy, rzeka łomocze o urwisko. Na górze stoi cicha piekarnia, w której wdowa imieniem Klaudia płacze nad ciastem i wypieka kruche lukrowane ciasteczka ze łzami i owocami ostrokrzewu. Nadal warzy zimowy cydr, w zwyczajnych, pozbawionych ozdób kuflach.

Casimira przywdziała w tym dniu żałobną czerwień, a przy podpisywaniu traktatu po jej twarzy spływały łzy, których nikt się nie spodziewał. Cumujące w porcie na dole statki miały czerwone żagle i czerwone bandery. Niepokonana generał Ululiro, z cętkowaną i niemiłosiernie błyszczącą głową żarłacza błękitnego, stała obok schylonej nad dokumentem zielonowłosej Casimiry. Reprezentowała armię. Podpisała traktat w imieniu wojsk parlamentu.

Casimira była taka młoda, nieprzyzwoicie młoda, miała najwyżej dwadzieścia lat — a mimo to złamała włócznię Ululiro, zakończyła wojnę, spełniła swoje jedyne niezrealizowane pragnienie. Zatriumfowała.

Nie bądź na nią zła, Ululiro, córko szlachetnego latarnika, która za młodu z takim zapałem tańczyłaś wokół ognistych gazowych kul! Prawda jest taka, że Casimira pragnęła zwycięstwa bardziej niż ty nim gardziłaś, a ja mam figlarną naturę i spełniam tylko najżarliwsze pragnienia.

Ścięte mrozem liście opadały jeden po drugim na podwyższenie, roztrzaskując się na nim bezgłośnie. Nie było orkiestry dętej, nikt się nie odzywał; większość obecnych nie mogła mówić.

Przy okazji podpisywania traktatu nie zapomniano o rozsianych po całym mieście stu tysiącach weteranów, okaleczonych i nieodwołalnie niemych. Jak to jednak zwykle bywa, przewidziane dla nich święte miejsca skurczyły się z czasem do kawałka pustej plaży, a z przywilejów zostało tylko uprzejme skinienie głowy, kiedy ktoś mijał ich na ulicy. W mozolnie rozpisanych paragrafach znajdują się także zapisy określające obszar kwarantanny — i to jest właśnie to miejsce, ten drewniany krąg, wyniesiony nieco ponad poziom gruntu, gdzie przed laty królowa wszelkich owadów i rekin stali ramię w ramię i patrzyli naopadające liście.


* * *

Dziś mało kto chce o tym rozmawiać, ale jest to również punkt, przez który w przeszłości przybywali do miasta imigranci. Stali mieszkańcy. Kiedy znów zaczną przybywać? Czy w ogóle zaczną? A jeśli tak, to gdzie się pojawią? Przez lata budzili się właśnie tutaj, nadzy i zakrwawieni. Drogi prowadzące do miasta były bowiem żmudne i niebezpieczne, a przebycie ich należało opłacić żalem i determinacją.

Klaudia ma dla nich ciastka, gdyby naprawdę mieli wrócić. Walczyła w ich obronie; straciła na wojnie oko i jedną nogę, od kolana w dół. Drugą nogę ma muskularną, gruzłowatą i owłosioną — to niedźwiedzia łapa, którą zasłania rozmiękczonym przez starość fartuchem. Codziennie rano studzi na parapecie ociekające czerwonym sokiem ciasta i ciasteczka i wpatruje się w podwyższenie. Jest cicha i spokojna w swoim przeświadczeniu, że żaden wysiłek nie idzie na marne. Casimira zapowiedziała, że wrócą.


* * *

Ludovico prowadzi łódź przez mroki wieczoru. Jest jasno i chłodno, deszcz ustał, gwiazdy błyszczą jak otwarte białe usta na niebie. Spogląda na młodego mężczyznę, skulonego obok ławki i wpatrzonego w bulgoczący mleczny nurt rzeki. Chce mu powiedzieć: „Moja żona Lucia też tu jest. Nie jej kopia, tylko ona sama, oryginał. Nie chce mnie, ale ja nie mogę przestać jej gonić, tak jakbym był królikiem i nie mógł się zatrzymać, bo wtedy pęknie mi serce. Rozumiem, co próbujesz zrobić. Na twardej kanapie u Nerezzy śpi kobieta, która też cię zrozumie, chociaż nie możesz z nią porozmawiać. Jest jak koziorożec, który — bystry, przebiegły i silny — przemierza najwyższe, najbardziej strzeliste szczyty gór. Sierść ma jak blask księżyca, a jeśli go spłoszysz, zeskoczy wprost na ziemię i z wdziękiem wyląduje na rogach, cały i zdrowy. Nigdy więcej na ciebie nie spojrzy”.

Nie, poprawia się w myślach. Jest zwyczajną, ludzką kobietą. Jest pustelniczką, która przykuła się sama do siebie jak do skały. Kiedy na nią patrzyłem, mimo tych wszystkich jej sińców nie mogłem sobie przypomnieć imienia żony.

Okazuje się jednak, że te słowa nie chcą mu przejść przez gardło, nie potrafi ich powiedzieć młodemu mężczyźnie o twarzy aż nabrzmiałej z bólu, tak jak nie potrafił powiedzieć November, że przypomina mu koziorożca lub pustelniczkę. Dlatego, milcząc (co wcale nie jest trudne), płynie na południe. O każdej pełnej godzinie klęka przy Olegu i szepcze mu do ucha:

— Via Manin Daniele 50.

Oleg zaczyna kiwać głową na te słowa. Ludovico uznaje to za swój triumf. Kiedy mijają wysokie urwiska, nawet nie próbuje zgadywać, co się tu w przeszłości wydarzyło — w porcie lub na samych urwiskach. Okolica ma taki miły, bukoliczny urok.

My jednak wiemy — i doceniamy — co takiego zdarzyło się w tym miejscu, że dziś ci dwaj mogą tędy przepłynąć.


* * *

Śluzę numer 19, za którą Albumina nurkuje ku środkowi miasta, najczęściej obsługuje stary, znudzony żeglarz, który dłubie sobie fiszbinem w zębach i potajemnie układa szanty o pięknie lądu, oraniu ziemi i pieczeniu chleba. Operatorzy śluzy mają dla siebie małą sterownię, kantorek, w którym trzymają bazylię w doniczce (dla zapachu) i białego kota (dla towarzystwa); możliwe, że bazylia i kot są wspólne dla wszystkich operatorów, ale nie ma co do tego pewności. Pulpit śluzy — wypolerowany do połysku blok wiśniowego drewna z mosiężnymi okuciami — cały lśni. Dzisiaj jednak nie obsługuje jej stary, brodaty żeglarz żujący liście bazylii, lecz kobieta z głową rekina, której towarzyszą bezimienni mężczyźni, wykonujący wyznaczone przez nią bezimienne zadania. Za ich plecami stoi kobieta z włosami jak skóra węgorza. Wpatruje się w swoje buty. Zrobiła to, co uważała za słuszne. Nie powinniśmy mieć do niej pretensji.


* * *

Ludo pociąga za gruby czerwony sznur, żeby zawiadomić obsługę śluzy o swoim przybyciu, i przeciągły basowy dźwięk rogu wibruje mu w zębach. Oleg zerka za burtę, mrużąc oczy w gęstym deszczu. Śmietanka Albuminy wycieka ze śluzy i ich mała łódeczka obniża się powoli do poziomu sterowni.

— Dziękuję — mówi Oleg. Deszcz trochę go obmył i orzeźwił, wyostrzył mu zmysły. — Ona nie jest twoją siostrą. Wiem, że nie musisz tego robić. — Patrzy na swoje ręce. — Nie jest również moją siostrą, zdaję sobie z tego sprawę… Naprawdę. Ale nawet jej kopia jest lepsza od świata, w którym w ogóle jej nie ma.

— Możesz mi nie wierzyć, ale naprawdę wiem, co masz na myśli, bracie. — Ludo uśmiecha się słabo. Woda ścieka z jego włosów, okularów, z daszku nad pokładem.

— To na pewno pomoże? Że pojadę do Rzymu?

— Tak sądzę.

Oleg marszczy brwi, patrząc na obniżający się poziom rzeki.

— A jeśli ktoś odmówi, jeśli jedna osoba uzna, że to miejsce nie jest żadnym rajem podanym nasrebrnej tacy, to nikt nie będzie mógł przejść, tak? Jeżeli ktoś co noc łyka pigułki, żeby nie śnić, trojgu innym ludziom przepada przez niego bilet wstępu. Tracą wszystko, czego pragnęły.

— Nikt nie odmawia, Oleg.

— Masz pojęcie, co to może zrobić z człowiekiem? Świadomość, że nie pozwala trojgu innym spełnić przenikających ich do szpiku kości marzeń?

Oleg zakrywa usta i kręci głową, ale Ludo nie uczestniczy w jego prywatnym objawieniu, nie ma prawa rozumieć, o co mu chodzi.

Grzmi drugi róg i potężne, poszczerbione mury śluzy wznoszą się nad nimi, marmur i kwarc, wiekowe jak bursztyn. Dryfują w stronę sterowni i nadchodzi taka chwila, króciutka, w której Ludovicowi wydaje się, że za intensywnie zieloną bazylią mignął jakiś cień — cień spłaszczonego ciemnego łba miotającego się za szybą. Ale to nic takiego, na pewno nic, czym powinien się przejąć. Nic mu się tu nie może stać.

Dziób łodzi eksploduje deszczem odłamków.

Ludo i Oleg zataczają się od impetu wybuchu, który strzaskał okno sterowni. W deszczu widać otoczoną sługami kobietę z głową rekina: oślizła szara skóra łuszczy się na rybim łbie, zęby są pożółkłe ze starości i zaniedbania, pozbawione źrenic ślepia wyczerpane i dzikie. Jest ubrana w brunatne łachmany — przeżarte przez mole strzępy generalskiego munduru. Celowała do Ludovica i Olega z kretyńskiego staroświeckiego garłacza z błyszczącą, dzwonowato rozszerzoną lufą. Jeden z jej muskularnych pomagierów właśnie go przeładowuje.

Za nią stoi Nerezza.

Ludo wybałusza z niedowierzaniem oczy. Nie rozumie, co się dzieje.

Nerezza nie chce na niego patrzeć, nie odrywa wzroku od kobiety-rekina, a kiedy coś mamrocze, deszcz tratuje jej słowa — Ludo jednak czyta z ruchu warg: „Nie zasługujesz”.

Dwóch mięśniaków, brodząc w wodzie, przyciąga łódź w pobliże sterowni, gdzie cumują ją do niedużego pomostu. Wywlekają Ludovica i Olega na ląd. Kobieta z głową rekina milczy. Patrzy na drzwi zrobione z wyrzuconego przez morze sfatygowanego drewna i z satysfakcją kiwa głową.

— Jak możesz mi to robić, Nerezzo? Chcesz zobaczyć, jak spuszczą z nas krew? Cieszysz się, że będę drugim Radosławem?

Pięść trafia Ludovica prosto w szczękę.

— Nie odzywaj się do niej! — warczy jeden z mężczyzn.

Ludo długo nie może skupić wzroku, a kiedy w końcu mu się to udaje, widzi szeroką twarz, siną z wściekłości, z pasemkiem piegów na nosie. Drugi z mężczyzn nie ma ucha.

— Jeśli koniecznie chcesz coś powiedzieć, zwracaj się do Ululiro — powarkuje Piegus. — Tylko z szacunkiem, kurwa!

— Co się dzieje? — pyta Oleg. Jest roztrzęsiony, nic nie pojmuje, przenosi bezradnie wzrok z Nerezzy na Ululiro i Ludovica. — Co oni robią?

— To Dwornicy — wyjaśnia ze złością Ludo. — Czyściciele ulic. Poderżną nam gardła na progu drzwi, ponieważ jesteśmy imigrantami. Oleg porusza bezgłośnie żuchwą.

— Ładne określenie na mafię — mówi w końcu.

Ludo chrząka z aprobatą.

— Dla nich to rodzaj magii, która ma nam uniemożliwić wstęp do miasta. A może nie? Może po prostu świetnie się przy tym bawią?

Bezuchego nie interesują takie subtelności. Rzuca Olega na podłogę, uderza jego czołem o futrynę i zadziera mu głowę do góry, odsłaniając gardło. Piegus wyciąga długi, zakrzywiony nóż i spogląda pytająco na Ululiro, która jednak stoi nieruchomo i obserwuje Ludovica. I milczy.

Jest taka sama jak tamci w kościele, uświadamia sobie Ludo. Weteranka. Walczyła na wojnie. I przegrała, sądząc po tym, jak wygląda. No, niezupełnie… Dla niej wojna wcale się nie skończyła. Trwa tu i teraz.

— Nosisz mundur… — zagaja Ludovico, świadom, że jego życie zawisło pomiędzy nimi jak muślinowa zasłona. — Byłaś żołnierzem?

Ululiro kiwa głową.

— I to nie byle jakim. Byłaś generałem. Wręcz… generałem generałów. Generalissimusem.

Ululiro kiwa głową.

— Na pewno zdajesz sobie sprawę, że to nie ma żadnego znaczenia: jeśli nie my, to będzie ktoś inny. Przybywamy. Pewnego dnia na drogach zaroi się od takich jak my i będziesz musiała patrzeć, jak z ulgą i zachwytem padamy na kolana; jak starzejemy się, płodzimy dzieci, wieszamy szynki w oknach sklepów, regulujemy zegarki wedle serc naszych żon i pijamy kawę w słoneczne popołudnia.

— Generale! — chrypi Piegus. — Za pozwoleniem, najpierw jemu poderżnę gardło, żeby zamknąć mu ten ohydny ryj.

Ululiro ani drgnie. Ludo mówi dalej:

— Przybywamy. Świat się zmienia. Nawet jeśli wszystkie drzwi w Palimpseście spłyną czerwienią, ktoś się w końcu przedostanie. — Parska śmiechem. — Wiesz, co to jest palimpsest, Ululiro? To pergamin, który po zapisaniu został wyskrobany do czysta, żeby można było coś na nim napisać drugi raz. Nie słyszysz nas? Nie słyszysz, jak skrobiemy?

— Ludo… — jęczy Oleg.

Pod przyłożonym do jego skóry ostrzem noża wzbiera kropla krwi, ale Ludo nie słyszy. Przypomina sobie okaleczoną dłoń November, bez palców — to była cena, jaką zapłaciła za bezpieczne przejście.

— Generale, skoro ktoś to być musi, to czemu nie ja? Czemu nie my? Czemu nie ktoś, kto jest gotów się do was upodobnić? Stracić coś, co kocha, dla dobra przyjaciół i tego miasta? — Ludo wystawia język, na którym rozpryskują się krople deszczu. — Weź go. Odbierz mi głos. Niech to będzie moje myto za przejazd. Weź mój język, to umilknę jak ty. Jak oni wszyscy. Stanę się pomnikiem, i to lepszym niż inne, ponieważ będę świadkiem waszego cierpienia. Ludzie będą na mnie patrzeć, nastawiać mi zegarek, pić moją kawę i mówić: „Ululiro jednak wyszarpnęła wrogom zwycięstwo. Mogła wybrać. Wybrała pierwszego i naznaczyła go jako swojego”. Wszyscy się dowiedzą, że w ostatniej bitwie zatriumfowałaś, dając radość wszystkim milczącym. — Stoi tak blisko Ululiro, że czuje jej gryzące, rybie tchnienie, pieniące się wśród ostrych żółtych zębów. — Pomaluj drzwi moją krwią, generale. Będę milczał na wieki w twoim imieniu. Imigrant. Weteran. I wszystko się skończy.

Grdyka Ululiro poruszyła się gwałtownie pod odrażającą blizną znaczącą połączenie rekiniego łba z ludzkim ciałem. Rozpaczliwie pragnęła coś powiedzieć — ale nie mogła. Nerezza dotknęła jej łokcia. Ululiro odtrąciła ją, złapała Ludovica za rękę i pociągnęła do drzwi, rzucając przy tym łbem na boki, jakby płynęła w głębokim oceanie. Piegus i Bezuchy, cali zjeżeni ze strachu i miłości, usunęli się jej z drogi, zabierając ze sobą Olega.

Ululiro wyrwała Piegusowi nóż i chwyciła Ludovica za gardło. Uniosła ostrze i z bezgłośnym skowytem chlasnęła go po języku.

Cztery Królestwo Niebieskie

Nerezza usiadła między November i Ludovikiem. Jej twarz składała się z zaczerwienionej skóry i łez. Ludovico był wstrząśnięty tym widokiem. Spojrzał na November, szukając w niej oparcia.

— Nie chcę! — wysyczała Nerezza płynnym, eleganckim angielskim.

— Nie musisz — odparła półgłosem November. — Ale ja cię proszę.

— Dlaczego mam ci to ułatwiać? — warknęła Nerezza do Ludovica po włosku. — Co? Mnie nie jest łatwo!

Agostino zabrał Anoud do siebie i zostawił ich samych, żeby mogli porozmawiać, ale z początku zachwycił się November, przez chwilę przerzucali się nawet zapamiętanymi lub pokazywanymi na migi skrawkami rozmówek angielsko-włoskich — do czasu, gdy Ludo poczuł nagły przypływ zawiści, chociaż nie umiałby stwierdzić, komu bardziej zazdrości. Z nim nikt nie chciał pożartować, nikt się o niego nie zatroszczył. Kiedy jednak w końcu Nerezza wróciła do domu i zorientowała się w sytuacji, osunęła się na ziemię jak marionetka, której ktoś nagle poprzecinał podtrzymujące ją stalowe linki i cisnął nią o ścianę.

— Wyrzuć ją stamtąd — błagała w kółko. — Wyrzuć. Jeżeli my nie możemy mieć naszego Radzia, on nie dostanie jej. Nie może jej dostać!

November podeszła i wzięła ją w ramiona. Ludo widział, że jest to dla niej gest niemal tak samo obcy jak dla Nerezzy, ale kiedy ją utuliła, ukołysała i zaśpiewała jej cicho, Nerezza jakoś to zniosła. Zniosła i nie zaprotestowała, chociaż kurczowo zaciskała zęby i nimi zgrzytała. Rozmawiały po angielsku, więc nic nie rozumiał, a kiedy poprosił swoją dziewczynę-węgorza o tłumaczenie, znów zalała się łzami.

Patrzyła na nowo przybyłą czarnymi, błyszczącymi oczami. W ostrym świetle mieszkania November prezentowała się jeszcze mniej efektownie niż w ruinach łaźni: jej blizny wydawały się głębsze, rana dłoni niemożliwa do ukrycia, znamię na twarzy… Jak ona musiała cierpieć, nie mogąc się ukryć tak jak oni! Była strzępem kobiety — i dlatego działała na niego kojąco, jak wyłożone białymi kamieniami Forum.

Nerezza zaczęła kiwać głową. Przypuszczał, że na widok November zrozumiała, że Amerykance nie było łatwo, ani trochę, i na jej ciele dostrzegła wypisany krwią, atramentem i bliznami własny ból. Widział, jak November bierze głęboki wdech, jak trzęsą jej się ręce. Cokolwiek mówiła, musiało to być dla niej skomplikowane, bolesne i napawało ją lękiem. Tak bardzo chciał wyciągnąć rękę i dotknąć jej twarzy… Czy wtedy ona, zwinny koziorożec, odskoczyłaby od niego, spadła na rogi, poderwała się i odbiegła na łąki, których nie mógł tknąć?

Nerezza zwróciła się w jego stronę, nie patrząc mu w oczy.

— Posłuchaj, co mi powiedziała, Ludo. Może ty coś z tego zrozumiesz. Życzę powodzenia. „Oto ludzie, którzy mogą wejść do Królestwa Niebieskiego: nieutuleni w żalu, kochankowie, naukowcy ogarnięci pewną szczególną obsesją. Dzikie bestie. Kobiety, które stały się jak mężczyźni, oraz mężczyźni, którzy stali się jak kobiety. Autorzy książek z długimi tytułami. Rycerze, ale tylko ci, którym nie udało się dotknąć Graala. Pracowite kobiety. Ty, ja, chłopiec imieniem Oleg, i dziewczyna o niebieskich włosach”.

Nerezza, znów zapłakana, odwróciła się do November i zaczęła mówić coś pospiesznie i ze złością, z czego Ludo zrozumiał tylko powtarzające się imię Radosława, jakby za wszelką cenę chciała dopisać go do tej listy. Właściwie prawie jej nie słuchał: patrzył na November, na jej wilgotne, przepełnione nadzieją oczy. Bała się, że nie zrozumie, że uzna jej słowa za nieważne, ale on wszystko zrozumiał, bo od dziecka kochał świętego Izydora, encyklopedystę, człowieka, którego intelekt zawierał się w długich, precyzyjnych, promienistych kolumnach tekstu, świetlistych spisach, które złożone razem oplatały świat.

Nerezza spoglądała to na jedno, to na drugie, bezradna i wściekła.

— Przyjedzie jeszcze jedna — wysyczała po włosku. — Słyszałam, jak rozmawiały przez telefon. Nienawidzę was obojga i przeklinam was, o ile moje klątwy mają w ogóle jakąś wagę. Wpakowałeś się w to na oślep, beztrosko, niefrasobliwie i w parę tygodni osiągnąłeś coś, co mnie nigdy, przenigdy nie będzie dane. Rozumiesz? Radosław nie żyje! Żadne z nas nie będzie mogło się tam przenieść. Już nigdy! A szukaliśmy się przez całe lata. Straciliśmy wszystko: mężów, żony, pracę, dzieci. Jesteś jak synalek bogacza, który nic w życiu sam nie osiągnął i nagle wszystko dostaje za darmo. Przyjęłam cię pod swój dach, a ty zasrałeś mi dom. Nienawidzę cię. Nienawidzę!

Mówiła miarowym, wściekłym głosem, nie zacinała się, nie szlochała. Za jej uszami widział błękitne przebłyski węgorzowego ciała.

— Nerezzo? — odezwała się November. — Nerezzo. Nerezzo. — Pocałowała jej zaczerwienione czoło. — Przepraszam — wyszeptała. — Przepraszam — powtarzała bez końca.

Całowała usta Nerezzy, jej żuchwę, ucho, szyję, jakby chciała scałować z niej wszystko co twarde i przykre. Gdyby Ludo nie poczuł wcześniej obecności pszczół w jej ciele, gdyby nie słyszał, jak śpiewają, nie byłby w stanie pojąć, skąd November, pokiereszowana i zdesperowana, czerpie odwagę niezbędną do uciszenia dzikiego, zwierzęcego wrzasku Nerezzy.

Nerezza nie zamierzała dać się całować. Siedziała sztywno, oziębła, spięta, nieprzystępna, ze wzrokiem utkwionym w Ludovica, pełnym żółci i gorzkiej pogardy. Aż w pewnej chwili oczy jej zabłysły, uśmiechnęła się i objęła November, cały czas patrząc tylko na Ludovica; przyjęła ofiarowane jej ciepło i światło i zareagowała na nie z udawaną żarliwością — a Ludo aż się wzdrygnął. Co takiego zrodziło się w tym mrocznym sercu?

Nerezza nadal tkwiła wczepiona w pszczelarkę, kiedy ta obciągnęła swoją zieloną suknię do pasa, odsłaniając piersi i podtrzymując je rękami, jakby składała je w ofierze. Jak święta Agata. Spojrzała Ludovicowi w oczy ponad rozdygotanym ciałem Nerezzy; nie był pewien, czy ten dygot jest szczery, czy również udawany. Nerezza szeptała po włosku, zbyt zawstydzona, żeby dać się zrozumieć. Ludo wiedział, że November jej nie słyszy, i przysiągł sobie, że wszystko jej przetłumaczy, kiedy spotkają się na drugim brzegu nocy.

— A ja, November? — pytała Nerezza. — Czy należę do ludzi, którzy wejdą do Królestwa Niebieskiego? Powiedz mi. Powiedz.


* * *

Zostawił je. Nie chciał patrzeć. Nie chciał widzieć.

Poznał November, wiedział już, że jest jego Izydorem, jego Izydorą, i wiedział, że opowie jej o wszystkim, co wie, o wszystkim, co nosi wyryte w szpiku kości — gdy to wszystko się skończy i będą mogli rozmawiać, i pić wino jak krew, przez całą gwiaździstą noc, aż do świtu.

Część V Zielony Wiatr

W drodze na zachód, 11:09

Daleko na zachodnich rubieżach Palimpsestu jest takie miejsce, w którym tory popadły w ruinę — dzikie, słoneczne, kosmate zieloną pszenicą i złośliwymi pnączami malin. Niektórzy przypuszczają, że to korzenie drzewka oliwnego rozsadziły tory. Inni obarczają winą pasące się w pobliżu owce, które tak długo ogryzały szyny, aż te popękały, i upierają się, żeby pociągnąć do odpowiedzialności ich właściciela. Nikt nie zgłosił się na ochotnika, by rozsądzić ten spór, toteż samotna i nawiedzana przez ćmy stacyjka Owsiane Plewy powoli i łagodnie osunęła się w zapomnienie. Nawet w ekscytujących pierwszych dniach działania systemu komunikacyjnego była rzadko odwiedzana, toteż mało kto przejął się jej stratą — może poza grupką entuzjastów sielankowego stylu architektonicznego, którego przykładem jest budynek stacji. Okna w kształcie pączków róży były niegdyś powodem do umiarkowanej dumy.

Pociągi nie od razu wykryły lukę w torach. Miały inne sprawy na głowie, pora roku nie była najlepsza do podróży w kierunku zachodnim, Mszał trzeci rok z rzędu wszedł w ruję wcześniej niż się spodziewano… Życiem pociągów stale targają niezwykłe prądy chtoniczne. Dopiero ostatnio niektóre z nich zaczęły się kręcić w okolicy Owsianych Plew i węszyć w poszukiwaniu nowin o oknach w kształcie pączków róży, czarnopyskich owcach, zawiadowcach, którzy zaniedbali się i rozpili. Zdarzało się, że któryś z nich podjeżdżał blisko wyrwy w torach, zaraz jednak cofał się, spanikowany, i wracał na wschód, w kojące objęcia miasta.

W najwyższych kręgach pasażerów-wyczynowców szerzy się obawa, że pewnego dnia któryś z pociągów odważy się przeskoczyć przerwę w torowisku przy Owsianych Plewach i raz na zawsze ucieknie z Palimpsestu, popędzi przez góry, pola, pastwiska, kto wie, dokąd? Inni jednak natrząsają się z ich lęków i niedorzecznych wyobrażeń. Pociągi są szczęśliwe,kochane, zadbane,dobrze karmione i mają doskonałe warunki do rozmnażania. I tak debata trwa, a tory niszczeją. Pszenica opiera się wiatrom w Owsianych Plewach, a gwiazdy patrzą, jak pienią się maliny.


* * *

Następny wagon jest pusty. Tatami ciągną się w dal, pachnące i zielone, z czarnymi i złotymi wstążkami. Sei nawet nie próbuje ich liczyć. Na ścianie wisi podłużny plan dworca przypominający malowidło ukiyo-e. Pomieszczenie trzęsie się jak wnętrze wagonu, ale nigdzie nie ma ławek ani poręczy. Zna to miejsce, chociaż wolałaby go nie znać.

— Nie… — jęczy. — Nie chcę tu być.

— To twój dom — mówi Trzecia Szyna.

Obfitość skrobie ją zachęcająco w szyję.

— Nie podoba mi się tu. Nie chcę tu być, już powiedziałam. Chodźmy do następnego wagonu. Królik mówił, że macie tu gdzieś konie.

Trzecia Szyna kręci głową i wychodzi na środek pokoju. Sei wie, co się za chwilę stanie. Nie zniesie tego. Nie zniesie!

— Dlaczego?! — krzyczy do odwróconej plecami Trzeciej Szyny. — Czemuto ma służyć?!

Trzecia Szyna odwraca się i siada w ogromnym pokoju. Pozbawione pasa kimono rozlewa się wokół niej kałużą, gdy zaczesuje długie włosy w dwie gładkie płaszczyzny. Zza pazuchy wyjmuje wielką księgę, ciężką i spuchniętą od wody, ze sterczącymi spomiędzy kartek jak zakładki kawałkami wodorostów i źdźbłami trawy. Kładzie ją sobie na kolanach i otwiera. Woda z jeziora chlapie na wszystkie strony. Trzecia Szyna kiwa palcem na Sei, przyjaźnie, jakby próbowała wywabić kota spod łóżka.

— Nie… — pojękuje Sei, ale idzie w jej stronę. Nigdy nie umiała się jej przeciwstawić.

— Wyobraź sobie książkę na dnie jeziora — mówi Trzecia Szyna.

— Zakazałam ci tak mówić. Nie podoba mi się to.

— Przyniosłam ci ją. To było bardzo głębokie jezioro, wysoko, na dachu świata. Częściowo zamarznięte. Musiałam wstrzymać oddech na bardzo, bardzo długo.

— Kłamiesz! Nie było żadnej książki. Moja matka była obłąkana. Mówiła takie rzeczy, bo była chora.

Mimo to Sei cal po calu zbliża się do Trzeciej Szyny. Wpatruje się w skórę pomiędzy jej piersiami, białą i gładką. Otwarta księga ma niebieskie kartki. Trzecia Szyna przygarnia Sei w ramiona, sadza ją sobie na biodrze i długim palcem wskazuje miejsce na stronie, żeby Sei sama przeczytała.

— To znaczy, że nie będę niczego przed tobą ukrywać, ani w jednej ręce, ani w drugiej. Oto wszystko, co spoczywa na dnie wszystkich jezior.

Sei rozciera zaciśnięte gardło. Chciałaby uciec, ale znów jest rybką Sei, ma dwanaście lat, niebieską skórę i inne rybki nie chcą się z nią bawić. Nie zna zawartych w księdze rybich radości, ale bardzo, bardzo chce je poznać.

Zerka do księgi. Tylko rzucę okiem, postanawia. Na tym koniec. To nieprzyzwoite. Zawstydzę ją i każę przestać.

Czyta:


Naprawdę urodziłam się na dworcu kolejowym. Poród trwał krótko, szybko przyszłam na świat. Zawsze byłam szybka. Pochopna. Matka zabrała mnie do domu, gdzie dorastałam — dziewczynka z głową pełną książek i pękiem pędzli do kaligrafii w rączkach. Miałam tyle snów, ile niektóre dzieci mają piegów. Moje siostry naśmiewały się z mojego imienia.

Wyszłam za twojego ojca przy pierwszej nadarzającej się okazji. Często mnie zostawiał. Byłam taka samotna, miałam wtedy tylko książki, sny i pędzle. Dużo spałam, ale to nie były prawdziwe sny: najpierw świat czerniał, mijało trochę czasu, i znów się rozjaśniał. Głowa tak mnie bolała, jakbym nosiła w niej następne dziecko, które rozpycha się i próbuje wyjść. Ściany zaciskały się wokół mnie, były tak blisko, cały dom był jak knebel w ustach, nie mogłam złapać tchu, ale nie mogłam też odejść — twój ojciec mógł w każdej chwili wrócić, a byłam pewna, że gdyby mnie nie zastał, więcej by się nie pojawił.

Nie wiesz, że kiedy byłaś malutka, odeszłam. Nie odstawiłam cię jeszcze wtedy od piersi. Udałam się na wieś, gdzie zapakowali mnie do bardzo białego łóżka, włożyli mi patyk w zęby i przepuścili przeze mnie niebieski łuk prądu elektrycznego. Zapamiętałam, że był niebieski, bo przypominał światło na dnie jeziora. Wchłonęłam ten błękit w siebie, zmagazynowałam w całości, nie chciałam uronić ani odrobiny. Zatrzymałam go w sobie, jakbym była do tego stworzona, jakbym była trzecią szyną, wokół której są ułożone wszystkie tory kolejowe na świecie. Moim zadaniem było przenieść błyskawicę, wytrzymać palący biały żar. Jestem pewna, że im zaimponowałam. Wiedzieli, że mogą mi powierzyć ten błękit, więc wlewali go we mnie coraz więcej i więcej, żebym go dla nich przechowała. Wiem, że zobaczyłaś go we mnie, kiedy wróciłam do domu. Widziałaś, jak płonę. Światło skwierczało mi w cebulkach włosów.


Sei unosi głowę. Jej bezbronne łzy są gorące jak krew. Trzecia Szyna krwawi, obficie, krwią gorącą jak łzy. Skóra pomiędzy jej piersiami jest rozdarta, krew zbiera się na i tak już mokrej księdze, plami rąbek kimona.

— Przestań, proszę. Proszę. Proszę.

Trzecia Szyna kładzie dłoń na zakrywającej jej twarz masce, zdejmuje ją — i pod spodem jest Usagi, oczywiście, Usagi-matka o smutnych oczach, ściągniętej, steranej życiem twarzy i drżących ustach.

— Dno Niebios, moja mała Sei, jest wyłożone srebrnymi torami kolejowymi. W nich trzecia szyna jest z litej macicy perłowej. Pociągi przewożą duchy, które trzymają się gałęzi drzew jak pasażerowie uchwytów, zrywają zielony ryż i jedzą go na surowo.

— Ale to nie jest niebo. Wcale nie.

— Nie jest, ale wystarczy. Tobie wystarczy. To wszystko jest dla ciebie.

— Ale po co? Czego ode mnie chcecie?

— Chcemy latać. Chcemy porzucić tory, wędrować swobodnie, paść się i skowytać u stóp gór. Chcemy uciec ze świata naszych rodziców, którzy udają, że nie wiedzą o naszym istnieniu, naszych podróżach i pragnieniach, choć sami przecież żyją, podróżują i pragną. Ty nie chcesz uciec od matki?

Sei wpatruje się w krew na jej kolanach. Nie słucha.

— Przesiedziałam z tobą wiele godzin, było dużo krwi — mówi. — Tak długo to trwało. Tak długo.

— Umieranie musi potrwać. Nawet kiedy śmierć jest szybka, trwa długo. Trudno mi było cię zostawić… Pewnie to właśnie chciałabyś teraz usłyszeć? Że nie chciałam zostawiać swojego dziecka? Ale prawda jest taka, że umieranie trwa długo. Serce musi przestać bić, oddech musi ustać, muszą umrzeć wszystkie te drobiazgi, o których nawet nie wiesz, że utrzymują cię przy życiu, wszystkie książki, sny i pędzle. A potem trzeba przejść długą drogę po ciemku, przez góry. Są tam sosny. I są latarnie: widzisz przed sobą i za sobą długi ciąg latarń wijący się po stoku góry, z przodu i z tyłu.

— Nie jesteś moją matką. Wiem, że nią nie jesteś.

— Ale w niczym jej nie ustępuję. Mogę być twoją matką, a ty moją. To będzie taka zabawa. Pamiętam twoją matkę. Skonstruowano mnie w taki sposób, żebym pamiętała. Cała składam się z pamiętania.

Sei spogląda w oczy, które mogłyby należeć do Usagi. Odbija się w nich jej twarz — smutna, zagubiona, z tygrysami czającymi się za uszami. Kładzie dłoń na piersi matki, dotyka krwawej miazgi i rany nad sercem.

— Połóż się pode mną — mówi, przypomniawszy sobie swoją babkę pod łzawnikami, matkę pod ziemią i samą siebie z dala od słońca. — Będę cię strzec.

Pod jej dotykiem rana na piersi matki znika bez śladu, jakby skóra w tym miejscu nigdy nawet o niej nie śniła.

Sei osuwa się w ramiona ducha w czerwonej masce. Trzecia Szyna obejmuje ją mocno i kołysze czule, z miłością, jak światło. Obfitość wciska się między jej rękę i wciąż jeszcze płaski brzuch i już po chwili rozlega się atramentowe chrapanie.

— Niedużo już zostało nam pociągu do obejrzenia — mówi Trzecia Szyna. — Zanim wejdziemy do kabiny maszynisty, żeby złożyć mu wyrazy szacunku, powiedz mi, Sei, moja rybko, moje dziecko, czy ktoś będzie cię szukał?

W jej czerwonym głosie niespodziewanie pojawia się łagodnie oskarżycielki ton.

— Nie, skądże. Nikt mnie tu nie zna.

— My cię znamy.

— To co innego. Nikogo takiego nie będzie, obiecuję.

— A jednak ona tu przyszła. — Trzecia Szyna całuję Sei w bark i wydyma blade wargi. — Powiedz, co mamy robić. Rozkazuj. Każ nam otworzyć przed nią drzwi, albo każ je zamknąć szczelnie jak zaciśnięte wargi i zostawić ją z rozdziawionymi ustami na peronie. Prowadź nas. Powiedz, co jest słuszne.

Kiedy Sei próbuje… Jest jej coraz trudniej, ale kiedy próbuje wyczuć obecność tamtych, których wrażenia unoszą się tuż pod powierzchnią jej zmysłów — pod językiem, pod palcami, pod stopami — czuje tylko zapach stacji kolejowej, naoliwionych szyn, podziemnych tuneli.

— Wpuśćcie ją — mówi i zasypia u matki na kolanach.

Jeden Życzenia na drzewach

— To koniec — powiedziała Sei, składając ręce na kolanach.

Siedziały w restauracji wciśniętej między dwóch Buddów, mrużąc oczy przed oślepiającym blaskiem słońca.

— Co to znaczy? — Yumiko siorbnęła zupy grzybowej. — Nie tobie pierwszej się to zdarzyło. Usuń ciążę.

— To znaczy… — Sei udaje, że jej nie słyszała, i bierze głęboki wdech. — To znaczy, że w „Dnie Niebios” nie ma już chyba nikogo, z kim bym nie była. Nie jestem… taka jak ty. Kiedy tam trafiam, zawsze ląduję w moim pociągu, wśród podróżujących nim pasażerów. Pędzą podziemnymi tunelami pod miastem… Musiałabym połykać Kioto po kawałku z prędkością początkującej dziwki, żeby za nimi nadążyć. A ja jestem zmęczona i w dodatku nikt mi już nie został. Czas, żebym wróciła do domu. Odwiedzę grób matki. Sprawdzę, czy mam jeszcze pracę. Zastanowię się, co z dzieckiem. Znajdę pozostałych, jeśli gdzieś tam są.

Yumiko zmarszczyła brwi.

— Aborcja to najlepsze wyjście.

— Nie wykluczam jej.

— Nie rozumiesz. — Yumiko pokręciła głową. — Powiedziałam przecież, że nie jesteś pierwsza. Ryzyko zawodowe, prawda? Zdarza się, i to dość często. Mnie też się zdarzyło. Dwa lata temu urodziłam syna.

— Nigdy mi o tym nie mówiłaś.

— Ojciec wyrzucił mnie z domu. Pochodzę z małego miasteczka, gdzie dziewczyny nie zachodzą w ciążę. No, chyba że akurat zajdą. Ja od lat jeździłam regularnie do dużego miasta, więc odesłał mnie tam z powrotem, żebym sypiała sobie z demonami i zapiła się na śmierć. — Yumiko zasalutowała Sei kieliszkiem żółtego wina. — Nie wiedziałam, jak to będzie. Postanowiłam urodzić, ponieważ uległam urokowi wypaczonej ideiświętości macierzyństwa, a poza tym byłam taka młoda, że wyobrażałam sobie, że będzie to przypominało posiadanie lalki. Urodziłam syna w kanciapie na tyłach „Dna Niebios”, wśród brudnych kieliszków i ścierek. Był cały pokryty ulicami, długie czarne linie biegły po jego skórze od czubka głowy aż po stopy, ale to nie była mapa Palimpsestu, tylko jakiegoś innego miejsca. Nowego miasta. Nigdy nie słyszałam takich nazw ulic, jakie miał na sobie, a poza tym wyglądały inaczej: były długie i proste, tworzyły regularną siatkę. To było zupełnie inne miasto. Odwrócił tę swoją dziecinną główkę, spojrzał na mnie i bardzo wyraźnie powiedział: „Chcę wrócić”. Krzyczałam przez tydzień. Był we mnie przez cały ten czas, śnił, podróżował, uczył się, a teraz nie mogłam znieść jego wzroku.

— Co się z nim stało?

— Właściciel i jego żona go adoptowali. Chwała Bogu. Zabroniłam im go przyprowadzać do klubu, kazałam kształcić na księdza. Mam nadzieję, że umrze jako prawiczek. — Trzęsącą się ręką podniosła kieliszek do ust. Pociągnęła solidny łyk wina. — Rozumiesz? To nie ty się rozmnażasz. Nie ty masz dziecko. To Palimpsest. Dlatego aborcja jest najlepszym rozwiązaniem.

Sei z wysiłkiem przełknęła ślinę. Zabrakło jej słów. Nie umiała sobie wyobrazić ani synka Yumiko, ani swojego dziecka.

— Poza tym nie chcę, żebyś wyjechała — ciągnęła Yumiko. — Nie powiem, że cię kocham, obie chyba jesteśmy ponad to, ale dobrze jest mieć przyjaciółkę, która wie to, co ja. Spokojną. Taką, która nie wątpi, że istnieją większe cuda niż to miasto. Czy to nie kojące, wiedzieć to, co my wiemy, i dzielić tę wiedzę?

— Naturalnie, że tak.

— No to zostań. Jeszcze, chociaż parę dni. Pomódl się za matkę. W Kioto jest tyle świątyń i kapliczek, że nie wystarczyłoby ci życia, żeby je wszystkie zliczyć. Któraś z nich na pewno będzie w sam raz.

Sei podrapała się po policzku i zagapiła na tętniącą życiem ulicę. Rzeczywiście, ta świadomość działała na nią uspokajająco, ale zarazem sprawiała, że rozmiar, jasność i wspaniałość Kioto bledły i rozmywały się; nie rozróżniała pojedynczych twarzy na ulicy — tylko dlatego, że nie były podłużne ani czerwone.

— Kiedy miałam czternaście lat, moja matka się zabiła — powiedziała z wahaniem. — Dźgnęła się w pierś kuchennym nożem, a potem przeczołgała do pokoju wyłożonego tatami, żeby tam umrzeć. I tam ją znalazłam po powrocie ze szkoły. Masz pojęcie, jak długo umiera się od takiej rany? Godzinami. Ani wtedy, ani dzisiaj nie umiałabym tych godzin zliczyć.

— Sei…

— Nawet nie zadzwoniłam po lekarza. Chciałabym móc powiedzieć, że to ona mi zabroniła, ale to nieprawda. Po prostu patrzyła na mnie i czekała na śmierć. Nie wyjęła noża z rany, w ogóle się nie poruszyła, a kiedy już się odzywała, mówiła o tygrysach. Trzymałam ją tak przez długie godziny, czekając, aż umrze, i powtarzałam tylko: „Odejdź już, odejdź, proszę”. Którą świątynię mi polecasz, Yumiko, żeby mnie z tego rozgrzeszyła? Który bóg mi wybaczy?

— Nie wiem. Ale wiem, że nie jesteś swoją matką, cokolwiek myślisz.

— Wygaduję głupstwa i chcę porzucić swoje dziecko.

Yumiko wzięła Sei za rękę i splotła palce z jej palcami, cały czas kręcąc głową.

— Zostań, proszę. Zostań. Po prostu zostań.

Popołudniowe słońce igrało we włosach Sei, które mieniły się w nim czarno i turkusowo, jak światło na dnie jeziora. Jak światło w ukrytych miejscach.


* * *

Dwie kobiety stanęły w obszernym pawilonie z białego tłucznia, z wysokimi pomarańczowymi kolumnami; jedna miała niebieskie włosy, druga niebieską spódnicę. Trzymając się za ręce, odszukały ciężkie dzwony z brązu, wiszące w rzędzie na grubych czerwonych sznurach. Klaskały w ręce i biły w dzwony za duszę Amai Usagi. Dawały monety bogom i w zacienionych wnękach kontemplowały posągi o martwych oczach. Przywiązywały do drzew wstążeczki z życzeniami. Nie mówiły sobie nawzajem, o co proszą. Nie musiały.

Wypiły srebrne sake i zasnęły, wtulone w siebie, bez pocałunków i bez pożegnania.


Róg Siedemdziesiątej Siódmej i Zasadzki

Znajdujące się przy ulicy Zasadzki ZOO świeci pustkami. Zwierzęta zniknęły. Zostały klatki, w których zadomowiły się gołębie, zadowolone z obfitości spasionych, leniwych jaszczurek i much czarnych jak jeżyny. Zostały również kioski, których markizy już straciły radosny złoty kolor. Dawniej sprzedawano w nich mrożone zielone jabłka i fiolki z kryształowym miodem, ale dziś są puste. Rozsypane pestki dawno zdążyły zakiełkować i wyrosnąć tak wysoko, że kioski zmieniły się w małe zagajniki; gdyby dzieci nadal się tu zapuszczały, znalazłyby w nich jabłka — zielone, zimne i słodkie.

Nocą księżyc przemyka po ścieżkach jak gnane wiatrem wykorzenione krzewinki. Gwiazdy przysiadają na ławkach, palą fajki z kolb kukurydzy i skamieniałymi łupinkami fistaszków rzucają w duchy żyraf.

Nie został żaden gwarek, który mógłby ci opowiedzieć, co tu się stało.

Za to ja chętnie opowiem. Wydaje mi się, że się zaprzyjaźniliśmy — ty i ja. Tak to czuję. Casimira, moja ukochana, walczyła taką bronią, jaką miała pod ręką: insektami, szkodnikami, gryzoniami. Były jej armatami i kawalerią. Ach, gdzie te czasy, gdy króliki Casimiry były większe od koni! Kiedy wielkie jak słonie kruki szybowały pod niebem, rzucając gigantyczne cienie na całe dzielnice! Czy żył kiedyś generał, który mógłby się z nią równać, istota większej śmiałości i odwagi? Jak mógłbym jej nie kochać? Jak mógłbym się jej nie oddać?

Jej nieprzyjaciele nie mogli się z nią równać, zwłaszcza że szeregi jej wojska wydawały się nieskończone, jak to zwykle bywa z armią pszczół i mrówek. Doszli do wniosku — to znaczy, Ululiro doszła do wniosku — że muszą się do niej upodobnić, jeśli chcą wydrzeć miasto z jej zielonych rąk.

Dlatego odgrodzili kordonem ZOO przy Zasadzki, skonfiskowali wszystkie zwierzęta i przenieśli je do budynku, który wygląda jak pałac, lecz nim nie jest. Tam poupychali je, przerażone, w kojcach i zagrodach: koty z kotami, ryby z rybami, podobne z podobnymi. Sama Ululiro też poddała się operacji, żeby dowieść swojej lojalności. Kochałem ją wtedy, w tamtej chwili naprawdę ją kochałem, ale moje serce było już stracone. Płakała, kiedy zaczęli kroić ją i rekina. Jej krew do dziś widnieje na framudze drzwi tego pałacu, który nie jest pałacem, niemożliwa do usunięcia jak kamień.

W ten sposób wojsko wroga upodobniło się do armii Casimiry: nieprzeliczone szeregi żołnierzy, silniejsze ramiona w miejsce słabych ludzkich, mocniejsze zęby, groźniejsze łby. A ponieważ nieszczęśni wstydzili się tego, na co się zgodzili — stając się tym, kim się stali, odrzucili swoje człowieczeństwo — chirurgowie wycięli im głośnie, żeby nie mogli opowiedzieć o tym, co z nimi zrobiono ani do czego byli gotowi się posunąć w służbie wojny. Może już wtedy zdawali sobie sprawę, jak niegodną stała się ich sprawa, ale trudno mi mieć pewność: dziś o tym nie mówią.

Wiem, że płaczesz nad nimi. Ja też płaczę. Tak jak opłakuję tych odważnych, szlachetnych poddanych Casimiry, którzy w najgłębszej tajemnicy przeszli tę samą procedurę, żeby wkraść się w łaski wroga i lepiej walczyć; wszystkich tych, którzy dla jej dobra przyjęli nogi mułów, łapy niedźwiedzi i głowy żab.


* * *

Stacja Zasadzki stała się miejscem ponurym i zapuszczonym, odkąd zabrakło ZOO, które przyciągało zamożnych i roześmianych. Zgiełk niezbyt odległej Troposfery z trudem przenika w tę smętną okolicę. Peron jest pusty, a po słupach łażą pająki. November prawie, prawie rozumie ich klekotanie (ich język trochę przypomina język pszczół), ale jednak wymyka się jej sens ich prywatnych ośmiowersowych peanów na cześć Casimiry.

Stoi na peronie. Nie ma pojęcia, kiedy ma się spodziewać pociągu, ale wie, że to właśnie na ten pociąg czeka i że dziewczyna o niebieskich włosach jest niedaleko. I wierzy, wierzy głęboko, że wibrujący w niej złocisty, płynny hymn przywabi pociąg jak przynęta rybę.

Proszę, błaga w duchu. Proszę.

Jakby w odpowiedzi na jej błagania przyjeżdża pociąg. Drzwi się otwierają. Jest zaskoczona. Pociąg jest długi, srebrzysty, nowy, jasny i błyszczący jak strzała wystrzelona z księżyca.

Chcesz dosiąść Lamparta Małych Bryz? — pyta w duchu samą siebie i wskakuje do wagonu, zanim jej żołądek zdąży odpowiedzieć.


* * *

Wagon jest wyłożony jedwabiem, czerwonym jedwabiem. Kobiety w lśniących podłużnych maskach koloru krwi i grubych, wielowarstwowych kimonach stoją przy stolikach, przy których podają herbatę. Herbata jest czerwona, toną w niej bryłki czegoś czarnego. Przy stolikach siedzą zgarbieni ludzie. Kobiety w maskach sprawiają wrażenie zaborczych i zazdrosnych o swoich podopiecznych. Patrzą na nią lodowato. Niczym jej nie częstują.

Powoli idzie po gładkiej podłodze. Kiedy mija kobiety z imbrykami w rękach, wszystkie jednocześnie odwracają za nią głowy i odprowadzają ją spojrzeniem pełnym chłodnej pogardy. Pachną metalem i pestkami wiśni.

— Wynoś się — syczy jedna z nich. — Nie dostaniesz jej.

November przyspiesza kroku i biegiem wpada w łącznik między wagonami. Serce bije jej coraz szybciej.

Gdzie jesteś, Amayo Sei?

Następny wagon jest bardzo przestronny i wypełniony tarasowymi poletkami ryżowymi, które w prawdziwym słońcu piętrzą się aż pod samo prawdziwe niebo. Na skrajach tarasów ludzie w czerwonych kapeluszach ze złotym brzeżkiem stoją w równiuteńkich rzędach i patrzą na nią ze zbolałym, niechętnym wyrazem twarzy. Rusza przed siebie, odprowadzana ich wzrokiem, ale wagon jest bardzo długi i czeka ją daleka droga.

— Chce mi się pić! — woła.

— Nie masz tu czego szukać! — odkrzykuje chłopczyk w podzwaniającym kapeluszu. — Żałobny ryż usycha, bo twoja stopa stanęła tu, gdzie nikt cię nie chce!

— Ona mnie chce! — krzyczy w odpowiedzi November. — Amaya Sei! Znajdę ją!

— Ona jest nasza! Robimy to wszystko dla niej! Nie odbierzesz jej nam!

Wieśniacy w drugim wagonie strzelają do niej z łuków. Łuki są zrobione z ryżowych korzeni, a zamiast strzał mają długie miedziane chochle. November znów puszcza się biegiem, musi biec w tym prześlicznym krajobrazie, ale chochle i tak trafiają ją i nabijają jej sińce, aż przerażone pszczoły w niej piszczą ze strachu. Zamykając za sobą drzwi wagonu, słyszy łomoczący w nie grad miedzianych pocisków. Kuli się przy każdym uderzeniu.

Kiedy przechodzi przez wagon kapusty, rośliny rozstępują się przed nią. Jedna się otwiera. W środku coś jest, jedno słowo wydrukowane czarną czcionką, drżącą jak skóra, którą przechodzi dreszcz: „intruz”. Słowo syczy na nią ze złością, atrament pryska na jej i tak już czarny policzek.

Przechodzi przez wagon sosen, gdzie mężczyźni w czarnych płaszczach krzywią się i plują na nią z góry. Kiedy ich mija, próbują łapać ją za ubranie, piersi, włosy. Ślinią się.

— Nie chcemy cię!

To jest twoje królestwo, Amayo Sei? — dziwi się w duchu November. To jest twój ul?

Wchodzi do wagonu białego tłucznia i wiszącego sitowia. Zastaje w nim człowieka-królika, weterana, jak się domyśla, uzbrojonego w potężny młot i zajętego rozgniataniem ryżu w beczce. Próbuje się obok niego przemknąć, ale on zagradza jej drogę zasuszoną łapą.

— Proszę, przepuść mnie. Szukam Amai Sei.

— Wiem, dziecko — odpowiada spokojnie królik.

November dziwi się po raz drugi: weterani nie mówią.

— W takim razie nie zatrzymuj mnie. Jeśli tak bardzo jej pragniecie, pozwólcie mi ją znaleźć. Tylko wtedy dostaniecie ją na zawsze.

— O tym również wiem.

— W takim razie nie rozumiem. — Dotyka jego długiego szarego ucha. Królik spokojnie znosi dotyk jej zranionej dłoni. — Byłeś na wojnie?

— Cóż za interesujące pytanie… Można by powiedzieć, że nie, i można by powiedzieć, że tak. Można by również powiedzieć, że po dziś dzień jestem uwikłany w wojenne potyczki.

— Ale ty mówisz.

— Nie byłem na wojnie, przecież powiedziałem. W tym okresie mochi bardzo potrzebowało opieki. Nie mogłem go zostawić.

— To dlaczego masz takie uszy i łapy?

Królik posyła jej smętne, rozgoryczone spojrzenie.

— Bo tego właśnie oczekiwała — wyjaśnia. — Ryżu i królika z tłuczkiem. Chciałem wyglądać jak należy. Dla niej. Dla Amai Sei. Są jeszcze na świecie chirurdzy i ten pociąg kilku złapał, kiedy nie uważali. Tak jak i mnie złapał, porwał z peronu w pewien środowy poranek, gdy kawa była gęsta, a ja nieostrożny. I tak jak złapał królika bojowego, jeszcze osiodłanego, pod koniec wojny, kiedy ten schylił się i w ciemności szukał smakowitych kąsków. Nawet nie zdążyłem uprzedzić szefa, że nie przyjdę do pracy; nie powiedziałem żonie ani synowi, że wyjeżdżam. Byłem cukiernikiem, wiesz? Lubię sobie wyobrażać, że po moim zniknięciu miasto skwaśniało, ale to chyba nieprawda.

— W jakim sensie, cukierniku, nadal toczysz wojnę? Ja nie jestem wojowniczką, nie przyszłam tu walczyć z tobą.

Królik pochyla się i szturcha nosem jej nos. Nosek ma miękki, należycie króliczy.

— Czy ty nadal nie rozumiesz, o co oni walczyli? Kiedyś przejście do Palimpsestu przez most albo tunel nie nastręczało żadnego problemu. Mogłaś wpaść do rzeki. Mogłaś się wykrwawić i przeniknąć przez skórę ziemi. Mogłaś przekopać się z Chin do miasta. Przybyszów jednak było zbyt wielu, stale zmieniały się nazwy ulic, zjawiali się dzicy, pazerni ludzie, zasobni w pieniądze i uzbrojeni w lśniące włócznie, którzy znali takie słowa jak „imperium”. Zostali zabici, ale przy okazji zginęła połowa mieszkańców. To było dawno, przed wiekami. Potem wszystkie wejścia zamknięto. Zamaskowano. Zabarykadowano. I zapanował pokój, który trwał bardzo, bardzo długo. Aż pewnego dnia narodziła się dziewczynka imieniem Casimira. Nie powinna była zostać przy rodzinie, bo była braurionem. Należało nadać jej nowe imię i posłać ją w świat, żeby targowała się z ludwisarzami lub handlarzami sałatą. Zamiast tego dorastała w domu, który pokochał ją tak samo, jak my kochamy Amayę Sei. Kiedy miała trzynaście lat, czuła się taka samotna, że udała się na barykady i zaczęła je drzeć paznokciami. „Tak nie można!” wołała. „Nie możemy zamykać wszystkich drzwi!”. Powstrzymali ją, naturalnie, ale ona jest uparta. Oczyma wyobraźni widziała miasto otwarte, miasto pełne świata, nowych ludzi, którzy by ją pokochali, i nowych słońc na niebie. Władała miliardem istot. Masz pojęcie, do czego jest zdolna samotna, przerażona i przeświadczona o swojej słuszności trzynastolatka? A ona tak bardzo tego pragnęła… Chciała powrotu imigrantów i w końcu — za pomocą traktatu i pióra, pod okiem rekiniego generała — otworzyła jedną, jedyną drogę. A potem czekała dwadzieścia lat, zanim ktoś na nią wkroczył. Wszystko, co zrobiliśmy i co nam zrobiono, wydarzyło się z powodu jednej samotnej dziewczynki. Niektórzy z nas twierdzili, że powinniśmy cieszyć się z łaski, która na nas spłynęła: jedno z nas nie jest już samotne. Wierzyliśmy w to, dopóki nie zjawiła się Amaya Sei.

— Jesteśmy pierwsi? Przez cały ten czas to właśnie my najbardziej się zbliżyliśmy?

Królik uśmiecha się znacząco i wyciera ryżową pastę z tłuczka.

— Casimira chciała mieć wybór, rzecz jasna. Chciała osobiście wybierać swoje triumfy.

November jakoś przełyka te słowa. Jedna jej cząstka pęka z dumy — Została wybrana! Okazała się godna! — ale druga jest wściekła.

— Jeżeli chcecie Sei, możecie ją mieć. Casimira może sobie wybierać do woli, ale nie może opuścić Palimpsestu; nie ma pojęcia, jak żyjemy poza miastem, jak walczymy i cierpimy. Jakich wyborów dokonujemy. Ja już wybrałam. Nie dostaniecie Sei beze mnie.

— Wiem.

— Więc daj mi przejść.

— November Aguilar, pomóż mi ubić ryż na ucztę na jej cześć. Zamachnij się tłuczkiem, to cię przepuszczę. Przyjąłem te uszy i te łapy i teraz spóźniam się z wyrabianiem słodyczy. Wszystko z miłości do niej.

November bardzo uroczyście kiwa głową i wchodzi do beczki. Bierze zamach znad głowy i z impetem opuszcza tłuczek w kleistą białą masę. Jest ciężki, tak ciężki, że z trudem go podnosi, ale uderza raz za razem, aż mięśnie zaczynają ją palić, łzy płyną jej po twarzy i osuwa się do tyłu w łapy królika z księżyca, który wylizuje ją do czysta i śpiewa jej ludowe przyśpiewki świetlików zamieszkujących Morze Spokoju.


* * *

W obszernym, pustym pokoju wyłożonym matami z trawy siedzi kobieta o niebieskich włosach. Jest ubrana w długie kimono, spod którego wychynęła jej lśniąca nagość. Na twarzy ma podłużną czerwoną maskę.

— Amaya Sei?

— Zgadza się. — Jej głos jest przytłumiony, jakby była lekko wstawiona.

— Jestem November.

— Wiem. Pociąg uprzedził mnie, że przyjdziesz.

— Co ci się stało?

— Przede wszystkim wypiłam morze wina ryżowego, żeby nic mi się nie śniło, ale to nie podziałało. A poza tym… boję się.

— Czego?

— Tego, co jest w następnym wagonie. Chyba wiem, co to będzie. Tak myślę. Czytałam książkę, w której opisano moją przyszłość, ale i tak się boję. W dodatku jestem zmęczona. To trudne… sypiać z tyloma ludźmi. Jakbyś zabierała pasażerów. Stajesz się cięższa. I odsłonięta. No i jeszcze to dziecko… — Sei z roztargnieniem dotyka brzucha.

— Co jest w tamtym wagonie?

Sei odchrząkuje i recytuje spod maski, jak aktorka w tragedii: — „Kiedy nowemu maszyniście przydziela się pierwszy pociąg, wprowadza się go do lokomotywy w lodowatą zimową noc, kiedy pociąg stoi i nikt nie kręci się po pustych wagonach. W ciasnej kabinie zbierają się wszyscy starsi maszyniści. Każą młodemu kandydatowi położyć ręce na pulpicie sterowniczym, smarują mu je lepkim olejem silnikowym, a następnie wyrywają kilka przewodów z pulpitu i obwiązują mu nimi palce. Wtedy zdradzają tajemne imię pociągu, którego maszyniście nikomu nie wolno powtórzyć. Nacinają mu również środkowy palec lewej dłoni i mieszają jego krew z olejem, który następnie wraca do obiegu w silniku. W ten sposób pociąg staje się wybranką maszynisty”.

— Ach, tak… Rozumiem.

— Czuję, że ten pociąg jest nowy i samotny, jest jak… dziecko. Przypuszczam, że rodzice porzucili go, gdy ich drogi się rozeszły, i on od tamtej pory… szuka mnie. Nie dokładnie mnie, ale kogoś takiego jak ja. Matki. Maszynisty. To trwa już bardzo długo.

— Sei, muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego.

— Nie wiem, czy zmieszczę dość mężczyzn w swoim ciele i dość kobiet w swoich ustach, żeby wiecznie podróżować tym pociągiem. Trzeba ich tak wielu… Łono już mnie boli, a poza tym obawiam się, że… przestanę być sobą, kiedy stanę się maszynistą. Boję się, że zapomnę, jak mam na imię, a moje ciało rozpęknie się, wypłynie na tory i zmieni w metal, w drut. To znaczy, że i moje dziecko będzie się składać z metalu, drutu i plastiku i nigdy nie będzie miało ani własnego imienia, ani oczu, które mogłoby otworzyć.

— Czy nie tego właśnie chcesz? Być maszynistą?

— Tak… — przytakuje Sei łamiącym się głosem. — Ale chcę także być Sei. November wciąga powietrze głęboko do płuc; jest rzadkie i trawiastosłodkie.

— Musisz mi powiedzieć, gdzie jesteś. W prawdziwym świecie. Powiedz mi, gdzie jesteś.

Cisza trwa długo. November widzi, jak spod maski skapują łzy.

— Kioto. Jestem w Kioto.

— Mogłabyś przylecieć do Rzymu? Jak myślisz? Mogłabyś?

Sei kręci głową.

— Nie mam pieniędzy. Od tygodni nie byłam w pracy. Nie dam rady.

— Dobrze, Sei, nic nie szkodzi. My do ciebie przyjedziemy. Powiedz tylko, gdzie cię można znaleźć. W Kioto. Musisz mi to powiedzieć teraz, bo tam, po drugiej stronie, nie znam japońskiego i będzie nam trudniej.

— Ale jacy „my”?

— Mężczyzna z kluczami. Mężczyzna w okularach. I ja, ze śladem po użądleniu. Byliśmy z tobą w saloniku kobiety-żaby. Najpierw razem weszliśmy w ciemność, a teraz robimy to ponownie, żeby cię odnaleźć. Jeżeli ty nie możesz do nas przyjść, my przyjdziemy po ciebie i cię zabierzemy. Wyprowadzimy cię na słońce. Obiecuję.

Znowu robi się cicho. Sei zaczyna się trząść.

— Jest taka świątynia… — mówi w końcu. — Ma pomarańczowe bramy, mnóstwo bram. Pod miastem. Fushimi Inari, tak się nazywa. Spotkajmy się w pawilonie. Będę tam codziennie o zachodzie słońca, dopóki nie przyjdziesz.

Sei wyjmuje zza pazuchy olbrzymią, nasiąkniętą wodą księgę. Otwiera ją w miejscu założonym pasmem wodorostów i zaczyna czytać. Wszystkie strony księgi są puste.

Dwa Rzeczy, które są łaski pełne

Mężczyzna z Nowego Jorku przyjechał we wtorek. Nerezza zamknęła się w sypialni, trzasnąwszy drzwiami; nie chciała na niego patrzeć. Był taki chudy, że November mogłaby bez trudu objąć palcami jego nadgarstek. Miał naturalne rumieńce i błyszczące oczy i kiedyś musiał być przystojny. Przyjęli go z Ludovikiem w drzwiach i zapadła długa, paskudna cisza, kiedy November myślała o tym, że cokolwiek powie do Olega Sadakowa, Ludo nic z jej słów nie zrozumie. Nie chciała mu tego robić, nie chciała go skazywać na rolę autsajdera, nie po tym, jak obudził się spokojny, promienny — i pozbawiony języka, w zakrwawionej pościeli, bez śladu mięśnia w ustach, jakby nigdy go tam nie było. Nerezza długo na niego patrzyła, a on wytrzymał jej spojrzenie bez zmrużenia oka. November nie chciała wiedzieć, co wyrażało ich milczenie.

Skoro jednak Ludo nie mógł mówić, ona również się nie odezwie. Jej ręce, twarz, całe jej ciało znało ból straty i zamierzała oszczędzić Ludovicowi swojego cierpienia. Zamiast tego objęła ich obu i przez chwilę stali tak nieruchomo, każde z pochyloną głową i rękami luźno zarzuconymi na talie sąsiadów. Ludo przygryzł wargę. Z szorstką czułością pocałował November w czubek głowy, którą złożyła na ramieniu Olega.

Rzeczy, które są pełne łaski, myśli November. Maria. Orchidee. Morze, kiedy jest spokojne. Mróz, ruiny, dziewictwo. My. My. My jesteśmy jej tak pełni, że aż lśnimy.

Ledwie zdawała sobie sprawę z tego, co robi, tak nieuchronny był ten ruch. Zaprowadziła ich przed długą, twardą kanapę, gdzie obaj opadli na nią, wyczerpani i przepełnieni żądzą. Oleg całował ją lekko, niepewnie, z wahaniem. Ludo ją objął i pogłaskał po karku; jego pożądanie już na nią napierało. Pocałowała Olega natarczywie, jakby mogła tchnąć w niego modlitwy, i z jego ust wyrwał się krzyk rozpoznania i spazmatycznej radości. Wyszeptał jej imię. Jego szczęście — z odnalezienia jej i z sakramentalnej czci, z jaką wymawiał jej imię — było trudne do zniesienia.

Chciała być tą odważną, tą śmiałą, chociaż nie była w tym za dobra. Nie radziła sobie z paskami, z ułożeniem ciała, próbując otworzyć się dla nich obu jednocześnie. Olega wzięła do ust — jego członek był cienki, twardy i gorący jak reszta jego ciała. Kiedy Ludo wszedł w nią od tyłu, zamknęła oczy, kołysząc się w przód i w tył, pomiędzy nimi, z nimi, na nich i wokół nich. Przyszło jej do głowy, że ktoś mógłby to uznać za wstrętne, brudne, zdzirowate. Tak: zdzira. Podobało jej się to słowo, brzmiało jakby ktoś nim rzucił. Dla niej jednak było to coś głębokiego, taki zamknięty obwód. Nie musiała tego widzieć, żeby wiedzieć, że Ludo i Oleg złapali się za ręce ponad jej ciałem. Tak jak wiedziała, że będą jeszcze mieli czas dla siebie w małych pokoikach tego domu, wszyscy będą mieli czas dla siebie przed Japonią i czekającą ich tam nieskończoną procesją pomarańczowych bram.

Oleg znów wykrzyczał jej imię, Ludo wyjęczał jego okaleczoną, bezjęzykową, złożoną z samych samogłosek wersję, i to ich parzenie się, to potrojenie stało się orgią nadawania nazw, pierwotną, atawistyczną, jakby byli mieszkańcami raju, na których gwiazdy, chleb i sól czekają, żeby je ponazywali, ponadawali im etykietki i umieścili je na właściwych miejscach.


Signe-de-Renvoi

W środku Palimpsestu zieje dziura.

W środku Palimpsestu — czyli w środku mnie. Z pewnością już się domyśliliście, kto mówił. Kto zawsze mówi.

Dziura mi nie przeszkadza. Jest jak ciemiączko, w którym schodzą się kości czaszki, chociaż nie bardzo do siebie pasują, nie do końca — a zarazem pasują wystarczająco. Albumina wpływa do niej, a po drugiej stronie świata jest kamień, który płacze białymi łzami. Rzeka jest na tyle gęsta, a zielsko na tyle krnąbrne, że wokół dziury dawno powstała regularna delta rzeczna, a w niej miasto, właściwie miasteczko, ukryte, tajemne miejsce w wielkim mieście o wielu nazwach.

Moi chłopcy są już blisko. Bramy ich zwęszyły. Pozwoliłem im trochę oszukać: odgarnąłem cienie jak zasłonę, żeby mogli się spotkać wcześniej niż powinni, zanim spotkają dziewczynę z brzegiem rzeki na policzku. Tak bardzo chciałem ich zobaczyć razem, jak postaci na scenie w teatrze; nie mogłem się doczekać czwartego aktu. Wybaczysz mi? Nawet ja pragnę rozgrzeszenia. Nawet ja.


* * *

Jest tu mały port, w którym cumują łódki. Wszystkie istoty niebędące rybami potrzebują łodzi. Ja również nie jestem rybą. Tuzinem oczu patrzę, jak przywiązują łódkę do pomostu i wychodzą na porośnięty wysoką trawą ląd delty. Jesteście na miejscu, chłopcy. Od tej pory wszystko będzie dobrze, obiecuję. Zaopiekuję się wami. Zawsze się przecież opiekowałem, nieprawdaż?


* * *

Ludovico pomaga Olegowi wygramolić się na plażę. Obserwują ich mężczyźni i kobiety o długich cudacznych włosach zaplecionych w warkocze, które sterczą im w górę i na boki jak druty. Mają gładkie twarze i usiane gwiazdami ubrania. Nie poruszają się, tylko patrzą. Przy plaży stoją domki z okrągłymi oknami i szerokimi trawnikami, zebrane w skupiska, jak grzyby. W ogródkach rosną truskawki i długie, grube ogórki. Miłe miejsce. Światło gwiazd migocze na kominach buchających szałwiowym dymem. Albumina z łoskotem znika w otworze ziejącym w ziemi kawałek dalej. Na skraju jej śnieżnobiałego wodospadu kręcą się trzy nieduże młyńskie koła.

Oleg podchodzi do pierwszego z brzegu mężczyzny, który jest niski, wąsaty, zaokrąglony i wygląda dość sympatycznie. Z kieszeni zwisa mu zapomniany łańcuszek od zegarka.

— Gdzie jest Ludmiła?

Wąsy życzliwego jegomościa zwisają.

— Pomyślmy… Co byś wolał? Mogę udać, że nie mam zielonego pojęcia, przywitać was w Signe-de-Renvoi, poczęstować hojną porcją botwiny i smażonych koi i nalać wam wina, po którym uwierzycie w Boga. Spędzimy miło wieczór, a potem ruszycie w dalszą drogę, dokądkolwiek prowadzi. Mogę również powiedzieć, że jest w tamtym domu i od tygodni cię opłakuje, a wtedy ty pobiegniesz tam, zanim skończę mówić, i nikt nie dostanie botwiny…

Oleg już biegnie, odprowadzany śmiechem wąsacza. Ludo próbuje mu dotrzymać kroku, ale Oleg wcale go tam nie chce — ona jest jego siostrą i drzwi małego domku zatrzaskują się (z nader satysfakcjonującym hukiem) tuż przed twarzą zaskoczonego Ludovica.

Ludmiła siedzi na obszernym zielonym fotelu i rzeczywiście płacze. W pokoju w głębi domu gotuje się woda na herbatę, a botwina skwierczy na patelni obok złocistego, mięciutkiego koi. Ludmiła podnosi na Olega spojrzenie zaczerwienionych oczu.

— Powiedz, dlaczego? — prosi cicho Oleg.

— Co dlaczego? — Ludmiła pociąga nosem i wyciera go rękawem.

— Dlaczego cię stworzyli? Dlaczego do mnie przyszłaś?

— Czego ty chcesz, Oleg? Ciągle sprawiasz kłopoty. To przez ciebie musieliśmy tu zamieszkać, przez ciebie musieliśmy wykroić sobie kawałek ziemi z rwącej rzeki i trzech źdźbeł trawy. To wyczerpujące, takie wieczne zgadywanie. Uciekłam, bo chciałeś mieć coś, za czym mógłbyś gonić Nie wróciłam, bo uznałeś, że nie zasługujesz na mój powrót. Płaczę tylko dlatego, że myślałam, że tego właśnie byś chciał. — Ludmiła uśmiecha się promiennie, na jej twarzy maluje się usłużna radość. — Mogę się również ucieszyć na twój widok, albo złajać cię i kazać ci się płaszczyć, albo wychłostać cię jak konia, żebyś miał swoją pokutę. Powiedz tylko, czego chcesz? Powiedz, proszę cię.

— Przestań, Miła!

— Przyszłam do ciebie, Oleg, ja, całe miasto w jednym ciele, przyszłam, bo byłeś taki samotny i tak bardzo za nią tęskniłeś. Chciałam, żebyś mnie pokochał, mnie — dziewczynę z Nowogrodu i miasto w jednym, połączone, nierozerwalne, owoc naszego zespolenia. Chciałam, żebyś był szczęśliwy. Z materii twojego jestestwa stworzyłam ręce, nogi, piersi i włosy. Starałam się jak mogłam.

— Dlaczego właśnie ja?

Ludmiła przekrzywia głowę jak ptak.

— A kto powiedział, że tylko ty? Jestem pecią, jednym rękopisem w wielu częściach i wielu kopiach. I jestem Palimpsestem, wieloma fragmentami połączonymi w jeden rękopis. Robię to dla każdego, kto płacze, tęskni i pragnie. Nie mogę odwrócić się plecami do pragnień. Wzywają mnie, jakby były jednorożcem, a ja dziewicą. Chociaż tyle mogę zrobić. Tak trudno się tu dostać… Pragnęłam cię. Pragnęłam twojej siostry. Dla mnie to było łatwe.

— Chciałem odzyskać moją prawdziwą siostrę, w prawdziwym świecie, taką jak zawsze, w czerwonej sukience i z mokrymi włosami.

Ludmiła wstaje i podchodzi do Olega. Ujmuje jego twarz w dłonie. Ma takie ogromne oczy, łagodne i smutne, i całuje go jak kochanka, jak dobra kobieta kokietująca zagubioną duszę.

— Oleg… — szepcze. — Mój ty biedaku. Mój nieszczęsny chłopcze. W tamtym świecie nie ma żadnej Ludmiły. Nigdy nie było. Malutka Miła zmarła przed twoim urodzeniem i nigdy nie opuściła miast umarłych. Zatrudniła się tam w pracowni kapeluszniczej, ma kotka, a ty łykasz pigułki, żeby odpędzić halucynacje, ale one nie zawsze działają, więc Ludmiła pojawia się i znika. Mieszkając w mieście zwanym Nowym Jorkiem, widziałeś i słyszałeś wiele rzeczy, które nie istnieją. To właśnie nazywają obłędem.

Oleg opiera się o nią i szlocha, bezgłośnie i bez łez. Ona pachnie zupełnie jak jego Miła, mokrym sitowiem i wysokimi chmurami, a on nie chce tego słuchać — nie chciał słuchać wtedy, na łodzi, i nie chce teraz. Wtula twarz w jej piersi, na oślep szukając pociechy. Wie, że to wszystko prawda, lecz nie potrafi przekonać swojego serca, żeby stawiło jej czoło.

— Wszystkie tu przybywamy, Oleg, my, pecie, kiedy nie jesteśmy potrzebne gdzie indziej. Sadzimy truskawki i hodujemy kozy. Pieczemy świąteczne ciasta, pobieramy się, tańczymy tańce, których nikt inny nie zna. Jesteśmy peciami; razem tworzymy długą księgę cudowności. Ale ja chcę być Ludmiłą. Wszystkie chcemy być tym, do czego zostałyśmy stworzone. Taką mamy naturę. Puszczono nas w ruch, nie możemy się zatrzymać i chcemy odegrać wyznaczoną nam rolę. Chcemy kochać zapłakanych nieszczęśników, którzy przypadkiem napatoczą się na nas, na to miasto, na ciało Palimpsestu, które składa się z ulic, alej, urwisk, rzeki i bardzo głębokiej dziury w ziemi. W moich ramionach mówisz miastu tyle rzeczy, zwierzasz się z tylu tajemnic, a ono przygarnia je jak wtulonych w nie kochanków. Nie mogę odwdzięczyć ci się inaczej niż dzieląc się swoimi sekretami.

— Przepraszam, że cię skrzywdziłem.

— Nie skrzywdziłeś mnie. Chyba, że tego właśnie chcesz. Wystarczy jedno twoje słowo, żeby na moim brzuchu rozkwitły sińce, a z policzków pociekła krew. Albo, jeśli wolisz, będę cię całować i opowiadać o księciu topielców, szykownym jegomościu w niebieskich butach; będziemy razem jeść ryby i sadzić rabarbar w blasku księżyca.

Oleg całuje jej mostek, szyję, policzki, powieki. Chciałby wybrać coś jaśniejszego, bardziej błyszczącego, coś, czemu lekarze by przyklasnęli, co nazwaliby „postępem”. Ona jednak jest tak blisko, pachnie jak rzeka, a on nie jest lekarzem.

— Bądź nią, bądź moją Miłą. Zapomnij. Zapomnij, że kiedykolwiek byłaś pecią, zapomnij o wszystkim, co jest w tobie Palimpsestem, i bądź moją siostrą, dziewczynką z Nowogrodu, martwą dziewczynką, która mnie kocha. I ja też niech zapomnę. Kiedy znów się spotkamy, nie chcę pamiętać, że nie jesteś prawdziwa. Chcę zapomnieć, co mi powiedziałaś — że ona nigdy nie istniała. Pozwól mi już zawsze wierzyć, że jesteś moja i nigdy mnie nie opuszczałaś. Niech zapomnę wszystko inne. Nie może być prawdziwej miłości między dwojgiem obcych. Bądź Ludmiłą.

Pecia zamyka oczy, łzy drżą na jej rzęsach. Kiedy się uśmiecha, cały pokój drży, tak smutny jest ten uśmiech. Oleg całuje ją w usta, a ona odwzajemnia pocałunek, zachłannie, tak jak umarli są zachłanni na ciepło, krew i żywych, oddychających kochanków. Kładzie mu dłoń na krzyżu, przyciska go do siebie i pociąga na zielony fotel. Na jej języku Oleg czuje smak Wołchowa, toczącego między nimi swe mętne, słodkie i głębokie wody.

Trzy Dom bez słów

Przez pół dnia Oleg pomagał November podjąć decyzję, czy walizka na pewno będzie niezbędna. W końcu uznali, że przezorny zawsze ubezpieczony, i każde spakowało ubranie na zmianę i szczoteczkę do zębów. Była inna niż się spodziewał, nie przypominała tamtej istoty z Palimpsestu, kipiącej złotą elektrycznością, którą czuł tuż poza granicami swojego ciała. Wyglądała fatalnie, zresztą on pewnie też; wszyscy troje drogo zapłacili za przedostanie się na drugi brzeg płynącej przed nimi rzeki, po dwie monety — być może po to, żeby ta czwarta, ta Japonka, której jeszcze nie poznali, mogła przepłynąć za darmo, bezboleśnie, nie oglądając przewoźnika.

Ludo dał mu prezent: kluczyk, który niczego nie otwierał, ale był prześliczny, maleńki, wycyzelowany, srebrny i stary. Oleg nosił go teraz na szyi i czuł, że kluczyk do niego pasuje, że powinien jakoś dać się wsunąć pomiędzy jego kości i go otworzyć.

We Włoszech nie spotkał Ludmiły. Za dużo wody dzieli Włochy od Stanów, tłumaczył sobie. Na pewno się bała. Łatwiej mu było wyobrazić sobie, że Ludmiła opiekuje się jego domem w Nowym Jorku, niż choć przez chwilę przyznać, że kobieta, która była i zarazem nie była Ludmiłą, mogła mieć rację. Jeszcze trochę i nie będzie to miało żadnego znaczenia, pomyślał.

Żarłocznie pochłaniał jedzenie: jajka, chleb, pomidory, dziesięć odmian sera, bekon, pieczone kurczaki. Nie umiał się porozumieć z gospodynią — surową kobietą z twarzą jak maska. Miała na imię Nerezza i była wtedy tam, przy śluzie. Patrzyła bez słowa, jak tamci przyłożyli mu nóż do gardła. Doskonale znała angielski, ale nie chciała z nim rozmawiać, a kiedy na nią spoglądał, wzruszała ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Zrobiłam to, co zrobiłam. Mieszkaj u mnie, jedz moje pokarmy; nie skrzywdzisz mnie bardziej niż już zostałam skrzywdzona”.

Ich dni składały się na razie głównie ze skradzionych pocałunków, śmiechu i długich okresów wzajemnego oplatania się ciałami. November rzadko z nim rozmawiała, ponieważ nie mogła rozmawiać z Ludo i bariera komunikacyjna w sposób całkiem naturalny się rozszerzyła, a z czasem przestała właściwie być barierą i stała się domem bez słów, w którym wszyscy troje znaleźli schronienie. Kiedy było po wszystkim, Oleg zawsze przynosił November herbatę. Chciał to robić, potrzebował tego, musiał jej służyć, być jej pecią, przekonać ją, że to, co dla nich zrobiła — sprowadziła ich tutaj, tracąc przy tym tak wiele — opłaciło się.

Ludo zabierał go na spacery po ruinach i chociaż nie mógł mówić, ich pocałunki były swobodne i szczere wśród cyprysów, dębów i winorośli, a światło… Światło w tych miejscach było nieprawdopodobnym światłem poddasza niebios. Ach, jakie lampy im przyświecały, jakie lampy i jaki śmiech.


Signe-de-Renvoi

Z rynku Signe-de-Renvoi rozciąga się widok na wodospad, którym Albumina nurkuje w głąb ziemi. Okalają go figowce i drzewka granatów, dzięki czemu powietrze zawsze jest tu rześkie i słodkie. Na rynku odbywają się tańce; gdy spódnice wirują pod wysoko, wysoko zawieszonym księżycem, nie ma widoku, który mógłby się równać z migającą pod nimi niebieską koronką. Piękna, łagodna kobieta w stosownym wieku pilnuje, żeby w kieliszkach nie brakowało szampana warzonego z gruszek i przemrożonych winogron. Ma tak długie włosy, że dwa razy oplata ciało warkoczami, które wystarczają jej za cały przyodziewek. Ma również zaprzyjaźnionego zwierzaka — starego, dostojnego tygrysa, który dawno już stracił pazury i zęby. Jest reliktem dawnych, prawdziwych tygrysów, pamiątką minionej ery, w której wielkie koty znały się na arytmetyce, układały heksametry daktyliczne i z dworu snów władały dżunglą.

Kobieta nie pamięta swojego imienia. Sprowadziłem ją tutaj dawno temu, a kiedy umarła, sporządziłem jej kopię, po niej drugą i trzecią. Za życia nie umiała mówić, nie uznałem więc za stosowne obdarzać mową jej kopii, dlatego porozumiewamy się wyłącznie niemym językiem kochanków. Czasem myślę sobie, że to w jej imieniu i na jej cześć wojna odebrała mowę co drugiemu z moich poddanych — lecz to na pewno tylko moje wyobrażenia.

A tygrys nadal żyje. Nie umiem tego wyjaśnić, ale czuję się z nim blisko związany, jak ze starym druhem. Obaj jesteśmy długowieczni, my, stare koty. My z dworu snów.

Nie wiem, dlaczego to wszystko zrobiłem. Nie zawsze wiem, dlaczego zachowuję się tak, a nie inaczej. Ktoś to w ogóle wie?

Nie umiem się z nią rozstać.

Jest tu dzisiaj, tańczy nago; rozwiązała warkocze, które wirują wokół niej jak czarne węże. Oglądam ją z ciała sympatycznego mężczyzny z łańcuszkiem od zegarka kieszonkowego, widzę ją jego ojcowskimi oczyma, przez pryzmat jego wieku i mądrości. Tańczę z nią za pośrednictwem jego stóp i szepczę do jej perfekcyjnego ucha imię, które ja znam, a które ona zgubiła jak kolczyk:

„Chanthou, Chanthou najdroższa. Moja żono”.


* * *

Ludovico ogląda wioskowe tańce. Chciałby się przyłączyć, ale wydaje mu się, że byłoby to nie w porządku. Stoi przy pomoście i czeka na Olega z sobie tylko właściwą cierpliwością.

Czyli niezbyt wielką, upomina się w duchu. Ale dla Olega się postaram.

— A dla mnie nie? — słyszy głos ponad trawami.

Spodziewał się go, był przygotowany na jego dźwięk, wyobraził sobie jego ciężar na rzece i doszedł do wniosku, że go wytrzyma.

Obok niego stoi Lucia w żółtej sukience, sukience z epoki Ostii i kanapy w kolorze orzechów hikorowych. Jej skóra ma płowy jak u lwa odcień, jej włosy tworzą burzę rozpuszczonych ciemnych loków. Ludo się nie odzywa. Nie może. Kikut języka wciąż go boli.

Nie jesteś Lucią, myśli. Nie drocz się ze mną, proszę. Nie jesteś nią.

— Oczywiście, że nie — odpowiada Lucia, zupełnie jakby przemówił na głos. — Ona by tu nie przyszła. Woli bardziej… modne okolice.

Podchodzi i przytula się do niego z naturalnym wdziękiem dawno poślubionej kobiety i nawet jeśli nie jest prawdziwa, to ich pocałunek — długi i głęboki — już taki jest. Ludo czerpie z niego ogromną przyjemność.

— Nie jestem Kalipso, jeśli o tym myślisz — mówi ona.

Ludo śmieje się, chociaż wcale nie jest mu do śmiechu; głos mu się łamie, dźwięczy jak rozbity talerz. Nawet teraz Lucia jest kopią doskonałą, kiedy podsuwa mu to klasyczne odniesienie jak prezent, jak usprawiedliwienie.

— Nie zamierzam oferować ci nieśmiertelności i miłości aż do burzliwego zgonu biegunów magnetycznych w zamian za twoje człowieczeństwo. Taki wybór nie istnieje. Jestem uczciwym miastem, z tymsię chyba musiszzgodzić.

Ludo kiwa głową i bierze ją za rękę. Idą brzegiem rzeki.

— Chcę dać ci to, czego potrzebujesz, Ludo. To dla mnie ważne, ponieważ spodziewam się, że wkrótce się zaprzyjaźnimy i nasza przyjaźń przetrwa bardzo długo. Oddałeś za mnie swój głos, jak syrena z baśni. Przyznaję, zauroczyłeś mnie. Uwiodłeś. A teraz jesteś tak blisko… Jakby to była Wigilia. Nie czujesz tego?

Ludo bezradnie kiwa głową; nic więcej zrobić nie może. Milczą. Lucia puszcza kaczki na wzburzonej mlecznej rzece — jeden kamień, drugi. W końcu prostuje się, wspina na palce i spogląda mu w oczy. Jest taka młoda, ma takie gładkie czoło, bez jednej gniewnej zmarszczki.

— Jesteś gotowy? — pyta mocnym, stanowczym głosem. — Kocham cię. Kocham cię od dziewięciu lat i wiedziałam, że to było dziewięć, a nie osiem, ale powiedziałam osiem, żeby ci zrobić przykrość. Tamto lato w Ostii było esencją tego, czym jesteśmy; było świetliste, ciepłe i miało kolor orzechów hikory. To, co zrobiłam, było szaleństwem, było obłędem, ale w żaden sposób nas nie dotknęło, nie przeniknęło przez ściany do naszego legowiska. Tam zawsze należałam tylko do ciebie i byłam z tym szczęśliwa. Jestem twoją bestią, a ty moim świętym. Wybaczam ci, bo tak postępują szlachetne bestie, a ja taką właśnie jestem. Bestie potrafią także zapominać. Nie umieją tylko odczuwać smutku świętych. — Całuje go. Jej piersi są ciepłe i miękkie, kiedy się do niego przytula. — Kocham cię, jestem twoją żoną i wybaczam ci wszystkie grzechy tego świata, wszystkie grzechy, które wymyśliliśmy tylko po to, żeby popełnić je w naszej jaskini. Kocham cię. — Światło w jej oczach zmienia odcień, staje się ciemniejsze i mądrzejsze niż u dawnej Lucii, stare i bezkresne. — Kocham cię, Ludovico. W świecie bez końca. Kocham cię.

Zostawia go i rusza pod górę lekko nachylonym brzegiem, wraca do świateł i tańców. Idzie boso, niosąc sandały w ręce, tak jak wtedy, gdy ostatni raz widział ją w tej sukience. Blask pochodni kładzie się na jej włosach, jak rozgrzeszenie.

Cztery Łaska Westy

— Nigdy ci nie wybaczę — powiedziała Nerezza, ściskając nadgarstek jednej ręki drugą z taką siłą, że paznokcie zostawiały czerwone półksiężyce na skórze.

Wyszli na kawę, bo nie mogła dłużej wysiedzieć w domu.

Ludo próbował się do niej uśmiechnąć — do swojej dziewczyny-węgorza, zagubionej w mętnej wodzie, kręcącej się po ciemku w kółko.

— Od wielu dni muszę słuchać, jak wasza trójka pieprzy się i śmieje — burknęła Nerezza. — Rzygać mi się chce.

Ludo nie wiedział, co odpowiedzieć.

Dlaczego nie zabrał ich do siebie?

Bo jego dom to dom Lucii, a poza tym miło jest być wśród ludzi, z którymi dzieli się tajemnice: Agostino, Anoud. Nawet Nerezza.

Wyjął notes i długopis i napisał — równym, eleganckim charakterem pisma:

„Czy to dlatego wydałaś nas Ululiro i jej ludziom? Chciałaś się nas pozbyć?”.

Nerezza wzruszyła ramionami. Nie odwróciła wzroku; nie zawstydziła się.

— Dlaczego ty miałbyś być inny? Dlaczego miałbyś cieszyć się wolnością, kiedy reszta z nas jest przykuta do ziemi? Zrobiłam to, co zrobiłam. To moja decyzja i ja za nią zapłacę. A ty przeżyłeś.

Dotknął jej ręki, a kiedy nie cofnęła się przed nim, pomyślał, że może jeszcze nie jest dla niego całkiem stracona.

„Jak widzisz, wcale nie jest to dla mnie takie łatwe”.

— Widzę — przyznała niechętnie. — Ale ci nie wybaczam. A ty nie powinieneś wybaczać mnie.

„Chcę ci dać to, czego potrzebujesz. To dla mnie ważne”.

— Nie masz zielonego pojęcia, czego potrzebuję, Ludo. Jak śmiesz?

Ścisnął jej dłoń, podniósł do ust i pocałował. Trzymał ją mocno, tak jakby za jej pośrednictwem — na nic więcej liczyć nie mógł — był w stanie przytulić całą Nerezzę. W końcu puścił ją i zaczął pisać jak szalony:

„Mówiłem ci kiedyś, po co chodzę na Forum? Oglądam tam świątynię Westy. Mieszkały w niej, w absolutnym odosobnieniu, westalki, nie tylko dziewice — choć tobyło bardzo ważne — ale nade wszystko strażniczki testamentów i dokumentów historycznych. Ubierały się na biało, obnosiły ze swoją czystością jak z tarczą. Były córkami Westy, opiekunki ogniska domowego. Dopóki pozostawały nietknięte, miastu nic nie groziło. Było bezpieczne. Na wieki. I może gdyby wytrwały w swojej czystości… Czasem jednak zdarzało im się złamać przysięgę, ponieważ były młode i nie mogły sobie wybrać klasztoru. A za złamanie ślubów karano je surowo, nawet śmiercią. Ale może gdyby wytrwały, Rzym nie popadłby u Westy w niełaskę i nie osunął się w mrok. A tak, bogini ogniska domowego odwróciła się od rzymian, zabrała im światło i ciepło. Rozumiesz?”.

Oczy Nerezzy były pełne łez, ale pozostały niewzruszone i twarde, twardsze od wszystkiego, co Ludo mógł im przeciwstawić; były wyraziste i ciemne, jak odbicie w krysztale. Pokręciła głową.

„Westalki nie mogły normalnie żyć w mieście” — pisał dalej. „Nie mogły pić wina w czasie świąt, chadzać z kochankami w ciemne zaułki, jadać makreli na targu. A zarazem gdy ich zabrakło, miasto ogarnął mrok i ziąb, jakby zapadło się w czarną dziurę. Ponieważ były nietykalne, żyło w ich ciałach, a one chroniły je jak matka dziecko. Jak bogini”.

Nerezza rozpłakała się na dobre — bezdźwięcznie, ale gwałtownie, ze złością, bez przebaczenia. Nie puściła jego ręki, a on całował ją i całował, aż w końcu, powoli, z takim uśmiechem, jakby dawno temu połączył ich jakiś prywatny żart, okrągłymi ustami scałował wszystkie łzy z jej policzków.


* * *

Zostawił ją w kawiarni, osuszywszy jej twarz i przywróciwszy jej węgorzową, elektryzującą skórę. Wsiadł do taksówki i wśród ruin pognał na lotnisko — przez zalany światłem Rzym, miasto zbudowane na swoim własnym grobie, powstające samo z siebie, wielokrotnie, w świecie bez końca.

Загрузка...