Janusz Leon Wiśniewski
S@motność w Sieci. Tryptyk. Z Życia Pewnej Książki: Na Granicy Fikcji I Rzeczywistości

5 września 2001 roku wydawnictwa Czarne oraz Prószyński i S-ka wspólnym wysiłkiem „wstawiły” „S@motność w Sieci” do księgarń w całej Polsce. Od tego dnia książka zaczęta żyć swoim życiem. Dla jednych stała się niepowtarzalna, jedyna i kultowa, dla innych kultowe stało się jej krytykowanie. Dyskutowano o niej na seminariach polonistów na uniwersytetach, pisano o niej prace maturalne, odwoływano z jej powodu śluby, uczono się z niej genetyki, czytano ją w radiu, nakręci się na jej podstawie film. Małgorzata Domagalik nazwała ją patetycznie „miłosnym modlitewnikiem XXI wieku” i spotkała mnie z jej powodu na oczach kilku milionów ludzi z Grażyną Szapołowską w telewizji, a Piotr Bratkowski – wtedy, we wrześniu 2001, z „Gazety Wyborczej” – poeta i ceniony przeze mnie krytyk literacki nie zostawił na mnie suchej nitki, pisząc żarliwą krytykę „Samotności…” na trzech szpaltach swojej gazety. Nawet nie wie, jak bardzo zabolały mnie jego słowa, ale nie wie także, jak bardzo mnie wyróżnił, poświęcając tuż przed Targami Książki w Warszawie całe trzy szpalty jednej książce. I to nie książce autorstwa jakiegoś prawdziwego literata, cokolwiek to znaczy, tylko zupełnie nieznanego chemika i informatyka z Frankfurtu. Poza tym swoim tekstem pierwszy pokazał mi, że „pisanie literatury” powinno iść w parze z wielką pokorą.

I nagle czytano w Polsce „S@motność…”. Ale nie tylko w Polsce. Książka zaczęła docierać dziwnymi drogami w najdalsze zakątki świata: Argentyna, Południowa Afryka, Islandia, Nowa Zelandia, Australia, Tajwan, Wietnam, Japonia. Pojawiła się w księgarniach w Nowym Jorku, Chicago, Toronto, Wiedniu, Paryżu, Vancouver. Czytano tę książkę i pisano mi o tym. Ponad 8680 kobiet i mężczyzn po 5 września 2001 na całym świecie zechciało poświęcić swój czas i napisać do mnie o tym, dlaczego ta książka jest dla nich ważna, dlaczego nią gardzą, dlaczego czytają ją po raz piąty i nie mogą doczekać się szóstego, dlaczego przy niej płaczą, śmieją się, upijają się lub są podnieceni.

To, co napisali, jest jak biografia tej książki. Czytałem każdy z tych teks przy niektórych miałem w sobie taką chemię, jakiej nie dostarcza mi nawet pisanie programów komputerowych dla… chemii. Przy jednym z nich zapadłem w letarg. We czwartek 23 stycznia 2003 o godz. 12:08 odebrałem następujący e-mail *:


Panie Januszu

Serdecznie Panu dziękuję za tę książkę. Dawno nie czytałam nic tak pięknego, wzruszającego i inteligentnego. Muszę Panu najpierw coś o sobie napisać, żeby mógł Pan zrozumieć, czym były dla mnie te dwa dni z „Samotnością w Sieci”. Nazywam się Magda Kościelska (imię i nazwisko zmienione – JLW) i prawdopodobnie za kilka miesięcy umrę, tak przynajmniej twierdzą lekarze.

Oczywiście mam cichą nadzieję, że Bóg, w którego wierzę, zmieni zdanie i nie pozwoli na moją śmierć. Zastanawia się Pan, co to ma wspólnego z Pańską książką – już wyjaśniam. Od kiedy dowiedziałam się, że jest ze mną tak źle, cały czas myślę o śmierci i tak jest już od dłuższego czasu. Proszę sobie wyobrazić, że, gdy czytałam tę książkę, pierwszy raz nie myślałam o śmierci – czy może Pan sobie wyobrazić, czym były dla mnie te dwa dni? Właśnie dlatego tak bardzo jestem Panu wdzięczna za tę książkę – chociaż przez dwa dni nie myślałam o tym, że umieram.

Jeszcze raz bardzo Panu dziękuję.

Pozdrawiam serdecznie

Magda Kościelska (e-mail: magda0411 @interia.pl)


Najbardziej bolało, gdy czytałem to Pozdrawiam serdecznie. Ot, takie zwyczajne, jak w jakiejś kolorowej kartce z wakacji nad morzem. I tego dnia zapadła we mnie cisza.

Może taka jak ta?


Po przeczytaniu pana książki zapada cisza.

Nie wypada wtedy powiedzieć ani słowa, żeby nie zakłócić jej klimatu. Bardzo rzadko, aczkolwiek czasami zdarza się po skończonym seansie w kinie trwać w bezruchu, nie mogąc z zamyślenia podnieść się, żeby pójść do domu. Po tej lekturze uczucie jest podobne.

Leszek (e-mail: lenox@poczta.onet.pl)


I było mi źle. Pewnie tak jak jej, gdy pisała:


Dziękuję za książkę. Zwaliła mnie z nóg, wdusiła w podłogę, zdołowała mnie kompletnie… Często do niej powracam.

Dorota (e-mail: dorka77@poczta.onet.pl)


I właśnie przy czytaniu takich tekstów zrodził się w mojej głowie pomysł, aby się nimi podzielić. Opracować je, zestawić w pewną całość i uzyskawszy zgodę ich autorów, opublikować. Często bowiem miałem – i ciągle mam -wrażenie, że są ważniejsze niż sama książka. Poza tym dzięki nim zrozumiałem, jak ważne jest słowo. Poproszony przez studencki miesięcznik „Dlaczego” (styczeń 2003) napisałem o moim, nagle odkrytym, zachwycie słowem:


Jedni cytują Biblię (Na początku było Słowo i Słowo było przy Bogu, i Bóg był Słowem), inni przywołują do pomocy genetykę, twierdząc, że zdolność mówienia to nic innego tylko wynik ewolucyjnej mutacji pewnego genu na chromosomie Y oraz, równolegle, obecności krótkiej sekwencji genów FoxP2 na chromosomie 7. To rzekomo (badania są w fazie początkowej, nie można jeszcze uznać ich za fundament nowej teorii) dzięki mutacji chromosomu Y i proteinie kodowanej przez FoxP2 ludzie mają podarowane przez ewolucję mózgu obszary odpowiedzialne za mowę. I jest to fascynujący podarunek. Złożonością i możliwościami porównywalny do kodu DNA.

Gdyby założyć, że ludzie używają w potocznym języku 10 tysięcy rzeczowników i 4 tysięcy czasowników (oglądając ostatnio telewizję, przekonuję się, że jest to zbyt optymistyczne założenie), to używając gramatyki, można połączyć te rzeczowniki i czasowniki w ponad 6,4 biliona zdań składających się z pięciu słów. Gdyby założyć, że dla wypowiedzenia każdego z tych zdań potrzebowalibyśmy tylko jedną sekundę, to wypowiedzenie ich wszystkich zajęłoby ponad milion lat. Kobietom zajęłoby to kilka lat mniej oczywiście, ale mimo to i dla nich trwałoby to bardzo długo. Poza tym z pewnością wypowiedziałyby te ważniejsze zdania na początku.

To, czy w drodze od niezrozumiałych pomruków Homo erectus do poezji współczesnego Homo sapiens pomagał Bóg czy tylko pewne białko, jest dla większości z nas tak naprawdę tylko naukową ciekawostką. Faktem istotnym dla wszystkich natomiast – często zupełnie nieuświadamianym – jest to, że Człowiek jest Człowiekiem tak naprawdę dzięki mowie. Bez słów nie powstałyby te idee, które doprowadziły do tego, że między odkryciem włóczni a umieszczeniem stacji orbitalnej w kosmosie minęło zaledwie 12 tysięcy lat. Ale mowa jako nosiciel postępu nie jest tym, co tak naprawdę zachwyca ludzi. Zachwycające w słowach jest to, co można dzięki nim przeżyć. I jakich przeżyć można dostarczyć innym.

Od wynalazku Gutenberga z Moguncji ponad 600 lat temu słuchającego i mówiącego mogły już oddzielać przestrzeń i czas. Słowa znalazły swoje miejsce w książkach i gazetach. I zachwyt nimi, słowami, się pomnożył. Ludzie zaczęli pisać.

Z liter powstała literatura.

Używając 32 liter, można napisać nieskończenie wiele słów. Złożyć z nich wypowiedzenia z pracy, wyroki śmierci i akty zgonu, ale można także napisać coś tak genialnego i zmieniającego świat jak „Blaszany bębenek”.

Fascynacja słowem w książkach to nie tylko fascynacja informacją, którą te słowa niosą. Gdyby zastosować matematyczny model Shannona do beletrystyki, to okazałoby się, że większa część przekazu zawartego w książkach jest szumem, a nie informacją w termodynamicznym sensie teorii informacji. Pomimo to ludzie chcą być zatopieni w tym szumie, bowiem znajdują w nim inspirację swoich fantazji i początek chemii własnych emocji. Kiedy czytam w czasopismach naukowych analizy sonetów Szekspira z punktu widzenia teorii informacji, to zawsze przypomina mi się anegdota o amerykańskim fizyku nobliście, sąsiedzie farmera, któremu nie niosły się z jakiś nieznanych mu powodów kury. Pewnego dnia farmer poprosił noblistę o radę i pomoc. Noblista tydzień po wizycie na farmie zadzwonił do farmera i zaczął rozmowę z nim takim oto zdaniem: „Bill, na początku załóżmy, że kura jest okrągła…”.

„Na początku było słowo…”. Jeśli faktycznie Bóg jest tym Programistą, to i na „początku” Internetu Biblia się nie myli. Na początku Internetu (ponad 33 lata temu) było bowiem słowo. Nawet jeśli miało być inaczej. Mało kto zna tę historię.

Wieczorem 20 października 1969 roku grupa informatyków w centrum komputerowym Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA) miała po raz pierwszy w historii ludzkości doprowadzić do tego, aby dwa komputery zaczęły „rozmawiać” z sobą. Tym drugim był komputer w Stanford Research Institute (Stanford) w północnej Kalifornii. UCLA miało wysłać słowo „log” (które tak naprawdę jest kodem i nic nie znaczy), podczas gdy po każdej odebranej literze Stanford miał Potwierdzać powtórzeniem tej litery.

UCLA wysłało L, Stanford potwierdziło do „LL”. UCLA wysłało „O”, Stanford potwierdziło do „LLO”. W tym momencie zostało przerwane połączenie. Cały system przestał działać. Na ekranie w Los Angeles zostało „LLO”. I to jest tak niezwykle symboliczne. Amerykanie wymawiają „Hello” bardzo często z głuchym „he” jako „(he)llo”. „Witam Cię” było pierwszą wiadomością przesłaną na Internecie. I to wbrew woli nadawcy. Na początku było słowo…


Gdy pisze się wyłącznie artykuły naukowe, szczególnie te dotyczące nauk przyrodniczych, słowa są tak naprawdę tylko medium, które ma przekazać informację. Zakodować ją jak najkrócej, zadbać, aby w jej przekazie było jak najmniej termodynamicznego szumu, wysterylizować z niej własne emocje, a obecność siebie – autora – ograniczyć wyłącznie do nazwiska na stronie tytułowej. Przy takim widzeniu roli słowa odpowiedzialność za nie sprowadza się wyłącznie do odpowiedzialności za prawdę, którą te słowa mają przekazać. To bardzo duża odpowiedzialność, ale z założenia całkowicie ignorująca emocjonalną percepcję i reakcję czytelników. Nawet najbardziej próżnemu i zauroczonemu genetykowi nie przyjdzie do głowy, że ktoś mógłby wzruszyć się, płakać, wpaść w depresję lub zmienić swoje życie po przeczytaniu jego pracy poświęconej mapowaniu genomu ludzkiego technikami markerów wykorzystujących polimorfizm prosty. Gdy „S@motność…” opuszczała elektroniczną szufladę na dysku komputera w moim biurze we Frankfurcie, traktowałem ją bardziej – podobnie jak ten genetyk – w konwencji kolejnej „publikacji” niż w konwencji utworu literackiego. Publikacji dla mnie egzotycznej, absolutnie nowej, ale ciągle publikacji. Nie wiem, czy wszyscy debiutujący autorzy tak to odczuwają, czy to specyfika debiutujących literacko chemoinformatyków. Nawet opublikowanie swojego adresu e-mailowego na okładce książki bardziej traktowałem jako obowiązek uwiarygodnienia siebie w kontekście tematyki tej książki (umieściłem przecież głównych bohaterów w Sieci) niż jako próbę przewrotnego wyłudzenia reakcji od czytelników. Zresztą w publikowanych przeze mnie artykułach naukowych także podaję swój adres e-mailowy.

0 tym, że nie jest to „publikacja”, przekonałem się, gdy zaczęły nadchodzić pierwsze e-maile. Na początku wpadłem w stan nieustannego zdziwienia; czułem się jak ten genetyk od polimorfizmu prostego. Nawet gorzej, nie wyobrażam sobie bowiem, żeby ktoś, gdyby nawet napisał do niego, oskarżył go, że opublikował „kłamstwo i podłość”. Ale to oskarżenie sformułowano w taki sposób, że poczułem wzruszenie.


Szanowny Panie Autorze!

Nie wiem, od czego mam zacząć, bo nie chcę zajmować Pana cennego czasu, a trudno mi się opowiedzieć w kilku zdaniach.

Mam trzydziestoletnią córkę i to z jej powodu piszę do Pana.

Mniej więcej miesiąc temu moja córka, ma na imię Barbara (imię zmienione – JLW), przyjechała do mnie jakaś odmieniona. Schudła, zbladła, stała się cicha, spokojna i taka strasznie smutna. Może potrafi Pan sobie wyobrazić, co czuje matka, oglądając swoją jedynaczkę w takim stanie. Bardzo się przestraszyłam, bo ostatni raz widziałam ją taką, kiedy rozstała się z „miłością życia”, jak go nazywała. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to że ten gad znów zaczął ją niepokoić i mieszać jej w głowie i sercu. Ale nic nie mówiłam i nie pytałam. Sama zaczęła mówić dopiero kilka dni później. Podała mi jakąś książkę i powiedziała: zawsze chciałaś wiedzieć dlaczego, przeczytaj, zobacz, jak go kochałam i kim on był dla mnie.

Na pewno domyśla się Pan, że książka była Pana. Przeczytałam ją, zanim zaświtało, potem poszłam do jej pokoju i przez kilka godzin razem płakałyśmy.

Moja córka też spotkała takiego Jakuba, chociaż powiem Panu, że sądzę, że to tylko Basia dostrzegała w nim tyle piękna. Ja mam dużo lat i znałam wielu dobrych mężczyzn, ale w takich Jakubów to nie wierzę. „Chłop jest chłop, nawet jeśli umyty i czysto ubrany”, jak mawiała mojej śp. Mamusia.

Jakub Basi miał żonę i dzieci. Zabrał jej duszę, serce i ciało i wydaje mi się, że do tej pory oddał tylko ciało.

Dowiedziałam się o tym wszystkim, dopiero kiedy z nim zerwała. Właśnie wtedy tak strasznie zmizerniała, a krótko po tym odeszła też od męża. Powiedziała mi, że nie mogła żyć w kłamstwie i wstydzie tak ogromnym, że nawet mnie nic nie mogła powiedzieć. Odeszła od męża, bo była mu niewierna i kochała innego, od tamtego, bo on chciał ją tylko za kochankę, a ona tak żyć nie mogła.

Od tamtej pory minęło już trochę czasu. Wierzyłam, że czas zagoi jej rany, zdawało się, że przynajmniej już nie krwawią, a ta książka znów je rozerwała. Do dziś Basia nie może dojść do siebie. Spędza u mnie każdą sobotę i niedzielę, zawsze o tym rozmawiamy. Ona zawsze wspomina Pana i niech jej Pan wybaczy, że nazywa Pana kłamcą. Uważa, że zakończenie, jakie Pan wymyślił, to kłamstwo i podłość i że coś takiego nigdy się nie zdarza.

Mówi też, że Panu nie wybaczy, ale z książką się nie rozstaje, śpi z nią pod poduszką, moja mała, biedna dziewczynka. Pan jej to wszystko wybaczy, ona jest bardzo ranna.

Kiedy piszę o tym Panu, to myślę, że może jednak to jej dobrze zrobi. Nigdy nie widziałam w niej tyle złości, tylko rezygnację. Nigdy o tym tyle nie mówiła. Może teraz, kiedy daje upust swoim złym uczuciom, polepszy jej się? Może dopiero po przeczytaniu tej książki zrozumiała, jak tamten bardzo ją skrzywdził i że nie wart jest jej miłości ani umartwiania się? Może to stąd ta złość. Jeśli tak się stanie, to ja Panu podziękuję, na razie to mam żal, że przywołał Pan w niej przeszłość o której już dawno powinna zapomnieć.

Żeby oddać Panu sprawiedliwość, nie mogę przemilczeć, że winna jestem Panu odrobinę wdzięczności. Teraz mam dużo lepszy pogląd na to, co przeżyła moja Basia, ale im bardziej czuję, jakie to musiało być cudowne, tym bardziej nie rozumiem, dlaczego tak to się musiało skończyć. Przykro mi to mówić, ale wolałabym, żeby tamten rzucił się pod pociąg albo żeby Basiunia spotkała Pańskiego Jakuba. Bóg da, to kiedyś jeszcze spotka, jest młoda, śliczna, dobra, mądra i taka bardzo wrażliwa.

Poza tym dostarczył Pan mi wielu wzruszeń, chociaż również smutku, którego mamy z córką i tak za dużo.

Wieczorem przyjedzie do mnie moja Basieńka, muszę więc czym prędzej biec do kuchni i zabrać się do pieczenia szarlotki, którą tak lubi, może trochę wróci do ciała, biedactwo.

Z pozdrowieniami

Joanna S. (imię i inicjał nazwiska zmienione – JLW)

(e-mail: ********@poczta.wprost.pl)


Nagle „S@motność…” wdarta się w życie innych ludzi, wywołując w nich najróżniejsze emocjonalne reakcje. Niektórzy uważali, że jako autor tej książki powinienem o nich po prostu wiedzieć. Więc pisali mi o tym. Refleksyjnie, analitycznie, nastrojowo, zabawnie, bardzo osobiście, nieraz intymnie.


Wczoraj przeczytałem książkę. Niewiarygodna. Piękna. Wzruszająca. Cudowna. Kochałem się z żoną czulej i mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Rano usiadłem przed komputerem. Moja skrzynka pocztowa była pusta.

Jakub W. (e-mail: bluenile@op.pl)


Jestem polskim księdzem, pracuję i studiuję we Włoszech. S@motność mnie poruszyła…

Przypadek ks. Andrzeja i zakonnicy jest z życia wzięty?

Jest mi pan bliski.

Pozdrawiam

Andrzej Klimek (e-mail: ondrasz@tin.it)


…płakałam…

(e-mail: maria82@poczta.fm)


Obudziłam się z 30-letniego letargu i odkrywam życie, szukam, smakuję, czuję, przeżywam, doświadczam.

Uczę się być.

Dziękuję za wskazówki.

Ania (e-mail: do wiadomości – JLW)


Dziękuję Panu za niepokój, za rozdygotanie, za mocniejsze bicie serca, za spocone dłonie, za łzy w oczach – po przeczytaniu Pana książki zapaliłam papierosa, napełniłam kieliszek, przymknęłam powieki -to było jak dobry seks.

Karolina Adamczyk (e-mail: caro-linal@wp.pl)


Serce pękło mi po raz drugi. Jest Pan z siebie zadowolony!?

(e-mail: serena69@wp.pl)


Dziękuję i przeklinam Cię za słowa, które dajesz, i za to, co uświadamiasz.

ICQ 70863398 (e-mail: cool_zlotko@poczta.fm)


„Samotność…”.

Wielokrotnie towarzyszyło mi uczucie wstydu, że nie potrafię tak kochać.

Leszek (e-mail: leszekk22@wp.pl)


Pięknie Pan to napisał: „Nie zależy mi na peanach. Ja nie żyję z pisania książek. Zależy mi na tym, aby ktoś coś przeżył przy ich czytaniu tak jak ja przy ich pisaniu… „.

No, właśnie przeżyłam wiele wzruszeń przy tej książce. Końcówki nie mogłam doczytać, bo przez łzy nie widziałam liter. Poza tym… pozostanie dla mnie wyjątkowa, cała, każde słowo…

Urszula (e-mail: Urszulus@poczta.onet.pl)


Pana opowieść sprawiła, że odważniej analizuję moje uczucia. Przeżyłam wspaniałą noc z mężem po przeczytaniu „S@motności…”. Nie było mi tak dobrze nigdy wcześniej. A właśnie, jeśli o wyobraźni mowa, mam każenie, że duchowym prototypem Jakuba jest Pan sam. Może jednak się mylę… może to jest dobrze mi znane pragnienie, aby wszyscy oceniali mnie po tym, co myślę, czuję i po moich pragnieniach i marzeniach, a nie po czynach i decyzjach. One nie do końca wyrażają osobowość, prawda?

(e-mail: Joyl01@interia.pl)


Niesamowita, skończyłam czytać dziś po południu, zaczynam dziś wieczorem.

Patia (e-mail: Recenzja na portalu Wirtualnej Polski – www.wp.pl)


Że od dzisiaj już nigdy nie ubiorę zielonej bielizny… że jest jakaś magiczna siła w imieniu Jakub i że post-epilog był zbędny i jeszcze coś osobistego: nigdy tyle nie płakałam od urodzenia mojego synka Szymona Jakuba.

A miał mieć na imię Jakub Szymon, tylko że jego ojciec prosił o Szymona. Teraz bardzo się cieszę, że wyprosił…

I jestem bardzo szczęśliwa, że mam TAKIEGO MĘŻA i TAKIEGO SYNA i mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała ubierać zielonej bielizny.

(e-mail: lati@o2.pl)


Mój komentarz… będzie najbardziej subiektywny i najbardziej chemiczny, jaki można sobie wyobrazić. Piszę to w 40-stopniowej gorączce, jakiej to nabawiłam się kilka dni temu… Wracając z egzaminu z prawa międzynarodowego kupiłam „S@motność…”. Przeglądając pobieżnie strony, zdemolowałam 2 mężczyzn i 1 staruszkę z zakupami i w ramach rehabilitacji wniosłam jej zakupy na 4 piętro, po czym szybko pobiegłam do najbliższego parku… Czytałam, płakałam, chichrałam się jak koleś, który ujara się zielem… Piękne, wiosenne popołudnie, chłodny wieczór… Do domu wróciłam o 4 nad ranem. A teraz piszę do Ciebie, abyś mógł poczuć się odpowiedzialny za moje zapalenie płuc.

Na dzień dzisiejszy nie znam lepszego antybiotyku od zaznaczonych markerem słów, zdań i całych stron Twojej powieści.

Gosia (e-mail: zalotnica@wppl)


Zajrzałem na Pańską stronę z ciekawości; Po przeczytaniu „S@motności w Sieci”; książki, przez którą – a może dzięki której – moja żona nie spała całą noc; rano obudziłem się i zobaczyłem ją wpatrzoną w sufit sypialni, łzy ciekły jej po policzkach; moja żona jest przepiękną, cudowna kobietą – pod każdym względem. Dziękuję Panu.

Emil Nestorow (e-mail: monkem@wp.pl)


Hmm właściwie to jeszcze nie wiem, co uważam. Faktem jest natomiast to, że książka mnie wzruszyła, zaintrygowała. Porzuciłam dla niej „Pride and Prejudice” (a pewnie właśnie to dostanę na egzaminie, znając moje szczęście). Zaczęłam czytać Pana książkę na wykładzie z gramatyki opisowej (studiuję anglistykę na uniwersytecie wrocławskim), później jechałam do domu, tzn. do Kątów Wrocławskich, przez „śliczną” autostradę A4, ale nie jechałam zbyt długo. Zjechałam na pierwszy parking i przy świetle samochodowym zwyczajnie musiałam skończyć czytać Pańską książkę. Nawet nie zauważyłam, kiedy się ściemniło, i zimna też nie czułam.

Zwyczajnie musiałam doczytać.

Anna Góralska (e-mail: goralska2@wp.pl)


To pierwsza książka, jaką przeczytałam razem z mężem. Mogliśmy o niej rozmawiać. Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Czemu? Nie wiem. Ale to chyba dobrze.

Ania (e-mail: anna.michno@autocom.pl)


ja chciałam tylko podziękować…

za „s@motność w sieci”.

za trzykrotne drżenie rąk…

za łzy płynące cicho.

za nadrealność i ponadczasowość.

za słowa i gesty.

za historię tak podobną i tak niepodobną do tych,

które dzieją się wciąż.

między jednym a drugim końcem świata,

między jedną a drugą częścią świadomości,

za ukazanie ludzi, ukrytych za pikselami…

za nadzieję i ciepło, które wciąż trwają gdzieś we wnętrzu,

wbrew fabule, wbrew logice, wbrew czasowi…

dziękuję.

Aleksandra (e-mail: ola@cisza.org)


Przeczytałam. Dziś w nocy. I jakoś nie mogę Panu uwierzyć. Za dużo tego było. Za pięknie.

A może przeszkadza mi moja własna tęsknota?

Ivetta (e-mail: ivetta@inetria.pl)


Książka mnie zafascynowała. Po raz pierwszy czytałam o miłości opisywanej również z punktu widzenia chemika.

Irena (e-mail: Anonimowo)


Człowieku, czekamy na ciąg dalszy „S@motności”. Tylko postaraj się…

(e-mail: djcargo@poczta.onet.pl)


Właśnie kończę „opłakiwać” 5 rozdział i… i poczułam ogromne pragnienie, aby powiedzieć Panu, że chciałabym… chciałabym się do Pana przytulić. Tak zwyczajnie, jak do przyjaciela, aby uspokoić się i zrozumieć… Dziękuję…

Paulina (e-mail: selene@pf.pl)


Skończyłam ją dopiero dziś. Towarzyszyła mi od dawna. Dlaczego tak długo…? Pierwszy raz zdarzyło mi się czytać książkę do tego stopnia powoli… Powodem nie jest bynajmniej niemożność przebrnięcia przez materię, lecz żal, że tak szybko się kończy… Że przeczytawszy jedną stronę, będzie o tę jedną stronę mniej do końca. Nie zdarzyło mi się to. No, może przy „Mistrzu i Małgorzacie”. Tomasz Mann spowalniał brnięcie w książkę swym niewiarygodnie ciężkim stylem pisania, Eco gmatwał niemiłosiernie [akurat za to go kocham], a niejaki Roman Ingarden powodował, że człowiek zastanawiał się, czy powinien w ogóle brać się za lekturę, czując się ignorantem na każdym kroku [pomimo nie bycia nim w swej dziedzinie, o której ów Roman traktuje!]. W jakimże celu?

Przepraszam, zapomniałam się z wrażenia przedstawić… Nazywam się Anna. Zajmuję się materią, którą pielęgnuję w sobie od siódmego roku życia, poświęcałam jej całe życie. Studiuję na akademii muzycznej, na wydziale teorii muzyki i kompozycji…

Pańską książkę przeczytałam w najlepszym momencie mojego życia. Gdyż – i tutaj powinnam zacytować Osiecką: „Bo ja jestem, proszę Pana, na zakręcie”. Eghhh… właśnie popadam w banał, w konwencję, staję się pompatyczna, powinnam teraz zastosować kilka frazesów. Ale nie zrobię tego. Precz z zadęciem na górne „c”!!! [A tonacja C-dur i tak brzmi fatalnie -jest twarda, zimna. Nie to co As-dur… pełna słodyczy i ciepła…]

W jaki sposób książka może do tego stopnia przewrócić w głowie. O 180 stopni? Absolutne przewartościowanie życia? W tak krótkim czasie? Tyle wolnych, nowych, nieznanych myśli spisanych na kartce Nie znałam się takiej.

Dlaczego ona w ogóle wpadła w moje ręce? Szczęście tkwi czasem w niewiedzy, a uświadomienie tęsknoty jest jakże bolesne! Czy czasem jest lepiej czegoś nie wiedzieć, by żyć w swoim małym państewku bez wojen, kataklizmów, w świętym, nienaruszonym spokoju? Otóż nie. Nie!!! NIE!!!!!!

Pana książka… Boli… Bardzo boli… Kłuje… chowa moją twarz w ręce, zwija w kłębek, osamotnia, ale daje w zamian „rozkochanie”, niestąpanie po ziemi, wodzi za nos, wewnętrznie otwiera, nazywa pragnienia, tęsknotę… wycisza… trochę usprawiedliwia…

Dał Pan przez nią możliwość [bezkarnego!] buszowania po wszystkich piętrach naszego Muzeum Wyobraźni…

Powiem coś Panu w tajemnicy – znowu usłyszałam w sobie potrzebę wypowiedzenia się przez muzykę…

Bardzo Panu dziękuję

Anna (e-mail: semibrevis@wp.pl)


Powiedz, czujesz, że jesteś twórcą książki kultowej? I że ona już żyje własnym życiem? I wpływa na życie tych, co czytają? Odkryłam ostatnio, że to zupełnie inna książka w grudniu w fotelu wieczorem i inna w czerwcu w letnim słońcu na plaży:-)

Jak udało Ci się ukryć taką nieskończoną ilość skarbów i niespodzianek, które odkrywa się ciągle na nowo i ciągle inaczej???

Jestem i chyba pozostanę jeszcze długo (albo dłużej) pod nieustającym wrażeniem.

Agnieszka (e-mail: agnieszka.jankowska@chifa.com.pl)


„S@motność…” przeczytałam w sobotę szóstego czerwca 2003 roku, usiadłam na chwilkę w fotelu i… wstałam w nocy po ostatnim słowie epilogu… wzruszenie, podniecenie, zazdrość – wymieniam bez zastanowienia.

Bardzo, bardzo Panu dziękuję za tę książkę, obojętnie, czy Bóg, czy sam diabeł dał Panu natchnienie…

Dziękuję i pozdrawiam, niech Bóg Pana ma w opiece za tę niesamowitą wrażliwość w postrzeganiu świata.

Hania (e-mail: hkalin@wp.pl)


Zastanawiam się, jak to jest, gdy mężczyzna i w dodatku naukowiec Wnika w duszę kobiety i wie o niej prawie wszystko, plus to, co wie o niej jej ginekolog.

Poza tym wprowadziłabym „S@motność…” do kanonu lektur szkolnych, obowiązkowo dla chłopców od 13 lat.

Anna Stelmaszyńska, Poznań (e-mail: stelmaan@netscape.net)


Panie Januszu,

Zaufałam Prószyńskiemu, bo to dobry wydawca. Jak każdy czytelnik szukam wrażeń i nie tylko. Staram się udowodnić mojemu przyjacielowi, że Polacy też potrafią pisać dobre książki (załamał się kilka lat temu). Szukam uporczywie diamentów w stosach potłuczonego szkła (rany pomijam milczeniem, bo czego się nie robi dla literackiego patriotyzmu. Wszak nic to, gdy znajdzie się Koftę, Gretkowską czy Jandę. No właśnie, jak dotychczas były to same kobiety). Zatem pojawił się Pan ze swoją „S@motnością w Sieci” i nie sprawił mi Pan zawodu (jestem przerażona wzniosłością tego zdania). Jest Pan mutantem w tym szalonym świecie? Patrzę nieco podejrzliwie. Czy przypadkiem nie kryje się za tym tekstem jakaś kobieta? Bo skąd nagle zrodził się Jakub, naukowiec zafascynowany pracą, który tyle godzin potrafi poświęcić rozmowie z kobietą. Hm, wydaje mi się to mniej realne niż mój jutrzejszy lot na Księżyc. A może należy uwierzyć w pozytywne szaleństwo genów (niekoniecznie tych z mózgu Einsteina, a słowo „pozytywne” należy rozumieć jako zgodne z marzeniem kobiety). Historia wydaje się tak realna (i o to przecież chodziło), że pozostaje już tylko pytanie: Igloo czy popiół?

Cel został osiągnięty. Ja miałam swoje niesamowite wrażenia, a mój przyjaciel dał się złapać na powiedzenie: „Boże, pomóż mi być takim człowiekiem, za jakiego bierze mnie mój pies”. Dyskusja (oczywiście za pomocą poczty elekronicznej) była burzliwa. Zwierzaki mojego przyjaciela (dwa psy i kot) są wielkimi realistami i naprawdę nie mają złudzeń co do świata i własnego pana. Potrafią nawet warknąć i wyciągnąć pazurki. Ja z kolei mam poważny kłopot ze swoim psem. Jest idealistą. Martwię się, że nie sprostam jego oczekiwaniom. Jak długo jeszcze uda mi się znosić wyrzuty w jego oczach? Co by sobie o mnie pomyślał, gdybym ten list zaczęła tak: „Jestem szaleńczo zakochana bezsensowną miłością. Czy mogę Ci o tym opowiedzieć?”.

Elżbieta (e-mail: elzbietawbl@wp.pl)


„S@motność w Sieci” przeczytałam dopiero w ostatni weekend (15-16.06.2002). W jaki sposób udało się Panu tak wiernie oddać t‹ co dwoje ludzi może czuć w takiej sytuacji? Czułam i myślałam dokładnie tak, jak Ona z „S@motności”, nawet wtedy, gdy myślałam, jak odchudzić się przez 2 tygodnie, ale tak, żeby wykluczyć z tego procesu piersi:)

Wspaniała książka.

Serdecznie pozdrawiam

Agnieszka Domańska

PS Jakub pokazał mi, że życie to nie tylko „złoto, dupy i wypchany brzuch…”.

(e-mail: agnieszka_domanska@interia.pl)


Lubię Pana za „S@motność w Sieci”. Ta książka mnie „bolała”. Ale to dobrze. Mam nadzieję, że innych czytelników również. Według mnie ból budzi uśpioną wrażliwość. Lub potęguje „nieśpiącą”. Dziękuję.

Dorota Rutkowska (e-mail: mandral@poczta.onet.pl)


Nieraz pisano do mnie niemal poetycko:


Rytuał.

Szczelina zmierzchu, przez którą wsącza się szary smutek. Po chwili

zagrzebany w liście z zeszłej jesieni, zaczyna prychać ze złością,

na pierwsze krople deszczu.

Burza? Rozdarte chmury, cienka płynna linia na niebie.

Właściwie nie, są rozlane jak mleko.

Gdzieniegdzie strumyki niebieskiego. Burzy nie widać.

A mimo to kapie. Tak się płacze czasami do wewnątrz siebie,

wprost do duszy. Burza.

Może przybiegnie jako…

Szybko, a może wszystkie są gdzieś indziej do oglądania.

A może jak przyjdzie?… Kleiste ciepło, duszno, i zapach

szczęścia przy pierwszych kroplach,

które powoli będą zbiegać, jak zręczne palce mężczyzny,

po plecach i tym zagłębieniu między pośladkami,

po szyi, piersiach,

wsączać w ubranie i skórę.

Dotkną mnie i uciekną…

Zachłyśnięcie, od początku, od pierwszych zdań,

najpierw niecierpliwe przewracanie stron, dalej i dalej…

teraz już całe zdania na pamięć.

Fragmenty.

Samotność żyje we mnie, jest już nierozłączną częścią

mojej duszy…

Nie, nie piszę o tym, że jestem samotna. Piszę o książce.

Pana książce.

Jest Pan niezwykłym mężczyzną, bo tylko taki umie tworzyć magię.

A jest ona odczuwana w każdej chwili…

Zaczarował mnie Pan, i zaklął… Już teraz wiem, czego będę

w życiu szukać.

Pan to nazwał, opisał.

Nie wiem tylko, czy mam dziękować. Czasami lepiej, gdy jest się ślepym. Czasami niewiedza jest błogosławieństwem.

Choć zamknięte drzwi to też jakieś wyjście.

Pozdrawiam z nadzieją, że spotkamy się jeszcze kiedyś, w książce.

Kasia (e-mail: kasia@prima.transport.szczecin.pl)


Jakże kocham płakać w spokoju…

To najniezwyklejsze z moich ostatnich doznań.

W Pańskiej powieści znalazłam historię o sobie.

Być może i Pan będzie miał kiedyś okazję przeczytać o mojej bitwie z niebem.

Dziękuję za łzy wzruszenia.

Padał wtedy deszcz, zimny wiatr „zamroził” moje dłonie (nie miałam przy sobie rękawiczek), a ja nie mogłam się ruszyć. Paraliż wszystkich członków; przede wszystkim zaś duszy. Jej kolor nie zmienił się jednak pod wpływem zimna, była równie zielona jak dzień wcześniej, podczas pieczenia ciasta – (choć czy wtedy była przy mnie obecna??? rodzynki, ser, jajka i masło – to nie są jej ulubione słowa).

Dziękuję zatem za kolejny dowód, że jestem, że żyję.

Proszę pisać…

Joanna (e-mail: spragnienie@interia.pl)


Jest koniec sierpnia. Leżę na polanie pośród sosen, a dookoła pachnie piołun, kocanka i to coś, czego nie można uchwycić, złapać, nazwać, a co niektórzy określają jako „koniec lata”. Na wysuszonej trawie obok mnie leżą soczyste, słodkie winogrona i książka, na przeczytanie której czekałam całe pięć dni tygodnia.

Czytam, dziwnie smakują winogrona mokre od łez.

Dziękuję za wzruszenie, uśmiech, bicie serca i za myśli, które kłębią się w mojej głowie. To są dobre myśli. Już wiem, co w moim życiu jest najpiękniejsze.

Życzę miłego dnia

Iwona Chilimoniuk (e-mail: i.chilimoniuk@ pl)


Ta powieść zniszczyła mój spokój, nad którym już długo pracuję. I znów wyszła na wierzch ta cała jaskrawość, którą starałam się zagłuszyć, wyrwała mi kawałek serca. Czułam się tak, jak gdyby ktoś wyrwał mi kartki z pamiętnika, schowane głęboko w szufladzie. Ja nie słucham już Mozarta, by nie kołatało w piersiach, nie sączę dobrego wina, by się nie rozmarzyć, nie odkurzam tomów poezji, by się w niej nie utopić, nocą nie otwieram okna, by nie uciec… i nie chcę takich książek, które tak mocno dotykają.

(e-mail: dbp2001@interia.pl)


„… kości twoich pragnę się domacać, kochana, aby Cię rozpoznać w dniu zmartwychwstania…”.

Tak ładnie piszesz, że może wiesz coś o tym.

(e-mail: natasza.bl@wp.pl)


15 minut później… wciąż czułam smak łez w kącikach ust i piekący słony ból na policzkach. Zamiast śniadania, wsiadłam w samochód i pojechałam nad morze, bo „płakać trzeba w spokoju”… Dziękuję za tę bezsenną wrześniową noc i za każdą łzę spadającą na poduszkę. Za najbardziej wzruszający i prawdziwy smutek, jaki przeżyłam. I za Jakuba…

Nie wiem, jak skomplikowanym procesom chemicznym podlegał mój organizm tej nocy, wiem jednak, że było ich nieskończenie wiele.

Długo nie sięgnę po kolejną książkę, bo chcę pamiętać wyraźnie to, co przeżywałam dziś.

I zacznę pić ciepłe mleko przed snem:-)

(e-mail: ginger77@poczta.onet.pl)


Czasami traktowano „S@motność…” jak rodzaj podręcznika – i to wcale nie informatyki lub genetyki – zadając mi bardzo konkretne i zdumiewające pytania, takie jak na przykład to niżej:


Moja dziewczyna się wstydzi, więc wysłała mnie, żebym się Pana zapytał o ananasy. Pytam więc, ile puszek ananasów muszę zjeść, aby moja sperma choć odrobinę stała się słodsza?

Serdecznie pozdrawiam

Damian (e-mail: czerwona_sukienka@tlen.pl)


Dla niektórych „S@motność…” jest niewiarygodna i nieprawdziwa jako opis nieprawdopodobnej historii:


Szanowny Panie Januszu

Nie wiem, po co tak naprawdę piszę do Pana. Pewnie jest takich listów wiele. Pewnie historie przez Pana opowiadane trafiają w serca, a właściwie chyba w duszę wielu kobiet w ten sam sposób – celnie prosto w miękki środek ich (moich) wszystkich naiwnych tęsknot i marzeń. Czytam Pana opowieści i jedno pytanie nie daje mi spokoju. Czy Pan naprawdę wierzy, że takie historie się zdarzają?? Takie jak w „S@motności w Sieci”? I wie Pan, śmieję się sama z siebie. Po pierwsze, że czytam tę książkę już któryś raz (ha! bo przecież to zupełnie zwykłe czytadło, ładne gładkie słowa, ładne gładkie historyjki kończące się zawsze w słonecznym odcieniu zielonej nadziei, takim, jakiego potrzebują kobiety) (przepraszam jeśli to Pana uraziło, nie mam takich intencji). Po drugie – śmieję się z tego, że ta opowieść zawsze budzi we mnie jakąś naiwną wiarę, wiarę małej dziewczynki, nastolatki, że piękna miłość jednak może istnieć, że może istnieć niezwykłe zauroczenie, przypadki, znaki, magia, że dwoje ludzi będących gdzieś daleko od siebie może się spotkać i… po prostu kochać, KOCHAĆ. I trudno mi pogodzić to, co wzbudza we mnie Pańska książka, z tym, w czym żyję na co dzień, z tym, że jestem w związku, w którym niby wszystko jest dobrze, niby wszystko jest ładnie, ale jednak ciągle czuję jakiś brak. Pańska opowieść właśnie dotkliwie budzi świadomość tego braku i wiarę, że może jednak gdzieś… ktoś…

I proszę mi powiedzieć, Panie Januszu, czy Pan naprawdę wierzy, że tak się zdarza? że tak może się w życiu zdarzyć? Czy to tylko historyjka, opowiedziana, wymyślona, wymarzona, której miejsce jest tylko na papierze??

Pozdrawiam serdecznie.

PS 1 podziwiam Pana sposób pisania o kobietach, Pan naprawdę lubi na nas patrzeć i odkrywać.

Dziękuję. (e-mail: gyo@tlen.pl)


„S@motnosć w Sieci”…odwracam się… stoi wciąż na półce… zniszczona, w końcu pożyczało ją tak wiele osób… czemu nie mogę się zmusić, żeby po nią sięgnąć…

Dlaczego??

Czytałeś kiedyś bajki…? Co wtedy myśli mały chłopiec? Czy podobnie jak małe dziewczynki…? Która z nas chociaż raz nie pomyślała, żeby być księżniczką… potem te wszystkie książki o miłości… jak często, czy kiedykolwiek któraś z nas ma szansę stać się główną bohaterką…

Joanna (e-mail: askaol@poczta.fm)


Dla innych „S@motność…” jest natomiast niepotrzebna, irytująca lub po prostu okropna i niewarta lektury:


Właśnie skończyłam czytać Pańską książkę pt. „S@motność w Sieci”. Z pewnością jest Pan doskonałym specjalistą w dziedzinie informatyki i chemii, ale po lekturze książki zastanawiam się, co Pana skłoniło do jej napisania.

Po kilku pierwszych historiach myślałam, że książka jest wzruszająca i opowiada o cierpieniu. Myślałam, że oto mam się wzruszać. Jednak po entej historii, w której pastwi się Pan nad bohaterami, nie wzruszam się, tylko irytuję. I nie jest to bynajmniej rozdrażnienie wywołane faktem, że jako współczesny człowiek nie mogę znieść więcej wzruszeń, bo znosić wzruszenia nauczyłam się przy lekturze innych utworów. Potęgowanie dramatu do granic absurdu niczemu nie służy. Niczego nie uczy. Dobrnęłam do końca, żeby się dowiedzieć, o co Panu chodziło. Bo o coś musiało chodzić, nie pisze się takich książek dla przysporzenia samej radości czytania czytelnikowi (no chyba że jest to czytelnik z jakąś patologią). Książka jest zazwyczaj odbiciem nastrojów autora (najlepszy przykład to choćby książki Virginii Woolf, Edwarda Stachury, zresztą wydaje się Pan być oczytany i nie muszę mnożyć przykładów). Jaki jest Pana stan umysłowy, że tworzy Pan takie rzeczy i uważa, że trzeba się z tym obnażyć? Chciał Pan zmusić czytelnika do refleksji? Nad czym, nad życiem bohaterów, którzy osadzeni w realiach bardzo dobrze nam znanych przeżywają życie z pewnością nie pisane Przez siebie ani bynajmniej przez los? To, co Pan zrobił, jest to po prostu znęcanie się nad czytelnikiem. Po lekturze takiej książki mogą jedynie bronić się przed ludźmi, którzy tworzą takie historie jak Pan. Książka nie zmusza do refleksji nad treścią, ale nad Pańską osobowością. Proszę mnie przekonać, że jest inaczej, abym nie uważała czasu spędzonego nad książką jako czasu straconego

Marta (e-mail: do wiadomości – JLW)


Drogi Panie!

Nie wiem, czy jestem gentlemanem, ale na Pańskiej stronie innej opcji dla rodzaju męskiego nie przewidziano. Pewnie snobizm, ale nieszkodliwy. Obejrzałem stronę. Robi korzystne wrażenie, ocieka informacjami, przelewają się z niej mądrości amatorskie niestety. A przyszedłem tutaj, ponieważ za 29 PLN kupiłem na bazarze Pańską „S@motność”. Chciałem się podzielić swoją uwagą, w zasadzie tylko jedną uwagą. Niech Pan już więcej nie pisze beletrystyki. Może chemia, informatyka wytrzymują Pańskie ciężkie pióro. Literatura jednak, znosząc wiele, nie znosi fałszu bez pokrycia, wydumania i pustosłowia. Powiedzmy, że nie mam do pana pretensji o zmarnowanie tych 29 PLN, co tam, jeden brunch w tą czy tamtą stronę, od którego nie zbiednieję. Ale niech te moje pieniądze na marne nie pójdą. Ponawiam zatem prośbę: Niech Pan już nie pisze…

Pozostający pod wrażeniem strony www.

Jacek (e-mail: jamml@o2.pl)


Drogi Panie Januszu

Właśnie przeczytałam Pana powieść „S@motność…” i nie mogę powstrzymać się od komentarza, czytając ją, byłam na równi znudzona, zaciekawiona i ostatecznie zdenerwowana.

Zbyt dużo opisów jak rodziła się ich znajomość, zafascynowanie, aż w końcu miłość. To było nużące, zbyt mało dialogów.

Ale ponad wszystko nie trafiało do mnie jedno, w żadnym wypadku czytelnik nie może utożsamić się z bohaterami (oprócz Jima), gdyż wszyscy są tak cholernie inteligentni, piękni, wrażliwi, wspaniali, geniusze, jednym słowem nawet recepcjoniści w hotelu wyróżniają się wyjątkowo wysokim IQ. To jest przytłaczające, człowiek nagle zdaje sobie sprawę, jaki jest daleki od doskonałości, a jego wiedza znikoma. Jednym słowem można nabawić się kompleksów.

W ogóle bardzo dużo smutku i tragedii ludzkiej, zbyt dużo jak dla mnie. Szukam czegoś, co podniesie mnie na duchu, doda wiary w sens życia, wniesie trochę uśmiechu, a jednocześnie czegoś nauczy. Panie Januszu, życie jest bardzo ciężkie i ludzie nie chcą smutnych rzeczy ludzie potrzebują wiary, że jutro będzie lepiej, a Pan ma dar i możliwości, żeby im to dać.

Poza tym bardzo podobały mi się opowieści o miłości księdza i zakonnicy z Lublina (moje rodzinne miasto), opowieść o życiu Jima, z czego składa się sperma, o upodobaniach seksualnych Johna Fitzgeralda Kennedy'ego i o rozpustnym życiu największych kompozytorów, to kocham w książkach, takie wstawki, które pozornie nie mają nic wspólnego z głównym wątkiem powieści. Świetny ma Pan styl i chociaż nie bardzo podobała mi się ta książka, to z pewnością sięgnę po inne Pana autorstwa, bo sam fakt, że książka skłania do tego typu przemyśleń, to dobry znak.

Bardzo serdecznie pozdrawiam, nie wiem, czy w ogóle Pan to przeczyta, ale to chyba w ogóle nie jest istotne, prawda?

Jeżeli będzie miał Pan jednak czas i przeczyta to, co miałam mu do powiedzenia, to proszę pamiętać, że to, co napisałam, jest absolutnie subiektywną opinią, która może być daleka od prawdy lub nie…

Anna Urszula Łoś (e-mail: nikodem90@hotmail.com)


Pragnę wyrazić swoje skromne zdanie o Pańskiej książce. Jej niewątpliwą wadą jest sentymentalizm, krótko mówiąc, to czytadło dla rozhisteryzowanych gospodyń domowych, które szukają ukojenia w literaturze. Historia stworzona przez Pana zasługuje jednak na podziw i uznanie, którego nie zamierzam Panu szczędzić. Jest Pan mężczyzną i napisanie tego rodzaju powieści wymaga wielkiej wrażliwości, uduchowienia… Nie da się jednak ukryć, że niektóre z sytuacji są wręcz groteskowo przerysowane, zwłaszcza okoliczności śmierci Natalii. Doprawdy, czy ta biedna dziewczyna nie mogła wpaść pod pociąg?! Wybaczy Pan, ale nawet fakt, że ratowała ona życie małego chłopca, nie powstrzymuje mnie od śmiechu. Dodatkowym minusem jest zakończenie – bez nadziei na prawdziwą miłość. Dlaczego nie pozwolił Pan być im razem?! Kto wie, może unieszczęśliwiłby Pan także dziecko?!

A poza tym, nazywanie dziecka imieniem dawnych kochanków to szczyt łzawych melodramacików. Mam nadzieję, że moje słowa dotarły do Pana…

Sentymentalizmowi w literaturze mówimy NIE!!!

Justi

PS Gratulacje dla wydawcy, okładka jest zachęcająca…

(e-mail: mikrokosmos@op.pl)


W odpowiedzi na ten e-mail napisałem:


Justi,

Dziękuję za czas, który podarowała Pani mojej książce.

Tym bardziej że mogła Pani zrobić w tym czasie coś, co przyniosłoby Pani większą satysfakcję i większe korzyści.

Widzi Pani, nieraz się zdarza tak, że granica fantazji pisarza kończy się na historiach pisanych przez samo życie. Ja nie mam aż takiej fantazji, nie jestem bowiem pisarzem, tylko informatykiem i chemikiem. Moja fantazja nie sięga poza te granice.

0. Historia Natalii jest nieścisła. Nie zginęła pod koparką, tylko pod ciężarówką. I nie ratowała chłopca, ale dziewczynkę. Poza tym umarła nie we Lwowie, ale w Kijowie. Z różnych powodów, głównie dla bliskich Natalii (w rzeczywistości nosiła inne imię), wprowadziłem te zmiany. Celowo wprowadziłem. Nieraz życie jest groteskowe i w zależności od nastawienia u jednych wywołuje wzruszenie, a u innych łzy. Cieszę się, że doprowadziłem Panią do śmiechu.

Śmiech to także emocja.

Akurat historia z Natalią jest prawdziwa – ta dziewczyna nie mogła wpaść pod pociąg, nie mieściłoby się to bowiem w granicach prawdy, której aż tak nie chciałem przeinaczyć.

1. Z badań socjologicznych przeprowadzonych w Niemczech (a powtórzonych za USA, bo oni tutaj prawie wszystko powtarzają za USA) wynika, że nadawanie dzieciom pozamałżeńskim imienia domniemanego ojca (kochanka matki) jest dość powszechne. Dane te publikowało bodajże w 1998 roku (przed napisaniem przeze mnie „SwS”) „Psychologie Heute” w Niemczech (czytam to czasopismo dość regularnie). Dziecko jako substytut mężczyzny, którego nie można mieć, a który ma być obecny – na przykład poprzez imię. Dla Pani to „melodramacik”, dla tych kobiet (nie oceniam tego moralnie) może być to próba wyjścia z dramatu. Nawet jeśli jest to wejście w melodramat.

2. Każda z historii – i główne, i poboczne – zdarzyła się komuś. Ja tylko je opisałem, sfabularyzowałem i połączyłem z głównym wątkiem.

3. Bywam sentymentalny. Pisałem tę książkę głównie dla siebie. Przeleżała w szufladzie swój czas. Mogę więc winić siebie jako odbiorcę. Głównie siebie. Może jestem rozhisteryzowaną gospodynią domową. Ale gotuję bardzo źle.

Dziękuję Pani za myśl napisania tego tekstu do mnie.

Pozostaję z szacunkiem

Janusz L Wiśniewski, Frankfurt/Main (e-mail: Janusz@wisniewski.net)


Jeszcze inni szczegółowo opisywali mi swoje spotkanie z moją książką jako fragment swojej biografii:


Boję się jednej jedynej rzeczy -jestem pewien na 100%, że książka była w bardzo dużej mierze autobiograficzna, i boję się, że była to książka Twojego życia, tak jak w przypadku Hellera i jego „Paragrafu 22”. Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałbym się mylić. Wpadłem do znajomych na East Hamie (wschodni Londyn – dzielnica Pakistańczyków i Hindusów wszelakiej maści) i zapytałem, czy cokolwiek mają do czytania. Mieli… Gretkowskiej „Polkę” i Ciebie. Wziąłem obydwie. Zacząłem Gretkowską. O „SwS” pomyślałem: następne wypociny kogoś, kto spędził dwa dni na czacie i napisał na tej podstawie książkę. Spędziłem na czacie z 6 lat i czytałem trochę artykułów na ten temat -żaden nie był dość wnikliwy i żaden nie był do końca prawdziwy.

Gretkowską, mimo że fajna (to jest moja pierwsza jej książka), jakoś mi nie wchodziła, postanowiłem zerknąć, jaki Ty masz styl. Otworzyłem książkę na dowolnej stronie – gdzieś około 30-tej. Zacząłem i ciężko mi szło. Jedna strona, druga… załapałem!!! Nie mogłem się od niej oderwać. Piszesz część mojej historii, piszesz tak, jak ja chciałbym to wszystko opisać, kilka opowiadań chciałbym dopisać, bo Twoje opowieści wydawały mi się niepełne. Pochłaniałem książkę bez zastrzeżeń. Z szeroko otwartymi oczyma czytałem o genetyce. Uwielbiam się uczyć – no może nie dosłownie, ale lubię wynieść coś z książki, nie tylko wrażenia. Różnimy się dość znacznie, jeśli chodzi o wykształcenie i status materialny, ale… czujemy podobnie. Ja tę książkę czułem! Raz po raz ogromne łzy stawały mi w oczach, raz po raz krztusiłem się od płaczu. W różnych momentach -nie tylko w opisach głównych bohaterów. Poszedłem spać o 4 nad ranem – specjalnie, bo kilka dni wcześniej jakąś książkę czytałem do 9 rano. Położyłem się tak „wcześnie”, bo chciałem się szybko obudzić i dokończyć ją jeszcze tego samego dnia, aby nic nie zostało na jutro. Wkurzałem się na Ciebie, gdy stosowałeś „wypełniacze”, czyli opisy, czy sytuacje, które rozciągały książkę na wieczność, a nic nie mówiły o sytuacji głównych bohaterów. Opis krojenia mózgu Einsteina i sytuacji ze sprzątaczką… Miałem ochotę Cię pogryźć. Nieraz miałem ochotę zajrzeć na koniec książki… Powoli jednak zrozumiałem, że wszystkie te rozdziały, wszystkie opisy są Potrzebne, bo… bo ja chcę, aby ta książka się nie skończyła, bo ja czytam całość – Ciebie – a nie opis głównych bohaterów. Pierwszy raz w życiu zrobiłem coś takiego – wyszedłem na spacer upojony książką. Chciałem ją sobie dozować, zostawić na dłużej. Nie jestem w stanie powiedzieć Ci, w którym momencie, ale wiem, że wyszedłem rozkoszować się jakąś sytuacją z Twojej książki. Wróciłem do domu, zapaliłem papierosa, bez pośpiechu wypiłem szklaneczkę. Książka przyciągała jak magnes. A niech to szlag! Nie mogłem obojętnie siedzieć obok niej. Znowu jakaś scena, znowu zawrót głowy – skąd on to wie? Sam przeżył? Hahahaha złapałem go na niewiedzy! Keith Richards w Rolling Stones jest gitarzystą i współtwórcą wszystkich nagrań zespołu, a nie perkusistą – ten zespół to akurat moja działka:-) Właśnie – nie mam muzyki, nic nie gra!!! W książce non stop gra muzyka, a u mnie nic. Wskoczyłem w buty bez wiązania, zarzuciłem koszulkę, nieuczesany, z błędnymi oczyma poszedłem szybko do znajomych. Po drodze spotykam koleżankę -jest Monika? Pokój otwarty? Chcę magnetofon. Wyszła na zakupy, ale powinna już być. Pukam – nie ma Moniki – poczekasz? Nie, nie mogę – książka czeka… Oni już nie dziwią się niczemu – znają mnie.

Dobra, kończę – książka wyrzuciła mnie na orbitę. Nie mogłem zasnąć, po prostu nic nie było w tym momencie istotne. Kupiłem za ostatni grosz środek nasenny – obrzydliwe mocne piwo. Rano obudziłem się o 5:00, i obudził mnie kac. Pierwszy raz w życiu obudził mnie kac!!! Poszedłem do pracy pomóc koledze, przyjacielowi. Cały dzień bzdurzyłem o książce. Wróciłem po pracy i spotkałem się z Moniką, od której wziąłem książkę

– Monika, ta książka jest niesamowita – nie ma mnie, odleciałem.

– Zapomniałam, Ty nie powinieneś takich rzeczy czytać.

– Nie zrozumiałem końca – epilogu – z kim on jechał się spotkać?

– Jak to nie zrozumiałeś?

– Zacząłem czytać od środka…

– To przeczytaj początek…

Wspaniale piszesz. To niesamowite spotkać takiego romantyka, który tak potrafi zakończyć opowieść. Prawdziwa, romantyczna powieść!!!

Nazywam się Robert Mordal

Mam 33 lata. (e-mail: robertmordal@yahoo.com)


Smutne w swej prawdziwości… Czytałem po trzy strony dziennie, zmuszając się, bo ta książka to ampułka ze śmiertelną dawką smutku. To trzeba przyjmować w małych ilościach, wtedy można przeżyć i się uodparniać na ten ból. Szukałem w książce niekonsekwencji, fragmentów kiczowatych, czegoś, co pozwoliłoby złapać dystans. I na siłę można by się czepiać paru fragmentów, ale to nic nie pomagało na ból. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego facet taki jak ja (security business, gdzie w obowiązkowych badaniach okresowych, które przechodzę od lat, już kilku psychologów i psychiatrów potwierdziło, że jestem zrównoważony psychicznie i emocjonalnie) łamie się nad kawałkiem zadnikowanego papieru? Olśniło mnie, gdy bliska mi kobieta skomentowała „S@motność w Sieci” tak: „to tylko książka, a życie jest normalne i brutalne”. Zrozumiałem, że to opowieść o tym, iż najświętsze, najintymniejsze marzenia o uczuciu do kobiety (mężczyzny) można zrealizować tylko w magie reality, np. w sieci, ale że każde wyjście z nimi w świat rzeczywisty skończy się na peronie berlińskiego dworca (ON) lub mniej lub bardziej żałosnym kompromisem z jeszcze żałośniejszą dorobioną do tego ideologią (ONA). Wszyscy płaczący nad tą książką czują to instynktownie: to książka o niespełnieniu naszych największych marzeń o miłości i o tym, że sami sobie jesteśmy winni, bo brak nam ODWAGI na prawdziwą miłość, bo boimy się – czego? cierpienia… ha, nawet potencjalnej możliwości cierpienia i uzależnienia od innego człowieka, jeszcze dobrze nie pokochaliśmy, a już się zabezpieczamy, już kalkulujemy, rozważamy (najlepsi w tym sporcie przed ślubem spisują intercyzę), dla wygody i poczucia bezpieczeństwa poświęcamy wszystko, co najświętsze. Więc czytamy w „S@motności…”, jak pięknie mogłoby być, jak powinno być, klepiemy w klawiaturę, że bardzo pragniemy tego, co w „S@motności w Sieci” tak prosto i pięknie opisane, po czym udajemy się do naszych małych światów pełnych smutnych kompromisów i mniejszego zła, po drodze pochlipując nad naszą duszą wykastrowaną z odwagi do miłości lub tłumacząc, że to „tylko książka, a życie jest normalne i brutalne”. Z szacunkiem dla autora, że miał odwagę i talent tak to opisać, i szacunkiem dla tych, którzy mają odwagę prawdziwie kochać w prawdziwym świecie…

PS Już 3 moje koleżanki po przeczytaniu tej książki przemyślały sprawy, spakowały walizki i konsekwentnie od swych mężów poszły w świat szukać swego Jakuba. Odwaga to najwspanialszy stan ducha.

„Magister” (Anonimowo: recenzja na www.merlin.com.pl)


Często pisano bezpośrednio lub bezceremonialnie:


Uważam… że ta książka jest, co by dużo mówić, zajebista po prostu. Ta kobieta to idiotka!

(e-mail: drriada@poczta.onet.pl)


Jesteś zupełne beztalencie. Lepiej zajmij się swoimi programami zamiast pisać. Wydałem tyle kasy na takiego gniotą. Skończysz w kartonie z tanią książką!

P.J. (e-mail: Anonimowo)


Zabiła mnie ta książka… weszła tak głęboko w duszę… odnalazła własne brzmienie w moim życiu… jesteś genialny… chylę czoła… podziwiam… dziękuję…

(e-mail: tatiana.bm@xl.wp.pl)


Zapewne uważasz się za USKRZYDLONEGO współczesnego CASANOVĘ i na pewno jest w tym sporo racji.

(e-mail: jarek.wilkl@wp.pl)


I po co to panu, panie Wiśniewski!? Za mało jeszcze panu uznania? Ciągle nie jest pan jeszcze spełniony? Ma pan tytułów naukowych więcej niż wszyscy ludzie w moim osiedlowym bloku razem wzięci, a teraz jeszcze zachciało się panu pisać. A może za mało panu płacą w tych Niemczech? Wstawia pan naukowe kawałki, tak że trzeba mieć encyklopedię pod ręką, aby pana zrozumieć. Bełkot. Niech pan sobie da spokój. I tak nie będzie pan nigdy pisarzem.

Rafał (e-mail: rafal.lojko@poczta.fm)


Najwyraźniej jest pan zakochanym w sobie, napuszonym człowiekiem. Pana książki są sztuczne oraz pozbawione prawdy o miłości i życiu. Wspomina pan Wojaczka, ale to chyba kompletne nieporozumienie. Mam nadzieję, że z czasem nauczy się pan pokory…

Piotr (e-mail: Anonimowo)


Dlaczego uśmierciłeś Natalię… nie wybaczę Ci tego!

Pozdrawiam

Jacek Makarewicz (e-mail: jamaka@wp.pl)


Ty głupi baranie, cóż ty piszesz za bzdety, mojej starej poprzewracało się od tego w głowie!!!

(e-mail: jarek.wilkl@wp.pl)


Te ostatnie słowa bardzo przypominają mi incydent, jaki miał miejsce w sobotę 17 maja 2003 podczas Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie. W kolejce stojących z książką do podpisania przy stoisku wydawnictwa Prószyński i S-ka znajdował się około trzydziestoletni mężczyzna. Gdy nadeszła jego kolej, stanął naprzeciwko mnie i powiedział głośno, tak że większość stojących w pobliżu osób to słyszała:

– Tak naprawdę to przyszedłem panu przyp…lić. Moja żona któregoś wieczoru zaczęta czytać pana książkę, a rano spakowała walizki i się wyprowadziła…

Powiedziawszy to, podsunął mi swój egzemplarz „S@motności…” do podpisania. Widząc moją konsternację, dodał:

– Teraz, po tych kilku miesiącach wiem, że mam panu dużo do zawdzięczenia.

I odszedł bez słowa.

Motyw rozstania, w jakimś sensie nawiązujący do „S@motności…”, pojawiał się także w e-mailach. Niektóre, tak jak ten, traktowały go jednak bardzo marginalnie i spokojnie:


To świetnie napisana książka, lecz troszeczkę jakby antymęska. Dlaczego wszystkie kobiety przedstawione są w pozytywnym świetle, a mężczyźni (oprócz Jakuba oczywiście) opisani są negatywnie?

Poza tym „S@motność…” bardzo mnie zainteresowała, zaintrygowała, a czasem zdegustowała. Książkę tę dostałem od mojej narzeczonej, która przeczytała ją 5 razy (w ciągu 1 mies.), po czym odeszła ode mnie…

Ale to już inna historia.

Pozdrawiam

Marcin (e-mail: do wiadomości – JLW)


Percepcja tej książki jest dla mnie zdumiewająca. Szczególnie gdy dochodzi do zacierania się granicy pomiędzy stworzoną przeze mnie fikcją literacką a rzeczywistością:


Dzień Dobry!

Mam na imię Marek (imię zmienione – JLW) i chciałbym Pana o coś prosić. Jakiś czas temu napisała do Pana moja siostra, nie wiem, co było w tym mailu, ale proszę jej wybaczyć…

Przeczytała Pana książkę („S@motność…”) i do dzisiaj nie może się otrząsnąć i pogodzić z jej zakończeniem. Przeczytałem tę książkę również i zrobiła na mnie ogromne wrażenie, jestem jednak już bardziej doświadczony i potrafię odróżniać fikcję. Moja siostra ma dopiero 16 lat, jej osobowość dopiero się kształtuje i trudno jej niektóre rzeczy zrozumieć. Proszę, żeby napisał Pan do niej (jej adres: animad@wp.pl) i wytłumaczył, że to tylko książka, fikcja. I że żaden Jakub nie istnieje i nigdy nie istniał. Ania jest bardzo naiwna, łatwowierna, ludzie często ją przez to ranią, jest nadwrażliwa. Nad tym, co się przydarzyło bohaterowi Pana książki, płacze do dzisiaj. Nie można o tej książce przy niej nawet wspomnieć. Zna na pamięć wiele fragmentów (akurat tych, które powodują płacz). Jeden mogę zacytować. To słowa Jakuba:

„Dlaczego wszyscy mnie zostawiają?? Dlaczego?!…”.

Po nim płacze najdłużej…

Nie mogę tego pojąć… jedno zdanie, dla niektórych nic nieznaczące, a na niej robi tak ogromne wrażenie.

Może Pan jest w stanie jej pomóc. Ta książka bardzo na nią wpłynęła. Zawsze była wrażliwa na ludzkie cierpienia i nieszczęścia…

Ja nie mogę sobie już dać rady. Byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby napisał jej Pan parę słów od siebie…

Z góry dziękuję i pozdrawiam

Marek G. (e-mail: do wiadomości – JLW)


Zacieranie się fikcji literackiej i rzeczywistości towarzyszy tej książce do dzisiaj. Nieraz przyjmuje to niezwykle formy. Na stronie 46 „S@motności…” zacytowałem – tylko jeden raz – adres e-mailowy ( Jakub@epost.de) głównego bohatera. Najpierw byt to zupełnie fikcyjny, nieistniejący adres, potem, we wrześniu 2001 założyłem go na serwerze Deutsche Post. Dotychczas go utrzymuję. Od momentu wydania książki do dnia dzisiejszego (18.07.2003) przyszło na ten adres 356 listów elektronicznych! Duża część z nich to próba rozmowy z bohaterem książki w postaci opisów, często bardzo intymnych, własnych odczuć przy czytaniu książki. W wielu z nich pojawiał się temat samotności. To że adresat jest wirtualny, często nie odgrywało wielkiej roli.


Zawsze miałam przyjaciół, ale tylko w jedną stronę. Tak naprawdę Oni mieli mnie, ale ja ich nie. Zawsze czułam się samotna (chyba tak jak Ty), ale nigdy nie płakałam publicznie z tego powodu. Teraz, mimo że mam męża, super ludzi, w pracy także często czuję się samotna wśród tłumu. Ale przecież tak naprawdę wcale nie chodzi o samotność. Tak naprawdę chodzi o to, by podnieść się, wstać i żyć. PO PROSTU ŻYĆ.

PS Tak naprawdę nie wiem, gdzie trafi moja wiadomość, ale czy ma to znaczenie!? Najważniejsze, Jakubku, że żyjesz w moim umyśle.

(e-mail: dzieciaszek75@interia.pl)


Jednakże większość z nich to zwykła próba ustalenia, czy Jakub istnieje. Z nadzieją, że tak jest w rzeczywistości.


Istniejesz, prawda?

(e-mail: shivabian@hotmail.com)


Nie, Jakub nie istnieje.

Jest zbyt nieprawdopodobny, aby mógł istnieć poza stronami tej książki. Gdy czyta się o nim, powstaje w wyobraźni obraz wymarzonego mężczyzny. Szczególnie gdy widzi się ten obraz niezbyt wyraźnie, zamazany łzami, tuż po przeczytaniu ostatniej strony książki. Czuje się wtedy rodzaj więzi z kimś naprawdę dobrym, szlachetnym i tak pokaleczonym przez los, że chce mu się pomóc.


Zapewne mnóstwo kobiet utożsamia Pana z głównym bohaterem, a jeśli tak jest – to dostaje Pan sporo miłosnych wyznań. Jakub jest osobą, której chce się wynagrodzić poniesione straty, chce się przytulić i zapewnić, że choć tak ogromna jak jego wrażliwość niesie ze sobą cierpienie, ale i dostarcza wzruszeń, pozwala na doświadczanie takich uczuć, które nie są dane innym, „twardo stąpającym po ziemi” osobom. Jakub wzbudza uczucia wręcz macierzyńskie…

Czy Pan to robi świadomie, czy naprawdę… Trudno uwierzyć, że to nie manipulacja uczuciami czytelnika – ale i ja jestem oczarowana Pana stylem – bowiem Pan – nawet Pański sposób pisania przykuwa uwagę -jakby każde krótkie, mocne zdanie było na wagę złota.

Jeszcze chwila i sama się rozpłynę jak jakaś nastolatka:-)

Pozdrawiam serdecznie

Ania (e-mail: julil9@poczta.onet.pl)


Witam Pana

Dziękuję Panu bardzo za tę historię miłości cudownej, ale z góry skazanej na porażkę. Proszę tylko o odpowiedź na jedno pytanie: Czy ta historia jest tylko niesamowitym wytworem Pańskiej wyobraźni?

Pewnie pomyśli Pan, że to banalne i naiwne, ale modlę się wieczorami za Jakuba. Myślę o nim z przerażającą intensywnością w bezsenne noce, gdy przez uśpiony Kraków pędzą nocne pociągi. Ich gwizd dociera do najmniejszych komórek mojego mózgu, a Jakub w takich momentach stoi znów na rampie…

Pozdrawiam

JL (e-mail: joanek@poczta.fm)


Ta empatia, a miejscami nawet autentyczna litość, zaburza postrzeganie. Gdyby osuszyć te łzy, odczekać jakiś czas, nabrać dystansu i spojrzeć dokładnie, to zauważy się na obrazie Jakuba wyraźne szwy, łączące kawałki, z których ułożyłem tę postać.

Bo obraz Jakuba w „S@motności w Sieci” to nic innego jak złożone w pewną całość puzzle.

Wyciąłem fragmenty biografii kilku mężczyzn (z moją własną), nałożyłem je na tło, które pobrałem z mojego naukowo-intelektualnego świata (tak naprawdę tylko taki świat znam na tyle, aby mógł być przekonujący w opisie), kolory wzmocniłem swoimi wyobrażeniami o mężczyźnie, jakim chciałbym być, i to wszystko złożyłem w całość. Na dodatek składałem to „na Cohenie, Mozarcie, Beethovenie i Bachu”, ucząc się – po raz kolejny w moim życiu – na pamięć wierszy Wojaczka („zrób coś, abym rozebrać się mogła jeszcze bardziej”), Poświatowskiej („i nie umiem ani pisać ani kochać”) i Leśmiana („modlę się o twojego nieśmiertelność ciała”). W rezultacie w tym metafizycznym stanie uniesienia wykreowałem Wertera z adresem e-mailowym i własną stroną internetową, o IQ upoważniającym go do członkostwa w elitarnym stowarzyszeniu MENSA i wrażliwości graniczącej z neurozą. Jakub to trochę perła wydobyta nożem z muszli. Takich mężczyzn można sobie wymarzyć, ale nie można ich dotknąć.


„S@motność…” budzi niepokój… roznieca świadomość tego, że nic nigdy nie jest tak, jak być powinno, że nie ma mężczyzny, który będzie potrafił zaspokoić wszystkie pragnienia i myśli, z którym każde dotknięcie będzie budziło zafascynowanie, z którym wszystko będzie inne… i nigdy nie dojdzie do znudzenia… chyba nie potrafię, może nie chcę napisać nic więcej… teraz wiem, że dużo mnie jest w „S@motności…”, że te wszystkie tęsknoty i pragnienia są też gdzieś w środku…

Maja (e-mail: Majkal58@interia.pl)


Czytając epilog o 2-giej w nocy, z pasją rzuciłam nią o podłogę z głuchym okrzykiem: Żałuję, że przeczytałam!… Ten okrzyk był jakby przekornym błaganiem o to, aby Jakub mógł kochać dalej, aby ten cudowny, idealny mężczyzna istniał… Sama przeżywałam w podobny sposób pierwsze zetknięcie z ICQ, siecią i potęgą komunikacji z każdym i wszędzie. Była to więc dla mnie podróż w przeszłość, przez własne fascynacje, pasje i lęki. Nie miałam szczęścia przeżyć takiej miłości, jak bohaterka, ale wierzę, iż jest właśnie taka, jaką ją opisał autor. Każdy, kto czatuje, wie, iż jest w czacie coś nieuchwytnie uroczego i tajemniczego. To pomaga, dawkuje emocje, wzbudza podniecenie. Można się tym zachłysnąć… Autorowi nie mogę wybaczyć pewnej niekonsekwencji, a mianowicie spotkania ich obojga w pociągu i spotkania w Paryżu. Czy to możliwe, aby nie zapamiętał tej kobiety? Poza tym fascynująca opowieść dla wszystkich, którzy czują, doznają i pragną…

„Panie, pomóż mi być takim człowiekiem, za jakiego bierze mnie mój pies…”

Joanna Glembin (e-mail: Jona@hot.pl)


Panie Januszu,

Być może ma Pan już dość listów od czytelniczek, być może ma Pan sto innych, lepszych sposobów na spędzanie czasu, niż czytanie tych maili. Ale jest Pan sprawcą mojego stanu ducha i w związku z tym powinien się Pan poczuwać do jakiejś odpowiedzialności i chociaż przeczytać, co mam Panu do powiedzenia.

Wczoraj był 30 kwietnia – dzień, który wybrał Pan na urodziny Jakuba, i tak się składa, że wczoraj skończyłam czytać „S@motność w Sieci”. W trakcie czytania miałam ochotę już do Pana napisać, ale zupełnie o czym innym niż dziś. Bo dziś chcę Panu głównie powiedzieć o swojej złości. Jestem zła na Pana, że napisał Pan tak smutną książkę. Jak można pisać coś tak smutnego i skazywać niewinnych ludzi na trwanie w takim nastroju?!

JAK MOŻNA NAPISAĆ COŚ TAK SMUTNEGO???

I jeszcze jedno. Na początku miałam nadzieję, że można spotkać w życiu takiego mężczyznę jak Jakub. Pewnie każda kobieta o tym marzy. Ale teraz mam nadzieję, że takich mężczyzn nie ma. Bo byłoby niesłychaną niesprawiedliwością skazywać ich na życie w takim świecie. Człowiek o dwóch sercach zawsze będzie nieszczęśliwy.

Przepraszam. Pozdrawiam.

Ewa (e-mail: adresewy@wp.pl)


Tak na dobrą sprawę nie tylko Jakub, ale także świat, nie tylko ten naukowy, w którym go ulokowałem, powinien budzić, i u niektórych faktycznie budzi, wątpliwości. Dużo racji jest w poniższej recenzji, adresowanej do przyjaciółki nadawczyni, Niny, a mnie tylko przesłanej „do wiadomości”:


Ten Janusz Wiśniewski…

Jego książka jest ważną i niezwykłą, gdyż przede wszystkim to chyba pierwsza, poza Lemem, pozycja w polskiej literaturze napisana przez autora bywającego głównie w salonach naukowych. I właśnie dlatego jest mi bliska. Przekracza ogromnym susem, wręcz wystrzelona na fotonie tradycyjną polską mentalność, tę nigdy prawie nie sięgającą poza magnetyczne pole romantyczno-pozywistyczne, i to z taką ilością referencji do narodowych motywów, że na inną wybitną myśl nie zostawało już wiele miejsca. W S@motności Polska jest obecna, ale nie jest zupełnie wiążąca. Wiesz, Wiśniewski mógłby się nazywać na przykład Segda, a Warszawę wymienić na Pragę czy Budapeszt i książka nie przesunęłaby się na jotę w swym klimacie. Jest to opowieść o umiejętności kochania, jaką posiedli zdolni, znakomicie wykształceni ludzie i na dodatek wolni jak nigdy dotąd w literaturze! Zamiast obciążeń tradycją zobowiązującą czy padającą jak ponury cień, oni od niczego nie muszą uciekać, z nikim walczyć o wyzwolenie czy prawa do czegoś. Więcej jeszcze, ich praca otwiera im świat w geograficznych przestrzeniach poprzednio dostępnych tylko dla zdobywców albo szpiegów. Ich wiedza jest skuteczną bronią przed nudą i komfortem fabrykującym nieustannie ciekawość świata. Marzą co prawda o miłości, ale z drugiej strony już wiedzą o niej tyle, że nie kusi ich jak terra incognita. Ich fascynacja miłością kojarzy się z apetytem klientów wykwintnej restauracji. Zasiadając przy takim stole, spodziewają się pyszności. Rytuał może się zacząć. Mniej więcej wiadomo, o co chodzi. Nawet jeśli homara będą jeść po raz pierwszy.

Nauka obecna w tej powieści to nauka uczestników kongresów, publikacji w międzynarodowych pismach specjalistycznych, kolokwiów, kongresów i konferencji. Taka postać badacza-latającego Holendra, dla którego Nowy Orlean, Paryż czy Monachium są tym samym pejzażem hoteli, restauracji, barów z whisky i coca-colą i lotnisk, jest czymś zupełnie nowym. Waham się, jak ją określić. Z pewnością już nie w klasycznych kategoriach bohaterów pozytywnych i szwarccharakterów, bojowników o coś, zmagających się z wrogami i nieszczęściami losu. I mimo że śmierć, kalectwo, narkotyki i wyzysk bywają na kartkach tej opowieści, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż głównym bohaterem jest tam technologia, konsumpcja, zadowolenie z posiadania talentu i umiejętności zgrabnego poruszania się po nowoczesnym świecie. On i ona są sympatyczni i wrażliwi, dobrzy studenci dawniej, sprawni pracownicy dzisiaj. I tu wkrada się stareńkie jak krytyka literacka pytanie. Kim są w zamierzeniu autora? Modelami, za którymi tęsknią absolwenci ważnych uczelni? Czy przedstawicielami współczesnego społeczeństwa, w których przeglądamy się jak w lustrze. A zwierciadło odsyła nam obraz może taki sam, jak ten z naszej łazienki czy toalety w restauracji. Ze zmarszczkami na szyi, inaczej niewidocznymi, z lekko przygasłym spojrzeniem, przypominającym, że coś powinniśmy ze sobą zrobić.

No więc, jeżeli jest to model, to od razu powiem, że bardziej o zapachu reklamy niż tęsknoty. Promocyjny zestaw wyglądu i zajęć zachęcających do naśladowania (…).

Dlatego, Nino, ci bohaterowie są smutni i samotni. Nawet jak piją w zachwycających smakiem barach hotelowych, patrzą na Pola Marsowe czy z zapałem pracują w laboratoriach rozświetlonych komputerami. Gdyż problemy nie są kwestią czasu. A wręcz przeciwnie. Są życiem samym, nieustannym ścieraniem się przeciwieństw, nieprzepartym poszukiwaniem przyjemności za cenę dla każdego różną.

Ta książka jest sprzed Gaussa, sprzed Godla, Heisenberga i przede wszystkim sprzed Vincenta.

Pozdrawiam serdecznie dalekomorskiego rybaka.

Magda Dunikowska (e-mail: magda_dunikowska@hotmail.com)


W odpowiedzi napisałem:

Szanowna Pani,

0. Czyż o smutku nie powinno się pisać właśnie… dekadencko?

W kolorach koktajli w kieliszkach i przywodząc na myśl zapach jaśminu w perfumach kobiet, które uważają, że prawo do pralni chemicznej na rogu powinno być wpisane w Kartę Praw Człowieka?

Ja uważam, że tak.

Głównie po to, aby pokazać, że smutek jest wszechobecny i tak naprawdę rozdzielony między wszystkich po równo.

Zarówno pomiędzy tych, którzy myją kieliszki po tych koktajlach, jak i tych, którzy wiedzą wszystko o nich z wyjątkiem ceny, która nie interesuje ich zupełnie.

Smutek jest globalny i poddaje się statystyce. Wynika z niej jasno, że smutni są częściej ci bogatsi, o czym wie i psychiatra, i lekarz, który wypisuje akty zgonów samobójców. I to pomimo tego, iż na prozac stać głównie tych bogatszych.

Dlatego ma Pani rację, pisząc, że bohaterowie SwS są, cytuję, „smutni i samotni”.

Zresztą, ja w smutku pisałem ten tekst, więc nie mógł być inny.

1. Nauka jest w SwS boginią.

Ale boginią z billboardu. I tak miało być.

Mądrość z SwS ma gwarantować wygodę, luksus i świecić jak nienaturalnie białe zęby modelek w stanikach wypchanych silikonem, reklamujących pastę do zębów.

Mądrość ma być sexy, mądrość ma być czymś pożądanym i stać się modelem życia, który zapewnia sukces.

Czy nie lepiej, w sensie wychowawczym, pokazać, że można być bogatym, nie tylko jeżdżąc szybko samochodem przypominającym bolid, kopiąc pitkę lub pokazując brzuch w MTV?

To nie miała być książka o Marii Curie-Skłodowskiej wyglądającej tak, że chce się ją albo przytulić ze współczucia, albo zorganizować składkę na jej wyjazd do sanatorium. To miała być historia smutku mądrych ludzi, którzy są smutni nie dlatego, że są wyzyskiwani – o tym pisał faktycznie Broniewski. Oni mają być smutni, bo tak naprawdę wiedzą, jak będzie smakował ten homar, którego nigdy jeszcze nie jedli.

Nauka w SwS przypomina tournee Bon Joviego po świecie z koncertami w wypełnionych do ostatniego miejsca salach koncertowych. Ale musi Pani przyznać, że mato kto chce czytać o tym, jak pomiędzy koncertami Bon Jovi chodzi do studia i całymi dniami nagrywa płyty.

Nikogo tak naprawdę nie zainteresuję, gdy będę opowiadał, jak składa się wnioski o fundusze na projekt naukowy. Już bardziej, gdy opowiem, co robią żony tych naukowców w czasie rautów, gdy projekt udało się zakończyć i trzeba koniecznie o tym opowiedzieć światu.

2. Przyzna też Pani, że w SwS nauka jest ważna, prawda?

Że nie zdejmuję jej – nauki – z piedestału? Że piszę o naukowcach jak o ludziach, którzy są zawistni, kłamliwi, słabi? Tacy sami jak inni. I piszę to tak -proszę wybaczyć samochwalstwo – że chce się to czytać. Wiem o tym, wielu mi o tej nauce w SwS pisze. Bytem rozbawiony, gdy jedna pani napisała mi, iż „ona w książkach zawsze opuszcza te naukowe kawałki, a Pan napisał to tak, że nie zauważyłam, że je czytam”.

Albo gdy jeden pan napisał mi, że „SwS to książka popularnonaukowa z wątkiem miłosnym”.

Ludzie po SwS idą do księgarni i kupują książki o dekodowaniu genomu albo upewniają się, że ta historia z mózgiem Einsteina jest prawdziwa, albo sprawdzają, czy nie kłamałem, pisząc o Kinsey'u lub czy naprawdę sperma po ananasch smakuje inaczej.

I to jest QL, nawet jeśli jest to z tylko nauka z billboardu.

Rozpisałem się…

A tak naprawdę chciałem tylko Pani podziękować. Najbardziej za przypomnienie mi Godla, którego biografię czytam przynajmniej raz w roku.

Bo widzi Pani, to moje pisanie jest trochę jak kolorowy koktajl w moim życiu. Tak naprawdę robię w życiu naukę. I tak pozostanie.

Ostatnio, podczas obrony doktoratu mojego pierwszego doktoranta, recenzent, mój przyjaciel i absolutny polski autorytet z dziedziny chemoinformatyki, powiedział mi tak:

„Janusz, ja myślałem, że ty jesteś poważnym człowiekiem. A okazało się, że ty piszesz powieści…”

Ale potem, podczas obiadu, gdy wypił trochę wina podszedł do mnie i dodał:

„Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę…”

Bien cordialement,

Janusz L Wiśniewski, Frankfurt/Main, starszy rybak.

(e-mail: Janusz@wisniewski.net)


Wiedza i mądrość Jakuba – nie tylko ta akademicka – pojawia się także w innym kontekście. Jest dla niektórych czymś pierwszoplanowym, pociągającym i fascynującym:


Żadna kobieta, która przeczyta tę książkę, nigdy w życiu nie zwiąże się z żadnym miernotą.

Nie wyrazi przyzwolenia (dobrowolnie) na bylejakość. Na bycie z mężczyzną, który nie wie, do czego może służyć termofor w kształcie serca, jak słodko jest całować kobiece nadgarstki i jak w języku migowym powiedzieć „kocham”!

Co gorsza, po lekturze tej książki wydaje mi się, że facet, który nie wie nic albo niewiele na temat genomu, struktury mózgu, procesu przewodzenia bodźców, neuroprzekaźników, na temat PMS-ów, tantry i BB Kinga oraz Bacha -jest całkowitym ignorantem niewartym uwagi:-).

I to jest niewątpliwa zaleta tej książki. Jedna z wielu.

Poza tym „S@motność…” pozwala dotknąć bólu w taki sposób, że czyniąc go jakby jeszcze większym, mimo to czyni możliwym do strawienia. Na zasadzie pewnego wykroczenia poza jakieś „ustalone” granice. Nagle w zdziwieniu spostrzegamy, że granica została przekroczona, a my w dalszym ciągu… jesteśmy żywi.

Nigdy w życiu nie przeczytałam o seksie, o miłości tak wzruszających i mądrych słów.

Nigdy jeszcze nie udało się nikomu mnie przekonać, że miłość jest taka ważna i piękna…

Renata Palka-Smagorzewska (e-mail: reps@wp.pl)


121 strona, ze względu na m ó z g…

Zawsze mnie fascynował, dlatego ta strona nasycona jest niesamowitą energią i dlatego jest szczególna…

Dla mnie „S@motność…” to apoteoza mózgu.

Miłość w „S@motności…” jest pochodną mózgu.

Życzę wszystkiego niepowtarzalnie fascynującego.

Agnieszka Siedlecka, Łódź (e-mail: agmasil@o2.pl)


Jak bardzo ślepym, głuchym, intelektualnie pustym, a może zwyczajnie po ludzku podłym trzeba być, by nazwać „S@motność…” książką o cyberseksie? (Dariusz Nowacki, recenzja „S@motności w Sieci” w „Polityce” – JLW)

Ktoś nazwał ją popularnonaukową, prawda? I, u diabła, miał rację -bo ona nią jest! Wiele z historii opisywanych przez Jakuba znałem już wcześniej – szczególniej kulisy odkrycia struktury DNA czy projektu sekwencjonowania ludzkiego genomu – to wynika z moich zawodowych (i nie tylko) zainteresowań. Z kolei to, co napisałeś o losie mózgu Einsteina czy przejmujący fragment biografii Pani Candance Pert (no tak, ja też jestem doktorantem…), zasiliło moją skromną jeszcze wiedzę i stało się niczym woda na młyn refleksji. Czy nie o to również chodzi? Z bardzo formalnego punktu widzenia te wątki, przedstawione bez nadmiernych uproszczeń, wplatają się doskonale w całość historii. Idąc dalej, jeśli dodać wspaniały opis środowiska naukowców i obraz samej pracy w nauce (która z pozoru jest jakże nieefektowna i jakże odmienna od wyobrażeń reżyserów hollywoodzkich), to… w pewnym sensie możemy mówić już o literaturze popularnonaukowej.

Filip Kamiński (e-mail: fka@gbf.de)


Zatrzymując się na chwilę w tym miejscu przy recenzji Dariusza Nowackiego (krytyka literackiego, nauczyciela akademickiego, dziennikarza, poety), pozwolę sobie zacytować odpowiedź na jego krytykę w „Polityce” (21.09.2001). Nowacki nazwał pogardliwie „S@motność w Sieci” historią o cyberseksie. W odpowiedzi na tę recenzję pojawił się zjadliwie sarkastyczny, często dyskutowany na portalu www.onet.pl tekst (nomen omen) Katarzyny Nowackiej, który zechciała przestać go także do mnie. Cytuję bez zmian:


Dariusz Nowacki kłamie. Wielokrotnie. Nachalnie.

Nawet jeśli napisał ten tekst tylko dla wierszówki, bo spłaca mieszkanie albo chciał kupić odżywki dla swojego dziecka, to nawet to go nie usprawiedliwia. Dariusz Nowacki zszedł z Game Boya, nie udało mu się przejść do następnej rundy, mimo że miał 4 życia i za tę swoją porażkę wyżywa się na Wiśniewskim. Kłamie prawie cały czas. Ale po kolei, analitycznie. Z wypracowaniem Nowackiego na biurko, zanim wyląduje w koszu. Powoli. Skończyły się przecież wybory. Można zająć się prawdą:

1. „Jakub… to polski profesor informatyki z niemieckim paszportem w kieszeni, gwiazda światowych centrów badawczych. Zatrzymuje się w najdroższych hotelach w mieście, chodzi w nienagannych garniturach, pije tylko markowe alkohole”. Bohater powieści Wiśniewskiego nie jest profesorem informatyki. Na żadnej stronie tej książki nie można tego przeczytać. Chyba że DN ma swoją wersję. Ponieważ Nowackiego i Wiśniewskiego dzieli przepaść kultury i wykształcenia, więc nie wierzę, aby Nowacki miał inny tekst. Ale to tylko dla prawdy. Ja mam jedno podejrzenie. Nowacki nie może przeżyć wykształcenia Jakuba i Wiśniewskiego. Wiśniewski mógłby obdarować swoimi tytułami 4 osoby. Nowacki jedną. Głównie siebie. Jeśli wyszło się informatycznie poza Game Boya to można, nie ruszając się od biurka w redakcji „Polityki”, dowiedzieć się, że WSZYSTKIE wymienione w powieści Wiśniewskiego hotele to marne trzy gwiazdki. Taka Łomża w Nowym Orleanie lub Paryżu. Mieszkańcy Łomży mi wybaczą? Dla prawdy. Ja przypuszczam, że zagraniczne nazwy działają na Nowackiego tak, że ma gwiazdy w oczach, ale te hotele są po prostu marne. Zresztą Wiśniewski o tym pisze. Po prostu Nowacki nie doczytał. I chce mu przywalić bogactwem. Aby go naród nie lubił. Szczególnie ten z Samoobrony. Dla całej prawdy: Nowy Orlean: tani hotelik w downtown Nowego Orleanu; Paryż: mały hotel na pograniczu 2/3 gwiazdki; Paryż: „ La Lou-isiane ” na Saint Germain (JAKUB) – nie ma nawet strony WWW, mały hotelik, **/*** gwiazdki. Jest w większości przewodników. Nawet w Warszawie. Nie mówiąc o Łomży. Markowe alkohole: Cabernet Sauvignon i Chianti wymieniane w „S@motności…” to po prostu nazwy winogron. W Austrii można kupić CS za kilkanaście złotych w przeliczeniu. Chianti jest nawet tańsze. Nowacki nie musi o tym wiedzieć. Nie wszyscy muszą wychodzić poza gorzałę. Ale pisać o tym nie musiał. Nienaganne garnitury: w tej książce nie ma żadnych garniturów oprócz garnituru Belga ze strony 12. Jeden garnitur zupełnie bezsensownego faceta. Taki prototyp Nowackiego. Na szczęście zniknął na zawsze na stronie 16. Całe 5 stron. Na szczęście Nowacki zmieścił się na jednej.

2. Przepraszam, ale muszę. Znowu muszę zacytować Nowackiego. Wybaczcie: „Czym w e-mailowej korespondencji doprowadza kochankę do szału? Opowieściami o dokonaniach pionierów inżynierii genetycznej albo o tym, co po śmierci stało się z mózgiem Einsteina”. A prawda: Kochanka nie jest wcale kochanką. Ale ktoś zafascynowany „seksem na cyfrowo” tego nie dostrzega. Po prostu pasuje to do planu „przywalenia Wiśniewskiemu i tym prolom co go czytają”. Wspaniała opowieść o dekodowaniu genomu (str. 59) nie ma nic wspólnego z pionierami. To jest tuż przed zdekodowaniem. To jest prawie koniec harcerstwa. Ale Nowacki nie jest w stanie tego pojąć. Polecam mu niesamowitą książkę Jacob ze strony Wiśniewskiego www.wisniewski.net. Niech doczyta. Bo nawet Nowacki ma szansę, aby zrozumieć. Historią o tym, co stało się z mózgiem Einsteina, Wiśniewski nie doprowadza nikogo do szału. On tej historii NIKOMU w książce nie opowiada. JEJ także nie. Ale to nie jest cała prawda. Doprowadza do szału mnie. Gdy czytam tę bzdurę w „recenzji” Nowackiego, to czuję, że jestem na granicy szału.

3. „To co w tej powieści uderza, to zupełnie niebywała apologia nowych technologii oraz… onanizmu”. Apologia onanizmu. Szukałam w książce, bowiem nie zauważyłam tych scen przy pierwszym czytaniu. Fakt. Dwa razy Wiśniewski opisuje masturbację. Raz Jakuba. Raz JEJ. Dwie małe sceny wplecione w 316 stron. Obie uzasadnione. Jej nawet poruszająco romantyczna. Apologia, a znam to ze studiów (teatrologia plus dziennikarstwo), to trochę więcej niż dwie małe sceny. Ale „2” jest względne. Wycofuję się. Dla Talibów i Nowackiego 2 znaczy dużo, dla Gretkowskiej to ma śladowy wpływ. Wysoki Sądzie, proszę zapomnieć to „2”. Tym bardziej że w wypracowaniu Nowackiego czytamy dalej cytat z „S@motności…”: „Akt masturbacji jest jedynie dodatkiem do prawdziwego aktu, który ma miejsce w mózgu. Podbrzusze jest tylko sceną, na której się to rozgrywa”. Piękny, prawdziwy cytat. Nowacki jest po nim tak napalony, że nie może oderwać się – nawet przy tym cytacie – od podniecenia wywołanego poczuciem swojej mądrości i opowiada nieprawdy o cyberseksie. Są dwie statystyczne prawdy o mężczyznach: mają czasami mózg i na 95% (Kinsey) się onanizują. Myślałam w tym momencie o Nowackim. Nie mogłam się zdecydować, czy Kinsey ma rację.

4. Potem po prostu się zdenerwowałam. Pomyślałam, że to jest nieprawdopodobne, aby tak kłamać. Tak nie kłamią nawet politycy. To jest przecież także moja „Polityka”. Passent, Pietkiewicz, Baczyński, Pietrasik… tyle lat. I się bardzo zdenerwowałam. Nowacki pisze: „To cztery upojne dni i noce w paryskim hotelu”. Nowacki nie przeczytał tej książki. Nie mógł. To jest kulminacyjna scena. Oni spędzili jedną, jedyną noc w (***) gwiazdkowym hotelu, który Nowacki dla „proli” podniósł do „najdroższego hotelu w mieście”. To kłamstwo jest jak rzygowiny Super Mario z Game Boya. Po prostu przez 4 życia Super Mario wymiotuje. Nie cztery noce. Cztery dni. I zrobiło mi się przykro. Strasznie. Najbardziej było mi przykro, że nazywam się Katarzyna Nowacka. To samo nazwisko co ten DN. Nick „DNO”. Taki mu wymyśliłam, gdyby nie wiedział co to „nick” Mam nadzieję, że Wiśniewski nie ma czasu, aby czytać takie wymioty jak te Nowackiego vel DNO. I że mi wybaczy, że nazywam się tak samo. Bo „S@motność…” Wiśniewskiego jest dla mnie… jak… Szkoda pisać… Wy i tak tego nie opublikujecie, bo Nowacki jest na waszej wierszówce… Z wyrazami szacunku dla Wiśniewskiego

(e-mail: k.nowacka@poczta.fm)


Ten tekst był prawdopodobnie pisany w złości. Nie zgadzam się z jego agresywnością. Dariusz Nowacki odebrał moją książkę na swój sposób. I miał do tego prawo. „Pogardliwość” tonu w recenzjach i krytykach to często zwykły zabieg „warsztatowy” dziennikarzy, mający wywołać reakcję czytelników. W tym wypadku zadziałał znakomicie.


Wrażliwość Jakuba, obok mądrości, chyba najbardziej porusza czytelników. Ale ta wrażliwość jest kosmiczna. Pozaziemska. To taka wymarzona, szczególnie przez kobiety, wrażliwość. Wyczekiwana:


Dziękuję za „S@motność w Sieci”, teraz wiem, że czekam na Jakuba w moim poplątanym życiu…

Ania (e-mail: slo_necznik@poczta.onet.pl)


Wrażliwość o nieskazitelnej strukturze kryształu, czysta aż do granicy nieprawdy. Absolutna sterylność poza salą operacyjną zabija, o czym wiedzą najlepiej immunolodzy. Jakub jako mężczyzna fascynuje głównie wrażliwością. Wiele kobiet po przeczytaniu „Samotności…” zaczyna inaczej przyglądać się swoim związkom i dochodzi do wniosku, że to, iż jakiś facet krząta się po domu, wcale nie znaczy, że to właśnie ON. Matki bardzo chciałyby mieć takiego mężczyznę jako męża dla swoich córek, a gdyby córki nie chciały, to same chętnie „zgarnęłyby” go dla siebie:


Wielce Szanowny Panie Autorze:

Czy jest Pan tak aż tak wrażliwy czy tylko aż tak cyniczny!? (i tak w obu przypadkach chciałabym Pana poznać osobiście).

Wydał Pan na świat Jakuba i czeka Pan sobie pewnie teraz, śmiejąc się w duchu, na jego beatyfikację, prawda?

Czy Pan wie, że Pana Jakub bardziej rozkochuje w sobie teściowe niż ich córki? I na dodatek po „S@motności…” bardziej uważnie (czytaj: bardziej krytyczniej) przypatrują się swoim aktualnym zięciom. Często chciałyby ich także wymienić na takich Jakubów, gdyby oczywiście udało się go Panu, znawcy genetyki, najpierw sklonować.

Jakubem urzeka Pan kobiety. Także mnie Pan urzekł (chociaż wiem, że to podstęp z Pana strony!). Ale to nie jest fajne urzeczenie. Żadne urzeczenie fałszem nie jest fajne.

Myślę, że wprowadza Pan swoją książką niepokój w wiele związków. Dyskutowałam o tym ostatnio z moją koleżanką (czytała Pana książkę 4 razy w ciągu ostatnich 6 miesięcy). Ona ma lub teraz już raczej miała spokojny związek z pewnym mężczyzną. Od „S@motności w Sieci” nie jest to już spokojny związek. Ona chce tego faceta normalnie „zjakubizować”. Nie zauważyła biedaczka, że takich Jakubów nie ma w realu. Moje tłumaczenia na nic się nie zdają.

Czy Pan wie, że ona odczuwa autentycznie obsesyjną zazdrość wobec Pana żony?!

Marta

PS Gdy będę miała syna, dam mu na imię Jakub…

(e-mail: Marta.Humboldt@poczta.fm)


Chciałabym Panu tylko powiedzieć, że zniszczył Pan moje życie. Tym, że stworzył Pan Jakuba. Mimo to dziękuję.

Pat (e-mail: Anonimowo)


Przeczytałam S@motność w Sieci. Płakałam, płakałam, płakałam. Rozdarło mnie wszystko – pragnienia i własne wspomnienia, i że ma najpiękniejsze imię na świecie. Pan na pewno wie, że z hebrajskiego Jakub znaczy „niech Bóg strzeże”.

Wzięłam tę książkę i nikt mnie przed nią nie ostrzegł.

Ale dziękuję.

K.B. (e-mail: frogmessage@onet.pl)


Szanowny Panie Januszu!!!

Słyszałem różne opinie o tej książce – że doskonale rozumie Pan kobiety – ta przeważała.

Moja opinia jest taka – doskonale moim zdaniem – rozumie Pan mężczyzn.

Każdy (jeśli ma dość oleju w głowie) chciałby być dla swojej kobiety Jakubem, każdy chciałby spotkać kobietę, dla której warto być Jakubem.

Bardzo, bardzo dziękuję za tę książkę. Uświadomiła mi, że nie tylko ja jestem samotny (nie tylko w sieci), jak również to, że samotność może się skończyć, i to całkiem przypadkowo. Udowodniła, że w XXI w. może jeszcze istnieć taki ideał jak miłość (mam nadzieję, że nie tylko na stronach powieści).

Jeszcze raz dziękuję serdecznie i pozdrawiam.

Zbigniew Misiak (e-mail: zetkom@interia.pl)


Jak zawsze jestem pod wrażeniem… Pełna nadziei, że istnieje na świecie mężczyzna wyjątkowy… Wrażliwy… Który potrafi dostrzec kobietę uśmiechającą się z wdziękiem, zmysłową, pełną życia, niepowtarzalnym ruchem poprawiającą włosy, kobietę, która dźwiga, gdy upadasz, kobietę się poniżającą, by dorównać temu, którego kocha, kobietę podnoszącą dziecko jak hostię wiecznego życia…

Kobietę – kobietę…

Pozwól mi znów się czuć tak wspaniale…

Pozdrawiam, prawie wakacyjnie.

Beata (e-mail: gloria.bp@wp.pl)


Każda kobieta powinna mieć takiego Jakuba:-)… żywego… i nosić go na rękach.

Danka (e-mail: dana44@hotmail.com)


Wczoraj skończyłam czytać Pana książkę S@motność…

Jestem nią oczarowana!!!!

Mam kilka ulubionych utworów, które koniecznie muszę mieć w swojej biblioteczce i Pana „S@motność” będzie tam miała specjalne miejsce! Jest cudna, tylko taka smutna!

I, przepraszam bardzo, taka kobieca! To nie jest żadna nagana, chodzi mi o to, że tak mało prawdopodobne, żeby facet, informatyk i chemik (czyli „twardogłowy”), miał tyle delikatności i czegoś takiego… nie wiem, jak to nazwać, to się czuje. Za moment będę mieć 40 lat, ale dzięki tej książce wiem, że warto jeszcze czekać na wiele!

Elżbieta

PS Po przeczytaniu natychmiast zaczęłam od nowa, żeby upewnić się, że ten cholerny pociąg naprawdę uciekł!!!!

(e-mail: wrobel.e@interia.pl)


Pana książka… to książka, której nie powinnam przeczytać.

Spotykałam na swojej drodze wyjątkowych mężczyzn, każdy z nich dokładał swój kawałek do mojej układanki. Cieszę się, że żaden z nich nie był bohaterem Pana książki. Bo wtedy cała moja układanka rozpadłaby się bezpowrotnie…

Czy mężczyźni o takiej kobiecej wrażliwości istnieją naprawdę? Dziękuję za wzruszenia i za odbudowanie wiary…

Lilla (e-mail: lillal3@wp.pl)


Motyw „kobiecości” bohatera pojawia się w listach często. Najwidoczniej funkcjonuje w świadomości wielu, głównie czytelniczek, przekonanie, że pewne zachowania i reakcje są specyficzne głównie dla kobiet i zdumiewają, gdy praktykuje je mężczyzna. Nigdy ta kobiecość nie jest jednak potępiana lub wytykana jako wada. Przeciwnie. Traktuje się ją jako coś pociągającego lub nawet czarującego:


Po raz pierwszy przekonałam się, że mężczyźni mają kobiece dusze. Nie mogłam uwierzyć, że tak samo tęsknią, kochają, cierpią… Tym bardziej bezduszni wydają się mężczyźni obok nas – czy tylko udają? Czy trzeba być wyjątkiem, żeby tak odczuwać jak Jakub? Porażająco smutna książka, ale taka prawdziwa. Będę do niej wracać.

Pozdrawiam serdecznie

Iwona (e-mail: iwonaradz@tenbit.pl)


To tak fajnie napisać o kobiecie, a potem ją olać. To kapitalnie nie mieć czasu na korespondencję, albo uważać ją za stratę czasu???!!!! Piszesz pięknie, bo znasz kobiety. Myślisz, że Ty jeden? Nie. Jest takich trochę więcej, tylko oni nie umieją pisać, nawet rozmawiać o tym. Ty pewnie też umiesz tylko pisać. Gdybyś nawet umiał rozmawiać, to co z tego??? Już się narozmawiałeś, już wiesz wszystko. Na porozmawianie o tym, co piszesz, już nie masz czasu. Może to Twoje przekleństwo??? A może w głębi serca genialnie kamuflujesz BUFONA?

Bogna (e-mail: viola@onet.pl)


Jest, jak na mnie, dość późno w nocy, ale nie żałuję – właśnie skończyłam czytać wyrwaną wreszcie z biblioteki „S@motność w Sieci”. Naprawdę… książka wywarła na mnie olbrzymie wrażenie. I poza tym – dodatkowo – doznałam wstrząsu, gdyż stwierdziłam, że mój 'netlo-ver' (dowiedziałam się od młodszych znajomych, że tak się mówi na ukochanych z Sieci, których się kocha na podstawie magicznych literek) wypróbowuje na mnie metody Jakuba. Jest tak samo czuły, ciepły, troskliwy, zadaje te same pytania, interesuje się moim okresem i pieprzykiem na udzie, ech… a ja myślałam, że on tak sam z siebie – stąd także moja fascynacja nim – w końcu rzadko który mężczyzna jest tak cudownie kobiecy:)

Jutro trzeba będzie zweryfikować nieco tę znajomość… Plagiatorów nie lubię.

Pozdrowienia dla Ciebie i Twoich kobiet:-)

Aleksandra (e-mail: this_year@skrzynka.pl)


Nie będę zapewne oryginalna, mówiąc, że książka mną mocno poruszyła. Dotknęła strun, o których w pogoni codzienności zapomniałam…

Jestem w trakcie czytania, gdzieś pomiędzy wymieraniem dinozaurów, kokainą, tęsknotami ich obojga. Właściwie to nie wiem, w którym dokładnie miejscu książki jestem… Co chwilę wracam do pewnych, wcześniej opisanych dialogów, zdarzeń, maili.

Biorąc pod uwagę intensywność odczuwania samotności bohaterów, książka pokazuje, że w tej kwestii nie może być podziału na płeć. A ktoś na czacie zapytał, dlaczego kobiety są bardziej samotne. Moim zdaniem nie są, one bardziej otwarcie to pokazują…

Ktoś inny (mężczyzna) dla odmiany napomknął o rozemocjonowanych czytelniczkach. Hmm… Czy ja też jestem rozemocjonowana? A może po prostu ubrał Pan w słowa uczucia, marzenia, namiętności targające każdym z nas. Przypomniał Pan, jak ważna w życiu jest druga osoba, niezależnie od tego, czy ma się naście lat i przeżywa pierwsze drgania serca, czy jest się emerytem i w mniemaniu otoczenia dawno powinno się zapomnieć, co to takiego porywy serca.

Ale prócz tego, że „S@motność…” otwiera oczy, uzmysławia, jak nieosiągalna bywa prawdziwa miłość, jak trudno znaleźć „drugą połówkę”, a znalezienie jej jak wielką jest kwestią przypadku.

Nieraz zastanawiałam się nad tym, jak bardzo ograniczeni jesteśmy w swoich środowiskach, być może bez możliwości poznania swojej miłości – choćby z powodów geograficznych. Zamknięci w swoim zbiorze A, bez dostępu do zbioru B. Może właśnie gdzieś tam jest „ktoś”, albo może niedaleko… I nigdy się o tym nie dowiemy…

Wydawałoby się, że książka zrobiła tak ogromne wrażenie na kobietach, istotach domyślnie już ustawionych na poszukiwanie idealnej miłości, tęskniących, zagubionych, chyba intensywniej czujących…

I cóż za zaskoczenie (a może nie), że „S@motność…” polecił mi 100% mężczyzna. To właśnie jego rekomendacje zachęciły mnie do sięgnięcia po tę książkę. Przychodził z egzemplarzem, otwierał go i czytał pojedyncze zdania, przeplatając je z chwilami ciszy, jakby dając mi czas na refleksję i zastanowienie, czy warto wylewać nad nimi łzy…

No i wylewam, może nawet najbardziej nad samą sobą…

Nie przeczę, prócz fascynacji odczuwam ogromny smutek.

Fascynacji – ponieważ z nabożnym podziwem patrzę na ludzi znających tak dobrze ludzką psychikę (nie tylko kobiecą – o czym w każdej recenzji Pańskiej książki jest napisane), umiejących na dodatek ująć tę znajomość w słowa. Bo przecież bycie mężczyzną nie jest jednoznaczne ze znajomością męskiej psychiki. Jestem kobietą i nie wiem wielu rzeczy o kobietach, czasem nie wiem nawet o sobie…

Smutek – bo przeraża mnie emocjonalna płytkość mojego życia… A może tylko mi się wydaje ono płytkie…

Danka Żambo (e-mail: d_usia@op.pl)


Czytam Twoją książkę, tę o sieci. Byłam ciekawa, czy jednak przypadkiem nie jesteś kobietą. To raczej spory komplement.

Hanka (e-mail: jerz@online.no)


Mam dwadzieścia pięć lat, jestem kobietą. Kobietą, która dzięki Pana książkom zauważyła, że nią jest. Pisze Pan z taką wrażliwością, smakiem i znajomością kobiecego ciała i umysłu. Odkrywa Pan tajemnice kobiet – z wdziękiem, bez pruderii i za to chyba najbardziej Pana cenię. Teraz potrafię inaczej patrzeć na pewne sprawy. Dostrzegam rzeczy, które wcześniej były dla mnie nieistotne np.: jak smakuje skóra mężczyzny, jakie ma opuszki palców, kiedy dotyka mojej szyi, jaki kształt mają moje źrenice, kiedy na telefonie widnieje kolejna wiadomość od niego…

Zrozumiałam, jakie bogactwo posiada mały, kobiecy wszechświat.

Dziękuję Opatrzności, że urodziłam się kobietą, że mam „zespoły napięć” i że być może kiedyś będzie mi dane spotkać „Jakuba”…

Dziękuję Panu, że podzielił się Pan ze mną swoją wrażliwością.

Z poważaniem

Agnieszka (e-mail: rachel21@wp.pl)


Nie wszyscy się jednak z tym zgadzają:


Jestem tłumaczem – to tłumaczy wrażliwość na słowo pisane. Przeczytałam pana „S@motność…”, przepłakałam pół nocy.

Ciągle jeszcze mi się nie podoba, uważam, że kobiety są w niej potraktowane płasko, brutalnie i przedmiotowo. Epatuje pan siedmioma tysiącami nieszczęść przytrafiających się Kubie i jego najbliższym.

Seksizm wychodzi z tej książki wszystkimi szwami.

Ale chyba do niej wrócę.

Tylko dorosnę i wtedy wrócę – obiecuję.

Magda Zinserling (e-mail: opty33@gazeta.pl)


Kupiłem Pana książkę „S@motność w Sieci” po obejrzeniu programu Małgorzaty Domagalik. Skusiło mnie głównie to, że zareklamowano tam Pana jako znawcę kobiecej psychiki. Ja od lat rzucam się na teksty, które mogą sprawić, że poznam kobiety lepiej. Może już dużo takich tekstów przeczytałem albo moje własne obserwacje są bogate – w każdym razie niewiele się z Pańskiej książki o kobietach dowiedziałem.

Andrzej Stolarczyk, Warszawa (e-mail: astolarczyk@yahoo.com)


Przez tę wrażliwość Jakuba – przez wielu, jak widać, rozpoznawana, jako zdecydowanie kobieca – często chyba nie dostrzega się, a jeśli dostrzega, to natychmiast skrzętnie wybacza, że jest w tej postaci duża doza egocentryzmu. Jakub wbrew pozorom nie jest mężczyzną gotowym wielbić ziemię, po której stąpają jego kobiety. Opuszcza Jennifer, bo – oczywiście z wrażliwości – nie chciałby jej zranić perspektywą życia z nim w Polsce, nie walczy o nią, bo -z wrażliwości, jakżeby inaczej – nie chciałby zranić uczuć jej męża. Gdyby dokonać wiwisekcji tej postaci, można dojść do wniosku, że Jakub to unikający konfrontacji z życiem hiperwrażliwy „softie”, który nie potrafiąc zabliźnić własnych ran, zadaje je innym, a cały świat jest przy tym święcie przekonany o tym, że jest całkowicie usprawiedliwiony, bo to „przecież z wrażliwości”.

„S@motność w Sieci” jest erotykiem. Niewątpliwie. Nie może być inaczej w opowieści o miłości. Także w opowieści o miłości wirtualnej. Erotyka dla mnie to głównie pragnienie dotyku i dotyk. To, ze tak rozumiana erotyka jest elementem miłości, pisali i greccy klasycy, i Freud. Od mitologii do psychoanalizy upłynęło ponad dwa tysiące lat. Nie uważam, że całe cywilizacje mogą żyć w błędzie przez dwa tysiąclecia. Usunięcie erotyki z takiej opowieści byłoby zabiegiem takim, jak ubranie „pod szyję” aktorów filmu pornograficznego. Nie oglądałem wielu filmów pornograficznych, ale zakładam, że takich filmów nie ma. Pozwolę sobie nie zgodzić się jednakże z Piotrem Bratkowskim, który w swojej recenzji w „Gazecie Wyborczej” (wrzesień 2001) napisał, że – cytuję – „książka ociera się o pornografię”. W żadnej ze scen, które opisuję w „Samotności…” nie ma, moim zdaniem, pornografii. Jest erotyka, która nie musi odpowiadać wszystkim.


Gdyby tak więcej środków poetyckich, gdyby tak piękniejszy język.

Czy Pan idzie w kierunku dramatu czy noweli? Mówi Pan o reportażu… hm – być może, choć nie jestem do końca pewien.

Opowieść „jest w porządku”, lubię erotyzm, ale gdyby tak Pan zadbał o jego bardziej wysublimowane nagromadzanie, niechby tam były róże, soczyście czerwone, nim będzie „penis w ustach”.

Eskalacja napięcia – tak, nad tym bym też popracował.

To wszystko tak na świeżo, w pięć minut po skończeniu lektury Pańskiej książki.

Bardzo dziękuję i pozdrawiam

Arkadiusz (e-mail: omegair@gazeta.pl)


Jest cielesność, czasami nagość, natomiast nie ma pornografii:


„S@motność…” jest niezwykłą przygodą, która dotyka delikatnie duszy. Uczy i pozwala zrozumieć człowieka. Jedna z niewielu książek, gdzie erotyka naprawdę jest erotyką, bez profanacji kobiecości i męskości. Historie, które opowiada Pan Janusz, są ciekawe, szokujące, a jednocześnie pełne smutku. Temat, styl i forma, analiza sięgająca głębiej niż do damskich majtek, sprawia, że książkę czyta się jednym tchem i prosi o więcej.

Ewa (e-mail: ebarkagan@hotmail.com)


Szanowny Panie Januszu Leonie Wiśniewski,

Zauważył Pan, że jest pewna analogia pomiędzy przekładaniem kartek czytanej książki a pieszczotami kochanków? Czuły kochanek, zanim dotknie wrażliwych części ciała kochanki, ślini palec, jak wtedy, kiedy skończywszy czytać tekst na stronie 36 zwilżonym palcem zagina się jej róg, odkrywając kolejną.

Przeczytałam: „Wszystkie genialne pomysły biorą się z najprostszych podstawowych potrzeb”. Przeczytałam, przypadkowo, na stronie 39. Gdybym otworzyła tę książkę na stronie 22 lub 122, też znalazłabym wzruszenie, albo myśl, dla której warto by było napisać kolejną książkę. Pan mógłby napisać. Podejrzewam, że wraz z szelestem przekładanych kolejno kartek „S@motności…” mężczyźni sypiający ze swoimi kobietami chcieli zmieniać swoje inicjały przynajmniej na jedną noc, nieświadomi, że zawdzięczają to bohaterowi Pana książki. Ten koktajl erotyzmu z najbardziej wyuzdanych obszarów pożądania i delikatność, którą trudno przypisać komuś, kto nie ma anielskiej natury, prawie perwersyjne wyrachowanie, balans tego co duchowe i fizyczne, wprost fizjologiczne sprawia, że chce się sączyć Pańską książkę baaaaardzo wąską słomką. Dozować. Tak, żeby starczyło na dłużej i mimo często powtarzających się słów uważanych za wstydliwe nie znalazłam tu ani śladu wulgaryzmu. Raczej lubieżną, rozlubieżoną odwagę nazywania miejsc i odczuć po imieniu i za tę odwagę też podziwiam. Uważam, że piękni są tylko ludzie odważni.

Otwieram tak na chybił trafił kolejne kartki i przypominam sobie fabułę, którą czytałam półtora roku temu (?)… tak, mniej więcej tyle czasu minęło. Szukam nieprzyzwoitości. To tak fajnie czasem samemu być nieprzyzwoitym, szukam i szukam i szczerze stwierdzam, że w każdym zakamarku, w każdej historii, a nawet z prawie każdej strony patrzą szeroko otwarte oczy pożądania, pragnienia ciepła i bliskości, ale nie tylko… jest tu jeszcze czułość aksamitna, gładka jak skóra w pachwinie, jak słowa w niżej zamieszczonym wierszu Jonasza Kofty, ale pornografii nie znajduję. Jeśli jeszcze kiedyś wpadnie Pan na jakiś „genialny pomysł z najprostszej potrzeby” i napisze kolejną książkę do szuflady, to proszę mnie tam położyć obok, w szufladzie Pańskiego biurka. Przedtem może mnie Pan rozebrać…

CZUŁOŚĆ

Nie chcę cię dotknąć

Boję się

Boję się twego bólu

Chcę ci zostawić twą samotność

A swą obecność zmienić w czułość

Jesteśmy inni

Każde z nas


Ma swoje tajemnice ciemne

Kolczasty

Dziki

Suchy chwast

Nadzieje nadaremne

Spotkali się

Któryś tam raz

Śpiąca królewna ze ślepym królem

Chcę dać ci to

Co mogę dać

Czule

Czulej

Najczulej

Jonasz Kofta

Ilona (e-mail: vangogha@gmx.net)


Pornografia jest dla mnie antytezą pożądania. Jest tragikomicznym spektaklem, w trakcie którego nigdy nie przyszłaby mi do głowy myśl, że jest to przedstawienie o pragnieniu lub pożądaniu. Więcej „pragnienia” ma w sobie obraz ryzykującego przejechanie jeża biegnącego wiosną przez asfaltową drogę do swojej samiczki. Dlatego Ilona ma rację i dlatego też nigdy nie zgodzę się z oskarżaniem mnie nawet tylko o „ocieranie się o pornografię”.


Postać Jakuba, głównego bohatera, to według wielu nikt inny, tylko sam Janusz Leon Wiśniewski:


Pana powieść trafiła mi w ręce przypadkowo wczoraj rano. Żałuję, że tak późno… Cale dwa lata za późno! Skończyłam ją czytać dzisiaj w nocy. Uważam, że jest absolutnie genialna! Niewiele jest książek, które zawierają tak skondensowaną dawkę tak różnych emocji. Ale jedno mnie rozczarowało. Koniec. „Pana” koniec nie daje nadziei…

Nie daje nadziei „prawie-śmierć” tak idealnego mężczyzny, jakim jest Jakub. Ale z kolei miłość NIEJ i NIEGO nie robiłaby takiego wrażenia, gdyby koniec był choć troszkę prozaiczny.

Mam pytanie. Czy historia Jakuba jest w jakiejś części Pana historią? Czy jego ścieżki krzyżują się z Pana ścieżkami? I czy odczuwał Pan smutek, gdy się rozchodziły?

O takim smutku pisał Pan w „S@motności…” na str. 237. Przepraszam, jeśli pytanie jest zbyt osobiste, ale nie mogłam się oprzeć. Wiadomość zamieszczona na Pana stronie, a mianowicie to, ze pisał Pan post-epilog na stacji Berlin Lichtenberg o północy w swoje urodziny, sugeruje, że Jakub ma w sobie trochę Janusza Wiśniewskiego… Czy jest to w jakimś stopniu powieść autobiograficzna? I jeszcze jedno. Jak historia Jakuba się kończy? Czy taki Anioł rzeczywiście traci życie, skacząc pod pociąg?

„Przecież Anioły nie umierają…”.

(e-mail: wag_co@interia.pl)


To najdotkliwsza książka, jaką kiedykolwiek przeczytałam, najdelikatniejsza. Podziwiam afrodyzjak – Pańską erudycję i to, że powiedział Pan, że „tylko bywa szczęśliwy”, powoduje, iż myślę, że dużo z tej historii było udziałem Pańskiego Serca, Rozumu i Testosteronu.

PS Kobiety, które Pana spotkały, miały dużo szczęścia…

Agnieszka (e-mail: a.zmudzinska@interia.pl)


Pan, to on? Prawda? Tak, nie wymyśliłby pan tego, żadna kobieta nie wymarzyłaby sobie takiego mężczyzny. Czuje go każdym zmysłem, to niesamowite, przy nim nie ma nocy, czasu, przestrzeni, ludzi. Są tylko uczucia, zmysły, czasem myśli nieskładne wyszarpane z resztek świadomości.

PS Proszę nie zostawiać mnie bez odpowiedzi, zabrał mi pan sen, a ja potrzebuję śnić.

(e-mail: maja 1981 @poczta. onet.pl)


Dzień dobry! Czuję, że maile sypią się tonami bitów… Ja wczoraj dostałam kilkanaście smsów, wszystkie o tej samej treści: „ta okropna Domagalik, dlaczego ona się go tak czepia?! Ta wstrętna Szapołowska, jak go bezczelnie podrywała!”. Dyskusje nie ustają do dziś. Mnie zastanawia tylko jedno, czy rzeczywiście tyle kobiet chciałoby przeżyć z Panem romans a la S @motność. I jak się Pan w tym odnajduje. Większość czytelniczek utożsamia postać Jakuba z Panem (trudno się dziwić, jak się wczoraj posłuchało Pana wypowiedzi…) i stąd to całe uwielbienie. Co na to żona?:-). Chciałabym się kiedyś dowiedzieć, czy rzeczywiście jest Pan bardziej pożeraczem serc niewieścich, czy mężem i ojcem. Albo jedno i drugie. Ale to już odpowiedź na pytanie z poziomu intymności dla Pana nieprzekraczalnego, prawda?:-)

Pozdrawiam serdecznie

Magda (e-mail: do wiadomości – JLW)

PS Lepiej panu bez wąsów… M.


Temat: Odnośnie niebezpiecznej zmysłowości… i nie tylko…

Szanowny Panie Januszu,

Pewnie czytelnicy w mailach do Pana wielokrotnie podkreślali, że opisał Pan ich samotność, ich miłość, ich przeżycia, ich tragedie, że dla wielu z nich ta książka jest jak lustro…

Nie wiem, czy tak w istocie było, jeśli mam rację, to Pan już wie, że to nie jest „tylko” Pana Samotność, ale i setek innych osób, które musiały, bądź nadal muszą zasypiać i budzić się z tym najgorszym na świecie uczuciem… ale przecież Pan to wiedział…

Nie wiem, co na temat Pańskiej książki wypisywali recenzenci, nie obchodzi mnie to… nigdy nie czytam recenzji przed zapoznaniem się z książką, a i po tym… też raczej nie. Uważam, że książkę, film, muzykę trzeba poczuć samemu, tylko wtedy wiemy, czy były warte czasu, jaki nań spędziliśmy.

Mój czas poświęcony „S@motności…” uważam za najlepiej spędzone 72 godziny w moim życiu… byłoby mniej, ale gdy po 48 godzinach czytania miałam „za sobą” 8 rozdziałów, postanowiłam nie kończyć tak szybko. Pana książką należy się delektować jak wytrawnym francuskim winem!!! Gdy skończyłam ostatni rozdział, zrobiło mi się duszno… duszno od przeżyć związanych z jej zakończeniem, duszno, bo chciałam krzyczeć: „to nie może się tak skończyć…!”, ale krzyk zamknęłam w sobie, duszno od tego, że zaniosłam się płaczem jak niemowlę, które płacząc nie oddycha i sinieją mu usta, i duszno dlatego, że właśnie w momencie, gdy skończyłam ostatnie zdanie – najsmutniejsze z całej książki – w radiu usłyszałam kawałek Gary Moore'a: „Empty rooms, where we learn to live without love…”.

Co dała mi Pańska książka oprócz kilku chwilowych stanów bezdechu?

Pomimo tego, że to literacka fikcja, uwierzyłam, że istnieje miłość absolutna i ludzie, którzy są zdolni tak kochać. Ta fikcja jest prawdziwa, być może dlatego, że opisał Pan swoją miłość… nie chcę tak bardzo ingerować w prywatne życie autora; choć trudno nie dopatrzyć się podobieństw między „J.L”-Jakubem, a J.L Wiśniewskim:-)

Uwierzyłam, że miłości trzeba szukać nawet w Internecie, „nawet na biegunach” (zresztą, to są Pańskie słowa, którymi odpowiedział mi Pan podczas rozmowy na Czat Wirtualna Polska).

A za co dziękuję? Za książkę… to oczywiste, ale w szczególności:

– za przenoszenie akcji książki do Dublina, Hamburga, Warszawy, miast dla mnie szczególnych… wspomniał Pan też Częstochowę, moje rodzinne miasto;

– za fascynację Jakuba brunetkami;

– za wnikliwą znajomość kobiecej psychiki i PMS-ów;

– za niespotykaną wrażliwość;

– za opowieści o genomach, molekułach, Internecie… odczuciach po kokainie, dawkowanej niekoniecznie dożylnie;

ale przede wszystkim i ponad wszystko za Jakuba, dzięki któremu odzyskałam wiarę w mężczyzn! Mam tylko nadzieję, że w każdym nowo poznanym facecie nie będę doszukiwała się Jego cech, gdyż z góry skazana na niepowodzenie, skażę siebie na staropanieństwo!:-(

Niebezpieczna zmysłowość, hmm… cóż miałam na myśli, pisząc to? Przede wszystkim użyłam niewłaściwego sformułowania… chodziło mi głównie o reakcje, niebezpiecznie zmysłowe reakcje czytelniczek, o tak… Niebezpiecznie zmysłowe dla nich samych, nie dla Pana, Panie Januszu, chociaż…;-)

Dlaczego tak twierdzę? Otóż wiem to z autopsji. Czytanie Pana książki było dla mnie obowiązkowe nawet podczas jazdy autobusem. Wracając pewnego dnia do domu, „natrafiłam” właśnie na jeden z tych cudownie erotycznych, do szaleństwa zmysłowych opisów miłosnego aktu… Bóg mi świadkiem, panowałam nad sobą, aby nie zachować się jak Meg Ryan podczas sceny w restauracji, w filmie „Kiedy Harry poznał Sally”, ale widocznie nie całkiem mi się to udało… moja twarz i oddech zdradzały, o czym czytam i o czym myślę, odrywając co chwila wzrok od książki, patrząc przez okno… to było jak najbardziej zmysłowe! Niebezpieczne stało się wtedy, gdy pewien mężczyzna siedzący naprzeciwko ni stąd, ni zowąd dotknął mojego kolana! Gdy spojrzałam na niego oburzona, uśmiechnął się tylko lubieżnie i bezczelnie „puścił” do mnie oko!!!! Wysiadłam dwa przystanki wcześniej, mocno przestraszona. Od tego momentu czytałam już tylko w swoim pokoju, gdzie nie obawiałam się swoich niekontrolowanych reakcji…

Dziękuję także i za te doznania;-)

Rozpisałam się bardzo… być może za bardzo. To, co napisałam, jak na mnie – powściągliwą w wyrażaniu uczuć kobietę – niemal graniczy z nieprzyzwoitością (a może przekroczyłam te granice… nie wiem, jestem nadal w szoku!), jednakże czułam, że muszę się tym podzielić z autorem i uświadomić Mu, ile radości, wzruszeń i podniet dała mi Jego „S@motność…”.

Pozdrawiam

Monika (e-mail: irishbis@yahoo.com)


…wszystkich, których kocha. Prawie wszystkich.

Drogi… (tu zawsze mam problem… może Sir)

Nie wiem, od czego zacząć… mam straszny mętlik w głowie. Dziś w nocy dokańczałam czytać Pana książkę. Tak prawdę powiedziawszy, to z ogromnym trudem przedzierałam się przez ostatnie jej strony… wmawiając sobie, że to przecież tylko książka, płakałam jak dziecko. Ostatnio boję się płakać, bo boję się, że gdy zacznę, to już nigdy nie przestanę -zbyt dużo łez już do tej pory zdławiłam w gardle, by teraz zacząć „nadrabiać zaległości”. Ale przez Pana książkę coś we mnie pękło. Pan nie sili się w niej na autentyzm… Pana książka po prostu w każdej linijce, poruszając nawet z pozoru banalne tematy, jest tak przejmująca… płakałam przez ostatnich kilkadziesiąt stron… nie umiałam przestać i trudno mi właściwie powiedzieć, co poruszyło mnie najbardziej, nie potrafię tego nazwać, ale wiem, że gdybym czytała więcej takich książek, nie dożyłabym swojej pracy inżynierskiej, a tego bym nie przeżyła, zabawne prawda?!

Jakub to człowiek niezwykły, tak dziecięcy, że aż męski… złościłam się, że poddał się i nie walczył o nią, a ona… czemu uległa?! Nie kochała go, Jakuba…

Czy ona go wykorzystała?! Jak można człowieka o tak wielkim sercu i tak małym wielkim rozumku potraktować tak okrutnie… choć z drugiej strony on tak samo (?) potraktował Jennifer. Tam też nie było żadnych deklaracji… Jak ONA właściwie miała na imię?!

Jeszcze nigdy przeczytanie książki tak mnie nie bolało… słucham soulu, zawsze chciałam być czarna, bo duszę już mam czarną – nie można do końca rozumieć czarnej muzyki, nie będąc czarnym, chyba… chcę być jeszcze bardziej smutna, nie mogę doczekać się, kiedy jutro pojadę na lotnisko i zobaczę moje samoloty, one zawsze pomagają mi przeżyć – studiuję eksploatację płatowców na MEiL-u.

Boję się podejść do lustra, żeby nie zobaczyć swoich czerwonych od płaczu oczu.

Z wyrazami szacunku

Maria Rudowicz (mój pies lubi, gdy mu śpiewam)

PS Pan też jest eLJot. Proszę pozdrowić żonę, ma szczęście.

Warszawa, 29 marca 2003 e-mail: maria-rudowicz@wp.pl)


Gdybym była Twoją kobietą…

1. Bałabym się.

Nieustannie żyłabym w lęku, że ktoś naprawdę odkryje, jak wiele masz z Jakuba, i zechce mi Ciebie odebrać. I że jakiejś JEJ się to w końcu uda.

2. Nie pozwoliłabym Ci pisać więcej książek.

Zajęłabym Cię tak sobą, że nie chciałbyś „tracić czasu” na ucieczkę w inne światy. Zrobiłabym wszystko, abyś opowiadał, TYLKO MI, wszystkie swoje książki, które chciałbyś napisać.

3. Nauczyłabym się być Natalią, Jennifer, siostrą Anastazją i Nią jednocześnie.

4. Nauczyłabym się robić kompoty, soki, przeciery i ciasta.

Wszystko z ananasów.

Gdybym była Twoją kobietą i napisałbyś jeszcze jedną taką książkę, odeszłabym od Ciebie…

Lucyna (e-mail: lucyna_id@yahoo.de)


Podobieństwa. Te same inicjały (JL), ta sama mnogość tytułów naukowych przed nazwiskiem, także własna strona internetowa, a na niej nawet to samo życiowe motto: „Boże, pomóż mi być takim człowiekiem, za jakiego bierze mnie mój pies”. Dla niektórych jest to dowód mojej megalomanii.


Szanowny panie Januszu

Będąc szczerym z panem powiem, że pańska opowieść mnie zdziwiła. Trudno było nie znaleźć w bohaterze pańskiej osoby. Jego magnet kobiet w formie tak mądrego mózgu. Po przeczytaniu tej książki wnioskuję, że pan się lubuje w swojej osobie. Może panu brakuje widowni i tą książką chwali się pan tym, kim pan jest?

Jestem z panem taki szczery, jak tylko mogę być. Proszę nie mieć mi tego za złe. Obiecuję, że przeczytam kolejną pana pozycję. Czytanie to moja pasja. Latanie to druga. Tak się składa, że te moje hobby mogę płynnie połączyć ze sobą. Czytam w pracy… Jestem pilotem. Teraz ja się pochwalę, że był moment, że czytałem pańską książkę, gdy leciałem nad Louisianą*.

Z szacunkiem

Tomek Cybart (e-mail: iwonatomek@juno.com)

* Nowy Orlean, w którym dzieje się duża część „S@motności…”, leży w stanie Louisianą – JLW.


„S@motność…” jest pochwalą mózgu. To fakt. Jeśli bohater książki potrafi magnetyzować swoim mózgiem kobiety („magnet kobiet”), to książka staje się, moim zdaniem, pochwałą nie Don Juana, ale kobiecości. Dlatego wniosek, że pisząc tę książkę, „lubowałem się” swoją osobą, mija się o kilometry z prawdą. W swoim życiu z reguły unikam stawania przed jakąkolwiek „widownią”. Boję się bowiem panicznie, że wyjdzie wówczas na jaw, jak mato ciągle jeszcze wiem. Mimo to w jednym nadawca tego e-mailu ma rację: brakuje mi „widowni”. Aby czuć się spełnionym w życiu, potrzebowałem i ciągle potrzebuję także dzisiaj „widowni”. Mojej widowni. Tej, na której siedzą trzy osoby. Przyznaję, że są to same kobiety.

Rację ma także nadawca powyższego e-mailu, kiedy dostrzega analogie łączące bohatera z moją osobą. Pewnie gdybym sam tej powieści nie napisał, mógłbym i ja zacząć wierzyć – lub przynajmniej podejrzewać – że Jakub to alter ego autora.

Ale to jest NIEPRAWDA.

Tak samo jak nieprawdziwy jest Jakub L. Dzisiaj, z perspektywy tych ponad 4 lat („S@motność…” rozpocząłem pisać pewnej listopadowej niedzieli w 1998 roku) wiem, że za słabe ukrycie analogii i podobieństw to najzwyklejszy błąd debiutanta. Jedynym moim usprawiedliwieniem jest to, że książka nie była pisana z myślą o wydaniu. Miała być chronionym hasłem plikiem MS Worda na twardym dysku mojego komputera we Frankfurcie nad Menem. Miała nigdy nie opuścić swojej elektronicznej szuflady. W wyniku różnych konstelacji stało się jednak inaczej.

Wykorzystanie w fabule „S@motności…” zdarzeń, charakterystyk i symboli z mojego życia uważam dziś za duży błąd, który mógł niektórych zranić.

Z drugiej strony usprawiedliwiam się tym, iż swoisty autobiografizm to pokusa, której ulega wielu autorów. Szczególnie w swoich pierwszych książkach. Wharton powiedział w którymś ze swoich wywiadów, że „z własnej biografii można napisać nieskończoną liczbę historii”. Ja dodam, że niekoniecznie prawdziwych. Utożsamianie autora z głównym bohaterem w książce takiej jak „S@motność…” skłania niektórych do sformułowania nasuwającego się im wniosku, że uprawiam rodzaj gry.


Niedobra gra. Niebezpieczna. Takie przewrotne panowanie nad emocjami czytelnika. Tylko zapach świeżo zaparzonej kawy wskazuje na blat, gdzie w gąszczu porozrzucanych kartek widać klawiaturę. Litery układają się w słowa, słowa w zdania, a zdania w samotność autora. Przez długie tygodnie, miesiące, lata. Moja dobra wola. Pisarza świat zbadany w zupełnie realnym laboratorium. I zastanawiam się, proszę Pana, czy dał się Pan zbadać? Myślę, że nie. W innym przypadku nie wypisałbym swoich myśli na ekranie monitora. Nie podążyłbym ich tokiem w nurt głębokiego zastanowienia. Czytałem Pana warsztatowo; a jakże! Jestem bliski uznania nawet, w komercyjnym odbiorze. Jedynie między wierszami dostrzegam zamysł i podziwiam jakąś pisarską misję. O niej nie umiem opowiedzieć. Może nie chcę aż tylu stów układać. Z misją ową mocno się identyfikuję, bo ona mi się podoba. Zapewne niezbędne jest zbadanie pisarza. Pan tej częściowej lustracji się poddaje. W przemyślny sposób i myślę, że w pełni kontrolowany. To chyba dobrze, bo cząstkę siebie musimy zostawić. Milion lat temu chciałem pisać… Dzisiaj piszę… Chcę podziękować. Tak należy zrobić. I w mnogości często wymyślonych światów nie zapominać o ludziach, którzy je tworzą. Miło mi będzie Pana przeczytać. A niedobra gra? No cóż, od dawna nam towarzyszy…

Pozdrawiam

Darek Demen (e-mail: demen@op.pl)


Inni szli dalej, twierdząc, że „S@motność…” to rodzaj emocjonalnego ekshibicjonizmu:


Nie wiem zatem, czy podziwiać Pana za tyle odwagi w odkryciu przed wszystkimi swojego intymnego „ja”, czy raczej patrzeć zszokowana, że można przedstawić swoje uczucia w książce, zrobić z nich stronę internetową i jeszcze wzruszyć tym wszystkich ludzi.

Jaką część emocji zostawia Pan sobie samemu?

(e-mail: becia_7@poczta.onet.pl)


Opowiadanie – słowem, obrazem, muzyką (kompozytorzy mają tutaj więcej anonimowości) – o uczuciach jest, moim zdaniem, zawsze „odkrywaniem swojego intymnego ja” i samo w sobie nie jest aktem bohaterstwa zasługującym na podziw. Gdyby było inaczej, rozdano by o wiele więcej odznaczeń i medali za heroizm poetom niż generałom. Ważne są tylko granice tej intymności. Śmiem przypuszczać, że w mniemaniu każdego piszącego te granice zawsze są o lata świetlne dalej. Nawet tacy ekshibicjoniści jak Bukowsky czy Nabokov nie przekroczyli tych granic w swojej literaturze. Jeśli twierdzili, że jest inaczej, robili to pewnie z czystej kokieterii. Ekscentryczny Salvador Dali także nie uważał, że przekracza granice intymności, dodając swoją spermę do farby, którą malował swoje obrazy. Uważał jedynie, że kolory wygenerowane tą farbą „nabierają większej miękkości i ekspresji”. Hemingway pił o wiele więcej niż wszyscy bohaterowie jego książek razem wzięci. Orwell, autor „1984” i „Folwarku zwierzęcego”, sztandarowy apologeta demokracji i znienawidzony przez dyktatorów przeciwnik totalitaryzmu, okazał się tajnym informatorem służby bezpieczeństwa.

Nie, nie uważam, że w „S@motności…” przekroczyłem granice intymności. Popełniłem aż nadto prawdziwych grzechów, pisząc tę książkę, aby jeszcze przyznawać się do urojonych.


Samotność.

To tytułowe słowo powraca wielokrotnie w e-mailach. Samotność to w przekonaniu ludzi najgorszy rodzaj cierpienia. Potwierdzają to antropolodzy, socjologowie i lekarze medycyny sądowej. I jest prawda uniwersalna dla całego świata. W Nowym Jorku tak samo jak na Nowej Gwinei ludzie truchleją ze strachu przed samotnością i opuszczeniem. Amerykańskie podręczniki psychiatrii kwalifikują pustelnictwo jako formę obłędu. Większość systemów prawnych opiera swój system karny na instytucji odosobnienia. Stopniem wyższym od tej kary jest jedynie śmierć. Z ostatnich badań przeprowadzonych w hospicjach amerykańskich wynika, że terminalowo chorzy – nawet ci w stanie śpiączki – których odwiedzali bliscy, żyli średnio o 30% dłużej od tych, których nie odwiedzał nikt. Jak piszę w swojej książce: „Bóg stworzył świat tylko dlatego, że czuł się samotny”. Niektórzy cynicznie twierdzą, że w chwilę po tym bardzo tego żałował.

To od samotności tak naprawdę ludzie nieustannie uciekają. Do baru, do kościoła lub ostatnio w Internet. Często jest to niespełniona ucieczka w marzenia. Takie marzenia na oślep. Często podlewane alkoholem, wzmacniane chemią wstrzykiwaną w żyły lub przepuszczaną przez błony śluzowe, wywoływane adrenaliną. Aby tylko coś przeżyć. „Bo przeżycia są w życiu najważniejsze…A zaraz po tym najważniejsze jest, aby móc je komuś bliskiemu opowiedzieć”.

To właśnie w pogoni za przeżyciami ludzie przekraczają pozorne granice niemożności i znajdują w sobie niewiarygodną siłę. Nawet nauka i generowany przez nią postęp poczęty się z emocjonalnego niepokoju i namiętności poznania. A literatura, muzyka i sztuka to nic innego jak tylko różne formy opowieści o przeżyciach.

Na szczęście coraz rzadziej przeciwstawia się rozsądek namiętności, myślenie uczuciom, a poznanie emocjom. Rozum i wiedza są u ludzi, inaczej niż u maszyn, zawsze związane z jakąś emocjonalną świadomością. Nawet jeśli komputer wygra w szachy z człowiekiem, to i tak nie będzie miał przy tym żadnych przeżyć. Bo komputery nigdy nie będą potrafiły marzyć o zwycięstwie. Ani oszukiwać w grze.


Smutek.

To najczęstsze słowo pojawiające się w reakcji na tę książkę.


Boże! Dlaczego Pan pisze takie smutne książki? Dlaczego one wpadają w ręce właśnie w TAKIM momencie? Dlaczego nic nie wyjaśniają ani nie pomagają? Czy naprawdę trzeba życie „rozplątywać” samej? Jestem bardzo wzruszona i zdezorientowana…

(e-mail: jelfa@interia.pl)


Tydzień temu przeczytałam Pana książkę „S@motność w Sieci”. Niestety, to nie jest letnia książka, ani na lato, ani pozostawiająca w letnim, błogim stanie zapomnienia. A ja tak chciałam przeczytać letnią książkę.

Właściwie zastanawiałam się nad tym, czy w Stanach już ktoś kiedyś stworzył precedens i zaskarżył autora książki, iż nie umieścił na pierwszej stronie adnotacji: „Książka nie jest przeznaczona dla osób po przejściach stanów depresyjnych”, tak jak „Kota nie prać w pralce”. Zastanawiam się też, czy nie wygrałabym z Panem procesu. „Ze wszystkich rzeczy wiecznych miłość trwa najkrócej…” nie tłumaczy przecież wszystkiego. I nawet myślę na przekór, że trwać potrafi wiecznie, tylko zależy to od definicji miłości, przecież miłość nieszczęśliwa i nieodwzajemniona trwa dalej, tylko że boli i stąd właśnie wiadomo, że trwa. Symptomem jest samotność – po. Możliwe, że to szczęście trwa najkrócej.

Moja siostra twierdzi, że to najsmutniejsza książka świata. Ja nie chciałam się z nią jednak zgodzić. Lecz właściwie nie przypominam sobie smutniejszej książki ostatnio czytanej. Prawdopodobnie dlatego, że zazwyczaj wszystko dzieje się daleko i wystarczy dłuższa chwila zastanowienia, by przypomnieć sobie, że albo autor dawno nie żyje, albo akcja jest daleko w czasie lub przestrzeni. I choć kilka dni wcześniej skończyłam czytać „Sotiene Pereira” Antonio Tabucchiego – smutną książkę także, smutek było czuć, saudade, ale tylko nostalgiczny. Ewentualne powody „poruszenia, ale nie poruszenia totalnego”: autor Włoch, akcja Portugalia, czas 1938 rok, w tłum. na język hiszpański. Prawda, wzruszał mnie tramwaj w Lizbonie (w Portugalii się zakochałam dwa lata temu), lecz bez łez. I nie chcę tu oskarżać o brak realizmu. Właściwie nie wiem, czy tylko realizm współczesny potrafi zasmucać. A Pan mnie zasmucił. A bardzo bym chciała „dawać sobie radę ze smutkiem przeciętnie w 24 godziny”. I ja nawet nie chcę wierzyć w wirtualną rzeczywistość, choć czasem samotna jestem i czasem w sieci, a ta wplata, bo staje się realna. Jako argument przeciw twierdzeniu siostry zaczęłam szukać choć jednej naprawdę szczęśliwej postaci i może moja interpretacja będzie zła, ale jedynie gruba Murzynka z Nowego Orleanu, grająca i gotująca, wśród wszystkich pozostałych wydawała się szczęśliwa, że gotuje i gra. Szukałam elementów odrealniających Pana książkę (ale ku zaskoczeniu postać JEGO jest aż za realna przez Pana rzeczywistą postać). 1 nierealny wydawał mi się fakt, że wszyscy uwielbiają Wojaczka i mają przy sobie książkę Rilkego, bo świat się składa więcej niż z dwóch twórców, a gusta są różne, a tu zbieżność występuje w więcej niż parze. Nie znaczy to, że nie lubię Wojaczka. Jednak on się rzuca w oczy. W oczy rzuca się także zalane serce kobiety, dyskutujące z JEJ rozumem. Skąd ona wiedziała o dopaminie i katecholaminie? Przecież ta kobieta była smutna i zalana, i nie miała tytułu doktora! (Jeniffer wybaczyłam, że znała skład chemiczny spermy). Te detale odrealniały (nie znaczy to, że czyniły świat magiczny; przypominały tylko, że to powieść, a nie świat), gdyż wtedy różne postacie zlewały się w jedną, w Pana postać, ale tylko wtedy. I ONA nie miała imienia, oprócz tego, że było ładne, aj, każda mogła to być, aj, każda… Czemu Ona nie miała imienia? Najbardziej było smutno, gdy było najprawdziwiej czy raczej najprawdopodobniej.

„Co to za koniec?” – pyta moja siostra; najgorsze jest to, że najprawdopodobniejszy. A gdy na końcu było już najsmutniej (cały czas myślałam, że smutno już było, więc na końcu smutno być nie może ot tak po prostu) i gdy płakałam drugi raz nad tą samą książką, Pana książką, nad ranem, tak się zezłościłam, versus zasmuciłam, że zapomniałam, że kilka godzin wcześniej napisałam na Pana WWW, że będę miała ochotę na komentarz.

Szczerze? Odechciało mi się komentarzy i nie wierzyłam w komentarze (nigdy wcześniej też nie pisałam do pisarza, to ciekawe doświadczenie). I właściwie za smutno. Kilka godzin, by przeczytać „15 minut później”. To też uznałam za nie-fair, kupić książkę bez sześciu stron, lecz, przyznaję, efekt zmienny i już tylko dziwnie. Tak jakby zasiedzieć się w barze bez sensu. Wirtualny tekst odrealnił tekst na papierze. Zastanawiam się, czemu zmienił Pan zdanie i uznał, że post-epilog jest potrzebny tej książce. Sam epilog nie zasmucał najbardziej, najbardziej zasmucała ONA. Zastanawiam się, czy Pan nie chciał zasmucać tak bardzo. Zanim przeczytałam post-epilog, nie wierzyłam w happy-end. Czy w ten sposób chciał Pan pozostawić mojej wyobraźni happy-end-possible?;) Dziś przypadkiem sprawdziłam e-mail na onecie. Zazwyczaj używam adresu, z którego wysyłam ten list, i przyznaję, że adres na onecie jest awaryjny, założony w obawie przed spamami, a ja nie myślałam, że mogę otrzymać odpowiedź na mój komentarz na Pana stronie. Znajomy przekonuje mnie, że to komputer ma wpisaną taką opcję odpowiedzi na e-maile, ale nawet jeśli tak, to opcja to śliczna i ujęła mnie, tak jak ujęła mnie Pana książka, schematy DNA, wyspa Wight, cmentarz w Nowym Orleanie, stołówka studencka, Dali i jego odcienie obrazów, recepcjonista w Paryżu…

Dziękuję bardzo za książkę! Życzę spełnienia marzeń z okazji urodzin oraz dużo słońca!

Pozdrawiam serdecznie

Dorota. (e-mail: menina@poczta.onet.pl)


Ta historia zatopiona jest w smutku. Od pierwszej do ostatniej strony. Pisałem ją w smutku i przeciwko smutkowi. Głównie własnemu i dlatego czasami egoistycznie przesadzałem. Ale to nie byt zawsze, jak ktoś to zauważył, beznadziejny smutek.


Zastanawiam się, skąd w Tobie (a może tylko w obserwowanym przez Ciebie świecie – to chyba niezupełnie możliwe) tyle smutku… przeplecionego nieskończoną nadzieją?

Nadzieją na co?

Dziękuję za „S@motność…” – wzruszyła mnie bardzo, choć to nie takie ważne. Myślę (na razie tylko), że wiele mnie nauczyła – mimo iż nigdy nie byłem samotny.

Przemo Augustyniak (e-mail: PRACOWNIA-P.A@gonet.com.pl)


O smutku pisze się łatwiej. Jest bardziej uniwersalny, łatwiej go komunikować i tym samym łatwiej się z nim utożsamiać. Większość psychofarmakologii syntetyzuje – i zarabia na tym miliardy – swoje struktury, mając jako cel terapię smutku. Większość poezji to poezja smutku. W kościołach i w większości gabinetów psychoterapeutów opowiada się głównie o smutku, a w aktach zgonów większości samobójców – chociaż nigdy się tego nie robi – jako przyczynę śmierci powinno się wpisywać „smutek”. Najważniejsze symfonie zostały skomponowane albo z braku pieniędzy, albo „na smutku”. Gdyby nie smutek – a także towarzyszące mu próby zagłuszania go etanolem lub opiatami – kultura i sztuka nie miałyby nigdy swoich ministerstw. Smutek jest tak samo dominujący w sztuce Aborygenów, jak i w malarstwie Generation X. Mam wrażenie, że gdyby Norwid lub Rilke brali prozac, to nigdy nie przeszliby do historii literatury. Miłość – a współczesna neurobiochemia, psychiatria i antropologia razem wzięte w pełni to potwierdzają -jest tylko wtedy „epizodem relewantnym” w życiu jednostki, gdy generuje smutek, cierpienie i ból.

Smutek i refleksja nad smutkiem dominują także w reakcji na „S@motność…”. Czasami tak przejmujący smutek jak ten:


Szanowny Panie,

Zabił mnie Pan. Urwał mi Pan najpierw jedną rękę, potem drugą. Wyrwał mi Pan także nogi, a po chwili gołymi rękami wyrwał mi Pan serce. Teraz mam w klatce piersiowej dziurę wielkości leja po bombie atomowej. A na końcu odciął mi Pan głowę.

I kiedy ta głowa spadła i toczyła się po podłodze, spod mrugających jeszcze powiek popłynęła łza…

Monika (e-mail: piomo@piomo.com.pl)


Skończyłem właśnie „Zespoły napięć”, kolejna książka, która otworzyła mi oczy na ludzkie emocje, a zarazem wpędziła w totalnego doła. Znów mam książkę, w której ktoś musi odejść, zginąć, mieć doła i wyć… Myślałem, że po „S@motności w Sieci” nie da się napisać nic bardziej smutnego, a jednak ma Pan talent… ten tekst, jak to poszedł po ulubione truskawki i zginął… po prostu dół. Co jest w tym wszystkim najdziwniejsze, z niecierpliwością czekam na kolejną publikację, nie dlatego, że mam chęć popaść w dół, ale móc znów przeżyć coś pięknego i niezapomnianego.

Grzegorz (e-mail: derdagr@interia.pl)


„S@motność…”

Chciałem to nazwać wydarzeniem, ale przecież wydarzeniem jest spotkanie polityków, o którym mówi się w wiadomościach, a nie kolacja przy winie! Niezwykła, bo jest tylko jedna osoba, wino, muzyka (ach ten blues) i mogłoby się wydawać, że to wszystko, ale… przecież z drugiej strony siedział ON, jeszcze nigdy nie widziałem, nie słyszałem, nie czytałem, żeby ktoś TAK opowiadał o genetyce, te wszystkie AT,GC, przecież to jest życie…

I mi się wydawało, że ja przeżyłem smutek absolutny.

(e-mail: pieknygt3@wp.pl)


Poczuł się pan kiedyś nagi… ale tak do bólu, do poczucia każdej drgającej w panu helisy…?

Książkę poleciła mi koleżanka poznana na czacie. Ona w Warszawie, ja w Poznaniu… zresztą pisze do pana…

Nią ta książka wstrząsnęła… Ona ostrzegała mnie, że po przeczytaniu nic już nie będzie takie samo…

Miała rację.

Nic już nie jest takie samo. Świat wokół zmienił się…

Nie przeczytałem do końca, choć mam na to czas. Leży sobie na półce i czeka na swój czas. Zastanawiałem się, czy mam ją przeczytać w sposób „połykający”, czy potraktować ją jak biblię i zaglądać do niej w chwilach, kiedy będę tego potrzebował…

Leży i czeka, nie jestem jeszcze chyba gotowy na czytanie…

Wszystkie słowa, które gdzieś tam we mnie siedziały, niewypowiedziane, odnalazłem na kartach „S@motności…”.

Zastanawiam się, czy to co czuję jest takie normalne i zwyczajne, czy wykradł pan moją duszę…

Normalnie bardzo rzadko płaczę, ale mój egzemplarz „S@motności…” jest jakoś dziwnie poskręcany… Wie pan, jak wygląda mokry papier, który potem wysycha, ale jest w nim nadal część jakaś mojego ja, moich przeżyć, mojego smutku, mojego żalu…

DZIĘKUJĘ ZA TO WSZYSTKO CO TAM ZNALAZŁEM, CO SOBIE UŚWIADOMIŁEM…

DZIĘKUJĘ…

Robert * (e-mail: moohosol@yahoo.com)


* W odpowiedzi na moją prośbę o zgodę na opublikowanie tego e-mailu przeczytałem poniższą smutną wiadomość:


Nie ma już Roberta, ale myślę, że zgodziłby się…

Ma pan moje błogosławieństwo.

Małgorzata B-L, Sydney (e-mail: do wiadomości – JLW)


Czasami był to smutek pełen złości, rozgoryczenia i pretensji:


Dlaczego w Twoich książkach jest tyle o zdradzie?

Czy życie naprawdę jest takie podłe?

Czy nie ma prawdziwej miłości, a namiętności godne oddania życia rodzą się w mroku i ciemności i pozostawiają gorycz w ustach?

Czy kochałeś kogoś, a ten ktoś Cię zdradził?

Czy wiesz, jak trudno czytać tę historię o miłości obłudnej i oszukańczej, o tych „wyjątkowych” ludziach, którzy tak mocno kochają, że nie potrafią zdobyć się na prawdę…?

A Ty opisujesz ich tak pięknie i dajesz im tym samym przyzwolenie, a nawet nobilitujesz takie związki.

To nie tak, może musiałby się zawalić Twój świat i musisz przeżyć to co ja, a wtedy zrozumiesz.

(e-mail: Anonimowo)


Czasami po prostu pełen smutku żal:


Zaczęło się od tego, że ona przestała płakać po tym, jak się kochaliśmy. Zawsze płakała. Ze szczęścia. Przecież pan wie, że kobiety tak robią… I wtedy wiedziałem, że nie może być lepiej. Przeczytała pana książkę i nie płacze.

Nienawidzę pana.

GL. (e-mail: Anonimowo)


Czasami poetycki smutek niespełnionej miłości:


Stuka deszcz. Polska, 23 z minutami…

Jedna kropla, druga, siedemdziesiąta, setna… Ile ich może być…? Ile ich jeszcze zostało? Na ile wystarczy? Może to Anioły podlewają w niebie swoje ogrody… A może to Bóg płacze… Tak kiedyś opowiadała mi babcia… Dzisiaj jej nie ma i nic już nie jest takie proste…

Nigdy nie piłam w samotności. Dziś robię to po raz pierwszy. Pierwszy też raz od bardzo dawna odważyłam się posłuchać ciszy…

Robił Pan to już kiedyś? Słyszał Pan, jak ona potrafi grać? Jak tańczy z nocą? Cudowna para… Przezroczysta i lekka. Oddałabym życie, by tak trwać. Nie myśleć, nie czuć, nie oddychać, nie płakać, nie czuć pogardy ani złości… Nie móc kochać.

Usnąć jak muszka zatopiona nagle w bursztynie…

Pewnie i tak nigdy Pan tego nie przeczyta… Może właśnie dlatego idę dziś tak głęboko w siebie… Gdzieś, gdzie dotąd nigdy się nie zapuszczałam… Bo było za daleko, nie po drodze, a potem nagle robiło się jeszcze bardzo stromo. Zawsze dochodziłam do jakiegoś momentu. Już czułam szmer strumyka i gadanie wody, ale bałam się skoczyć… Nie chciałam sprawdzać, co jest na dnie… Nikogo nie zapraszałam i na nikogo nie miałam ochoty.

Ta pana Samotność… Cholera… Wróciły wspomnienia…

Jak to jest? Mówią, że Bóg jest dobry, że jest miłością… A pozwala krzywdzić, kłamać, drwić i wyszydzać. Nie pozwala kochać, kiedy potrzebujesz tego jak wody…

Miało być inaczej. Miał być zachód i poranek, miał być Cohen i czerwone wino, naleśniki i truskawki… dzień witany uśmiechem i noc żegnana pocałunkiem… Chciałam Mu pokazać żółwia, którego znalazłam na trawie, i złotówkę, którą noszę na szczęście… Chciałam pisać do Niego listy na żółtej papeterii i drapać Jego psa za uchem… Mieliśmy kochać się w strugach deszczu i leczyć katar herbatką z miodem i cytryną… Chciałam czuć Jego zapał, gdy pracował nad ważnym projektem, i niewinność chłopca, gdy zmęczony zasypiał na moich kolanach… Chciałam czytać z Nim książki i kupować francuskie rogaliki w sklepie… Myć okna, kleić pierogi i chodzić na spacery na koniec świata…

Naprawdę chciałam. Ale strach zwyciężył. Od trzech lat jestem mężatką. Tak jak Ona trafiłam na Niego w sieci. To był najpiękniejszy rok w moim życiu…

Dlaczego on pozwolił mi uwierzyć w Anioły? Dlaczego pozwalał mi żywić się Nim? Swoimi słowami, myślami, gestami, pocałunkiem, marzeniem, snem… Przecież wiedział, że nie powinnam ich brać… Dlaczego?

Dlaczego pozwolił mi zapomnieć o tym, co dookoła, i uwierzyć, że TO jest wielkie… prawdziwe i wyjątkowe…

Wie Pan, jak piecze milczenie? Wie Pan, prawda?

Nie śpię, bo nie mogę zasnąć bez Niego. Nie jem, bo mam ochotę tylko na Jego słowa. Nie śmieję się do ludzi, bo potrafię uśmiechać się tylko do Niego. Nie potrafię pracować, bo gubię sens. Idę Nim. Oddycham Nim… Przestałam wierzyć w przyjaźń. Przestałam wierzyć w miłość. Moje małżeństwo nie istnieje.

Nawet na nasz most już nie jeżdżę. Nie umiem.

Skasowałam wszystkie sms-y, e-maile, zmieniłam numer na gg. Wierzyłam, że tak będzie lepiej. Że zrzucę z siebie to wszystko, że się oczyszczę, że zapomnę… Nie pomogło.

Wie Pan… bywałam w gorszych opałach… Ale zawsze wiedziałam jak iść, nigdy nie płakałam, nie wahałam się…

A teraz zgubiłam się. Pierwszy raz w życiu… Jest mi źle.

On chciał tego snu… nie chciał się budzić… ale ja otworzyłam oczy. Tak jak Ona.

I tak jak Ona nigdy sobie tego nie wybaczę…

Niech mi Pan powie… dlaczego nie pozwolił Jej Pan być szczęśliwą?

Dlaczego? Dlaczego nie pozwala Pan ludziom wierzyć w sny… w to, że tęcza wcale nie musi roztapiać się w słońcu…

Hmm… rozgadałam się. Pewnie przez to wino…

A może to tylko ten deszcz, co stuka o parapet… a może tylko…

Pozdrawiam… bardzo serdecznie

Malina firnie zmienione – JLW) (e-mail: Anielcia@wp.pl)


Najczęściej jest to jednak smutek uwarunkowany własnymi przeżyciami lub stanami ducha, który został spotęgowany lub przywołany lekturą „S@motności…”:


Tak, to JA.

To jest właśnie mój świat… który jest we mnie głęboko, a który ty malujesz słowami. To historia mojego życia, naturalnie nie dosłownie. Płakałam, czytając ją. Dziękuję. Nic nie jest prawdą, błąkam się pomiędzy jawą a snem, na granicy obłędu, szukam wytchnienia dla udręczonej duszy, rozdartego serca…

I tylko ta samotność, cicha, ciemna i wilgotna od wypłakanych łez. Perwersyjne „Ja” dziś nie istnieje. Jest tylko melancholijny melodramat. Poszukiwanie czegoś, co być może istnieje, ale jest nieosiągalne i zbyt piękne i czyste, abym mogła to zbezcześcić swoimi perwersyjnymi marzeniami o szczęściu i idealnej miłości. Życie naprawdę jest bezdusznie brutalne.

Ania (e-mail: tygrysica72@go2.pl)


Dlaczego przeżywałam tę książkę tak mocno jak żadną inną? Bo jest lustrzanym odbiciem tego, co i mi się zdarzyło? Tyle że ja nie byłam Nią… Ja byłam i jestem Jakubem.

I dlaczego trzeba tak tęsknić i czekać kilkanaście lat świetlnych na coś, co spowoduje, że zachłysnę się szczęściem (ale śmiejąc się od ucha do ucha), a będzie trwało tyle czasu, ile czasu potrzebuje jesienny liść, aby sfrunąć na ziemię?

(e-mail: pegassus@pf.pl)


Jest Wigilia, a ja siedzę przed komputerem. Jak co dzień. Dokładnie osiemnaście godzin temu, o czwartej nad ranem, skończyłem czytać „S@motność”. A teraz siedzę i wpatruję się w ekran monitora, czekając na coś, co nie nastąpi. Bo Ona wyjechała, a tam nie ma komputera…

Łukasz (e-mail: d_m_w@poczta.onet.pl)


Nie mogłam czytać pana książki… nie chciałam… bo przy niej zapominam, że jestem zakochana…

Podziwiam.

Kasyo (e-mail: kasyopea@poczta.onet.pl)


Smutek zabiera się na długo ze sobą po przeczytaniu tej książki, głównie pamiętając jej zakończenie. Dla większości jest ono nieoczekiwane, niesprawiedliwe, dla wielu druzgoczące; niektórych wprowadza w autentyczną wściekłość.


Jestem na Ciebie wściekła, jak mogłeś tak beznadziejnie skończyć książkę, jak mogłeś Mu pozwolić umrzeć, kiedy Ona chciała do niego wrócić???

Dzięki. Kiedy czytasz o takim facecie i czytasz to, tak jakby było realne, dziejące się teraz, to…

Nie ma takich facetów wielu, ja osobiście nie znam, więc chociaż przez uprzejmość mógłbyś dać tę odrobinę nadziei, że skoro są już tak cudowni ludzie, to im się udaje, byłoby mi miło. Czytałam tę książkę, byłam nią na rauszu, upiła mnie, odrealniła, a Ty wywinąłeś coś tak fajnego. To było chamskie. Przynajmniej w książkach chciałabym mieć tę głupią nadzieję, ale to chyba niemożliwe.

Tak żałuję, że nie potrafię tego wyrazić, co we mnie wzbudziłeś. Jestem tak bezsilnie wściekła, bo nie potrafię sobie wyobrazić innego zakończenia.

Chciałabym wymazać to Twojej z pamięci.

~dagmara~ (e-mail: do wiadomości – JLW)


Skończyłam czytać tę książkę dzisiaj. Skończyłam i pierwsze uczucie, jakie mnie naszło, zwie się… nienawiścią. Nienawidzę tej kobiety. Nienawidzę tej kobiety, która skrzywdziła tego Jakuba. Nienawidzę jej tak, że byłabym zdolna zamordować ją z zimną krwią.

Ojej, takie rzeczy… nigdy książka nie wzbudziła we mnie takiego uczucia. Zawód, może odrobinę goryczy, złości, nigdy jednak nie nienawiść.

Joanna e-mail: joanka27@poczta.onet.pl)


Nie musiałeś wcale tak zakończyć tej książki. WCALE NIE MUSIAŁEŚ. Skąd ci w ogóle przyszło do głowy, żeby było tyle bólu na koniec??? Skąd??? Mogłeś przecież zostawić swoiste niedomówienie, trzy kropki, gdzie czytelnik sam dopowiedziałby sobie resztę. A Ty? Po co zabiłeś marzenia czytelnika i cały romantyzm płynący od pierwszych stron…

PO CO?


(e-mail: mincia@poczta.onet.pl)


Owszem wzruszam się jak cholera, już nie mówię, że na zakończeniu, ale najbardziej rusza mnie moment, kiedy Jakub napisał o Natalii… Jak czytałem to pierwszy raz, to byłem w pociągu do Poznania i ludzie patrzyli się na mnie jak na idiotę: siedzi facet, czyta książkę i wyje…

Rozumiem, iż Jakub dokonał wolnego wyboru… Ale czy ten wybór musiał być aż tak tragiczny???

Grzegorz (e-mail: greg.007@wp.pl)


Ten pociąg do Drezna o 4.06 nie przyjechał wtedy…!!!

Pozdrawiam i dziękuję… za to, że wczoraj miałam poduszkę mokrą od łez…

Agnieszka (e-mail: agamailbox@poczta.onet.pl)


Przeczytałam najpierw „S@motność” i chciałam Pana rozstrzelać za zakończenie. Potem przeczytałam drugi raz.

Potem kupiłam „Zespoły napięć” i prawie wpadłam pod samochód, bo nie mogłam skończyć czytać w autobusie.

Agata Jużyk (e-mail: nicolaju@interia.pl)


Dobry wieczór… Jest 4:02. Pewnie Pan nigdy nie odpisze, ale jestem zła na Pana. Właśnie skończyłam czytać „S@motność w Sieci” i nie mogę zasnąć. Powinni zabronić wydawać takie książki!!!!!

Przecież nie ma takich ludzi, takich kobiet, które nie wybierają szczęścia i miłości, która jest tak oczywista! Jestem zła i nie wiem, czy wolałabym nie przeczytać jej! Maila chciałam zacząć od słów „Ty głupi eh…”, ale wydało mi się to bezcelowe. Jestem zła, okropnie zła, rozdrażniona i nawet wkurwiona…

Niech choć raz zaśnie pan z niepokojem lub wyrzutami sumienia, że ktoś gdzieś w Polsce płacze przez Pana książki…

(e-mail: skorpioniattko@poczta.onet.pl)


Właśnie po raz drugi skończyłam lekturę „S@motności” i po raz dziesiąty dwudziestu ostatnich stron, należących do tej książki. I zawsze miałam nadzieję, że coś się w tych dwudziestu stronach zmieniło. I zawsze było tak samo. Teraz mam siłę tylko na puszczanie muzyki smutniejszej jeszcze bardziej niż zakończenie (o ile istnienie takiej jest w ogóle możliwe). Nigdy wcześniej i już nigdy później nie spotkałam miłości tak opisanej. Rozłożonej na molekuły i najczulszej, jaka może się przydarzyć.

I jeszcze nie przypuszczałam, że jest tak wiele rodzajów płaczu.

Może nie tyle chcę, żeby Pan to wiedział, ile po prostu chcę to Panu powiedzieć.

Kamila (e-mail: gaja7@o2.pl)


Inni nie zgadzali się z tym zupełnie, podchodząc do sprawy bardziej analitycznie, mniej zaś emocjonalnie:


Ciekawa jestem, który to mail z kolei…

Dziś skończyłam czytać…

„S@motność w Sieci” to druga książka w moim życiu, którą zdarzyło mi się czytać nad ranem i pierwsza, przy czytaniu której płakałam, wygrzewając się na plaży w moim ukochanym Kołobrzegu.

Wszystkie wymyślone historie zazwyczaj kończą się pomyślnie, nawet jeśli ten dobry koniec poprzedzony jest dramatem…

„S@motność w Sieci” to książka napisana pod typowego przedstawiciela mojego pokolenia. Jest miłość, jest sex, jest Internet, elita intelektualna, ludzie, którzy latają samolotami, piją drogie alkohole i mają problemy. Przez całą książkę wydaje się, że czyta się historię niesamowitej, tylko na razie nie spełnionej miłości i czeka się na ten wspaniały koniec… a tu zimny prysznic. I SUPER.

I nie dlatego SUPER, że Jakub postanawia popełnić samobójstwo.

Rzeczywistość to przecież nie reklama płatków śniadaniowych czy love story. O tych najmniej przyjemnych rzeczach zazwyczaj mówi się najmniej, a przecież niespełnione marzenia, zmarnowane szanse, stracone pieniądze czy niespełnione miłości to też ważny element naszego życia.

Mam nadzieję tylko, że nie napisze Pan drugiej części, w której to okazuje się, że Jakub jednak nie popełnił samobójstwa, bo ktoś mu w tym przeszkodził. To byłoby straszne, a tak każdy może sobie dopisać koniec…

JOANNA WALCZAK (e-mail: ahaaerobik@wp.pl)


Właśnie skończyłam czytać „S@motność w Sieci”. Najpierw Pan stwarza idealnego faceta (a propos – tacy nie istnieją, chyba że geje), a potem go Pan zabija. To nie fair.

Gosia (e-mail: malost@poczta.onet.pl)


…potrafiłabym pisać całymi stronami o tym, co czułam w trakcie czytania jej, ale po ostatnim zdaniu, kiedy trzy strony wcześniej papier zaczął się deformować pod moimi łzami, potrafiłam tylko zadać jedno pytanie… dlaczego(?)

…dlaczego napisał Pan tę książkę, dlaczego złożył Pan hołd mądrości, nauce, czułości, prawdzie, a potem w tak przerażająco racjonalny sposób zrównał to z ziemią????

…mimo że ja, będąc osobą bardzo młodą, bezustannie proszkującą wiary w to, że dobro zwycięża zawsze, że źli muszą być ukarani, w zetknięciu z książką czuję się, jak gdyby mi ktoś zabrał… wiarę… nadzieję…miłość…

mimo to dziękuję

…dziękuję jeszcze za coś, za tę Pana cudowną delikatność… całkiem jak Jakuba, a nawet większą, bo Pana delikatność wykreowała jego… to cudowne…

…tak bardzo dziękuję…

Marta Kwiatkowska ……(e-mail: jabulo@wp.pl)


Niektórzy „odreagowywali” zakończenie „S@motności…” natychmiast. Nie czekali nawet, aby dotrzeć do komputera. Pisali na mój adres wprost ze swojego telefonu komórkowego. Z pociągu, z plaży, z autobusu lub z ławki w parku (dostałem 34 e-maile wysyłane w taki sposób jako SMS):


Jestem 291 kobieta, która przeczytała S@motnosc. DZIEKUJE CI, choć zasmuciłes mnie. Opisales tyle piekna by pod koniec…odciac Mu caly tlen.

( 486056088XX@text.plusgsm.pl)


Prosze niech mnie pan jakos sprowadzi na ziemie ja tego zakonczenia nie przezyje-606-242-xxx

( 606242XXX@eranet.pl)


Przeczytalam wlaśnie „S@motnosc” i jestem oburzona: Trzeba było ja przekonac, zeby wybrała Jakuba, od czego w koncu jest pan autorem?! Zocha

(501420XXX@sms.idea.com.pl)


Inni się z tym zakończeniem nie zgadzają wcale nie dlatego, że okrutnie obchodzę się z Jakubem, ale głównie dlatego, że niewiarygodnie ich zdaniem przedstawiam zachowanie głównej bohaterki.


No i ostatecznie zakończenie. Nie rozumiem naprawdę, jak kobieta myśląca, wrażliwa, która nie wierzy w Boga, postanawia nie łamać przysięgi małżeńskiej i zostać z mężem, który ją zgwałcił i tkwić w związku, gdzie miłości szukać na próżno…

Bardzo mnie zawiodło to zakończenie nie dlatego, że było tragiczne, ale dlatego, że nie było konsekwentne. Nie było żadnych podstaw do takiego zakończenia. Moja koleżanka twierdzi jednak, że ona ją rozumie i też zrobiłaby wszystko, żeby uratować rodzinę, ale ona zawsze była hipokrytką.

Anna Urszula Łoś (e-mail: nikodem90@hotmail.com)


Niekiedy reakcja na zakończenie jest zabawnie wzruszająca:


Nie mogę się pogodzić z decyzją bohaterki „S@motności w Sieci”. Ona nie powinna była tak postąpić, nie powinna była. Każda inna, ale nie ona… Dlaczego kazał jej Pan tak postąpić? Żeby nie było happy en-du?!!!

Idę płakać…

(e-mail: renata.kim@bbc.co.uk)


Są jednak i przekonani, że zakończenie jest wiarygodne, uzasadnione lub wręcz typowe:


Znam tę książkę na pamięć… Niewiarygodna historia, w którą się dopiero wtedy wierzy, gdy przydarzy się komuś w rzeczywistości, może nawet warto przeżyć jej fragment, pewną część. Wtedy perspektywa odbioru tej książki jest inna. Można zrozumieć, dlaczego ona wraca do męża, czyż nie jest to typowe dla polskich kobiet? Ja rozumiem jego uczucia, bo jestem kobietą, ale kobietą-Jakubem. To naprawdę miłość do pewnego stopnia platoniczna, miłość początku XXI wieku, powstawanie uczuć i napięć w Sieci

Joanna Mueller-Orrive (z recenzji na www.merlin.com.pl)


To doskonała książka. Niesamowita i wspaniała. Zapiera dech. Niesamowite jest to, że nie wiadomo, co tak naprawdę myśleć po jej przeczytaniu o życiu. Fascynujące jest to, że czytelnik (przynajmniej ja) czuje się tak bardzo rozdarty, gdyż nie jest w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy zakończyła się ona zgodnie z oczekiwaniami, czy nie. Każde możliwe rozwiązanie sytuacji wydaje się równie niewłaściwe, co właściwe. Poza tym zakończenie, podobnie jak i całość, nie dają gotowych rozwiązań, lecz wciąż pobudzają do myślenia i przeżywania na nowo całej historii.

Ale chciałam napisać Panu o czymś innym. Uważam, że pomimo całej otoczki tajemniczości i szacunku, jakimi otacza Pan kobiety w tej powieści, a w szczególności JĄ, jednak to ONA jest tak naprawdę bohaterem negatywnym. To niesamowite, w jaki sposób buduje Pan niemalże „kapliczkę” wokół tej kobiety, podczas gdy fabuła stworzona jest w taki sposób, że tak naprawdę jest to zła kobieta – dość egoistyczna, egocentryczna i samolubna. Robi to, na co ma ochotę i co jej jest potrzebne, nie myśląc o NIM, mężu i innych. Bierze sobie ludzi, gdy ich potrzebuje, a potem porzuca.

Joanna Marcinkiewicz (e-mail: asiamarcink@poczta.onet.p)


„Nie czytaj tego, jeśli jest Ci źle. Będzie Ci jeszcze gorzej. Przeczytaj, gdy będziesz poważna i refleksyjna. I nie płacz. To już zostało opłakane tyle razy”.

Tak pisał w e-mailu Jakub – główny bohater powieści Janusza Wiśniewskiego „S@motność w Sieci”. Te kilka słów można odnieść również do całej książki. Niebywale smutna powieść. Mój egzemplarz książki jest już trochę nadwerężony z powodu częstego rzucania nim o ścianę.

Z Jakubem zżyłam się od pierwszych, świetnie zresztą napisanych scen na berlińskim dworcu Lichtenberg. Samotnie spędzał swoje urodziny. Z każdą stroną i epizodem przywiązywałam się do niego mocniej i mocniej, i mocniej.

Główna bohaterka jest na szczęście bezimienna. To dobrze, bo znienawidziłabym to imię na dobre. Nie ma chyba bohatera powieści, którego tak mocno nie lubię. Wiśniewski, mimo że jest to jego pierwsza powieść, a on sam może napisać sobie przed nazwiskiem doktor informatyki i doktor habilitowany chemii, dobrze rokuje na przyszłość jako pisarz. W „S@motności…” natomiast świetnie wykorzystuje te swoje tytuły. W poetyckie, erotyczne i te całkiem zwyczajne fragmenty wplata wiadomości naukowe. I chcąc, nie chcąc, musimy dowiedzieć się troszeczkę o genetyce i kilku innych sprawach. Bohater „Buszującego w zbożu” dzielił pisarzy na tych, do których chciałby zadzwonić po przeczytaniu ich dzieła i całą resztę. Oj, gdybym miała telefon do Wiśniewskiego, to usłyszałby on wiele być może niecenzuralnych słów. Zakończenie jest potworne. Potworne dla Jakuba i jednocześnie potwornie dobre z literackiego punktu widzenia.

„S@motność w Sieci” to jedna z najlepszych polskich powieści współczesnych. A na pewno moja ulubiona. Miejsce w pierwszej dziesiątce obu rankingów gwarantowane jeszcze na długie lata. Inne książki, nowsze, mimo że obecnie jest wokół nich więcej zamieszania w mediach, i tak odejdą wkrótce w zapomnienie. A ta, tak samo jak B.B -. King ulubiona muzyka Jakuba, nie powinna się zestarzeć.

Karolina Rodzaj (z recenzji na www.merlin.com.pl)


Zakończenie „S@motności…” było także zaczynem e-mailowej dyskusji pomiędzy Małgorzatą Domagalik – znaną pisarką i felietonistką, postrzeganą w Polsce jako przedstawicielka feminizmu i filozofii gender – a mną. Dyskusja ta zakończyła się opublikowaniem przez Domagalik w tygodniku „Wprost” felietonu, który analizuje moje zakończenie i rzuca więcej światła na jego genezę:


Wirtualny walet karo

(Tygodnik „Wprost”, nr 987, 28 października 2001)

Jednym z paradoksów życia jest to, że im wyżej zajdzie kobieta w świecie, tym silniej pod jej stopami drży ziemia – napisała Sarah Ban Breathnach. Przypomniałam sobie to zdanie, czytając „S@motność w Sieci” Janusza L. Wiśniewskiego, autora, który swoją internetową opowieścią o miłości wskoczył na listy bestsellerów. Historia o klasycznym trójkącie: dwóch mężczyzn i kobieta; chłodny mąż, wyidealizowany kochanek i ona – atrakcyjna, wykształcona i samotna. Taka, pod której stopami ziemia powinna drżeć. Właśnie taką kobietę wielkie uczucie z reguły wyrywa z małżeńskiego marazmu i rzuca w ramiona kochanka. Dlaczego więc ta z książki, gdy dowiaduje się, że jest w ciąży, nie wybiera wolności, lecz wraca na stare śmiecie? Czy dlatego, że historię opowiada mężczyzna? Mogłabym postawić diagnozę a priori, ale w celu wyjaśnienia tej kwestii spotkałam się z autorem w sieci.

E-mail z Warszawy: Zaskoczyła mnie, żeby nie powiedzieć wkurzyła, bezwolność pańskiej bohaterki. Jak to możliwe, żeby taka kobieta decydowała się na tego, z którym jest jej byle jak? Po co ten stereotyp? Czyżby nie zauważył Pan wokół siebie pokolenia młodych kobiet, które mają odwagę na odwagę? Także w miłości.

E-mail z Frankfurtu: Mam się bronić? Znam kilka wykształconych ślicznych kobiet, które mimo że „jest generalnie byle jak” i „już dawno nawet nie żarzy się ognisko”, trwają w związku z mężczyzną, bo mają ponad 35 lat i cieszą się, że w ogóle mają ognisko. „Żarzenie” zostawiają sobie na sanatorium, książki lub czaty w sieci. Może spłyciłem ten koniec. Poza tym „odwaga na odwagę” ma swoją cenę. W Suwałkach, gdzie większość kobiet już nawet nie szuka pracy, jest ona nieporównanie wyższa niż w Warszawie wśród pracownic zachodnich firm. Ale i te się boją. Bo nagle trzeba postawić wszystko na jedną kartę. To już nie chodzi o obietnice, ale kredyty, hipoteki, a często i alimenty. Moja bohaterka nagle przeraziła się, że ta karta, czyli kochanek, to być może tylko walet karo. I do tego tylko wirtualny walet karo. Lepiej więc siedzieć we dwoje przy popiele niż samemu przy świecach i płakać.

E-mail z Warszawy: Nie musi się pan bronić! Chociaż może trochę, przede wszystkim przed takimi pomysłami, że lepiej samotnie we dwoje niż samotnie przy świecach. Psychoterapeuci zarabiają na tych pierwszych i przekonują, że lepiej z kapiącymi łzami niż w beznadziei. Lepiej żarzenie przeżywać solo w książkach, niż rezygnować z nich na rzecz mężczyzny bez właściwości. Dziś coraz więcej kobiet nie chce stawiać swego życia na równi z kredytem. Zakładając jednak, że tak doskonale wie Pan, czego boją się kobiety, to – idąc za ciosem – pytam: czego boją się ich mężczyźni?

E-mail z Frankfurtu: Ja nie tylko dla książki starałem się przejść granicę, którą wyznacza to banalne zdanie wypowiadane przeważnie przez kobietę podczas kłótni z mężczyzną: „Bo ty mnie nigdy nie zrozumiesz”. Sam miałem i mam doskonałe możliwości dyskutowania z kobietą tej kwestii „do końca”. I wyszło mi z tych dyskusji, że i ja jestem w efekcie feministą. Prawdziwe feministki mogą mi jedyne zarzucić, że nie chodzę do ginekologa. A wracając do mężczyzn: oni boją się głównie innych mężczyzn. Wiedzą, że na zewnątrz jest dżungla. Nawet jeśli jest tam zasięg GSM, to i tak jest to dżungla z Darwinowskiego „O zachowaniu gatunków”. Boją się samotności. Nie potrafią sobie z nią radzić. Nie wpadną na to, aby zapalić świece i wzruszyć się nad książką. Mężczyźni boją się łóżka. Jeśli nawet nie mają kłopotów z erekcją, to spada im wskaźnik pożądania własnej kobiety. Boją się przyznać, że tak jest, bowiem traktują swoją gotowość do erekcji jako rodzaj testu na inteligencję. Mężczyźni boją się czegoś, co nazywam syndromem noszenia teczki, czyli bycia tzw. osobą towarzyszącą kobiecie. Boją się „nosie teczki” swoich kobiet, nawet jeśli z tego mają na benzynę, książki i pralnię chemiczną. Poza tym, jak piszę w „Samotności…”, mężczyźni „boją się dentysty, wypadania włosów i tego, że ich telefon komórkowy nie będzie miał zasięgu… i w tym całym lęku haczy im się prostata”.

E-mail z Warszawy: Rany boskie! W takim razie już tylko jedno pytanie: dla kogo tracić serca i rozum? Gdy tak dalej pójdzie, to będzie miał rację amerykański antropolog, który pisał o mężczyźnie jako modelu wychodzącym z obiegu. Trochę żal.

E-mail z Frankfurtu: To prawda, ale tracenie serca jest urocze. Nawet jeśli traci się je dla dinozaurów. Ważne jest, aby to przeżywać. Dinozaury to tylko pretekst. Ten kiczowaty melodramatyzm, te wargi odciskane na kartce papieru, te wiersze, które chciałoby się napisać i które nagle się przypominają. Ta cała przepiękna chemia i zapchane molekułami emocji receptory, jak ze snu. Warto tracić serce dla tych emocji i tych reakcji chemicznych. I wcale nie musi to być zawsze reakcja jądrowa. Gdyby tylko nie chciało się potem kobiecie wziąć mu trochę z tych jąder i chcieć urodzić mu dzieci i piec mu niedzielami placek z rabarbarem tak, aby pachniało w całym domu. Gdyby się tylko dało oszukać ewolucję. Tak. Jestem wychodzącym z obiegu modelem.

E-mail z Warszawy: Mimo to pozdrawiam.

Małgorzata Domagalik


Dla niektórych sam fakt napisania przeze mnie tej książki byt niezrozumiały. Uważali, że jako naukowiec w pewnym sensie „zdradzam” swoje powołanie, że nie jestem „upoważniony” do pisania literatury, że do tego lepiej nadają się humaniści:


Jestem tak jak Pan informatykiem. Podczas urlopu w Grecji, z plażowej nudy, przeczytałem Pana książkę, którą znalazłem na półce w hotelu. Ktoś, widocznie jakiś Polak, ją tam zostawił. Cała była pozakreślana. Nie było też kilku stron. Ktoś je wyrwał i zabrał z sobą.

Zastanawiałem się, dlaczego Pan napisał tę książkę. Sporo przeżyłem, podobnie jak Pan, ale nigdy nie znalazłbym w sobie tyle arogancji, aby o tym opowiadać całemu światu. Nie to, że mi się nie podobała Pana książka. To nie to. Podobała mi się, a czasami nawet zostawałem dłużej na plaży, aby ją czytać. Bardziej denerwowało mnie to, że wpadł Pan w ogóle na taki pomysł. Wydaje mi się, że jest w tym sporo pychy, a ponadto uważam, że tylko humanista może pisać książki, bo jest do tego odpowiednio przygotowany. Aby napisać dobrą książkę, trzeba przeczytać wiele innych. Patrząc na Pana notkę biograficzną w książce mogę przypuszczać, że nie miał Pan w swoim życiu na czytanie zbyt wiele czasu. Inaczej nie byłby Pan tym, kim Pan jest teraz, prawda?

Według mnie wkroczył Pan na grząski teren i zapadnie się Pan. Bo nie ma Pan warsztatu, bo nie potrafi Pan się posługiwać poprawnie językiem prozy (znalazłem na to kilka dowodów w „S@motności…”) tak jak robią to zawodowcy. A Pan przecież zajmuje się w życiu czymś zupełnie innym.

Pomimo to, gratuluję Panu tej książki. Jest najlepszą książką, jaką napisał znany mi informatyk:-)

Pozdrawiam.

Marcin Stabrowski (e-mail: marcin.stabrowski@wp.pl)


Trudno mi pisać o swoim warsztacie. Głównie dlatego, że, cytując nadawcę, „nie jestem odpowiednio przygotowany”. Wiem natomiast, że pisząc „S@motność…”, nie kierowałem się pychą. Autora, Który z pychą składuje swoje teksty, aby zaimponować swojej własnej szufladzie, nie wymyśliłby chyba nawet Mrożek.

Ponadto wydaje mi się, że wielu ludzi na pewnym etapie życia chce pisać. Niektórzy mają te „etapy” już przed maturą, jak pokazują ostatnie debiuty literackie w Polsce. Albo, tak jak w moim przypadku, chce „coś” napisać. Opowiedzieć historie, które były ich udziałem, zarejestrować myśli, które przychodziły im do głowy, opisać miejsca, które ich oczarowały lub w których zdarzyło się coś dla nich ważnego, przywołać biografie ludzi, którzy byli lub są w ich życiu istotni lub niezastąpieni. W pewnym momencie życia i ja znalazłem się na takim etapie i zamiast porzucić tę myśl jako absurdalną, bo przecież nie mam „warsztatu”, „nie jestem zawodowcem” lub „przeczytałem zbyt mało książek”, dałem się jej uwieść; pociągnęła mnie ona – ta myśl – za sobą i zacząłem spisywać moje historie, układając je w książkę.

Nie zgadzam się także z odbieraniem ex cathedra „nie-humanistom” prawa do pisania beletrystyki. Uważam, że ich patrzenie na świat może być czasami analityczne i poetyckie jednocześnie. Moim zdaniem miał rację kultowy francuski poeta, dramaturg i grafik Jean Cocteau, gdy powiedział, że „poezja jest nauką ścisłą”. Z kolei Richard P. Feynman, fizyk, noblista, niezrównany popularyzator nauki, potrafi tak opowiadać o fizyce, jak gdyby recytował poezję.

Jestem pewny, że gdyby Einstein pisał wiersze (podejrzewam nawet, że pisał, tylko nie odważył się publikować), to Niemcy mogliby szczycić się jeszcze jednym wielkim poetą.

Wrażliwość fizyka, moim zdaniem, nie jest wcale mniejsza niż wrażliwość polonisty. Fizyków urzekają nie tylko równania tensorowe czy formalizm koncepcji supersymetrii dla kwantowej teorii grawitacji. Potrafią zamknąć swoje książki i na przykład pochylić się nad cierpieniem innych, tak jak to robi Janina Ochojska, z którą studiowałem kilka lat w Toruniu, zanim na czwartym roku zostawiła fizykę i zajęta się astronomią, aby potem, po latach, zająć się czymś o wiele ważniejszym.

Zresztą wspomniany wyżej Einstein potrafił widzieć świat nie tylko jako dalszy ciąg wybuchu nieskończenie gęstej materii w punkcie osobliwym czasoprzestrzeni wszechświata. Nie kto inny jak on wypowiedział kwestię, którą można by przypisać raczej Oscarowi Wilde'owi niż jemu: „Są tylko dwa sposoby na życie. Jeden to tak, jakby nic nie było cudem. Drugi to tak, jakby wszystko było cudem”. Nie rozumiem, dlaczego opisywanie tego „cudu” miałoby być dane tylko „literatom” – cokolwiek to znaczy – a nie na przykład fizykom lub informatykom. Uwarunkowane znajomością nauk ścisłych spojrzenie na toczące się obok życie i przemijający czas generuje zupełnie inne refleksje. To, iż się wie, że karłowata gwiazda, jaką jest Słońce, to rozpalona ciepłem reakcji termojądrowych łączenia się czterech protonów wodoru w jądro helu gazowa kula nie powstrzymuje nikogo, także kosmologa, przed zachwycaniem się zachodem słońca na plaży w Ustce. Jestem przekonany, że gdybym nie był fizykiem, nigdy nie napisałbym:


„Bo czas jest, proszę pani, jak grawitacja, która marszczy Wszechświat, albo jak spadająca kropla deszczu, która marszczy kałużę lub jezioro. Tylko że niektórzy odchodzą, zanim ta kropla spadnie”.

(„Zespoły napięć”, opowiadanie pt. „Menopauza”)


Nie zdawałem sobie sprawy, że to jedno zdanie może być dla kogoś tak ważne, aby zechciał napisać do mnie poniższe słowa:


Szanowny Panie!

Zapewne pamięta Pan sentencję Epikura – tę o śmierci. („Największe zło, śmierć nie dotyka nas ani trochę, gdyż póki jesteśmy, nie ma śmierci, a odkąd jest śmierć, nie ma nas”). „Pieściłam” owo zdanie, bo cały czas byłam tu i teraz – przynajmniej fizykalnie…: Doszło jednak do zdrady, zakochałam się, już jakieś pół roku temu, podobnie jak w Nicku Cavie, w Pańskiej „Menopauzie”. Konkretnie w jednym zdaniu, które zawsze doprowadza mnie do płaczu: „Bo czas jest, proszę pani, jak grawitacja, która marszczy wszechświat, albo jak spadająca kropla deszczu, która marszczy kałużę lub jezioro. Tylko że niektórzy odchodzą, zanim ta kropla spadnie”. Wie Pan, nie chciałabym w tym absurdalnym niejednokrotnie istnieniu zapomnieć powiedzieć czegoś, co ważne, przestać kochać, zapomnieć wybaczyć, zapomnieć o empatii – zanim ta kropla spadnie. Boję się, że coś przegapię, że pozwolę komuś odejść bez pożegnania, bez przebaczenia, bez nadziei…

Jak Pan mnie wzrusza!!! Dziękuję!!!

Joanna Fałdzińska (e-mail: faldki2@poczta.onet.pl)


Fascynuje mnie pisanie o nauce, bowiem dla mnie nauka to, oprócz wszystkiego innego, także spektakl.

O obecności nauki w mojej literaturze mówiłem często w swoich czatach lub wywiadach. Najbardziej wyraźnie mówiłem o tym inspirowany pytaniami Anny Zaręby, dziennikarki z białostockiego miesięcznika „Kultura”:


Jestem wierzącym w Boga fizykiem…

(„KULTURA”, Białystok, styczeń 2003)

Anna Zaręba (AZ): - Jest Pan naukowcem. Jak to się stało, że trafił Pan do literatury? Że pisze Pan opowiadania, powieści? Niezbyt często przecież zdarza się, że naukowiec jest dobrym prozaikiem. Pisanie było Pana hobby, które w pewnym momencie postanowił Pan ujawnić, czy może od samego początku „siedziały” w Panu dwie dusze: racjonalisty-naukowca i pisarza-„opowiadacza” historii.

Janusz L. Wiśniewski (JLW): - Oprócz wypracowań, którymi doprowadzałem do łez wzruszenia moją polonistkę w technikum, do 1998 roku nie pisałem nic z tzw. literatury. Niechętnie poza tym nazywam się prozaikiem. Czuję w takim momencie dyskomfort i uczucie bycia w grupie, do której nie mam prawa (jeszcze) należeć. To nastąpiło nagle. Usiadłem i zacząłem pisać. Jeśli nawet siedziały, jak Pani to ujmuje, we mnie dwie dusze, to do listopada 1998 roku ta „pisarska” była bardzo gdzieś głęboko ukryta i milcząca. Historie są najważniejsze w tym, co piszę. Uważam, że ludzie mają do opowiedzenia wspaniałe historie. I tak naprawdę warto czytać dla przeczytania tych historii. Bo fantazja literacka zatrzymuje się na granicy, za którą są już tylko prawdziwe ludzkie historie.

AZ: Czy to, czym Pan się zajmuje na uniwersytecie, w jakiś sposób oddziałuje na to, o czym Pan pisze?

JLW: Nie pracuję na uniwersytecie. Przynajmniej przez trzy czwarte roku. Na uczelni (Pomorska Akademia Pedagogiczna w Słupsku) pracuję przez resztę mojego czasu. Oczywiście, że oddziałuje. We Frankfurcie pracuję w firmie, która produkuje komercyjne oprogramowanie dla chemii. Ale jestem otoczony nauką i nieustannie coś badam i tworzę coś nowego. Nauką zajmuję się od ukończenia studiów. Dlatego tyle nauki w „S@motności…” i w „Zespołach napięć”. Nauka jest pełna skandali, emocji, zawiści i marzeń. Propaguję tę naukę na każdym kroku. Dlatego wątki dotyczące molekuł emocji, stąd historia o tym, co się stało z mózgiem Einsteina po śmierci, stąd opowieść o tym, kto naprawdę odkrył DNA i stąd porównanie pomarszczonego grawitacją wszechświata do zmarszczek na twarzy kobiety. Nie przestaję bowiem być naukowcem „po godzinach”. Mam czasami za to nagrodę. Jedna z czytelniczek „S@motności…” napisała do mnie e-mail. Napisała, że ona „takie naukowe kawałki to najczęściej w książkach opuszcza”. A potem dodała: „ale pan napisał to tak, że nie zauważyłam i czytałam je”.

AZ: Bohaterowie Pana powieści spotykają się najpierw (przypadkowo, nie wiedząc o sobie) w Berlinie, potem dopiero w Internecie. A zatem czy – zdaniem Pana – sytuacje, które na pozór wydają się przypadkowe, nie są z góry zaplanowane przez jakąś wyższą siłę? Czy wierzy Pan w przeznaczenie, czy raczej wszystko opiera się na przypadkowości istnienia, zdarzeń itp.? Czy ktoś przypadkiem nie pisze nam scenariusza losu?

JLW: W ramach odpowiedzi na pytanie „przypadek czy przeznaczenie” powstały książki, rozprawy naukowe i pseudonaukowe filozofów, teologów, matematyków, astrologów lub po prostu szamanów. Niektórzy są tak dalece aroganccy, że z kreślenia możliwych przypadków lub przewidywania przeznaczenia zrobili sobie zawód i wróżą za ustaloną stawkę możliwe scenariusze z linii dłoni, układu gwiazd lub kart. Ja, proszę Pani, jestem wierzącym w Boga fizykiem, informatykiem i ostatnio chemikiem, i wiem, że odpowiedź na to pytanie jest funkcją czasu. Są czasy, gdy wierzę, że coś zostało mi przeznaczone, aby tydzień lub godzinę później być pewnym (na tydzień lub następne pół godziny), że wszystko to przypadek. Życie to realizacja programu losu ludzkiego. Nikt nie wie, kto jest Programistą. I może to jest ta magia życia. Dla jednych zbiegi okoliczności to wynik z rachunku prawdopodobieństwa, dla innych jest to sposób Boga na to, aby pozostać w cieniu. I jedni, i drudzy mogą mieć rację. Mogą.

AZ: „S@motność w Sieci” to powieść o fascynacji, przyjaźni, wreszcie o miłości, która rodzi się poprzez (w) Internecie. Co Pana skłoniło do napisania takiej powieści? Skąd pomysł? Czy może przeżył Pan osobiście takie emocje, kontaktując się z kimś tylko za pomocą Internetu?

JLW: „S@motność…” to przede wszystkim opowieść o samotności. Wybranej jako model życia lub niezasłużonej, bo wynikającej z zaniedbania przez kogoś. Internet może być miejscem spotkania dwóch takich samotności. W mojej powieści tak się zdarza. Zamiast spotkać się w barze lub kościele, dwoje samotnych ludzi spotyka się na Sieci. I to jest tak samo dobre miejsce jak każde inne. Nie musiałem mieć pomysłu na „S@motność…”. Musiałem tylko chcieć to opisać. A do tego skłoniła mnie obserwacja, z której wynikło, że takie spotkania na Sieci stają się coraz bardziej powszechne. Ludzie włączają komputery i modemy i spotykają miłości swojego życia za szklanym ekranem monitora. Niektórzy są gotowi w wyniku tych miłości się ożenić lub wyjść za mąż. Inni z kolei są gotowi dla tych miłości się rozwieść. Oczywiście nie odpowiem Pani, czy mnie to dotyczy.

AZ: To znaczy, że wierzy Pan w miłość, która rodzi się za pomocą Internetu?

JLW: Oczywiście, że wierzę. Inaczej nie mógłbym napisać takiej książki. Miłość można wykreować na różne sposoby. Szeptem w tańcu, dotykiem, nagością ciała, ale także słowami. W Internecie zaczyna się od słów.

AZ: Kiedy wchodzę na czat, wieje z niego nudą. Jestem zasypywana głupawymi tekstami i zaczepkami, gadkami o wszystkim i o niczym. W Pana powieści jest inaczej: internetowy dialog „iskrzy” od samego początku. Nie ma tam nudy. Czy nie jest to trochę obraz wyidealizowany, „wysterylizowany”, laboratoryjnie pozbawiony internetowych chwastów?

JLW: W mojej powieści bohaterowie spotykają się przypadkowo, ale nie na czacie. Jeśli czatują, to tylko i wyłącznie ze sobą. Poza tym wejście na czat nie różni się wiele od wejścia do pokoju, w którym odbywa się spotkanie zgromadzonych przypadkowo ludzi. Przeważnie prowadzi się tzw. smali talks o niczym. Ale nagle w rogu pokoju stoi ktoś, kto zamiast o pogodzie zaczyna rozmawiać o poezji. I to tej, którą Pani lubi i która Panią fascynuje. Być może nie doszła Pani jeszcze do tego rogu pokoju.

AZ: Co odpisałby Pan kobiecie, która napisałaby do Pana wiadomość taką, jak bohaterka Pana powieści. Czy potraktowałby Pan to poważnie? Czy w ogóle Internet (internetowe znajomości) można lub da się traktować poważnie, bez przymrużenia oka?

JLW: Bohaterka mojej powieści trafiła na kogoś, kto ze słowami z jej wiadomości nie miał przez długi czas nic wspólnego. Zamknięty z własnego wyboru w emocjonalnej skorupie nie stykał się z czułością lub jej unikał. 1 nagle ona znalazła szczelinę w tej skorupie. To trochę przypomina (neuro)biochemię. W mózgu syntetyzowane są wewnętrzne morfiny tzw. endorfiny. Jeśli trafią na wolny receptor, to przenikną przez niego do wnętrza neuronu i wywołają sygnał, ale gdy ten receptor będzie okupowany przez np. molekułę insuliny, to nie przenikną i nic się nie wydarzy. To, co odpisałbym takiej kobiecie, zależałoby od tego, czy moje receptory byłyby „okupowane”, czy też nie. Internetowe znajomości są tak samo poważne – także i tak samo niepoważne -jak znajomości z realu. Są być może tylko bardziej intensywne. Większą rolę w nich odgrywa fantazja. I presja czasu. Tak naprawdę nie wiadomo, jak długo ta druga osoba zamierza trzymać wtyczkę swojego komputera w gniazdku. Ponadto, nie widząc kogoś, dopasowujemy to, co ona/on pisze, do pewnego wyobrażenia tej osoby. Często błędnego wyobrażenia. Szczególnie mężczyźni trwają w takim błędzie. Zakładają bowiem (potwierdzają to badania socjologów Internetu), że są na Sieci „zaczepiani” wyłącznie przez atrakcyjne kobiety.

AZ: Po przeczytaniu pańskiej powieści i opowiadań odnoszę wrażenie, iż doskonale zna Pan duszę/osobowość kobiety. Proza Pana jest w jakimś sensie prozą kobiecą. Skąd te wszystkie informacje o kobiecej psychice, PMS-ach, anoreksji itp.? Czy tak bardzo fascynuje Pana kobieta? A może inaczej: jaka jest różnica pomiędzy kobiecością a męskością (jeśli w ogóle jest)?

JLW: Ubierając to w być może zbyt patetyczne jak na to miejsce słowa, można powiedzieć, że Bóg po stworzeniu mężczyzny czuł się niespełniony. I w tym niespełnieniu stworzył kobietę. Bycie mężczyzną – głównie poprzez inny garnitur hormonów, którym mężczyźni są obdarzeni – powoduje moim zdaniem zawężenie świata przeżyć. I to głównie w okolicach tego emocjonalnego fenomenu, jakim jest miłość. Chciałem zrozumieć tę różnicę. Dlatego czytałem prawie wszystko, co wydano po polsku, angielsku i niemiecku na temat psychologii kobiet (np. Karen Horney, Carl Gustaw Jung). Ale także o ich fizjologii (Natalie Angier). Poza tym „zdobywałem” informacje na ten temat w najróżniejszy sposób. Aby np. napisać jedno zdanie w opowiadaniu „Menopauza” z mojej drugiej książki „Zespoły napięć”, spędziłem 2 godziny na oficjalnym terminie u ginekologa. Oczywiście, że fascynuje mnie kobieta. Uważam, że świat kobiet zapewnia im pełniejsze życie. Pozwala lepiej przeżyć każdą chwilę. Podstawową różnicę pomiędzy kobiecością a męskością widzę w tym, że kobiety kochają się w chwili, a mężczyźni kochają chwilowo. O takich „chwilach” jest każde z opowiadań w „Zespołach…”. Są to opowiadania o kobietach i aby były wiarygodne, poświęciłem temu sporo czasu i analiz. Stąd być może komplementujące mnie opinie o „doskonałej znajomości duszy kobiety”. Ja trochę stawiam w swoim pisaniu kobiety na piedestale, ale nie po to, aby zajrzeć im pod spódnice. I to nie dlatego, że nie interesuje mnie ich bielizna. Sama Pani przyzna, że w moich książkach jest sporo erotyki i cielesności. Uważam, jednak, że patrząc w górę na ten piedestał, można z większą pokorą pisać o kobietach. To bardzo ryzykowne, napisać opowiadanie w pierwszej osobie liczby pojedynczej rodzaju żeńskiego. Podjąłem to ryzyko. Ale tak naprawdę to chciałem, aby z tych opowiadań mogli się najwięcej dowiedzieć o sobie mężczyźni.

AZ: „S@motność w Sieci” skonstruowana jest w oparciu o internetowy dialog, a więc – było nie było – kontakt z inną osobą. Dlaczego nazywa Pan to „samotnością”?

JLW: „S@motność” bardziej odnosi się w mojej książce do stanu duchowego bohaterów sprzed nawiązania tego dialogu. Bo właśnie ta samotność pcha ich w miłość. U niej samotność i wynikająca z tego frustracja i rozgoryczenie jako wynik opuszczenia i zaniedbania przez męża. U niego samotność z wyboru, jako stan gwarantujący, iż już nigdy nie utraci kogoś bliskiego. Poza tym chciałem pokazać, że ta samotność zostaje przeniesiona w Sieć. Proszę zauważyć, że tak naprawdę ta para bohaterów ciągle pozostaje samotna i większość czasu tęskni za obecnością drugiej osoby. Rybacy dalekomorscy (tak jak na przykład bohaterowie opowiadania „Cykle zamknięte” z „Zespołów napięć”) teoretycznie mają swoje kobiety, ale poprzez oddalenie są ciągle i tak samotni. Kochanie kogoś przez Internet ma wbudowaną w siebie samotność. Można się umówić i po obu stronach ekranu pić to samo wino, słuchać tej samej muzyki i zapalić na biurku obok komputera nawet takie same pachnące wanilią świece. Ale do łóżka i tak idzie się samemu. To o to mi chodziło, gdy decydowałem się na ten tytuł.

Загрузка...