30 Pierwszy rzut

Po tym, jak Nynaeve i jej dwie przyjaciółki opuściły go, Mat spędził większość dnia w swym pokoju, wyjąwszy krótką wycieczkę. Planował. I jadł. Zjadał niemalże wszystko, co przynosiły mu służące i prosił o więcej. Były bardziej niż szczęśliwe, mogąc mu wyświadczyć tę przysługę. Prosił o chleb, sery i owoce, potem gromadził pomarszczone zimowe jabłka oraz gruszki, kawały sera i bochenki chleba w garderobie, pozostawiając do zabrania puste tace.

W południe musiał przetrzymać wizytę Aes Sedai — była to zdaje się Anaiya, chyba tak właśnie zapamiętał jej imię. Przyłożyła dłonie do jego czoła, po całym ciele przeszły mu chłodne dreszcze. Doszedł do wniosku, że był to wynik zastosowania Jedynej Mocy, a nie prosta reakcja na dotknięcie Aes Sedai. Anaiya była najzwyklejszą kobietą, wyjąwszy gładkie policzki i spokój charakterystyczne dla Aes Sedai.

— Wyglądasz już dużo lepiej — powiedziała mu, uśmiechając się. Jej uśmiech sprawił, że pomyślał o swojej matce. — Jak słyszałam, jesteś nawet bardziej głodny, niźli się spodziewałam, ale to lepiej. Powiedziano mi, że masz zamiar ogołocić spiżarnie. Uwierz mi, że zadbamy o to, byś miał tyle jedzenia, ile tylko potrzebujesz. Nie musisz się martwić, że pozwolimy ci opuścić choć jeden posiłek, zanim całkowicie nie powrócisz do zdrowia.

Uśmiechnął się do niej w taki sposób, jak uśmiechał się do swojej matki, kiedy szczególnie zależało mu, aby uwierzyła w to, co ma do powiedzenia.

— Wiem, że tak jest. I rzeczywiście czuję się lepiej. Myślę, że po południu mógłbym się wybrać na krótką wycieczkę, by zwiedzić miasto. Jeżeli oczywiście nie będziesz miała nic przeciwko temu. Może nawet wieczorem wstąpię do gospody. Dla podniesienia na duchu, nie ma to jak wieczór spędzony pośród rozmów we wspólnej sali.

Wydało mu się, że jej usta zadrgały, jakby cień szerszego uśmiechu przemknął przez jej twarz.

— Nikt nie będzie cię próbował zatrzymać, Mat. Ale nie próbuj opuszczać miasta. Tylko zdenerwujesz wartowników, a tobie nic z tego nie przyjdzie prócz drogi powrotnej pod eskortą.

— Nie mam zamiaru tego robić, Aes Sedai. Zasiadająca na Tronie Amyrlin powiedziała, że jeśli opuszczę Tar Valon, w przeciągu kilku dni zagłodzę się na śmierć.

Pokiwała głową w taki sposób, jakby nie wierzyła w ani jedno słowo, które wypowiedział.

— Oczywiście.

Kiedy odwróciła się od niego, jej spojrzenie padło na pałkę, którą przyniósł z placu ćwiczeń i postawił w kącie pokoju.

— Nie musisz się nas obawiać, Mat. Jesteś tu równie bezpieczny, jak byłbyś gdzie indziej. A zapewne nawet dużo bezpieczniejszy.

— Och, wiem o tym, Aes Sedai. Naprawdę.

Kiedy poszła sobie, zmarszczywszy brwi, wpatrzył się w drzwi, przez które wyszła, zastanawiając się, czy udało mu się przekonać ją o czymkolwiek.

Był już raczej wieczór, niźli popołudnie, kiedy opuścił pokój, jak się spodziewał, po raz ostatni. Niebo purpurowiało, a zachodzące słońce barwiło chmury na zachodnim niebie odcieniami czerwieni. Kiedy jednak założył na siebie płaszcz, zawiesił na ramieniu dużą skórzaną torbę, którą udało mu się zdobyć w czasie jednej z poprzednich przymiarek do ucieczki, wypchaną chlebem, serem i owocami, jakie zdołał zgromadzić, i przejrzał się w lustrze, na pierwszy rzut oka stwierdził, że każdy, kto na niego spojrzy odkryje jego zamiary. Resztę rzeczy zawinął w koc, ściągnięty z łóżka i przewiesił tobołek przez ramię. Pałka może posłużyć mu jako kostur. Niczego nie zostawił. W kieszeniach kaftana miał wszystkie swoje drobiazgi, a w sakwie przy pasie rzeczy, na których zależało mu najbardziej. Dokument Amyrlin. List Elayne. Oraz kubki z kośćmi.

Po drodze przez Wieżę spotykał Aes Sedai, a niektóre z nich zauważały go również, zazwyczaj wszak unosiły tylko brwi, nic nie mówiąc. Jedną z nich była Anaiya. Obdarzyła go jedynie uśmiechem pełnym rozbawienia, litościwie potrząsając głową. Odpowiedział wzruszeniem ramion i najbardziej skruszonym wyrazem twarzy, na jaki potracił się zdobyć, a ona poszła dalej, nie powiedziawszy ani słowa i nie przestając potrząsać głową. Wartownicy przy bramie Wieży obrzucili go tylko obojętnymi spojrzeniami.

Dopiero gdy przeszedł wielki plac i znalazł się na ulicach miasta, poczuł w końcu przypływ ulgi. Oraz wzmagającą się świadomość triumfu.

„Jeżeli nie potrafisz skryć swych zamiarów, spełniaj je tak, by każdy myślał, iż jesteś głupcem. Będą wtedy stali z boku, przyglądając się i czekając, aż upadniesz na twarz. Te Aes Sedai poczekają, aż wartownicy sprowadzą mnie z powrotem. Kiedy nie wrócę do rana, zarządzą poszukiwania. Początkowo zapewne dość spokojne, ponieważ pomyślą, że zaszyłem się gdzieś w mieście. Kiedy wreszcie zrozumieją, że jest inaczej, królik już dawno będzie daleko przed ogarami”.

Z sercem tak lekkim, jakiego nie miał od lat, a przynajmniej od dawna nie pamiętał, zaczął nucić Znów przeszliśmy przez granicę, kierując się w stronę przystani, z której zapewne odpływały statki do Łzy oraz wszystkich wiosek położonych na drodze do niej wzdłuż Erinin. Tak daleko oczywiście nie miał zamiaru płynąć. Aringill, gdzie chciał z powrotem zejść na ląd, by dalszą trasę do Caemlyn pokonać konno, leżało mniej więcej w połowie drogi między Łzą a Tar Valon.

„Dostarczę twój przeklęty list. Co za bezczelność z jej strony, posądzić mnie, że nie dotrzymam tego, co obiecałem. Dostarczę ten przeklęty list, nawet jeśli miałbym przy tym zginąć”.

Zmierzch powoli pokrywał Tar Valon, ale światła było wciąż dostatecznie dużo, by odsłonić wspaniałość fantastycznych budowli oraz dziwne kształty wież połączonych wysokimi mostami zawieszonymi w powietrzu sto kroków ponad ziemią. Ludzie wciąż tłoczyli się na ulicach, tak rozmaicie poubierani, że pomyślał, iż wszystkie ludy muszą mieć tutaj chyba swych przedstawicieli. Wzdłuż głównych ulic latarnicy wspinali się na drabiny, by zapalić lampy umieszczone na wysokich słupach. Ale w tej części Tar Valon, do której zmierzał, jedyne oświetlenie stanowiły potoki światła wylewające się przez okna.

Wielkie budynki i wieże Tar Valon wybudowali Ogirowie, nowsze partie miasta wyszły jednak spod ręki ludzi. „Nowsze” znaczyło w niektórych przypadkach tyle, że zostały zbudowane dwa tysiące lat temu. Dzieła rąk ludzkich, które dostrzegł, idąc w kierunku Południowej Przystani, starały się stosować, o ile nie wręcz naśladować, wspaniałą pracę Ogirów. Gospody, w których hulały załogi statków zawierały w sobie wystarczającą ilość kamieniarskiej pracy dla postawienia pałacu. Posągi w niszach i kopuły na dachach, zdobnie odrobione gzymsy i ażurowo rzeźbione fryzy, stanowiły dekoracje sklepów i domów kupieckich. Nad ulicami również wznosiły się łuki mostów, ale tutaj ulice wykładane były brukowymi kamieniami, nie zaś płytami, wiele mostów zrobiono z drewna, miast z kamienia, czasami wysokością nie przekraczały drugiego piętra budynków, które łączyły, nigdy zaś nie znajdowały się wyżej niż piętro czwarte.

Ciemne ulice tętniły identycznym życiem jak reszta Tar Valon. Kupcy ze statków i kupujący ich towar, ludzie, którzy podróżowali po Erinin i ci, którzy pracowali na niej, wszyscy tłoczyli się w tawernach oraz wspólnych salach gospód, w towarzystwie spryciarzy poszukujących sposobu zdobycia ich pieniędzy, mniej lub bardziej uczciwym sposobem. Ochrypła muzyka wypełniała ulice dźwiękami bitterny, fletu, harfy i cymbałów. W pierwszej gospodzie, do której wszedł Mat toczyły się akurat trzy rozgrywki w kości, mężczyźni przykucnęli w kółkach przy ścianach wspólnej sali i wykrzykiwali głośno na znak zwycięstwa oraz porażki.

Miał zamiar grać tylko godzinę, lub coś koło tego, zanim znajdzie statek, po prostu wystarczająco długo, aby uzupełnić swą sakiewkę o kilka monet, ale zaczął wygrywać. Jak daleko sięgał pamięcią, zazwyczaj wygrywał więcej, niż przegrywał, a czasami, kiedy grał z Hurinem, oraz w Shienarze, zdarzało mu się wygrać po kolei sześć czy osiem partii. Dzisiejszego wieczoru jednak, wygrywał każdy rzut. Każdy jeden.

Czując na sobie spojrzenia, jakie rzucali na niego pozostali gracze, zadowolony był, że własne kości pozostawił w sakwie. Te spojrzenia zdecydowały o postanowieniu zmiany miejsca. Ze zdumieniem stwierdził, iż w sakiewce ma w tej chwili około trzydziestu srebrnych marek, ale ponieważ nie od każdego wygrał tyle samo, dlatego też niektórzy nie byli zadowoleni z jego rezygnacji.

Tylko jeden żeglarz, ze związanymi w węzeł czarnymi, kręconymi włosami — z Ludu Morza, jak ktoś powiedział, chociaż Mata zdziwiło, cóż jeden z Atha’an Miere robił tak daleko od morza — szedł za nim po ciemniejących ulicach, domagając się szansy na odegranie tego, co stracił. Ale Mat chciał już dostać się do doków — trzydzieści srebrnych marek to było więcej niż dosyć — niemniej żeglarz upierał się, on zaś z przewidzianego czasu wykorzystał tylko pół godziny, toteż na koniec poddał się i razem weszli do tawerny, obok której akurat przechodzili.

Wygrał znowu i wtedy jakby ogarnęła go gorączka. Wygrywał każdy rzut. Wędrował od tawerny do gospody i z powrotem do kolejnej tawerny, nigdzie nie zostając dość długo, by kogokolwiek rozeźlić wysokością swych wygranych. I wciąż wygrywał każdy kolejny rzut. Wymienił w kantorze srebro na złoto. Grał na korony i piątki, dwudziestki. Grał pięcioma kośćmi, czterema, trzema, a nawet dwoma. Grał w gry, których wcześniej nie znał, kucał w kółku i zasiadał przy stole. I wygrywał. W którejś chwili ciemny żeglarz powiedział, że ma na imię Raab — opuścił go, odchodząc chwiejnym krokiem, wyczerpany, ale z pełną sakiewką; zamiast grać postanowił obstawiać zwycięstwa Mata. Mat odwiedził kolejny kantor, być może nawet dwa, gorączka zdawała się zaćmiewać mu umysł, równie przemożne jak niejasne były jego wspomnienia dotyczące przeszłości i poszedł poszukać następnego miejsca, w którym grano. Wygrał.

Na koniec znalazł się, nie wiedział dokładnie, ile minęło godzin, w tawernie wypełnionej tytoniowym dymem niejasno przypomniał sobie nazwę, „Splot Tremalking” wpatrując się w pięć kości, z których każda ukazywała bok z głęboko wyciętą koroną. Większość bywalców wydawała się tutaj zainteresowana tylko piciem, w takich ilościach, jakie tylko mieściły ich gardła, jednak okrzyki graczy i grzechot kości, dobiegające z przeciwległego kąta sali, tłumił niemal całkowicie kobiecy głos śpiewający do akompaniamentu cymbałów skoczną piosenkę.

Zatańczę z dziewczyną, która oczy ma brązowe,

zatańczę i z taką, o oczach jak szmaragdy,

zatańczę z każdą, jakich by oczu nie miała,

bo takich jak twoje nie widziałem u żadnej.

Pocałuję dziewczynę o włosach czarnych jak smoła,

pocałuję i taką, co złocisty ma warkocz,

pocałuję każdą, jakich by włosów nie miała,

bo ciebie jedną w objęciach chciałbym zamknąć.

Śpiewaczka oznajmiła, że piosenka ma tytuł Co on powiedział do mnie, Mat jednak znał ją pod tytułem Czy ze mną zatańczysz i z innymi słowami, w tej chwili jednak wszystkim, o czym mógł myśleć, były te kości.

— Znowu król — wymamrotał jeden z mężczyzn siedzących w kucki obok Mata. Po raz piąty z rzędu Mat wyrzucił króla.

Przed chwilą wygrał złotą markę, tym razem nie dbając nawet, że jego Andorańska marka przewyższa wartością monetę illiańską, postawioną przez tamtego, zebrał tylko kości do kubka, zagrzechotał nimi ostro i wyrzucił na podłogę. Pięć koron.

„Światłości, nie może tak być. Nikt nigdy nie wyrzucił pod rząd sześciu króli. Nikt”.

— Jakby mu sam Czarny sprzyjał — warknął kolejny mężczyzna.

Potężny człowiek o ciemnych włosach związanych na karku czarną wstążką, poznaczonej bliznami twarzy i nosie noszącym ślad niejednokrotnego złamania.

Mat ledwie sobie zdawał sprawę, co robi, a już trzymał tamtego za kołnierz, potem podniósł go i rzucił nim o ścianę.

— Nigdy tego nie mów! — warknął. — Nawet nie waż się w ten sposób mówić!

Mężczyzna spojrzał na niego z góry, całkowicie zadziwiony, był o głowę wyższy niż Mat.

— To tylko takie powiedzenie — wymruczał ktoś za jego plecami. — Światłości, tylko powiedzenie.

Mat zwolnił swój uchwyt na kaftanie tamtego i cofnął się.

— Ja... ja... nie lubię jak ktoś mówi o mnie takie rzeczy. Nie jestem Sprzymierzeńcem Ciemności!

„Niech sczeznę, tylko żeby nie sprzyjał mi Czarny. Tylko nie to! Och, Światłości, czy ten przeklęty sztylet rzeczywiście coś mi zrobił?”

— Nikt nie mówi, że jesteś — wymamrotał mężczyzna ze złamanym nosem.

Zdawał się otrząsać powoli z zaskoczenia i zastanawiać, czy warto się rozzłościć.

Mat zebrał swój dobytek, który wcześniej złożył pod ścianą i wyszedł z tawerny, zostawiwszy monety tam, gdzie leżały. Nie dlatego, by obawiał się wielkoluda. Zapomniał po prostu i o nim, i o pieniądzach. Pragnął tylko znaleźć się na zewnątrz, na świeżym powietrzu, gdzie będzie mógł pomyśleć.

Na ulicy oparł się o ścianę tawerny, niedaleko drzwi, wdychając w płuca chłód. Ciemne ulice Południowej Przystani, mimo późnej pory, nie były bynajmniej puste. Muzyka i śmiech wylewały się z gospód i tawern, garstki ludzi przemierzały nocne miasto. Oboma rękoma uchwyciwszy się opartej o ziemię pałki, wsparł głowę na dłoniach i usiłował zrozumieć sytuację, w której się znalazł.

Wiedział, że ma szczęście. Pamiętał, że zawsze tak było. Ale w jakiś sposób, w swych wspomnieniach z Pola Emonda nie wydawał się sobie tak szczęśliwy, jak od czasu jego opuszczenia. Oczywiście, udawało mu się unikać konsekwencji rozmaitych postępków, ale z drugiej strony często przyłapywano go wówczas, gdy pewien był, że psikus się musi powieść. Jego matka wydawała się zawsze wiedzieć, co przeskrobał, podobnie Nynaeve z łatwością przenikała jego wykręty. Ale szczęście nie zaczęło mu dopisywać od razu po opuszczeniu Dwu Rzek. Szczęście pojawiło się wówczas, gdy wziął w dłonie sztylet z Shadar Logoth. Pamiętał, jak grywał w domu w kości z chudym człowiekiem o ostrym wzroku, który pracował dla kupców, przyjeżdżających z Baerlon po tytoń. Pamiętał również lanie, jakie spuścił mu ojciec, gdy się dowiedział, że winien jest temu człowiekowi srebrną markę i cztery grosze.

— Ale uwolniłem się od tego przeklętego sztyletu zamruczał. — Te przeklęte Aes Sedai tak powiedziały.

Zastanawiał się, ile wygrał dzisiejszej nocy.

Kiedy wsadził rękę do kieszeni kaftana, przekonał się, że pełna jest luźnych monet, koron i marek, srebrnych i złotych, które zalśniły i zamigotały w świetle padającym z najbliższego okna. Wyglądało na to, że teraz miał już dwie sakiewki i na dodatek obie mocno wypchane. Rozwiązał rzemienie i znalazł jeszcze więcej złota. I jeszcze więcej wetkniętego do sakwy przy pasie, pomiędzy kubki z kośćmi, pognieciony list Elayne i dokument Amyrlin. Pamiętał, jak rzucał usługującym dziewczętom srebrne grosze tylko dlatego, że miały ładny uśmiech, ładne oczy czy łydki, i dlatego, że srebrnych groszy nie warto było trzymać.

„Nie warto? Może rzeczywiście nie. Światłości, jestem bogaty! Jestem przeklętym bogaczem! Może to jest coś, co zrobiły mi te Aes Sedai. Zrobiły mi, kiedy mnie uzdrawiały. Przypadkiem, być może. To może być to. Najpewniejsza możliwość. Musiały mi to zrobić te przeklęte Aes Sedai”.

Z tawerny wyszedł wielki mężczyzna, drzwi za nim zamknęły się wystarczająco szybko, by nie można było zobaczyć jego twarzy.

Mat przycisnął plecy do ściany, wepchnął sakiewkę na powrót do kaftana i zacisnął mocniej dłonie na pałce. Skądkolwiek pochodziło jego dzisiejsze szczęście, nie miał zamiaru stracić całego swego złota na rzecz jakiegoś rabusia.

Mężczyzna odwrócił się w jego stronę, spojrzał i podszedł bliżej.

— Z-zimna noc — powiedział pijackim głosem. Chwiejnie podszedł jeszcze bliżej i wtedy Mat zobaczył, że większość jego wagi stanowi tłuszcz. — Muszę... muszę...

Chwiejąc się, grubas przeszedł ulicę, nieskładnie coś do siebie mamrocząc.

— Głupiec! — wymruczał Mat, ale nie był pewien, czy słowo to przeznaczył dla tamtego, czy dla siebie. — Czas znaleźć statek, który mnie stąd zabierze.

Zerknął na niebo, próbując ocenić, jak daleko jeszcze do świtu. Trzy, może cztery godziny, pomyślał.

— Czas najwyższy. — Żołądek zaburczał mu w odpowiedzi, niejasno pamiętał, że jadł w kilku gospodach, ale zupełnie nie przypominał sobie, co. Gorączka gry chwyciła go za gardło. Ręka, którą wsunął do worka z jedzeniem, natrafiła tylko na okruchy. — Najwyższy czas ruszać.

Oderwał się od ściany i poszedł w kierunku doków, gdzie zamierzał znaleźć statek.

Początkowo pomyślał, że słaby odgłos za plecami jest echem jego kroków na bruku. Potem zdał sobie sprawę, iż ktoś za nim idzie. Skrada się.

„Cóż, z pewnością są to jednak rabusie”.

Uniósł pałkę i przez krótką chwilę rozważał pomysł odwrócenia się, aby stawić im czoło. Ale było ciemno, a z odgłosu kroków po bruku nie można było wywnioskować, ilu ich jest.

„Tylko dlatego, że dobrze sobie dałeś radę z Galadem i Gawynem, nie musisz zaraz być jakimś przeklętym bohaterem z opowieści”.

Skręcił w wąską, krętą boczną uliczkę, starając się jednocześnie iść na palcach i szybko poruszać. Tutaj wszystkie okna były ciemne, a większość zaopatrzona w okiennice. Zbliżał się już do końca uliczki, kiedy przed sobą dostrzegł jakiś ruch, dwóch mężczyzn spoglądało w boczną uliczkę z ulicy, do której dochodziła. A za sobą również słyszał kroki, ciche skrobanie skóry butów po kamieniu.

W mgnieniu oka skoczył w cień, w róg, gdzie jeden budynek wystawał trochę dalej na ulicę niż drugi. To wydawało się najlepszym wyjściem w tej chwili. Ściskając nerwowo pałkę, czekał.

Spojrzał w kierunku, z którego przyszedł i zobaczył przygarbionego mężczyznę, wolno wędrującego krok za krokiem, potem następnego. Obaj mieli w dłoniach noże. Skradali się.

Mat zesztywniał. Gdyby podeszli jeszcze kilka kroków bliżej, zanim dostrzegą, iż skrywa się w ocienionym kącie, może wziąć ich z zaskoczenia. Pragnął, by przestało go tak ściskać w żołądku. Te noże były znacznie krótsze niż ćwiczebne miecze, ale zrobione zostały ze stali, nie z drewna.

Jeden z mężczyzn spojrzał w kierunku drugiego końca wąskiej uliczki, znienacka wyprostował się i zawołał:

— Nie przechodził obok was, więc?

— Nie widziałem nic prócz cieni — zabrzmiała odpowiedź wyraźnie i ostro. — Chciałbym mieć to już za sobą. Dziwne rzeczy poruszają się tu w nocy.

Znajdujący się nie dalej niż cztery kroki od Mata ludzie wymienili spojrzenia, schowali noże do pochew i truchtem oddalili się w kierunku, z którego przyszli.

Powoli wypuścił długo wstrzymywany oddech.

„Światłości. Niech sczeznę, jeśli to nie okazało się dużo ważniejsze niż szczęście przy kościach”.

Nie widział już mężczyzn na tle wyjścia z uliczki, ale wiedział, że muszą znajdować się gdzieś na jednej z sąsiednich ulic. Idą dalej za nim.

Jeden z budynków, pomiędzy którymi przycupnął wciśnięty, był w tym miejscu parterowy, zaś dach wyglądał na wystarczająco płaski, fryz z białego kamienia, wyrzeźbiony na kształt wielkich liści winorośli łączył oba domy.

Podniósł pałkę tak, że jeden jej koniec opierał się o dach i mocno pchnął. Upadła z łoskotem na dachówki. Nie czekając, by się przekonać, czy ktokolwiek go słyszał, wgramolił się po fryzie, wielkie liście dawały dobre oparcie nawet człowiekowi w butach. Następnie ujął pałkę w dłonie i pobiegł po dachu, ufając, że nie potknie się na żadnej nierówności.

Wspinał się jeszcze trzy razy, za każdym o jedno piętro wyżej. Łagodnie pochyłe, kryte dachówką dachy na tym poziomie ciągnęły się na sporej przestrzeni, wiał także wiatr, który jeżył mu włosy na karku, wywołując nieomal wrażenie, iż jest ścigany.

„Przestań, głupcze! Są już trzy ulice dalej, szukając kogoś innego z wypchaną sakiewką i brakiem szczęścia”.

Jego buty ześlizgnęły się po dachówkach i zdecydował, że niezłym pomysłem byłoby zejście na dół, na ulicę. Ostrożnie podszedł do krawędzi dachu i spojrzał w dół. Pusta ulica leżała czterdzieści lub więcej stóp w dole, z okien trzech tawern i gospody światło lało się na kamienie bruku. Ale po prawej stronie dostrzegł kamienny most prowadzący z najwyższego piętra budynku, na którego dachu stał, do domu po przeciwnej stronie ulicy.

Most wydawał się okropnie wąski, przemierzał ciemność, w którą nie sięgały światła tawern, łukiem wygiętym nad przepaścią, skąd czekałby go daleki lot do twardego bruku, ale zrzucił na dół pałkę i ruszył za nią, zanim zdążył się dobrze zastanowić, co robi. Jego buty łupnęły o powierzchnię mostu, on zaś przetoczył się w taki sposób, w jaki robił to jako chłopiec, spadając z drzewa. Zatrzymał się na wysokiej do pasa balustradzie.

— Mając złe obyczaje, trzeba się potem dużo nabiegać uciekając — skonstatował na swój użytek, potem podniósł się i wziął pałkę.

Okno po przeciwnej stronie mostu było zamknięte na głucho i nie oświetlone. Nie sądził, że mieszkający za nim człowiek ucieszy się z odwiedzin obcego pośrodku nocy. Dookoła widział mnóstwo kamiennych ozdób, ale nawet jeśli było tego wystarczająco dużo, by znaleźć uchwyt dla palców, noc skrywała to przed jego oczyma.

„Cóż, obcy czy nie obcy, wchodzę do środka”.

Odwrócił się od balustrady i w tym momencie spostrzegł, że nie jest na moście sam. Oprócz niego stał tam człowiek ze sztyletem w dłoni.

Mat pochwycił uzbrojoną dłoń w chwili, gdy nóż zmierzał już w kierunku jego gardła. Ledwie zdołał zawrzeć słaby uchwyt na nadgarstku tamtego, gdy pałka zaplątała mu się między nogami, powodując, że zwisł przez balustradę i pociągnął tamtego na siebie. Balansując na niewielkim oparciu, jakiego poręcz dostarczała jego plecom, przed oczyma mając twarz tamtego z wyszczerzonymi zębami, doskonale zdawał sobie sprawę zarówno z długiego upadku, jaki go czeka, jak i z odbijającego światło księżyca ostrza tuż przy gardle. Uchwyt palców na nadgarstku mężczyzny powoli ześlizgiwał się, drugą rękę, ściskającą pałkę, miał uwięzioną pomiędzy swoim ciałem a korpusem napastnika. Minęły jedynie sekundy od czasu, kiedy zobaczył go po raz pierwszy, a w ciągu następnych kilku sekund miał umrzeć ze sztyletem w gardle.

— Czas rzucić kości — powiedział.

Wydawało mu się, że mężczyzna zmieszał się na moment, a moment to było wszystko, czego potrzebował. Podniósł nogi i pociągnął ich obu w otchłań.

Przez wydłużające się chwile zdawało się, iż nic nie waży. Wiatr świszczał w uszach i rozwiewał włosy. Wydawało mu się, że mężczyzna krzyczy lub próbuje krzyczeć. Wstrząs uderzenia pozbawił go zupełnie tchu, przed zmąconymi oczyma zatańczyły srebrne i czarne iskry.

Kiedy na powrót mógł już oddychać — i widzieć zrozumiał, że leży na ciele mężczyzny, który go zaatakował, ono właśnie złagodziło upadek.

— Szczęście — wyszeptał.

Powoli podniósł się, przeklinając skaleczenie, jakie koniec pałki zostawił mu na żebrach.

Spodziewał się, że tamten nie żyje — niewielu potrafiłoby przeżyć upadek na bruk z wysokości trzydziestu stóp, dodatkowo z ciężarem drugiego człowieka na sobie — ale nie spodziewał się zobaczyć sztyletu, tkwiącego w jego sercu. Człowiek wyglądał tak przeciętnie, że wydawało się niemożliwe, aby chciał go zabić. Mat nie sądził, by był w stanie dostrzec go w zatłoczonym pokoju.

— Miałeś pecha, chłopie — powiedział do trupa, ale głos mu drżał.

Nagle uprzytomnił sobie wszystko, co się dotąd wydarzyło. Rabusie na krętej uliczce. Wspinaczka po dachach. Ten człowiek. Upadek. Wzniósł oczy ku łukowi mostu ponad głową i dopadły go dreszcze.

„Musiałem chyba oszaleć. Mała przygoda to jedna rzecz, ale o coś takiego nie prosiłby nawet Rogosh Orle Oko”.

Zdał sobie sprawę, że stoi nad martwym człowiekiem leżącym ze sztyletem wbitym w pierś, jakby czekając, aż ktoś nadejdzie i krzykiem wezwie gwardzistów z Płomieniem Tar Valon na piersiach. Dokument Amyrlin mógł spowodować, że daliby mu spokój, ale mogło również stać się odwrotnie, jeżeli odkryła już jego ucieczkę. Wciąż mógł skończyć zamknięty w Białej Wieży, bez dokumentu, zapewne nie pozwolono by mu nawet opuszczać w ogóle jej terenów.

Rozumiał, że powinien natychmiast ruszyć w stronę doków i odpłynąć pierwszym statkiem, choćby była to przegniła balia pełna starych ryb, ale nogi mu się tak trzęsły w następstwie minionych wydarzeń, że ledwie mógł chodzić. Pragnął móc usiąść choćby na minutę. Tylko minuta odpoczynku, by kolana przestały drżeć, a potem ruszy w kierunku doków.

Tawerny były bliżej, skierował jednak swe kroki do gospody. Wspólna sala gospody stanowiła zawsze przyjazne miejsce, gdzie człowiek mógł odpocząć przez chwilę i nie j przejmować się, że ktoś go ściga. Przez okna padała wystarczająca ilość światła, by bez trudu dostrzec godło. Kobieta z włosami zaplecionymi w warkocze, trzymająca w ręku coś, co wyglądało mu na oliwną gałązkę oraz słowa: „Kobieta z Tanchico”.

Загрузка...