PIĘĆ

Martinez powitał nowego kapitana „Korony” z całą uprzejmością, na jaką umiał się zdobyć, czyli z niewielką, po czym przeszedł do formalnych procedur przekazania kapitańskich kluczy i rozmaitych kodów. Chciał powiedzieć: „Staraj się nie zabić mojego statku”, ale się powstrzymał. Alikhan już spakował jego rzeczy.

Nowy kapitan zaprosił Martineza na obiad, ale Martinez odmówił, tłumacząc, że ma spotkanie na planecie. Rzeczywiście, miał spotkanie.

Zamierzał się spotkać z bratem, siostrami, patronem klanu Martinezów, lordem Pierrem Ngenim, z każdym, jeśli zajdzie taka potrzeba, nawet z lordem seniorem Konwokacji. Postanowił w razie potrzeby bezustannie lobbować, aż otrzyma przydział na dowódcę statku.

Powiedziano mu bowiem, że po miesięcznym urlopie, gdy zregeneruje siły po trudach podróży, ma się stawić w zawodówce operatorów czujników w Kooai, na południowej półkuli Zanshaa. Tam obejmie stanowisko dowódcy.

Zawodówka! Rozwścieczyła go ta wiadomość. Chorąży nadawałby się do tej pracy, i to chyba znacznie bardziej.

Chciał znów dostać przydział na statek, nawet gdyby osobiście musiał napastować wszystkich, którzy wchodzą i wychodzą z Dowództwa. Nawet gdyby musiał chwycić za gardło lorda Saida i trząść nim, aż staruszek się podda.

Pożegnał się wcześniej z oficerami i załogą, dlatego gdy opuszczał pępowinę śluzy, nie oglądał się za siebie. Alikhan załatwił mu auto z kierowcą, więc Martinez nie czekał na pociąg, objeżdżający górny poziom pierścienia akceleracyjnego. Auto zawiozło go do Biura Akt Floty, gdzie zdeponował folię z danymi. Folia zawierała log z lotu „Korony”, zawierała również nagrania, które mogłyby zniweczyć karierę Kamarullaha. Oczywiście, jeśli komuś chciałoby się zajrzeć do tych zapisów.

Prawdopodobnie nikomu się nie zechce. Z pewnością nikt nie wykazał zainteresowania wyprawą „Korony” — nie opublikowano jeszcze informacji na temat bitwy w Hone-bar i matowooki Torminel, młodszy oficer, który odbierał folię z danymi, w ogóle nie był podekscytowany spotkaniem z bohaterem floty i po wręczeniu pokwitowania najpewniej zapadłby w drzemkę.

W Martinezie wściekłość walczyła z fizycznym bólem i potwornym znużeniem. Włożył kwitek do kieszeni i przeszedł przez przezroczyste automatyczne drzwi, prowadzące do poczekalni.

I tam zobaczył ją.

W pierwszym odruchu najpierw pragnął tylko patrzeć, a potem rzucić się do niej i objąć jej szczupłe ciało, jak marynarz obejmuje maszt tonącego żaglowca. Na szczęście — dla godności szarży Martineza — Sula nie przyjęła pozycji odpowiedniej do uścisków: salutowała ze ściągniętymi do tyłu łopatkami, uniesionym podbródkiem, odsłaniającym gardło. Oznaka podporządkowania, wymuszona w całym imperium Shaa.

Przez chwilę stał bez tchu, zachwycony jej urodą, wyprostowaną postawą, srebrzysto połyskującymi włosami do ramion, otaczającymi bladą twarz o świetlistej cerze, i rozbawionymi, błyszczącymi zielonymi oczyma. Wtedy podniósł ciężką buławę Złotego Globu, zakończoną kulą z wirującym płynem i kiwnął w jej stronę, odwzajemniając pozdrowienie.

— Spocznij, poruczniku — powiedział.

— Dziękuję, milordzie. — Jej promienny uśmiech był lekko zarozumiały, miał w sobie wyraz triumfalnego rozbawienia, gdyż udało jej się go zaskoczyć. — Powitałeś mnie kiedyś, gdy wracałam na pierścień Zanshaa. Postanowiłam się zrewanżować.

— Doceniam to. — Cielesne znużenie ustąpiło pod napływem krwi, ale umysł nadal był senny, a czaszkę wypełniała wata. Miał bolesną świadomość, że Sula stoi przed nim kwitnąca, wypoczęta, ponętna i że wszystko, co do niej powie, okaże się nad wyraz grupie.

— Towarzyszyć ci w drodze na planetę czy też masz tu coś do załatwienia? — spytała Sula.

— Czeka na mnie rodzina — odparł. Głupio.

— Wiem, jestem z nimi w kontakcie. Powiedzieli mi, kiedy przyjeżdżasz.

Martinez i Sula unosili się przy drzwiach, przed Biurem Akt Floty, blokując ruch, i Martinez przypomniał sobie, że jako starszy oficer powinien zwyczajowo pierwszy przejść przez drzwi. Przeszedł więc, a Sula za nim.

Alikhan stał przy samochodzie, ocieniony przez uniesione do góry drzwi.

— Do windy — powiedział Martinez. Alikhan pomógł Suli wsiąść do samochodu obok Martineza, uśmiechając się znacząco pod zakręconymi wąsami.

Alikhan usiadł obok kierowcy z przodu; oddzielała ich od pasażerów bariera, którą jeden z nich taktownie zmatowił. Martinez uczuł mrowienie w nerwach — zapach perfum Suli sprawił, że krew nieco szybciej zaczęła krążyć mu w żyłach. Sula spojrzała na niego.

— Zgodnie z pogłoskami, i to dość oficjalnymi, dokonałeś spektakularnego czynu i wkrótce zostaniesz odznaczony. Nie powiedziano nam jednak jaki to czyn.

Martinez prychnął.

— Wystarczającą satysfakcję sprawia mi świadomość, że wiernie służyłem imperium.

Sula zaśmiała się.

— Udało mi się wywnioskować, że zlikwidowałeś całą bandę Naksydów i że nasi zwierzchnicy nie chcą, by wrogowie się o tym dowiedzieli.

— Można by przypuszczać, że Naksydzi już się tego domyślili — zauważył Martinez.

— Ilu wrogów udało ci się zlikwidować?

Powiedział jej, pewien, że Sula w najbliższym czasie nie wyśle do wroga informacji. Uniosła złociste brwi; po jej oczach było widać, że intensywnie coś rozważa.

— Ciekawe. To oznacza, że nasza sprawa niekoniecznie jest stracona — stwierdziła.

— Niekoniecznie — potwierdził. Nadal patrzył spode łba. Sula spojrzała na niego, zaciekawiona.

— Może mi powiesz, jak to zrobiłeś?

Powiedział. Gdy skończył, pogratulowała mu, ale wyczuł w tym nutkę rozczarowania.

— Co takiego?

— Miałam nadzieję, że wykorzystasz mój wzór.

— Jeśli o to chodzi… — uniósł lewą rękę — …ustaw swój displej na odbiór. Za chwilę znów naruszę zasady bezpieczeństwa.

Przesłał jej dane z serii eksperymentów Do-faqa.

— Analizuj sobie do woli — rzekł. — I powiedz mi, co o tym myślisz.

Sula spojrzała na swój mankietowy displej.

— Tak. Dziękuję. — Przyjrzała mu się badawczo. — Powinieneś być piekielnie zadowolony z tego wszystkiego, ale nie jesteś. Kto ci robi koło pióra?

Wbrew sobie uśmiechnął się.

— Straciłem „Koronę”. To nie powód do radości. A poza tym chodzi o mój następny przydział. — Opisał jej szczegóły.

— Co się stało? — spytała zaskoczona. — Odbiłeś dziewczynę któremuś z dowódców floty?

— Nic o tym nie wiem — odparł, ale zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Kamarullah nie jest dziewczyną jakiegoś dowódcy floty. Wyobraził to sobie i musiał się uśmiechnąć. — A twoje następne zadanie?

— Zajmuję się duchem kapitana Blitshartsa — odparła z rozdrażnieniem.

To Blitsharts był odpowiedzialny za ich pierwsze spotkanie: Martinez zaplanował, a Sula zrealizowała niebezpieczną operację ratunkową słynnego żeglarza, ale gdy go uratowano, okazał się martwy.

— Blitsharts? Dlaczego Blitsharts?

— Sąd Śledczy uznał, że jego śmierć była przypadkowa, ale jego ubezpieczyciel utrzymuje, że to samobójstwo, i wkrótce ma się odbyć proces cywilny. Powołano mnie na świadka, więc flota przedłużyła mi urlop do tego czasu. — Spojrzała na Martineza. — Potem będę wolna. Na wypadek, gdyby jakiś słynny kapitan chciał mnie przyjąć na swój statek.

Martinez potraktował to jako zaproszenie do pocałunku, więc objął ją ramieniem i już miał się pochylić, gdy samochód przystanął i drzwi uniosły się z sykiem.

A niech to! Udało mu się tylko poczuć smak odurzających perfum i ekscytujące ciepło jej skóry.

Odsunął się, a Sula smętnie się uśmiechnęła wąskimi wargami. Gdy wyszedł z auta, grupa przygiętych wyprężyła się, salutując i odsłaniając gardła. Każdy mundurowy — nawet lordowie konwokaci — zobowiązany był salutować przed Złotym Globem, dlatego Martinez wziął go ze sobą. Postanowił dać upust złości i frustracji, egzekwując ten przywilej w stosunku do wszystkich starszych oficerów, jakich spotka na swej drodze.

Teraz Glob okazał się bardzo niewygodny. Martinez nie zamierzał przez cały dzień chodzić między sztywnymi postaciami, mówiąc „Spocznij” i „Możecie wrócić do zajęć”, i przyciągać nadmierną uwagę do siebie i do pięknej, słynnej lady Suli.

Sula i Alikhan szli za Martinezem, który kroczył między skamieniałymi sylwetkami wojskowych do pociągu, mającego pojechać na najniższy poziom stacji pierściennej — poziom najniższy, ale znajdujący się nad głową Martineza.

Zajęte przez flotę rejony pierścienia, zdecydowanie nieatrakcyjne, lecz funkcjonalne — doki, magazyny, koszary, szkoły i stocznie — przesłaniały fakt, że pierścień akceleracyjny był jednym z najwspanialszych cudów technicznych wszechczasów. Posrebrzony światłem słonecznym okrąg, rozciągający się nad Zanshaa przez prawie jedenaście tysięcy lat, był symbolem dominacji Shaa, widocznym z niemal każdego miejsca planety. Dolny poziom pierścienia poruszał się po geostacjonarnej orbicie, przyczepiony do Zanshaa sześcioma potężnymi kablami planetarnych wind. Nad niższym poziomem nadbudowano wyższy, obracający się z ośmiokrotnie większą szybkością niż dolny poziom, po to, by mieszkańcy mieli normalne ciążenie.

Na pierścieniu Zanshaa żyło osiemdziesiąt milionów ludzi; zamieszkiwali regiony bardziej atrakcyjne od dzielnic zajętych przez flotę, a zostało tam jeszcze dość miejsca dla setek milionów. Mieszkańcy górnego poziomu, przyciśnięci siłą odśrodkową do zewnętrznych rejonów pierścienia, poziom niższy mieli w istocie „nad” sobą. Żeby tam wjechać, wykorzystywali pociąg, który był przyśpieszany po torze, a potem w odpowiednim czasie przejmowany przez potężną rampę i prowadnicę, opuszczające się w precyzyjnym momencie z poziomu geostacjonarnego. Wtedy brzęczące elektromagnesy hamowały pociąg, a pasażerowie, podskakując w jednej ósmej grawitacji, przemieszczali się za pomocą poręczy po ciągu ramp do olbrzymiego wagonu, mającego opaść przez atmosferę Zanshaa do terminalu na równiku.

Martinez przepchnął się bez przeszkód do przedziału zarezerwowanego dla starszych oficerów — dostęp gwarantował mu Złoty Glob, a nie skromna ranga. Nie znalazł tam tak upragnionej prywatności. Gdy wszedł do przedziału, jeden z pasażerów, już przypięty do fotela, rzucił mu przez ramię nienawistne spojrzenie. Serce Martineza gwałtownie skoczyło — rozpoznał sępionosego lorda inspektora floty, osobnika, którego bali się wszyscy w imperium.

— Proszę wybaczyć, że nie wstanę — powiedział komandor Iwan Snow szorstkim głosem. — Nie chce mi się teraz odpinać uprzęży. — Siedział w pierwszym rzędzie i miał wspaniały widok przez wielkie okno, zajmujące prawie całą ścianę.

— Nic nie szkodzi, milordzie — rzekł Martinez. Wraz z Sulą schylili się pod niskim sufitem i zajęli fotele tak daleko od groźnego inspektora, jak na to pozwalały szczupłe rozmiary przedziału.

— Dzień nie zaczyna się zbyt dobrze — szepnęła Sula, nachylając się do Martineza.

— Zapowiedź tego, co będzie potem — odparł Martinez cicho.

— Może zainteresuje pana to, że wyjaśniono sprawę zakłócenia łączności w Hone-bar — odezwał się szef Służby Śledczej. — Za dwa dni, akurat wtedy, gdy pan, kapitanie Martinez, zostanie udekorowany i awansowany, siedmiu zdrajców zginie w mękach. — Lord inspektor powiedział to z satysfakcją. — Zginie w mękach — powtórzył zadowolony. — Ja to tak zgrałem.

Martinezowi odebrało mowę. Awansowany? — pomyślał z niedowierzaniem. Wreszcie zdobył się na słowa:

— Lordzie inspektorze, proszę… przyjąć gratulacje z powodu dochodzenia zakończonego sukcesem.

— A ja gratuluję panu, lordzie kapitanie, zwycięskiej bitwy we właściwym czasie.

Awans? — pomyślał znowu Martinez. Wiedział, że ma być odznaczony, ale po raz pierwszy wspomniano o awansie.

I wtedy poczuł, jak narasta w nim gniew. Pełny kapitan jako kierownik zawodówki to znacznie większy absurd niż kapor na tym stanowisku.

Zastanawiał się, czy zdobędzie się na odwagę, by o tym wspomnieć lordowi inspektorowi. Brzmiały mu w uszach słowa „zginie w mękach” i postanowił milczeć.

— Nie ma teraz sensu rozmawiać — stwierdziła Sula szeptem, gdy wielki wagon windy wczepił się w kabel. — Lepiej pospać. Wyglądasz na śmiertelnie zmęczonego.

— Nie, znakomicie… — miał powiedzieć „wytrzymam”, ale lekkość niskiej grawitacji i wygodna kanapa zadałyby temu kłam, więc przyznał: — Znakomity pomysł. — Zamknął oczy.

Zasnął, nim wagon zdążył wyskoczyć z pierścienia akceleracyjnego w rozświetloną słońcem przestrzeń. Przyśpieszenie rosło, wciskało pasażerów w fotele, ale Martinez znosił podobne niedogodności przez ostatnie dwa miesiące, więc nawet się nie obudził. W dole planeta oszałamiała barwami: brązowe góry o szczytach pokrytych śniegiem, jasnozielone lądy kontrastujące z głębszą zielenią morza. Na skraju tego świata atmosfera nieco się rozmywała. Na południe od równika kotłował się huragan z białym wirem chmur w otoczeniu błękitu.

Sula obserwowała na displeju mankietowym eksperymenty Do-faqa i w myślach robiła obliczenia.

Wagon osiadł lekko jak piórko w terminalu, fotele przechyliły się do pozycji spoczynkowej, odwrócone w stosunku do tej na początku podróży. Martinez obudził się ze świeżym umysłem. Wraz z Sulą weszli na podłogę — przy starcie był to sufit — i przepuścili inspektora przodem. Wychodząc, skinął uprzejmie głową.

— Pani również gratuluję, lady Sula — powiedział.

— Dziękuję, milordzie.

Idąc za starym mężczyzną, Martinez pomyślał, że te gratulacje mogą nie mieć związku z odznaczeniem Suli.

Potem z Alikhanem i bagażami Martineza wsiedli do innego pociągu do terminalu, skąd polecieli samolotem ponaddźwiękowym do miasta Zanshaa. Martinez zamienił swój pojedynczy bilet i wcześniejszą rezerwację na czteroosobowy przedział w pierwszej klasie, a Alikhan zachował swoje poprzednie miejsce drugiej klasy.

Sula z Martinezem szli do swego przedziału, a Złoty Glob niczym bajkowa różdżka magicznie zamieniał ludzi w kamień. Zajęli miejsca i zaciągnęli zasłony.

Wreszcie prywatność.

Martinez usiadł obok Suli i próbował nie roztopić się pod spojrzeniem zielonych oczu dziewczyny. Ujął jej dłoń.

— Boję się odezwać.

— Dlaczego? — Przechyliła głowę.

— Bo nie jestem teraz w najlepszej formie i mogę palnąć jakieś głupstwo. A wtedy… — szukał słów — …wszystko by się popsuło, a ty wyszłabyś z tego przedziału i nigdy więcej bym cię nie zobaczył.

Zauważył, jak krew napływa do jej przezroczystej, bladej twarzy. Zapach perfum zawirował mu w zmysłach.

— Z góry ci wybaczam — oświadczyła.

Pocałował ją w rękę, w dłoń, w nadgarstek. Pochylił się ku niej, by pocałować ją w usta, i zawahał się.

— Nie uciekam stąd — powiedziała.

Na trzy uderzenia serca przywarł ustami do jej ust. Delikatnie objęła z boku jego głowę. Jeszcze raz ją pocałował, ale potem musiał się odsunąć — uświadomił sobie, że nie oddycha i że zawroty głowy nie są spowodowane wyłącznie bliskością dziewczyny.

— Co to za perfumy? — spytał. Uśmiechnęła się.

— Zmierzch na Sandamie.

— A co szczególnego jest w zmierzchu na Sandamie? Lekko wzruszyła ramionami.

— Pewnego dnia tam pojedziemy i się przekonamy.

Powoli wciągnął powietrze.

— Zastanawiam się, w ilu pulsujących miejscach na ciele nałożyłaś te perfumy?

Odchyliła głowę do tyłu i odrzuciła z szyi złociste włosy.

— Możesz sprawdzić — odparła.

Przez długą chwilę rozkoszował się jej szyją. Ciało Suli przebiegł dreszcz. Martinez całował ścieżkę do jej rozpalonego ucha i wyciągnął rękę, by powoli rozpiąć górny guzik zielonej bluzy.

Usłyszał zdławiony chichot, gdy całował dołek nad obojczykiem.

— Maksymalnie to wykorzystaj — powiedziała. — Bo to będzie chyba jedyny guzik, jaki dziś rozepniesz.

Cofnął się lekko i spojrzał na nią; długie rzęsy Suli zawadzały o jego rzęsy.

— Dlaczego? Tak obiecująco się zaczęło. Poczuł jej ciepły oddech na policzku.

— Ponieważ mówiłeś, że nie jesteś w formie. A ja zasługuję na najlepsze.

— To uczciwe — przyznał po chwili namysłu.

— Ponadto — wyjaśniła rzeczowo — nie ma powodu, bym traciła cnotę w przedziale pociągu, skoro z takimi trudnościami zdobyłam duże łoże.

Zaśmiał się i znów ją pocałował.

— Nie mogę się doczekać tego łoża, ale teraz mam nadzieję, że cię przekonam do zalet przedziału w pociągu.

— Spróbuj.

Pieścił ją wargami, muskał policzek, usta i szyję. Pociąg gładko przyśpieszał, bez podskoków, bez zrywów, aż nabrał prędkości naddźwiękowej. Ręce Martineza przesuwały się po ciele Suli; otrzymał nagrodę, gdy nagle nabrała powietrza, wzdychając drżąco i splotła dłoń z jego dłonią. Gdy leżeli obok siebie, a jej miękkie jasnozłote włosy dotykały jego policzka, poczuł nagle napięcie w jej ciele.

— Co takiego? — spytał.

Odwróciła się, ujęła jego dłoń, oparła głowę na jego ramieniu i położyła sobie jego rękę na biodrze. Przez okno widział mknący, nieprawdopodobnie zielony krajobraz równikowy.

— Wybacz — powiedziała. — Jestem bardzo nerwowa. Wydawało mi się, że gdy wyjdę ci na spotkanie i… w pewnym sensie pokieruję…

— Będzie łatwiej?

— Tak.

Musnął nosem jej włosy.

— Nie ma pośpiechu. Nie chcę, żebyś stąd uciekła. Podniosła jego rękę do ust.

— Nie o to chodzi. Obiecałam, że nie ucieknę. Ale zrozumiałam, że to ty musisz wcześniej czy później pokierować, bo ja nie będę wiedziała co robić.

Poderwał się ze zdziwienia, a Sula usiadła i odwróciła się do niego.

— Jesteś dziewicą?

— Nie — odparła rozbawionym tonem. — Ale minęły całe lata. Dawno temu miałam…

— Mężczyznę?

— Chłopca. — W jej spojrzenie wdarł się smutek. — Chłopca, którego nie kochałam. Już chyba nie żyje. — Powoli odwróciła się od Martineza i znów ułożyła na jego ramieniu. Głaskał ją po głowie.

Po nerwach przemknął mu błysk intuicji.

— Piłaś wtedy? — spytał. Podczas ich ostatniego fatalnego spotkania mówiła mu, że kiedyś miała problem z alkoholem.

Odpowiedziała dopiero po chwili:

— Tak. W mojej przeszłości są sprawy, z których nie jestem dumna. Powinieneś o tym wiedzieć.

Martinez pocałował wierzch dłoni Suli, zastanawiał się nad jej życiem i swoją odpowiedzialnością. Jej rodzice zostali straceni — żywcem odarci ze skóry — gdy Sula była na progu dojrzałości; dom i majątek rodziny skonfiskowało państwo, a Sulę oddano na wychowanie przybranej rodzinie na odległej, prowincjonalnej planecie. Z pewnością każde z tych nieszczęść oddzielnie mogło spowodować, że szukałaby wątpliwej pociechy w alkoholu i seksie. Należą się wyrazy uznania, że miała tyle charakteru, by wyrwać się z wiru rozpaczy, w który ją wrzucono.

Ale to oznacza, że jej jedyne doświadczenie miłości sprowadzało się do pijackich młodzieńczych przygód, może nawet z chłopcami, którzy specjalnie ją poili, by potem zapakować do łóżka. Nie zaznała beztroski i radości, dawania i brania, smaku zabawy i ognia prawdziwych pieszczot…

W ogóle nie znała miłości, pomyślał Martinez.

A chłopak, o którym wspomniała, już prawdopodobnie nie żył, więc i tamten… związek zakończył się źle.

Zaczerpnął tchu. Sula naprawdę zasługuje na najlepsze z mojej strony. Postaram się dać jej to w tym jej wielkim łóżku, pomyślał.

Nagle coś sobie przypomniał i roześmiał się.

— Co takiego zabawnego? — spytała.

— Właśnie uświadomiłem sobie, że jestem pozbawiony jednej ze swoich głównych broni. Nie mogę wlać w ciebie paru drinków, żebyś się odprężyła.

Zaśmiała się dźwięcznie. Pocałował ją w ucho. Siedzieli przez chwilę, Sula złożyła głowę na jego ramieniu. Za oknem wyrosły góry, ich wyszczerbione granie tańczyły na horyzoncie i zniknęły. Sula i Martinez zaczęli nieoczekiwanie rozmawiać o swoich ulubionych rozrywkach, o wideo i komediach Spate’a, na przykład o „Plujce”. Zaśmiewali się z jego słynnego tańca grzyba, ciesząc się, że podzielają swój gust do slapsticku.

Martinez zamówił obiad. Przyszedł steward i ustawił mały stolik, nakrył go białym obrusem, położył sztućce, postawił wazonik z kwiatami i porcelanę — dość poślednią, sądząc po minie Suli. Sula, w przepisowo zapiętej bluzie, usiadła naprzeciwko Martineza. Przy posiłku Martinez pił wodę mineralną, tak jak Sula.

Pociąg jechał szybko przez lasy i nad szerokimi rzekami. Wzdłuż ścian wagonu precyzyjnie rozmieszczono kryzy, które wysyłały fale interferencyjne, likwidując akustyczne huki i dudnienia. Znów grzbiety gór wyrosły i zostały z tyłu. Pociąg zwalniał, zbliżając się do celu.

Sula i Martinez objęli się, całowali i patrzyli, jak Dolne Miasto Zanshaa — wielki obszar, rozciągający się promieniście we wszystkich kierunkach od Górnego Miasta — umyka za oknem.

Gdy tylko pociąg zatrzymał się na stacji, Martinez otoczył Sulę ramionami po raz ostatni w zaciszu przedziału.

Ze stacji przeszli piechotą do kolejki linowej, którą wjechali na wzgórze Zanshaa. Gdy wznieśli się nad miasto, Martinez spojrzał przez przezroczyste ściany wagonika na kopułę z niebieskiego szkła nad starym pałacem Sulów. Ciekawe, co Sula czuje, patrząc na pałac stracony dla dziedziczki rodu, pomyślał.

— Może zawieziesz mnie do domu swoją taksówką? Pokażę ci, gdzie mieszkam.

Gdyby Martinez nie był tak znużony, prawdopodobnie sam by wpadł na ten pomysł.

Ucieszył się, gdy zobaczył, że Sula mieszka w pobliżu pałacu Shelleyów, olbrzymim starym gmaszysku, wynajmowanym w stolicy przez jego rodzinę. Przypuszczał, że to nie przypadek.

— Jeśli będziesz miał chwilę czasu, zajrzyj, by zobaczyć łóżko. Pocałowała go szybko w policzek i wysiadła z taksówki, nim zdążył ją objąć. Miał ochotę wysiąść za nią, ale powstrzymał się i kazał kierowcy — Cree — zakręcić za rogiem i przystanąć przed pałacem Shelleyów, gdzie czekała rodzina.


* * *

Bracia i siostry zdawali sobie sprawę, że będzie wyczerpany, i nie planowali żadnej wystawnej uroczystości powitalnej, tylko prostą rodzinną kolację. Roland usadził Martineza na honorowym miejscu u szczytu stołu. Martinez z przyjemnością włożył cywilne ubranie pierwszy raz od miesięcy. Vipsania i Walpurga, piękne i nienagannie ubrane nawet do tego nieformalnego posiłku, siedziały obok siebie po prawej ręce Martineza. Vipsania miała na sobie czerwoną suknię, Walpurga — turkusową. Najmłodsza siostra, Sempronia, siedziała obok Rolanda po lewej.

W drugim końcu stołu, przy Sempronii, siedział jej narzeczony P.J. Ngeni, kuzyn lorda konwokata Ngeniego, którego rodzina reprezentowała interesy Martinezów. P.J. podejrzewano o przehulanie majątku; zaręczyny były sztuczką ze strony klanu Ngenich, by uwolnić się od kosztownego i bezużytecznego krewnego. Jedna sztuczka zasługiwała na drugą — tak uważał Martinez — i wymyślił własny fortel. Sempronia i lord P.J. byli zaręczeni naprawdę, ale zaręczyny miały potrwać wiele lat. Nie dojdzie do małżeństwa, dopóki Sempronia będzie w szkole, a miała być w szkole tak długo, aż rodzina Martinezów, wykorzystując wpływy Ngenich, wciśnie się do wyższych warstw parów na Zanshaa. Gdy to nastąpi, P.J. odeśle się tam, skąd przybył, i tam pozostanie jako debet w księgach swojego klanu.

P.J. najwyraźniej nie zorientował się jeszcze, że zaręczyny to zmyłka, i przez całą kolację adorował narzeczoną w wyszukany sposób, a ta tylko z wdziękiem przechylała głowę i uśmiechała się protekcjonalnie, ale gdy tylko przenosiła wzrok na drugi koniec stołu, na Martineza, uśmiech znikał.

Nie wybaczyła mu, że przykuł ją kajdanami, choćby czasowo, do tego nieudacznika, zwłaszcza że prawdziwymi uczuciami obdarzała Nikkula Shankaracharyę, porucznika z „Korony”.

Martineza nie interesowały problemy Sempronii — zetknęła się przecież tylko z jednym debilem, a Martinez miał cały Zarząd Floty.

— Za dwa dni będziesz odznaczony i awansowany — oznajmił Roland. — Równocześnie całe imperium zostanie poinformowane o twoim zwycięstwie w Hone-bar. — Uśmiechnął się sarkastycznie. — Oficjalnie będzie to zwycięstwo Do-faqa, on również otrzyma awans i odznaczenie, ale ważni ludzie zrozumieją, kto przyczynił się do zwycięstwa, a ponieważ Do-faq jest daleko ze swoją eskadrą, ty jedyny pojawisz się na wideo w Sali Ceremonialnej. — Roland skinął głową z zadowoleniem. — Potem możemy naciskać, żeby ci przydzielono stanowisko dowódcze. Nikt tego nie uzna za szczególną procedurę, ponieważ wszyscy teraz będą wiedzieli, że jesteś jedynym oficerem dwukrotnie dekorowanym za akcje przeciwko wrogowi. I dlatego powinieneś dostać prawdziwe stanowisko.

Martinez skinął głową, jakby się z tym zgadzał, choć osobiście uważał, że już dawno powinni wszcząć szczególną procedurę. A przecież jego brat, Roland, nie miał żadnego stanowiska ani we flocie, ani w rządzie, skąd więc zna te wszystkie szczegóły?

— Skąd to wiesz? — spytał.

— Od lorda Chena. On i ja jesteśmy… związani przez pewne przedsięwzięcie.

Martinez spojrzał na brata.

— Więc w jakim stopniu Zarząd Floty jest nieszczelny?

— Wszystko jest nieszczelne. — Roland wzruszył ramionami. — Jeśli jesteś w środku, dowiesz się wszystkiego, co chcesz.

— A ty teraz jesteś w środku?

Roland spojrzał w swój talerz i delikatnie przeciągnął nożem po steku.

— Niezupełnie. Ale staramy się tam dostać.

— Jeśli masz tak mocne powiązania, to powiedz mi, dlaczego już teraz czymś nie dowodzę.

Roland zatrzymał widelec w drodze do ust.

— Nawet się nie dowiadywałem. Ale przypuszczam, że przyczyny są zwykłe.

— To znaczy?

— Jesteś lepszy od nich. — Roland włożył kęs do ust, żuł i przełknął, a Martinez patrzył na brata zdumiony. — No, wiesz… parowie mają być równi. Gdy jeden z nich wyrasta ponad innych, to wykazuje, że coś złego dzieje się z systemem, a ludzie za niego odpowiedzialni tego bardzo nie lubią. Zwróć uwagę, że wbija się ten gwóźdź, który najbardziej wystaje. Gdy studiowałeś w akademii i byłeś na drodze do kariery bohatera — Roland sięgnął po wino i nalał bratu — zastanawialiśmy się z ojcem, dlaczego jemu się nie udało, gdy przybył na Zanshaa. I doszliśmy do wniosku, że był za bogaty i zbyt utalentowany.

— Teraz jest jeszcze bogatszy — zauważył Martinez.

— Mógłby kupić całe Górne Miasto i prawie by nie zauważył uszczuplenia funduszy. Ale nie jest na sprzedaż… dla niego. — Roland spojrzał wymownie na brata. — On był tym gwoździem, który wystaje. Wbito go, a tutejsi ludzie otrzepali sobie ręce i zapomnieli o jego istnieniu. Teraz są tu jego dzieci, ale my znacznie ciszej mówimy o swoich zaletach. — Roland napełnił sobie kieliszek i wzniósł go, rozglądając się po jadalni. — Moglibyśmy mieć tu własny pałac, wspaniały, zaprojektowany zgodnie z najnowszą modą, pierwszorzędny pod każdym względem. Ale nie, my wynajmujemy tę ruderę.

Spojrzał przenikliwie na Martineza.

— Musimy unikać nie tyle złych sądów, co złego smaku. Moglibyśmy co tydzień wydawać bal, sponsorować koncerty i Teatr Półcienia, ja mógłbym nosić najmodniejsze fulary, a nasze siostry najbardziej ekstrawaganckie suknie; moglibyśmy wejść do klubu jachtowego, wspierać akcje dobroczynne i w ogóle… rozumiesz.

— Nie rozumiem — odparł Martinez. — Jestem tylko gwoździem, który wystaje.

Roland uśmiechnął się słabo.

— Ale wystajesz podczas wojny, a to jest, jak sądzę, w porządku. Teraz rodzina może szybko piąć się do góry, ponieważ wojna toczy się na dużą skalę i nikt nie zwraca uwagi na takich jak my. A gdy wojna się skończy, znajdziemy się w tutejszych strukturach, i to będzie w porządku, bo dostaniemy się do nich przez nikogo nie zauważeni. — Nachmurzył się. — Oczywiście po wojnie może nastąpić reakcja. Musimy być przygotowani, by ją przetrwać. Dlatego wszelkie możliwe rangi i zaszczyty musisz otrzymać teraz, gdy ciągle cię potrzebują.

Martinez spojrzał na P.J., który adorował Sempronię i przypuszczalnie nie słyszał cichej rozmowy z drugiego końca stołu.

— Sprytnie wymyśliłeś, jak wykorzystać Sempronię — szepnął Roland bratu do ucha. — P.J. tak… idealnie pasuje do tej roli.

P.J. najwyraźniej usłyszał swoje imię, bo spojrzał w ich stronę. Był ubrany z nienagannym smakiem, miał długą, łysiejącą czaszkę i twarz z wyrazem pogodnej pustki.

— Jesteśmy radzi, P.J., że zechciałeś dziś przyjąć nasze zaproszenie — powiedział do niego Roland i wzniósł kieliszek.

P.J. rozbłysnął uśmiechem i również wzniósł kieliszek.

— Dziękuję, Rolandzie! Tak się cieszę, że przyszedłem.

Martinez też podniósł kieliszek. Udawał, że nie widzi miny Sempronii.

Gdy przeprosił gości, wstał od stołu i ruszył do głównych schodów, by dostać się do swojej sypialni, Sempronia chwyciła go za rękę. Odwrócił się do niej z przyjemnością — była jego ulubioną siostrą. Miała jasne włosy i orzechowe, nakrapiane złotem oczy — cechy nietypowe w jego ciemnowłosej i ciemnookiej rodzinie. Była żwawa i towarzyska w przeciwieństwie do sióstr, które nabrały przedwczesnej powagi, co je postarzało.

— Gare, byłam dziś dobra dla P.J.? — spytała. — Byłam grzeczną dziewczynką?

Westchnął.

— O co ci chodzi, Proney? Spojrzała na niego.

— Nie mógłbyś uwolnić mnie jutro od P.J.? Martinez zerknął na niego.

— Litości, właśnie wróciłem z wojny. Nie możesz zatrudnić kogoś innego?

— Nie, nie mogę. — Sempronia nachyliła mu się do ucha i szepnęła: — Ty jeden wiesz o Nikkulu. On też wrócił z wojny i chcę z nim spędzić trochę czasu.

Mimo zmęczenia zdołał posłać jej wściekłe spojrzenie.

— A nie wpadło ci do głowy, że ja mam jakieś spotkanie?

— Ty? — Spojrzała na niego zdziwiona.

Żaden mężczyzna nie jest bohaterem dla swojej siostry, pomyślał Martinez.

— Tracisz szansę, Proney — ostrzegł ją.

— Poza tym P.J. chce z tobą porozmawiać. Podziwia cię.

— Czy aż tak, by poświęcić twoje towarzystwo? Uścisnęła jego ramię.

— Tylko ten raz, Gare. O to tylko proszę.

— Jestem bardzo, bardzo zmęczony — powiedział. I dlatego w końcu Sempronia go pokonała. Kilka minut później, ze swojego pokoju, zadzwonił do P.J. i zostawił wiadomość, że chciałby się z nim jutro zobaczyć w pewnej sprawie.


* * *

— Cieszę się, że zadzwoniłeś — powiedział P.J. radośnie. — Już przedtem miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać. — Zaprosił Martineza na obiad do „Siedmiu Gwiazd”, jednego z trzech najbardziej szykownych jachtklubów w imperium. Gdyby Martinez próbował sam zostać członkiem tego klubu, prawie na pewno by go nie zaakceptowano, P.J. natomiast przyjęto bezdyskusyjnie, choć nigdy nie sterował jachtem. W foyer klubu stała gablota z pamiątkami po kapitanie Ehrlerze Blitshartsie, żeglarzu, którego Martinez i Sula usiłowali uratować — w istocie uratowali, choć Blitsharts już nie żył, gdy Sula zahaczyła swoją szalupę przy jego jachcie „Północnym Zbiegu”. Wśród zdjęć, pucharów i kawałków odzieży leżała obroża słynnego psa Pomarańczy, który zginął razem ze swym panem.

Restauracja klubowa cieszyła się dużą sławą. Żłobkowane onyksowe kolumny podtrzymywały sufit w kolorze granatu nieba o północy, z powycinanymi gwiaździstymi otworami, przez które wpuszczano złote światło. W bocznych łukach wisiały modele znanych jachtów, we wnękach umieszczono błyszczące trofea. Kelnerka — leciwa Lai-own, tak stara, że gubiła pierzaste włosy, gdy szła między stolikami — w widoczny sposób drgnęła, słysząc barbarzyński akcent Martineza.

— Poważnie myślałem o tym, żeby zostać żeglarzem — wyznał Martinez, spoglądając na połyskującą sylwetkę „Elegancji” Khes-roa, która obracała się w sąsiedniej wnęce. — Mam licencję pilota szalupy i dobrze wypadałem w wyścigach floty. Ale jakoś… — wzruszył ramionami — nigdy się nie złożyło.

— Gdybyś kiedykolwiek zmienił zdanie, wciągnąłbym cię na listę członkowską — zaproponował P.J. — Oczywiście, dopiero po wojnie. Teraz nie urządza się wyścigów.

— Oczywiście — odparł Martinez. Wątpił, czy największa choćby odwaga i sława mogą przeważyć minusy pośledniego urodzenia. Skoro nawet nie potrafił zrobić wrażenia na kelnerce…

Spojrzał na P.J.

— A ty w jaki sposób zostałeś członkiem klubu? Nie brałeś przecież udziału w wyścigach?

— Nie, ale wiele lat temu żeglował mój dziadek. Zgłosił mnie do klubu. — P.J. sączył koktajl, potem palcem wskazującym zaczął skrobać cienki wąsik. — I wiesz, okazało się to użyteczne, jeśli się obstawia na wyścigach. Podsłuchując rozmowy w klubie, możesz zdobyć wiele informacji o pilotach: który z nich wypada z gry, który ma szczęśliwą serię, a któremu niedawno podrasowano silniki.

— Dużo udało ci się dzięki temu zarobić?

— Noo… — długa twarz P.J. wydłużyła się jeszcze bardziej — niewiele.

Obaj zamyślili się na temat stanu finansów P.J., jeden z nich ponuro, drugi — niefrasobliwie. Sędziwa kelnerka przyniosła posiłek, który na statku nazywałby się obiadem, a tu uchodził za lunch. Z talerza Martineza unosił się zapach letnich ziół, ale Martinez ich nie znał. Kelnerka odeszła, spowita chmurą włosów.

P.J. zanurzył łyżkę w zupie. Twarz mu się rozpogodziła.

— Chciałbym powiedzieć, że według mnie jesteś bardzo inteligentny — oświadczył.

— To miłe z twojej strony — odparł Martinez, zdziwiony tą deklaracją. Nałożył sobie pasztetu na skórkę chleba.

— Dokonałeś cudów na wojnie, od pierwszego dnia. Od pierwszej godziny.

Martinez wyprostował się nieco, próżność uniosła mu podbródek. Pochwała od nieuka to mimo wszystko pochwała.

— Dziękuję. — Włożył chleb do ust. Tłuszcz z pasztetu rozpływał się na języku.

— Ja też — P.J. westchnął — chciałbym w czymś uczestniczyć. Naprawdę chciałbym przyczynić się do walki z Naksydami. — Spojrzał na Martineza szerokimi brązowymi oczami. — Co powinienem zrobić, jak sądzisz?

— Jesteś za stary na akademię wojskową, więc flota jest wykluczona — stwierdził Martinez, mając nadzieję, że to prawda. Przeraziło go to, że P.J. mógłby dostać się do floty. Prawdopodobnie przydzielono by mu dowództwo statku czy coś podobnego.

— I nie nadaję się do służby cywilnej — rzekł P.J. — Poza tym służba cywilna nie przebiega w zasadzie na linii frontu. Przez chwilę myślałem, żeby zostać donosicielem…

— Czym? — Martinez był oszołomiony.

— Donosicielem. — P.J. pedantycznie wycierał wąsy serwetką. — Legion Prawomyślności zawsze nakłania nas, żeby donosić na zdrajców, wywrotowców i tak dalej, pomyślałem więc, że wejdę do grupy wywrotowej i spróbuję trochę szpiegować.

Martineza oczarował ten koncept: lord Pierre J. Ngeni, tajny agent.

— Czy mówiłeś komuś o tym pomyśle? — spytał, rozsmarowując sos na chlebie.

— Nie, sam to wymyśliłem.

— Tak jak się spodziewałem. — Nabrał pasztetu. — Idea ma wszelkie znamiona niezrównanego umysłu.

P.J. był zadowolony.

— Dziękuję, lordzie Gareth. — Na twarzy P.J. pojawił się grymas. — Napotkałem jednak pewien problem. Nie znam żadnych zdrajców i wszyscy zdrajcy to Naksydzi, a ponieważ nie jestem Naksydem, trudno byłoby mi wejść do ich grupy, prawda? Tak więc plan nie zadziałał.

Martinez cały czas żuł starannie, wreszcie przełknął.

— Przykro mi.

Zapadła chwila milczenia.

— A ty przypadkiem nie znasz jakiejś grupy wywrotowej, do której mógłbym się przyłączyć? — spytał P.J.

Oczywiście nie chodzi ci o rodzinę Martinezów, pomyślał Gareth.

— Niestety, nie — odparł.

— Szkoda. — P.J. był przygnębiony. — Nadal więc muszę szukać sobie przydatnego zajęcia.

Martinez przez cały okres wojny służył na statku i teraz uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, co takiego robili w tym czasie cywile, więc spytał o to P.J.

— Zachęcaliśmy do podtrzymywania Praxis i odparcia wywrotowych pogłosek — wyjaśnił P.J. — I ja naprawdę odpieram pogłoski.

Martinez wyjął z talerza pierzasty włos.

— Godne najwyższej pochwały — przyznał.

— Poza tym mówiono nam, by zwiększyć produkcję wojenną oraz chronić cenne zasoby — kontynuował P.J. — ale ja nie mam nic wspólnego z produkcją, nie zarządzam zasobami, więc w tej sferze nic nie mogę zrobić.

Martinez już chciał zachęcić P.J. do nabycia jakichś zasobów, żeby je potem chronić, ale, jak zrozumiał, P.J. nie do tego zmierzał.

— Chcę zrobić więcej — oznajmił P.J. — To… to czasy krytyczne, wymagają… — klasnął w dłonie — działania.

— Mógłbyś sponsorować widowisko charytatywne w Oh-lo-ho lub w „Półcieniu”, a dochody przeznaczać na organizację Pomoc Flocie albo na inny pożyteczny cel.

— Obawiam się… — P.J. był zmieszany — że obecny stan moich finansów nie pozwala na ten rodzaj przedsięwzięć.

Martinez to właśnie podejrzewał.

— Może aukcja dobroczynna? Nakłoń znajomych, żeby przeszukali swoje strychy w szlachetnym celu.

Wydawało się, że P.J. rozważa tę propozycję, ale potrząsnął głową.

— To do niczego, prawda? — Wyraźnie oklapł. — Ja jestem do niczego. Mamy takie porywające czasy, a ja nic nie potrafię zrobić. — Patrzył na Martineza, a jego oczy połyskiwały szczerą rozpaczą. — Rozumiesz, chciałbym pokazać Sempronii, że jestem jej wart. To twoja siostra, więc jest mi szczególnie trudno. Przywykła do tego, że w jej otoczeniu szwendają się bohaterowie i gdy ja się szwendam zamiast ciebie, ona na pewno robi porównania.

Martinez słuchał tego zdziwiony. Wart Sempronii? Co mogło spowodować takie podejście? Czyżby biedny dureń naprawdę zakochał się w mojej siostrze? — myślał Martinez. W kobiecie, która akurat w tej chwili szwenda się — o ile jest to adekwatne określenie — z jednym z bohaterów z Hone-bar.

— Więc może mógłbyś porozmawiać z lordem Pierrem. — Martinez miał na myśli lorda Pierre’a Ngeniego, który zajmował się sprawami klanu Ngenich na Zanshaa, gdy lord Ngeni sprawował funkcję gubernatora Paycahp.

— Po co? — jęknął P.J. — Potrafię jedynie postawić obiad oficerowi floty.

— I spotyka się to z wdzięcznością — odparł z udawaną pogodą Martinez, ale wątpił, czy umiałby coś poradzić na męki duszy P.J. I, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. Bardziej martwiło go to, że Ngeni dowiedzą się o związku Shankaracharyi z Sempronią, która przecież nie grzeszyła dyskrecją.

— Wybacz, że cię tym zamęczam — usprawiedliwiał się P.J. — ale miałem nadzieję, że udzielisz mi wskazówek. Albo uruchomisz jakieś znajomości. — Poweselał. — A może mógłbym służyć na twoim następnym statku, jako… wolontariusz czy coś podobnego.

Martinez omal nie podskoczył z przerażenia.

— Obawiam się, że to niemożliwe. Musiałbyś skończyć najpierw którąś z akademii zawodowych.

— Aha. — P.J. pokręcił głową. — W każdym razie dziękuję. — Westchnął. — Jestem wdzięczny, że rozmawiasz ze mną w ten sposób.

— Jest mi tylko przykro, że nie mogę ci pomóc.

Potem, w drodze do domu, mijał sklep z antykami i po chwili wahania wszedł do środka. Najpierw sprawdził, czy mają odpowiedni pierścionek, potem kupił wazon o szerokiej szyi z kremowej, półprzejrzystej porcelany, z delikatnymi reliefami chryzantem. Posłał go Suli do jej mieszkania. „Oto wazon do Twoich kwiatów” — napisał na bileciku.

Potem zaszedł do kwiaciarni i kazał posłać Suli wielki bukiet gladiolusów z bilecikiem: „Oto nieco kwiatów do Twego wazonu”.

Następną godzinę spędził u zręcznego masażysty, Torminela, który wybił i wycisnął z niego bóle i skurcze dwumiesięcznej akceleracji. Wyczerpany, ale z promienną skórą, powrócił do pałacu Shelleyów i poszedł do łóżka.

Obudził go sygnał komunikatora. Martinez otworzył oczy.

— Komunikator: tylko głos. Komunikator: odpowiedź.

— Gdzie jest obraz? — usłyszał głos Suli. — Chciałam ci pokazać twoje kwiaty.

Martinez tarł powieki.

— Nie chcę, żebyś uciekła z krzykiem. — Przetoczył się na łóżku, wyciągnął rękę do stolika nocnego i wycelował w swoją stronę kaptur komunikatora. — Ale jeśli nalegasz… komunikator — rozkazał — wideo i audio.

Na ekranie ożyły kwiaty pomarańczowe, czerwone i żółte, a z nimi roześmiana twarz Suli. Oczy jej się rozszerzyły, gdy zobaczyła łóżko Martineza, potargane włosy i podkoszulek.

— Przypuszczałeś, że na widok tego będę krzyczeć? — spytała sceptycznym tonem.

Ponownie przetarł oko.

— Dotychczas to zawsze tak działało.

— Przynajmniej zobaczyłam, jak wygląda twoje łóżko.

— Ciesz wzrok do woli. — Spojrzał na bladą, złotowłosą postać. — A ja będę cieszyć swój — dodał.

Nawet na małym ekraniku zauważył, jak jej policzki pokrywa rumieniec.

— Widzę, że nadal jesteś na czasie statkowym — zauważyła nieco pośpiesznie.

— Do pewnego stopnia.

Dzień we flocie wynosił dwadzieścia dziewięć godzin, w odróżnieniu od czasu Zanshaa, gdzie doba to 25,43 godziny standardowe. Możliwe, że dwudziestodziewięciogodzinna doba, wprowadzona w całym imperium przez Shaa, odpowiadała dobie na jakiejś planecie, ale dotychczas takiej planety nie odkryto.

Sula spojrzała na wazon.

— Skąd wiedziałeś, że lubię porcelanę Guraware?

— Wrodzony dobry smak, jak przypuszczam. Zobaczyłem to w sklepie i pomyślałem, że wazon powinien należeć do ciebie.

— Gdybyś jeszcze kiedykolwiek poczuł podobny impuls, nie krępuj się. To jeden z najlepszych gatunków porcelany wyprodukowanych na Zanshaa. — Opuszkami palców przebiegła po wypukłościach wazy gestem powolnym i tak zmysłowym, że Martinez poczuł dreszcz w plecach.

— Jutro mają mnie odznaczyć i awansować — powiedział. — O 9:01 czasu Zanshaa, w Dowództwie. Przyjdziesz? Zwróciła się do wideo.

— Oczywiście. Jeśli tylko mnie wpuszczą.

— Wpiszę cię na listę gości. Będę w Sali Ceremonii.

— To piękna sala. — Uśmiechnęła się. — Spodoba ci się.

— Tu w pałacu odbędzie się jutro wieczorem przyjęcie. Przyjdziesz?

— Twoje siostry były tak miłe i już mnie zaprosiły, choć nie wiedziałam, z jakiej okazji to przyjęcie. — Zamyśliła się na sekundę. — Mam nadzieję, że nie posądzisz mnie o zachłanność, ale…

— Chcesz drugi wazon do kompletu.

— No, owszem. — Zaśmiała się. — Chciałam cię zapytać, czy jesteś wolny dziś wieczorem.

— Przepraszam, ale nie. A poza tym… — patrzył w jej zielone oczy — nie odzyskałem jeszcze najlepszej formy.

Wytrzymała jego wzrok, potem spojrzała w bok.

— A jutro wieczorem?

— Ty osądzisz.

W tym momencie otworzyły się z hukiem masywne tekowe drzwi i weszła Sempronia.

— Co ty mu zrobiłeś?! — krzyczała.

Martinez odwrócił się do niej i usiłował odpowiedzieć, choć serce skoczyło mu do gardła.

— Co? Komu?

Policzki Sempronii poczerwieniały ze złości, oczy ciskały wściekłe ognie.

— Nigdy ci tego nie wybaczę! Nigdy!

— Widzę, że teraz będziesz zajęty — dobiegł z displeju ostrożny głos Suli.

Martinez szybko przeniósł wzrok z siostry na Sulę i z powrotem, i akurat zdążył się uchylić, bo Sempronia cisnęła w niego Złotym Globem, który niechybnie rozwaliłby mu głowę.

— Do zobaczenia. — Martinez posłał Suli rozpaczliwe spojrzenie.

— Komunikator: koniec transmisji — powiedziała Sula.

Na ekranie błysnął pomarańczowy znak końca i ekran pociemniał. Martinez już skoczył na nogi, zasłaniał się przed szczotką do włosów, golarką, butelką wody kolońskiej i innymi przedmiotami, które Sempronia znalazła na biurku.

Przechwycił butelkę w powietrzu i skierował ją na miękkie łóżko.

— Powiesz mi, co to znaczy?! — krzyknął oficerskim głosem, mającym zmrozić szeregowca na miejscu.

Sempronia nie wyglądała na zmrożoną, ale przynajmniej przestała ciskać przedmiotami.

— Co zrobiłeś Nikkulowi?! Co mu zrobiłeś, ty draniu?! Wiedział bardzo dokładnie, co mu zrobił. W opinii o Shankaracharyi napisał:

Oficer charakteryzuje się wielką inteligencją połączoną ze znaczną wyobraźnią. Wykazał się umiejętnością rozwiązywania złożonych problemów technicznych i przyda się nadzwyczajnie na stanowisku wymagającym fachowej wiedzy technicznej lub abstrakcyjnego rozumowania i umiejętności naukowych.

Oficer brał udział, jako oficer łączności, w bitwie o Hone-bar. Na podstawie tego, jak wówczas wykonywał swoje obowiązki, wnioskuję, żeby nie zatrudniano go na żadnym stanowisku, na którym skuteczność w działaniach przeciwko wrogom decyduje o życiu załogi.

Shankaracharya zastygł w czasie akcji nie jeden raz, lecz dwukrotnie: podczas początkowego pojawienia się wrogów oraz gdy pierwsza zapora ogniowa wybuchła, rozsiewając w przestrzeni piekielny ogień plazmy. Martinez nie dał mu trzeciej szansy.

Niewykluczone, że Shankaracharya otrząsnąłby się z przerażenia i znakomicie pełnił służbę przez pozostały czas bitwy, w kolejnych etapach swojej kariery zawodowej i przez resztę życia, ale Martinez, odpowiedzialny za życie setek ludzi, nie mógł ryzykować.

W dniach po bitwie rozważał to samo pytanie, jakie postawił sobie w odniesieniu do Kamarullaha: czy czułbym się bezpiecznie w bitwie, wiedząc, że jestem zależny od Shankaracharyi?

Mając taką opinię Martineza, Shankaracharya mógłby dostać przydział do magazynów, do pralni lub do centrum obróbki danych. Spędziłby tam resztę wojny i na tym zakończył karierę.

— Proney, powiedz wreszcie, co się stało?! — krzyczał do niej. Sempronia zacisnęła pięści i wygrażała mu.

— Dla Nikkula wszystko już było przygotowane! Lord Pezzini zorganizował to dla niego, miał miejsce na jednym z nowych krążowników, które budują w Harzapid. On i inni oficerowie mieli wyruszyć za dwanaście dni. Ale dziś po południu kapitan wezwał go i powiedział, że z niego rezygnują i że jego miejsce zajmuje ktoś inny! Nikkul powiedział, że jego kapitan na pewno przeczytał twoją opinię. — Spojrzała na brata wąskimi oczami. — Co takiego tam napisałeś, że zniszczyło to karierę Nikkula?

— A co ci Nikkul powiedział na ten temat? — kontrował Martinez.

— Nic nie mówił! — wściekała się Sempronia. — Powiedział po prostu, że postąpiłeś słusznie. — Dolna warga drżała, oczy wypełniły się łzami. — Był zawstydzony. Odwrócił się i chyba płakał. — W przypływie złości znów wymachiwała bratu pięścią. — Byłeś dla niego bohaterem! Uruchomił wszystkie znajomości, żeby dostać się na twój statek! — Jej głos brzmiał jak lament. — Obiecałeś, że się nim zaopiekujesz. Obiecałeś!

— Nie powinien wykorzystywać znajomości — powiedział łagodnie — nie powinien angażować Pezziniego, żeby przeskoczyć nad głowami bardziej doświadczonych oficerów. Był za młody i nieprzygotowany.

— Mówiłeś, że mu pomożesz — kwiliła boleśnie. — Powinieneś mu pomóc.

Zrobiła krok w stronę brata, ale kolana ją zawiodły i powoli opadła na łóżko. Odwróciła głowę, jasne włosy zakryły twarz. Szlochała, drżąc. Martinez miał suche usta. Chciał dotknąć jej ramienia, ale odepchnęła jego rękę.

— Idź sobie. Nienawidzę cię.

— To mój pokój. Jeśli ktoś z niego wyjdzie, to ty.

— Och, zamknij się.

Zapadła krótka cisza. Martinez jednak doszedł do wniosku, że się nie zamknie.

— Shankaracharya to zdolny człowiek, ale nie jest oficerem. Może osiągnąć sukces w innych dziedzinach, ale nie w tej, którą wybrał. Pomóż mu wybrać inną dziedzinę. — Bezradnie rozłożył ręce. — Teraz ty musisz mu pomóc. Ja już nie mogę.

Sempronia wstała i pobiegła do drzwi, rzucając mu przez ramię ostatnie wściekłe spojrzenie.

— Ty draniu! Jesteś do niczego! — I ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nią.

Martinez stał przez chwilę w dudniącej ciszy, potem westchnął i spojrzał na łóżko. Doszedł do wniosku, że już teraz nie zaśnie, włożył więc koszulę, spodnie i cywilną marynarkę oraz buty z krótkimi cholewkami, wypolerowane rano przez Alikhana. Z wojskowym drylem uporządkował przedmioty, którymi ciskała Sempronia, i zszedł na parter.

W salonie i w bawialni nikogo nie było. Przypuszczalnie wszyscy zebrali się w pokoju z tyłu domu i omawiali dąsy Sempronii.

W salonie nalał sobie do kryształowej szklaneczki laredańskiej whisky. Popijał alkohol, zaglądając do pokojów. Zobaczył Rolanda przed jego gabinetem — brat przesuwał duży mebel przez hol do magazynu.

Martinez spojrzał na specjalną kanapę, na której mogło się wygodnie pomieścić dwoje ludzi, ale która bardziej nadawała się dla wypoczywającego czteronogiego ciała wielkości bardzo dużego psa.

— Odwiedzili cię Naksydzi? — spytał Martinez zdziwiony. Roland spojrzał na niego.

— Tak. Pomóż mi, dobrze?

Martinez postawił drinka na starym, porysowanym parkiecie i pomógł Rolandowi przenieść kanapę do magazynu w końcu korytarza — dołączyła do innych mebli, dostosowanych do szczególnej budowy ciała rozmaitych istot, żyjących w Praxis. Potem wynieśli drugą kanapę z gabinetu, wreszcie ponownie wstawili meble o rozmiarach bardziej odpowiednich dla ludzi, usunięte poprzednio z gabinetu brata dla wygody gości.

— Mógłbym to zlecić służącym, ale byłyby plotki — powiedział Roland.

Martinez wziął swojego drinka i wrócił do gabinetu Rolanda. Zauważył prywatne wejście, prowadzące do dyskretnej alejki przy murze pałacu — tędy przychodzili reprezentanci najbardziej podejrzanego gatunku imperium, gdy składali poufne wizyty.

— Dlaczego przyjmujesz Naksydów? Roland popatrzył na niego z rozbawieniem.

— Nie konspiruję przeciw porządkowi publicznemu, w razie gdybyś to podejrzewał. To bardzo szacowni Naksydzi. Tym Naksydom konspiratorzy nie zdradzili swoich planów. Oni byli tak samo jak my zaskoczeni wybuchem rebelii.

Martinez sączył alkohol, rozmyślając.

— I czy z tego powodu nie są przypadkiem mniej godni zaufania?

— Ja im nie ufam. Ja im pomagam w interesach. — Roland, widząc drinka Martineza, podszedł do oszklonej serwantki za biurkiem, otworzył ją kluczem i nalał sobie whisky. — Dolać ci?

— Poproszę.

Kryształowa karafka dźwięcznie stuknęła o kryształową szklaneczkę.

— Po wybuchu rebelii Naksydzi do tego stopnia zniknęli z pola widzenia, że zaczęli cierpieć i oni, i ich klienci. Wszystkie kontrakty wojskowe i zaopatrzeniowe dla floty przechodzą im koło nosa — oni tak to widzą.

— Jasne — odparł Martinez.

Whisky zalała mu język torfiastym smakiem. Roland odstawił karafkę do serwantki i zamknął drzwiczki na klucz.

— Naksydzi w rodzaju moich gości, lorda Ummira czy lady konwokat Khaa, są przygotowani do życia w atmosferze podejrzeń do końca wojny — powiedział. — Rozumieją, że to nieuniknione. Oni i ich rodziny mają środki, by przetrwać zły okres. Ale zajmują takie pozycje, że trudno im robić interesy w imieniu swoich klientów, a nie wszyscy ich klienci są Naksydami.

Martinez powoli skinął głową.

— Aha, rozumiem. Roland uśmiechnął się.

— Dajemy klientom Naksydów część dobrych rzeczy… i tak by to dostali, gdyby ich patroni nie mieli niefortunnych związków rasowych.

— A w zamian?

— Obrócimy to na własną korzyść, ale głównie po wojnie. Chcę zaskarbić sobie wdzięczność Naksydów.

Martinez poczuł złość.

— A dlaczego mamy chcieć, by Naksydzi byli nam wdzięczni?

— Ponieważ po naszym zwycięstwie pozwoli im się na odzyskanie części władzy i ta władza zostanie dobrze spożytkowana. A poza tym… — Stuknął się z Martinezem szklaneczkami. Gdy kryształowy dźwięk przebrzmiał, Roland powiedział: — Jeśli przegramy wojnę, ich wdzięczność może uchronić cię przed egzekucją. A także nas wszystkich.

Rozbrojona złość Martineza kołatała się w próżni. Wyszedł za bratem z jego gabinetu do salonu, gdzie Vipsania przygotowywała koktajle.

Gościem wieczoru był lord Pierre Ngeni, który przybył o umówionej godzinie. Było mu bardzo do twarzy w mundurze barwy wina — mundurze lorda konwokata. Młody, miał kulistą głowę i mocną szczękę. Z powodu nieobecności swego ojca to on reprezentował interesy klanu Martinezów w stolicy.

Jeśli chodzi o sposób bycia, lord Pierre stanowił przeciwieństwo swego kuzyna P.J. Był rzeczowy i nieco szorstki.

— Rozmawiałem z różnymi ludźmi, żeby załatwić panu nominację — zwrócił się do Martineza. — Przygotowałem grunt. Jutrzejszy komunikat da impet. A jeśli będzie to konieczne… — patrzył zakłopotany — mogę wnieść sprawę pod obrady Konwokacji. Zarząd, który najbardziej zasłużonemu kapitanowi floty odmawia znaczącego stanowiska, powinien poddać swe decyzje pod dyskusję.

Ale ty nie chciałbyś być tym, który wystawia głowę i podnosi tę sprawę, pomyślał Martinez.

— Przy odrobinie szczęścia nie dojdzie do tego — stwierdził Roland. — Jeden z członków Zarządu — zwrócił się do brata — bardzo sprzyja naszej sprawie. Jutrzejsze obwieszczenie przyda jego wnioskom dodatkowej wagi.

Lord Pierre i Roland nie mieli nic więcej do powiedzenia na temat sytuacji Martineza. Wiele natomiast mówili o innych sprawach — okazało się, że w toku są liczne projekty, kontrakty mają być przyznane, dzierżawy udzielone, należy dotrzymać jakichś terminów. Vipsania i Walpurga, które przyszły w momencie, gdy Roland i lord Pierre zaczynali omawiać szczegóły, sprawiały wrażenie osób równie biegłych w temacie jak Roland. Martineza bardzo to zdumiało.

Ciekawe, czy lord Pierre wie o lady Khaa i lordzie Ummirze, zastanawiał się.

Nawet gdyby wiedział, pomyślał Martinez ponuro, prawdopodobnie nie byłby oburzony, tylko domagał się swojej doli.

Tak to chyba działało.

Загрузка...