Rozdział 2

Niebo za oknami mojego gabinetu było niemal idealnie błękitne. Rzadko się takie widuje nad Los Angeles. Budynki w centrum miasta błyszczały w słońcu. Dzisiaj był jeden z tych rzadkich dni, które pozwalają ludziom wierzyć w to, że w LA trwa wieczne lato, stale świeci słońce, woda jest zawsze błękitna i ciepła, a wszyscy są piękni i uśmiechnięci. Prawda jednak jest taka, że nie wszyscy są tacy piękni i nie wszyscy się cały czas uśmiechają (jeśli o to chodzi, to LA ciągle ma jeden z najwyższych wskaźników samobójstw w kraju, co naprawdę nie nastraja zbyt optymistycznie), a ocean jest zimny i bardziej szary niż błękitny. Jedynymi ludźmi, którzy w południowej Kalifornii w grudniu wchodzą do wody bez odpowiednich kombinezonów, są turyści. Z tym wiecznie świecącym słońcem to też nie do końca prawda, bowiem od czasu do czasu lubi sobie tutaj popadać, a smog jest gęstszy niż w jakimkolwiek innym mieście. To był najpiękniejszy dzień, jaki tu widziałam od trzech lat. Aż żal, że zdarzył się tylko po to, by utrzymać przy życiu mit. Może ludzie po prostu chcą wierzyć w jakieś magiczne miejsce, a południowa Kalifornią o wiele lepiej się do tego nadaje niż Kraina Faerie. W każdym razie, na pewno jest od niej o wiele bezpieczniejsza.

Wcale mi się nie podobało, że marnuję taki piękny dzień, siedząc w czterech ścianach. W końcu jestem księżniczką. Czy to nie oznacza, że nie muszę pracować? Ano, nie. Tak samo, jak to, że jestem księżniczką elfów, nie znaczy od razu, że gdybym sobie zażyczyła góry złota, natychmiast by się ona w magiczny sposób przede mną pojawiła (a chciałabym!). Ten tytuł, podobnie jak wiele innych tytułów królewskich, ma niewielkie przełożenie na pieniądze, ziemię czy władzę. Jeśli faktycznie zostanę królową, to się zmieni; do tego momentu jestem sama. No, prawie sama.

Doyle siedział za mną na krześle stojącym przy oknie. Był ubrany tak jak ostatniej nocy, z tym że włożył jeszcze czarną skórzaną kurtkę i czarne okulary przeciwsłoneczne. Promienie słońca skrzyły się we wszystkich srebrnych kółkach tkwiących w jego uszach i sprawiały, że diamentowe ćwieki w płatkach uszu tworzyły maleńkie tęcze na blacie mojego biurka. Większość ochroniarzy bardziej martwiłaby się o drzwi niż o okna. W końcu znajdowaliśmy się dwadzieścia trzy piętra nad ziemią. Ale istoty, przed którymi Doyle mnie chronił, mogły równie dobrze przylecieć, jak przyjść. Stworzenie, które pozostawiło maleńki odcisk łapy na moim oknie, albo przypełzło jak pająk, albo przyfrunęło niczym ptak.

Siedziałam przy biurku, a promienie słońca grzały mnie w plecy. Tęcza z diamencików Doyle’a spoczęła na moich splecionych dłoniach, uwydatniając zieleń lakieru do paznokci. Lakier pasował do żakietu i krótkiej spódnicy. Światło słoneczne i szmaragdowa zieleń ubrania podkreślały czerwień moich włosów, a także zieleń i złoto moich oczu. Dobrałam takie cienie do powiek, by te barwy stały się jeszcze wyraźniejsze. Szminka była czerwona. Cała byłam radośnie kolorowa. Jedną z zalet tego, że nie udaję już człowieka, jest to, że nie muszę ukrywać blasku włosów, oczu i skóry.

Aż po blady świt zastanawialiśmy się, co to za istota usiłowała sforsować moją osłonę. W efekcie padałam z nóg. W końcu jednak zrobiłam sobie makijaż, ubrałam się i poszłam do biura, z myślą, że nawet jeśli zginę, to przynajmniej nieźle wyglądając. Wzięłam ze sobą mały, czterocalowy nóż. Wsunęłam go za podwiązkę, tak że metalowa rękojeść dotykała nagiej skóry. Po ostatniej nocy Doyle uznał, że tak będzie najlepiej, a ja się nie spierałam.

Nogi miałam grzecznie skrzyżowane, nie z powodu siedzącego przede mną klienta, ale z powodu człowieka, który przycupnął pod moim biurkiem. No, może nie dokładnie człowieka – goblina. Skóra Kitta jest biała jak światło księżyca, tak blada jak moja czy Rhysa albo Mroza. Gęste, lekko falowane, krótko przystrzyżone włosy są tak czarne jak włosy Doyle’a. Ma tylko cztery stopy wzrostu i przypominałby lalkę o wyglądzie mężczyzny, gdyby nie to, że jego plecy są pokryte błyszczącymi łuskami, a wielkie oczy w kształcie migdałów, tak błękitne jak dzisiejsze niebo, mają eliptyczne źrenice, co czyni go podobnym do węża. W jego ustach kryją się jadowite kły i długi niczym wstążka, rozwidlający się na końcu język, który sprawia, że syczy, gdy nie jest należycie skoncentrowany. Kitto nie czuje się dobrze w dużym mieście. Zdaje się czuć najlepiej, kiedy może mnie dotykać, przycupnąć przy mojej stopie, usiąść mi na kolanach, zwinąć się w kłębek przy mnie, kiedy śpię. Ostatniej nocy musiałam go wyprosić ze swojej sypialni, ponieważ Rhys nie zniósłby jego obecności. Kilka tysięcy lat temu gobliny wyłupiły mu oko. Nigdy im tego nie wybaczył.

Rhys stał w kącie przy drzwiach, w miejscu, w którym rozkazał mu stać Doyle. Miał na sobie drogi, biały prochowiec – wypisz, wymaluj Humphrey Bogart. Rhysowi bardzo się podoba, że jesteśmy prywatnymi detektywami, i zwykle w pracy nosi albo prochowiec, albo jeden z kapeluszy ze swojej ogromnej kolekcji. Do tego nakłada przepaskę na oko. Dzisiaj białą, ponieważ musiała pasować do koloru ubrania i włosów.

Kitto pogładził mnie po nodze. Nie spoufalał się przesadnie; po prostu musiał mnie dotykać. Naprzeciwko mnie siedział pierwszy klient. Jeffery Maison miał niecałe sześć stóp wzrostu, był barczysty, wąski w pasie, szykownie ubrany, miał zadbane dłonie i brązowe, misternie ufryzowane włosy. Jego uśmiech był tak olśniewająco biały, że nie ulegało wątpliwości, że jego zęby są dziełem bardzo drogiego dentysty. Był przystojny, ale bezbarwny, nijaki. Jeśli nad jego wyglądem pracowali chirurdzy plastyczni, powinien ich zwolnić, ponieważ jego twarz można było uznać za przystojną, ale nie można jej było zapamiętać. Dwie minuty po jego wyjściu miałoby się kłopoty z przypomnieniem sobie jakiejkolwiek jego cechy. Powiedziałabym, że jest niedoszłym aktorem, ale tacy nie mogą sobie pozwolić na doskonale skrojone, markowe garnitury.

Wciąż się uśmiechał, ale w jego oczach nie było radości. Spojrzenie miał ciągle utkwione w Doyle’u. Był bardzo niezadowolony z faktu, że w moim gabinecie znajdują się strażnicy. To nie wynikało z obawy – uczucia, które moi strażnicy budzą w wielu ludziach. Nie, panu Maisonowi chodziło o prywatność. Był tak niezadowolony, że miałam wielką ochotę poszczuć go Kittem. Powstrzymałam się jednak. To byłoby nieprofesjonalne. Bawiłam się tą myślą, próbując nakłonić Jeffery’ego Maisona, by mimo obecności strażników powiedział, co go do mnie sprowadza.

Dopiero kiedy Doyle oznajmił, że ta rozmowa albo będzie się toczyć przy nich, albo w ogóle, Maison się uspokoił. Chyba aż za bardzo. Siedział teraz przede mną, szczerząc te swoje ząbki jak perełki, i prawił mi komplementy.

– Nie widziałem jeszcze nikogo, kto by miał naturalne włosy w kolorze szkarłatu sidhe. Odnosi się wrażenie, że są zrobione z rubinów.

Uśmiechnęłam się, po czym przeszłam do konkretów.

– Co pana sprowadza do Agencji Detektywistycznej Greya? – spytałam.

– Nakazano mi pomówić z panią na osobności, panno NicEssus – spróbował po raz ostatni.

– Wolę, gdy mówi się do mnie „panno Gentry”. NicEssus to znaczy: „córka Essusa”. To bardziej tytuł niż nazwisko.

Uśmiechnął się nerwowo, po czym posłał mi przepraszające spojrzenie. Musiał je chyba ćwiczyć przed lustrem.

– Przepraszam, nie przywykłem do obcowania z księżniczkami elfów. – Uśmiechnął się znowu i spojrzał mi głęboko w oczy. To jedno spojrzenie wystarczyło. Już wiedziałam, jak Jeffery płaci za swoje garnitury.

– Istotnie, księżniczki w dzisiejszych czasach to towar deficytowy – przyznałam z uśmiechem, starając się być miła. Szczerze mówiąc, chciałam to mieć jak najszybciej za sobą. Byłam niewyspana i miałam nadzieję, że gdy uda nam się spławić Jeffery’ego, zrobimy sobie przerwę na kawę.

– Zieleń pani żakietu podkreśla zieleń i złoto pani oczu. Nigdy nie widziałem osoby z takimi tęczówkami.

Rhys roześmiał się ze swojego kąta, nawet nie usiłując zamaskować tego kaszlem. Znał się na etykiecie równie dobrze jak ja.

– Ja też mam takie tęczówki, a nie pochwaliłeś mojego wyglądu – powiedział z wyrzutem. Miał rację. Dosyć już tych uprzejmości.

– Nie wiedziałem, że powinienem był to zrobić. – Maison sprawiał wrażenie zakłopotanego. Nareszcie coś autentycznego.

Wyprostowałam nogi i pochyliłam się do przodu, kładąc splecione dłonie na biurku. Ręka Kitta przesunęła się w górę mojej łydki, ale zatrzymała się na kolanie. Swego czasu ustaliliśmy, dokąd Kitto może się posunąć. Linię graniczną stanowiły moje kolana. Przekroczy ją i może wracać do domu.

– Panie Maison, dla pana wygody przełożyliśmy ważne spotkanie. Byliśmy uprzejmi i profesjonalni. Prawienie mi komplementów nie jest ani uprzejme, ani profesjonalne.

Popatrzył na mnie niepewnie i jego spojrzenie było chyba najbardziej szczere od momentu, kiedy przekroczył próg mojego gabinetu.

– Myślałem, że prawienie komplementów sidhe jest ogólnie przyjęte. Powiedziano mi, że dla sidhe nie ma większej zniewagi niż to, że ktoś ją ignoruje, mimo że zrobiła wszystko, by wyglądać atrakcyjnie.

Przypatrzyłam mu się uważnie. Wreszcie powiedział coś naprawdę ciekawego.

– Większość ludzi nie ma pojęcia o zwyczajach sidhe, panie Maison. Skąd pan o tym wie?

– Moja pracodawczyni chciała mieć pewność, że nikogo nie urażę. Czy miałem również prawić komplementy mężczyźnie? Nic o tym nie mówiła.

A więc przysłała go tu kobieta. To była najważniejsza informacja z wszystkich tych, które uzyskałam od niego przez cały ten czas, kiedy siedział przede mną.

– Kim ona jest? – spytałam.

Popatrzył na Rhysa, potem na mnie, potem na Doyle’a i wreszcie znowu na mnie.

– Otrzymałem wyraźne polecenie, by mówić tylko z panią, panno Gentry. Nie wiem, co mam w takiej sytuacji robić.

No, to było przynajmniej szczere. Trochę mu współczułam. Oględnie mówiąc, miał problemy z samodzielnym myśleniem.

– Dlaczego nie zadzwonisz do swojej pracodawczyni? – spytał Doyle. Jeffery podskoczył na dźwięk jego niskiego głosu. Mnie natomiast przeszedł dreszcz. Czasami jego głos sprawia, że cała dygoczę. – Powiedz swojej pracodawczyni, co się stało, i może ona wymyśli jakieś rozwiązanie.

Rhys znowu się roześmiał. Doyle posłał mu wrogie spojrzenie i przestał się śmiać, jednak musiał zakryć twarz dłonią i zakaszleć. Nie obchodziło mnie to. Miałam przeczucie, że jeśli będziemy żartować sobie z Jeffery’ego, spędzimy tu cały dzień.

Obróciłam stojący na biurku telefon w jego stronę i podałam mu słuchawkę.

– Zadzwoń do swojej szefowej, Jeffery. Wszyscy chcemy wyrobić się z pracą, prawda? – Z rozmysłem zwróciłam się do niego po imieniu. Miałam nadzieję, że w ten sposób zmuszę go do działania.

Wziął słuchawkę i nacisnął klawisze.

– Cześć, Marie – przywitał się – tak, muszę z nią rozmawiać. – Przez kilka chwil milczał, potem wyprostował się i powiedział: – Właśnie siedzę naprzeciwko niej. Ma ze sobą dwóch ochroniarzy, którzy odmawiają wyjścia. Mam rozmawiać przy nich?

Czekaliśmy cierpliwie, podczas gdy on chrząkał nerwowo i powtarzał: „hm”, „tak”, „nie”; w końcu odłożył słuchawkę.

– Moja pracodawczyni uznała, że mogę wtajemniczyć was w szczegóły sprawy, ale nie powinienem wyjawiać jej imienia, przynajmniej na razie.

Spojrzałam na niego wyczekująco.

– Słuchamy – powiedziałam.

Po raz ostatni spojrzał nerwowo na Doyle’a, po czym nabrał powietrza w płuca i zaczął:

– Moja pracodawczyni znajduje się w nader niezręcznej sytuacji. Chciałaby z panią porozmawiać, ale uważa, że pani… – Zmarszczył brwi, szukając odpowiedniego słowa. Wyglądało na to, że może mu to zająć trochę czasu, więc mu pomogłam.

– Moi strażnicy.

Uśmiechnął się z widoczną ulgą.

– Właśnie, pani strażnicy i tak by się dowiedzieli prędzej czy później, więc już lepiej, żeby dowiedzieli się prędzej… – Wydawał się niezmiernie zadowolony z siebie. Nie, zdecydowanie myślenie nie było jego mocną stroną.

– Dlaczego po prostu nie przyjdzie do biura i nie pomówi z nami?

Przestał się uśmiechać i znowu wyglądał na skonsternowanego. Chciałam przyspieszyć obrót spraw. Problem polegał na tym, że Jeffery’ego tak łatwo było zbić z tropu, że nie miałam pojęcia, jak tego uniknąć.

– Moja pracodawczyni obawia się rozgłosu, jaki panią otacza, panno Gentry.

Nie musiałam pytać, co ma na myśli. W tej właśnie chwili grupa reporterów i fotoreporterów koczowała przed budynkiem, w którym mieściło się biuro. W moim apartamencie, w obawie przed teleobiektywami, w ogóle nie rozsuwaliśmy zasłon.

Jak media mogłyby się oprzeć królewskiej córce marnotrawnej powracającej do domu po tym, jak została uznana za martwą? Już samo to zasługiwało na uwagę. A gdy jeszcze dodało się do tego dużą dawkę romansu, nie schodziłam z pierwszych stron gazet. Historyjka, którą wymyśliliśmy na użytek publiczny, głosiła, że wyszłam z ukrycia, by znaleźć męża na dworze królewskim. Tradycyjny sposób, w jaki członkini rodu królewskiego znajdowała małżonka, polegał na przespaniu się z jak największą liczbą kandydatów. Jeśli zaszła w ciążę, wychodziła za mąż; jeśli nie, nie wychodziła. Istoty magiczne nie miewają wielu dzieci; członkowie rodów królewskich miewają ich jeszcze mniej, więc wychodzenie za mąż, jeśli nie jest się w ciąży, nie jest dobrze widziane.

Andais rządziła Dworem Unseelie przez ponad tysiąc lat. Mój ojciec powiedział kiedyś, że bycie królową znaczy dla niej więcej niż cokolwiek innego na świecie. Obiecała jednak ustąpić z tronu, jeśli Cel albo ja damy życie następcy. Jak już wspomniałam, dzieci są dla sidhe bardzo ważne.

Tyle wersja oficjalna. Zatajała ona wiele, jak na przykład fakt, że Cel usiłował mnie zamordować i właśnie odbywał za to karę. Media nie wiedziały o wielu sprawach, a ponieważ królowa chciała, by tak pozostało, nie byliśmy zbyt rozmowni.

Moja ciotka powiedziała, że pragnie, by następca był tej samej krwi co ona, nawet jeśli ta krew miałaby być zbrukana przez domieszkę jakiejś innej krwi, jak to jest w moim wypadku. Kiedyś, gdy byłam dzieckiem, usiłowała mnie nawet utopić, ponieważ nie byłam dla niej prawdziwą sidhe. Musimy starać się zadowolić naszą królową; im jest szczęśliwsza, tym mniej jej poddanych umiera.

– Wcale się nie dziwię, że twoja pracodawczyni nie chce brać udziału w tym cyrku – powiedziałam.

Jeffery posłał mi znowu olśniewający uśmiech, ale tym razem w jego oczach widać było ulgę, a nie pożądanie.

– A zatem zgadza się pani spotkać z moją pracodawczynią w jakimś bardziej ustronnym miejscu.

– Tylko nie myśl sobie, że księżniczka spotka się z nią sama – wtrącił się Doyle.

Jeffery pokręcił głową.

– Wiem. Chodziło mi tylko o to, że moja pracodawczyni chciałaby uniknąć rozgłosu.

– Nie wiem, jak ona sobie to wyobraża – powiedziałam. – Dziennikarze są w stanie wywęszyć wszystko. Chyba że chce rzucić na nich zaklęcie, ale wykorzystywanie zaklęć przeciwko mediom jest zabronione.

Jeffery znów się zamyślił. Westchnęłam. Miałam go już serdecznie dosyć i marzyłam tylko o jednym: żeby stąd wyszedł. Z pewnością następny klient będzie mniej uciążliwy. Mój szef Jeremy Grey brał od każdego potencjalnego klienta bezzwrotną zaliczkę. Mieliśmy tak dużo zleceń, że podejmowaliśmy się tylko najciekawszych spraw. Może powinnam po prostu powiedzieć Jeffery’emu Maisonowi, żeby sobie poszedł.

– Moja pracodawczyni nie pozwoliła mi wypowiedzieć głośno swego imienia. Powiedziała, że to powinno dla pani coś znaczyć.

Wzruszyłam ramionami.

– Przykro mi, panie Maison, ale nie znaczy.

Zasępił się jeszcze bardziej.

– Była pewna, że będzie.

Pokręciłam głową.

– Przykro mi. – Wstałam. Dłoń Kitta ześlizgnęła się z mojej nogi. Goblin pozostał pod biurkiem. Wprawdzie, wbrew powszechnemu przekonaniu, gobliny nie rozpuszczają się w promieniach słońca, ale za to bardzo często cierpią na agorafobię.

– Proszę – powiedział Jeffery. – Proszę, to na pewno dlatego, że nie potrafię się wysłowić.

– Panie Maison, mamy za sobą ciężki ranek, za ciężki, żeby bawić się teraz w zgaduj-zgadulę. Albo powie nam pan coś konkretnego o sprawie swojej pracodawczyni, albo niech pan poszuka sobie innej agencji detektywistycznej.

– Moja pracodawczyni chciałaby znowu spotkać istoty swego rodzaju. – Wpatrywał się we mnie intensywnie, jakby chciał siłą woli zmusić mnie, bym wreszcie zrozumiała.

Spojrzałam na niego podejrzliwie.

– Co to znaczy: istoty swego rodzaju?

Zmarszczył brwi, wyraźnie zmieszany, ale próbował dalej.

– Moja pracodawczyni nie jest człowiekiem, panno Gentry. Ona jest… bardzo dobrze poinformowana na temat tego, do czego są zdolne istoty magiczne z dworu królewskiego. – Mówił ściszonym głosem, jakby nic więcej nie mógł już powiedzieć i miał nadzieję, że się domyślę, o co mu chodzi.

Na szczęście, albo i nie, domyśliłam się. W Los Angeles przebywa trochę istot magicznych, ale jeśli chodzi o członków dworu królewskiego, to poza mną i moimi strażnikami mieszka tu tylko Maeve Reed, złota bogini Hollywood. Jest złotą boginią Hollywood już od pięćdziesięciu lat, a ponieważ jest nieśmiertelna i nigdy się nie zestarzeje, może nią być jeszcze i przez sto.

Dawno, dawno temu była boginią Conchenn. Potem Taranis, Król Światła i Iluzji, wygnał ją z Dworu Seelie i zakazał istotom magicznym się z nią kontaktować. Miała być bojkotowana, traktowana jak zmarła. Król Taranis to mój wuj i teoretycznie jestem piąta w kolejce do tronu. Nie jestem tam jednak mile widziana. Dosyć wcześnie dano mi do zrozumienia, że mój rodowód odrobinę odbiega od ideału i że żadna domieszka krwi Seelie nie jest w stanie zrównoważyć tego, że w moich żyłach płynie również krew Unseelie.

Niech i tak będzie. Już ich nie potrzebowałam. Kiedy byłam młodsza, Dwór Seelie coś dla mnie znaczył, ale to się zmieniło. Moja matka oddała mnie na Dwór Unseelie, by móc zaspokoić swoje ambicje polityczne. Od tej pory nie miałam matki.

Nie zrozumcie mnie źle. Królowa Andais również za mną nie przepada. Nawet teraz nie jestem całkowicie pewna, dlaczego wybrała mnie na swoją następczynię. Być może po prostu kończą jej się krewni. Tak bywa, kiedy za dużo ich ginie.

Otworzyłam usta, by wymówić nazwisko Maeve Reed, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Moja ciotka jest Królową Powietrza i Ciemności. Może usłyszeć wszystko, co wypowiadane jest po zmroku. Nie sądzę, by król Taranis dysponował podobną zdolnością, ale nie mam całkowitej pewności. Ostrożności nigdy za wiele. Maeve Reed obchodziła królową nie więcej niż zeszłoroczny śnieg. Andais jednak dba o rzeczy, które mogą być pomocne w negocjacjach albo przemawiają na niekorzyść króla Taranisa. Nikt nie wiedział, dlaczego wygnał Maeve Reed. Musiało to być jednak coś ważnego, skoro uczynił to osobiście. Informacja, że Maeve popełniła coś zakazanego, mogłaby mieć dla niego dużą wartość. Było nie było, skontaktowała się z członkiem dworu. A jest taka niepisana zasada, że jeśli jeden władca wygna kogoś z Krainy Faerie, drugi szanuje jego decyzję.

Powinnam była odesłać Jeffery’ego Maisona do Maeve Reed. Powinnam była powiedzieć „nie”. Jednak nie uczyniłam tego. Dlaczego? Pewnego razu, kiedy byłam młoda, zapytałam kogoś z rodziny królewskiej o los Conchenn. Taranis to podsłuchał. Pobił mnie prawie na śmierć; bił mnie tak, jak bije się nieposłusznego psa. Wszyscy dworzanie stali i patrzyli na to, i nikt, nawet moja matka, nie spróbował mi pomóc. Zgodziłam się spotkać z Maeve Reed, ponieważ po raz pierwszy miałam wystarczająco dużo siły, by przeciwstawić się Taranisowi. Zranienie mnie teraz oznaczałoby wojnę pomiędzy dworami. Nawet Taranis nie zaryzykowałby jej tylko z powodu urażonej dumy.

Oczywiście, jak znam swoją ciotkę, nie musiałaby to być od razu wojna. Znajduję się pod ochroną królowej, co znaczy, że każdy, kto mnie skrzywdzi, odpowie przed nią osobiście. Taranis mógł wybrać wojnę zamiast osobistej zemsty królowej. W końcu podczas wojny królowie rzadko oglądają działania na froncie. Gdyby jednak naprawdę zdenerwował królową Andais, musiałby sam stawić jej czoło. Próbowałam przeżyć, a nie na próżno powiada się, że wiedza jest najpotężniejszą bronią.

Загрузка...