Rozdział 8 Strefa zerowa

Leżałem, wyciągnięty wygodnie w miękkim, pianowym czółnie fotela, bez kasku, w rozpiętym skafandrze. Mimo woli wracałem myślą do wydarzeń minionej doby. Nie, żebym coś specjalnie rozpamiętywał, kojarzył w bardziej logiczne ciągi czy próbował analizować. Liznęliśmy zaledwie naskórek ich cywilizacji i to głównie dzięki temu, że sami pokazali nam skrawek swojej ziemi.

Pokazali nam jednak nie tylko swoją ziemię…

Zdałem sobie sprawę, że od początku, od pierwszej chwili, kiedy otworzyła się przed naszymi oczami panorama ubiegłowiecznego miasta, miasta, w jakim wychowali się zapewne moi pradziadkowie, pozostawałem przede wszystkim pod wrażeniem bijącej z tego obrazu niesprawiedliwości. Z przeraźliwą ostrością został nam unaoczniony kontrast między ich światem a naszym. Ale jakim światem? Czy obraz miasta, zachwycającego harmonią kompozycji, pełnego ciszy i pogody, miasta wyrastającego nad bujną łąką i mimo to nie naruszającego jej murawy, wyjęli ze swoich ubiegłowiecznych albumów?

Z pewnością nie. Co więcej, mogli mieć i teraz nieco mniej udane miasta. To jedno o niczym w gruncie rzeczy nie świadczyło.


Mimo wszystko jednak trudno było nie myśleć o tym drugim obrazie, drugim mieście. Społeczeństwo, zdolne uwikłać się w tego rodzaju wzajemne stosunki między jednostkami i nie umiejące sobie z tym poradzić, chociażby chodziło o najbardziej sprzeczny z regułą wyjątek, wystawiało sobie świadectwo nie do pozazdroszczenia. A chodziło nie tylko o jednostki. Ale przecież nie było już tego społeczeństwa. W tym właśnie rzecz.

Tylko jeśli miałem rację, wiążąc ten drugi obraz z projekcją pól mózgowych ludzi pozostających pod wpływem stref zerowych, to oni mogli o tym nie wiedzieć…

Zaraz, czy naprawdę mogli? Gdyby tylko udało nam się sprawdzić, jak na nich samych działają te czarne piguły. Jeśli reagują na nie tak jak my, to znaczy, że posyłali je świadomie, żeby nas zniszczyć, a przynajmniej obezwładnić. Nie ma skuteczniejszego sposobu walki niż unicestwienie łączności. Jeśli jednak było inaczej? Jałowe roztrząsania. Tak czy owak czarne piguły nie miały nic wspólnego z przyjacielskim pozdrowieniem.

Inna rzecz, że ich system łączności mógł być oparty na całkiem odmiennych zasadach niż ziemski. Dowodziłby tego także fakt, że nasze odbiorniki nie były w stanie przekazać komputerom żadnych wskazówek, z których te mogłyby coś wy wnioskować.

Pewne było tylko to, że sporo pozostało nam tu do zrobienia.

Zlustrowałem jeszcze pobieżnie okienka automatów celowniczych i zamknąłem oczy.


Zbudził mnie głos Snagga. Oświadczył, że spaliśmy sześć godzin i życzył nam smacznego. Zameldował, że „Helios” daje namiar bez żadnych przerw i zniekształceń. Baza potwierdziła odbiór kolejnych kodów. Byli, zdaje się, trochę zdziwieni, że jeszcze żyjemy. Ale nie tracili nadziei. Tym razem powstrzymali się jednak od udzielania dobrych rad.

Temperatura na zewnątrz „Phobosa” osiągnęła minus trzydzieści Celsjusza. Można wytrzymać. Zwykły styczniowy mrozik w którymkolwiek z ziemskich rezerwatów. Nie to, co na Lunie, w czasie dwutygodniowej nocy.

Śniadanie zjedliśmy w milczeniu. Zaraz potem Riva wyszedł z kabiny, żeby przeprowadzić pomiary. Ja zająłem się radarem. Obliczyłem drogę, jaką przebyliśmy od momentu wtargnięcia do podziemi i wziąłem poprawkę na dalszą jazdę. Za podstawę przyjąłem oczywiście kierunek namierzony podczas sekundowej łączności z załogami „Proximy” i „Monitora”, na skraju pustynnego pasa. Pół godziny później ruszyliśmy, pozostawiając małą kopułkę z czernią przestrzeliny i nieduży, podłużny nasyp, uformowany z minerałów o barwach nie występujących na Ziemi.

Droga wiodła przez rozfalowane wzgórza, na północny wschód. Wydmy stawały się stopniowo coraz niższe, białe snopy, padające spod wieżyczki i szyjące granatowy mrok coraz łagodniejszym ruchem, wspinały się i opadały ze zboczy. W końcu znieruchomiały. Wyjechaliśmy na równinę.

Krajobraz, obserwowany w pasmach podczerwieni, zasnuwała półprzeźroczysta niebieskawa mgiełka. Góry na horyzoncie wyglądały jak z dziecięcych rysunków, gładkie i pozbawione głębi. Mimo to już z odległości dobrych kilku kilometrów dostrzegliśmy ciągnącą się poprzecznie do kierunku jazdy krawędź owego rowu lub jak kto woli kanionu, poprzedzającego podnóża skalnych gigantów. Nie minęło piętnaście minut i stanęliśmy na skraju urwiska.

O wzięciu tej przeszkody nie sposób było nawet pomyśleć. „Phobos” miał opinię najbardziej uniwersalnego pojazdu, ale tylko pojazdu. Nie był rakietą, nie był nawet jedną z tych kombinowanych maszyn, używanych przez ekipy nadzorujące pracę bezludnych baz satelitarnych, jakimi można od biedy wejść na orbitę. Tamte zapewniały załogom większą operatywność, ale nie nadawały się do walki. Za wiele miejsca zajmowały w nich automaty napędu.

Tymczasem zielona nitka na tarczy radaru celowała najwyraźniej w górskie szczyty, położone za przepaścią. Trzeba było szukać innej, mniej powietrznej drogi.

Wezwałem Snagga. Chciałem mu powiedzieć, żeby spróbował odżałować jeszcze jedną sondę. Miałem nadzieję, że pod osłoną nocy uda jej się nieco dłużej utrzymać łączność z „Uranem”.

Ale Snagg nie odpowiadał.

Powtórzyłem sygnał. Bez rezultatu.

— Namiar — rzuciłem.

Riva pochylił się nad pulpitem centralki. Przerzucił kontakty. Nic. Otworzył pokrywę i zajrzał do programu. Wrócił do klawiatury. Cisza.

— Tego tylko brakowało — mruknął, jakby ze złością. Odczekał chwilę i ponownie zajął się aparaturą. Ale wszystkie jego zabiegi pozostawały bez rezultatu. „Uran” milczał. Nadajnik Snagga przestał pracować. Albo jego samego nie było już tam, gdzie go zostawiliśmy.

— Poczekaj — powiedziałem. — To może być chwilowe.

— Uhm — mruknął i usiadł wygodnie, prostując nogi.

Wyłączyłem silniki. Brzuch „Phobosa” przywarł do podłoża i nastała cisza.

— Jak on zginął? — odezwał się nagle półgłosem Riva.

— Collins?

— Uhm. Wszedł tam sam jeden, czy ktoś go wciągnął? Na ciele nie miał najmniejszych śladów walki, sińców, ani jednego zadrapania…

Zastanowiłem się. Skąd, u licha, miałem wiedzieć.

— Może wyszedł z pojazdu i zgubił się w zakamarkach podziemia? Jeżeli puścili im tam jedną z tych czarnych piguł…

— I zostawili go?

— Kto? Nasi? Czy tamci?

Pominął to milczeniem. Pomyślał chwilę i powiedział tak, że ledwo dosłyszałem:

— I rozebrał się, jakby miał zamiar pójść do łóżeczka…

Kabiny pojazdów typu „Skorpion” mieszczą najwyżej cztery osoby. Właściwie trzy. A innych poprzednie ekspedycje nie miały. Jeżeli na przykład wysiadł i wówczas właśnie w sąsiedztwie pojawiło się urządzenie stymulujące strefę zerową… Wtedy mógł rzeczywiście odejść, nie zdając sobie sprawy, dokąd i po co… A tamci po prostu odjechali. W każdym razie udało im się wydostać. Znaleźlibyśmy zniszczony pojazd, gdyby tam został.

Rzecz prosta, wszystko mogło odbyć się zupełnie inaczej. I z pewnością odbyło się inaczej. Już otwierałem usta, żeby powiedzieć Rivie, co myślę o wartości naszych przedwczesnych spekulacji, kiedy centralka ożyła. W górnym rogu pulpitu mignęło ostre światełko, zgasło na kilka sekund, znowu rozbłysło, trwało tak dwie, może trzy sekundy i nagle łagodniejąc zaczęło regularnie pulsować. „Uran” był tam, gdzie powinien. Jego automatyczny nadajnik namiarowy pracował normalnie.

— Snagg! Odezwij się!

Cisza. Riva nie śpiesząc się manewrował klawiszami.

Ale Snagg się nie zgłosił.

— Wyszedł — powiedziałem po chwili. — Zaszło coś takiego, że musiał opuścić statek.

— Jak tamten, w tunelu? — spytał.

Głos miał spokojny, opanowany.

— Nie — uciąłem. — Tamten nie był z Korpusu.

Zamilkł.

Zająłem się pulpitem. Uruchomiłem zespół zdalnego sterowania i uzyskawszy kontakt, przekazałem „Uranowi” rozkaz wystrzelenia sondy. Podałem dane i trajektorie. Ale w okienku kontrolnym nic się nie pokazało. Spróbowałem jeszcze raz. Automat przeprowadził jakieś błyskawiczne operacje, po czym wyrzucił „zero”. Nic z tego. Neuromat „Urana” nie przyjmował poleceń. Na trasie przepływu informacji znajdowała się blokada. To mógł zrobić tylko Snagg, osobiście.

Wywoływaliśmy go jeszcze kilka minut bezskutecznie, wreszcie daliśmy spokój.

— Jedźmy — powiedziałem.

„Uran” był w porządku. Na razie nie groziło nam odcięcie od „Heliosa”. Droga na orbitę stała otworem. Snagg może poczekać.

Kto natomiast nie mógł czekać, to ludzie. Załogi statków, które trafiły tu przed nami.

Wracać w kierunku „Urana” nie miało sensu. Skalna rozpadlina ciągnęła się tam po kres horyzontu. Natomiast stosunkowo blisko na północ wspinała się stromym językiem jakby zastygłej ławy ku niewidocznej teraz przełęczy.

Zapuściłem silniki, skierowałem dziób pojazdu prosto jak strzelił w kierunku północnym i ruszyłem pełną mocą.


Od czterdziestu minut podłoga kabiny jęczała piskliwym, wibrującym tonem jak napięta do ostateczności struna. Przechył wgniatał nas w fotele, ręce z trudem sięgały do pulpitów. Ściana, którą pokonywał „Phobos”, była miejscami niemal pionowa.

Z lewej i z prawej strony wznosiły się przytłaczające ogromem czarne, przewieszone urwiska. Na próżno sięgaliśmy wzrokiem ku ich szczytom, tonęły w granicie nocy lub śmigały w górę, pozostając niewidoczne, nawet kiedy wstawaliśmy z miejsc i przekrzywiając głowy przywieraliśmy szybami kasków do iluminatorów. Niższe turnie, odstające groźnymi kłami od głównego masywu, wyglądały jak wulkaniczne fajerwerki, zastygłe w straszliwym wybuchu.

Stopniowo jednak ich rozczapierzone, iglaste wierzchołki pozostawały za nami. A raczej pod nami. Nie wiedzieliśmy, co to lęk wysokości, a jednak woleliśmy nie oglądać się za siebie. Była tam tylko przepaść.

Żleb zwężał się. Z obu stron zbiegały nieregularne, poszarpane grzędy, pozostawiając pośrodku prześwit, tak wąski, że chwilami musieliśmy niemal stawać w miejscu. Wkrótce jednak ujrzeliśmy w górze, przed nami szerokie, płaskie siodło. Przebyliśmy jeszcze ze sto metrów, po czym kabina wróciła powoli do poziomego położenia, silniki przycichły, wjechaliśmy na coś przypominającego wygodną półkę, wyprowadzającą łagodnym trawersem na szczyt przełęczy. Zauważyłem nagle dziwny refleks na skalnej gładziźnie grani, wspinającej się ku najbliższemu szczytowi. Zgasiłem reflektory, ale ów błękitnawy pobłysk, jakby pierwszy promień świtu, trwał nadal. Tylko że do świtu pozostały jeszcze niespełna dwie doby. Gdzieś, za skalnym murem musiało się znajdować inne źródło światła.

Ponownie zapaliłem reflektory i, opuszczając półkę, szerokim łukiem wyjechałem na szczyt przełęczy. Wyłączyłem silniki. Pojazd przebył samym rozpędem kilka metrów, zakołysał miękko, przekraczając szeroki w tym miejscu garb grani i znieruchomiał.


Nie myliłem się co do tych świetlnych refleksów. Ale nie zdążyłem przyjrzeć się nowemu widokowi tak dokładnie, jak na to zasługiwał, bo w kabinie zabrzmiał nagle spokojny głos Snagga.

— Mam was na ekranie. „Helios” w porządku. Baza przyjęła meldunek o lądowaniu. Hiss was pozdrawia…

— Nawzajem — wycedziłem. — A przy okazji, nie zdaje ci się przypadkiem, że o czymś zapomniałeś?

Umilkł. Na co, do diabła, liczył. Wołaliśmy go dobre półtorej godziny.

— Miałem… gości — wykrztusił wreszcie.

Spodziewałem się tego.

— Zablokowałeś automaty celownicze? — stwierdziłem raczej, niż zapytałem. Tym razem odpowiedział natychmiast:

— Zrobiłem mały przegląd przekaźników. Wtedy właśnie posłali mi taką czarną pigułę. Jakby tylko na to czekali…

— „Kwarka” i „Merkurego” także remontowałeś?!

— Są sprzężone…

Łatwo było uwierzyć, że czuje się teraz nieszczególnie. Ale i tak mógł mówić o niebywałym szczęściu.

— Wychodziłeś? — spytałem już normalnym głosem.

— Uhm…

— Po co?

Trwało chwilę, zanim wybąkał:

— Nie wiem…

Oczywiście, że nie wie. Ale wrócił. Nie tak, jak Collins. Dlaczego? Dlatego, że w przeciwieństwie do niego, był facetem z inforpolu. Co powiedziałem Rivie?

— Al.… — odezwał się nagle.

— Co jeszcze?

— … przepraszam.

— Przepraszam! — powtórzył sarkastycznie Riva.

Ale ja zrozumiałem, co Snagg ma na myśli. Nie chodziło mu o odblokowane automaty, opuszczenie rakiety i o wszystko, co robił lub czego nie robił, pozostając w strefie zerowej. Myślał teraz, jak przyjął moją relację. Wtedy kiedy wróciłem z samotnego lotu do „Heliosa”. Przepraszał za to, że nie wierzył.

— Dobra — rzuciłem. — Tylko nie ruszaj więcej blokady celowników.

Mruknął coś niezrozumiale i wyłączył się.


Nie wspominałem już o sondzie. Nie była potrzebna. Przed nami rozpościerała się obszerna, kolista nisza. Jakby dno krateru o łagodnych, łukowato wygiętych zboczach.

W centralnym punkcie kotliny, w jej najniżej położonym miejscu lśnił jasnobłękitnym światłem regularny pierścień. Jak aureola nad głowami świętych na średniowiecznych malowidłach. Tylko że miejsce głowy zajmował widoczny jak na dłoni strzelisty kontur potężnego cygara. Na pierwszy rzut oka rozpoznaliśmy rakietę. I nie mogła to być żadna inna rakieta, jak „Proxima” albo „Monitor”.

Powiększyłem obraz.

Gładka jak stół płaszczyzna. Kamienne jezioro, bez śladu fali i wiatru. Powleczone jakby warstewką szkliwa. Błękitne światła, padające z przysadzistych wieżyczek, kładły się na tej powierzchni monstrualnie długimi palcami. Pod ich dotykiem powłoka lśniła jak lustro.

Wieżyczki stały jedna przy drugiej w regularnych, kilkumetrowych odstępach. Świeciły tylko ich szpiczaste czuby. Poza tym nie było w nich nic, na czym można by oprzeć wzrok. Szerokie, koliste podstawy unosiły stożkowate, proporcjonalne kształty, bez śladu jakichkolwiek anten, celowników czy miotaczy. Tak to przynajmniej wyglądało z tej wysokości i z odległości dobrych sześciu kilometrów.


Przełęcz spadająca za nami na pokrytą wydmowymi wzgórzami wyżynę niemal pionowym kominem, tutaj spływała łagodnie szerokim żlebem. „Phobos” toczył się miękko, z wyłączonymi światłami, odrobinę tylko ciemniejszy od wypełniającego przestrzeń granatu. Nie minęła godzina, kiedy żleb wyprowadził nas, rozszerzającym się i twardniejącym w szklistą masę językiem, na skraj jeziorowatej kotliny. Zastopowałem.


Pierścień błękitnych latarni, opasujący rakietę i przywodzący na myśl kordon, był nie dalej niż o półtora kilometra. Jak dotąd nie spostrzegliśmy w nim żadnych zmian, żadnego ruchu, który mógłby świadczyć, że nas zauważono i że spotkamy się z zawczasu obmyślonym przyjęciem.

To była „Proxima”. Białe litery na burcie majaczyły wprawdzie tylko niewyraźnymi plamami, ale przypomniałem sobie, że „Monitor” był nieco mniejszy od „Heliosa” i różnił się od statków drugiej ekspedycji budową dysz.

Klapy włazów były zatrzaśnięte. Wzdłuż korpusu ciągnęła się jednak nie uszkodzona pionowa prowadnica windy.

Wywołałem Snagga, przekazałem mu ostatnie wiadomości i powiedziałem, żeby posłał meldunek bazie. Mruknął: „ucieszą się” czy coś w tym rodzaju i dodał, że obcy przestali się nim interesować.

— Czy to cię martwi? — spytał łagodnie Riva.

— Przynajmniej coś się działo.

— Potem nam wszystko opowiesz — odpowiedział mu obiecująco Riva, takim tonem, jakby mówił do dziecka. Rozmowa rozwijała się interesująco, ale kazałem im przerwać, bo wokół rakiety powstał jakich ruch. Zamigotała w świetle platforma windy. Wytężyłem wzrok. Obiektywy kamery naszego pojazdu dawały już największe powiększenie, na jakie było je stać.

Winda spłynęła i nagle z bezkształtnej, zagęszczonej masy cienia leżącego pod dyszami statku wyskoczył człowiek. Odruchowo sięgnąłem do klawiatury celowników.

— Minus pięć od zera — zabrzmiał chłodny głos Rivy.

Bez tego wiedziałem, że nie możemy strzelać. Więcej szkody zrobilibyśmy ludziom niż kordonowi. Pochyliłem się w fotelu i patrzyłem.

Człowiek, odziany w próżniowy skafander, biegł potykając się i zataczając. W pewnej chwili uniósł wysoko ramiona i wtedy zobaczyłem, że jest uzbrojony. Miał ręczny miotacz.

Pierścień opasujący szeroko miejsce postoju statku ani drgnął. Nie zaobserwowaliśmy w nim najmniejszego poruszenia nawet wtedy, kiedy mężczyzna dotarł do samych niemal wieżyczek. Nagle zachwiał się i upadł na kolana. Błysnął miotacz. Ujrzeliśmy cieniutką strugę światła, strzelającą w kierunku najbliższego stożka i oplatającą go momentalnie płomieniem podobnym do wyładowania atmosferycznego. Mężczyzna nie odejmował palców od spustu. Ale promienisty sztych zafalował. Trafił w grunt, rozpryskując się miliardami krystalicznych ogników, przeniósł się z kolei na drugą wieżyczkę, ale liznął ją tylko, wzniósł się stromo w górę i począł szyć granatowy bezmiar przestrzeni. Czas płynął. Kolba miotacza musiała już parzyć dłonie strzelającego, nawet przez grube, próżniowe rękawice.

Raptem wylot miotacza zmatowiał. Przez ułamek sekundy unosiło się z niego coś przypominającego strużkę pary, wreszcie zgasł zupełnie. Zrozumiałem, że to nie obłąkany strzelec zwolnił w końcu spust, a po prostu wyczerpał się ładunek energii. To również dawało coś do myślenia.

Miotacz błysnął w locie, odrzucony daleko w bok. Mężczyzna upadł twarzą na ziemię i wił się jak ranne zwierzę. Po chwili znieruchomiał. Uniósł się na łokciach, kilka sekund trwał tak bez ruchu, po czym zaczął walić pięścią w szkliste podłoże. Wyrzucał w górę całe ramię i spuszczał je z szybkością i siłą ciężkiego młota. Wreszcie opadł ponownie, płasko przywierając do ziemi. Wtedy wieżyczki, ale nie najbliższa leżącego, tylko trzy czy cztery po obu jej stronach, posunęły się do przodu. Pełzły powoli i nierównomiernie. Wkrótce utworzyły jakby podkowę, wysuniętą otwartymi ramionami w stronę nieruchomej rakiety. Przypominały teraz kształtem niewód założony na płytkiej wodzie. Przystanęły na moment. Znowu ruszyły, już równocześnie, bardzo powoli, ale z jednakową szybkością. Kiedy stożek stanowiący najgłębszą część łuku znalazł się tak blisko, że niemal dotykał kasku leżącego, ten uniósł się z widocznym wysiłkiem i poleciał do tyłu, jak uderzony. Upadł na plecy, ale natychmiast podkurczył nogi i zaczął pełznąć, odpychając się stopami, niezdarnym ruchem kaleki. Świetlista podkowa przyspieszyła. Mężczyzna upadł znowu, przewrócił się na bok, chwilę przebierał bezradnie nogami, aż wreszcie udało się mu wstać. Skoczył do tyłu, zachwiał się, zatoczył, po czym, łapiąc równowagę, wyprostował na całą wysokość.

Wtedy dopiero poznałem jego skafander. Nie był taki jak wszystkie. Nawet z tej odległości rysował się niewyraźnie białoczarny emblemat na lewym ramieniu. Podłużna narośl na udzie to zespół wyjść dobrze mi znanej, specjalnej aparatury. Odruchowo sięgnąłem ręką do biodra i pojechałem nią wzdłuż mięśnia, muskając palcami końce przewodów. I to nie był zwykły skafander. Ludzikom nic by nie przyszło z jego wszystkich przekaźników i wzmacniaczy. A ten facet na dole, szczuty nagonką świecących wieżyczek, padający i zbierający się z największym wysiłkiem, z każdym ruchem bliższy klatki, jaką stanowił właz statku, to Krosvitz.

Czy naprawdę powiedziałem kiedyś do Liny: „Nie będę go lubił…”?

Właśnie.

— Kompresja? — rzuciłem przez zaciśnięte zęby.

— Pełna moc — odpowiedział natychmiast Riva.

— Przeciek?

— Zero.

— Usuń blokadę.

Dostrzegłem ruch w okienkach automatów celowniczych. Nie mogliśmy bić ciągłym, strefowym ogniem. Nie tutaj.

Rzut oka w ekran. Krosvitza pochłonął już cień pod rufą rakiety. Wieżyczki zatrzymały się. Błysnęła platforma windy. Wtedy błękitne stożki drgnęły i zaczęły pełznąć z powrotem. Nie minęła minuta, a wokół statku widniał już jednolity, regularny pierścień. Zwierzę zostało zapędzone tam, gdzie było jego miejsce.

— Naprzód — powiedziałem. Poczułem chłód na policzkach. Spokojnie, jakbym przystępował do wykonania jednego ze zwykłych ćwiczeń na poligonie, ująłem ster. Jeśli w tych przeklętych wieżyczkach są żywe istoty…


Tym razem nie trwało to nawet dwóch minut. Riva mruknął potem, że nabieramy wprawy.

Od najbliższej wieżyczki dzieliło nas już nie więcej niż pięć metrów. Raptem „Phobos” wyrżnął dziobem w coś niewidocznego, okręcił się dokoła własnej osi i zaczął ryczeć wszystkimi silnikami, bezradnie grzebiąc w miejscu. Okienka czujników oszalały. Przez moment śledziłem ich potępieńcze rozbłyski, po czym szczęki zwarły mi się tak, że aż zabolało. Ale nie bałem się. Nie popadłem w odrętwienie. Nie zacząłem snuć marzeń ani wspominać lepszych czasów. Ogarnęło mnie jedno jedyne pragnienie: dopaść tego poświęcającego diabelstwa, rozgnieść je na miazgę, rozpylić, wetrzeć w szklisty grunt, żeby śladu nie zostało. Rzuciłem się do sterów. Dałem pełny gaz.

Ryk silników wzmógł się jeszcze. Pojazd zaczął dygotać, początkowo wolno, potem coraz szybciej. Nagle ruszył z takim przyspieszeniem, że nie udało mi się utrzymać steru. Poleciałem do przodu jak wystrzelony. Poczułem silne uderzenie i usłyszałem ostry trzask. Chwilę jeszcze balansowałem, ale zwaliłbym się niechybnie pod podstawy ekranów, gdyby nie nowe pchnięcie, tym razem do tyłu. Frunąłem jak odbita piłka i wylądowałem na brzuchu, w moim własnym fotelu.

Wygramoliłem się z trudem i rzuciłem okiem na wskaźniki. Stały w pozycjach idealnie zgodnych z programem, jakby nigdy nic. W kabinie panowała cisza.

Wtedy właśnie Riva powiedział, że nabieramy wprawy. Mylił się jednak. Prawda, że wydostaliśmy się tym razem ze strefy zerowej szybko i w gruncie rzeczy bez większych perturbacji. Ale tylko dlatego, że „Phobos” po uderzeniu w coś, czego nie było widać, obrócił się tyłem. Nie miałem najmniejszego zamiaru wycofywać się stamtąd. Pamiętałem o tym aż za dobrze. Ruszyłem pełną mocą silników do przodu. Tylko że ten przód był nie tam, gdzie się spodziewałem.


Słowem, mieliśmy szczęście. Znowu. Za dużo tego szczęścia. Za dużo przypadków.

Jechaliśmy teraz z powrotem ku przełęczy. Jakiś czas nie zmieniałem kierunku. Dopiero kiedy oddaliliśmy się od kordonu na bezpieczną odległość, zawróciłem i stanąłem. Powiedziałem Rivie, żeby się zajął Snaggiem. W czasie, kiedy przekazywał meldunek, myślałem.

Wokół wieżyczek utrzymuje się strefa zerowa. Ludzie wewnątrz statku pozostają prawdopodobnie pod jej wpływem. Nie prawdopodobnie, lecz na pewno. Świadczyło o tym zachowanie Krosvitza. A zatem byli nieobliczalni. Czyli że nie mogliśmy ryzykować skażenia radioaktywnego w polu, otaczającym rakietę. Nasza najgroźniejsza broń, antymateria, stała się bezużyteczna. Ogień laserów spływał po wieżyczkach jak niewinny promyk latarki. Mieliśmy próbkę, kiedy Krosvitz zdobył się na akt rozpaczy, którego byliśmy milczącymi świadkami.

Pozostawało jedno. Mały miotacz antyprotonów o bardzo ograniczonym i ściśle obliczonym polu rażenia. Ale jak go zaprogramować? O ręcznym celowaniu nie było mowy. Wewnątrz strefy sami mogliśmy przecież spowodować nieobliczalne szkody. Nie nadawaliśmy się tam praktycznie do niczego.

Nie znaliśmy budowy urządzeń, wytwarzających paraliżujące pola. Nie znaliśmy ich struktury. Ani materiału, z jakiego je wykonano. Jak w takich warunkach zaprogramować celowniki, żeby reagowały tylko na wieżyczki i czarne piguły — jak je nazywaliśmy — a zachowywały się obojętnie wobec wszystkich innych przedmiotów? Czy to jest w ogóle możliwe?

— Nie — odpowiedziałem sobie na głos. — Niemożliwe.

Tak też było. Teoretycznie moglibyśmy wprawdzie próbować podjeżdżać na bezpieczny dystans kolejno od jednej wieżyczki do drugiej i niszczyć je przy użyciu ręcznie sterowanych miotaczy. Ale było więcej niż pewne, że obcy odpowiedzą wystrzeleniem w nas czarnych automatów. Nie możemy sobie pozwalać na luksus odblokowanych celowników.

Nie. Na dobrą sprawę istniało jedno jedyne rozwiązanie, dające nie gwarancję, ale przynajmniej jakie takie prawdopodobieństwo powodzenia. Mianowicie zdobyć jedną czarną pigułę i „pokazać” ją neuromatowi, aby ten zapisał jej charakterystykę w programach miotaczy. Zauważyłem, że strefa po jej przekroczeniu działa z pewnym opóźnieniem rzędu dziesiątych sekundy. Za mało dla ludzi, nawet dla nas, ale aż nadto dla neuromatu. Proste. Rzec można, dziecinnie proste. Tylko wyjść, wziąć pod pachę jedną pigułę, przynieść do kabiny i zaprezentować ją komputerom. Ale chciałbym widzieć tego, kto to zrobi. Kto znalazłszy się w strefie zerowej nie zapomni natychmiast, po co tam poszedł.

Zaraz, zaraz… Jak powiedziałem? Że chciałbym tego kogoś zobaczyć?

Nic trudnego. Zobaczę go. I to zapewne niebawem. Jak tylko skończy się ta ciuciubabka i będę mógł zerknąć do lustra.

— Bierz ster — rzuciłem do Rivy. Usłuchał, nie pytając, co chcę zrobić.

Wstałem i ruszyłem w stronę studzienki, prowadzącej do grodzi ładunkowych. Zszedłem po drabiniastych uchwytach i poświeciłem reflektorem. Krótki korytarzyk, szerokości człowieka w skafandrze, rozdwajał się. Na lewo wejście do komór energetycznych i stosu. Na prawo przechodziło się przez kilka klatek, ułożonych tarasowata wzdłuż stopni, a stąd do pojemnika z aparaturą wysięgnika.

Zmitrężyłem dobre trzy kwadranse, zanim w stosach zapasowych części, przekaźników, przetwornic chemicznych i tysięcy innych rupieci znalazłem to, czego szukałem. Wycofałem się czym prędzej, pozostawiając po sobie bałagan, za jaki oberwałbym dobrze po uszach, gdyby rzecz działa się na ćwiczeniach. Ale nie byłem na ćwiczeniach. I nie miałem wcale pewności, czy któremukolwiek z egzaminatorów przyszłoby na myśl coś tak paradoksalnie prostego.

Zatrzasnąłem za sobą klapę włazu i odszedłem kilka kroków, żeby dostać się w pole widzenia Rivy. Następnie podniosłem przedmiot, który z takim trudem odnalazłem i poprosiłem, żeby go sobie dobrze obejrzał.

Był to stary, niemal muzealny aparat do zdjęć holograficznych. Z archaiczną migawką. Żeby ją zwolnić, przyciskało się palcem mały, srebrny guziczek. Żadnego zdalnego sterowania, żadnych samoczynnych przekaźników, żadnych automatów, żadnych sprzężeń. Prościutki, zacny mechanizm, niewrażliwy na wszelkie możliwe strefy, jako że pozbawiony wszystkiego, co wiązało się z automatyczną łącznością.

W normalnych warunkach zadanie można by było, rzecz jasna, powierzyć automatycznym kamerom, którymi najeżony był nasz pojazd. Cóż, kiedy cała pokładowa aparatura zaczynała fiksować natychmiast lub niemal natychmiast, kiedy to, co tym razem miała zapamiętać, znalazło się w jej polu widzenia. Graniczyłoby z cudem, gdyby któraś z tych piguł spadła akurat tam, gdzie już przedtem skierowaliśmy obiektywy. Wtedy istotnie w ciągu tych ułamków sekundy, jakie mijały, zanim dochodziło do całkowitego zerwania łączności, aparatura zdążyłaby coś zarejestrować.

Ale szczęśliwych przypadków mieliśmy już dość. Trudno liczyć, by powtarzały się w nieskończoność.

Teraz miałem przynajmniej realną szansę. Oczywiście, o ile poradzę sobie z własną łącznością, wewnątrz mojego układu nerwowego. I jeśli kształt czarnego aparatu wystarczy, aby zaprogramować miotacz. Ale miałem nadzieję, że „piguły” nie będą przypominać żadnych ziemskich urządzeń.

Odwróciłem się, przygotowałem aparat i, zawiesiwszy go na szyi, ruszyłem wprost w stronę błękitnego kordonu. Palec trzymałem w pogotowiu, na spuście migawki. Doszedłem do wieżyczki i zrobiłem zdjęcie, obejmując całą jej sylwetkę. Zbliżyłem się jeszcze trochę, zmieniłem ogniskową i sfotografowałem sam szczyt, którego koniuszek świecił jak boja. Nie było tam żadnej latarni, szkła czy czegoś w tym rodzaju. Po prostu szpic gładkiego, jakby wykonanego z polerowanej stali, stożka. Podszedłem jeszcze trochę i zrobiłem powiększenie wycinka jego korpusu. Nawiasem mówiąc, padające z góry błękitne światło było silniejsze, kiedy patrzyło się z daleka niż tutaj, u podnóża konstrukcji.

Obszedłem wieżyczkę dokoła, ciągle zbliżając się do niej, wreszcie stanąłem i dotknąłem rękawicą ściany. Nic. Twarda powłoka bez żadnej klapy, włazu, uchwytów czy choćby miejsc oznaczonych inną barwą. Podnóże stożka wcinało się w szklisty grunt jak osadzone na głęboko wkopanych fundamentach, choć widzieliśmy przecież na własne oczy, że mamy do czynienia z konstrukcjami ruchomymi. Uderzyłem ręką. Głuchy, stłumiony stuk. I cisza.

Zaparłem się nogami i natarłem na stożek barkiem, z największą siłą, na jaką było mnie stać. Ani drgnął. Zrozumiałem, że nic tutaj nie wystoję. I jeszcze coś. Tu nikogo nie ma. Żywego ducha.

Statek otacza kordon. Ale tworzą go automaty. Zaprogramowane tak, żeby nie dopuścić do rozprzestrzenienia się epidemii na powierzchni globu. Gospodarze tutejszego układu słonecznego zostawili je i wynieśli się. Nie było ich w podziemiach. Nie spotkaliśmy ich na orbicie ani nigdzie po drodze. Nie warowali także tutaj, gdzie ludzie o sztucznie rozkojarzonych układach nerwowych, w obezwładnionym, pozbawionym automatów statku, czekali na głodową śmierć. Energia nagromadzona w zespołach „Proximy” dostarczałaby wprawdzie przetwórniom chemicznych składników potrzebnych do syntetyzowania pożywienia jeszcze przez co najmniej dziesięć lat, ale fakt pozostawał faktem.

Nie było ich nigdzie. Na całym globie. Porzucili go umyślnie. Zarządzili ostrą kwarantannę, po czym opuścili wszystkie bazy i urządzenia. Wrócą, kiedy będzie po wszystkim.

Ogarnęło mnie rozdrażnienie. Moje nerwy znajdowały się w opłakanym stanie. Zacisnąłem zęby i zmusiłem się do spokoju. Odszedłem kilka kroków od wieżyczki i stanąłem w miejscu, gdzie Krosvitz uruchomił miotacz.

Rozejrzałem się.

Po niewidocznej przeszkodzie, która zatrzymała „Phobosa”, nie pozostało śladu. Może działa wybiórczo? Przede mną wznosiło się potężne cygaro statku, głuche, masywne, celujące zadartym dziobem w granatową noc, w gwiazdy. Nie dochodził stamtąd żaden głos, jakby cała rakieta była tylko martwym pomnikiem zbudowanym wiele lat temu, aby dać świadectwo ludzkiej tęsknocie i ludzkiej myśli. Temu wszystkiemu, co nazywamy duchem eksploracji.

Pod statkiem gęstniał cień. Na prowadnicach windy migotały błękitne refleksy. Podejść, wezwać platformę, wjechać do włazu i przywitać się z ludźmi. Powiedzieć: „jak się macie, piękna dziś noc” czy coś w tym rodzaju.

Wystarczy jednak spojrzeć w lewo lub prawo, aby zdać sobie sprawę, na czym się stoi. Błękitny kordon trwał nieruchomo jak pluton egzekucyjny, najstraszniejszy ze wszystkich, bo martwy. Światła kładły się łagodnie na szklistym gruncie, przywodząc na myśl ciche przystanie nad jeziorami. Dalej był tylko granat i odrobinę ciemniejsze postrzępione masywy skał.

Czułem się coraz gorzej. Od dobrej chwili stałem bez ruchu. W stronę statku nie wolno mi już postąpić kroku. Tam jest ta strefa. Każdy strzępek nerwów ostrzegał mnie przed jej obecnością. Ale stojąc i czekając, nie wiadomo na co, niczego nie osiągnę. Trzeba wziąć się w garść.

Odwróciłem się. Chwyciłem oburącz aparat i podniosłem celownik do oka. Zacząłem wykonywać półobroty, jak saper na ćwiczebnym polu minowym. Ruszyłem po cięciwie koła, wyznaczonego przez błękitne stożki.

I wtedy pochwyciłem kątem oka króciutki błysk. Mały czarny przedmiot upadł kilkanaście metrów przede mną. Jeszcze się toczył, gdy zwolniłem migawkę. W tej samej chwili puściłem aparat, który zawisł na pasku, przymocowanym przezornie do kryzy skafandra i rzuciłem się szalonym biegiem w kierunku „Phobosa”. Uderzyłem o coś, zatoczyłem się, ale biegłem dalej. Błękitne światełka zgasły. Znajdowałem się już po drugiej stronie kordonu.

Pośliznąłem się. Pod nogami miałem lód. Rozpędziłem się i próbowałem pojechać na butach jak na łyżwach. Przyhamowało mnie tak, że upadłem i szurnąłem kaskiem po powierzchni gruntu, która z bliska nie wydawała się już tak bardzo śliska.

— Granatowa ślizgawka! — wykrzyknąłem. Nogi plątały się pode mną. Podskakiwałem, tańczyłem, biegnąc zygzakiem, zakolami, stale jednak oddalając się od rakiety i kordonu wieżyczek. Jeśli Riva to wszystko widział, musiał mieć niezłą zabawę. A trudno, żeby nie widział. Kotlina była gładka jak stół. Przebiegłem jeszcze kilka kroków, ciężko dysząc, i zwaliłem się na kolana. Przez chwilę walczyłem z przemożnym pragnieniem zdarcia z siebie kasku, wszystkiego. Wtedy przypomniałem sobie prawie nagie ciało Collinsa. Oprzytomniałem.

Uważnie obejrzałem dyndający mi na piersiach aparat. Na szczęście nie ucierpiał od tego, co wyprawiałem.

Dźwignąłem się z trudem i szeroko stawiając nogi ruszyłem w stronę widniejącego w odległości kilkudziesięciu metrów „Phobosa”.


Z wywoływaniem zdjęć było trochę kłopotu. Długo szukałem odpowiednich arkuszy folii. Takich, żeby można je wprowadzić do zespołu programowego automatów celowniczych.

Pozytywy nie przedstawiały się ciekawie. Czarny przedmiot, któremu zawdzięczaliśmy wszystkie atrakcje od momentu wkroczenia w obszar układu planetarnego Alfy, wyglądał jak dobrze zachowana kula armatnia z czasów hiszpańskich konkwistadorów. Fotografie strażniczych stożków nie powiedziały nam również nic nowego. Ale w czasie całej mojej eskapady przekonałem się przynajmniej o jednym. To nie wieżyczki są odpowiedzialne za pola, paraliżujące centra nerwowe ludzi. Stymulatorami stref zerowych były tylko „czarne piguły”. Rola stożków pozostawała niejasna. Stwarzały jakąś niewidoczną zaporę. „Phobos” uderzył w nią i nie przeszedł. Zatrzymała również Krosvitza. Ale ja przedostałem się do wnętrza kordonu bez przeszkód.

Mniejsza z tym. Teraz chodzi tylko o to, czy neuromatowi wystarczy materiał, jakim dysponujemy, więcej niż skąpy, do zaprogramowania automatów celowniczych małego miotacza.

Wprowadziłem przestrzenne zdjęcia do zespołu pamięciowego. Przeliczyłem wszystkie dane, odległość od kuli w czasie wykonywania zdjęcia, naświetlenie, charakterystykę soczewki aparatu, czułość folii, temperaturę otoczenia i tak dalej. Jeżeli komputer zdoła z tego wysnuć jakieś wnioski na temat struktury czarnego urządzenia, to tym lepiej. W każdym razie celowniki otrzymają jego kształt i rozmiary.

Tym razem nie bawiłem się w żadne podchody. Nie zatrzymując pojazdu, posłałem krótką serię w najbliższą wieżyczkę. Sekundowy krzaczasty rozbłysk, podmuch, który przeniknął do wnętrza kabiny jak ciche westchnienie, pełna moc silników. Natychmiast zablokowałem celowniki, przerzucając je na sterowanie z neuromatu.

Byliśmy już w miejscu, gdzie przed chwilą trwała anihilacja. Po błękitnym stożku pozostała tylko odrobinę ciemniejsza, matowa smuga na szklistym gruncie. Przeszliśmy. Wieżyczki pozostały za nami. Widzieliśmy odbicia ich świateł w czołowym ekranie.

Moja szalona, samotna wyprawa nie poszła na marne. Umieszczone w programie zdjęcia stanowiły dostateczną informację dla neuromatu. Lufa miotacza wykonywała krótkie, błyskawiczne ruchy. Jej wylot rozjaśniał się na setną część sekundy, nie zdążył jeszcze zmatowieć, zmieniał kierunek i błyskał znowu jednym jedynym uderzeniem. Wszystkie celowały w cień, gęstniejący pod rufą statku. Wybuchały w nim białe, mikroskopijne gwiazdy. Obcy (czy ich automaty) nie oszczędzali aparatów, stymulujących strefy. Pod rakietą aż roiło się od nich.

Co do nas, czuliśmy się jak w małym, staroświeckim samolocie w czasie huraganu. „Phobos” niósł miękko, lekko kołysząc. Tylko tak reagował na pracę miotacza. Ale nam żołądki podchodziły do gardeł, chciało nam się śmiać, płakać, wpadaliśmy w odrętwienie, to znowu w obłędną wściekłość. Za każdym razem nie trwało to dłużej niż sekundy. Wylot miotacza bluzgał światłem w stronę najbliższej piguły i przychodziło uspokojenie. Też na sekundy.

Miotani tą piekielną huśtawką, okrążaliśmy podnóża rakiety. Pierścień się zamknął. Zapanowała cisza. Byliśmy już w połowie drugiego okrążenia: Z tyłu, spoza wieżyczek, dobiegł znany nam już aż za dobrze błysk.

Czarny przedmiot nie zdążył nawet dotknąć gruntu, gdy został unicestwiony ogniem miotacza. Powtórzyło się to jeszcze kilkakrotnie. Krążyliśmy wokół statku, jakby zapraszając obcych do kontynuowania zabawy. Byliśmy już spokojni. Nasze mózgi pracowały jak zawsze.

Minęło kilka minut. Ataki urwały się, jakby ich sprawcy zostali przekonani o daremności swoich wysiłków. Ale o przekonaniu kogokolwiek nie mogło być, rzecz jasna, mowy. Zapewne wreszcie wyczerpał się zapas piguł, pozostawiony przez obrońców Trzeciej. Wieżyczki sączyły łagodne, błękitne światło i stały bez ruchu. Mogło się wydawać, że nigdy nie opuszczały swoich stanowisk, by zrozpaczonego człowieka zagnać z powrotem do głodowej celi.

Odczekaliśmy jeszcze następne pięć minut, po czym skierowałem pojazd prosto do podnóża prowadnicy dźwigu. Riva przejął ster. Wyskoczyłem na szkliste podłoże. Teren był już silnie skażony, nie tak jednak, żeby nie można ryzykować. Jednym susem dopadłem płaskiej kratownicy i wezwałem platformę. Mechanizm działał normalnie. „Phobosa” już nie było obok mnie, dalej okrążał podstawę statku zataczając możliwie ciasne koła. Riva nie mógł czekać. Nie wiadomo było, czy mimo wszystko nie nastąpi kolejny atak. „Phobos” musiał mieć w każdej chwili wolne pole ostrzału. Za pozostawienie czarnej piguły w miejscu zasłoniętym akurat przed nami przez wyloty dysz „Proximy” dłużej niż kilka sekund, mogliśmy zapłacić bardzo drogo. Po prostu — powiększyć czekającą na śmierć ziemską załogę.

Płaska tarcza, zabezpieczona tylko jedną ścianką, za to wyposażoną w duże, wygodne uchwyty, wyniosła mnie aż na poziom włazu. Był nie domknięty. Jeśli śluza też… — przemknęło mi przez myśl. Ale klapę zagradzającą przejście z komory śluzowej do wnętrza statku zatrzaśnięto na głucho. Zamknąłem za sobą właz i odnalazłem studzienkę oczyszczacza. Trwało dobre dziesięć minut, zanim czerwone oko indykatora promieniowania przygasło. Przestałem być niebezpieczny dla otoczenia. Wyrównałem ciśnienie i otworzyłem przewód tlenowy. Znowu musiałem odczekać, aż nad klapą zapłonie zielone światełko. Otworzyła się sama, jak zawsze. Na wszelki wypadek zamknąłem ją ręcznie, zabezpieczyłem i sprawdziłem urządzenie alarmowe. Było sprawne. Wtedy odwróciłem się. Nad moją głową, wysoki jak wnętrze wieży, otwierał się szyb korytarza.


Statek był jak wymarły. Zaglądałem do kilku kabin, lecz nikogo w nich nie znalazłem. Wszędzie panował trudny do opisania rozgardiasz. Na podłodze walały się pomięte arkusze folii, taśmy mikrofilmów, części ubrania, porzucone narzędzia. Co kilka metrów zatrzymywałem klatkę, której prowadnice biegły wzdłuż wąskiej ściany, stanowiącej w czasie lotu strop korytarza. Wszędzie ta sama martwa cisza. W końcu dobrnąłem do nawigatorni, a raczej poprzedzającej ją sali.

Z kilkunastu ustawionych tutaj foteli tylko trzy były zajęte. W najbliższym leżała kobieta, obok mężczyzna, którego nie znałem, nieco dalej, z głową przechyloną do tyłu, komendant „Heliosa” — Thorns. Na moje wejście nikt nie zareagował najmniejszym poruszeniem.

Na podłodze, pod pulpitem, w przejściu do łazienki, pomiędzy segmentami ławiastego stołu leżeli ludzie. Nieruchomi, jakby nieprzytomni po gwałtownym upadku, z rozrzuconymi lub podkurczonymi nogami.

Nie rozglądając się, ruszyłem szybkim krokiem do sterowni. W progu musiałem przekroczyć leżącego tam mężczyznę w zdartym do połowy kombinezonie. Ten miał oczy zamknięte. Jego pierś wznosiła się i opadała gorączkowo, w szybkim, nieregularnym rytmie. Pchnąłem nie domknięte drzwi i znalazłem się w ciasnym pomieszczeniu pilotów. Wszystkie wskaźniki trwały na pozycjach roboczych. W okienku neuromatu pulsowało „zero” — jakby wyniki daremnych prac nad źle skonstruowanym programem. Klawisze w pulpicie były połączone tak, że każdy komputer musiał dostać od tego obłędu. Z tym mogłem sobie poradzić sam i to bez trudu. Zlustrowałem wskaźnik zużycia energii. Jego strzałka zbliżała się powoli do czerwonego pola. Nie czekaliby już długo. Pozostałe zasoby wystarczały jednak aż nadto do wyjścia na orbitę. Wszystkie zespoły napędowe funkcjonowały normalnie. Można było startować, choćby zaraz. Cofnąłem się i ponownie przestąpiłem próg nawigatorni. Stanąłem. Teraz miałem już dość czasu, by uważnie przyjrzeć się ocalonym przez nas ludziom.

Tak. Tutaj nie pomogą żadne diody laserowe, żadne butlery i automatyczne korektury homeostazy. Tego widoku nie zapomnę do końca życia.

Загрузка...