V.R.T

Wcale mi się jednak nie wydaje, żebym był wami zainteresowany.

Ostrzegliście mnie, a ja teraz ponownie wyjdę na zewnątrz, by wsłuchać się w mroczne głosy.

Karel Čapek


Skrzynka była ciemnobrązowa, pokryta mocno zniszczoną skórą, z metalowymi okuciami. Dawno temu okucia pomalowano na brązowozielony kolor, ale teraz z lakieru pozostały tylko żałosne resztki, a w sączącym się przez okno blasku gasnącego słońca widać było wyraźnie jasne blizny po niedawnych uderzeniach dłuta, pozostawione w zaśniedziałym metalu. Niewolnik ostrożnie, prawie bezgłośnie, postawił skrzynkę obok lampy na biurku.

— Otwórz — polecił oficer.

Zamek został wyłamany, skrzynka była związana mocnymi powrozami splecionymi z zarekwirowanych łachmanów. Niewolnik — mężczyzna o szczupłych ramionach, spiczastym podbródku i gęstych ciemnych włosach — dla pewności spojrzał pytająco na oficera, który ledwo dostrzegalnie skinął głową o krótko ostrzyżonych włosach. Niewolnik wyjął sztylet z pochwy przy pasie przewieszonym przez oparcie krzesła, przeciął sznury i przed schowaniem ostrza ucałował je z czcią. Zaraz potem wyszedł, oficer zaś wytarł dłonie w nogawki sięgających do kolan mundurowych spodni, otworzył skrzynkę i wysypał na blat jej zawartość.

Notatniki, puste szpule i szpule z taśmą. Raporty, formularze, listy. Uwagę oficera zwrócił szkolny zeszyt z taniego żółtawego papieru o częściowo rozdartej okładce; wyjął go ze stosu piętrzącego się na biurku. „V.R.T.” — napisała czyjaś niewprawna ręka wielkimi ozdobnymi literami; wyglądały jak skopiowane z mozołem przez jakiegoś dzikusa.


Widziałem dzisiaj ptaki. Dziś widziałem dwa ptaki. Jeden to była dzierzba, a drugi…


Oficer rzucił zeszyt na skraj biurka. Jego wędrujące spojrzenie wyłowiło list napisany precyzyjnym, lekko pochylonym do tyłu charakterem pisma, tak mile widzianym przez Służbę Publiczną.


Szanowny Panie, załączone materiały dotyczą…

…wątpliwości.

…z Ziemi.


Oficer lekko uniósł brwi, odłożył list i ponownie wziął do ręki zeszyt. U dołu strony znajdował się rozmazany napis z ciemnych liter: Papiernia Medallion, Lądowisko Francuzów, Sainte Anne, na odwrocie zaś:


NAZWISKO
Rm E2S14 miejsce 18
SZKOŁA
Szkoła im. Armstronga
MIASTO
Lądowisko Francuzów

Następnie obejrzał jedną ze szpul z taśmą w poszukiwaniu jakiejś etykietki, lecz nic takiego nie znalazł. Samoprzylepne etykiety walały się wśród mnóstwa innych szpargałów; wilgoć uczyniła je zupełnie bezużytecznymi, mimo że schludne napisy wciąż były doskonale widoczne:


Drugie przesłuchanie.

Piąte przesłuchanie.

Siedemnaste przesłuchanie, trzecia taśma.


Oficer przez chwilę przesuwał po nich palcami, po czym wybrał na chybił trafił jedną ze szpul i umieścił ją w odtwarzaczu.


O: Czy to już działa?

P: Tak. Proszę powiedzieć, jak się pan nazywa.

O: Już wam mówiłem. Macie to w swoich materiałach.

P: Wiele razy podawał nam pan to nazwisko.

O: Właśnie.

P: Kim pan jest?

O: Więźniem z celi 143.

P: Ach, więc jest pan filozofem. Do tej pory braliśmy pana za antropologa, choć na to też wydaje się pan za młody.

O: …

P: Otrzymałem polecenie dokładnego zapoznania się z pańską sprawą. Chyba domyśla się pan, że mógłbym to zrobić, nie wzywając pana z celi? Dla pańskiego dobra narażam się na niebezpieczeństwo zapadnięcia na tyfus lub na dziesiątki innych chorób. Czy chce pan wrócić pod ziemię? Chwilę temu odniosłem wrażenie, że papieros sprawił panu dużą przyjemność. Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia?

O: (z ożywieniem) Jeszcze jeden koc. Więcej papieru! Więcej papieru i coś, na czym mógłbym pisać. Najlepiej stół.


Oficer uśmiechnął się i zatrzymał taśmę. Spodobało mu się ożywienie w głosie O i teraz zastanawiał się, jaką odpowiedź otrzymał więzień na swoje żądania. Cofnął nieco taśmę, po czym ponownie włączył odtwarzanie.


P: Czy chce pan wrócić pod ziemię? Chwilę temu odniosłem wrażenie, że papieros sprawił panu dużą przyjemność. Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia?

O: (z ożywieniem) Jeszcze jeden koc. Więcej papieru! Więcej papieru i coś, na czym mógłbym pisać. Najlepiej stół.

P: Dostał pan już mnóstwo papieru i proszę spojrzeć, jak pan go wykorzystał: na jakieś bazgroły. Czy pomyślał pan, że jeśli materiały dotyczące pańskiej sprawy zostaną kiedykolwiek przesłane do wyższej instancji, trzeba będzie wszystko transkrybować, a to oznacza wiele tygodni czyjejś ciężkiej pracy?

O: Można zrobić fotokopie.

P: Nie miałby pan nic przeciwko temu, prawda?


Oficer zmniejszył natężenie dźwięku, tak ze głosy zmieniły się w ledwie słyszalny szept, i począł grzebać w stercie rupieci na biurku. Jego uwagę zwrócił niezwykły, duży notes o wymiarach mniej więcej czternaście cali na dwanaście, gruby na cal, oprawiony w solidne ciemnobrązowe płótno, które pod wpływem czasu i światła mocno zjaśniało na krawędziach. Kartki były grube, poprzecinane delikatnymi błękitnymi liniami; tekst na pierwszej stronie zaczynał się w środku zdania. Przyjrzawszy się uważniej, oficer stwierdził, że trzy początkowe kartki zostały wycięte brzytwą lub wyjątkowo ostrym nożem. Dobył sztyletu i ostrożnie nadciął kolejną kartkę; sztylet był ostry — niewolnik dbał, by zawsze znajdował się w doskonałym stanie — lecz z twardym papierem radził sobie znacznie gorzej niż narzędzie, którego użyto wcześniej. Oficer schował broń, a następnie zagłębił się w lekturze.


…złudzenia nawet za dnia, dając pożywkę wyobraźni, tak że niekiedy się zastanawiam, ile z tego, co tu widzę, istnieje wyłącznie w moim umyśle. W związku z tym czuję się dość niepewnie, do czego przyczyniają się również zbyt długie dnie i noce. Budzę się — tak samo jak wcześniej w Roncevaux — na wiele godzin przed świtem.

Na podstawie wskazań termometru można by wysnuć wniosek, że klimat jest umiarkowany, ale subiektywne wrażenie jest takie, jakbym przebywał w tropikach. Słońce, to niesamowite różowe słońce, daje mnóstwo światła, za to prawie wcale ciepła, jego promieniowanie zaś jest tak bardzo przesunięte w stronę błękitu, że niebo wydaje się niemal czarne i właśnie ta czerń kojarzy się (przynajmniej mnie) z tropikiem: ze spoconą afrykańską twarzą albo czarnozielonymi cieniami o północy w dżungli. Rośliny, zwierzęta i owady, a nawet to żałosne, zbudowane byle jak miasto, pogłębiają to wrażenie. Przychodzi mi na myśl śnieżny langur — małpa, która żyje w mroźnych himalajskich dolinach — albo włochate słonie i nosorożce, które w okresie zlodowaceń starały się przetrwać na zamarzniętych obrzeżach Europy i Ameryki Północnej. Tutaj na takiej samej zasadzie bytują różnobarwne ptaki i szerokolistne rośliny o czerwonych i żółtych kwiatach (jakby to była Martynika albo Tumaco); tych ostatnich najwięcej jest na wzniesieniach, gdzie mogą się uwolnić z duszącego uścisku słonych trzcin porastających łąkomorza.

Ludzie są ich sprzymierzeńcami. Nasze miasto (jak widzicie, zaledwie po kilku dniach spędzonych w jednej z tych wznoszonych naprędce i rozsypujących się niemal w oczach metropolii człowiek staje się zasiedziałym mieszkańcem; ja zostałem zaliczony do Pierwszych Osadników, jeszcze zanim zdążyłem przełożyć swoje rzeczy do zdezelowanej komody) jest niemal cale zbudowane z pni cyprysowatych drzew rosnących na nizinach samotnie lub w niewielkich skupiskach. Dachy są z arkuszy falistego plastiku — brakuje więc tylko dobiegającego z oddali łoskotu tubylczych bębnów. (Gdybym je usłyszał, moje zadanie stałoby się znacznie łatwiejsze. Pierwsi badacze, którzy penetrowali obszary na południe stąd, donosili o sygnałach przekazywanych tą drogą przez ludność Sainte Anne. Podobno tubylcy nie posługiwali się żadnymi pałeczkami, tylko uderzali otwartymi dłońmi w puste pnie, starając się — jak niemal wszystkie ludy na niskim stopniu rozwoju — naśladować dźwięki swojej mowy. Stąd właśnie określenie „gadające bębny”).


Oficer przerzucił kciukiem kilka sztywnych stron, po czym odłożył notes i wziął do ręki plik kartek z bardzo podobnego papieru, niegdyś połączonych delikatnym metalowym spinaczem. Nadruk informował, że pochodziły z Port-Mimizon; zapisane zostały równym, schludnym urzędniczym pismem. Strony były numerowane, oficer jednak nie zadał sobie trudu, żeby odszukać pierwszą.


Teraz, kiedy znowu mam papier, zgodnie z moimi oczekiwaniami zdołałem rozszyfrować sygnały nadawane przez współwięźniów. Zapewne interesuje was, w jaki sposób tego dokonałem. Zaraz o tym opowiem — nie dlatego żebym musiał, lecz po to byście mogli podziwiać moją inteligencję. Zapewniam, jest co podziwiać, a ja bardzo tego potrzebuję.

Wsłuchując się w odgłosy stukania, bez trudu rozróżniłem grupy uderzeń, z których każda, jak się należało domyślać, odpowiadała jednej literze. Przyznam, że bardzo pomogła mi świadomość, iż kod ten tworzono tak, by był jak najbardziej zrozumiały, oraz że często posługiwali się nim również niewykształceni ludzie. Ustalenie częstotliwości, z jaką występowały poszczególne sekwencje, nie nastręczało większego trudu i oczywiście to uczyniłem, ale tego z pewnością dokonałby każdy, kto znalazłby się na moim miejscu. Jak jednak stwierdzić, które sekwencje są przyporządkowane którym literom? Tę informację ma w głowie wyłącznie twórca szyfru, ja jednak wpadłem na pomysł, na który — jak sobie pochlebiam — nie wpadłby nikt, kto jak ja trafiłby do celi bez najmniejszej nadziei na ponowne ujrzenie światła dziennego wcześniej niż wtedy, kiedy jej kamienne ściany rozsypią się w pył: dokładnie przeanalizowałem rozmowy, w których uczestniczyłem, licząc poszczególne litery. Zawsze miałem doskonałą pamięć słuchową, jeszcze lepiej zaś zapamiętywałem własne słowa — nawet teraz bez trudu mógłbym powtórzyć rozmowy, które prowadziłem z matką, kiedy miałem cztery lata, najdziwniejsze zaś jest to, że dopiero obecnie jestem w stanie zrozumieć wszystko, co do mnie mówiła; wówczas albo nie znałem kierowanych do mnie słów, albo obce mi były ukryte za nimi pojęcia i odczucia.

Wracam jednak do moich prac nad złamaniem szyfru. Mówiłem do siebie na głos, tak jak teraz, siedząc na materacu, jednak by moja podświadomość ukradkiem nie faworyzowała jakichś liter, niczego nie zapisywałem. Następnie wziąłem do ręki kartkę ze spisanym alfabetem i powtórzyłem z pamięci wszystko, co mówiłem, stawiając kreski pod poszczególnymi literami.

Teraz mogę przyłożyć ucho do rury kanalizacyjnej, która biegnie przez moją celę, i przysłuchiwać się rozmowom.

Początkowo, ma się rozumieć, wcale nie było to łatwe. Musiałem notować, co usłyszałem, a następnie mozolnie dokonywać tłumaczenia, przy czym zdarzało się, że w efekcie otrzymywałem tekst albo bardzo błahy, albo wręcz pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia: SŁYSZELIŚCIE, O CZYM MÓWILI…

Nierzadko uzyskiwałem jeszcze mniej. Dziwiło mnie, dlaczego w wystukiwanych rozmowach tak często padają liczby (na przykład: DWA JEDEN DWA DO GÓR…), aż wreszcie uświadomiłem sobie, że oni — my — występują jako numery cel, dzięki czemu od razu wiadomo, gdzie kto przebywa, a to przecież najważniejsze, czego można dowiedzieć się o więźniu.


Oficer nie szukał kolejnej strony, tylko wstał, odepchnął krzesło i wyszedł z pomieszczenia przez otwarte na oścież drzwi. Na zewnątrz wiał słaby wiatr, a Sainte Anne, wisząca wysoko na niebie, zalewała świat melancholijną zielonkawą poświatą. W odległym mniej więcej o milę porcie sterczały maszty statków. W powietrzu czuć było przenikliwy słodki zapach rozkwitających w nocy kwiatów, posadzonych wokół budynku na polecenie poprzedniego komendanta. Pięćdziesiąt stóp dalej, w cieniu drzewa gorączkowego, oparty plecami o pień przykucnął niewolnik; był wystarczająco ukryty, żeby uchodzić za nieobecnego wtedy, kiedy oficer go nie potrzebował, a jednocześnie znajdował się na tyle blisko, by zareagować na każde wezwanie. Wystarczyło, że oficer spojrzał na niego znacząco, a on przybiegł po wyschniętej, zalanej zielonkawym blaskiem trawie.

— Cassilla — rzucił oficer.

Niewolnik wtulił głowę w ramiona.

— Jest z majorem… Maitre, może wezwać dziewczynę z miasta?

Oficer, który był znacznie młodszy od niego, nie zdradzając śladu emocji uderzył go na odlew w policzek, niewolnik zaś osunął się na kolana i zaczął szlochać, jakby odgrywał doskonale znaną, wielokrotnie przećwiczoną rolę. Zaraz potem oficer przewrócił go kopniakiem, po czym wrócił do niewielkiego pokoju pełniącego funkcję gabinetu. Jak tylko zniknął we wnętrzu, niewolnik podniósł się z ziemi, otrzepał wyświechtane ubranie i wrócił na posterunek pod drzewem. Cassilla mogła być wolna najwcześniej za dwie godziny.


Tu żyli kiedyś tubylcy. Opowieści o nich są zbyt rozpowszechnione, zbyt szczegółowe, zbyt dobrze udokumentowane, żeby uznać je za nadmiernie rozrośnięty element mitologii niedawno zasiedlonej planety. Naturalnie wyjaśnienia wymaga brak materialnych pozostałości, lecz z pewnością istnieje jakieś wytłumaczenie tego faktu.

Ludzie wraz ze swą technologiczną cywilizacją okazali się dla tej rasy bardziej zabójczy niż dla jakiejkolwiek grupy aborygenów w historii. W ciągu niespełna stu lat po dość licznej, choć rozproszonej populacji pozostały jedynie niejasne wspomnienia, chociaż największą katastrofą, jaka się w tym czasie wydarzyła, było zniszczenie podczas wojny archiwów pierwszych francuskich ekspedycji.

Mój problem polega więc na tym, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o prymitywnej rasie, która (o ile wiadomo) pozostawiła po sobie nieco upiększonych legend, za to prawie żadnych fizycznych śladów. Z pewnością zniechęciłbym się do tego zadania, gdyby nie aż nadto oczywiste analogie do żyjących w paleolicie białych Pigmejów, których nazywano Dobrym Ludem i którzy, jak się okazało, przetrwali w Skandynawii i Irlandii niemal do końca osiemnastego wieku.

A jak długo udało się przetrwać tubylcom z Sainte Anne? Chociaż wypytywałem każdego, kto zechciał poświęcić mi choć trochę czasu, oraz cierpliwie wysłuchiwałem wszystkich opowieści (w nadziei że w n-tej wersji tej samej historii usłyszę coś, czego nie było w poprzednich, oraz ze względu na to, że nie chciałem zrażać do siebie kogoś, kto później mógł mnie skierować do lepszego źródła, naturalnie szczególną uwagę poświęcając oryginalnym, weryfikowalnym relacjom). Wszystko mam na taśmach, chyba jednak byłoby rozsądne dokonać transkrypcji kilku najbardziej charakterystycznych i najbardziej interesujących rozmów; bądź co bądź, taśmy mogą ulec zniszczeniu. Aby uniknąć nieporozumień, wszystkie daty podaję według miejscowego kalendarza.

13 marca. Za radą pana Judsona, właściciela hotelu, oraz kierując się uzyskanymi od niego wskazówkami, zdołałem odszukać i porozmawiać z panią Mary Blount, ponadosiemdziesięcioletnią kobietą mieszkającą z wnuczką i jej mężem na farmie położonej około dwudziestu mil od Lądowiska Francuzów. Gospodarz uprzedził mnie, że umysł starej damy nie zawsze znajduje się w pełnej formie, o czym miał świadczyć fakt, że staruszka czasem utrzymuje, jakoby urodziła się na Ziemi, kiedy indziej zaś twierdzi, iż przyszła na świat na pokładzie jednego ze statków kolonizacyjnych. Rozpocząłem rozmowę właśnie od pytania o tę sprawę; odpowiedź, jaką uzyskałem, dowodzi ponad wszelką wątpliwość, iż w naszej kulturze poświęcamy stanowczo zbyt mało uwagi temu, co mają do powiedzenia starzy ludzie.

Mrs Blount: Gdzie się urodziłam? Na statku, oczywiście. Byłam pierwszym człowiekiem, który urodził się na statku, i jednocześnie ostatnim, który przyszedł na świat na starej planecie. Jak to ci się podoba, młody człowieku? Kobiety przy nadziei nie miały prawa wstępu na pokład, ale później okazało się, że sporo jednak dostało się na statek. Moja mama bardzo chciała lecieć i postanowiła nikomu nic nie mówić o swoim stanie. Była potężnie zbudowaną kobietą, jak zapewne możesz sobie wyobrazić, ja zaś prawdopodobnie byłam bardzo malutka. Oczywiście, wszyscy przechodzili szczegółowe badania lekarskie, ale od ich zakończenia do startu, który był kilkakrotnie odkładany, minęło wiele miesięcy. Kobiety, podobnie jak mężczyźni, miały nosić specjalne jednoczęściowe stroje zwane skafandrami kosmicznymi; jak tylko mama poczuła, że jestem w drodze, zażyczyła sobie wyjątkowo obszerny, do licha z modą. Dlatego nikt nie wiedział. Kiedy wchodziła na pokład, miała już pierwsze skurcze, ale lekarz okrętowy był swój chłop i nikomu nic nie powiedział. Zaraz potem urodziła mnie i ułożyła do snu, a kiedy się wszyscy obudziliśmy, było dwadzieścia jeden lat później. Nasz statek miał numer 986, więc był jednym z pierwszych. Podobno wcześniej nadawano im nazwy, co chyba było sympatyczniejsze.

Owszem, kiedy tu dotarliśmy, zastaliśmy jeszcze kilkoro Francuzów. Prawie wszyscy, z wyjątkiem najmłodszych dzieci, stracili ręce albo nogi i potwornie się bali. Wiedzieli, że przegrali, a my wiedzieliśmy, że wygraliśmy, więc nasi mężczyźni po prostu brali, co chcieli — ziemię, zabudowania i dobytek. Tak mi później opowiadała mama, bo ja byłam wtedy całkiem mała i nic nie rozumiałam. Dorastałam razem z malutkimi francuskimi dziewczynkami, które były jeszcze za młode, żeby walczyć; ależ to były ślicznotki! Pozabierały nam większość przystojnych chłopców i wszystkich bogatych. Szłyśmy na zabawę w najładniejszych sukienkach, ale wystarczyło, żeby zjawiła się któraś z nich, w okropnych łachmanach, tylko z wstążką albo kwiatem we włosach, a i tak chłopcy gapili się tylko na nią.

Tubylcy? Jacy tubylcy?

Ach, ci! Nazywaliśmy ich aborygenami albo dzikusami. To nie byli prawdziwi ludzie, tylko zwierzęta, które się do nich upodobniły.

Oczywiście, że ich widywałam. Kiedy byłam mała, bawiłam się nawet z ich młodymi. Mamie się to nie podobało, lecz wymykałam się z domu, szłam na skraj pastwiska, a one przychodziły tam, żeby się ze mną bawić. Mama powtarzała, że któregoś dnia mnie zjedzą (śmiech), ale ani razu nie spróbowały. Za to jak kradły! Były wiecznie głodne, więc wszystko, co nadawało się do jedzenia, dosłownie kleiło im się do rąk. Często zakradały się do wędzarni i którejś nocy tata zastrzelił troje między wędzarnią a stodołą. Z jednym z nich czasem się bawiłam, więc bardzo płakałam. Cóż, takie są dzieci.

Nie, nie wiem, gdzie je zakopał ani nawet, czy to zrobił. Przypuszczam, że po prostu gdzieś je wyrzucił, tak jak to się robi z dzikimi zwierzętami.


Oficer odłożył notes, bo równy mu stopniem kolega wszedł do pokoju. W tej samej chwili nagły podmuch wiatru przewrócił kilka stron.

— Dlaczego nie może tak wiać w dzień, kiedy naprawdę tego potrzebujemy? — westchnął przybysz.

Oficer za biurkiem wzruszył ramionami.

— Tak późno, a ty jeszcze nie śpisz.

— Właśnie idę do łóżka. W przeciwieństwie do ciebie.

— Przecież widzisz, co tu mam — powiedział oficer z kwaśnym uśmiechem, wskazując biurko pokryte papierami i szpulami z taśmą.

Jego kolega trącił je palcem.

— Sprawa polityczna?

— Kryminalna.

— Powiedz im, żeby odkurzyli garotę, a sam trochę się prześpij.

— Najpierw muszę ustalić, o co w tym wszystkim chodzi. Przecież znasz komendanta.

— Jutro będziesz do niczego.

— Mogę dłużej pospać. Mam wolny dzień.

— Cóż, zawsze byłeś sową.

Przybysz ziewnął rozdzierająco i wyszedł. Zapracowany oficer nalał sobie do szklanki wina o temperaturze identycznej jak ta, która panowała w pokoju, po czym wrócił do lektury w miejscu, w którym wiatr otworzył kartki notesu.


…mam pojęcia. Może piętnaście lat temu, może mniej albo więcej. Nasze lata są znacznie dłuższe, wiedział pan o tym?

Ja: Tak, nie musi mi pan tego wyjaśniać.

Mr D.: No więc, ci Francuzi opowiadali o nich mnóstwo historii, ale ja tam nie wierzyłem. Jakie to były historie? Same bzdury. Francuzi to okropnie głupi naród.

(koniec rozmowy)

Powiedziano mi, że jednym z ostatnich niedobitków francuskich osadników był niejaki Robert Culot, zmarły przed mniej więcej czterdziestu laty. Wypytując o niego dowiedziałem się, iż jego wnuk (także Robert Culot) niekiedy wspomina opowieści, jakie jego dziadek snuł o początkach kolonizacji Sainte Anne. Robert Culot młodszy jest mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu pięciu ziemskich lat i prowadzi najlepszy w Lądowisku Francuzów sklep odzieżowy.


M. Culot: Owszem, doktorze Marsch. Stary często opowiadał o tych, których nazywa pan tubylcami. Znał mnóstwo najróżniej| szych historii.

To prawda, uważał, że należeli do kilku rozmaitych gatunków. Ludzie, powiadał, myślą inaczej, ale ludzie wiedzieli mniej od niego. Powtarzał, że ślepemu wszystkie koty wydają się czarne. Mówi pan po francusku, doktorze? Nie? Wielka szkoda.

Ja: Monsieur Culot, czy jest pan w stanie określić w przybliżeniu, kiedy pański dziadek po raz ostatni widział żywego tubylca?

M.C.: Kilka lat przed śmiercią. Niech pomyślę… Tak, chyba jakieś trzy lata przed śmiercią. Rok później przestał wstawać z łóżka, a po następnych dwóch latach umarł.

Ja: A więc będzie to jakieś czterdzieści trzy lata temu, prawda?

M.C.: Nie wierzy pan staremu, prawda? To okrutne! Myśli pan sobie, że nie można ufać Francuzom.

Ja: Wręcz przeciwnie. Jestem zaintrygowany.

M.C.: Pewnego razu dziadek uczestniczył w pogrzebie przyjaciela. Ceremonia podziałała na niego bardzo przygnębiająco, więc wybrał się na spacer. Musi pan wiedzieć, że kiedy był nieco młodszy, chętnie i dużo chodził. Przestał dopiero na krótko przed chorobą, która w końcu go zabrała. Jednak tego dnia wybrał się na przechadzkę, żeby ulżyć sercu. Byłem przy tym, jak wrócił, ponieważ grałem w warcaby z jego synem, moim ojcem.

Jak wyglądał jego „indigene”? Ach! (śmiech) Miałem nadzieję, że pan o to nie zapyta. Mój ojciec też się roześmiał, a dziadka bardzo to rozzłościło, więc żeby się zrewanżować, zaczął mówić po angielsku, a mówił bardzo słabo, i powiedział, że mój ojciec całymi dniami siedzi w jednym miejscu, więc niewiele widzi. Ojciec stracił obie nogi na wojnie. Mam szczęście, że nie stracił nic więcej, prawda?

Zadałem dziadkowi to samo pytanie co pan przed chwilą. Powtórzę panu dokładnie, co mi odpowiedział, choć pewnie straci pan wszelkie zaufanie do jego słów.

Ja: A może tylko drażnił się z panem albo pańskim ojcem?

M.C.: Był uczciwym do szpiku kości starym człowiekiem i nikomu nie opowiadałby kłamstw, ale potrafił mówić prawdę w taki sposób, że wyglądało to tak, jakby sobie kpił. Zapytałem go, jak wyglądała ta istota, a on odpowiedział, że chwilami przypominała człowieka, a chwilami płot.

Ja: Płot?!

M.C.: Albo martwe drzewo. Coś w tym rodzaju. Niech no się skupię… Powiedział chyba: „Czasem jak człowiek, czasem jak stare drewno”… Nie, nie mam pojęcia, co miał na myśli.


Monsieur Culot skierował mnie do tych członków francuskiej społeczności skupionej wokół Lądowiska Francuzów, którzy, jego zdaniem, byliby chętni służyć mi pomocą. Wspomniał również nazwisko niejakiego doktora Hagsmitha, miejscowego lekarza, który podobno gromadził wszelkie przekazy dotyczące pierwotnych mieszkańców Sainte Anne. Jeszcze tego samego wieczoru udało mi się spotkać z doktorem Hagsmithem, uważającym się za folklorystę amatora.


Dr Hagsmith: Pan i ja stoimy na przeciwnych biegunach. Oczywiście nie zamierzam dyskredytować pańskiej działalności, ale ja robię coś zupełnie innego. Pan szuka faktów i obawiam się, że znajdzie niewiele, ja natomiast pożądam zmyśleń i moje zbiory szybko rosną. Rozumie pan?

Ja: Chce pan powiedzieć, że w pańskiej kolekcji znajduje się wiele informacji o tubylcach?

Dr H.: Tysiące, szanowny panie. Dwadzieścia lat temu zjawiłem się tu jako młody lekarz. Wówczas byliśmy pewni, że ta osada stanie się wielkim miastem. Proszę mnie nie pytać, skąd brało się to przekonanie. Wszystko zaplanowaliśmy: muzea, parki, stadion. Wydawało nam się, że mamy wszystko, czego nam trzeba, i tak było w istocie, z wyjątkiem dwóch rzeczy: ludzi i pieniędzy. Nic się nie zmieniło. (śmiech)

W trakcie mojej lekarskiej praktyki zacząłem spisywać te historie, doszedłem bowiem do wniosku, że wyraźnie działają na psychikę, ta zaś w istotny sposób wpływa na stan zdrowia ludzi.

Ja: Ale sam nigdy nie widział pan aborygena?

Dr H.: (śmiech) Nie, lecz mimo to z pewnością jestem największym żyjącym specjalistą od tubylców. Mogę panu udzielić wyczerpującej odpowiedzi na każde pytanie.

Ja: Doskonale. Czy tubylcy jeszcze istnieją?

Dr H.: Tak samo jak kiedykolwiek, (śmiech)

Ja: W takim razie gdzie mieszkają?

Dr H.: Chodzi panu o miejsce? Ci znikąd, których jest większość, wiodą żywot koczowniczy, ci natomiast, których przyciągnęły farmy, zazwyczaj osiedlają się w ustronnych zakątkach, ale niekiedy pojawiają się również w zabudowaniach gospodarczych albo nawet w domach.

Ja: Chyba łatwo ich wtedy zauważyć?

Dr H.: To przynosi pecha. Zazwyczaj kiedy ktoś patrzy, upodabniają się do różnych pospolitych sprzętów albo całkiem zwyczajnych rzeczy, na przykład snopków siana.

Ja: Ludzie naprawdę w to wierzą?

Dr H.: A pan nie? Co by ze sobą zrobili, gdyby tego nie umieli? (śmiech)

Ja: Wspomniał pan, że większość tubylców jest „znikąd”…

Dr H.: Żyją na pustyni i w górach. To nasze miejscowe określenie.

Ja: A jak wyglądają?

Dr H.: Jak ludzie, tyle że mają skórę koloru kamieni i gęste zmierzwione czupryny — z wyjątkiem zupełnie łysych, ma się rozumieć. Niektórzy są wyżsi od pana i ode mnie, i bardzo silni, inni nawet nie dorównują wzrostem kilkuletnim dzieciom. Tylko proszę mnie nie pytać, jaki wzrost mają ich dzieci.

Ja: Załóżmy przez chwilę, że tubylcy rzeczywiście istnieją; dokąd by mnie pan skierował, gdybym zapragnął ich odszukać?

Dr H.: Przede wszystkim do portu, (śmiech) Albo do ich świętych miejsc. Oho! Widzę, że pana zainteresowałem. Nie wiedział pan o świętych miejscach, prawda? Tubylcy mają ich wiele, a do tego znakomicie zorganizowany i skomplikowany system wierzeń. Na początku mojego pobytu wiele słyszałem o jakimś głównym kapłanie albo naczelnym wodzu, jeśli pan woli. Na pewno był to ktoś ważniejszy od zwyczajnego szamana. Właśnie zbudowano linię kolejową, ale zwierzęta nie zdołały jeszcze do niej przywyknąć i mnóstwo ginęło pod kołami pociągów. Nocami widywano tego osobnika, jak wędruje wzdłuż torów i przywraca je do życia. Nazywano go Dróżnikiem. Pewnego razu pociąg odciął rękę żonie poganiacza bydła — przypuszczam, że upiła się i zasnęła na torach. Poganiacz natychmiast przywiózł ją do lecznicy, gdzie wzięliśmy nową rękę z banku narządów i przyszyliśmy, ale w tym samym czasie Dróżnik znalazł obciętą rękę i wyhodował z niej nową kobietę, tak że poganiacz miał już nie jedną, lecz dwie żony. Naturalnie ta wyhodowana przez Dróżnika była aborygenką, z wyjątkiem jednej ręki, więc kiedy coś kradła, co było ulubionym zajęciem tubylców, ludzka ręka natychmiast odkładała to na miejsce. W końcu biednemu poganiaczowi dobrali się do skóry dominikanie i kazali mu się zdecydować na którąś z żon; odprawił tę nową, ponieważ miała tylko jedną ludzką rękę i w związku z tym nie mogła porządnie rąbać drewna.

Dziwi się pan? To proste: ponieważ aborygeni nie są ludźmi, nie potrafią posługiwać się narzędziami. Owszem, mogą je przenosić z miejsca na miejsce, ale niczego za ich pomocą nie dokonają. To tylko zwierzęta — owszem, magiczne, ale jednak zwierzęta. (śmiech) Jak na antropologa, ma pan diabelnie mało wiadomości o przedmiocie swoich badań! Francuzi przy Krwawym Brodzie wymyślili nawet specjalną próbę; każdemu, kto tamtędy przechodził, dawali szpadel i kazali…


Na obłupany parapet okna wskoczył ogromny czarny kocur o jednym oku i podwójnym garniturze pazurów — cmentarny kot z Vienne. Oficer wrzasnął na niego, ale zwierzę nie zareagowało, więc zaczął pomału przesuwać dłoń w kierunku kabury z pistoletem. Jednak jak tylko jego palce zetknęły się z bronią, kot parsknął przeraźliwie, zeskoczył i uciekł.


M. d’F.: Święte miejsca, monsieur? Owszem, mieli ich mnóstwo, a przynajmniej tak się mówiło. Na przykład czcili wszystkie drzewa rosnące samotnie w górach, szczególnie takie, w których pobliżu, jak to często bywa, zgromadziła się woda. Wyjątkowo święte miejsce było niedaleko stąd, tam gdzie Tempus wpada do morza.

Ja: A inne?

M. d'F.: Jaskinia daleko w górze rzeki, w ścianie wąwozu. Wątpię, żeby ktokolwiek tam dotarł. A bliżej ujścia — krąg ogromnych drzew. Większość wycięto, ale pnie pozostały. Trenchard, żebrak, który podaje się za jednego z nich, za parę sou pokaże panu to miejsce albo każe to zrobić swojemu synowi.

Nie słyszał pan o nim? Tak, w okolicy portu. Wszyscy go tam znają. To oczywiście oszust, jak pan się domyśla. Ręce powykręcał mu artretyzm, więc nie może pracować. Twierdzi, że jest aborygenem, i zachowuje się jak wariat, ale ludzie chętnie dają mu drobniaki, bo to podobno przynosi szczęście.

Nie, to człowiek tak samo jak pan i ja. Ożenił się z jakąś nieszczęsną ułomną kobietą, która prawie nie pokazuje się ludziom na oczy, i ma z nią piętnastoletniego syna.


Oficer odwrócił kilkanaście kartek, po czym wrócił do lektury w miejscu, gdzie zmiana sposobu pisania świadczyła o pojawieniu się nowych treści.


Sztucer (kal. 35) do obrony przed drapieżnikami. Dla mnie. 200 szt. amun.

Strzelba (kal. 225) do polowania. Dla chłopca. 500 szt. amun.

Dubeltówka (kal. 20) na drobną zwierzynę i ptactwo. Pojedzie na mule. 160 szt. amun.

Skrzynka (200 pudełek) zapałek

40 funtów mąki

Drożdże

2 funty herbaty (miejscowej)

10 funtów cukru

10 funtów soli

Sprzęt kuchenny

Witaminy

Apteczka

Namiot, brezent na łaty, zapasowe linki i śledzie

2 śpiwory

Dodatkowy brezent do położenia na ziemi

Zapasowe buty (dla mnie)

Zapasowe ubrania, przybory do golenia itp.

Skrzynka z książkami (część przywieziona z Ziemi, większość kupiona w Roncevaux)

Magnetofon, trzy aparaty fotograficzne, filmy, notes

Pióra

Tylko dwie manierki, ale przecież będziemy szli wzdłuż rzeki


Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Z pewnością będzie nam brakowało mnóstwa rzeczy i do następnej wyprawy przygotuję się znacznie lepiej, ale przecież kiedyś musi być ten pierwszy raz. Podczas studiów na Uniwersytecie Columbia czytywałem relacje z wiktoriańskich ekspedycji z udziałem setek tragarzy i kopaczy, i marzyłem o tym, by kiedyś stanąć na czele takiej wyprawy. Bardzo proszę: oto spędzam ostatnią noc pod dachem, jutro zaś wyruszamy w drogę: trzy muły, chłopiec (w łachmanach) i ja (w granatowych spodniach i sportowej koszuli od Culota). Przynajmniej nie muszę obawiać się buntu podwładnych — chyba że kopnie mnie muł albo chłopiec poderżnie mi gardło, kiedy będę spal.


* * *

6 kwietnia. Pierwszy nocleg. Siedzę przy niewielkim ognisku, na którym chłopiec gotuje kolację. Okazał się wyśmienitym kucharzem (co za wspaniałe odkrycie!), choć nadzwyczaj oszczędnie korzysta z drewna. Wiem z lektur, że jest to cecha wszystkich ludzi żyjących na łonie natury. Chyba nawet bym go polubił, gdyby nie chytry błysk pojawiający się od czasu do czasu w jego wielkich oczach.

Chłopiec już śpi, ja jednak przed pójściem na spoczynek zamierzam zanotować wszystkie wydarzenia pierwszego dnia wędrówki i popatrzeć na obce gwiazdy. Mówił mi, jak nazywają się gwiazdozbiory, tak że teraz lepiej znam nocne niebo nad Sainte Anne, niż kiedykolwiek znałem ziemskie. Chłopiec twierdzi, jakoby znał wszystkie oryginalne tubylcze nazwy, i choć mogą to być konfabulacje jego ojca, wymienię je tutaj, by później można było je zweryfikować. Otóż są to: Tysiąc Macek i Ryba (mgławica, która zdaje się połykać samotną, silnie świecącą gwiazdę), Kobieta o Płonących Włosach, Waleczny Jaszczur (Soi jest jedną z gwiazd tworzących jego ogon). Dzieci Mroku. W tej chwili nie mogę odnaleźć Dzieci Mroku, ale jestem pewien, że chłopiec wskazywał mi dwie pary jasno świecących oczu. Naturalnie są jeszcze inne, ale już zdążyłem zapomnieć ich nazwy. Chyba powinienem zacząć nagrywać moje rozmowy z chłopcem.

Zacznijmy jednak od początku. Wyruszyliśmy z samego rana, zaraz po tym, jak chłopiec pomógł mi objuczyć muły, a raczej jak ja pomogłem jemu. Doskonale daje sobie radę ze sznurami i potrafi wiązać duże, skomplikowane węzły, które zdają się same rozplątywać wtedy, kiedy on sobie tego zażyczy. Ku memu zdziwieniu, jego ojciec przyszedł nas pożegnać; uraczył mnie długą przemową mającą na celu odebranie mi jeszcze choć odrobiny pieniędzy, które stanowiłyby rekompensatę za pozbawienie go towarzystwa syna. W końcu dałem mu trochę drobnych, tak na szczęście.

Muły radziły sobie dzielnie i, przynajmniej na razie, sprawiają wrażenie silnych, wytrzymałych, a do tego nieszczególnie złośliwych. Są większe od koni i znacznie od nich silniejsze, z pyskami długości męskiego ramienia oraz wielkimi żółtymi zębiskami, które błyskają spod grubych warg, kiedy zwierzaki skubią rosnące przy drodze ciernie. Dwa są siwe, jeden kary. Chłopiec spętał je, jak tylko zatrzymaliśmy się na postój; słyszę teraz, jak wędrują dokoła obozowiska, a od czasu do czasu widzę też parę buchającą im z pysków, która wisi w zimnym powietrzu niczym wyblakły duch.


* * *

7 kwietnia. Wczoraj wydawało mi się, że już na dobre rozpoczęliśmy wędrówkę, dziś jednak widzę, iż był to zaledwie spacer po zasiedlonych (przynajmniej częściowo) terenach rolniczych w bezpośrednim sąsiedztwie Lądowiska Francuzów; gdybym wspiął się na jedno z niewysokich okolicznych wzgórz, na pewno ujrzałbym światła domostw. Rankiem minęliśmy nawet niewielką osadę nazwaną przez chłopca Żabie Doły; wątpię, czy ta nazwa spodobałaby się mieszkańcom. Zapytałem go, czy mu nie wstyd, bo przecież w jego żyłach także płynie francuska krew, on zaś odpowiedział całkiem poważnie, że nie, bo jest potomkiem Wolnych Ludzi (tak mówi o tubylcach) i tylko wobec nich jest lojalny. Mówiąc krótko, wierzy bez zastrzeżeń ojcu, co czyni go jedyną taką osobą na świecie. Mimo to nie sposób odmówić mu inteligencji; cóż, tak wielka bywa niekiedy siła oddziaływania rodziców.

Zaraz za Żabimi Dołami droga po prostu znikła. Dotarliśmy do granicy „nigdzie”, co bezbłędnie wyczuły nasze zwierzęta, stając się mniej uparte, za to bardziej płochliwe, czyli straciły nieco cech ludzkich, zyskały zaś zwierzęcych. Powinienem chyba wyjaśnić, że wędrujemy na północny zachód, bynajmniej nie najkrótszą drogą prowadzącą do rzeki, ponieważ chcemy ominąć większą część łąkomorza (na widok rąk starego żebraka zyskałem przeświadczenie, że nie mam czego tam szukać!), przekraczając jednocześnie jak najwięcej wpadających do rzeki strumieni, z których możemy czerpać pitną wodę. Jest to o tyle ważne, że Tempus dopiero w znacznej odległości od ujścia staje się na tyle czysta, żeby można było zaspokoić w niej pragnienie.

Powinienem był wczoraj wspomnieć (ale zapomniałem), iż podczas rozbijania namiotu okazało się, że nie zabraliśmy siekiery ani żadnego innego narzędzia, którym można by wbić śledzie w ziemię. Zbeształem chłopca, on jednak tylko się roześmiał i szybko rozwiązał sprawę za pomocą kamienia. Przynosi mnóstwo suchego drewna na opał i z zadziwiającą łatwością łamie patyki i gałęzie na kolanie. Najpierw buduje z nich coś w rodzaju małego domku, który następnie wypełnia suchą trawą i liśćmi, przy czym zajmuje mu to mniej czasu, niż potrzebowałem na napisanie tych słów. Zawsze (to znaczy wczoraj i dzisiaj) prosi mnie, żebym rozpalił ogień; widocznie uważa, iż tę ważną czynność może wykonywać tylko dowódca ekspedycji. Przypuszczam, że w obozowym ognisku jest coś świętego, jeżeli boskie dzieło sięga tak daleko od Soi; jednak chyba po to, żebyśmy nie pogrążyli się bez reszty w świętej tajemnicy dymu, chłopiec utrzymuje ogień w stanie szczątkowym, tak że nie mogę wyjść z podziwu, jak udaje mu się na nim cokolwiek ugotować. Za każdym razem, kiedy oparzy sobie palce (a zdarza mu się bardzo często), po dziecinnemu wkłada je sobie do ust i skacze dokoła ogniska, mamrocząc coś niezrozumiale.


* * *

8 kwietnia. Nie znam nikogo, kto by strzelał mniej celnie niż on. Jak na razie to jedyna rzecz, której nie robi dobrze. Przez trzy dni nosił strzelbę, ale po kilku próbach użycia broni postanowiłem mu ją odebrać, ponieważ kierował ją mniej więcej we właściwą stronę, zaciskał powieki i pociągał spust. Jestem przekonany, iż w głębi serca (jeśli w ogóle ma coś takiego) uważa, że zwierzynę zabija hałas. Wszystkie nasze dotychczasowe zdobycze upolowałem sam, albo wyrwawszy mu strzelbę z rąk i oddawszy drugi strzał, już do ruchomego celu, albo posługując się sztucerem, co jednak wiąże się z marnotrawstwem ciężkiej amunicji oraz utratą znacznej części mięsa rozszarpanego wielkokalibrowym pociskiem.

Z drugiej strony chłopiec (nie mam pojęcia, dlaczego tak go nazywam, chyba dlatego że tak mówił o nim ojciec; bo przecież jest już niemal mężczyzną, w dodatku zaledwie osiem albo dziewięć lat młodszym ode mnie — przynajmniej fizjologicznie) doskonale radzi sobie z tropieniem ranionej zwierzyny. Jest w tym znacznie lepszy od najlepiej wyszkolonego psa — to chyba o czymś świadczy — i wielokrotnie zapuszczał się na te tereny, choć nigdy nie dotarł tam, gdzie znajduje się (mam nadzieję, że nie mityczna) święta jaskinia, której szukamy. Wygląda na to, że wspólnie z matką spędza sporo czasu na łonie natury; odniosłem wrażenie, iż nie spodobało jej się życie, jakie zaproponował im w Lądowisku Francuzów ojciec chłopaka, i wcale jej się nie dziwię. Tak czy inaczej, dzięki moim umiejętnościom strzeleckim i tropicielskim zdolnościom chłopca z pewnością nie zabraknie nam pożywienia.

Co jeszcze wydarzyło się dzisiaj? Ach tak: kot. Szedł za nami co najmniej od czasu, kiedy minęliśmy Żabie Doły. Zauważyłem go dziś około południa i w pierwszej chwili (nieregularne plamy słonecznego blasku rozsiane rzadko wśród ciemnozielonych cieni, to wszystko zaś na tle niemal czarnego nieba; taka sceneria jest w stanie wywołać niejedno złudzenie) wziąłem za tygrysa oponiastego. Poderwałem sztucer do ramienia i strzeliłem, kula poszła za wysoko, a chwilę potem wszystko wróciło do właściwych proporcji: wybujałe drzewa okazały się zaledwie krzakami, odległość zaś, którą początkowo oszacowałem na co najmniej dwieście pięćdziesiąt jardów, zmalała do zaledwie stu, w związku z czym mój „tygrys oponiasty” przeistoczył się w zwykłego domowego kota, bez wątpienia ziemskiego pochodzenia, zapewne mieszkańca którejś z okolicznych farm. Wciąż podąża naszym śladem, trzymając się w odległości około ćwierć mili. Dziś po południu strzeliłem do niego dwa razy z odległości dwustu, trzystu jardów, co tak bardzo wystraszyło chłopca, że czym prędzej pożałowałem swych kotobójczych zapędów i powiedziałem mu, że jeśli zdoła obłaskawić zwierzę, będzie mógł je sobie zatrzymać. Kota przypuszczalnie zwabiły resztki po naszych posiłkach. Jutro będzie ich jeszcze więcej, ponieważ zastrzeliłem jelenia rosiarza.


* * *

10 kwietnia. Dwa dni nieprzerwanej wędrówki, podczas których widzieliśmy sporo dzikiej zwierzyny, lecz ani śladu tubylców. Przeprawiliśmy się przez trzy niewielkie strumienie; według chłopca nazywają się Żółty Wąż, Biegnąca Dziewczyna i Koniec Dni, według mojej mapy natomiast: Struga Pięćdziesięciu Mil, Rzeka Johnsona oraz Rougette. Żaden nie sprawił nam poważniejszych problemów. Pierwsze dwa pokonaliśmy w bród, nie zbaczając ze szlaku, Rougette przekroczyliśmy kilkaset jardów w górze rzeki — zabarwiła moje buty oraz nogi chłopca i mułów. Jutro spodziewam się ujrzeć Tempus (chłopiec mówi na nią po prostu „Rzeka”), on zaś mnie zapewnia, iż święta grota tubylców jest bardzo daleko stąd, ponieważ na tym odcinku brzegi są niskie, podmokłe i z pewnością nie ma w nich żadnych jaskiń.

Z dużym opóźnieniem uświadomiłem sobie, że jeśli chłopiec — tak jak twierdzi — znaczną część życia spędził w dziczy, to pomimo szkodliwego wpływu ojca oraz zasianego przez tamtego przekonania, że jest półkrwi aborygenem, może stanowić doskonałe źródło informacji. Co prawda zarejestrowałem naszą rozmowę na taśmie, postanowiłem jednak ją stranskrybować, tak jak zamierzam od tej pory czynić ze wszystkimi bardziej interesującymi materiałami.


Ja: Wspominałeś, że ty i twoja matka, szczególnie wiosną i latem, czasem nawet przez kilka miesięcy mieszkaliście „tam gdzie zaczyna się nigdzie”. Według uzyskanych przeze mnie informacji, pięćdziesiąt albo i więcej lat temu na odosobnionych farmach tubylcze dzieci często bawiły się z ludzkimi. Czy tobie również zdarzyło się coś takiego? Widziałeś tam kogoś oprócz was dwojga? My, chociaż minęły już cztery dni, nie spotkaliśmy nikogo.

V.R.T.: Prawie codziennie widywaliśmy wielu ludzi, mnóstwo ptaków i zwierząt, a nawet żywe drzewa, ale cztery dni to za mało, żeby dotrzeć tam, gdzie zaczyna się nigdzie, gdzie drzewa wyruszały na wędrówkę, bogowie o małych i wielkich głowach z wodnymi kwiatami we włosach pływali na pniach z nurtem rzeki, gdzie mieszkali ludzie-łosie o ludzkich głowach, włosach, brodach, ramionach i korpusach, za to z nogami łosi, tak że muszą się łączyć z kobietami-krowami, raz jako ludzie, a raz jak zwierzęta, i przez całą wiosnę walczyli ze sobą na zboczach wzniesień, a kiedy czarne brzytwodzioby wracały do gniazd, byli już pogodzeni i oddalali się przyjaźnie objęci, i kradli jaja z dziupli albo rzucali we mnie kamieniami; wieczorami, ma się rozumieć, przybywały Dzieci Mroku, żeby nas okraść, niesione na grzbiecie spienionej wody w górskich potokach — wtedy matka nie wypuszczała mnie spod zasłony włosów, bo byłem jeszcze bardzo mały, ale kiedy podrosłem, wymykałem się, krzyczałem na nich, a oni uciekali! — bo wierzą, zawsze wierzyli, że uda im się zakraść i zaatakować, kąsając zębami jadowymi, ale jeżeli zdążysz się odwrócić i krzyknąć, to nigdy tego nie zrobią, a w dodatku nigdy nie ma ich tak wielu, jak im się wydaje, ponieważ niektórzy istnieją tylko w myślach innych, więc kiedy dochodzi do walki, stapiają się ze sobą i zostaje ich zaledwie kilku, a czasem nawet jeden.

Ja: W takim razie dlaczego do tej pory nic takiego nie widzieliśmy?

V.R.T.: Ja widziałem.

Ja: Co? Chodzi mi tylko o czas, który spędziliśmy razem.

V.R.T.: Ptaki, zwierzęta, żywe drzewa i Dzieci Mroku.

Ja: Masz na myśli gwiazdy. Jeśli zobaczysz coś niezwykłego, powiesz mi o tym, prawda?

(V.R.T.: kiwa głową)

Ja: Niezwykły z ciebie chłopiec. Czy chodzisz do szkoły, kiedy mieszkasz z ojcem w Lądowisku Francuzów?

V.R.T.: Czasami.

Ja: Jesteś już prawie mężczyzną. Zastanawiałeś się, co będziesz robił za parę lat?

(V.R.T.: szlocha)


Na ostatnie pytanie nie otrzymałem odpowiedzi; chłopiec zalał się łzami, co tak mnie zawstydziło, że objąłem go na chwilę, po czym zostawiłem szlochającego przy ognisku, sam zaś przez dobre pół godziny włóczyłem się dokoła, depcząc po wielkich fosforyzujących dżdżownicach koloru ust nieboszczyka, które nocą wypełzają na powierzchnię. Trudno sobie wyobrazić głupsze pytanie. Jakie perspektywy może mieć przed sobą niedouczony syn żebraka? Co prawda z czytaniem radzi sobie całkiem nieźle — pożyczył ode mnie kilka książek z dziedziny antropologii, a kiedy później zapytałem, co sądzi o tej lekturze, uzyskałem odpowiedź na poziomie przeciętnego studenta uniwersytetu — ale sądząc po tym, co widziałem w jego starym zeszycie (jednym z niewielu przedmiotów, które ze sobą zabrał), pisanie sprawia mu ogromne problemy.


* * *

11 kwietnia. Dzień pełen wydarzeń. Zobaczymy, czy uda mi się uwolnić od nawyku skakania w przód i w tył i zdać relację w porządku chronologicznym. Kiedy wczoraj wieczorem wróciłem do obozowiska (widzę, że przerwałem zapiski w chwili, gdy błąkałem się po krzakach), chłopiec już spał w swoim śpiworze. Dołożyłem do ognia, odsłuchałem taśmę, zapisałem treść naszej rozmowy, po czym także udałem się na spoczynek. Mniej więcej godzinę przed świtem obudził nas hałas czyniony przez muły; zerwaliśmy się z posłań i popędziliśmy sprawdzić, co się dzieje — ja z latarką i sztucerem, chłopiec z dwiema płonącymi głowniami z ogniska. Co prawda nic nie zobaczyliśmy, poczuliśmy natomiast smród jakby gnijącego mięsa, a do naszych uszu dotarły odgłosy poruszeń jakiegoś dużego zwierzęcia. Z pewnością nie był to żaden z naszych mułów. Kiedy wreszcie udało nam się je odnaleźć, wszystkie były mokre od potu, jeden zaś zerwał pęta; na szczęście nie odszedł daleko, a jak tylko zaczęło się rozwidniać, chłopiec zdołał go schwytać, choć zajęło mu to ponad pół godziny. Dwa pozostałe sprawiały wrażenie bardzo zadowolonych z tego, że zjawiliśmy się, żeby roztoczyć nad nimi opiekę należną wszystkim udomowionym stworzeniom.

Zanim przeszukaliśmy najbliższą okolicę, aby upewnić się, że ani nam, ani naszym zwierzętom nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, zrobiło się późno — a raczej wcześnie — i o dalszym śnie nie mogło już być mowy. Zwinęliśmy namiot, objuczyliśmy muły, a następnie (uparłem się, że musimy to uczynić) przez godzinę cofaliśmy się drogą przebytą minionego dnia, szukając śladów jakiegoś dużego drapieżnika. Zobaczyliśmy jednak tylko znajomego kota (ponieważ już do niego nie strzelałem, znacznie się ośmielił) oraz tropy zwierzęcia, które chłopiec nazywa płomienistym lisem, a zapewne jest to fenek Hutchessona, stworzenie podobne do lisa lub do kojota, obdarzone ogromnymi uszami, chętnie żywiące się ptakami i padliną (tak przynajmniej sądzę na podstawie opisu w „Przewodniku po faunie Sainte Anne”).

Później dziarsko ruszyliśmy naprzód, a mniej więcej na godzinę przed południem ustrzeliłem najciekawszy jak do tej pory okaz: potężne stworzenie, nie opisane w „Przewodniku”, nieco podobne do azjatyckiego bawołu z Ziemi. Padł od jednego strzału ze sztucera prosto w mózg, a kiedy zmierzyłem odległość, okazało się, że dzieliło nas równe trzysta jardów!

Rzecz jasna byłem dumny jak diabli ze swego wyczynu. Pocisk trafił w czaszkę tuż za lewym uchem, ale kość była tak gruba, że nie przebił jej do końca, więc najprawdopodobniej zwierzę żyło jeszcze, kiedy do niego szedłem. Z oczu wypłynęła znaczna ilość bezbarwnego płynu, który pozostawił wyraźne ślady po obu stronach pyska. Przyjrzawszy się ranie, uniosłem powiekę i stwierdziłem, że zwierzę miało oczy o podwójnych źrenicach, tak jak niektóre ziemskie ryby; dolna część gałki ocznej poruszyła się lekko, kiedy dotknąłem jej palcem, co mogło świadczyć o tym, iż nawet wtedy w stworzeniu tliły się jeszcze resztki życia.

Taka budowa oka nie jest typowa dla tutejszej fauny, przypuszczam więc, że adaptację tę wymusił w znacznej mierze wodny tryb życia zwierzęcia.

Kusiło mnie, żeby odciąć głowę i zabrać jaw charakterze trofeum, lecz było to wykluczone. Chłopiec i tak już miał łzy w oczach (wielkich i zdumiewająco zielonych), przypuszczał bowiem, że będę chciał zabrać całą zdobycz, więc przekonywał mnie gorąco, że muły nie poradzą sobie z dodatkowym ciężarem. Wywalczyłem tyle, że wzięliśmy najlepsze kawałki mięsa (choć mułom zdecydowanie nie podobała się woń świeżej krwi), cała reszta zaś — niestety łącznie z głową, ozdobioną wspaniałym porożem — została na miejscu.

Jakąś godzinę później dotarliśmy nad brzeg Tempus. To zupełnie inna rzeka od tej, nad którą ojciec chłopca pokazywał mi „świątynię” tubylców; tam miała niemal milę szerokości, była mętna i płynęła tak powoli, że wręcz niezauważalnie. Samo ujście to plątanina wąskich, krętych kanałów przedzierających się z trudem przez błota zarośnięte trzcinami. Tutaj zaledwie lekko żółtawa woda płynie tak wartko, że rzucony do niej patyk znika z oczu w ciągu kilku sekund.

Łąkomorze zostało w całości za nami. Ta nowa, czysta i żywa Tempus wije się wśród rozległych wzgórz porośniętych szmaragdową trawą, poznaczonych tu i ówdzie drzewami oraz krzewami. Widzę teraz, że mój początkowy plan popłynięcia łodzią w górę rzeki był nierealny, o czym uprzedzali mnie znajomi z Lądowiska Francuzów, choć z pewnością z wody łatwiej byłoby wypatrywać jaskiń w wysokich brzegach. Nie dość, że musielibyśmy zużyć mnóstwo paliwa na walkę z silnym prądem, to w dodatku wyżej, w górach, z pewnością napotkalibyśmy liczne wodospady i bystrzyny. Doskonały byłby poduszkowiec, lecz wątpię, czy na tej zacofanej planecie jest ich więcej niż dwadzieścia sztuk, w dodatku zapewne przeznaczonych wyłącznie do użytku wojskowego.

Nie zamierzam jednak narzekać. Podróżując poduszkowcem, przypuszczalnie już byśmy odszukali jaskinię, ale co z nawiązaniem kontaktu z niedobitkami tubylców? Nasza niewielka i — mam nadzieję — nie rzucająca się w oczy ekspedycja ma znacznie większą szansę na spotkanie aborygenów (o ile jeszcze są, rzecz jasna).

Poza tym, szczerze mówiąc, to mi się podoba. Kiedy przebyliśmy mniej więcej milę wzdłuż brzegu rzeki, chłopiec stał się bardzo podekscytowany i powiedział mi, że dotarliśmy do ważnego miejsca, które często odwiedzał z matką. Ja, co prawda, nie widziałem nic nadzwyczajnego — ot, szerokie zakole z kilkoma (wyjątkowo dużymi) drzewami wyciągającymi konary prawie nad środek nurtu oraz dziwacznie ukształtowany głaz — chłopiec jednak upierał się, że jest tu wyjątkowo pięknie; zademonstrował, jak wygodny jest głaz, na którym można siedzieć lub leżeć w rozmaitych pozycjach, dowodził, jak skutecznie gałęzie drzew osłaniają przed słońcem i deszczem, a nawet, przykryte zimą śniegiem, tworzą niemal coś w rodzaju szałasu, w głębokiej wodzie u stóp głazu zawsze roi się od ryb, na brzegu można znaleźć pod dostatkiem małży i jadalnych ślimaków (ach, ta francuska matka!) — krótko mówiąc, jest to prawdziwy raj na ziemi. Słuchając go, doszedłem do wniosku, iż patrzy na świat zewnętrzny (a przynajmniej na jego wybrane fragmenty, takie jak właśnie ten) w sposób, w jaki większość ludzi spogląda na budynki albo zamknięte pomieszczenia. Ponieważ i tak chciałem zostać na kilka minut sam, postanowiłem nie gasić jego niewinnego entuzjazmu i poprosiłem, by poszedł z mułami naprzód, pozwalając mi pokontemplować ten uroczy zakątek. Sprawiłem mu tym ogromną radość; niebawem byłem tak samotny, jak zdarza się tylko nielicznym urodzonym na Ziemi: towarzyszyły mi jedynie wiatr, słońce oraz westchnienia ogromnych drzew, których korzenie sięgały do szemrzącej wody. A także miauczący kot — musiałem go przegonić kilkoma celnie rzuconymi kamieniami.

W samotności mogłem spokojnie pomyśleć — o przypominającym wodnego bawołu zwierzęciu, które zastrzeliłem rano (i którego z pewnością pozazdrościłby mi każdy myśliwy, gdyby udało mi się zachować czaszkę jako trofeum), oraz o naszej wyprawie. Bynajmniej nie chodzi o to, że mniej niż do tej pory zależy mi na udowodnieniu, iż tubylcy z Sainte Anne nie zostali do końca wytępieni, oraz na utrwaleniu ich obyczajów i sposobu myślenia, nim na zawsze odejdą w zapomnienie. Wręcz przeciwnie, pragnę tego jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, choć z nieco odmiennych powodów. Lądując na Sainte Anne, marzyłem wyłącznie o tym, żeby podczas pracy w terenie zyskać reputację, która pozwoliłaby mi myśleć o interesującym stanowisku naukowym po powrocie na Ziemię. Teraz wiem już, że praca badawcza w terenie jest, i powinna być, celem samym w sobie; że wielce szanowani, wiekowi profesorowie, którym tak zazdrościłem sławy, wcale nie po to udawali się na kolejną wyprawę (wbrew moim przypuszczeniom), by dodać kolejną gałązkę do zdobiących ich głowy wawrzynów, nawet gdyby oznaczało to niewinną wycieczkę do przebadanej już wzdłuż i wszerz Melanezji. Pozycja, jaką osiągnęli, stawała się w ich rękach wyłącznie narzędziem do umacniania wcześniejszych zdobyczy. I mieli rację! Każdy z nas znajduje własną drogę i swoje miejsce w życiu; miotamy się po wszechświecie tak długo, aż wreszcie wszystko trafia na właściwe miejsce; to właśnie jest życie; to właśnie jest nauka, albo nawet coś lepszego od niej.

Kiedy dogoniłem chłopca, okazało się, że rozbił już obóz (dość wcześnie) i nawet chyba zaczął się o mnie trochę niepokoić. Wieczorem próbował ususzyć nad ogniem kawałek mięsa bawołu, żeby zachować je na później, chociaż powiedziałem mu, że jeśli się zepsuje, po prostu wyrzucimy je i zdobędziemy nowe.

Zapomniałem dodać, że po drodze ustrzeliłem dwa jelenie.


Oficer odłożył notes w płóciennej oprawie, wstał i przeciągnął się. Dopiero teraz zauważył ptaka, który jakiś czas temu wleciał do pokoju, a obecnie, milczący i zdumiony, siedział na ramie obrazka zawieszonego wysoko na ścianie naprzeciwko drzwi. Oficer krzyknął, a kiedy ptak nie zareagował, spróbował dosięgnąć go szczotką zostawioną w kącie przez niewolnika. Ptak zerwał się do lotu, lecz zamiast skierować się do otwartych na oścież drzwi, uderzył w nadproże, ogłuszony upadł na podłogę, a oprzytomniawszy, wrócił na swoje miejsce na obrazku, po drodze muskając policzek mężczyzny skrajem czarnego skrzydła. Oficer zaklął, ponownie usiadł za biurkiem i wziął do ręki plik luźnych kartek pokrytych starannym urzędniczym pismem.


Nie ulega wątpliwości, że powinienem mieć jeszcze jednego adwokata oprócz tego, którego wyznaczy mi sąd. Uniwersytet z pewnością udostępni mi fundusze na opłacenie honorarium; poprosiłem mego obrońcę z urzędu, żeby się tym zajął. To znaczy, poproszę go.

Odnoszę wrażenie, iż w wyjaśnieniu mojej sprawy istotną rolę może odegrać rozwiązanie kilku problemów, które teraz kolejno wymienię i postaram się omówić ich rozmaite interpretacje, przygotowując się w ten sposób do rozprawy. Przede wszystkim w grę wchodzi pojęcie winy, najistotniejsze w każdej sprawie sądowej. Czy pojęcie to ma zasięg uniwersalny?

Jeżeli nie, to należałoby wysnuć wniosek, że istnieją grupy, które nigdy i w żadnych okolicznościach nie mogą podlegać karze; po chwili zastanowienia trzeba stwierdzić, iż takie grupy naprawdę istnieją — dzieci, upośledzeni umysłowo, osoby bardzo zamożne, zwierzęta, bliscy najrozmaitszych dygnitarzy, sami dygnitarze i tak dalej.

Kolejne pytanie, które trzeba postawić, Wysoki Sądzie, brzmi następująco: czy ja, podsądny, nie należę do którejś z wymienionych grup? Dla mnie nie ulega wątpliwości, iż należę do wszystkich, lecz ponieważ nie chcę nadużywać cierpliwości Wysokiego Sądu, skoncentruję się na dwóch: otóż nie podlegam karze jako dziecko i jako zwierzę, czyli jako członek pierwszej i czwartej z wymienionych przeze mnie grup.

Tym samym natychmiast rodzi się trzeci problem: co tak naprawdę oznacza słowo „dziecko”. Naturalnie już na samym początku musimy jasno i wyraźnie stwierdzić, iż w grę wchodzi coś znacznie więcej niż tylko zwykłe określenie wieku. Absurdem byłoby uznać we wtorek, że oskarżony nie jest winny zarzucanego mu czynu, w środę natomiast zmienić werdykt, ponieważ osiągnął wiek uznany arbitralnie za dorosły. Nie, Wysoki Sądzie! Choć mam niewiele ponad dwadzieścia lat, nie ulega dla mnie wątpliwości, że takie postawienie sprawy zaowocowałoby mnóstwem potwornych zbrodni popełnianych tuż przed osiągnięciem pełnoletności. Za dziecko nie można również nikogo uznać w oparciu o subiektywne relacje dotyczące jego lub jej stanu wewnętrznego, a to z prostego powodu niemożliwości zweryfikowania takich dowodów. Czy ktoś jest dzieckiem, czy dorosłym, świadczy sposób, w jaki jest traktowany przez społeczeństwo. W moim przypadku rzecz ma się następująco:

Nie posiadam i nigdy nie posiadałem żadnej własności.

Nigdy nie byłem stroną ani świadkiem umowy cywilnoprawnej.

Nigdy nie zeznawałem przed sądem w charakterze świadka.

Nie wstąpiłem w związek małżeński ani nie adoptowałem dziecka.

Nigdy nie pobierałem wynagrodzenia za wykonywaną pracę. (Sprzeciw, Wysoki Sądzie? Chodzi o moje zeznanie dotyczące związków z Uniwersytetem Columbia? Powołuje się na nie oskarżyciel? Wysoki Sądzie, to chytra sofistyka, lecz pozbawiona wszelkiego znaczenia. Stanowisko wykładowcy było tylko synekurą, dzięki której mogłem kontynuować badania naukowe, natomiast w kwestii wyprawy na Sainte Anne powiem tylko tyle, że otrzymałem zwrot poniesionych kosztów. I co? Kto może lepiej o tym wiedzieć ode mnie?)

Jak więc jasno widać, Wysoki Sądzie — a mógłbym przytoczyć jeszcze setki argumentów — w chwili popełnienia przestępstwa, naturalnie jeżeli istotnie zarzuca mi się coś takiego, w co bardzo wątpię, byłem dzieckiem. Te same dowody świadczą aż nadto dobitnie o tym, iż jestem nim nadal.

Co się natomiast tyczy tego, że jestem zwierzęciem (w tym sensie, że nie ludzką istotą), to dowód jest tak oczywisty, iż boję się, że mogę zostać wyśmiany za jego przytoczenie. Czy ci, którym w waszym społeczeństwie wolno poruszać się bez żadnych ograniczeń, są zwierzętami, czy ludźmi? Kto jest zamykany w stajniach, oborach, psiarniach i chlewach? Ludzie czy zwierzęta? Kto sypia na podłodzie, a kto w łóżku? Kto mieszka w ciepłych pomieszczeniach i korzysta z łazienek, a kto musi ogrzewać się własnym oddechem i wylizywać się w celu utrzymania czystości?

Proszę o wybaczenie. Wysoki Sądzie. Nie zamierzałem zakłócać powagi sali sądowej.


* * *

Czterdzieści siedem znów stukał w rurę. Chcecie wiedzieć, co mówił? Bardzo proszę.


JEDEN CZTERY TRZY, JEDEN CZTERY TRZY, CZY TO TY? SŁYSZYSZ MNIE? KIM JEST TEN NOWY NA WASZYM PIĘTRZE?

Znaki przestankowe wstawiłem na własną odpowiedzialność, ponieważ Czterdzieści siedem ich nie używa. Mam nadzieję, że mi wybaczy, jeśli niewłaściwie zrozumiałem jego intencje.

JAKI NOWY? — nadałem. Przydałby mi się kamień albo jakiś metalowy przedmiot, taki jaki ma Czterdzieści siedem (twierdzi, że to oprawka okularów). Od stukania w rurę bolą mnie kostki palców.

WIDZIAŁEM GO RANO PRZEZ DRZWI. STARY, DŁUGIE SIWE WŁOSY. MIĘDZY TOBĄ A SCHODAMI. KTÓRA CELA?

NIE WIEM.


Gdybym miał kamień, mógłbym uderzać w ściany celi tak głośno, że słyszeliby mnie po obu stronach. Ponieważ jest, jak jest, sąsiad z lewej stuka czymś, co wydaje bardzo dziwny odgłos, ale niestety nie zna kodu, lewa ściana natomiast milczy; albo nikogo tam nie ma, albo mieszkaniec sąsiedniej celi, tak jak ja, nie ma się czym odezwać.

Chcecie wiedzieć, jak mnie aresztowano? Byłem bardzo zmęczony. Odwiedziłem Cave Canem, w związku z czym wróciłem do domu bardzo późno, prawie o czwartej. Na południe miałem wyznaczone spotkanie z rektorem; byłem prawie pewien, że zaproponuje mi katedrę, i to na bardzo atrakcyjnych dla mnie warunkach. Przed położeniem się spać zamierzałem napisać kartkę do madame Duclose, w której domu mieszkałem, z prośbą, by obudziła mnie o dziesiątej.


Czterdzieści siedem znowu nadaje: JEDEN CZTERY TRZY, JESTEŚ KRYMINALNY CZY POLITYCZNY?

POLITYCZNY. (Chciałbym go usłyszeć).

KTÓRA STRONA?

A TY?

POLITYCZNY.

KTÓRA STRONA?

JEDEN CZTERY TRZY, TO IDIOTYZM. BOISZ SIĘ ODPOWIEDZIEĆ? CO JESZCZE MOGĄ CI ZROBIĆ? PRZECIEŻ JUŻ TU JESTEŚ.

Stukam: DLACZEGO MAM CI UFAĆ, SKORO TY MI NIE UFASZ? TY ZACZNIJ. (Bolą mnie kostki).

Z PIĄTEGO WRZEŚNIA.

DOKOŃCZĘ, JAK BĘDĘ MIAŁ KAMIEŃ. BOLI MNIE RĘKA.

TCHÓRZ! (Jeśli Czterdzieści siedem będzie tak krzyczał, zniszczy sobie okulary).


Gdzie to ja byłem? Aha, przy moim aresztowaniu. W domu panowała niezmącona cisza — wówczas wydawało mi się, że ze względu na porę, teraz jednak jestem pewien, że większość mieszkańców nie spała, tylko leżała w łóżkach, doskonale wiedząc, że tamci czyhają na mnie w moim pokoju, i ze wstrzymanym tchem czekała na strzały albo krzyki. Madame Duclose z pewnością niepokoiła się o los wielkiego lustra w złoconej ramie wiszącego na ścianie. (Zdążyłem się przekonać, że lustra — te prawdziwe, ze szkła, a nie z wypolerowanego metalu — są w Port-Mimizon dość kosztowne). Właśnie dlatego nikt nie chrapał, nikt nie człapał korytarzem do toalety, także z pokoju mademoiselle Etienne nie dobiegały stłumione namiętne westchnienia świadczące o tym, iż lokatorka zabawia się ze swoją wyobraźnią i łojową świecą.

Wtedy jednak nic nie wzbudziło moich podejrzeń. Nabazgrałem liścik (niektórzy sądzą, że mam okropny charakter pisma, ale ja tak nie uważam; jak tylko obejmę stanowisko, podczas wykładów — jeśli będę musiał je prowadzić — na tablicy będą pisać za mnie studenci albo otrzymają wcześniej przygotowane konspekty, wydrukowane purpurową czcionką na zielonym papierze) do madame Duclose i ruszyłem po schodach w górę, do mego pokoju i — jak mi się zdawało — łóżka.

Byli bardzo pewni siebie. Włączyli nawet światło; zobaczyłem jasną kreskę między drzwiami a podłogą. Gdybym naprawdę popełnił jakieś przestępstwo, bez wątpienia zawróciłbym i oddalił się na palcach. Ja jednak pomyślałem, iż widocznie dostarczono mi list lub wiadomość — na przykład od rektora albo od właściciela burdelu, który parę godzin wcześniej prosił mnie o pomoc w załatwieniu pewnych spraw ze swoim „synem” — i z góry postanowiłem nie odpowiadać aż do najbliższego wieczora. Byłem ogromnie zmęczony, wypiłem mnóstwo brandy i doskonale zdawałem sobie sprawę z niezdarności moich ruchów, kiedy wyjmowałem klucz z kieszeni i dość długo manipulowałem nim przy zamku, by wreszcie stwierdzić, że drzwi są otwarte.

Było ich trzech: dwaj w mundurach, trzeci w ciemnym garniturze, niegdyś całkiem porządnym, teraz jednak mocno wytartym, wymiętym i poplamionym, a do tego odrobinę za małym, w związku z czym człowiek ów wyglądał jak sługa jakiegoś sknery. Rozparł się w moim najlepszym fotelu, tym z pikowaną tapicerką, a ramię przewiesił nonszalancko przez oparcie. Ponieważ przy jego lewym łokciu stała lampa z abażurem w różyczki, można było pomyśleć, że przed chwilą coś czytał. Dzięki wiszącemu za jego plecami lustru madame Duclose mogłem stwierdzić, że jest krótko ostrzyżony i ma głowę pokrytą bliznami, jakby był poddawany torturom albo przeszedł operację mózgu, albo starł się z przeciwnikiem uzbrojonym w jakieś zakrzywione sieczne narzędzie. Nad ramieniem tego człowieka widziałem własne odbicie: stałem w drzwiach w cylindrze, który wkrótce po wylądowaniu kupiłem w Port-Mimizon, prawie najlepszym płaszczu i z głupią, zdumioną miną.

Jeden z mundurowych wstał, zamknął drzwi na zasuwkę. Marynarkę i spodnie miał szare, czapkę spiczastą, u pasa dyndał mu ogromny staromodny rewolwer w kaburze. Kiedy ponownie siadał, stwierdziłem, że ma zwyczajne robocze buty, nie najlepszej jakości i mocno znoszone. Jego kolega powiedział:

— Jeśli pan chce, może pan zdjąć płaszcz i kapelusz.

— Oczywiście — odparłem, po czym powiesiłem je, jak zwykle, na haczyku na drzwiach.

— Będziemy musieli pana przeszukać. — (Wciąż mówił tylko drugi mundurowy, w zielonej marynarce z krótkimi rękawami i mnóstwem kieszeni oraz luźnych zielonych spodniach ze spiętymi nogawkami, jakby w ramach wypełniania służbowych obowiązków musiał także jeździć na rowerze). — Możemy to zrobić na dwa sposoby, wedle pańskiego uznania: może pan sam się rozebrać, a my przeszukamy pańskie ubranie i natychmiast je panu oddamy, ale musiałby pan uczynić to w naszej obecności, aby nie mieć czasu na ewentualne ukrycie jakichś interesujących nas przedmiotów, albo też przeprowadzimy rewizję natychmiast, tak jak pan tu przed nami stoi. Co pan wybiera?

Zapytałem, czy jestem aresztowany i czy moi nieproszeni goście są z policji.

— Ależ skąd, profesorze — odpowiedział ten w fotelu. — W żadnym razie.

— Chwilowo nie jestem profesorem, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Skoro nie zostałem aresztowany, to skąd to przeszukanie? O co mnie podejrzewacie?

— Dopiero po przeprowadzeniu rewizji będziemy mogli stwierdzić, czy musimy pana aresztować — poinformował mnie ten, który zamknął drzwi, i spojrzał na swego towarzysza w ciemnym garniturze, jakby oczekiwał potwierdzenia.

— Wybór należy do pana — dodał drugi mundurowy. — Na co się pan decyduje?

— A jeżeli w ogóle nie wyrażę zgody?

— Wówczas będziemy zmuszeni zabrać pana do cytadeli — odparł ten w garniturze. — Dopiero tam zostanie pan poddany rewizji.

— Czyli jednak mnie aresztujecie?

— Monsieur…

— Nie jestem Francuzem. Pochodzę z Ameryki Północnej.

— Profesorze, radzę panu jak przyjaciel: proszę nas nie zmuszać, żebyśmy pana aresztowali. Tutaj aresztowanie to poważna sprawa, ale można również być zrewidowanym, przesłuchiwanym, trzymanym przez jakiś czas w odosobnieniu…

— A nawet osądzonym i zgładzonym — wtrącił mężczyzna w zielonej marynarce.

— …bez uprzedniego aresztowania. Dlatego jeszcze raz pana proszę o nieutrudnianie nam zadania.

— Ale i tak muszę zostać zrewidowany?

— Tak — potwierdzili obaj mundurowi.

— Wobec tego wolę, żebyście zrobili to od razu, bez rozbierania. Spojrzeli na siebie znacząco, jakbym powiedział coś istotnego, człowiek w garniturze zaś ze znudzoną miną wziął do ręki książkę, którą chyba czytał, czekając na mój powrót: należący do mnie „Przewodnik po faunie Sainte Anne”.

Ten z pistoletem zbliżył się z na pół przepraszającym uśmiechem, a ja dopiero wtedy zorientowałem się, że jest w uniformie Transportu Miejskiego.

— Pan jest woźnicą, prawda? — spytałem. — Dlaczego więc nosi pan broń?

— Ponieważ to należy do jego obowiązków — odparł mężczyzna w garniturze. — Ja też mógłbym zapytać, dlaczego jest pan uzbrojony.

— Nie jestem.

— Czyżby? Właśnie przeglądałem pańską książkę. Z tyłu, na wewnętrznej stronie okładki, znajduje się sporządzona ołówkiem tabela z liczbami. Może mi pan powiedzieć, co to takiego?

— Nie mam pojęcia. Zapewne wykonał je któryś z poprzednich właścicieli. Zarzuca mi pan, że jestem szpiegiem? Jeśli przyjrzy im się pan uważniej, na pewno przekona się pan, że są równie stare jak książka i mocno wyblakłe.

— Niemniej te poukładane parami liczby są bardzo interesujące. Pierwsza jest zawsze podana w jardach, druga natomiast w calach.

— Owszem, ja też to zauważyłem.

Człowiek w uniformie Transportu Miejskiego oklepywał mi kieszenie. Wszystko, co znalazł — zegarek, pieniądze, notes — podawał służalczym gestem temu w garniturze.

— Tak się składa, że mam matematyczny umysł…

— To znakomicie.

— …i dokładnie przeanalizowałem wzajemne relacje między tymi liczbami. Otóż dość precyzyjnie wyznaczają one parabolę, czyli przekrój stożka.

— Nic mi to nie mówi. Jako antropologa znacznie bardziej interesują mnie krzywe rozkładu prawdopodobieństwa.

— To znakomicie — zrewanżował mi się za mój niedawny sarkazm, po czym gestem wezwał do siebie dwóch umundurowanych towarzyszy.

Dyskutowali szeptem, a ja zwróciłem uwagę, jak bardzo są do siebie podobni: wszyscy mieli spiczaste podbródki, czarne brwi i blisko osadzone oczy; mógłbym uwierzyć, że są braćmi — ten w garniturze najstarszym i zapewne również najmądrzejszym, ten z Transportu Miejskiego najmniej rozgarniętym.

— O czym rozmawiacie? — zapytałem.

— O pańskiej sprawie — odparł ten w ciemnym garniturze. Człowiek z Transportu Miejskiego wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

— A do jakich doszliście wniosków?

— Że nie zna pan tutejszego prawa i że powinien pan mieć adwokata.

— To z pewnością prawda, ale nie wierzę, żeby właśnie tego dotyczyła wasza rozmowa.

— Widzi pan? Adwokat powstrzymałby pana przed używaniem takiego tonu.

— Jesteście z policji? A może z prokuratury?

Człowiek w garniturze roześmiał się głośno.

— Skądże znowu! Ja pracuję jako inżynier w Ministerstwie Robót Publicznych, mój przyjaciel — wskazał na mężczyznę w zielonym mundurze — jest sygnalistą w wojsku, drugi zaś, jak słusznie pan odgadł, zajmuje się powożeniem.

— A więc dlaczego zjawiacie się tu w taki sposób, jakbyście byli z policji?

— Oto jak daleko sięga pańska ignorancja dotycząca naszych spraw. Podobno na Ziemi wygląda to inaczej, ale tutaj wszyscy urzędnicy publiczni należą do jednego bractwa, jeśli można tak powiedzieć. Być może, już jutro mój przyjaciel woźnica będzie wywoził śmieci…

— Na dobrą sprawę robi to już dzisiaj! — wtrącił szyderczym tonem sygnalista w zielonym mundurze.

— …ten oto sygnalista zostanie zamustrowany na pokład okrętu patrolowego, ja natomiast zajmę się odławianiem bezdomnych kotów. Dziś jednak przysłano nas do pana.

— Z nakazem aresztowania?

— Powtarzam jeszcze raz, że byłoby dla pana najlepiej, gdyby nie został pan aresztowany, ponieważ jeśli to nastąpi, szansę na pańskie uwolnienie będą praktycznie równe zeru.

Umilkł. Za moimi plecami otworzyły się drzwi i w lustrze zobaczyłem madame Duclose oraz mademoiselle Etienne w towarzystwie woźnicy.

— Wejdźcie, moje panie — zaprosił je ten w ciemnym garniturze.

Woźnica pchnął je lekko. Posłusznie weszły do pokoju i, przestraszone, stanęły po obu stronach szafki z miednicą i dzbanem. Madame Duclose, stara, siwowłosa, otyła kobieta, miała na sobie wypłowiałą, sięgającą do ziemi bawełnianą sukienkę (nie wiem, czy używała jej jako podomki, czy też może woźnica pozwolił gospodyni narzucić coś na nocną koszulę, zanim ją przyprowadził do mego pokoju). Mademoiselle Etienne — bardzo wysoka dziewczyna w wieku dwudziestu ośmiu lat — mogłaby bez trudu uchodzić jeśli nie za siostrę, to na pewno za bliską krewną trzech mężczyzn. Ona także miała spiczasty podbródek i czarne brwi, tyle że starannie wyskubane, dzięki czemu tworzyły regularne łuki nad oczami, wielkimi i błękitnofioletowymi jak oczy lalki. Kręcone kasztanowe włosy okalały jej twarz gęstą chmurą. Jak już wspomniałem, była niezwykle wysoka: długie nogi przypominały szczudła, biodra były nieco zbyt szerokie, tuż nad nimi jej ciało zwężało się do zdumiewająco szczupłej talii, niedużych piersi i wąskich ramion. Wystroiła się w negliż z jakiejś półprzejrzystej tkaniny, zebranej jednak w tak wiele fałd i zakładek, że strój stał się zupełnie nieprzezroczysty.

— Pani jest madame Duclose, właścicielka domu? — zapytał człowiek w ciemnym garniturze. — Wynajmuje pani temu panu pokój, w którym teraz się znajdujemy?

Gospodyni skinęła głową.

— Musimy zabrać go do cytadeli, ponieważ chcą z nim rozmawiać rozmaici wysocy urzędnicy. Zaraz po naszym wyjściu zamknie pani ten pokój na klucz i niczego nie będzie tu pani ruszać. Czy to jasne?

Madame Duclose ponownie skinęła głową.

— W razie gdyby ten pan nie wrócił w ciągu tygodnia, zgłosi się pani do Ministerstwa Parków, które przyśle tu kogoś godnego zaufania. W towarzystwie tego człowieka wejdzie pani do pokoju, sprawdzi, czy gryzonie poczyniły jakieś szkody, i otworzy okna dokładnie na godzinę. Po upływie tego czasu zamknie pani okna, opuści pokój i ponownie zamknie drzwi na klucz. Czy zrozumiała pani wszystko, co powiedziałem?

Madame Duclose skinęła głową po raz trzeci.

— W razie gdyby pani lokator nie pojawił się do Bożego Narodzenia, ponownie zgłosi się pani do Ministerstwa Parków. W dzień po świętach (jeśli wypadną w sobotę, w pierwszy poniedziałek po nich), powtórnie zjawi się u pani ktoś godny zaufania. W jego obecności zmieni pani pościel oraz, jeśli uzna to pani za stosowne, przewietrzy materac.

— Dzień po świętach? — zdumiała się madame Duclose.

— Lub w pierwszy poniedziałek po nich, jeśli wypadną w sobotę. W razie gdyby minął rok, a pani lokator wciąż się nie pojawiał (za początek jego nieobecności może pani dla ułatwienia przyjąć pierwszy dzień bieżącego miesiąca), jeszcze raz zgłosi się pani do Ministerstwa Parków i, jeśli uzna to pani za stosowne, na własny koszt odda pani na przechowanie jego rzeczy lub też pozostawi je pani we własnym domu. Do tego czasu Ministerstwo Parków przeprowadzi ich inwentaryzację. Pokój może być używany do innych celów. Gdyby ten pan nie pojawił się po upływie pięćdziesięciu lat od umownej daty swego zniknięcia, pani, albo jej spadkobiercy, po raz kolejny zgłosi się do Ministerstwa Parków, które w imieniu rządu dokona rekwizycji wszystkich przedmiotów należących do następujących kategorii: przedmioty wykonane w całości lub częściowo ze złota, srebra lub innych metali szlachetnych; środki płatnicze w walutach z Sainte Croix, Sainte Anne, Ziemi lub innych planet; antyki; instrumenty naukowe; plany i dokumenty wszelkiego rodzaju; biżuteria; bielizna; ubranie. Wszystko, co nie zostanie zaliczone do którejś z tych kategorii, przejdzie na własność pani lub jej spadkobierców. Gdyby jutro stwierdziła pani, że niezbyt dobrze pamięta to, co jej powiedziałem, skontaktuje się pani ze mną w Ministerstwie Robót Publicznych, Departamencie Kanałów Ściekowych i Burzowych, a ja wszystko jej powtórzę. Proszę pytać o asystenta generalnego inspektora kanałów ściekowych i burzowych. Rozumie mnie pani?

Madame Duclose skinęła głową po raz czwarty.

— A teraz pani, mademoiselle. — Człowiek w ciemnym garniturze zwrócił się do wysokiej dziewczyny. — Proszę patrzeć: wręczam temu panu przepustkę. — Wyjął z kieszeni na piersi sztywny kartonik o wymiarach mniej więcej sześć na dwa cale i podał mi go. — On napisze na niej pani nazwisko i przekaże ją pani. Dzięki tej przepustce będzie pani mogła wejść do cytadeli w każdy drugi i czwarty czwartek każdego miesiąca, między dziewiątą a jedenastą przed południem.

— Zaraz, chwileczkę! — zaprotestowałem. — Przecież ja nawet nie znam tej młodej damy!

— Ale nie jest pan żonaty?

— Nie.

— Wiem to z pańskich akt. W przypadku kiedy więzień nie jest żonaty, przepustkę otrzymuje mieszkająca najbliżej kobieta w stosownym wieku. Tak stanowi prawo oparte, jak zapewne się pan domyśla, na wynikach badań statystycznych. Kobieta ta może wykorzystać przepustkę albo przekazać ją innej osobie. Szczegóły ustalicie sami, dokładnie… — policzył szybko w pamięci — za dziesięć dni. Proszę napisać jej imię i nazwisko.

Musiałem zapytać mademoiselle Etienne, jak ma na imię. Okazało się, że Celestine.

— A teraz proszę dać jej przepustkę — polecił mężczyzna w wyświechtanym garniturze.

Uczyniłem to, on zaś położył mi na ramieniu ciężką rękę i oświadczył:

— Niniejszym aresztuję pana.


* * *

Przeniesiono mnie. Kontynuuję ten rejestr moich myśli — jeśli tak można powiedzieć — w nowej celi. Nie jestem już dawnym jeden cztery trzy, lecz zupełnie nowym, nieznanym 143, a to dlatego że mój stary numer wypisano kredą na drzwiach nowej celi. Warn, czytającym te słowa, może się wydawać, iż zmiana miejsca spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, ale wbrew pozorom nie przerwano mi pisania w pół słowa. Prawdę powiedziawszy, zmęczyłem się relacjonowaniem mego aresztowania. Drapałem swędzące miejsca. Spałem. Zjadłem chleb i zupę przyniesione przez strażnika i znalazłem w misce niedużą kostkę — przypuszczalnie fragment koziego żebra. Dzięki niej mogłem przeprowadzić długą rozmowę z sąsiadem z góry. Czterdziestym siódmym. Tak długo słuchałem szaleńca zza lewej ściany, że w końcu zaczęło mi się wydawać, iż wśród bezładnego stukania i drapania jestem w stanie wyłowić swoje imię.

A potem zabrzęczały klucze i pomyślałem sobie, że to może mademoiselle Etienne, której wreszcie pozwolono się ze mną zobaczyć, więc zacząłem pospiesznie przygładzać włosy i rozczesywać brodę palcami. Okazało się jednak, że to tylko strażnik, z nim zaś potężnie zbudowany mężczyzna o twarzy zasłoniętej czarnym kapturem. Rzecz jasna pomyślałem, że za chwilę zostanę stracony, i choć starałem się zachować odwagę (nie mogę zresztą powiedzieć, żeby ogarnęła mnie panika), kolana ugięły się pode mną i z najwyższym trudem zdołałem utrzymać równowagę. Przez głowę przemknęła mi myśl o ucieczce (jak zwykle kiedy prowadzą mnie na przesłuchanie, ponieważ jedynie wtedy jest choć cień nadziei na powodzenie takiej próby), ale mógłbym uciekać tylko wąskim, pozbawionym okien korytarzem, schodów zaś pilnowali strażnicy. Zakapturzony mężczyzna ujął mnie za ramię i w milczeniu poprowadził plątaniną korytarzy. Tyle razy skręcaliśmy, zawracaliśmy, wspinaliśmy się po schodach i schodziliśmy nimi, że zupełnie straciłem orientację. Mam wrażenie, iż nasza wędrówka trwała godzinami. Za małymi oszklonymi otworami w drzwiach mijanych cel widziałem wynędzniałe, brudne twarze bardzo podobne do mojej. Kilkakrotnie przechodziliśmy przez dziedzińce; za każdym razem byłem pewien, że zostanę postawiony przy ścianie i rozstrzelany. Stojące wysoko na niebie słońce świeciło tak jasno, że choć mrużyłem oczy, łzy płynęły mi po twarzy. Wreszcie, w nie wyróżniającym się niczym szczególnym korytarzu, zatrzymaliśmy się przed drzwiami z numerem 143, a kiedy człowiek w kapturze podniósł betonową płytę leżącą na podłodze, moim oczom ukazał się otwór, do którego prowadziły wąskie metalowe schodki. Ruszyłem w dół, a on za mną. Jakieś pięćdziesiąt metrów niżej znaleźliśmy się w pogrążonym w ciemności korytarzu cuchnącym starym moczem. Dzięki latarce, którą włączył mój strażnik, odnaleźliśmy drzwi tej celi. Otworzył je, wepchnął mnie do środka tak mocno, że rozciągnąłem się jak długi na podłodze, po czym zatrzasnął je za mną z hukiem.

Nie miałem nic przeciwko tak brutalnemu traktowaniu, ponieważ, jak już wspomniałem, byłem prawie pewien, że lada chwila zostanę stracony. Nadal nie wiem, czy to nie nastąpi; bądź co bądź, człowiek ten miał na sobie strój kata, chociaż nie sposób wykluczyć, iż przywdział go tylko po to, by mnie przestraszyć, i że naprawdę wykonuje inne obowiązki.


Oficer zaczął szukać na biurku następnej strony, lecz zanim zdołał ją znaleźć, zobaczył wracającego do pokoju kolegę.

— Wydawało mi się, ze szedłeś spać?

— Szedłem. I spałem, ale obudziłem się i nie mogę już zasnąć.

Wszystko przez ten upał.

Oficer wzruszył ramionami.

— Jak sobie radzisz z tą sprawą ? — zapytał kolega.

— Wciąż staram się uporządkować fakty.

— Nie przysłali ci streszczenia? Powinni to zrobić.

— Być może, ale w tym bałaganie jeszcze nie udało mi się go znaleźć. Jest tylko list. Obszerniejsza informacja może być na którejś z tych taśm.

Cierpiący na bezsenność oficer wziął do ręki notes w płóciennej okładce.

— A to co?

— Notes.

— Oskarżonego?

— Tak myślę.

— Ale nie wiesz na pewno?

— Nie jestem pewien. Chwilami wydaje mi się…

Przybysz czekał, a kiedy ciąg dalszy nie nastąpił, powiedział:

— Cóż, widzę, że jesteś zajęty. Chyba obudzę lekarza i poproszę, żeby dał mi coś na sen.

— Zajrzyj do butelki — mruknął oficer, kiedy jego kolega wyszedł, a następnie ponownie wziął do ręki notes w płóciennej okładce i otworzył na chybił trafił.


Nie, to człowiek tak samo jak pan i ja. Ożenił się z jakąś nieszczęsną ułomną kobietą, która prawie nie pokazuje się ludziom na oczy, i ma z nią piętnastoletniego syna.

Ja: Ale twierdzi, że jest tubylcem?

M. d'F.: To oszust, proszę pana. Większość tego, co opowiada o tubylcach, rodzi się w jego głowie. Z pewnością usłyszy pan od niego wiele wspaniałych historii.

(koniec rozmowy)

Dr Hagsmith również wspominał o tym żebraku, więc postanowiłem go odszukać. Nawet jeśli jego twierdzenia są nieprawdziwe (w co nie wątpię), może uda mi się wyłuskać z nich nieco autentycznych informacji. Poza tym nawet perspektywa rozmowy z fałszywym tubylcem wydaje mi się interesująca.


21 marca. Rozmawiałem z żebrakiem, który twierdzi, że nazywa się Dwanaście Kroków i jest w prostej linii potomkiem ostatniego tubylczego szamana, a więc prawowitym królem lub innym dostojnikiem, zależnie od tego, jaki akurat tytuł umyśli sobie przybrać. Moim zdaniem w rzeczywistości wywodzi się z Irlandii, najprawdopodobniej w okresie wojen napoleońskich któryś z jego przodków opuścił wyspę i przeniósł się do Francji. Tak czy inaczej zachowuje się jak Francuz, wygląda natomiast jak Irlandczyk: rude włosy, błękitne oczy oraz wystająca górna warga są aż nadto charakterystyczne.

Zdaje się, że nawet fałszywi tubylcy są trudno uchwytni, ponieważ odnalezienie go okazało się niełatwe. Każdy, kogo pytałem, dobrze go znał i podawał mi adres gospody, w której powinienem go zastać, nikt jednak nie wiedział, gdzie mieszka; jak łatwo się domyślić, nie było go w żadnym z lokali, gdzie rzekomo ciągle przesiadywał. Kiedy wreszcie dotarłem do miejsca, w którym mieszkał (choćbym chciał, nie mogę nazwać tej budowli domem), uświadomiłem sobie, iż mijałem je już parę razy, nie przyszło mi jednak do głowy, że ktoś może tu żyć.

Powinienem chyba wyjaśnić, że Lądowisko Francuzów wzniesiono na brzegu rzeki Tempus w odległości około dziesięciu mil od jej ujścia. Brzeg jest podmokły i bagnisty, a po drugiej stronie żółtawej, lekko słonawej wody wybudowano jeszcze mniej reprezentacyjną osadę, La Fange. Oddziaływanie bliźniaczej planety, Sainte Croix, sprawia, że na powierzchni Sainte Anne występują silne, nawet piętnastostopowe pływy, dające się odczuć daleko w górze rzeki. Podczas przypływu woda staje się całkowicie niezdatna do picia, w rzece zaś (jak słyszałem) można łowić morskie ryby. Drewniane nabrzeża wznoszą się nad nią zaledwie na kilka stóp, powietrze jest czyste i rześkie, a rozległe łąkomorza wokół lekkiego wzniesienia terenu, na którym zbudowano osadę, wyglądają jak gigantyczny koronkowy obrus utkany z jaskrawozielonego sitowia okalającego oczka kryształowo czystej wody. Jednak już kilka godzin później woda odpływa, wraz z nią zaś wszelkie oznaki życia. Nabrzeża sterczą wysoko na częściowo przegniłych palach, w korycie rzeki pojawiają się niezliczone muliste wysepki, łąkomorza natomiast przeistaczają się w połacie słonego, cuchnącego błota, nad którymi nocą unoszą się rozwleczone obłoki lekko fosforyzującego gazu jak duchy martwych tubylców.

Portowa część osady niczym, jak przypuszczam, nie różni się od małych nadrzecznych osad na Ziemi, tyle że w krajobrazie brakuje sylwetek zrobotyzowanych dźwigów, ściany budynków zaś wzniesione są nie z wszechobecnych na Ziemi prefabrykatów, lecz z miejscowego budulca. Podobno jeszcze dwanaście lat temu w porcie tłoczyły się przestarzałe jednostki z napędem termonuklearnym, odkąd jednak na orbicie pojawiły się satelity meteorologiczne, tutaj także korzysta się głównie z bezpiecznych i nowoczesnych żaglowców.

Lepianka, a właściwie buda żebraka, okazała się przewróconą do góry dnem i podpartą jakimiś trudnymi do zidentyfikowania odpadkami łodzią. Wciąż nie do końca wierząc, że ludzka istota może żyć w takich warunkach, zastukałem w kadłub rękojeścią scyzoryka; niemal natychmiast spod łodzi wyłoniła się głowa ciemnowłosego, szesnastoletniego chłopca. Na mój widok wypełzł cały, nie wyprostował się jednak, lecz pozostał na kolanach i gnąc się do ziemi, zaczął płaczliwie zawodzić, tak jak to czynią żebracy. Ponieważ byłem w stanie zrozumieć tylko niektóre słowa, on zaś wciąż trwał w niezmienionej pozycji, doszedłem do wniosku, że jest niedorozwinięty umysłowo, a być może również fizycznie, kiedy bowiem cofnąłem się o dwa kroki, podążył za mną na kolanach z taką wprawą, jakby na co dzień poruszał się właśnie w taki sposób. Dałem mu parę drobnych w nadziei, że uciszy się przynajmniej na tyle, by umożliwić mi zadanie kilku pytań; jak tylko jednak monety dotknęły jego dłoni, spod łodzi wyłoniła się druga głowa, należąca do znacznie starszego mężczyzny o rudych włosach (jestem pewien, że przez cały czas obserwował nas z ukrycia).

— Niech Bóg pana błogosławi, monsieur! — wykrzyknął. — Co prawda, jak się pan domyśla, nie jestem chrześcijaninem, mam jednak nadzieję, że Jezus, święta Maria i święty Józef wynagrodzą pana za dobre serce, które okazał pan memu nieszczęsnemu chłopcu, a jeśli jest pan protestantem, niech uczynią to Jezus, Bóg Ojciec i Duch Święty. Moi zdziesiątkowani rodacy powiedzieliby: oby cię błogosławiły Góry, Rzeka, Drzewa, Ocean, wszystkie gwiazdy na Niebie i bogowie. Mówię to jako ich religijny przywódca.

Podziękowałem, a następnie, z niejasnego nawet dla mnie powodu, wręczyłem mu wizytówkę, którą porwał z takim entuzjazmem, jakby przyjmując ją podejmował się jednocześnie roli mego sekundanta albo powiernika moich sercowych tajemnic.

— Ach, jest pan doktorem! — wykrzyknął, zerknąwszy na nią, po czym podsunął ją synowi, którego oczy, w przeciwieństwie do oczu ojca, były ogromne i zielone jak morska woda. — Victor, spójrz! Nasz gość jest doktorem filozofii! — Zaraz potem zwrócił się ponownie do mnie: — Doktorze Marsch, jak widać, nie jestem wykształconym człowiekiem, ale darzę ogromnym szacunkiem wszystkich, którzy wykształcenie posiedli. Mój dom — wskazał przewróconą łódź takim gestem, jakby był to oddalony co najmniej o ćwierć mili pałac — należy do pana, ja zaś i mój syn aż do końca dnia jesteśmy na pańskie usługi… albo nawet do końca miesiąca, jeśli takie będzie pańskie życzenie. A gdyby przyszła panu ochota odwdzięczyć się nam jakimś niewielkim datkiem, to pozwolę sobie zapewnić pana, usuwając tym samym powód ewentualnego pańskiego zażenowania, iż w żadnym wypadku nie oczekujemy od świątyni wiedzy jakiejś nadzwyczajnej szczodrości oraz doskonale zdajemy sobie sprawę z istnienia błogosławionego prawa naturalnego, zgodnie z którym srebro z kiesy mędrca więcej jest warte niźli złoto z kieszeni kupca. Czym możemy panu służyć?

Odparłem, iż dotarły do mnie słuchy, że niekiedy oprowadza gości po położonych w pobliżu miejscach mających jakoby duże znaczenie dla tubylczej ludności Sainte Anne, a on natychmiast zaprosił mnie do swego domostwa.

Pod przewróconą łodzią nie było krzeseł, ponieważ i tak nie dałoby się na nich usiąść. Ich funkcję pełniły stare kanapowe poduchy i poskładane żagle, znalazło się też miejsce na niziutki stolik, jaki zapewne mógłby znaleźć się na wyposażeniu ubogiego Japońskiego domu. Podłogę stanowiła brezentowa płachta. Mężczyzna zapalił lampę (płaskie naczynie z oliwą, w której zanurzono krótki knot), uroczyście nalał mi w niedużą szklaneczkę czegoś, co okazało się wyjątkowo mocnym rumem, a kiedy przyjąłem poczęstunek, powiedział:

— A więc pragnie pan ujrzeć święte miejsca moich ojców, władców tej planety! Oczywiście mogę je panu pokazać, doktorze, tym bardziej że tylko ja jeden jestem w stanie wyjaśnić panu ich znaczenie oraz wprowadzić pana w atmosferę tych dawno minionych czasów. Dziś jednak jest już za późno, zaczął się przypływ. Jeśli przyjdzie pan jutro z samego rana, pomkniemy przez łąkomorza radośnie jak gondolą. Nie będzie to pana kosztować ani trochę wysiłku, ponieważ ja i syn zajmiemy się wiosłowaniem, pan zaś będzie spokojnie fotografował albo robił, co się panu żywnie spodoba. Jeśli chodzi o fotografowanie, to obaj chętnie pozujemy do zdjęć.

Zapytałem o koszty takiego przedsięwzięcia, on zaś wymienił dość rozsądną sumę, po czym szybko dodał:

— Proszę pamiętać, doktorze: za te pieniądze przez pięć godzin korzysta pan z pracy dwóch ludzi oraz z ich łódki. Poza tym czeka pana niepowtarzalne przeżycie, ponieważ nikt inny nie potrafiłby zaprowadzić pana tam, gdzie pragnie pan dotrzeć. — Wyraziłem zgodę na jego warunki, on zaś ciągnął: — Jest jeszcze tylko jeden mały problem: jedzenie. Potrzebujemy prowiantu dla trzech ludzi. Kupię wszystko co trzeba, jeśli zechce pan zostawić mi na ten cel jakieś środki. — Zmarszczyłem brwi, więc dorzucił pospiesznie: — Oczywiście może też pan sam się tym zająć, ale proszę pamiętać: to ma być obiad dla trzech ludzi. Myślę, że wystarczyłaby butelka wina i coś z drobiu. A teraz, doktorze, pokażę panu coś niezwykłego…

Ze stojącego za jego plecami pudła wyjął metalową tacę pokrytą rudawym osadem. Leżało na niej kilkanaście grotów wykonanych z rozmaitych kamieni oraz kilka, co do których mógłbym przysiąc, że zostały zrobione z fragmentów kolorowego szkła — całkiem możliwe, że z rozbitych butelek po whisky. Sądząc po ostrych krawędziach, wszystkie sporządzono całkiem niedawno (autentyczne, stare przedmioty z kamienia lub szkła wulkanicznego są zawsze mocno stępione w wyniku długotrwałego przebywania w ziemi), ich fantastyczne kształty zaś — niektóre były przesadnie wąskie, inne nadmiernie szerokie albo zaopatrzone w wymyślne haczyki — wskazywały na to, że stworzono je wyłącznie na pokaz, a nie po to, by czemukolwiek służyły.

— Oto tubylcza broń, doktorze — powiedział żebrak. — Wyruszamy na jej poszukiwania, kiedy akurat nikt nie potrzebuje nas ani naszej łodzi. Jedyne w swoim rodzaju, autentyczne pamiątki z okolic Lądowiska Francuzów, gdzie, jak pan zapewne wie, można było spotkać więcej aborygenów niż gdziekolwiek na tej planecie, ponieważ dla moich praojców miejsce to było równie święte jak dla pańskich Rzym albo Boston, w dodatku zaś roiło się tu od wszelakiej zwierzyny, a woda aż kipiała od ryb, o czym opowiem panu ze szczegółami jutro, kiedy będziemy płynąć przez łąkomorze, a jeśli dopisze nam szczęście, może chłopcu uda się zademonstrować pradawne sposoby polowania i łowienia ryb, bez użycia nawet tych delikatnych, bezcennych przedmiotów, które może pan ode mnie nabyć.

Odparłem, że nie zamierzam niczego kupować, on zaś na to:

— Radziłbym skorzystać z okazji, doktorze. Niemal identyczne znaleziska kupiło od nas muzeum w Roncevaux i wykonało z nich odlewy, by rozesłać je po całej planecie, a nawet na Sainte Croix, można więc powiedzieć, że zostały powszechnie docenione, przynajmniej w tym układzie planetarnym. Proszę spojrzeć choćby na to! — Wziął do ręki największy grot, tak ciężki i toporny, że z powodzeniem można by posługiwać się nim jak maczugą. — Jeśli pan zechce, przymocuję do niego szpilkę, żeby można było go nosić jako broszkę. Żadna kobieta nie pozostanie obojętna na taki prezent.

Istotnie, w Roncevaux widziałem odlewy tych falsyfikatów.

— Bardzo panu dziękuję, choć muszę przyznać, że jestem pełen podziwu dla pańskich zdolności. Nie wątpię bowiem, iż sam je pan produkuje.

— Ależ skąd! — wykrzyknął i podniósł obie ręce. — Proszę tylko spojrzeć! My, aborygeni, nie potrafimy nimi pracować!

— Przed chwilą chyba powiedział pan, że te przedmioty zostały wykonane właśnie przez aborygenów?

— Zębami — odezwał się półgłosem chłopiec. Były to pierwsze słowa, jakie padły z jego ust, nie licząc bełkotliwego zawodzenia na samym początku.

— Moje ręce nie nadają się już prawie do niczego — ciągnął jego ojciec płaczliwym tonem. — Rzuca pan oskarżenie na człowieka, który z najwyższym trudem sznuruje sobie buty! Jedyne, co jeszcze potrafię, to prowadzić łódź.

— W takim razie wytwarza je pański syn — powiedziałem, natychmiast jednak pożałowałem swoich słów, ponieważ chłopiec wykrzywił twarz w bolesnym grymasie, jego ojciec zaś aż zakrakał z uciechy.

— Hę, hę! On? Doktorze, on nadaje się tylko do tego, żeby bić się z łobuzami, którzy zresztą zawsze spuszczają mu manto, i czytać książki z biblioteki. Nie pamięta nawet, w którą stronę odkręca się pokrywkę słoika!

— W takim razie miałem wcześniej rację. Sam je pan robi. Łupanie krzemienia wymaga pewnej zręczności, nie tak wielkiej jednak jak gra na skrzypcach. Jedną ręką trzyma się dłuto, drugą młotek, cała sztuka zaś polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie i jak mocno uderzyć.

— Można by pomyśleć, doktorze, że sam się pan tym zajmował.

— Owszem, i radziłem sobie znacznie lepiej niż pan.

— Wolni Ludzie nie używali tych rzeczy — odezwał się niespodziewanie chłopiec. — Splatali sieci z trawy i pnączy, a kiedy chcieli coś przeciąć, używali zębów.

— On ma rację — przemówił mężczyzna zupełnie innym głosem. — Ale nie wyda mnie pan, doktorze?

Odparłem, że jeśli muzeum w Roncevaux zwróci się do mnie z prośbą o wyrażenie opinii, nie będę mógł odmówić, lecz nie zamierzam sam się do nich zgłaszać, ponieważ uważam, że oszustwo, którego się dopuścił, nie jest aż tak poważne, żebym miał tracić czas na jego demaskowanie.

— Rozumie pan, musimy mieć coś, co możemy im pokazać — powiedział, a ja po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że nie chodzi mu tylko o wyłudzenie pieniędzy. — Coś, co mogą wziąć do ręki i obejrzeć. Nie da się handlować prawdą; zawsze powtarzałem to żonie, a teraz to samo powtarzam synowi.

Kilka minut później pożegnałem się, obiecując wrócić nazajutrz rano. Wrażenie, jakie pozostało mi po spotkaniu (choć nie ulega wątpliwości, że obaj są oszustami), jest nieco lepsze, niż oczekiwałem. Wbrew temu, co mi mówiono, mężczyzna z pewnością nie jest alkoholikiem; żaden alkoholik nie zdołałby zachować trzeźwości, mając pod ręką butelkę wysokoprocentowego rumu. Z pewnością przesiaduje w tawernach głównie dlatego, że tam najłatwiej wyciągnąć pieniądze od naiwnych, pije zaś to, czym go poczęstują. Chłopiec z kolei okazał się całkiem inteligentny — oczywiście jak tylko przestał udawać imbecyla — a zielone oczy, blada cera i ciemne włosy czynią go subtelnie przystojnym.


* * *

22 marca. Parę minut po dziesiątej ponownie spotkałem się z dwoma żebrakami, ojcem i synem. Tym razem pamiętałem, żeby wziąć ze sobą magnetofon (relacja z wczorajszej rozmowy, choć spisana natychmiast po tym, jak wróciłem do domu, opiera się wyłącznie na mojej pamięci). Zabrałem też kupioną wczoraj dubeltówkę na wypadek, gdyby na łąkomorzu udało się spotkać jakieś jadalne wodne ptactwo. Co prawda ma trochę zbyt mały kaliber, mogłem jednak wybierać tylko między nią a niezbyt solidnie wykonanymi jednostrzałówkami nabywanymi przez tutejszych farmerów. Zakupu dokonałem za namową mego gospodarza, który obiecał przyrządzić wszystko, co zdołam ustrzelić, w zamian za połowę mięsa.

(Wybiegając nieco naprzód: dopisało mi szczęście i upolowałem trzy kury trzcinowe, zasięgnąwszy uprzednio opinii żebraka co do jadalności tego gatunku. Kura trzcinowa jest nieco mniejsza od gęsi i ma piękne zielone upierzenie, prawie jak papuga; żebrak twierdzi, że ptaki te stanowiły przysmak tubylców. Po dzisiejszej kolacji wierzę mu bez zastrzeżeń, choć nie ulega dla mnie wątpliwości, iż wie na ten temat nie więcej ode mnie).

Kiedy zjawiłem się na miejscu, po łodzi nie było ani śladu. Chłopiec, bez koszuli i na bosaka, stał oparty o ścianę pobliskiego budynku. Poinformował mnie, że ojciec przygotowuje do drogi nasz środek transportu, a następnie uwolnił mnie od ciężaru kosza z prowiantem przygotowanym przez mego gospodarza. Gdybym mu pozwolił, zaopiekowałby się także magnetofonem i dubeltówką.

Poprowadził mnie wzdłuż nabrzeża aż do niedużej pływającej platformy, przy której stała przycumowana znana mi już łódka z jego ojcem na pokładzie. Żebrak, w błękitnej koszuli i z zawiązaną na szyi spłowiałą czerwoną chustą, natychmiast zażądał całej uzgodnionej wczoraj sumy, po krótkiej dyskusji zgodził się Jednak przyjąć teraz połowę, drugą zaś po zakończeniu wyprawy. Jak tylko to uzgodniliśmy, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności wszedłem do łodzi, chłopiec wskoczył za mną i wyruszyliśmy w drogę.

Przez co najmniej pięć minut lawirowaliśmy wśród statków w porcie usytuowanym w szerokim zakolu rzeki, a potem, między kadłubami dwóch ogromnych czteromasztowców, ujrzałem, jakbym patrzył przez skalną szczelinę na nieskończone zielone równiny, dzikie łąkomorza Sainte Anne, przed przybyciem pierwszych gwiazdolotów z Ziemi stanowiące, jak słusznie mówił mój przewodnik, raj dla tubylców. Ojciec i syn mocniej pociągnęli za wiosła, z pokładu jednego z żaglowców jakiś marynarz obrzucił nas od niechcenia paroma wyzwiskami, przemknęliśmy między dwoma kadłubami i wypłynęliśmy na otwarte wody Tempus, wezbrane trwającym wciąż przypływem.

— Do Oceanu mamy stąd już tylko pięć kilometrów — poinformował mnie żebrak — więc gdyby pan doktor wyraził chęć…

Umilkł, ponieważ jego uwagę przykuło coś za moimi plecami.

Odwróciłem się, lecz w pierwszej chwili niczego nie zobaczyłem.

— Tuż obok masztu tego statku po lewej — podpowiedział mi chłopiec półgłosem.

Istotnie, po niebie sunął srebrzysty obiekt, z tej odległości nie większy od porwanego wiatrem liścia. Trzy minuty później był już nad nami — przypominający kształtem rekina wojskowy pojazd długości co najmniej półtorej mili. W rzeczywistości wcale nie był srebrny, lecz miał barwę noża, na burcie zaś widniały maleńkie kropki, które mogły być okienkami obserwacyjnymi lub wylotami luf laserów.

— Proszę nie machać! — rzucił żebrak, a następnie wyszeptał do chłopca coś, z czego zrozumiałem tylko początek i koniec: — Faites attention… Français!

Przypuszczalnie miało to być coś w rodzaju: „Pamiętaj, że jesteś Francuzem”. Odpowiedzi nie dosłyszałem, ale zobaczyłem, jak chłopiec kręci głową.


Najpierw, przecisnąwszy się przez jedną z wijących się wężowo gardzieli Tempus, odwiedziliśmy Ocean, który, jeśli wierzyć memu przewodnikowi, również był jedną ze świętości tubylczych mieszkańców planety. Mimo sporych fal, nasza niewielka łódka sprawowała się nadspodziewanie dobrze. Wylądowaliśmy na piaszczystej plaży jakąś milę na północ od najdalej wysuniętego w tym kierunku ujścia rzeki.

— To tutaj — oznajmił żebrak i pokazał mi nieduży kamienny obelisk z napisem informującym po francusku, że pojazd kosmiczny wiozący pierwszą wyprawę badawczą na Sainte Anne wodował na Oceanie w odległości dwudziestu pięciu kilometrów od tego miejsca i że właśnie tu do brzegu przybiły łodzie z odkrywcami. Chyba właśnie tam poczułem jak nigdy dotąd, że jestem na obcej planecie; muszelki, których mnóstwo leżało na piasku, wyglądały jakoś inaczej, tak że nawet gdybym którąś z nich znalazł na ziemskiej plaży, domyśliłbym się od razu, że pochodzi z bardzo daleka.

— Tutaj wylądowali — powiedział mój przewodnik. — Pierwsi Francuzi. Powiada pan, doktorze, że wielu nie wierzy w to, że tu kiedykolwiek żyli jacyś tubylcy, ale kiedy ekspedycja wyszła na brzeg, jej członkowie zobaczyli…

— Jednego z mieszkańców łąkomorza — wpadł mu w słowo syn.

— Unosił się twarzą w dół na falach Oceanu. Zachłostano go na śmierć biczami z powplatanymi małymi muszelkami — w ten sposób składano ofiary z ludzi. Znaleźli go, a wtedy zjawił się mój wielki przodek, zwany niekiedy Wschodnim Wiatrem, by zawrzeć z nimi pokój. Nie wiedział pan o tym, ponieważ dziennik pokładowy tego statku spłonął podczas pożaru Saint-Dizier, ale ja rozmawiałem z bardzo starym człowiekiem, który przed kilkudziesięciu laty znał osobiście jednego z tych, którzy tu wtedy byli.

Zwiedziliśmy również położoną niedaleko obszerną jamę, zwaną teraz Klepsydrą, w której tubylcy podobno więzili współziomków. Chłopiec wskoczył do niej, aby zademonstrować, że o własnych siłach nikt nie zdołałby się stamtąd wydostać, ja jednak uznałem, że przesadza, i dołączyłem do niego. Skończyło się tym, że jego ojciec musiał nas obu wyciągnąć za pomocą liny, którą specjalnie w tym celu zabrał z łódki. Ściany wcale nie są strome, lecz nie sposób się na nie wspiąć ze względu na usypujący się piasek.


Po wizycie w Klepsydrze wróciliśmy do łodzi, po czym wpłynęliśmy z powrotem na rzekę, ale już przez inne ujście, i znaleźliśmy się na właściwym łąkomorzu. Ojciec i syn odłożyli wiosła, wzięli zaś do rąk długie tyki, którymi odpychali się od dna, lawirując między kępami trzcin. Tam właśnie ustrzeliłem trzy ptaki; chłopiec popłynął po nie… chciałem napisać „jak wyżeł”, lecz prawda jest taka, że radził sobie w wodzie znacznie lepiej od jakiegokolwiek psa myśliwskiego. Jeżeli już miałbym porównać go z jakimś zwierzęciem, to tylko z foką. Zobaczywszy to, byłem gotów bez zastrzeżeń uwierzyć jego ojcu, twierdzącemu, jakoby chłopak chwytał niekiedy ptaki, podpływając do nich pod wodą i łapiąc je za nogi. Chłopiec wspomniał mimochodem, iż podczas odpływu doskonale łowi się tu ryby, jego ojciec zaś dodał:

— Ale nie sposób ich sprzedać, doktorze. Prawie każdy łowi dla siebie.

— Nie na sprzedaż, tylko do jedzenia — wymamrotał syn.

Tubylcza świątynia (albo obserwatorium) padła ofiarą pierwszych osadników potrzebujących budulca do wznoszenia domostw; zostało zaledwie kilka spróchniałych drzew, ale na podstawie pozostałości po tych, które zostały ścięte, stosunkowo łatwo odtworzyć wygląd tego miejsca w czasach sprzed kolonizacji. Drzewa, w liczbie czterystu dwóch (tyle dni liczy tutejszy rok), rosły w odległości około stu dziesięciu stóp od siebie i tworzyły okrąg o średnicy mniej więcej trzech mil. Pnie większości z nich miały ponad dwanaście stóp średnicy, więc w okresie, kiedy rozpoczęto wyrąb, drzewa zapewne stykały się gałęziami, w związku z czym z oddali wyglądały jak solidna ściana — z wyjątkiem części znajdującej się dokładnie naprzeciwko obserwatora. Wnętrze okręgu było zupełnie puste. Jestem skłonny przyjąć, że aborygeni używali drzew do mierzenia upływu czasu (na przykład codziennie zawieszając na kolejnym jakiś znak albo symbol), wątpię jednak, by przeprowadzali bardziej skomplikowane obserwacje astronomiczne. Nie ulega natomiast dla mnie wątpliwości, iż twierdzenia niektórych ziemskich uczonych, jakoby ta „świątynia” stanowiła twór natury, są absurdalne. Wszystko wskazuje na to, że została starannie zaplanowana co najmniej sto lat przed lądowaniem pierwszego francuskiego statku. Na podstawie dokładnych oględzin resztek czterech pni mogę stwierdzić z całą odpowiedzialnością, iż średni wiek tych drzew wynosił sto dwadzieścia siedem miejscowych lat.

Wykonałem szkic terenu, zaznaczając usytuowanie każdego pnia oraz jego przybliżoną wielkość. Gniją w tak szybkim tempie, że najdalej za dziesięć lat będzie to już niemożliwe.

Kiedy wróciłem do łodzi, co prawda zaczął się odpływ, ale popłynęliśmy jeszcze kilka mil w górę rzeki, by obejrzeć wielki głaz — jeden z nielicznych na łąkomorzu — który, według mego przewodnika, miał niegdyś kształt siedzącej ludzkiej postaci. Wśród mieszkańców Lądowiska Francuzów i La Fange popularny jest przesąd, iż wszelkie bezecne lub perwersyjne czyny popełnione na kolanach posągu są niewidoczne dla Boga. Podobno przesąd ten wywodzi się jeszcze z okresu przedkolonialnego, choć chłopiec stanowczo temu zaprzecza. Głaz jest już tak zniszczony upływem czasu, że trudno dopatrzyć się w nim podobieństwa do czegokolwiek.

W drodze powrotnej do miasta rozmyślałem o plotkach dotyczących jakiejś świętej groty położonej sto albo więcej mil w górę rzeki. Największa klęska uczonych badających tę planetę — przynajmniej do tej pory — polega na tym, że choć nie ulega już żadnej wątpliwości, iż Sainte Anne zamieszkiwała niegdyś tubylcza ludność, a może gdzieś w głębi lądu do dziś przetrwały jej niedobitki, to nie udało się odnaleźć, jednoznacznie zidentyfikować i opisać ani jednej czaszki, ba, ani jednej kości! Dla kogoś takiego jak ja, wychowanego na opisach znalezisk z Windmill Hill Cave i Les Eyzies, w grotach Perigord oraz jaskiniach Altamiry i Lacaux, święta jaskinia aborygenów z Sainte Anne stanowi pokusę nie do odparcia. Bagno, może z wyjątkiem jednego przypadku na dziesięć tysięcy, całkowicie niszczy szkielet każdego stworzenia, które tu umiera, jaskinia natomiast (również z wyjątkiem jednego przypadku na dziesięć tysięcy) zachowa go w doskonałym stanie. Dlaczego tutejsi aborygeni nie mieliby grzebać w niej swoich zmarłych, tak jak czyniły niemal wszystkie prymitywne ludy na Ziemi? Możliwe nawet, iż będą tam jakieś malowidła, choć tubylcy chyba nie nauczyli się wytwarzać narzędzi. Pisząc te słowa, planuję już wyprawę w poszukiwaniu tej groty, usytuowanej podobno w wysokim skalistym brzegu Tempus. Będzie potrzebna łódź (albo dwie) na tyle lekka, żeby dało się ją bez trudu przenieść lądem podczas pokonywania wodospadów i przełomów, a do tego wyposażona w silnik o mocy wystarczającej do podjęcia skutecznej walki z prądem. W ekspedycji powinno wziąć udział tylu ludzi, żeby jeden mógł pozostać przy łodzi (lub łodziach), co najmniej trzech zaś (dla bezpieczeństwa) weszłoby do jaskini. Oprócz mnie jeszcze jeden uczestnik musi być na tyle wykształcony, żeby móc ocenić wartość ewentualnych odkryć, a dwóch powinno doskonale znać tereny, na które byśmy się zapuścili. Nie mam pojęcia, gdzie szukać takich ludzi ani (jeżeli ich znajdę) czy zdołam im zapłacić, niemniej jednak od tej pory będę miał to na uwadze.

Niewiele brakowało, a zapomniałbym wspomnieć o rozmowie, którą przeprowadziłem z żebrakiem i jego synem w drodze powrotnej do Lądowiska Francuzów. Naturalnie ze względu na rojenia seniora dotyczące jego pochodzenia wszelkie informacje, jakie uzyskałem od tego człowieka, należy traktować ze sporą dozą podejrzliwości, niemniej jednak rozmowa była interesująca i cieszę się, że ją nagrałem.

R.T.: Skoro już mowa o aborygenach, doktorze, to mam nadzieję, że opowie pan swoim znajomym, którzy chcieliby tu przylecieć, jak bardzo był pan zadowolony z naszych usług.

Ja: Oczywiście. Dużo zarabiacie w ten sposób?

R.T.: Na pewno nie tak dużo, jak byśmy chcieli. Prawdę mówiąc, doktorze, dawniej było lepiej: rosło więcej drzew, a i posąg prezentował się bardziej okazale. Moja rodzina… Nie zawsze żyliśmy w takich warunkach, jakie pan wczoraj widział. I teraz nie zawsze tak żyjemy, szczególnie zimą, kiedy od gór wieje wilczy wiatr.

V.R.T.: Kiedy była z nami moja matka, niekiedy mieszkaliśmy nawet w domu.

Ja: Trenchard, czy pańska żona nie żyje?

V.R.T.: Ona nie umarła.

R.T.: Co ty możesz wiedzieć, imbecile? Widziałeś ją ostatnio?

V.R.T.: Monsieur, kiedy byłem mały, latem szedłem z matką w góry. Żyliśmy tam jak Wolni Ludzie, a do miasta wracaliśmy dopiero wtedy, kiedy zrobiło się dla mnie zbyt zimno. Moja matka opowiadała, że każdej zimy umiera wiele dzieci Wolnych Ludzi, ale ona nie chce, żebym umarł, i dlatego wracaliśmy.

R.T.: Była kompletnie bezużyteczną kobietą, doktorze. Ha! Nawet nie potrafiła gotować. Była… (spluwa za burtę)


Chłopiec zaczerwienił się i przez kilka minut w łodzi panowato milczenie. Wreszcie zapytałem go, czy właśnie wtedy, podczas pobytów w górach, nauczył się tak dobrze pływać.

V.R.T.: Tak, tam, czyli nigdzie. Pływałem z matką w rzece.

R.T.: My, aborygeni, wszyscy dobrze radzimy sobie w wodzie. Ja też całkiem nieźle pływałem, kiedy jeszcze byłem młody.


Roześmiałem się na to i odparłem, że co prawda wiem, iż mam do czynienia z tubylcem, ale będę w pełni usatysfakcjonowany dopiero wtedy, kiedy odnajdę przynajmniej jeszcze jednego. Ponieważ działo się to już po naszej rozmowie dotyczącej kamiennych i szklanych grotów, zdawał sobie sprawę, że go przejrzałem, więc tylko uśmiechnął się szeroko (prezentując liczne braki w uzębieniu) i powiedział, że w takim razie już osiągnąłem częściowy sukces, ponieważ jego syn jest półkrwi aborygenem.


V.R.T.: Pan w nic nie wierzy, doktorze, ale to prawda. Z kolei to, co mówi o mojej matce, która była jego żoną, jest nieprawdą. Była aktorką, do tego bardzo dobrą.

Ja: Czy to ona nauczyła was udawać tubylców i wyłudzać pieniądze od ludzi? Przyznam, że kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, prawie uwierzyłem, że jesteś niedorozwinięty umysłowo.

R.T.: (śmieje się) Ja sam czasem w to wierzę.

V.R.T.: Nauczyła mnie wielu rzeczy, w tym również tego, o czym pan mówił.

R.T.: Doktorze, skląłem ją przed chwilą za to, że ode mnie odeszła, choć w gruncie rzeczy to sam ją przegnałem, ale mój syn ma rację: była dobrą aktorką. Razem, ja i ona, odgrywaliśmy przedstawienia. Nie uwierzy pan, jakie cuda potrafiła wyczyniać! Na przykład umiała rozmawiać z mężczyzną w taki sposób, że ten dałby sobie głowę uciąć, że ma do czynienia z dziewczynką, jeszcze dziewicą, osóbką tuż, tuż po szkole! Jeśli jednak jej się nie spodobał, zmieniała się w starą kobietę, a wszystko dzięki panowaniu nad głosem i mięśniami twarzy oraz sposobowi, w jaki się poruszała i trzymała ręce…

V.R.T.: Robiła to najlepiej na świecie!

R.T.: Kiedy się z nią żeniłem, była piękną kobietą. Może pan zapomnieć o tym, co wcześniej mówiłem! Mój syn jest z prawego łoża. Ślubu udzielił nam ksiądz w kościele St Madeleine. Wtedy naprawdę była piękna, wręcz wspaniała, (puszcza jedno wiosło i całuje czubki palców) I to nie dzięki swoim talentom aktorskim. Ale później, we śnie, nic nie mogła poradzić na to, że wygląda na swoje lata. Wiek kobiety można ocenić tylko podczas jej snu. Jest pan żonaty? W takim razie proszę to sobie zapamiętać.

Ja (do chłopca): Skoro nauczyła cię, jak powinieneś się zachowywać, żeby uchodzić za tubylca, z pewnością sama widziała przynajmniej paru?

V.R.T.: O tak!

R.T.: Sam pan rozumie, doktorze: aborygeni muszą się ukrywać.

Ja: Trenchard, czy mam rozumieć, że pan naprawdę wierzy, że jacyś tubylcy dożyli naszych czasów?

R.T.: A czemu mieliby nie dożyć? Tam, dalej niż nigdzie, rozciągają się ogromne tereny, na które nikt nie zagląda. Jak dawniej, są tam zwierzęta i mnóstwo ryb. Co prawda aborygeni nie mogą już odwiedzać swoich świętych miejsc na łąkomorzu, ale za to mają inne, w głębi lądu.

V.R.T.: Ludzie z bagien nigdy nie byli Wolnymi Ludźmi z gór. Te miejsca nigdy nie były święte dla Wolnych Ludzi.

R.T.: Być może, być może… Mówimy o nich po prostu „aborygeni” albo „tubylcy”, ale przecież to mogły być rozmaite ludy. Teraz pyta pan, gdzie są, ale niech pan sam powie: czy postąpiliby rozważnie, ujawniając swoje kryjówki? Niegdyś należała do nich cała Sainte Anne. Dziś taki czy inny farmer myśli sobie: „Przypuśćmy, że jednak są ludźmi, tak jak ja. Ten Dupont jest całkiem dobrym prawnikiem. Może się zdarzyć, że go wynajmą, a on pójdzie do sędziego, który nienawidzi Francuzów, i powie mu: «Ten gość, którego nazywacie aborygenem, nie ma teraz niczego, ale farma Augiera jest na jego ziemi. Proszę wezwać Augiera, żeby pokazał umowę kupna»”. Jak pan myśli, co zrobi taki farmer, kiedy na swojej ziemi spotka aborygena? Opowie komuś o tym, czy sięgnie po strzelbę?


A więc do tego się wszystko sprowadza. Jeśli w ogóle jacyś tubylcy zostali przy życiu, ukrywają się ze strachu i trudno im się dziwić, a wielu ludzi, którzy albo ich widzieli, albo wiedzą, gdzie ich szukać, nikomu o tym nie powie, nawet gdyby zeznawali pod przysięgą.

Rzekomo jest ich wielu, ale przychodzi mi na myśl człowiek, który mówił, że to, co widział, chwilami przypominało drzewo, a chwilami człowieka. Relacje świadków są w większości sprzeczne. Nawet podczas niezbyt wielu rozmów, jakie przeprowadziłem, nietrudno było dojść do wniosku, że niekiedy całkowicie odmienne relacje dotyczą tego samego zdarzenia, a w raportach pierwszych badaczy — przynajmniej tych, które ocalały — można znaleźć jeszcze więcej nieścisłości. Z pewnością te najbardziej fantastyczne nie mają wiele wspólnego z prawdą, jednak nawet po ich odrzuceniu pozostaje mnóstwo doniesień o spotkaniach z przedstawicielami tubylczej rasy tak bardzo podobnymi do ludzi, że mogliby uchodzić za potomków poprzedniej fali kolonizacji. Podobnymi do tego stopnia, iż stary Trenchard może bez trudu wmawiać naiwnym, że jest jednym z nielicznych ocalałych aborygenów. Trzeba przyznać, że na planecie, na której żyją rośliny, ptaki i zwierzęta uderzająco podobne do ziemskich, nie sposób wykluczyć powstania formy życia niemal identycznej z człowiekiem; świadczyłoby to tylko o tym, że ludzka budowa ciała jest optymalna dla takiej biosfery.


Oficer ponownie odłożył notes na biurko i potarł oczy. Kiedy podniósł się z krzesła, od strony drzwi dobiegł przyciszony głos niewolnika:

— Maitre…

— O co chodzi?

— Cassilla… Czy maitre nadal życzy sobie…

Wystarczyło jedno spojrzenie oficera, by umilkł i pospiesznie wyszedł. Wrócił po kilku sekundach z dziewczyną, którą bezceremonialnie wepchnął do pokoju. Była wysoka, szczupła i nadzwyczaj zgrabna, o długiej smukłej szyi i okrągłej głowie. Miała na sobie stanowczo za małą roboczą sukienkę z farbowanej bawełny i (oficer doskonale o tym wiedział) nic więcej. Na jej twarzy malowało się zmęczenie.

— Wejdź — powiedział oficer. — Siadaj. Jeśli chcesz, możesz napić się wina.

— Maitre…

— Tak?

— Jest już bardzo późno. Muszę wstać godzinę przed pobudką dla żołnierzy, żeby pomóc przy śniadaniu…

Oficer jej nie słuchał, ponieważ był zajęty zakładaniem na magnetofon jednej ze szpul walających się na biurku.

— Służba — powiedział krótko. — Zabawimy się, a jednocześnie posłuchamy. Zgaś lampę, Cassillo.


P: Czy wie pan, dlaczego pana tu przyprowadzono?

O: Do tego więzienia?

P: Doskonale pan wie, co pan zrobił. Mam na myśli to przesłuchanie.

O: Nawet nie wiem, jakie postawiono mi zarzuty.

P: Proszę nie myśleć, że uda się panu zamydlić nam oczy. Po co przybył pan na Sainte Croix?

O: Jestem antropologiem. Chciałem omówić z kolegami po fachu odkrycia, jakich dokonałem na Sainte Anne.

P: Czyżby na Sainte Anne nie było antropologów?

O: Są, ale marni.

P: Wydaje się panu, że wie pan, czego chcemy, prawda? Uważa się pan za spryciarza. Myśli pan, że ze względu na aktualną sytuację polityczną naszego sąsiada demonstrowanie nieprzychylnego nastawienia zapewni panu wolność?

O: Siedzę w waszym więzieniu wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że nic, co powiem, nie zapewni mi wolności.

P: Czyżby?

O: Co pan pisze?

P: Nie pańska sprawa. Skoro pan tak uważa, czemu odpowiada pan na moje pytania?

O: Równie dobrze mógłbym zapytać, po co je pan zadaje, skoro i tak nie zamierzacie mnie nigdy uwolnić.

P: Zapomina pan, że mógłbym odpowiedzieć: „Przecież może pan mieć wspólników!” Papierosa?

O: Myślałem, że już tego się nie robi.

P: Wcale pana nie drażnię. Proszę, oto papierośnica. Zapytałem w dobrej wierze.

O: W takim razie chętnie. Dziękuję.

P: Sam go panu przypalę, ale radzę nie zaciągać się zbyt głęboko. Bądź co bądź, dawno pan nie palił.

O: Dziękuję, będę ostrożny.

P: Pan zawsze zachowuje ostrożność, prawda?

O: Nie rozumiem, co ma pan na myśli.

P: Zawsze wydawało mi się, że to cecha uczonych.

O: Istotnie, gromadząc dane zachowuję ostrożność.

P: A mimo to wysunął pan pochopne wnioski dotyczące naszych stosunków z rządem Sainte Anne.

O: Wcale nie.

P: Przybył pan do nas stamtąd niespełna rok temu i uważa pan, że wojna jest nieunikniona.

O: Nie.

P: Sądzi pan również, że ich zwycięstwo będzie oznaczało dla pana wolność.

O: Myślicie, że jestem szpiegiem.

P: Jest pan uczonym… a przynajmniej chwilowo założę, że pan nim jest. Zgoda?

O: Przywykłem do takiego założenia.

P: Przejrzałem pańskie dokumenty oraz korespondencję i stwierdziłem, że przed pańskim nazwiskiem występują następujące skróty i tytuły: polski książę, kawaler Krzyża Wielkiego, rcpt., QED., Wielki Mistrz Bractwa Sztyletowego oraz ROGUE. Jak na to wszystko, jest pan zaskakująco młody.

O: Najwidoczniej uznano, że wysyłanie z Ziemi kogoś starego mijałoby się z celem.

P: Proponuję, aby pański młody i giętki umysł naukowca rozpatrzył następującą politologiczną hipotezę: morderca może się okazać znakomitym szpiegiem, szpieg zaś może znaleźć wiele okazji do popełnienia morderstw. Czy dostrzega pan w tym jakąś sprzeczność?

O: Jestem antropologiem, nie politologiem.

P: Powtarza pan to bez przerwy, ale przecież antropolog zajmuje się badaniem społecznych zachowań ludów prymitywnych. Czy tam nikt nikogo nie szpieguje?

O: Jeśli jakieś prymitywne plemię chce udowodnić swą odwagę, po prostu wyrusza na wojnę. Właśnie dlatego stoją na z góry straconych pozycjach.

P: Marnuje pan mój czas.

O: Czy mogę dostać jeszcze jednego papierosa?

P: Już pan wypalił? Oczywiście. I ogień.

O: Dziękuję.

P: Kogo zamierzał pan zamordować? Z pewnością nie człowieka, którego pan zabił. To była konieczność chwili. Zamierzał pan zgładzić kogoś dobrze strzeżonego, do kogo trudno się zbliżyć.

O: Czyli na przykład kogo?

P: Już panu powiedziałem, że nie jestem tu po to, by odpowiadać na pańskie pytania. Fakt udzielenia takiej odpowiedzi sugerowałby, iż liczymy się z mało realną możliwością, że pańskie zapewnienia o niewinności są prawdziwe, a o czymś takim nie może być mowy. To my jesteśmy źródłem prawdy, nie pan. Stworzyliśmy najdoskonalszy system rządzenia w historii ludzkości, ponieważ tylko my uznaliśmy za podstawową zasadę to, o czym nauczają wszyscy mędrcy i co ignorują wszystkie rządy: prawda to potęga. W związku z tym rządzimy tak, jak nie rządziła żadna władza w historii. Wielokrotnie pytał mnie pan, jaką popełnił zbrodnię i dlaczego go trzymamy w zamknięciu; otóż czynimy to, ponieważ wiemy, że pan kłamie. Czy rozumie pan, co do niego mówię?

O: W chwili mego aresztowania pewna dziewczyna, niejaka mademoiselle Etienne, otrzymała przepustkę uprawniającą ją do odwiedzania mnie w ściśle określonych porach. Twierdzi pan, że dotrzymujecie słowa, ale ani razu jej do mnie nie przyprowadziliście.

P: Ponieważ się nie zgłosiła.

O: Jest pan tego pewien?

P: Tak! Naprawdę pan nie rozumie? To właśnie nasza tajemnica: prawda. Powiada pan, że dano jej przepustkę, co zresztą czyni się rutynowo w takich okolicznościach. Dzięki temu wiem, że skoro od tej pory jej pan nie widział, to znaczy, że nie przyszła pana odwiedzić. Naturalnie zdaje pan sobie sprawę, że jak tylko uświadomiliśmy sobie wagę ciążących na panu zarzutów oraz zapoznaliśmy się z pańskim niewzruszonym uporem, ostrzegliśmy ją o nieprzyjemnych konsekwencjach, jakie mogłaby spowodować jej wizyta. Niemniej jednak gdyby przyszła, na pewno by trafiła do pana.

Jesteśmy jedynym rządem na świecie, któremu każdy obywatel może wierzyć bez zastrzeżeń, i dlatego wymagamy w zamian całkowitego zaufania, pełnego posłuszeństwa i głębokiego szacunku. Jeżeli ktoś usłyszy od nas: „Zrób to i to, a spotka cię taka a taka nagroda”, nie zwątpi nawet przez ułamek sekundy, że istotnie zostanie nagrodzony. Jeżeli ogłosimy, że wioski, których mieszkańcy nie stosują się do jakichś rozporządzeń, zostaną doszczętnie spalone, nikt nie wątpi, że tak właśnie się stanie. Mówimy niewiele, lecz każde nasze słowo ma wagę…


— Co się stało? — zapytała dziewczyna.

— Taśma się zerwała — odparł oficer. — Nic nie szkodzi, założę następną. Pamiętaj tylko, co kazałem ci robić.

— Tak, maitre.


P: Proszę siadać. Pan jest doktor Marsch?

O: Tak.

P: Ja nazywam się Constant. Jeśli się nie mylę, całkiem niedawno przybył pan z naszej kolebki, zatrzymując się po drodze na Sainte Anne?

O: Przyleciałem z Sainte Anne rok i kilka miesięcy temu.

P: Otóż to.

O: Czy mogę wiedzieć, dlaczego zostałem aresztowany?

P: Jeszcze nie przyszła na to pora. Jak na razie ustaliliśmy tylko pańskie nazwisko, a przynajmniej to, pod jakim pan podróżował. Gdzie pan się urodził, doktorze?

O: Na Ziemi, w Nowym Jorku.

P: Potrafi pan to udowodnić?

O: Zabraliście mi wszystkie dokumenty.

P: A więc nie może pan.

O: Dowodem są moje dokumenty. Tutejszy uniwersytet może potwierdzić moją tożsamość.

P: Już się z nim kontaktowaliśmy. Niestety, nie wolno mi udzielać informacji dotyczących równolegle prowadzonych śledztw. Powiem panu tylko tyle, doktorze, że nie powinien pan oczekiwać pomocy większej niż ta, jaką otrzymał pan do tej pory. Rozmawialiśmy z władzami uniwersytetu, a mimo to jest pan nadal tam, gdzie był do tej pory. Jak dawno temu opuścił pan Ziemię?

O: Według czasu newtonowskiego?

P: Zapytam inaczej: ile czasu upłynęło od chwili, kiedy — zgodnie z tym, co pan twierdzi — przybył pan na Sainte Anne?

O: Około pięciu lat.

P: Lat Sainte Croix?

O: Lat Sainte Anne.

P: To praktycznie bez różnicy, ale żeby uniknąć nieporozumień, od tej pory będziemy się posługiwać latami Sainte Croix. Proszę opisać, co pan robił bezpośrednio po dotarciu na Sainte Anne.

O: Wodowaliśmy w Roncevaux, a ściśle biorąc na morzu, w odległości około pięćdziesięciu kilometrów od Roncevaux. Następnie przyholowano nas do portu, gdzie przeszedłem odprawę celną.

P: Proszę mówić dalej.

O: Zaraz po odprawie zostałem przesłuchany przez żandarmerię. Była to zwykła formalność i o ile pamiętam, trwała najwyżej dziesięć minut. Jak tylko wręczono mi kartę gościa, zameldowałem się w hotelu…

P: Nazwa.

O: Niech się zastanowię… Już wiem: Splendide.

P: Proszę mówić dalej.

O: Potem odwiedziłem uniwersytet i sąsiadujące z nim muzeum. Na tamtejszym uniwersytecie nie ma wydziału antropologii; ten brak usiłuje nadrobić wydział historii naturalnej, ale bez większego powodzenia. Jeśli natomiast chodzi o antropologiczną ekspozycję w muzeum, to choć są z niej bardzo dumni, stanowi przedziwną mieszaninę autentycznych informacji, falsyfikatów oraz wyobraźni. Rzecz jasna starałem się zachowywać jak najuprzejmiej, bo przecież zależało mi na ich współpracy. Czy mogę spytać, dlaczego ten człowiek wyszedł z pokoju?

P: Ponieważ jest idiotą. Potem opuścił pan Roncevaux?

O: Tak.

P: W jaki sposób?

O: Pociągiem. Pojechałem do Lądowiska Francuzów, które leży również na wybrzeżu, około pięciuset kilometrów na północny zachód od Roncevaux. Równie łatwo, a nawet łatwiej dostałbym się tam statkiem, chciałem jednak obejrzeć kraj, a poza tym niekiedy dokucza mi choroba morska. Swoje badania rozpocząłem od Lądowiska Francuzów dlatego, że choć tak niewiele wiemy o tubylcach z Sainte Anne, to jednak wszystko wskazuje na to, iż właśnie tam, na łąkomorzach żyło ich najwięcej.

P: Słyszałem, że to miasto otoczone ze wszystkich stron bagnami.

O: Doprawdy, trudno nawet nazwać je miastem. Dopiero jakieś dwadzieścia kilometrów na południe teren wznosi się na tyle, że można by było uprawiać ziemię. Lądowisko Francuzów istnieje wyłącznie dzięki portowi, z którego korzystają farmerzy i hodowcy bydła.

P: Czy dużo czasu spędził pan w tamtej okolicy?

O: Nie, wyruszyłem w górę rzeki. Chociaż tam też jest wysoko, nie ma tak wielu osadników.

P: To dość dziwne, bo przecież mogliby spławiać towary rzeką.

O: Dopóki rzeka płynie przez łąkomorze, jest płytka i aż roi się na niej od mielizn. Pogłębiony kanał doprowadzono od strony morza tylko do Lądowiska Francuzów. Z kolei w górnym biegu prąd wody jest wyjątkowo silny i pełno tam wodospadów.

P: Ma pan znakomitą pamięć topograficzną, doktorze. Między innymi to właśnie chciałem sprawdzić, zadając panu te pytania. Z pewnością równie dużo mógłby mi pan opowiedzieć o Port-Mimizon.

O: Dla antropologa najistotniejsza jest wiedza o tym, w jaki sposób dana społeczność utrzymuje się przy życiu. Na przykład kultura rybacka będzie zupełnie inna od myśliwskiej, obie zaś będą się znacznie różniły od rolniczej. Po pewnym czasie człowiek odruchowo zaczyna zwracać uwagę na te sprawy.

P: To z pewnością bardzo użyteczny odruch; mądry generał nie zawahałby się wysłać pana w charakterze zwiadowcy. A teraz niech mi…

P: Proszę.

P: Ach! Czy wie pan, doktorze, co właśnie przyniósł mój kolega?

O: Nie, bo i skąd?

P: Materiały dotyczące hotelu Splendide. Chciał, żebym pana dokładnie przepytał, ponieważ nie przyszło mu do głowy, że wszelkie niedokładności i luki w pańskiej pamięci da się wytłumaczyć upływem czasu, i że mógł tam mieszkać zarówno szpieg, jak i uczony. Niech mu jednak będzie: zabawimy się przez chwilę. Czy pamięta pan na przykład, jak miał na imię chłopiec hotelowy?

O: Nie, ale zapamiętałem coś innego.

P: Mianowicie?

O: Ze był wolny. Zwróciło to moją uwagę, ponieważ tutaj większość służących to niewolnicy.

P: A więc nie jest pan zwykłym szpiegiem, lecz szpiegiem umotywowanym ideologicznie! Zgadza się, doktorze?

O: Oczywiście, że nie jestem szpiegiem, lecz pochodzę z Ziemi. Jeśli w ogóle jestem umotywowany przez jakąkolwiek ideologię, to właśnie przez ziemską.

P: Doktorze, nieprzypadkowo Sainte Croix i Sainte Anne nazywa się planetami bliźniaczymi. Określenie to oznacza dużo więcej niż tylko to, że obracają się wokół tego samego punktu. Obie pozostawały nieodkryte przez wiele dziesięcioleci, podczas których kolonizowano światy położone znacznie dalej od Ziemi. Obie odkryli i zasiedlili Francuzi…

O: …którzy przegrali wojnę.

P: Tak jest. Na tym jednak kończą się podobieństwa, a zaczynają różnice. Czy wie pan, dlaczego tutaj, na Sainte Croix, aż roi się od niewolników, podczas gdy na Sainte Anne nie znajdzie pan ani jednego?

O: Nie mam pojęcia.

P: Kiedy walki dobiegły końca, tutejszy dowódca powziął (na nasze szczęście) decyzję, która, jak się okazało, miała ogromne konsekwencje. Słuszniej chyba będzie powiedzieć, iż powziął dwie takie decyzje. Po pierwsze, polecił, żeby wszyscy Francuzi, niezależnie od płci, pracowali przy odbudowie ze zniszczeń wojennych, ale zezwolił również na wykupienie się od tego obowiązku, ustalając cenę na tyle niską, żeby prawie wszystkich było na nią stać.

O: To bardzo szlachetne z jego strony.

P: Wcale nie. Cena została skalkulowana na takim poziomie, żeby zapewnić maksymalny zysk. Bądź co bądź, bankier wraz z rodziną mogą nosić worki z cementem, ale ile jest warta ich praca? Niewiele. Po drugie, rozkazał, aby zachować ciągłość władzy cywilnej na wszystkich szczeblach, z wyjątkiem centralnego rządu planety. Oznaczało to, że w wielu prowincjach, miastach i osadach jeszcze przez wiele lat po wojnie rządzili francuscy gubernatorzy, burmistrze i wójtowie.

O: Wiem. Latem ubiegłego roku oglądałem sztukę teatralną na ten temat.

P: W parku? Ja też. To były tylko dzieci, ale trzeba przyznać, że czarujące. Ani pan, doktorze, ani ci młodzi aktorzy nie zdawaliście sobie sprawy, iż przesłanie tego spektaklu sprowadzało się do tego, że pomimo przegranej wojny najbardziej wartościowi członkowie francuskiej społeczności zachowali znaczące wpływy. Nie odebrano im władzy, dzięki czemu obecnie znów mogą w istotny sposób wpływać na los naszej planety. W miarę jak odzyskiwali dawną pozycję, narastała potrzeba uzupełniania liczby pracowników przeznaczonych do wykonywania najprostszych i najcięższych zadań. Rekrutowali się spośród więźniów i sierot, stopniowo więc ta warstwa społeczna utraciła swój ściśle francuski charakter. Na Sainte Anne z kolei każdy, w czyich żyłach płynie francuska krew, jest zażartym przeciwnikiem rządu, w związku z czym planeta ta przypomina ufortyfikowaną warownię przygotowaną do obrony przed wewnętrznym wrogiem, obywatele zaś są bezustannie terroryzowani przez wojskowe władze. Tutaj, na Sainte Croix, Francuzi nie mają nic przeciwko rządowi — ba, ich przywódcy wchodzą nawet w jego skład.

O: Może jedną z przyczyn, dla których nie jestem w stanie tego docenić, jest fakt, iż ten właśnie rząd mnie uwięził.

P: To prawdziwy problem, nieprawdaż? Jest pan do nas wrogo nastawiony, ponieważ jest pan więźniem. Gdyby jednak zmienił pan to nastawienie, gdyby zdecydował się pan na pełną współpracę, natychmiast przestałby pan nim być.

O: Macie moją pełną współpracę. Odpowiedziałem na wszystkie pańskie pytania.

P: A więc chce pan wyznać prawdę? Zdecydował się pan wydać wspólników?

O: Nie zrobiłem nic złego.

P: W takim razie może jednak jeszcze trochę porozmawiajmy. Wybaczy pan, doktorze, ale się zgubiłem; o czym to mówiliśmy?

O: Jeśli się nie mylę, usiłował mnie pan przekonać, że lepiej jest być niewolnikiem na Sainte Croix niż wolnym człowiekiem na Sainte Anne.

P: Och, skądże znowu! Nie mam najmniejszego zamiaru wmawiać panu czegoś takiego, bo to nieprawda. Starałem się chyba powiedzieć, że na Sainte Croix niektórzy ludzie, a właściwie wszyscy są wolni, podczas gdy na Sainte Anne i na przykład na Ziemi większość żyje w niewoli. Nie nazywa się ich niewolnikami chyba tylko dlatego, że jest im jeszcze gorzej. Właściciel niewolnika zainwestował w niego pieniądze i ma obowiązek dbać o swoją własność. Jeśli niewolnik zachoruje, właściciel płaci za leczenie. Na Sainte Anne albo na Ziemi człowiek, którego nie stać na taki wydatek, jest pozostawiany samemu sobie, żeby wyzdrowiał albo umarł.

O: Wydaje mi się, że większość narodów na Ziemi ma rządy, które zapewniają obywatelom opiekę zdrowotną.

P: Sam pan więc widzi, kto jest właścicielem tychże obywateli. Powiedział pan, że mu się wydaje? Czyżby nie pochodził pan z Ziemi?

O: Nigdy tam nie chorowałem.

P: Tak, to z pewnością wyjaśnia sprawę… Znowu jednak odbiegliśmy od tematu. A więc pojechał pan koleją do Lądowiska Francuzów. Długo pan tam przebywał?

O: Dwa albo trzy miesiące. Rozmawiałem z ludźmi o aborygenach.

P: I nagrywał pan te rozmowy?

O: Owszem. Niestety, utraciłem wszystkie taśmy podczas wyprawy badawczej w głąb lądu.

P: Ale najbardziej interesujące rozmowy zapisał pan w notesie.

O: Tak.

P: Proszę mówić dalej.

O: Podczas mego pobytu w Lądowisku Francuzów zwiedzałem miejsca na pewno lub tylko przypuszczalnie związane z tubylcami, potem zaś, w towarzystwie wynajętego człowieka, wyruszyłem w teren, w kierunku wzgórz zaczynających się zaraz za łąkomorzem oraz położonych dalej w głębi lądu gór, z których wypływa rzeka Tempus. W trakcie wyprawy odkryłem…

P: Nie sądzę, doktorze, żeby interesowały nas pańskie rzekome odkrycia z Sainte Anne, a nawet gdyby tak było, to dysponujemy szczegółowymi raportami na temat wykładów, które wygłaszał pan na uniwersytecie. Czy długo przebywał pan, jak to pan określił, „w terenie”?

O: Trzy lata. O tym też mówiłem podczas wykładów.

P: Wiem, ale chciałem usłyszeć potwierdzenie z pańskich ust. Więc mówi pan, że przez trzy lata, latem i zimą, mieszkał pan w Górach Czasu?

O: Niezupełnie. Zimą schodziliśmy, a raczej schodziłem, ponieważ po śmierci mego asystenta zostałem sam, na niżej położone tereny. Podobnie czyniła znaczna część Wolnych Ludzi.

P: Niemniej jednak przez trzy lata przebywał pan poza zasięgiem cywilizacji? Trudno mi w to uwierzyć. Potem zaś, zamiast wrócić do Lądowiska Francuzów, z którego pan wyruszył, pojawił się pan — myślę, że „pojawił się” to właściwe określenie — w Laon, szmat drogi na południe stamtąd.

O: Po drodze zbadałem rozległe, zupełnie nowe dla mnie tereny. Gdybym wracał do Lądowiska Francuzów, szedłbym trasą, którą już raz pokonałem.

P: Skoncentrujmy się na okresie między pańskim pojawieniem się w Laon a teraźniejszością, przedtem jednak pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję: gdyby wrócił pan do Lądowiska Francuzów, mógłby pan osobiście powiadomić rodzinę pańskiego asystenta o jego śmierci, tak zaś wysłał pan jedynie radiogram.

O: Tak się składa, że to prawda, lecz ciekaw jestem, skąd pan o tym wie.

P: W Laon mamy… jak by to powiedzieć… korespondenta. Nie odpowiedział pan jednak na moją dygresję.

O: Rodzina mego asystenta, o którą tak bardzo się pan troszczy, składała się tylko z jego ojca — brudnego, zapijaczonego żebraka. Żona tego człowieka odeszła wiele lat wcześniej.

P: Niepotrzebnie się pan unosi, doktorze. Nikt nie lubi przynosić złych wieści. Co robił pan w Laon, oczywiście poza wysłaniem radiogramu?

O: Sprzedałem jedynego muła, jaki ocalał, oraz te elementy ekwipunku, które jeszcze nadawały się do użytku. Kupiłem też nowe ubranie.

P: Po czym wyruszył pan do Roncevaux, tym razem statkiem?

O: Tak jest.

P: A w Roncevaux?

O: Prowadziłem zajęcia w szkole średniej, jednocześnie usiłując zainteresować uczelnię rezultatami moich trzyletnich badań. Uprzedzając pańskie pytanie, od razu powiem, że bez powodzenia. W Roncevaux są przekonani, że Wolni Ludzie już dawno wyginęli, w związku z czym zupełnie ich nie interesuje ratowanie tych, którzy ocaleli, nie wspominając już o zapewnieniu im choćby podstawowych praw. Fakt, iż wedle panującego tam przekonania aborygeni utworzyli kulturę paleolityczną, działał jeszcze bardziej na moją niekorzyść. Przekonanie to jest zresztą całkowicie błędne, ponieważ była to kultura dendrytyczna, czyli bezpośrednio poprzedzająca paleolityczną, albo wręcz predendrytyczna. Oprócz tego zacząłem palić, przybrałem osiem kilogramów — prawie sam tłuszcz — i kazałem przystrzyc sobie brodę jedynemu człowiekowi na świecie, który wiedział, jak to się robi.

P: Jak długo mieszkał pan w Roncevaux?

O: Rok, może trochę krócej.

P: A potem przybył pan tutaj.

O: Tak. W Roncevaux skorzystałem z okazji i nadrobiłem zaległości w fachowej literaturze. Zależało mi na tym, żeby porozmawiać z kimś, kogo interesowałyby antropologiczne zagadki tego dwuplanetarnego systemu. Tam nie miałem na to najmniejszych szans, więc wsiadłem na pokład gwiazdolotu i przyleciałem tutaj. Wodowaliśmy tuż za Palcami.

P: I od tej pory przebywa pan w Port-Mimizon. Trochę się dziwię, że nie przeniósł się pan do stolicy.

O: Znalazłem tu wiele rzeczy, które mnie zainteresowały.

P: Między innymi przy Saltimbanque Street 666?

O: Między innymi. Sam pan był uprzejmy zauważyć, że jestem młody, uczeni zaś mają takie same potrzeby jak wszyscy mężczyźni.

P: Czy zwrócił pan uwagę na właściciela tego przybytku?

O: Istotnie, jest niezwykłym człowiekiem. Większość lekarzy wykorzystuje swoje umiejętności głównie do przedłużania życia szkaradnych kobiet, on jednak znalazł dla nich lepsze zastosowanie.

P: Wiem, czym się zajmuje.

O: Wobec tego zapewne wie pan również, że jego siostra jest antropologiem amatorem. Od tego właśnie zaczęło się moje zainteresowanie tym domem.

P: Doprawdy?

O: Właśnie tak. Dlaczego zadaje pan pytania, skoro mi pan w ogóle nie wierzy?

P: Ponieważ wiem z doświadczenia, że od czasu do czasu każdemu zdarza się powiedzieć prawdę. Poznaje pan to?

O: Wygląda jak moja książka.

P: Bo to jest pańska książka: „Przewodnik po faunie Sainte Anne”. Zabrał ją pan z Sainte Anne, choć opłaty za nadbagaż są bardzo słone.

O: Nie aż tak słone jak podczas podróży z Ziemi.

P: Wątpię, żeby wiedział pan o tym z własnego doświadczenia. Wydaje mi się, że powód, dla którego przywiózł pan tę książkę, nie ma z nią nic wspólnego — to znaczy, nie ma nic wspólnego z jej zawartością. Wydaje mi się, że przywiózł ją pan wyłącznie ze względu na liczby zapisane na wewnętrznej stronie tylnej okładki.

O: Zapewne za chwilę powie mi pan, że złamaliście szyfr.

P: Proszę sobie nie żartować. Owszem, w pewnym sensie dokonaliśmy tego. Te liczby opisują trajektorię lotu karabinowego pocisku, a konkretnie odległość, w jakiej uderzy poniżej lub powyżej celu pocisk wystrzelony z odległości od pięćdziesięciu do sześciuset jardów. To imponująca odległość. Mam panu pokazać? Proszę bardzo: jeśli z odległości sześciuset jardów wymierzy pan prosto w cel, pocisk uderzy osiem cali poniżej. Dysponując tą tabelą, można bez trudu trafić w głowę człowieka nawet z tak dużej odległości.

O: Pod warunkiem że jest się dobrym strzelcem. Ja takim nie jestem.

P: Na podstawie danych zawartych w tej tabeli nasi balistycy zdołali ustalić rodzaj broni, dla której zostały przeprowadzone obliczenia. Otóż zamierzał pan posłużyć się sztucerem kalibru 35, powszechnie używanym do polowania na dziki. Ciesząca się dobrą opinią osoba bez trudu może uzyskać pozwolenie na taką broń.

O: Miałem taki sztucer na Sainte Anne, ale utonął w rzece.

P: Cóż za niefortunny wypadek! Wątpię, czy nawet gdyby tak się nie stało, pozwolono by panu zabrać go na pokład gwiazdolotu. Od początku liczył się pan z koniecznością nabycia broni tutaj, na miejscu.

O: Nie wystąpiłem o pozwolenie.

P: Tylko dlatego że odpowiednio wcześnie pana zatrzymaliśmy. Chce pan czynić nam zarzuty z powodu naszej sprawności? Nawiązując do swojej rzekomej profesji, wielokrotnie wspominał pan o notesie…

O: Owszem.

P: Przeczytałem go.

O: Szybko pan czyta.

P: Zgadza się. To stek fabrykacji i zmyśleń. Wspomina pan o właścicielu sklepu z odzieżą męską nazwiskiem Culot; czy naprawdę przypuszcza pan, że nie wiemy, iż culotte oznacza po francusku spodnie? Cierpi pan na obsesję, według której lekarze nie robią nic innego, tylko utrzymują przy życiu stare brzydkie kobiety — wspomniał pan o tym nie dalej jak chwilę temu — a w pańskich notatkach pojawia się niejaki doktor Hagsmith{hag(ang.) — wiedźma, czarownica}. Dwa lata temu pojawił się pan w Laon, gdzie wypatrzył pana nasz agent. Miał pan obfitą brodę, taką jak teraz, dzięki której z pewnością nie rozpoznałby pana nikt, z kim się pan wcześniej zetknął. Twierdzi pan, że przez trzy lata żył w górach, a jednak niektóre rzeczy, które sprzedał pan w Laon, są zaskakująco nowe; na przykład buty, których ani razu nie miał pan na nogach. Ani razu, przez trzy lata.

A teraz siedzi pan przede mną, opowiada kłamstwa o Ziemi, na której nigdy pan nie był, i udaje, że nie wie, iż człowiek staje się naprawdę wolny dopiero wtedy, kiedy ma niewolników. To wszystko — uwięzienie, łgarstwa, przesłuchania — jest nowe dla pana, ale nie dla mnie. Czy wie pan, co się z nim stanie? Teraz wróci pan do celi, ale za jakiś czas znowu zostanie pan tu doprowadzony, odbędziemy kolejną rozmowę, a kiedy skończymy, ja pójdę do domu na obiad, pan natomiast ponownie znajdzie się w celi. W ten sposób będą nam mijały miesiące i lata. W czerwcu wyjeżdżam z rodziną na wyspy. Po powrocie zastanę pana tutaj, jeszcze bledszego, bardziej wychudzonego i brudnego niż teraz. Wreszcie, kiedy większą część życia będzie pan miał za sobą, kiedy zostanie z pana wrak człowieka, dowiemy się prawdy.

Zabierzcie go stąd i wprowadźcie następnego.


Nagranie dobiegło końca. Taśma przewijała się w ciszy, oficer natomiast mył się starannie. Zawsze to robił po kontakcie z kobietą; mył nie tylko genitalia, lecz także ramiona, pod pachami i nogi. Używał perfumowanego mydła, z którego korzystał wyłącznie przy tej okazji, ale wodę nalał do tej samej zwyczajnej emaliowanej miednicy, nad którą golił się codziennie rano. Był to dla niego nie tylko zabieg higieniczny, lecz także zmysłowe doznanie: odczuwał przyjemność, spłukując z ciała ślinę Cassilli.


Przynieśli mi więcej papieru — gruby plik kartek nędznej jakości, a do tego kilka świec. Za pierwszym i za drugim razem, kiedy dawali mi papier, byłem pewien, że przeczytają wszystko, co napisałem, więc pisałem tylko to, co (w moim mniemaniu) mogło okazać się dla mnie korzystne. Teraz jednak zastanawiam się, czy słusznie robiłem. Podczas przesłuchań ani razu nie nawiązano do sprzecznych albo w oczywisty sposób nieprawdziwych informacji, które celowo umieściłem w tekście. Zdaję sobie sprawę, że moje pismo jest bardzo niewyraźne, a piszę przecież bardzo dużo. Może po prostu nie ma nikogo, kto chciałby zadać sobie trud i spróbować je odczytać?

Dlaczego tak bazgrzę? Moje nauczycielki, paskudne stare baby o skarlałych umysłach, miały gotowe wytłumaczenie: trzymałem (i nadal trzymam) pióro w niewłaściwy sposób. Ale to wyjaśnienie niczego w gruncie rzeczy nie wyjaśnia. Dlaczego trzymam pióro tak, a nie inaczej? Pamiętam doskonale dzień, kiedy w szkole zaczęto nas uczyć pisania. Nauczycielka najpierw zademonstrowała nam, jak należy trzymać pióro, potem zaś podchodziła do nas i pomagała odpowiednio ułożyć palce. Moje ułożyła w taki sposób, że byłem w stanie najwyżej rysować drżące, pofalowane kreski, wlokąc po papierze całe przedramię. Rzecz jasna, byłem za to bezustannie karcony, tak że po moim powrocie do domu matka musiała iść ze spodniami w górę rzeki, daleko od ujścia kanałów ściekowych, by sprać z nich krew, ja zaś, zawstydzony i przestraszony, zostawałem w domu owinięty starym kocem lub kawałkiem żaglowego płótna. Wreszcie, po długich eksperymentach, nauczyłem się trzymać pióro tak, jak czynię to teraz, to znaczy ściśnięte między palcem wskazującym a środkowym. Kciuk może sobie robić, na co ma ochotę. Przestałem być chłopcem, który nie potrafi pisać, stałem się natomiast tym o najbrzydszym charakterze pisma, a ponieważ w każdej klasie musi być taki chłopiec (nigdy dziewczynka), przestano karać mnie chłostą.

Odpowiedź na pytanie, dlaczego niewłaściwie trzymam pióro, brzmi następująco: dlatego że kiedy trzymam je we właściwy sposób, nie jestem w stanie niczego napisać. Przed chwilą sprawdziłem to, po raz pierwszy od wielu lat, i wiem już, że nic się nie zmieniło.

Słyszeliście o prawie Dolla? Na podstawie wyników badań skamieniałych żółwich skorup wielki Belg sformułował prawo nieodwracalności ewolucji: Organ, który w trakcie ewolucji ulega degeneracji, nigdy nie odzyska pierwotnego rozmiaru, jeśli zaś znikł zupełnie, nigdy już się nie pojawi. Jeżeli kolejne pokolenia wracają do sposobu życia, w którym taki organ odgrywał istotną rolę, ich organizmy nie odtwarzają go w poprzedniej formie, lecz wykształcają jego substytut.


* * *

Zastanawiam się, gdzie może być usytuowana moja podziemna cela. Często przechodziłem bądź przejeżdżałem w pobliżu cytadeli, wiem więc, że choć rozległa, nie jest wystarczająco duża, by na jej terenie zmieścił się tak długi podziemny korytarz jak ten, którym mnie prowadzono. Wynika z tego, że moja cela znajduje się poza murami budowli. Ale gdzie? Cytadela wznosi się przy Starym Placu, po jej prawej stronie biegnie kanał. To usytuowanie nie wchodzi w grę, bo chociaż w mojej celi panuje chłód, jest zupełnie sucha. Zaraz za cytadelą rozpościera się skupisko budynków mieszkalnych i sklepów. (W jednym z nich kupiłem kiedyś zadziwiający metalowy przedmiot złożony z misternie połączonych kleszczy, uzębionych szczęk i okrutnie zakrzywionych haczyków. Do dzisiaj nie zdołałem rozszyfrować jego przeznaczenia; najbardziej prawdopodobne wydaje mi się przypuszczenie, że wykorzystywano go w weterynarii. Mogę sobie wyobrazić, jak włożony do otwartego końskiego brzucha odpycha na bok wątrobę, wciska się do jelita, przyciska śledzionę do kręgosłupa i wżera się w toczoną przez chorobę trzustkę). Wątpię jednak, żeby budowano podziemne cele na tym terenie, przyjaciele więźnia bowiem (zakładam, że bywają więźniowie, którzy mają przyjaciół) mieliby zbyt wiele sposobności do zorganizowania mu ucieczki.


Po lewej stronie natomiast stoją budynki mieszczące rozmaite biura i urzędy państwowe. Tunel łączący kompleks tych budowli z cytadelą w razie wybuchu społecznych niepokojów pozwoliłby urzędnikom znaleźć schronienie za jej murami, bez konieczności wychodzenia na światło dzienne i narażania się na atak rozjuszonego tłumu. Kolejnym logicznym krokiem po wydrążeniu takiego tunelu byłoby wybudowanie cel po jego obu stronach. Jestem prawie pewien, że mieszkam pod jedną ze wzniesionych z cegły rządowych budowli, być może pod Archiwum Państwowym.


* * *

Zasnąłem, śniłem rozmaite sny, a kiedy się obudziłem, świeca była już wypalona. Muszę zachować większą ostrożność: fakt, że teraz otrzymałem zapas świec i zapałek, nie świadczy wcale, że będzie tak również w przyszłości. Wyniki remanentu: jedenaście świec, trzydzieści dwie zapałki, sto cztery nie zapisane kartki oraz pióro wytwarzające atrament z wilgoci zawartej w powietrzu; cierpliwy człowiek mógłby nim pomalować na czarno wszystkie cztery ściany tej celi. Na szczęście nigdy nie grzeszyłem cierpliwością.

Co mi się śniło? Wycie dzikich zwierząt, bicie dzwonów, kobiety (w niemal wszystkich snach, które zapamiętałem, występowały kobiety, co chyba czyni mnie szczególnie uprzywilejowanym), szurgot stóp, a także moja egzekucja na obszernym, otoczonym kolumnadą dziedzińcu. Wyrok wykonało pięć robotów strażniczych z usytuowanych w górach obozów pracy przymusowej — widywałem niekiedy te maszyny, pilnujące więźniów zatrudnionych przy pracach drogowych za miastem. Lapidarna komenda wydana przez niewidocznego dowódcę — oślepiająca błękitnobiała salwa z laserów — i ja na bruku, z płonącą brodą i włosami.

Sen o kobietach (a raczej o kobiecie, jeszcze prawie dziewczynie) przypomniał mi o teorii, którą sformułowałem mieszkając w górach. Jest tak prosta i oczywista, że byłem przekonany, iż wpadło na nią wielu przede mną, kiedy jednak wspominałem o niej rozmaitym ludziom na uniwersytecie w Roncevaux, większość z nich patrzyła na mnie jak na wariata. Najkrócej można ją przedstawić w następujący sposób: wszystko, co piękne w kobiecie, służy wyłącznie temu, by zapewnić przetrwanie jej, a co za tym idzie, również jej dzieciom. Świat zaludniło potomstwo tych, którzy zwabieni tymi wdziękami, znienacka dopadali upatrzonych ofiar. (Nie jest prawdą, że uganiamy się za kobietami; jesteśmy zbyt powolni. My zaczajamy się na nie i wyskakujemy z ukrycia, kiedy najmniej się tego spodziewają). Ci, co tego nie czynili, u zarania dziejów ludzkości musieli bezradnie patrzeć, jak ich potomstwo pada ofiarą dzikich zwierząt.

Podobają nam się długonogie dziewczęta, ponieważ dzięki długim nogom można łatwiej uciec przed niebezpieczeństwem. Z tego samego powodu interesują nas dziewczęta wysokie, ale nie za wysokie; najszybciej porusza się dziewczyna o wzroście metr osiemdziesiąt, może odrobinę więcej. Tak więc mężczyźni będą się tłoczyć wokół dziewcząt dorównujących im wzrostem (niższe zaś będą dodawać sobie po kilka centymetrów dzięki obcasom i podeszwom), tym jednak, które będą górować nad tłumem, zostanie znacznie mniej adoratorów, natomiast kobieta mierząca sobie dwa metry i dwadzieścia centymetrów prawie na pewno nie znajdzie sobie męża.

W myśl tej samej zasady kobieta musi mieć miednicę wystarczająco szeroką, żeby wydać na świat żywe potomstwo, ale nie za szeroką, żeby nie odstręczyć potencjalnych zalotników. Musi mieć także piersi, w których dziecko znajdzie wystarczająco dużo pokarmu; dlatego nie może być zbyt szczupła, bo choć wówczas z pewnością umknęłaby przed każdym niebezpieczeństwem, to nie urodziłaby dzieci, a gdyby nawet urodziła, nie miałaby czym wykarmić.

Pozostaje jeszcze twarz. Właśnie twarz sprawia najwięcej problemów artystom od chwili, kiedy znikły przesądy zakazujące uwieczniania wizerunków ludzkich istot; to oni ustalają kanony piękna, po czym żenią się z kobietami obdarzonymi ustami szerokimi jak u żaby albo krzywymi zębami. Cóż widzimy, patrząc na pozostawione przez nich portrety największych piękności, bogiń, królewskich kochanek i słynnych kurtyzan? Ta ma zeza, ta ogromny nos… Mężczyzna nic sobie nie robi z takich wad, ponieważ w gruncie rzeczy zależy mu wyłącznie na bystrym spojrzeniu i uśmiechu. (Czy w porę zauważy niebezpieczeństwo? Czy nie pozabija moich synów w ataku wściekłości?)

Chcecie wiedzieć, jak wyglądała dziewczyna z mojego snu? Nie widziałem jej wyraźnie, ale na pewno przypominała opisany przeze mnie ideał. Była naga. Kobiety, które mają na sobie choćby skrawek ubrania, zupełnie mnie nie podniecają. W Roncevaux usiłowałem kiedyś zaspokoić żądze z osóbką, która za nic nie chciała się pozbyć czegoś w rodzaju biustonosza, i okrutnie się skompromitowałem. Chciałem jej wyjaśnić, dlaczego tak się stało, bałem się jednak, że mnie wyśmieje. W końcu zebrałem się na odwagę, a ona rzeczywiście zaczęła się śmiać, ale nie tak, jak się obawiałem, i opowiedziała mi o mężczyźnie, który kazał jej włożyć obrączkę (wyjął ją z kieszeni i dał jej, a kiedy było po wszystkim, czym prędzej schował, ponieważ obrączka była bardzo kosztowna), gdyż bez tego drobnego szczegółu nic by nie wskórał. Ja z kolei, już podczas pobytu na Sainte Croix, słyszałem o kimś, kto, nie będąc w stanie wedrzeć się za klasztorne mury, najpierw każe dziewczynie wkładać strój mniszki, potem zaś ją rozbiera. Uśmialiśmy się oboje, po czym zastosowała się do mego życzenia, a ja wtedy przekonałem się, iż biustonosz miał za zadanie ukryć bliznę. Ucałowałem ją.

Jeśli zaś chodzi o dziewczynę z mego snu, to powiem tylko tyle, że to, co robiliśmy, w nikim nie wzbudziłoby ani cienia pożądania. Tylko we śnie wystarczy jedno spojrzenie albo kiełkująca myśl.


* * *

Mam więc świece, zapałki, pióro i papier. Czyżby oznaczało to złagodzenie stosunku władz wobec mojej osoby? Ta cela zdaje się świadczyć o czymś wręcz przeciwnym: jest znacznie gorsza niż poprzednia 143, a tamta z pewnością nie należała do najlepszych. Sądząc z tego, co wystukiwał Czterdzieści siedem, jego cela była znacznie lepsza — większa, z przykryciem na wiadro przeznaczone na ekskrementy — a jeśli mu wierzyć, to podobno były też takie z szybami w oknach, a nawet z zasłonami i krzesłami. Dzięki kości, którą pewnego dnia znalazłem w zupie, mogłem prowadzić z nim długie rozmowy. Kiedyś zapytał o moje poglądy polityczne (wspomniałem bowiem wcześniej, że jestem więźniem politycznym), ja zaś powiedziałem, że należę do partii leseferystów.


CHCESZ POWIEDZIEĆ, ŻE WIERZYSZ W TO, ŻE NIE POWINNO SIĘ INGEROWAĆ W DZIAŁALNOŚĆ GOSPODARCZĄ? ROZUMIEM — JESTEŚ INDUSTRIALISTĄ.

WCALE NIE. UWAŻAM, ŻE POWINNO SIĘ ZOSTAWIĆ RZĄD W SPOKOJU. MY LESEFERYŚCI TRAKTUJEMY URZĘDNIKÓW JAK GROŹNE GADY: Z SZACUNKIEM, NIE CHCEMY ICH ZABIJAĆ, ALE I NIE CHCEMY MIEĆ Z NIMI NIC WSPÓLNEGO. NIE UBIEGAMY SIĘ O ŻADNE STANOWISKA W ADMINISTRACJI ANI NICZEGO NIE MÓWIMY POLICJI, CHYBA ŻE WIEMY, ŻE NASI SĄSIEDZI I TAK JUŻ WSZYSTKO POWIEDZIELI.

W TAKIM RAZIE WASZYM PRZEZNACZENIEM JEST ULEC TYRANII.

SKORO ŻYJEMY NA TEJ SAMEJ PLANECIE, CZY MOŻE BYĆ TAK, ŻE TYRANIA DOTYKA MNIE, ALE NIE CIEBIE?

JA STAWIAM JEJ OPÓR.

MY ZACHOWUJEMY ENERGIĘ DO INNYCH CELÓW.

I ZOBACZ, DO CZEGO TO CIĘ…


Biedny Czterdzieści siedem.

Cela. Pozwólcie mi opisać moją celę wypełnioną teraz żółtym blaskiem płomyka świecy. Ma niewiele ponad metr wysokości — powiedzmy, metr i dziesięć centymetrów. Leżąc na szorstkiej podłodze (jak się zapewne domyślacie, robię to dość często), jestem w stanie bez podnoszenia bioder prawie dotknąć sufitu stopami. Sufit, o czym powinienem był od razu wspomnieć, jest z betonu, podobnie jak ściany (nie ma mowy o żadnym stukaniu ani nawet o drapaniu, którego próbował nieszczęsny szaleniec z celi obok, kiedy jeszcze mieszkałem nad powierzchnią; tutaj, być może, sąsiednie pomieszczenia są puste, ale wydaje mi się, że to raczej budowniczowie pozostawili grubą warstwę ziemi między ścianami, aby uniemożliwić przedostawanie się jakichkolwiek dźwięków) oraz podłoga. Drzwi są żelazne.

Jednak moja cela jest większa, niż mogłoby się wam wydawać: tak szeroka, że rozłożywszy ramiona nie mogę jednocześnie dosięgnąć dwóch ścian, i tak długa, że kiedy oprę się stopami o jedną ścianę i wyprostuję ręce za głową, nie jestem w stanie dotknąć drugiej. Nie można więc porównać jej do trumny, choć z pewnością nie miałbym nic przeciwko temu, żeby wstać. Mam wiadro na odchody (bez przykrycia), nie mam za to posłania. Rzecz jasna, pomieszczenie jest pozbawione okien… Chwileczkę, cofam to. W drzwiach znajduje się mały judasz, ale to nic nie daje, bo w korytarzu zawsze jest ciemno. Może dostałem świece tylko po to, żeby strażnicy mogli mnie obserwować, papier zaś po to, żebym z nich korzystał. W dolnej części drzwi jest szczelina jak w skrzynce na listy, tyle że znacznie szersza, przez którą wysuwam miskę i wciągam ją do środka. Mam zapałki i świece, papier i pióro; dym unoszący się nad płomieniem świecy maluje na suficie czarną plamę.

Jak wygląda moja sprawa? To najważniejsze pytanie. Sądząc po tym, że przeniesiono mnie do tej celi — nie najlepiej; z kolei fakt, że dostarczono mi świece i przybory do pisania, napełnia mnie nadzieją. Może być i tak, że tam, gdzie formułuje się znaczące opinie (gdziekolwiek to jest), konkurują ze sobą dwie oceny mojej osoby: według jednej jestem niewinny i dlatego dostaję świece, według drugiej jestem winny i dlatego trafiłem do tej celi.

A może pomagają mi ci, którzy uważają mnie za winnego? A może świece i papier (tego obawiam się najbardziej) trafiły do mnie przez pomyłkę i wkrótce zjawi się strażnik, żeby mi je odebrać?


* * *

Dokonałem odkrycia! Autentycznego odkrycia! Wiem już, gdzie jestem. Zakończywszy poprzedni akapit, zdmuchnąłem świecę, położyłem się i usiłowałem zasnąć. Leżałem z uchem przyciśniętym do posadzki; w pewnej chwili usłyszałem bicie dzwonów. Podniosłem głowę i przestałem je słyszeć, ale wystarczyło, żebym ponownie ją położył, a rozbrzmiały ponownie. Wynika z tego, że korytarz prowadzi pod Starym Placem w kierunku katedry, moja cela zaś przypuszczalnie znajduje się w pobliżu jej fundamentów. Co kilka minut przyciskam ucho do ściany i nasłuchuję. Choć dość długo mieszkałem w tym mieście, nie pamiętam, jak często odzywały się dzwony. Wiem tylko, że w przeciwieństwie do zegarowych kurantów, na pewno nie obwieszczały pełnych godzin.

W moim rodzinnym mieście nie było katedry, za to mnóstwo kościołów i przez jakiś czas mieszkaliśmy w pobliżu tego pod wezwaniem świętej Madeleine. Pamiętam nocne bicie dzwonów (przypuszczalnie wzywały wiernych na mszę o północy), lecz odgłos ten, w przeciwieństwie do wielu innych, nie napełniał mnie lękiem — często nawet mnie nie budził, ale jeśli już wyrwał mnie ze snu, to siadałem w łóżku i spoglądałem na matkę. Ona też nie spała, a jej piękne oczy lśniły w mroku niczym odłamki zielonego szkła. Budził ją każdy, nawet najlżejszy szmer, kiedy jednak do domu, zataczając się, wracał ojciec, udawała, że śpi, a jednocześnie starała się wyglądać jak najmniej atrakcyjnie; potrafiła to zrobić zupełnie niepostrzeżenie, nawet dla kogoś, kto się jej uważnie przyglądał. Zawdzięczała tę umiejętność nadzwyczajnemu panowaniu nad mięśniami twarzy. Ja także posiadam tę zdolność, choć nie w takim stopniu jak ona, wolałem jednak ukryć się za gęstą brodą, ponieważ obawiałem się tej nadzwyczajnej umiejętności, a raczej samego siebie, a poza tym w zupełności wystarczyło, żebym się postarzał i zmienił brzmienie głosu. Teraz, po długim pobycie w więzieniu, miałbym taką brodę nawet wtedy, gdybym zjawił się tu gładko ogolony.

Mam wrażenie, że zapuściłem ją, by matce udowodnić (naturalnie gdybym miał ją jeszcze kiedykolwiek spotkać, choć tam, w Roncevaux, miałem podstawy przypuszczać, że udała się właśnie tutaj), że jestem już mężczyzną. Co prawda nie powiedziała mi o tym, ja jednak wiem, iż wśród Wolnych Ludzi chłopiec zaczyna stawać się mężczyzną dopiero wtedy, kiedy na jego twarzy pojawi się pierwszy zarost, a jest nim wówczas, gdy ma brodę wystarczająco gęstą, by osłoniła jego gardło przed zębami innych mężczyzn. (Jakim byłem głupcem, uważając przez tyle lat, że to ja byłem przyczyną jej odejścia, ponieważ przyłapała mnie z dziewczyną! Teraz już wiem, iż po prostu czekała, aż dojrzeję. A ja nie wiedziałem, dlaczego się wtedy do mnie uśmiechnęła!)


* * *

Podejrzewałem, że odeszła w góry, więc wyruszyłem tam przy pierwszej nadarzającej się sposobności, lecz jej nie odnalazłem. Kiedy się tam znalazłem, stało się dla mnie oczywiste, że powinna była to zrobić, a nawet tam zostać. Jednak żyje się tam bardzo ciężko; połowa dzieci umiera i mało kto ma szczęście doczekać sędziwego wieku. Dlatego właśnie każdej zimy wracaliśmy do miasta. I spójrzcie tylko, do czego mnie to doprowadziło — mnie, który śmiałem się z nieszczęsnego Czterdzieści siedem!


* * *

Dużo później. Posiłek złożony z zupy i herbaty. Zupa we wciąż tej samej, starej powgniatanej cynowej misce (w poprzedniej celi naczynia oddawałem po posiłku), potem czarna słodzona herbata, też w misce, z warstwą tłuszczu na powierzchni.

— Jest też herbata — powiedział strażnik, wręczając mi miskę z zupą. — Daj kubek.

Kiedy usłyszał, że nie mam kubka, mruknął coś niewyraźnie i ruszył dalej, ale w drodze powrotnej zapytał, czy zjadłem już zupę, a uzyskawszy twierdzącą odpowiedź, kazał mi wystawić miskę i nalał do niej herbaty.

Czyżby to on, z własnej inicjatywy, dostarczył mi świece i papier? Jeśli tak, zapewne uczynił to z litości, co z kolei oznacza, iż niechybnie zostanę stracony.


* * *

Od poprzedniego wpisu dzwony odezwały się trzy razy. Nieszpory? Nony? Anioł Pański? Nie mam pojęcia. Zasnąłem i znowu miałem sny. Byłem maleńki, matka (przynajmniej wydaje mi się, że ta dziewczyna była moją matką) trzymała mnie w objęciach. Siedzieliśmy w łodzi, mój ojciec wiosłował, jak często wtedy, kiedy jeszcze zajmował się wędkowaniem. Wokół nas trzciny kłaniały się wiatrowi, na wodzie unosiły się żółte kwiaty, najdziwniejsze w tym śnie było jednak to, że z góry wiedziałem, co się później wydarzy — na przykład patrząc na ojca, który jawił mi się jako rudobrody olbrzym, doskonale wiedziałem, co stanie się z jego rękami i dlaczego nie będzie mógł pracować. Moja matka — tak, jestem pewien, że to była ona, choć nigdy nie zdołałem pojąć, jak to się stało, że ktoś z Wolnych Ludzi zdołał urodzić dziecko memu ojcu — miała na sobie żółtą zapinaną na guziki sukienkę, którą własnoręcznie na nią włożył, i zachowywała się jak szczęśliwa, zadowolona z życia kobieta: uśmiechała się, kiedy coś do niej mówił, więc ja też się uśmiechałem. Wszyscy się uśmiechaliśmy. Przypuszczam, iż we śnie wróciło do mnie jakieś odległe wspomnienie, ponieważ w tamtych czasach ojciec przypuszczalnie zachowywał się jak całkiem zwyczajny człowiek, może nieco bardziej gadatliwy niż większość ludzi, żywiący się chlebem, mięsem, kawą i winem. Dopiero kiedy to stracił i nie miał czym się z nami podzielić, przekonaliśmy się, że tak naprawdę żył słowami.


* * *

Nie, nie spałem. Godzinami leżałem w ciemności, nasłuchiwałem bicia katedralnych dzwonów i polerowałem miskę strzępami moich spodni.

Kiedyś to były bardzo dobre spodnie. Kupiłem je na wiosnę, ponieważ z Sainte Anne nie przywiozłem ani jednego letniego ubrania; prawdę powiedziawszy, miałem tylko to co na sobie. Wożenie czegokolwiek ze sobą przeczy podstawowym zasadom ekonomii: najrozsądniej byłoby wsiąść na pokład gwiazdolotu całkiem nago i wszystko kupić na Sainte Croix, ale, ponieważ według przepisów można za darmo przewieźć rzeczy, które ma się na sobie, tradycyjnie już podróżni wkładają jak najwięcej ciężkich zimowych ubrań (tak przynajmniej było podczas mojego lotu). Bez opłaty wolno również zabrać niewielki bagaż podręczny, ja jednak wykorzystałem ten limit na książki, które miałem ze sobą podczas ekspedycji donikąd.

To były bardzo porządne letnie spodnie od całkiem przyzwoitego letniego garnituru z jedwabiu z południowego kontynentu, łączonego z lnem. Jedwab jest w stu procentach miejscowy (nie mamy go na Sainte Anne), len zaś wyrósł z ziarna przywiezionego z Ziemi. Jedwab wytwarzają młode osobniki pewnego gatunku roztoczy, które najpierw żerują na źdźbłach trawy, a kiedy porwie je wstępujący prąd powietrza, unoszą się nad ziemią, ciągnąc za sobą cienką srebrzystą nić. Te, które wylądują na lądzie, zaczynają nowe życie, co roku jednak wiatr znosi całe ich mnóstwo nad morze, gdzie splątane nici tworzą na powierzchni wody gigantyczne materace o powierzchni wielu hektarów. Materace te holuje się łodziami do brzegu i dostarcza do przetwórni, gdzie są dezynfekowane dymem, gręplowane i przerabiane na przędzę dla przemysłu włókienniczego. Ponieważ roztocze są nadzwyczaj odporne — podobno są w stanie przetrwać nawet pięć dni bez tlenu — i pasożytują w układzie sercowo-naczyniowym ciepłokrwistych istot, zatrudnieni w przetwórniach niewolnicy nie cieszą się długim życiem. Na tutejszym uniwersytecie pokazano mi kiedyś film o nowych, modelowych osiedlach wzniesionych specjalnie dla nich; ponieważ osiedle zbudowano tam, gdzie znajdował się stary francuski cmentarz, z wyprodukowanych na miejscu ziemnych prefabrykatów, w ścianach tkwiły resztki nie przemielonych ludzkich kości.

Polerowałem miskę nie dlatego, że zależało mi na tym, by lśniła czystością, lecz żeby się w niej przejrzeć. Wspomniałem, że jest z cyny, ale to raczej stop cyny z ołowiem; choć trudno wyobrazić sobie kogoś, kto władałby narzędziami mniej sprawnie ode mnie, jestem w stanie utrzymać w dłoni szmatę i coś nią pocierać. Robiłem to bardzo długo (skończyłem zaledwie kilka chwil temu), leżąc w ciemności i z drżeniem nasłuchując bicia dzwonów. Wypolerowałem ją zarówno od środka, jak i z zewnątrz. Rzecz jasna nie mogłem sprawdzić, jak postępuje praca i czy w ogóle są jakieś postępy, ponieważ żal mi było marnować zapałkę, a poza tym miałem przecież mnóstwo czasu. Strażnik przyniósł rozgotowany jęczmień; zjadłem czym prędzej, częściowo dlatego, że liczyłem na herbatę (niestety, moje nadzieje okazały się płonne), a częściowo — ponieważ zależało mi na tym, by jak najszybciej wrócić do przerwanego zajęcia. Wreszcie zmęczyłem się na tyle, że postanowiłem odpocząć, odłożyłem miskę i szmatę i potarłem zapałkę. W pierwszej chwili pomyślałem, że w celi jest ze mną moja matka, ponieważ w półmroku ujrzałem jej oczy. Upuściłem zapałkę, przycisnąłem kolana do piersi i płakałem tak długo, jak biły dzwony, aż wreszcie przyszedł strażnik, kopnął w drzwi i zapytał, co się dzieje.

Jak tylko odszedł, zapaliłem świecę. Oczy, rzecz jasna, okazały się odbiciem moich oczu w misce, która wygląda teraz tak, jakby była ze starego srebra. Nie powinienem był płakać, ale myślę, że w pewnym sensie nadal jestem dzieckiem.

To okropne! Po napisaniu poprzedniego zdania długo siedziałem i zastanawiałem się, co to dla mnie oznacza.

W jaki sposób matka mogła mnie nauczyć, jak stać się mężczyzną? Przecież sama nic nie wiedziała — być może za sprawą mojego ojca. Pamiętam, że nie widziała nic niewłaściwego w kradzieży, kradła jednak tylko na jego polecenie, zazwyczaj wyłącznie żywność. Jeśli tylko była najedzona, nic jej nie interesowało, więc gdy ktoś chciał, żeby z nim poszła, ojciec ją do tego zmuszał. Usiłowała natomiast uczyć mnie wszystkiego, co byłoby mi niezbędne do życia tam, gdzie nie żyłem wtedy i gdzie nie żyję również teraz. Skąd mam wiedzieć, jak żyje się w miejscu, o którym niczego mnie nie nauczono? Nie wiem nawet, na czym polega ludzka dojrzałość — wiem jedynie, że nie zdołałem jej osiągnąć, w przeciwieństwie do mężczyzn (nierzadko drobniejszych i niższych ode mnie), wśród których przebywam.

Przynajmniej w połowie jestem zwierzęciem. Wolni Ludzie są cudowni, cudowni jak jelenie albo ptaki, albo jak tygrysica sunąca niczym fioletowy cień z podniesioną głową tropem upatrzonej zwierzyny, ale to jednak tylko zwierzęta. Spoglądam na moje odbicie w misce, na ile się da rozgarniam palcami brodę, zwilżam ją wodą, żeby dotrzeć do struktury twarzy, i widzę zwierzęcą maskę z wyraźnie zarysowanym pyskiem i płonącymi oczami. Nie potrafię mówić. Od dawna wiedziałem, że nie mówię jak wszyscy, tylko wytwarzam za pomocą ust dźwięki, które od biedy mogą ujść za ludzką mowę. Niekiedy sam nie rozumiem, co mówię — wiem jedynie tyle, że wygrzebałem dziurę w ziemi i głośno śpiewając pomknąłem w góry. Teraz już wcale nie mówię, tylko warczę i skamlę.

Później. Jest chłodniej, dzwony słyszę nawet wtedy, kiedy zbliżę do uszu stulone dłonie, jeśli zaś przycisnę ucho do kamiennej ściany, docierają do mnie odgłosy szurania i skrobania. Wiem już, gdzie dokładnie jestem: moja cela znajduje się pod posadzką katedry, a ponieważ tam właśnie chowa się zmarłych, od powierzchni oddzielają mnie groby. Całkiem możliwe, że ten, który kopią, jest przeznaczony dla mnie. Kiedy wreszcie umrę, będą się modlić za znakomitego uczonego z ojczystej planety. To wielki zaszczyt być pochowanym w katedrze, choć ja osobiście wolałbym pewną suchą jaskinię w skalistej ścianie wąwozu, którym płynie spieniona rzeka. Ptaki wiłyby gniazda u jej wejścia, ja zaś leżałbym na wznak tak długo, aż różowe słońce zamieni się w czerwony, pokryty ciemnymi plamami, dogasający z wolna węgiel.


* * *

12 kwietnia. Wydarzyła się bardzo niepokojąca rzecz, a jakby jeszcze tego było mało…

Nieważne. Opowiem o wydarzeniach dnia. Zgodnie z planem szliśmy wzdłuż rzeki, choć było jasne, że szansę na znalezienie jakiejkolwiek jaskini w jej piaszczystych brzegach są równe zeru. Chłopiec twierdzi, że jeszcze za mało oddaliliśmy się od ujścia. Po południu pogoda zaczęła się pogarszać, po raz pierwszy od początku naszej wyprawy. Nie przerywając marszu, naoliwiłem broń i schowałem ją do futerałów; przed nami gęstniały ciemne burzowe chmury zmierzające na południowy wschód, czyli wzdłuż doliny Tempus, prosto na nasze spotkanie. Za radą chłopca odbiliśmy pod kątem prostym w bok, ponieważ należało się liczyć z możliwością nagłego wezbrania wody. Jak tylko dotarliśmy na szczyt pierwszego wzgórza, zatrzymaliśmy się i rozbiliśmy namiot; nie miałem najmniejszej ochoty robić tego później w strugach deszczu. Ledwo z tym skończyliśmy, zerwał się gwałtowny wiatr, chwilę potem zaś lunął deszcz wymieszany z gradem. Powiedziałem chłopcu, że przygotujemy posiłek po burzy, po czym wpełzłem do śpiwora i leżałem Bóg wie jak długo, zastanawiając się, czy namiot wytrzyma napór nawałnicy. Nigdy do tej pory nie słyszałem tak zawodzącego wiatru, ale w końcu ucichł, a ja zasnąłem, ukołysany szumem deszczu uderzającego o brezent.

Kiedy się obudziłem, już nie padało, wokół panowała nadzwyczajna cisza, a powietrze miało ów świeży, rześki zapach jak zwykle po burzy. Wstałem i stwierdziłem, że chłopiec znikł.

Zawołałem parę razy, lecz nie odpowiedział. Po kilku minutach poszukiwań doszedłem do wniosku, iż najprawdopodobniej zaczął przygotowania do kolacji, stwierdził, że zgubił coś, co było mu niezbędnie potrzebne, i postanowił cofnąć się trasą, którą pokonaliśmy, w nadziei odnalezienia zguby. Natychmiast chwyciłem latarkę i lekką strzelbę (nie pytajcie dlaczego; na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że mi się spieszyło) i wyruszyłem na poszukiwania chłopca. Słońce wisiało nisko na niebie, ale do zachodu zostało jeszcze trochę czasu.

Po dziesięciu minutach szybkiego marszu dotarłem do rzeki. Chłopiec stał po pas w wodzie i szorował się piaskiem. Zawołałem do niego, on zaś odpowiedział pozornie beztrosko, lecz ja wyczułem w jego głosie coś jakby zażenowanie. Zapytałem, dlaczego oddalił się bez uprzedzenia, a on wyjaśnił, że po prostu chciał wziąć kąpiel i przy okazji przynieść wodę, ponieważ to, co mieliśmy w obozie, było niewystarczające do ugotowania posiłku. Ja spałem, więc wyślizgnął się najciszej jak potrafił, żeby mnie nie obudzić. Jego wyjaśnienia brzmiały całkiem przekonująco i do dzisiaj nie mam żadnych dowodów na to, że powiedział nieprawdę, lecz w głębi duszy jestem pewien, że kłamie i że podczas mojego snu w obozie był ktoś trzeci, a mianowicie kobieta. Widać to po jego zachowaniu i słychać w tym, co mówi. W zagadkowy sposób ulotniło się także jakieś dwadzieścia funtów wędzonego mięsa; choć w gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko temu, by dokarmiać jego ukochaną, to byłoby dobrze, żeby zdawał sobie sprawę, iż nie powinien dysponować cudzą, czyli moją, własnością. Zamierzam przeprowadzić z nim poważną rozmowę na ten temat.

Tymczasem, po trwającym jakieś pięć minut przesłuchaniu, które do niczego nas nie doprowadziło, ruszyliśmy w drogę powrotną do obozu. Chłopiec niósł kociołek wypełniony po brzegi wodą. Słońce już zaszło, lecz było jeszcze w miarę widno. Kiedy lada chwila naszym oczom miał ukazać się namiot, usłyszałem przeraźliwy ryk muła; tak właśnie mógłby krzyczeć silny, potężny mężczyzna obdzierany żywcem ze skóry.

Pobiegłem w kierunku, skąd dochodził ten mrożący krew w żyłach dźwięk, chłopiec natomiast (bardzo rozsądnie) udał się do namiotu po sztucer. O ile mogłem się zorientować, hałas dobiegał zza kępy krzewów rosnących u podnóża pagórka. Zamiast okrążyć gęstwinę, co bez wątpienia powinienem był uczynić, z trzaskiem i łoskotem przedarłem się przez nią, by stanąć oko w oko z najbardziej odrażającym zwierzęciem, jakie kiedykolwiek widziałem, stworzeniem będącym połączeniem hieny, niedźwiedzia, małpy i człowieka, obdarzonym krótkim pyskiem o wyjątkowo potężnych szczękach oraz ludzkimi oczami wpatrującymi się we mnie okrutnym, głupim, morderczym spojrzeniem pijanego w sztok zwyrodnialca wymachującego na oślep stłuczoną butelką. Istota miała potężne, wysoko sklepione barki, przednie łapy grubości dwóch męskich ud każde, zakończone krótkimi paluchami o pazurach jak dziesięciocentówki. Bił od niego smród brudu i gnijącego mięsa.

Strzeliłem trzy razy, nie podnosząc broni do ramienia; potwór odwrócił się i pognał przez zarośla ogromnymi małpimi susami. Zniknął, zanim chłopiec nadbiegł ze sztucerem. Byłem pewien, że go trafiłem, i to więcej niż raz, nie mam jednak pojęcia, ile szkód mogły narobić pociski tak małego kalibru. Obawiam się, że niewiele.

Mój „Przewodnik po faunie Sainte Anne” nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, kim był nieproszony gość: niedźwiedź trupojad (co ciekawe, chłopiec zna go pod identyczną nazwą). Według „Przewodnika” zwierzę to jest padlinożercą, choć jeden ustęp z opisu nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, iż potwór ów nie waha się atakować żywych zwierząt:


…swą nazwę upodobaniu do rozkopywania świeżych grobów i pożerania zwłok, chyba że spoczywają w solidnej metalowej trumnie. Doskonale radzi sobie z kopaniem i jest w stanie poruszać nawet ciężkie głazy, żeby dostać się do zwłok. Zaskoczony, zazwyczaj ucieka, często unosząc zdobycz pod przednią łapą. Niekiedy zakrada się na farmy, gdzie niedawno dokonywano uboju, i wtedy może zaatakować bydło lub owce.


Musiałem dobić muła (jednego z siwych), ponieważ i tak by nie przeżył. Jego ładunek rozdzieliliśmy między dwa pozostałe; od tej pory na zmianę będziemy ich pilnować ze sztucerem gotowym do strzału.


* * *

15 kwietnia. Jesteśmy już wysoko w górach. Żadnych nowych nieszczęść, ale i żadnych odkryć. Oprócz zranionego niedźwiedzia trupojada (od pierwszego spotkania widzieliśmy go już dwa razy) podąża za nami także tygrys. Godzinę lub dwie po północy zaczyna przeraźliwie ryczeć; chłopiec jest pewien, że za każdym razem to ten sam osobnik. Dzień po ataku na muła (13 kwietnia) wróciłem po naszych śladach w nadziei, że zaskoczę niedźwiedzia przy padlinie. Spóźniłem się; martwy muł został rozszarpany na kawałki i pożarty niemal w całości — zostały tylko kopyta i największe kości. Na ziemi dokoła ujrzałem mnóstwo rozmaitych śladów; najmniejsze z nich mogły pozostawić ludzkie dzieci, ale nie jestem tego pewien. Nigdzie natomiast nie zauważyłem dziewczyny, która (nie ulega to dla mnie wątpliwości) odwiedziła chłopca, a on milczy na ten temat.


* * *

16 kwietnia. Utraciliśmy jednego z towarzyszących nam włóczęgów, włączając go w skład ekspedycji. Chłopiec zdołał zwabić kota do obozu i częściowo obłaskawić dzięki skrawkom mięsa oraz małym rybkom, które nadzwyczaj sprawnie chwyta rękami. Co prawda kot jeszcze nie pozwala mi się dotknąć, nie miałbym jednak nic przeciwko temu, gdybyśmy równie łatwo poradzili sobie z tygrysem.


Rozmowa z chłopcem:

Ja: Twierdzisz, że przebywając z matką dalej niż nigdzie, wielokrotnie spotykałeś żywych tubylców. Czy sądzisz, że jeśli natrafimy na jakichś, pokażą się nam, czy raczej uciekną?

V.R.T.: Oni się boją.

Ja: Nas?

V.R.T.: (milczy)

Ja: Czy dlatego, że osadnicy zabili tak wielu z nich?

V.R.T. (bardzo szybko): Wolni Ludzie są dobrzy… kradną tylko wtedy, kiedy inni mają wszystkiego pod dostatkiem… chcą pracować… mogą pilnować bydła… odnajdywać konie… odstraszać lisy…

Ja: Chyba wiesz, że nie zamierzam do nich strzelać, prawda? Chciałbym tylko zadać im trochę pytań, poznać ich. Czytałeś przecież „Wstęp do antropologii kulturowej” Millera; nie zauważyłeś, że antropolodzy nigdy nie czynią krzywdy ludziom, których badają?

V.R.T.: (wpatruje się we mnie w milczeniu)

Ja: A może sądzisz, że Wolni Ludzie boją się nas, ponieważ poluję na zwierzęta, których mięso później jemy? To wcale nie oznacza, że polowałbym również na nich.

V.R.T.: Zostawia pan mięso na ziemi. Gdyby wieszał je pan na gałęziach, Wolni Ludzie i Dzieci Mroku mogliby wspiąć się po nie, ale pan zostawia je na ziemi i teraz idą za nami niedźwiedź trupojad i tygrys.

Ja: A więc o to chodzi? Jeśli zostanie nam trochę mięsa i znajdziemy jakiś sznurek, czy wejdziesz na drzewo i zawiesisz je dla nich?

V.R.T.: Tak. Doktorze Marsch…

Ja: O co chodzi?

V.R.T.: Myśli pan, że kiedyś zostanę antropologiem?

Ja: Cóż, jesteś inteligentnym młodym człowiekiem, ale musiałbyś się dużo uczyć, najlepiej w college'u. Ile masz lat?

V.R.T.: Szesnaście. Słyszałem o college'ach.

Ja: Wyglądasz na starszego. Masz na myśli ziemskie lata?

V.R.T.: Nie, lata Sainte Anne. Są dłuższe, a poza tym my, Wolni Ludzie, szybko dorastamy. Gdybym zechciał, mógłbym wyglądać na jeszcze starszego, ale nie chciałem za bardzo zmieniać się od chwili, kiedy zobaczył mnie pan po raz pierwszy i wynajął naszą łódkę. Tak naprawdę to pewnie wcale pan nie uważa, że mógłbym pójść do college'u?

Ja: Nie powiedziałem, że mógłbyś tam pójść od razu. Podejrzewam, że twoje dotychczasowe wykształcenie pozostawia sporo do życzenia, więc najpierw musiałbyś się długo uczyć i przyswoić sobie przynajmniej podstawy jakiegoś języka obcego… Ach! Całkiem zapomniałem, że mówisz trochę po francusku.

V.R.T.: Owszem, znam francuski. Czy chodzi głównie o czytanie?

Ja: (kiwam głową) Tak, głównie o czytanie.

V.R.T.: Wiem, że uważa mnie pan za prostaka, bo dziwnie mówię, ale tak nauczył mnie ojciec, żeby ludzie dawali mi pieniądze. Potrafię mówić, jak zechcę. Nie wierzy mi pan, prawda?

Ja: Teraz mówisz bardzo dobrze. Przypuszczam, że wzorujesz się na mnie?

V.R.T.: Owszem, naśladuję pana. A teraz proszę posłuchać: zna pan doktora Hagsmitha? Jego też potrafię naśladować. „To fałszerstwo, doktorze Marsch. Wszystko jest fałszerstwem. Opowiem panu pewną historię: dawno temu, w okresie długiego snu, kiedy szamanem był Wędrujący po Ścieżkach, żyła dziewczyna o imieniu Trzy Twarze. Kolorową kredą namalowała sobie po jednej twarzy na każdej piersi; lewa mówiła NIE, prawa TAK. Spotkała kiedyś poganiacza bydła, który od razu ją pokochał, ona zaś pokazała mu prawą pierś. Spędzili razem całą noc w niezgłębionej ciemności, która roztacza się dalej niż nigdzie, on poprosił ją potem, żeby poszła z nim i zamieszkała w jego domu, a ona się zgodziła i obiecała, że nauczy się gotować, sprzątać i robić wszystko, co robią kobiety. Jednak kiedy słońce wzeszło, on wciąż spał, kiedy zaś się obudził, ona była już po kąpieli w rzece i miała tylko jedną, prawdziwą twarz. Przypomniał jej o obietnicach czynionych w ciemności, ona jednak tylko patrzyła na niego w milczeniu, a kiedy spróbował ją objąć, odwróciła się i uciekła”.

Ja: Bardzo interesująca opowieść, doktorze Hagsmith. Czy to już koniec?

V.R.T.: „Nie. Kiedy poganiacz bydła zaczął się ubierać, spostrzegł, że teraz on ma na piersi podobizny dwóch twarzy: mówiącą TAK na lewej, NIE na prawej. Ukrył je pod koszulą, pojechał do Lądowiska Francuzów, gdzie mieszkał człowiek zajmujący się tatuażem, i kazał mu uwiecznić oba rysunki za pomocą igły i kolorowego tuszu. Ludzie powiadają, że po śmierci poganiacza przedsiębiorca zdarł skórę z jego klatki piersiowej, wyprawił, zwinął w rulon, zapakował w pergamin, przewiązał czarną wstążką i schował do szuflady swego biurka, dzięki czemu dwie twarze Trzech Twarzy zostały zachowane, ale proszę mnie nie pytać, czy to prawda”.


* * *

21 kwietnia. Napięcie związane z koniecznością pełnienia nocnej warty przy mułach staje się nie do wytrzymania. Tej nocy zamierzam zabić przynajmniej jednego z drapieżców, którzy podążają za nami od dziesięciu dni. Postrzeliłem skoczka, łamiąc mu tylną nogę, i uwiązałem na polanie. Piszę te słowa, siedząc na drzewie jakieś trzydzieści stóp nad ziemią, ze sztucerem i notesem do towarzystwa. Niebo jest bezchmurne, Sainte Croix świeci niczym ogromna błękitna latarnia.


Dwie godziny później. Nic, jeśli nie liczyć małego fenka. Najgorsze jest to, że wiem z całkowitą pewnością (jeśli chcecie, możecie nazwać to telepatią albo czymś w tym rodzaju), że kiedy ja siedzę tu na drzewie, chłopiec, zamiast pilnować mułów, zabawia się z tą samą dziewczyną, która już raz go odwiedziła. Dziewczyna jest aborygenką. Wcześniej tylko to podejrzewałem, teraz wiem na pewno. Nieprzypadkowo opowiedział mi historię o Trzech Twarzach, a poza tym kto inny mógłby samotnie przeżyć w tej zakazanej okolicy? Gdyby tylko jej powiedział, że nie zrobię jej krzywdy, wyprawa zakończyłaby się sukcesem, ja zaś stałbym się sławny. Zszedłbym, żeby ich przyłapać razem, ale czuję woń niedźwiedzia trupojada. Musi być gdzieś blisko. Przypuszczam, że się sczepią; zdążyłem zauważyć, że chłopiec nie jest obrzezany. Jeśli zastanę ich tak po powrocie, chyba zastrzelę oboje.


* * *

Później. Przybył nowy więzień. Umieszczono go chyba jakieś pięć cel ode mnie. Podejrzewam, iż jego zjawienie się uchroniło mnie przed obłędem, choć wcale nie wiem, czy powinienem być mu wdzięczny; bądź co bądź, normalność stanowi punkt odniesienia wykorzystywany wyłącznie przy ocenianiu rezultatów ludzkiej działalności, jeśli zaś próby trzymania się tego wzorca prowadzą wyłącznie do nieszczęść, zniszczeń, rozpaczy, nędzy, głodu i rozpadu, umysł ma wszelkie powody, by poszukać sobie innego ideału. Teraz już wiem, iż ucieczka w szaleństwo jest stuprocentowo rozsądnym uczynkiem; to szaleństwo, którego nauczono nas się lękać, polega na reagowaniu w sposób naturalny i instynktowny, nie zaś sztuczny i wyuczony. Szaleniec wygaduje bzdury, ponieważ, tak jak ptak albo kot, jest zbyt rozsądny, żeby mówić do rzeczy.

Nowy więzień jest otyłym mężczyzną w średnim wieku, przypuszczalnie jednym z tych, którzy pracują dla innych. Świeca się wypaliła, a ja siedziałem z głową na kolanach, kiedy zza drzwi — w judaszach nie ma dźwiękoszczelnego i kuloodpornego szkła, jak w celach na wyższych poziomach, tylko druciana siatka — dotarł niewyraźny odgłos. Pomyślałem, że to strażnik z jedzeniem, i ukląkłem przy szczelinie w drzwiach. Tym razem ujrzałem nie jednego, lecz dwóch strażników: tego co zawsze, z latarką, oraz umundurowanego, przypuszczalnie żołnierza. Prowadzili między sobą przestraszonego grubasa, tak śmiertelnie bladego, że aż parsknąłem śmiechem, co chyba jeszcze bardziej go przeraziło. Ze względu na niewielkie rozmiary judasza mogłem przycisnąć do otworu albo oko, albo usta; czyniłem to na zmianę, wykrzykując, kiedy mijał moją celę: „Co zrobiłeś? Powiedz, co zrobiłeś?”, on zaś wyszlochał: „Nic! Nic!”, co rozbawiło mnie jeszcze bardziej, nie tylko ze względu na niego, ale przede wszystkim ze względu na mnie, ponieważ oto znowu mogłem mówić, a poza tym wiedziałem, że nic go nie łączy ze mną, uniwersytetem, domem z pokojami do wynajęcia, Cave Canem ani zakurzonym sklepem, w którym kupiłem zagadkowe metalowe urządzenie, że jest po prostu otyłym wystraszonym człowiekiem pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia i że od tej pory będzie moim sąsiadem, ale nikim więcej.


* * *

Znowu mnie przesłuchiwano, ale nie tak jak do tej pory. Odniosłem wrażenie, że rozmowa odbywa się w innej atmosferze, choć trudno byłoby mi powiedzieć, na czym konkretnie polega różnica. Zaczął jak zwykle, od straszenia, ale szybko zmienił ton na przyjazny, po raz pierwszy od wielu tygodni poczęstował mnie papierosem, a nawet posunął się do tego, że zadeklamował krótki wierszyk wyśmiewający stopnie naukowe, co w jego przypadku oznaczało wręcz nieprawdopodobne rozluźnienie obyczajów. Postanowiłem skorzystać ze sposobności i poprosiłem o jeszcze jednego papierosa; ku memu zdumieniu dostałem go, potem zaś, zamiast kolejnych pytań, wysłuchałem długiego wykładu na temat doskonałości rządu sprawującego władzę na Sainte Anne, zupełnie jakbym miał zamiar ubiegać się o obywatelstwo. Następny wykład, znacznie krótszy, zwracał moją uwagę na fakt, że nie zostałem poddany torturom ani nie zaaplikowano mi środków psychotropowych, co jest prawdą. Według mego rozmówcy powinienem to zawdzięczać szlachetności i humanizmowi właściwym wszystkim przygarbionym mieszkańcom Sainte Croix obdarzonym spiczastymi podbródkami, ja jednak uważam, iż prawdziwą przyczyną jest ich arogancja oraz przeświadczenie, że nie potrzebuja uciekać się do takich metod, ponieważ jeśli zechcą, złamią każdego i bez ich stosowania.

Przy okazji powiedział coś, co mnie autentycznie zainteresowało: że pewien lekarz, z którego usług często korzystają, mógłby w ciągu paru minut wydobyć ze mnie wszystko, co wiem. Bez wątpienia interesowała go moja reakcja na tę uwagę, która mogła oznaczać, że przestali się mną interesować (było to jednak raczej mało prawdopodobne choćby z tego względu, że w trakcie rozmowy co jakiś czas padały mniej lub bardziej zawoalowane pytania) albo że już zdobyli interesujące ich informacje z innego źródła (co jednak wydaje się jeszcze mniej realne dlatego, że takie informacje po prostu nie istnieją). Najbardziej wiarygodne wydaje mi się wytłumaczenie, że z jakiegoś powodu utracili kontakt z tym lekarzem, a ponieważ wydawało mi się (nie jestem już pewien, czy dzięki szóstemu zmysłowi, czy skojarzeniu z czymś, co wcześniej usłyszałem), iż wiem, o kogo chodzi, odparłem, że to wielka szkoda, że nie zastosowali środków psychotropowych, skoro mogli to uczynić, ponieważ w ten sposób jednoznacznie dowiódłbym swojej niewinności, ale — dodałem — nie wątpię, iż niebawem znajdą fachowca równie wysokiej klasy.

— Nie, to niemożliwe. On był jedyny w swoim rodzaju, prawdziwy artysta. Oczywiście, w końcu kogoś znajdziemy, ale jeśli chcemy mieć kogoś choćby w połowie tak dobrego, musimy posłać po niego do stolicy.

— Znam kogoś, kto mógłby wam pomóc. To właściciel przybytku zwanego Maison du Chien. Za godziwą zapłatę jest gotów zrobić wszystko, a do tego jest doskonałym fachowcem.

Jego spojrzenie wystarczyło mi za odpowiedź. A więc właściciel burdelu nie żyje.

Mógłbym mu powiedzieć — choć i tak by mi nie uwierzył — że gdyby zatrudnił syna zmarłego, w gruncie rzeczy miałby do czynienia z tym samym człowiekiem… ale młody najprawdopodobniej został już aresztowany i kto wie, może nawet przebywa w tym samym budynku co ja. Jego ciotka (biologicznie jest jego córką, lecz dla uniknięcia nieporozumień wolę stosować te same określenia co rodzina) zapewne usiłuje doprowadzić do jego uwolnienia.

A może (przyszło mi to do głowy po raz pierwszy) mnie także stara się wyciągnąć z zamknięcia; jest osobą obdarzoną inteligencją i fascynującym umysłem, i często prowadziliśmy długie rozmowy, zazwyczaj mając za publiczność jedną z jej „dziewcząt”. Gdzie jesteś teraz, tante Jeannine? Czy wiesz chociaż, że mnie zatrzymali?

Wierzyła (choć nie chciała się do tego przyznać), iż aborygeni z Sainte Anne wchłonęli i zastąpili homo sapiens — tak głosi hipoteza Veila, a Veil to właśnie ona. Teorią tą posługiwano się od lat w celu zdyskredytowania innych nieortodoksyjnych hipotez dotyczących zagadkowego zniknięcia tubylczej ludności planety. Jeśli jednak jest, jak uważasz, tante Jeannine, to kim są Wolni Ludzie? Konserwatystami, którzy nie chcieli zarzucić dawnego stylu życia? Wbrew temu, co kiedyś myślałem, problem nie polega na tym, w jakim stopniu myśli Dzieci Mroku wpływają na rzeczywistość, lecz na tym, w jaki sposób my kształtujemy ją naszymi myślami. Podczas pobytu w górach chyba sto razy przeczytałem zapis rozmowy z panią Blount i chyba przejrzałem tajemnicę Wolnych Ludzi. Nazwę moje odkrycie postpostulatem Lieva; to ja jestem Liev i stanowczo za późno dokonałem swego odkrycia.


* * *

Nowy więzień zaczął mówić. Pyta głośno, czy ktoś jest w sąsiednich celach, a jeśli tak, to jak się nazywa, i kiedy przyniosą coś do jedzenia, i czy można dostać pościel, i o setki innych rzeczy. Oczywiście nikt mu nie odpowiada, ponieważ każdego, kogo przyłapią na rozmowie, czeka bicie. Kiedy nabrałem pewności, że strażnik jest daleko, uprzedziłem go o tym. Natychmiast umilkł, by po długim czasie zapytać — w swoim mniemaniu — przyciszonym głosem:

— Kim jest ten szaleniec, który śmiał się ze mnie, kiedy mnie prowadzili?

Jednak strażnik zdążył już wrócić i grubas piszczał jak królik, gdy chwilę potem wyciągali go z celi, żeby wymierzyć chłostę. Biedaczysko.


* * *

Niewiarygodne! Nigdy nie zgadniecie, gdzie jestem! Dalej, proszę… Możecie próbować, ile chcecie!

Wiem, że to dziecinada, ale czuję się jak dziecko, więc niech tam. Otóż wróciłem do poprzedniej celi numer 143, nad ziemią, z materacem i kocem, i dziennym światłem sączącym się przez okno. Cóż z tego, że nie ma szyby i nocami z zewnątrz wdziera się chłód. I tak czuję się jak w pałacu.

Mniej więcej godzinę po moim powrocie Czterdzieści siedem zaczął stukać w rurę. Dotarły do niego plotki o tym, że wróciłem, więc przesyła pozdrowienia. Twierdzi, że przez cały czas moja cela była pusta. Co prawda straciłem kość z zupy, ale odpowiedziałem, stukając w rurę palcami. Mój sąsiad natychmiast zorientował się, że jestem w domu, i zaczął skrobać ścianę tak samo jak dawniej; wciąż nie nauczył się szyfru albo używa innego, którego nie potrafię odczytać. Odgłosy, jakie do mnie dochodzą, są tak zróżnicowane, iż chwilami wydaje mi się, że stara się w ten sposób wydawać artykułowane dźwięki.


* * *

Nazajutrz. Czyżby zamierzali mnie wypuścić? Dostałem najlepszy posiłek od chwili, kiedy mnie aresztowano: gęstą zupę fasolową z kawałkami prawdziwej wieprzowiny, herbatę z cukrem i cytryną, dziś rano zaś do tego samego cynowego kubka nalali mi mleka z pokruszonym chlebem. Zaraz potem, wraz z pięcioma więźniami, zostałem zaprowadzony pod prysznic, następnie zaś włosy, brodę i krocze posypano mi proszkiem owadobójczym. Mam też nowy koc, prawie zupełnie czysty i o niebo lepszy od poprzedniego. Piszę te słowa, narzuciwszy go na ramiona — nie dlatego że jest mi zimno, ale by czuć jego dotyk.


* * *

Kolejne przesłuchanie. Prowadził je nie Constant, lecz zupełnie nowy człowiek, który przedstawił mi się jako Mr Jabez. Stosunkowo młody, w porządnym cywilnym ubraniu. Poczęstował mnie papierosem i powiedział, że rozmawiając ze mną, ryzykuje zarażenie tyfusem — szkoda, że nie widział mnie przed kąpielą. Zapytałem, czy mógłbym dostać jeszcze jeden koc i trochę więcej papieru, a on pokazał mi kilka dołączonych do akt kartek pokrytych moimi notatkami i przez jakiś czas narzekał na pracę, jakiej wymaga ich odczytanie i przepisanie. Ponieważ wiedziałem, że nie ma tam nic, co by mi mogło zaszkodzić, zaproponowałem, żeby po prostu wykonał fotokopie i przesłał je komuś wyższemu rangą; nie wydaje mi się jednak, żebym powinien pozwolić im zabrać to, co pisałem ostatnio, popuściłem bowiem wodze wyobraźni i fantazjowałem na temat rodziców i Ziemi (prawdę powiedziawszy, nosiłem się nawet z zamiarem napisania powieści, bo przecież wiele dziel literackich powstało właśnie w więzieniu), a to tylko niepotrzebnie zagmatwałoby moją sprawę. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zniszczę te kartki.


* * *

Północ, może trochę później. Na szczęście zostawili mi świece i zapałki, bo nie mógłbym teraz pisać. Krótko po tym, jak zasnąłem, przyszedł strażnik, potrząsnął mnie za ramię i powiedział, że mnie „wzywają”. W pierwszej chwili pomyślałem, że mam umrzeć, lecz uśmiech strażnika świadczył o tym, iż chodzi o coś innego — przypuszczalnie o jakieś na pół zabawne upokorzenie w rodzaju ogolenia głowy.

Zaprowadził mnie do pomieszczenia obok cel, wepchnął do środka, a tam czekała na mnie Celestine Etienne, dziewczyna z domu madame Duclose. Na zewnątrz jest chyba pełnia lata, ponieważ była ubrana jak do kościoła w upalny letni wieczór: różowa sukienka bez rękawów, białe rękawiczki i kapelusz. Wiem, że dawniej wydawała mi się chuda jak bocian, teraz jednak prezentowała się całkiem interesująco, szczególnie z szeroko otwartymi ze strachu, fiołkowobłękitnymi oczami. Na mój widok wstała z krzesła i powiedziała:

— Och, doktorze! Jaki pan wychudzony…

W pokoju było jedno krzesło, lampa bez wyłącznika, ścienne lustro (co oznaczało, że jesteśmy obserwowani z sąsiedniego pomieszczenia) oraz stare zdezelowane łóżko z czystym prześcieradłem naciągniętym na materac, którego chyba lepiej było nie oglądać.

W drzwiach, o dziwo, znajdowała się zasuwka. Rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się po moim aresztowaniu. Nazajutrz zjawił się człowiek z biura skarbnika miejskiego i polecił jej, by w najbliższy wtorek (a więc w dzień, kiedy miała mnie odwiedzić) punktualnie o ósmej wieczorem zgłosiła się do Biura Przepustek. Postąpiła zgodnie z poleceniem, ale po trzygodzinnym oczekiwaniu dowiedziała się, że urząd już nie pracuje i że ma zjawić się ponownie za dwa tygodnie. Oczywiście zorientowała się bez trudu, czemu to ma służyć, lecz bała się sprzeciwić.

Dopiero dzisiaj, ledwo zdążyła usiąść w poczekalni, pojawił się ten sam urzędnik, który zawsze odprawiał jaz kwitkiem, i powiedział, że powinna raczej pójść prosto do cytadeli oraz że nic nie wskazuje na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości musiała pokazywać się w tym biurze. Po drodze wstąpiła do swego pokoju u madame Duclose, przebrała się, poperfumowała i przyszła tutaj.


* * *

Tyle wystarczy. Pisałem to wszystko z ogromną przyjemnością, obserwowałem, jak pióro pozostawia na papierze ciągnący się całymi tygodniami ślad, ale widok moich wcześniejszych notatek w teczce nowego śledczego trochę mnie zaniepokoił. Jestem prawie pewien, że strażnik zasnął na swoim stanowisku w korytarzu, więc spalę te zapiski, strona po stronie, w płomieniu świecy.


Transkrypcja kończyła się w połowie strony, poniżej zaś znajdowała się notatka z dokładne datą i miejscem, gdzie skonfiskowano pamiętnik więźnia.


* * *

Musicie mi wybaczyć niewyraźne pismo w tej notatce, a być może i w kilku kolejnych. Wydarzył się absurdalny wypadek, o którym opowiem we właściwym czasie. Minionej nocy zabiłem tygrysa i niedźwiedzia trupojada — tego drugiego nad zwłokami tygrysa. Tygrys zaatakował mnie w chwili, kiedy schodziłem z drzewa, na którym czekałem na niego przez całą noc. Powinienem był zostać poważnie poturbowany, ale wyszedłem z opresji zaledwie z kilkoma zadrapaniami od cierni, w które wpadłem pchnięty przez atakujące zwierzę.


Oficer odłożył notes w płóciennej okładce, odszukał szkolny zeszyt z informacją o dzierzbie, przejrzał kilka początkowych stron, skinął głową, po czym wrócił do lektury zawartości notesu.


23 kwietnia. Wróciłem do obozu po zastrzeleniu tygrysa i zastałem chłopca samego, jeśli nie liczyć kota, który do niedawna szedł naszym śladem. Chłopiec zdołał zwabić go na kolana i siedział — jak zwykle, kiedy nie zajmował się gotowaniem — odwrócony plecami do ognia. Rzecz jasna byłem bardzo podekscytowany przygodą z tygrysem i natychmiast zacząłem ją relacjonować; w pewnej chwili podszedłem do niego i podniosłem kota, aby pokazać, gdzie trafiły moje strzały, zwierzę zaś wygięło kark pod nieprawdopodobnym kątem i zatopiło zęby w mojej ręce. Jeszcze wczoraj, kiedy zastrzeliłem niedźwiedzia trupojada, rana nie dawała mi się we znaki, ale dzisiaj już mi dokucza. Posypałem ją środkiem bakteriobójczym i założyłem opatrunek.


* * *

24 kwietnia. Z ręką wciąż coś nie tak, co zresztą widać po charakterze pisma. Nie mam pojęcia, co bym począł bez chłopca. Od początku wyprawy zajmuje się dosłownie wszystkim. Dzisiaj dyskutowaliśmy o tym, czy powinniśmy zwinąć obóz i podążyć dalej w górę rzeki, lecz ostatecznie postanowiliśmy zaczekać do jutra. Tutaj przynajmniej rośnie drzewo, co zawsze przynosi szczęście, i jest łagodne trawiaste zbocze, u podnóża którego wartko płynie rzeka o chłodnej, smacznej wodzie. Mamy też pod dostatkiem mięsa ze skoczka, a solidny kawał powiesiliśmy na innym drzewie jakieś trzy kilometry stąd, dla tych, którzy są głodni. Widać stąd wyraźnie, że idąc w górę rzeki, dotrzemy do skalistego wąwozu o wysokich, prawie pionowych ścianach.


* * *

25 kwietnia. Zwinęliśmy obóz. Jak zwykle, chłopiec wykonał większość pracy. Czyta moje książki i zadaje pytania; na niektóre nie potrafię udzielić wyczerpującej odpowiedzi.


* * *

26 kwietnia. Chłopiec nie żyje. Pochowałem go w miejscu, gdzie nikt go nie znajdzie, ponieważ patrząc na jego martwą twarz, doszedłem do wniosku, że już nikt nie powinien jej zobaczyć. Oto jak do tego doszło. Około południa prowadziliśmy muły ścieżką wiodącą wzdłuż południowej krawędzi wąwozu, który w tym miejscu ma około dwustu metrów głębokości i jest dość wąski, tak że woda płynie żwawo głębokim kanałem o dnie pokrytym rudawym piaskiem i pogruchotanymi kamieniami. Przypominałem mu, że według jego słów powinniśmy być jeszcze daleko od świętej groty Wolnych Ludzi, on jednak odparł, iż tu również mogą być podobne jaskinie, i zaczął myszkować wśród skał. Widziałem, jak spada: usiłował chwycić się skały, krzyknął przeraźliwie i runął w przepaść. Pospiesznie spętałem muły, po czym wyruszyłem na poszukiwania w nadziei, że woda zamortyzowała upadek i zdołał wypłynąć na powierzchnię. Długo szedłem wzdłuż koryta rzeki, aż wreszcie dotarłem do samotnego drzewa rosnącego nad samą wodą, z zanurzonymi w niej korzeniami. Właśnie te korzenie zatrzymały mego przyjaciela.

A teraz pozwólcie mi przyznać się do oszustwa. Daty na tej stronie i poprzedniej nie są prawdziwe. Dzisiaj jest pierwszy czerwca. Długo niczego nie zapisywałem, aż wreszcie dziś wieczorem doszedłem do wniosku, że znowu zacznę prowadzić dziennik i opiszę, co się wydarzyło. Jak widać, moja ręka jeszcze nie wydobrzała; wątpię, czy kiedykolwiek odzyska pełną sprawność, choć na pierwszy rzut oka wygląda całkiem normalnie. Znikła nawet blizna, mam jednak poważne problemy z manipulowaniem przedmiotami.

Ukryłem zwłoki w jaskini w skalistej ścianie wąwozu. Myślę, że byłby zadowolony, ja zaś mam pewność, że żaden niedźwiedź trupojad nie zdoła tam dotrzeć. Co prawda potrafią przesuwać nawet duże głazy, ale nie opanowały umiejętności wspinaczki. Odnalezienie jaskini zajęło mi trzy dni; przez ten czas chłopiec był przywiązany do grzbietu jednego z mułów. Zabiłem kota i położyłem mu u stóp.

Niezbyt dobrze idzie mi takie pisanie — nie chodzi o kłopoty z ręką, ale o problemy z przelewaniem myśli na papier. Owszem, zapisywałem rozmowy i relacjonowałem rozmaite wydarzenia, lecz nie własne myśli. Jest w tym coś niezwykłego, tym bardziej że nie mam teraz z kim rozmawiać i że nikt tego nie przeczyta.

Posuwamy się naprzód (my, czyli dwa muły i ja) znacznie wolniej niż wtedy, kiedy był z nami. Maszerujemy tylko przez trzy albo cztery godziny przed południem, często się zatrzymując: a to w przepięknym zakątku z drzewami i paprociami, a to przy skalnej ścianie, którą należy zbadać, ponieważ może w niej być jaskinia, a to przy zakolu rzeki, żeby nałapać ryb. Od jego śmierci nie zastrzeliłem żadnego zwierzęcia. Żywię się rybami oraz rozmaitymi małymi stworzonkami; łapię je we wnyki uplecione z włosia, które wyczesałem mułom z ogonów. Kilkakrotnie ktoś uprzedził mnie i zabrał zdobycz, ale nie mam mu tego za złe. Chyba wiem, kto to jest.

Żywności jest pod dostatkiem, nawet gdyby ktoś zrezygnował z mięsa i ryb, mimo że dopiero pojawiły się pierwsze, nieliczne jagody. Zdaje się, że mieszkańcy bagien, to znaczy tubylcy zamieszkujący łąkomorza, jadali nawet kłącza trzcin. Skosztowałem tego (należy starannie usunąć wierzchnią brązową warstwę, bardzo gorzką i po zmieleniu między kamieniami wykorzystywaną jako trucizna przy połowie ryb) i stwierdziłem, że jest całkiem niezłe, choć wątpię, by miało wielką wartość odżywczą. Kłącza najlepiej smakują nad Oceanem, kiedy przed każdym kęsem można zanurzyć je na chwilę w słonej wodzie.

Tam, na łąkomorzu, nie brakuje kłączy (wystarczy tylko chwycić parę najbliższych trzcin i mocno pociągnąć), lecz oprócz nich pozostają do wyboru tylko ryby i małże, wiosną zaś ślimaki — chyba że komuś uda się schwytać ptaka. Tutaj sprawy mają się dokładnie na odwrót: pożywienie jest wyjątkowo urozmaicone, tyle że trzeba się napracować, by je znaleźć. Znakomite są świeże pędy niektórych roślin oraz robaki żyjące w zbutwiałych pniach, podobnie jak grzyby rosnące w zakątkach, gdzie nigdy nie dochodzi światło.

Jak już wspomniałem, nie zastrzeliłem żadnego zwierzęcia, choć raz kusiło mnie, żeby to zrobić. Sztucer czyni jednak tyle hałasu (strzelba jeszcze więcej), że z pewnością spłoszyłbym tych, których szukam.


* * *

3 czerwca (prawdziwa data). Wspinamy się wyżej. Coraz więcej kamieni, coraz mniej trawy. Tutejsze jelenie zupełnie nie przypominają bydła.


* * *

4 czerwca. Dzisiaj bez ogniska. Od jego śmierci, czyli od ponad miesiąca, co wieczór rozpalałem ogień i dziś także zacząłem już zbierać chrust, kiedy nagle zacząłem się zastanawiać, po co to robię. Chłopiec potrzebował ognia, żeby upiec mięso i zagotować wodę na herbatę. Lubię herbatę, ale jej zapas już się skończył, a ja już dzisiaj jadłem i nie mam nic, co należałoby upiec. Wkrótce słońce zajdzie i dopóki zza wzgórz nie wyłoni się bliźniacza planeta, nie będę mógł pisać. Czasem zastanawiam się, kto to przeczyta, dochodzę do wniosku, że nikt, i postanawiam zapisać wszystkie, nawet najbardziej skryte myśli. Zaraz potem przypominam sobie jednak, że powinien to być dziennik wyprawy badawczej i nawet jeżeli nikt nie zdoła zapoznać się z jego treścią, to prowadzenie go powinno być dla mnie dobrą wprawką.

Ale o czym tu opowiadać? Przestałem się golić. Siedzę z notesem na kolanach i rozmyślam o życiu Wolnych Ludzi przed przybyciem kolonistów z Ziemi. Teren jest surowy i niedostępny — nikt, kto mógłby mieszkać gdzie indziej, z pewnością nie osiedliłby się tutaj z własnej woli. Być może góry (Góry Czasu) prezentują się lepiej, na razie jednak nic nie mogę na ten temat powiedzieć. Jedno wiem na pewno: wzgórza, które pokonywaliśmy do tej pory, a nawet łąkomorza wyglądały znacznie bardziej zachęcająco od tej okolicy. W takim razie, jeśli mamy wierzyć starym podaniom, dlaczego Wolni Ludzie żyli w górach? Czy schodzili z nich aż tutaj? Czy pojawiają się tu teraz? Myślę, że tak, ale to już całkiem inna historia.

Nawet jeżeli tu docierali, to niezbyt często, ponieważ w przekazach wyraźnie rozróżnia się mieszkańców gór, czyli Wolnych Ludzi, od mieszkańców bagien. Co prawda ci ostatni w swoich opowieściach często nazywają Wolnych Ludzi „ludźmi ze wzgórz”, ale te wzgórza, w przeciwieństwie do łąkomórz, są zupełnie puste. Nie ma tu nawet zmarłych, a jeżeli są, to niewielu.

Właśnie: dlaczego mieszkańcy łąkomórz nie zapuszczali się na te obszary?

Zacznijmy od nich, ponieważ więcej na ich temat wiemy — choćby to, że zawsze pożądali mięsa, ponieważ nawet niewierzący chętnie jadali mięso zwierząt albo ludzi składanych w ofierze. Mieszkali na bagnach, więc żywili się głównie — jak już wspomniałem — kłączami trzcin, rybami i ptactwem wodnym. Jeśli pragnęli zdobyć czerwone mięso, musieli wyruszać na polowania na ląd, ale rybacy i zjadacze korzonków nie mogli być sprawnymi myśliwymi. Niekiedy docierali aż tutaj (ilu ich było? dziesięciu? dwudziestu? a może trzydziestu?) w poszukiwaniu ofiar, które mogliby złożyć rzece. Bez trudu mogę ich sobie wyobrazić, jak maszerują rzędem: krępi mężczyźni o grubych udach, płaskich stopach i jasnej cerze. Dziesięciu… dwunastu… trzynastu… czternastu… piętnastu. Co prawda Wolni Ludzie są lepszymi myśliwymi i potrafią lepiej walczyć, mają dłuższe nogi i wąskie stopy, ale jest ich niewielu, w przeciwnym razie bowiem umarliby z głodu. Za mało zwierzyny. Razem z kobietami i dziećmi jest ich może dziesięcioro, w tym najwyżej trzech albo czterech mężczyzn w kwiecie wieku. Ilu z nich pognano z powrotem w kierunku Klepsydry, Obserwatorium i rzeki? Ilu? Jak długo trwała prehistoria człowieka na matce Ziemi? Milion lat? Niektórzy twierdzą, że dziesięć milionów. (Kości moich przodków).


Później. Bliźniacza planeta króluje już na niebie i zalewa tę stronę błękitnym blaskiem, z wyjątkiem miejsca gdzie pada cień mojej ręki trzymającej pióro. Znajduje się w połowie drogi między pełnią a nowiem; dokładnie na granicy między światłem a cieniem widzę Rękę wyciągniętą ku morzu oraz maleńką iskierkę u nasady kciuka — przypuszczalnie Port-Mimizon. Podobno to najgorsze miasto na obu planetach.


Później. Przez chwilę wydawało mi się, że w ciemności widzę cień kota, i nawet zacząłem się zastanawiać, czy na pewno nie żyje, choć przecież własnoręcznie skręciłem mu kark. Dzień przed tym, jak znalazłem grotę, kot przyniósł jakieś małe zwierzątko i położył przede mną na ziemi. Pochwaliłem go i powiedziałem, że może sam je zjeść, on zaś odparł: „Mój pan, markiz de Carabas, przesyła ci pozdrowienia”, po czym znikł. Zwierzątko miało spiczasty pyszczek, okrągłe uszy i równe, prawie ludzkie zęby. Uśmiechało się po śmierci.


Później. Przy świetle planety szukałem wśród skał kamiennych narzędzi — eolitów. Bez powodzenia.


* * *

6 czerwca. Dzisiaj, jak na prawdziwych odkrywców przystało, maszerowaliśmy cały dzień. Po prawej rzeka przelewa się z rykiem przez kamienne ściany, z przodu wznosi się znacznie wyższa, sinoniebieska ściana gór. Będę podążał tropem rzeki, wiem bowiem, że w głębi gór ma źródła.


* * *

7 czerwca. Dzisiaj przed nami stoczył się po skalistym zboczu niewielki kamień — z pewnością strąciło go jakieś zwierzę, ale choć wytężałem wzrok, niczego nie dostrzegłem. Wydawało mi się, że odkąd przestałem polować, zostaliśmy sami; nikt nie wykrada zwierzyny z sideł, a nawet jeżeli czasem zastaję je puste, to ślady świadczą jednoznacznie o tym, że winowajcami są płomieniste lisy. Jak dziwnie muszę się prezentować! Mam na sobie tylko buty, które chronią stopy przed skaleczeniami. Podejrzewam, że bardziej odstraszająco działa widok moich mułów.


Znacznie później. Nie mam pojęcia, która jest godzina, ale chyba już dawno minęła północ. Bliźniacza planeta pokonała połowę drogi od zenitu ku zachodowi, lecz ponieważ świeci coraz jaśniej, mój wzrok sięga głęboko w dolinę, a potężne urwiska przede mną lśnią w jej błękitnym blasku.

Nie napiszę Później, ponieważ odłożyłem notes zaledwie na kilkanaście sekund, żeby zgarnąć gałązek i suchej trawy na ognisko. To pierwszy ogień, jaki rozpalę od wielu dni, ale po wyjściu ze śpiwora jest mi zimno, a nie chce mi się spać. Przyśniło mi się, że wokół mnie zgromadziła się grupa nagich ludzi. To były Dzieci Mroku, które nie są ani dziećmi, ani ludźmi, wśród nich zaś wysoka dziewczyna o długich prostych włosach; prawie dotknęły mojej twarzy, kiedy się nade mną pochyliła.


Na tym kończyły się zapiski w notesie. Oficer zamknął go, rzucił na biurko, po czym przez chwilę stukał palcami w sztywną okładkę. Pogrążony w lekturze nawet nie zauważył, ze zaczęło świtać; zgasił anemiczny płomyk lampy, odepchnął krzesło, wstał i przeciągnął się. Mimo wczesnej pory w powietrzu już było czuć zapowiedź upału i potwornej wilgoci. Służący opuścił swoje stanowisko pod drzewem; przypuszczalnie spał w jakimś kącie. Oficer zastanawiał się przez chwilę, czy odszukać go i obudzić kopniakiem, w końcu jednak wrócił do biurka i, nie siadając, po raz drugi przeczytał list towarzyszący aktom. Data była prawie sprzed roku.


Szanowny Panie, załączone materiały dotyczą więźnia #143, chwilowo przetrzymywanego w naszej instytucji i podającego się za obywatela Ziemi. Więzień (jeśli wierzyć jego paszportowi, który wzbudza poważne podejrzenia) nazywa się John V. Marsch, przybył tu 2 kwietnia ubiegłego roku, został zaś aresztowany 5 czerwca tego roku w związku z zabójstwem tajnego współpracownika GSPB klasy AA o pseudonimie „Espion”. Co prawda za winnego w tej sprawie uznano syna zamordowanego, istnieją jednak poważne poszlaki wskazujące na to, że #143 może być agentem junty sprawującej obecnie władzę na sąsiedniej planecie. Ja osobiście nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Zwracam Pańską uwagę na okoliczność, że w obecnej sytuacji egzekucja agenta przysłanego z Sainte Anne zostałaby doskonale przyjęta przez opinię publiczną. Z drugiej jednak strony, jeśli damy wiarę zapewnieniom więźnia, że pochodzi z Ziemi, jego uwolnienie (przynajmniej do czasu, kiedy jednoznacznie ujawni swoje prawdziwe oblicze) wywarłoby równie pozytywny efekt. Wiele osób, szczególnie intelektualistów, wiązało wiele nadziei z wizytą uczonego z Ziemi.


— Maitre…

Oficer podniósł wzrok. Tuż obok, ziewając rozdzierająco, stała Cassilla z tacą, a krok za nią niewolnik.

— Kawa, maitre.

W świetle dnia dostrzegł siatkę delikatnych zmarszczek pod jej oczami; dziewczyna się starzała. Szkoda. Wziął do ręki kubek, a kiedy nalewała kawę, zapytał, ile ma lat.

— Dwadzieścia jeden, maitre.

Dzbanek był srebrny, z pointylistycznym ornamentem, co oznaczało, ze niewolnik zażądał takiego w kuchni. Gdyby tego nie zrobił, dostałby zwykłe naczynie z któregoś ze stolików przeznaczonych dla młodszych oficerów.

— Powinnaś bardziej dbać o siebie.

Kawa była gorąca, z niewielkim dodatkiem wanilii. Dolał sobie obfitą porcję gęstej śmietany.

— Tak, maitre. Czy to wszystko?

— Możesz odejść. — Przeniósł wzrok na niewolnika. — Który statek odpływa w najbliższym czasie do Port-Mimizon?

— „Gwiazda Wieczorna”, maitre. Wyrusza jeszcze dziś, w porze największego przypływu, ale po drodze zawija jeszcze do Coldmouth i ma odwiedzić kilka mniejszych wysp. „Demon Bagienny” wypłynie dopiero w przyszłym tygodniu, ale powinien dotrzeć do Port-Mimizon miesiąc wcześniej niż „Gwiazda”.

Oficer skinął głową, pociągnął łyk kawy i wrócił do lektury listu.


Chociaż w prywatnych dokumentach więźnia znajduje się wiele materiałów poszlakowych, on sam, jak do tej pory, do niczego się nie przyznał. Stosujemy tradycyjną metodę cyklicznego zaostrzania i rozluźniania rygoru, aby doprowadzić do załamania. Krótko po tym, jak został umieszczony w wygodnej celi, mieszkający piętro wyżej #47 zaczął się z nim porozumiewać, stukając w rurę kanalizacyjną. Jak tylko #143 odpowiedział, namówiliśmy #47 (to więzień polityczny, miękki jak wszyscy nasi domorośli politycy), by sporządzał szczegółowe notatki z ich rozmów (załącznik #181). Wyrywkowe kontrole pozwoliły stwierdzić, że zapiski są stuprocentowo wierne, ale niestety, rozmowy dotyczą mało istotnych tematów. Sąsiadka z celi obok, analfabetka odsiadująca wyrok za drobne kradzieże, również usiłuje się z nim porozumieć, lecz nie potrafi zastosować żadnego kodu, więc jej sygnały pozostają bez odpowiedzi.

Ponieważ władze uniwersytetu domagają się od nas uwolnienia więźnia, bylibyśmy wdzięczni za szybką decyzję w tej sprawie.


Oficer podniósł wieko skrzynki, wrzucił do niej list oraz resztę jej zawartości, a następnie wyjął z szuflady biurka kilka kartek z oficjalnym nadrukiem oraz pióro i zaczął pisać:


Dyrektor GSPB

Cytadela

Port-Mimizon

Departement de la Main

Szanowny Panie, uważnie rozpatrzyliśmy przedstawioną przez Pana sprawę. Chociaż osoba więźnia nie ma najmniejszego znaczenia, żadne z proponowanych przez Pana rozwiązań nie wydaje nam się właściwe. Gdybyśmy przeprowadzili publiczną egzekucję, wiele osób by uznało, że naprawdę był obywatelem Ziemi i odegrał rolę kozła ofiarnego. Gdyby natomiast został zwolniony, oczyszczony z zarzutów, a następnie ponownie aresztowany, wiarygodność rządu zostałaby narażona na poważny uszczerbek.

Nie interesuje nas opinia publiczna w Port-Mimizon, ale ponieważ w całej sprawie tylko ten czynnik ma jakiekolwiek znaczenie, zalecamy Panu kontynuować wysiłki zmierzające do osiągnięcia pełnej współpracy; tymczasem ostrzegamy, by nie przywiązywał pan dużej wagi do rozwijającego się związku z dziewczyną C.E. Dopóki nie nastąpi jakaś wyraźna i trwała zmiana, więzień musi pozostać w zamknięciu.


Oficer opatrzył list podpisem, wrzucił go do skrzyneczki, po czym wezwał niewolnika i polecił mu zamknąć ją i zabezpieczyć.

— Zaniesiesz to na pokład „Gwiazdy Wieczornej”, żeby zawieźli ją do Port-Mimizon.

— Tak, maitre.

— Czy dziś będziesz obsługiwał komendanta?

— Tak, maitre. Od południa. Przy obiedzie, maitre. Z okazji wizyty generała.

— Może nadarzy się okazja, żeby z nim porozmawiać, ale dyskretnie! Najlepiej wtedy, kiedy każe ci przekazać mi podziękowania za udostępnienie twoich usług.

— Tak, maitre.

— Możesz go wówczas poinformować, że przez całą noc zajmowałem się tą sprawą i odesłałem materiały pierwszym statkiem, który odpływał dziś do Port-Mimizon. Zrozumiałeś?

— Tak, maitre.

Z twarzy niewolnika na chwilę znikł wyraz służalczości i pojawił się uśmiech; widząc ten uśmiech, oficer zrozumiał, że niewolnik uczyni wszystko, by wykonać polecenie, ponieważ w ten sposób przynajmniej częściowo zaspokoi drzemiące głęboko w jego duszy zamiłowanie do intryg i przygód. Niewolnik zaś spojrzał na twarz oficera i natychmiast stało się dla niego jasne, że już nigdy nie będzie musiał wrócić do gręplarni ani do przędzalni i że oficer wie, iż polecenie zostanie wykonane dla samej przyjemności wypełnienia rozkazu. Zarzucił sobie skrzynkę na ramię, by zanieść ją do portu i na pokład statku „Gwiazda Wieczorna”, po czym rozstali się, każdy bardzo zadowolony. Zaraz po wyjściu niewolnika oficer znalazł za lampą na biurku zawieruszoną szpulę z taśmą; wyrzucił ją przez okno na zaniedbaną rabatę z dzbanecznikami.

Загрузка...