Rozdział 5

Stara elektrownia wodna w zachodnich Karpatach. Wklinowana między dwa strome zbocza pionowa ściana. Dwie płaszczyzny. Wysoka, spokojna, w jej gładzi odbijają się żagle, szafirowe, białe, żółte i pomarańczowe. Druga głęboko w dole, ze świecącą w słońcu żylastą górską rzeką.

Byłem tu kiedyś, nie wiem już z kim. Stałem długo oparty o balustradę, i patrzyłem. Pamiętam, że mogłem tak stać godzinami. Rzeka zmieniła się w ryczącą kipiel. Przez próg zapory przeskakiwały brudnożółte grzywacze. Wycie burzy zagłuszył inny dźwięk, narastający, napięty do ostateczności. Ziemia zadygotała i nagle chmury przestrzeliła ściana wodnego pyłu, w którym przewalały się skalne bloki, kratownice konstrukcji, poszarpane przewody i dachy budowli. Przez ułamek sekundy wszystko to trwało bez ruchu, zabierając patrzącym z dołu resztki dziennego światła, po czym runęło.

Nie pomyślałem o ucieczce. Kiedy dosięgły mnie pierwsze bryzgi wodnej kurzawy, uczyniłem jednak bezsensowny wysiłek, próbując rozpaczliwym ruchem osłonić głowę. Krzyknąłem.

Zerwałem się od razu na równe nogi. Zrobiłem dwa, trzy kroki ku środkowi kabiny i zatrzymałem się, nie wiedząc, gdzie jestem. Minęła dobra chwila, zanim wirujące mi przed oczyma mgliste koła zbiegły się do znajomych kształtów małych lampek, oświetlających klawiatury pulpitów.

Zniknął obraz katastrofy. Pozostał jej huk. Teraz dobiegał z zewnątrz. Wydawało mi się, że ściany bazy dygocą, jakby za chwilę miały podzielić los tamy z mojego snu.

Tak jak stałem, w samych slipach, porwałem latarkę, miotacz i skoczyłem do drzwi. Potknąłem się o próg i poleciałem głową naprzód przez cały przedsionek. Uderzyłem barkiem o ścianę i z trudem złapałem równowagę. Mocując się z zamkiem wezwałem automat.

Drzewo rosnące na wprost wejścia stało bez ruchu. Jakby nawet powietrze nie dotykało jego liści. Tak samo drugie. Wszystkie drzewa, na które kolejno przenosiłem światło mojego reflektorka.

Niebo czyste jak granatowe szkło, z milionami wtopionych w nie rozbłysków. Ani jednej chmury.

Automat wytoczył się z sieni i zatrzymał koło mnie. Usłyszałem ciche brzęczenie rozedrganych anten.

Teraz dopiero pojąłem, że wokół zalega cisza. Absolutna. Nieziemska w swej doskonałości. Bez tego wszystkiego, co należało do niej w ciągu dnia, to znaczy ptaków, zajęcy i szelestu liści.

Obłęd. Byłem mokry, jakbym naprawdę tylko co uszedł powodzi. Chwyciły mnie dreszcze. Omal nie zwymiotowałem.

Noc. Zwykła noc, pełna gwiazd. I ciszy. Pełna ciszy. Tyle jej, że już się nie mieści.

Nogi ugięły się pode mną. Objąłem palcami wysięgnik automatu i nie wypuszczając go z ręki osunąłem się na ziemię.

Mijały minuty. Siedziałem, patrząc w gwiazdy i nie myśląc o niczym. Ogarnął mnie nienaturalny, niemal namacalny spokój. Wyobraziłem sobie, że zasnę tutaj i zbudzę się razem z ptakami w pierwszych promieniach słońca.

Usłyszałem szum krwi pulsującej w moich skroniach. Po chwili zawtórował mu inny dźwięk, który wydał mi się znajomy.

Dzwony. Dalekie, rozkołysane u podstawy gwieździstego nieba. Cisza. Dzwony.

Jestem sam. Jeśli wierzyć psychologom, poczucie niedoboru interakcji społecznych może być dla człowieka korzystne. Do pewnego momentu. Potem grozi depresją. Decyduje czas.

Depresja. Od tego się zaczyna. Jak to było z tym dżinem, który zbyt długo siedział zamknięty w butelce? Najpierw przyrzekł sobie, że nieznanego wybawcę obsypie złotem. Ale po wiekach obiecał mu krwawą zemstę.

Mądrość starych bajek. Gdy samotność trwa zbyt długo, człowiek staje się agresywny. Pierwszych spotkanych wreszcie ludzi

wita brutalnym atakiem. A jeśli i w tym stadium nie spotka ich w porę? No cóż. Zawsze przecież można sobie kogoś wymyślić, aby wyładować ma nim swoją wściekłość. Na własnych wyobrażeniach. Na sobie.

Skąd wzięła się ta nie istniejąca burza? Dlaczego zamiast chwilę pomyśleć, zareagowałem ślepą furią, dlaczego wypadłem z bazy goły, ale za to gotów od razu strzelać do wszystkich i do wszystkiego?

Psychologia. No tak. Przeszedłem wszystkie możliwe testy. Zdawałem egzaminy nie tylko z teorii. Zdrowy i zrównoważony wróciłem z gwiazd. Nie powinienem mieć trudności z postawieniem diagnozy.

A może nie jest tak źle?

Mój automat strzelał do kogoś naprawdę. Te dwa czarne popie-liska istniały niezależnie od mojej wyobraźni.

Dźwignąłem się z trudem. Najważniejsze, wejść w rytm — pomyślałem. To przecież proste. Są pory dnia, czynności, które muszę wykonać, posiłki, sen… Trzeba to wszystko uporządkować, jak układankę. Przystosować się. Nawet nie. Po prostu wpaść w rytm.

Zamykając drzwi zastanowiłem się, czy nie zaprogramować miotaczy na wypadek czyichś odwiedzin. Czyichkolwiek odwiedzin.

— Nie — powiedziałem na głos. Nie — powtórzyłem już w myśli. Znaczyłoby to uznać stan oblężenia. Zamykać się przed ciszą? Nonsens. Nie jestem rozhisteryzowaną babą, wytrąconą z równowagi brakiem ludzi, z którymi mogłaby pogadać. Jedyne, co trzeba zrobić, to narzucić sobie rytm.

Zacząłem ściśle przestrzegać harmonogramu dnia. Opuszczałem bazę zawsze w tych samych godzinach i w równych odstępach czasu sprawdzałem posterunki. Dwa razy w ciągu doby wychodziłem na szczyt mojej strażnicy, by zlustrować okolicę.

Dane, jakie otrzymywałem z zewnątrz, wystawiały dobre świadectwo autorom projektu równowagi biologicznej. Czujniki jeden jedyny raz wychwyciły nikły ślad radioaktywności w powietrzu. I to nie dałbym głowy, czy sprawcą owego sygnału nie był miotacz mojego własnego automatu. Gleba stała się praktycznie czysta. Wody również, nawet gruntowe. Według mojej oceny proces rekonstrukcji biosfery postępował szybciej niż przewidywano. Może wystarczyłoby sześćdziesiąt lat? Pięćdziesiąt?

Jestem w stanie dokonać korekty. Wystarczy podejść do niszy i otworzyć umieszczoną obok hibernatora komorę sygnalizacji alarmowej. Nie minie dziesięć minut, a niebieskawy klosz, pod którym śpią miliony ludzi, rozpłynie się w powietrzu. Dwie, trzy godziny później, ożyje miasto. Najpierw odezwą się chodniki i eskalatory. Wkrótce dołączą inne głosy. Zaczną się mnożyć, narastać, aż osiągną apogeum i zagrają dawnym, ogłuszającym akordem. Potem nad szczytami budynków pojawi się mgiełka. Kontury dróg i lotnisk rozmażą się, nie minie pół dnia, a patrząc z wierzchołka bazy będę widział tylko wielką, sinawą chmurę. Jednak zanim to nastąpi, mój automat zaanonsuje gości. Co im powiem?

— Widzicie, jak tu ładnie? Zielono i ptaszki śpiewają… chodźcie, pobiegamy po lesie…

Uśmiechnąłem się.

— Wariactwo — powiedziałem wstając. — Do roboty, synu, bo znowu będziesz musiał pomyśleć o psychologii… — mówiąc to mimo woli zerknąłem na przystawkę rejestrującą. W okienku kontrolnym drgały jeszcze zamierające światełka.

Podszedłem do< ekranu łączności. Chwilę obserwowałem zielone punkciki przesuwające się nieskończenie wolno na matowej tarczy. Oto droga do gwiazd. W każdym z tego tysiąca mikroskopijnych okruchów Ziemi tkwią ludzie. Śpią, podobnie jak ci, do których pragnęliby wrócić. Czy im się powiedzie? To zależy także i ode mnie. Od tego, czy zrobię swoje do końca. Czy, na przykład, przestanę wreszcie gadać na głos. A potem pójdę popilnować zajęcy, żeby sobie czegoś nie zrobiły.

Jakiś czas patrzyłem jeszcze w sygnały namiarowe statków oddalonych już o — kilka parseków, po czym włożyłem bluzę, sprawdziłem ogniwa energetyczne, wziąłem miotacz i ruszyłem do wyjścia.

W powietrzu było dziś więcej życia. Korony drzew chyliły się pod naporem wiatru. Na wysokiej trawie tańczyły plamy i plamki podobne do wycinanek zrobionych z półprzezroczystej folii. Niebem ciągnęły pojedyncze, jasne chmury. Las był pełen przebłysków słońca, jakby wiatr poruszał lusterkami, zawieszonymi na gałęziach.

Słyszałem chrzęst konarów. Słyszałem trzepotanie liści. Słyszałem także dzwony.

Żebym przez sto lat szukał innej nazwy dla tego dźwięku, trwającego w powietrzu, obecnego w każdym zakamarku moich nerwów, i tak zawsze wrócę do jednego słowa. Dzwony.

Przycisnąłem dłonie do skroni. Dźwięk pozostał, stracił tylko swoje metaliczne brzmienie.

Pod wieczór zrobiło się gorzej. Wiatr przybrał na sile, chwilami parł na ściany jak ogromne, ciężkie zwierzę. Ciekawe. Ilekroć chodzi o hałas dobiegający z zewnątrz, przychodzą mi na myśl zwierzęta.

Nie zaszkodziłoby posłuchać z taśmy dźwięku prawdziwych dzwonów, nagranego na przykład w górach, podczas jakiejś uroczystości. Zresztą niekoniecznie dzwonów. Posłuchać czegokolwiek, co nie byłoby odgłosem własnych kroków, gadaniem do siebie, słowem ciszą, ze wszystkim, czym daje znać o sobie.

W bazie nie ma żadnych odbiorników, poza specjalistycznymi. Nie istnieje przecież na kuli ziemskiej stacja holowizyjna czy radiowa, która nie milczałaby od dwudziestu lat. Co właściwie miałbym robić z odbiornikami?

Jednak na świecie są, a przynajmniej były, także trivifony, bivifony, wreszcie zwykłe kasety dźwiękowe.

Czy można zgromadzić zapas filmów holowizyjnych na dwadzieścia lat? Taki, żeby nie zwariować od oglądania w kółko tego samego? Nie wiem. Wątpię jednak, by ci, którzy decydowali o wyposażeniu samotnych strażnic, łamali sobie głowę nad problemami repertuarowymi. Raczej w ogóle o nich nie pomyśleli. Lecąc w kosmos, także nie zabieramy ze sobą filmów. Pilot ma czuwać, a nie wzruszać się losem Anny Kareniny czy innej Ofelii. Dotyczy to również pilotów pełniących służbę na Ziemi.

No, ale muzyka?

Właściwie mógłbym skoczyć do miasta i zaopatrzyć się w jakieś taśmy. Coś, od czego nie ogłupiałbym do reszty. Na przykład Bacha. Albo opętanego próżnią Rostowa, z jego „Suitami Kopernikańskimi”.

Czemu nie miałbym tego zrobić? Jak dotąd, radzę sobie nie najgorzej. Dobiega końca trzeci tydzień pracy. Chyba dość, jak na pierwszy egzamin.

Pójdę do miasta. I tak prędzej czy później musiałbym się zdecydować. Zajrzeć do Centrali. Posprzątać Tarrowsenowi gabinet, żeby nie padł trupem, kiedy wróci.

Tej nocy nie miałem snów. Spałem długo i zbudziłem się wypoczęty. Wiatr ucichł. Z zewnątrz nie dobiegały żadne odgłosy.

Przed wyjściem przełączyłem aparaturę łączności na namiar. Sprawdziłem zasilanie komputera i posterunków obserwacyjnych. Po namyśle zabrałem rezerwowy nadajnik, na wypadek gdyby znowu przyszło mi do głowy zostawić jeden z nich pod jakimś drzewem.

Droga w dół zbocza nie zajęła mi więcej niż pół godziny. U wylotu przecinki zboczyłem, żeby rzucić okiem na miejsce, gdzie mój automat rozprawił się z rzeczywistym czy urojonym intruzem.

Wczorajsza wichura zrobiła swoje. Czerń pogorzeliska ustąpiła miejsca szarości. Tu i ówdzie prześwitywały już kiełki świeżej trawy. Przyroda szybko teraz leczyła zadawane jej rany. Zbyt szybko, jak na mój gust. Oznaczało to bowiem, że i tamten pierwszy wypalony krąg, pod miastem, powstał bardzo niedawno. Inaczej zarósłby już trawą. A jeśli tak, to sprawcy są blisko. Chyba że był tylko jeden sprawca, i że to on właśnie nie odpowiedział w porę mojemu automatowi.

Postałem jakiś czas, nasłuchując, czy między drzewami nie odezwie się głos świadczący o obecności kolejnego kandydata do całopalenia. Ale tu, na dole, nie było nawet ptaków. W niskiej trawie mogłaby się ukryć najwyżej jaszczurka.

Wszedłem do miasta tą samą drogą, co za pierwszym razem. Minąłem zewnętrzną estakadę i rozejrzałem się. Pamiętałem to miejsce dość dokładnie. Mimo to zmitrężyłem chwilę, zanim udało mi się odnaleźć koło, różniące się od otoczenia jedynie jaśniejszym odcieniem zieleni.

Zatrzymałem się.

A więc to tutaj trzy tygodnie temu ujrzałbym… kogo?

Tym razem udzieliłem sobie odpowiedzi na to pytanie. Mojego poprzednika. A kogóż by innego? Pilota, i to o kwalifikacjach wyższych niż moje. Ja nie zdążyłem przejść dodatkowych, specjalnych przygotowań przed operacją „Sypialnia”. Tak samo jak Haleb. Dlatego Halebowi nigdy nie powierzono by wachty bezpośrednio przede mną lub po mnie. Śpi teraz spokojnie, dla większego bezpieczeństwa zapewne za Oceanem.

A więc pilot. Jeden z tych, którzy nie polecieli, którzy podobnie jak ja musieli zamienić gwiazdy na cichą Ziemię. Pilot lub jego automat. Zresztą, nad czym ja się zastanawiam. Sam mi to przecież powiedział. Że. chodzi na polowania i że nie sprawiają mu one przyjemności. Przesłuchiwałem taśmy z zapisem jego głosu. To na pewno nie był głos Ala.

Pilot. Kolega.

Wybrał się do miasta. Dotarł do tego miejsca i usłyszał lub ujrzał coś, na co znalazł jedną odpowiedź. A potem? Stał pewnie chwilę, zastanawiając się, jak mogło do tego dojść. Wszedł do miasta. Jeśli, jak miałem prawo sądzić, spędził trochę czasu poza Ziemią, czy może nawet poza Układem, nie ominął Centrali. Doszedł do bramy…

Czy zastał ją otwartą? Czy też wdał się w pogawędkę z automatem strażniczym, w wyniku czego…

Nonsens. Tego nie zrobiłby nikt, należący do zespołu Centrali. Nikt przy zdrowych zmysłach.

Pięknie. Wszystko się zgadza, jak w starym samochodzie. Poza drobiazgiem. Ktoś to jednak zrobił.

Istnieje sposób, żeby się przekonać. Nie wolno nam, czuwającym, kontaktować się ze sobą. Tym bardziej nie wolno budzić śpiących poprzedników bądź następców. Ale ostatecznie mogę wyleźć na szczyt bazy, spaść i złamać sobie kręgosłup. Albo utopić się, zażywając kąpieli bez asysty automatu.

Jeśli umrę, wyręczy mnie aparatura. Po prostu, gdybym przez cztery kolejne doby nie pokazał się u siebie w bazie, komputer wezwie pomoc. Ale nie muszę od razu umrzeć. Mogę wrócić z obchodu ciężko kontuzjowany. Wówczas będzie mi wolno zerwać plomby, otworzyć blok alarmowy i nacisnąć mały czerwony klawisz. Duży klawisz, tej samej barwy, obudziłby miliony. Ten zaalarmuje tylko hibernator najbliższej bazy. Pół godziny później przybędzie zmiennik.

No dobrze. Jednak, jak dotąd, żyję. I nie jestem kontuzjowany. Naturalnie, jeśli nie liczyć tych dzwonów, które zalęgły się w mojej głowie. Ale one nie czynią mnie jeszcze niezdolnym do służby.

Ruszyłem w dalszą drogę. Nie pozwolę tej ciszy zrobić z siebie durnia. Czy ktoś może podejść do bazy nie zauważony przez moje automaty? Czy nie zaprogramowano ich właśnie z myślą o takiej ewentualności? Wystarczy przypomnieć sobie oczy Marteau, kiedy nazywał siebie starym osłem. Jeśli nawet bywał w życiu osłem, to z całą pewnością nie wtedy. I wiedział o tym. Zrozumiał, że się zagalopował. Że zepsuł nam ostatnie chwile. Wycofał się. Gestem, uśmiechem, słowami. Ale nie wycofały się jego oczy.

Zostawiono mnie tutaj, żebym pilnował spokoju ludzi i Ziemi.. Sam. Zatem sam przekonam się, co mógł, a czego nie mógł, zrobić mój poprzednik.

Spiralna estakada, prowadząca na obrzeże najniższego tarasu miasta, była tuż. Pomyślałem, że to nie najgorsze zajęcie, takie bajdurzenie po drodze. Od dobrej chwili dzwony milczały. Było po prostu cicho.

Nagle za sobą usłyszałem stuk. Jakby ktoś tupnął, specjalnie, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Odwróciłem się jak na sprężynie, chwytając miotacz.

Spod najbliższego wiaduktu wyskoczyła sarna. Przebiegła zgrabnymi susami kilkanaście metrów, zawróciła, wysoko wyrzucając nogi i zatrzymała się. Widziałem wyraźnie jej czarne chrapki. Wielkie błyszczące oczy wpatrywały się we mnie z wyrazem żywego zainteresowania.

Odetchnąłem.

— A tobie się zdaje — powiedziałem — że jesteś tutaj sam…

Mój głoś zabrzmiał sucho. Sarna przysiadła na tylnych nogach, skoczyła i zniknęła za filarem. Patrzyłem za nią jakiś czas, ale pod wiaduktem nic się już nie poruszało.

Poprawiłem pas podtrzymujący miotacz i ruszyłem dalej.

Bez przeszkód wspiąłem się na trzeci poziom. Bocznymi chodnikami, omijając centrum dzielnicy, dotarłem do parku otaczającego Centralę.

Spodziewałem się czegoś w tym rodzaju. Niedorzeczność, ale tak było. W pewnym sensie miałem nawet powody do zadowolenia. Groźba ciszy stała się znowu realna.

Po przestrzelonym automacie nie pozostało śladu. Roślinność wokół pawilonów była świeżo przycięta, a ziemia wygrabiona.

Szedłem czystą alejką w głąb zabudowań z uczuciem chłopca, który włamał się do czyjegoś sadu i tylko czeka, kiedy wyskoczy gospodarz z kijem w garści.

Brama głównego pawilonu ustąpiła lekko, bez szmeru. Wszedłem na górę i przystanąłem przed wejściem do gabinetu Tarrowsena. Spróbowałem otworzyć drzwi. Były założone solidnie, bez pośpiechu. I zamknięte. Nie musiałem ich wyłamywać, żeby się przekonać, czy wewnątrz także zrobiono porządek. Byłem tego pewny.

Wróciłem tą samą drogą, którą przyszedłem. Minąłem pojazdy stłoczone na placu, który uprzątnięto do ostatniego strzępka folii, i opuściłem teren Centrali. Wkrótce ujrzałem przed sobą pierwszy z pasaży handlowych.

Wybrałem najprostszy aparat z pojedynczym wzmacniaczem laserowym wielkości szpilki i cztery kasety. Niecałe pięćdziesiąt godzin nagrania. Wtedy uprzytomniłem sobie, że nie mam wizytówek. Zachciało mi się śmiać. Pomyślałem o wszystkim, tylko nie o zakupach. Ciągi żywnościowe i konfekcyjne były mi potrzebne, jak umarłemu kadzidło. A za towary przemysłowe trzeba płacić. W całym mieście znalazłbym może dwa, trzy magazyny, przyjmujące bezpośrednio przekazy, tłoczone na plastykowych krążkach. Od dziesięcioleci utarł się zwyczaj płacenia arkusikami wizytowymi, z zakodowanym adresem i numerem konta.

Wdusiłem klawisze z symbolami wybranych towarów i dłuższą chwilę szamotałem się z automatami, wydającymi paczki. Nic z tego. Nawet gdybym odszukał kontakt i uruchomił przekaźniki, dostanę figę. Oczywiście, mógłbym rozwalić którąś ze szklanych płyt chroniących składowiska i wystawy. Ale w końcu zostawiono mnie tu nie po to, żebym okradał ciągi towarowe. I demolował automaty.

No cóż. Zostanę przy dzwonach. Przynajmniej nie będę musiał taszczyć ich ze sobą na szczyt najwyższego wzgórza w Parku Świateł. Pójdą same, nie czekając na zaproszenie.

Spojrzałem w niebo. Błękit pociemniał, spod wzgórz wypełza już fiolet. Dzień dobiega końca. Czas wracać.

Kiedy wyszedłem na łąkę, poczułem chłód. Miasto leżało w stałej strefie klimatycznej. A jednak różnice temperatur między dniem i nocą były teraz większe niż kiedykolwiek. No talk, przez dwadzieścia lat satelity pilotujące miały prawo się rozregulować. Lub zboczyć z wyznaczonych orbit.

Przyśpieszyłem. Starałem się nie patrzeć za siebie i nie rozglądać. Jakbym miał nadzieję, że idąc tak, pozornie zatopiony w myślach, sprowokuję kogoś, by zechciał z tego skorzystać. Prędzej czy później muszę zrozumieć, o co tu naprawdę chodzi. Raczej prędzej. Oczywiście, jeśli mam zrobić swoje. Postarzeć się z godnością. Przeżyć.

W przecince leżał cień. Jej wylot jaśniał w górze jak zawieszona nad drogą lampa. Z lewa i z prawa ściany rozciętego poszycia. Gdzieniegdzie krzewy wznosiły się powyżej mojej głowy i wtedy miałem przed sobą tylko mroczny tunel z odległym światełkiem w perspektywie.

Poczułem głód. Dotknąłem kieszeni na piersi i namacałem twardą kostkę koncentratu. Jeszcze poczekam. Za dziesięć minut będę na miejscu.

Z tyłu dobiegł chrzęst łamanych gałązek. Obejrzałem się. Przecinka była pusta. Łąka z pojedynczo rosnącymi drzewami zniknęła już w mroku.

Zacząłem iść szybciej. Czułem w piersiach zimne powietrze, starałem się oddychać miarowo, ale przychodziło mi to z trudem. Nic dziwnego. Cały dzień na nogach. I bez nadziei na kominek w jakimś zapomnianym przez ludzi schronisku.

Znowu zaszeleściło. Powiedziałem sobie, że tam nic nie ma. Że nie muszę się odwracać.

Odetchnąłem głęboko i usłyszałem głuchy stuk, jakby tuż za moimi plecami. Nie wytrzymałem i spojrzałem za siebie.

Na ścieżce stał duży jeleń. Głowę trzymał pochyloną, jego rogi sterczały jak rozstrzelone harpuny.

Uśmiechnąłem się. No tak, zwierzęta. Oczywiście, nigdy w życiu nie widziały człowieka. Nie wiedzą, czego się po nim spodziewać

Przyjrzałem się jego chrapom, oczom, wygiętej szyi. Uderzyło mnie coś nienaturalnego w ruchu łba. Jego nogi były sztywne jak protezy. W tym samym momencie łeb pochylił się jeszcze niżej. Jeleń ruszył. Bez wdzięku i sprężystości, cechujących zwierzęta. Jakby sunął nad powierzchnią ziemi z równomiernie rosnącym przyśpieszeniem.

Kiedy dotknąłem spustu, był nie dalej niż piętnaście metrów. Rozległ się jadowity syk. Oślepił mnie błysk.

Cofnąłem się kilka kroków. Machinalnie nasunąłem na głowę kaptur. Zapiąłem kołnierz i włożyłem rękawice. Poprawiłem ogniwa energetyczne, które naraz zaczęły mi ciążyć. Wszystko to robiłem powoli, jakby pokonując opór zgęszczonej atmosfery. W końcu ruszyłem w stronę wypalonego na ścieżce kręgu, pokrytego świeżym kopciem.

W lesie zapanowała zupełna cisza. Ptaki umilkły. Gałęzie drzew trwały nieruchomo. Idąc strącałem z nich coś jakby płatki czarnego śniegu. Nie było mi już zimno.

Przewiesiłem miotacz przez plecy i wydobyłem z kieszeni anten-ki analizatora. Połączyłem styki. Nie zabrałem tablic, ale pamiętałem je na tyle, żeby rozszyfrować cyfry ukazujące się w podświetlonym okienku. Szczypta związków organicznych, a poza tym tylko metal. Prawdopodobnie zwykła stal.

— Bajka o żelaznym wilku — powiedziałem głośno. — Jeleniu — poprawiłem się. — W gruncie rzeczy wychodzi na jedno. Wiesz już, jakie były te polowania twojego poprzednika. Możesz sobie pogratulować. Nie będziesz musiał zabijać zwierząt… a trofea i tak zdobędziesz. Na przyszły raz uważaj, żeby nie uszkodzić rogów…

Schowałem analizator, odwróciłem się i z pozornym spokojem zacząłem iść dalej pod górę. Do bazy dotarłem po kwadransie. Zamknąłem za sobą drzwi i skrupulatnie sprawdziłem zamek. Wziąłem prysznic, odrobinę za gorący. Serce biło mi głośno, z przyjemnością patrzyłem na parującą wodę ściekającą po mojej poczerwieniałej skórze, pod którą jednak wciąż czułem chłód, jakby tkwiły w niej kryształki topniejącego lodu.

Zjadłem spóźniony obiad, przejrzałem pobieżnie całodzienne zapisy i wyciągnąłem się w fotelu. Nie chciało mi się spać.

W pierwszych dniach wchodząc do bazy zostawiałem dzwony na zewnątrz. Nie potrafię powiedzieć, kiedy ich niski, modulowany dźwięk, raczej obecny aniżeli słyszalny, wypełnił wnętrze kabiny. Zresztą to nie ma znaczenia.

Przypomniałem sobie kasety z nagraniami, których nie mogłem przynieść z miasta. Wzruszyłem ramionami.

— Możesz pośpiewać — powiedziałem. — O, tak… — wydałem kilka nieokreślonych pomruków. Ucichłem.

— Jeśli już chcesz się wygłupiać — zauważyłem po chwili — rób to przynajmniej z wdziękiem. Nie tak, jak ten jeleń.

Spróbowałem zagwizdać. Odkryłem, że wargi mam spierzchnięte jak po wielogodzinnym marszu przez pustynię.

Zaczął się czwarty tydzień służby. Zostało dziewiętnaście lat, jedenaście miesięcy i sześć dni. Nie, pięć. Mój wzrok powędrował w stronę matowego pasa między pulpitem a ekranami. Mógłbym na nim znaczyć mijające dnie. Jeszcze jedna czynność. Przyśpieszenie rytmu.

Rozejrzałem się za czymś, co zastąpiłoby mi kredę. Nie powinna być biała. Najlepiej niebieska. Albo ciemnoczerwona.

Stop! Jeśli raz zacznę liczyć, nie poprzestanę na dniach. Zacznę odfajkowywać kwadranse, potem minuty…

Wyobraziłem sobie człowieka stojącego przed pulpitem z kredą w ręku i patrzącego na zegarek. Usłyszałem jego głos. „Raz” — kreska. „Dwa” — nowa kreska. „Trzy…” To był mój głos. Stop.

Wstałem i zacząłem chodzić po kabinie.

Metal. Stal, po której pozostają wirujące płaty sadzy. Ewolucja nieorganiczna. Zostawia się w lesie kawałek żelaznego drąga i idzie spać. Po dwudziestu latach wstajesz, bierzesz strzelbę i wracasz z pięknym porożem.

— Jeleń — powiedziałem z uznaniem. — Byk jak złoto. Dobre trzysta kilogramów żywej wagi. Żywej?

— To cisza — mój głos zabrzmiał mocniej. Jakby wszystko zależało od tego, czy zdołam komuś wmówić, że to naprawdę tylko cisza. — Cisza — powtórzyłem. — Reszta jest bajeczką o żelaznym wilku. Dzwony. Hałasy po nocach. Liczenie minut. Jeleń. Dobrze, że nie krasnoludek w spiczastej czapce. Z długą siwą brodą, ładnie zaokrągloną u dołu. Stoi na ścieżce i grozi palcem. A kiedy podejdziesz, okazuje się, że zamiast 'krasnoludka jest jedynie popiół po zagaszonym dopiero co ognisku.

Zatrzymałem się. Biorąc na zdrowy rozum, nie ma metalowych jeleni. Ten, którego spotkałem, był częścią ciszy. Jak te wszystkie nie istniejące dźwięki.

Wróciłem do przedsionka i wyjąłem z kieszeni bluzy podręczny analizator. Jego okienko było czyste. Albo po odczytaniu danych skasowałem zapis, albo nigdy go nie było.

Zważyłem w dłoni płaski aparacik i umieściłem go z powrotem w kieszeni. Przeszedłem do kabiny i zatrzymałem sią przy wejściu do niszy, obok aparatury diagnostycznej. Przebiegłem wzrokiem jej ślepe, wygaszone ekrany.

— Nie — powiedziałem twardo. — Nie.

Nie czuję zmęczenia. Moje mięśnie są posłuszne. Mówię sobie: „pójdę zobaczyć, czy jest jakiś zapis w okienku analizatora” i rzeczywiście idę. Mój umysł funkcjonuje normalnie. Narzuca wolę ciału.

Jeleń, wypalone kręgi, bałagan w Centrali, który nagle znika, wszystko to są chwilowe zaburzenia. Nie ma stalowych zwierząt. Nigdy nie było ich na tej planecie i poza nią także. Niemożliwe, żeby pojawiły się i rozmnożyły w ciągu dwudziestu lat.

Tę sprawę należy uznać za załatwioną.

— Zdecyduj się — mruknąłem po chwili. — Kiedy mianowicie twój umysł funkcjonuje normalnie, a kiedy nie? Bo wiele przemawia za tym, że idąc pierwszy raz do miasta byłeś odrobinę mniej zwariowany niż teraz. Nie tęskniłeś jeszcze do holowizji, a dzwony grzecznie czekały za drzwiami. Jeśli wtedy widziałeś spaloną trawę, przestrzelony automat, wywalone drzwi gabinetu Tarrowsena i tak dalej, to znaczy, że godzinę temu naprawdę atakował cię żelazny jeleń. W takim razie…

— A skąd mogę wiedzieć — przerwałem sam sobie — że wtedy rzeczywiście coś widziałem? Może to tylko dziś moja chora wyobraźnia podsuwa mi obrazy, rzekomo kiedyś już odciśnięte w pamięci?

— Łatwo się przekonać — odparłem. — Wystarczy podejść do przystawki rejestrującej, cofnąć zapis i włączyć fonię. Od początku gadasz sam do siebie…

Mimo woli zrobiłem ruch w stronę pulpitu komputera. Zatrzymałem się jednak. Nie. Po pierwsze, nie powinienem ani na sekundę zatrzymywać biegu taśmy. Po drugie, tego rodzaju autoinspekcja oznaczałaby całkowitą kapitulację.

Niczego jeszcze nie załatwiłem.

Samotność i cisza to otwarte na oścież drzwi, przez które może wejść wszystko. To nie konkretne zjawiska, a brak konkretów. To pustka czekająca na treść.

Już wiem, czemu posądzam się o halucynacje. Znowu ta psychologia. Odosobnienie, brak stymulacji powodują, że ludzie zaczynają widzieć bryły geometryczne zdobione krętymi ścieżkami z punkcików, zębate koła, ba, nawet pseudoklasyczne wazy z festonami kwiatów. Ja żyję w odosobnieniu, a zatem, jeśli spotykam stalowego jelenia, to on musi być przywidzeniem. Oto zgubne skutki wiedzy. Nałykałem się tej psychologii. Pilot nie ma prawa popadać w melancholię, nie mówiąc już o schizofrenii. Musi umieć powściągać lęk, smutek, tęsknotę. Dlatego uczono mnie, poddawano testom i znowu uczono. Dlatego właśnie, ponieważ wiem, że „deprywacja sensoryczna powoduje u człowieka między innymi halucynacje wzrokowe”, wmawiam w siebie jakieś omamy. W moim wypadku to piękne zdanie jest bowiem bezprzedmiotowe. Ja nie straciłem kontaktu z otoczeniem. Odbieram informacje z Ziemi i z kosmosu. Jestem tutaj w wyniku umowy, jaką zawarłem ze społecznością. Czyli moja wiedza psychologiczna jest dziurawa jak sito. A w każdym razie zbyt skwapliwie podsuwa mi odpowiedzi na nie postawione pytania.

Natomiast stan moich nerwów istotnie pozostawia coś niecoś do życzenia. Na to zgoda. Nieobecność ludzi, pustka, cisza — wszystko to wyolbrzymia zagrożenia. Cierpię na niepewność. Inaczej mówiąc, na lęk. Nie strach, ten nie wchodzi w rachubę. Lęk.

Wzruszyłem ramionami.

— Dziurawą, nie dziurawą, jakąś tam wiedzę przecież masz — powiedziałem. — Użyj jej teraz.

— A proszę cię bardzo — mruknąłem. — Doskonale wiem, co robić. Patrzeć na wszystko z dystansem. Z poczuciem humoru. Poza tym mieć przy sobie kogoś, na kim można się oprzeć. Kogoś, kto od czasu do czasu pogłaskałby mnie po głowie. Kto będzie spokojny i małomówny. Zapamiętaj zwłaszcza to ostatnie. Małomówny. Tak się składa, że na świecie jest teraz tylko jeden człowiek, który mógłby grać przy mnie rolę psychoterapeuty. Podejmiesz się?

Potrząsnąłem głową.

— Nie. Raczej poprzestanę na owym dystansie i poczuciu humoru. Zobaczymy.

Przeciągnąłem się i ziewnąłem.

— Teraz — powiedziałem — mógłbym znowu posłuchać muzyki…


Minął miesiąc. Nastąpiło kilka dni deszczowych. Przeprowadziłem pomiary i stwierdziłem, że satelity klimatyczne ani się nie rozregulowały, ani nie i zeszły z orbit. Nie było ich po prostu. Że też od razu na to nie wpadłem. Proces „równowagi biologicznej” musiał przecież przebiegać bez. interwencji techniki.

Grzęzawisko, jakie pojawiło się na skraju polanki, podeszło pod ściany bazy. Ciszy przybył nowy składnik: kumkanie żab.

Któregoś dnia, wracając z obchodu stanowisk obserwacyjnych, przystanąłem kilkanaście metrów przed kamienistą piramidą i oczami alpinisty zacząłem szukać drogi. Bezpośrednio z trawy wyrastał ogromny, popielaty głaz, właściwie niewielka, przewieszona skała. Nad nią biegła wąska półka, zamknięta skośnie ściętą ambonką. Z tym wszystkim poradziłbym sobie w ciągu paru minut. Kłopot zaczynał się wyżej, gdzie osypisko spiczastych kamieni czekało na jedno dotknięcie stopy, żeby się osunąć i runąć w dół. Mimo wszystko kiedyś spróbuję. Nawet jeśli cała zabawa skończy się zjazdem, nie będzie go więcej niż dwanaście metrów.

Przymknąłem oczy. Stałem jakiś czas walcząc z ogarniającą mnie wściekłością, po czym szybkim krokiem ruszyłem ku wejściu. W zagłębieniu przed przedsionkiem zatrzymałem się i sięgnąłem do przełącznika. Kiedy otworzyłem oczy, nie było już głazu, ambonki ani skalnego rumowiska. Ostro lśnił w słońcu gładki owal kopuły.

Przyjrzałem się dobrze, jakbym chciał raz na zawsze utrwalić sobie w pamięci jej kształt i rozmiary.

— Pokazać ci coś jeszcze? — odezwałem się. — Służę. Chętnie przeprogramuję dla ciebie projektory fontomatyczne. Powiedz tylko, co chciałbyś zobaczyć.

— Dobra, dobra — dodałem, kiedy echo mojego głosu uciekło między drzewa. — Nie musi być dzisiaj. Namyśl się. Jestem do twojej dyspozycji. Ile razy przyjdzie ci ochota pochodzić po skałach. Albo zapolować.

Kopuła zniknęła. Kamienista piramida wróciła na swoje miejsce. Wszedłem do bazy. Zapaliłem wszystkie lampy, otworzyłem kostkę koncentratu i ćwicząc na niej szczęki, podszedłem do pulpitu. Rozjaśniłem ekran kontrolny głównego hibernatora i zażądałem od komputera wyników obserwacji.

Najdrobniejszy incydent nie zmącił spokoju ludziom, czekającym

we śnie, aż czas usunie skutki pożądliwej niecierpliwości ich dziadków i pradziadków. Energia płynęła nieprzerwanym strumieniem, zasilając generatory, dzięki którym sen milionów ludzi był równocześnie wędrówką ich rasy w czasie. Bo jak nazwać inaczej sytuację, gdy człowiek rozmija się z procesem starzenia swojego środowiska, wyprzedza ten proces lub przeciwnie — zostaje w tyle?

— Grasz fair — powiedziałem z ustami pełnymi jedzenia. — Dajesz czterdzieści lat for swojej biosferze. Sam pozwoliłeś wziąć się innym o pełne dwie dziesiątki. Jesteś jak wahadło. Raz tu, raz tam. Jedyne, co może cię usprawiedliwić, to to, że na nic nie masz wpływu.

Przełknąłem i dodałem:

— A tamtych nawet deszczyk nie pokropił…

Ktoś produkuje i wpuszcza do lasu metalowe jelenie. Robi to z myślą o mnie. Właśnie. Dlaczego upatrzył sobie akurat mnie? Dlaczego nie atakuje milionów bezbronnych ludzi, zamkniętych w hibernatorze?

— Znowu zaczynasz? — spytałem.

— Masz rację — przyznałem po chwili. — Te miliony wcale nie są bezbronne. Kto śpi, ten nie słyszy dzwonów. Co innego ty. Wytwórca tych jeleni ma czas. Masę czasu. Jego szare komórki pracują bez pudła.

— Chciałeś powiedzieć: „nie tak jak twoje”? Nie krępuj się.

— Nie będę ci psuł humoru przed nocą. Może znowu usłyszysz jakieś hałasy i będziesz musiał trochę pobiegać?

— Zamknij się — warknąłem.

Podszedłem szybko do pulpitu. Przystawka rejestrująca. Szpicel. Powiedziałem sobie kiedyś, że najwyżej sprawię trochę radości tym, co obejmą służbę po mnie. To prawda. Mogę ich zabawiać. Ale nie muszę.

Wróciłem na środek kabiny i rozparłem się w fotelu.

Cisza. Jakby ktoś otworzył wszystkie piszczałki organów. Ale zapomniał o miechach.

Niebo świeciło jak pożar, ale w powietrzu czuło się wilgoć. Miasto było na wyciągnięcie ręki.

Jak przypuszczałem, nie pozostało już śladu po wypalonych kręgach. Nie było odcisków kopyt na ścieżce. Nie było nic, prócz zieleni, ziemi i milczących zabudowań.

Szedłem prosto w stronę Centrali. Chciałem zapuścić się dalej. Obejść cały hibernator. Oczywiście, nie pieszo. Nie wolno mi nocować poza bazą. Nawet gdybym zamarzył o biwaku u stóp śpiącej królewny.

Przyszło mi to na myśl parę dni temu. Dość tego zdzierania butów. Na zapleczu Centrali mieści się baza transportowa. Ma niby ułatwiać życie sztabowcom, wizytującym poligony. Osobiście zawsze podejrzewałem, że chodzi raczej o to, aby przykuci do biurek eks-piloci mogli sobie w każdej chwili bodaj popatrzeć na te pękate, wielotonowe pojazdy, z których wieżyczek człowiek z takim spokojem, a nawet pobłażliwością ogląda pustynie i góry obcych globów.

Zaraz za ogrodzeniem skręciłem w boczną drogę. Minąłem rejon pawilonów i kilka minut później stanąłem przed podłużną halą uzbrojoną w masywne dźwigi.

Wszystkie wejścia były zamknięte. Magnesy nie działały i kosztowało mnie sporo trudu, żeby otworzyć jedną z tunelowych komór, mieszczących pojazdy eksploracyjne przystosowane do pracy w warunkach silnych pól grawitacyjnych. Regulaminy, których nikt nie czytał, operowały nazwą: „Ląd-atmosfera-ląd”. W skrócie: LAL. Na Ziemi zasięg tych maszyn stawał się praktycznie nieograniczony. Ale też nie robiono ich z myślą o Ziemi. Oprócz zwykłych miotaczy, każdy był wyposażony w automatycznie sterowany akcelerator antyprotonów. Mogło się wydawać dziwne, że nie zadbano o skuteczniejsze zabezpieczenie tej hali, skoro okazano tyle troski, by z mojego mieszkania na górce zrobić kupę gruzów. Inna rzecz, że konstrukcje i wyposażenie zaplecza transportowego znali, prócz stałego personelu, tylko piloci. A tych wysłano w kosmos. Niemal wszystkich.

Z magazynu w podziemnym bunkrze wydostałem zapalniki i uruchomiłem zasilanie. Stanąłem na pochyłym podjeździe i dałem sygnał.

Z tunelowego boksu dobiegł syk, który wkrótce przeszedł w narastający grzmot. Buchnął dym. Łoskot wzmógł się, ściany budowli zadrżały.

Co za ulga. Poczułem, że moje mięśnie rozluźniają się, jak podczas masażu. Napięcie, w którym, nie zdając sobie z tego sprawy, żyłem od wielu dni, spłynęło, pozostawiając bezwład ramion i leniwy poszum krwi w skroniach. Osunąłem się na kolana. Wyrzuciłem przed siebie obie ręce i na nich złożyłem cały ciężar ciała. Uśmiechałem się. Powieki zaczęły mi ciążyć, jakbym tydzień obywał się bez snu.

Wrócił mój świat. Świat pilota. Za chwilę wszystko ucichnie. Napęd „lalki”, jak nazywaliśmy między sobą te pojazdy, pracuje bezgłośnie. Tylko rozruch silnika przypomina wybuch wulkanu.

Dym przerzedził się. Z czeluści tunelu wyjrzał owalny, przypłaszczony łeb. Nie mogłem pojąć, po jakiego diabła mordowałem się tak do tej pory. Czym są te wszystkie dzwony, piszczałki i buczki wobec głosu odpalających turbin.

Na burcie pojazdu widniał biały napis: LAL 25. „Laleczka”. Podszedłem i poklepałem zielonkawy, szorstki pancerz. Wspiąłem się po talerzowatych stopniach i zająłem miejsce za sterami. Chwilę wodziłem palcami po gałkach przyrządów, po czym ruszyłem, od razu nabierając prędkości. Zakręciłem w miejscu, celując dziobem w stronę placu przed głównym pawilonem i otworzyłem wszystkie dysze. Pojazd skoczył. Przyspieszenie wgniotło mnie w fotel, przez chwilę widziałem tylko niebo nad sobą, odrobinę przybladłe, zasnute obłokami spalin.

Wypadłem na podjazd, przeleciałem krótką, szeroką aleję, minąłem bramę omal nie zawadzając o narożnik i runąłem w ulice. W twarz biły mi uderzenia wiatru, niemal dostrzegałem wyprzedzające mnie w pędzie spiętrzone powietrze. W pewnym momencie usłyszałem pod sobą zwielokrotniony grzmot, jakbym jechał po stalowej pokrywie jakiegoś swoistego pudła rezonansowego. Nie wiedząc kiedy skręciłem w pas zastrzeżony dla pieszych. Chodnik stał, oczywiście, bez ruchu. Dysze nośne „lalki” biły w jego cienką płaszczyznę, obliczoną na przenoszenie równomiernie rozłożonego ciężaru osób. Pomyślałem, czy wytrzyma i jeszcze przyśpieszyłem. Zachciało mi się śmiać. Z łoskotem, od którego drżały ciężkie wsporniki wiaduktów, przeleciałem nad główną magistralą i stoczyłem się najbliższą ślimacznicą w rejon wąskich uliczek central zaopatrzeniowych. Nikt nigdy tędy nie jeździł, ludzie omijali tę dzielnicę automatów, nieliczni przechodnie posługiwali się eskalatorami i, chodnikami. Pędziłem tunelem, ściany magazynów i składowisk po obu stronach rozjęczały się, znowu zadzwoniło szkło, zawtórowały mu metalowe konstrukcje hal. Zacząłem śpiewać. Mój głos tonął w lawinie dźwięków. Wyprostowałem się w fotelu, otworzyłem szeroko usta i wykrzykiwałem strzępy jakichś melodii, piosenek, pojedyncze słowa, bez związku i sensu. U wylotu uliczki zamajaczył biały pas obwodnicy. Odczekałem do najbliższej przecznicy, wpadłem w nią, zawróciłem i gnałem znowu wzdłuż wysokich, jęczących hal, wciąż wrzeszcząc i wciąż nie słysząc własnego głosu. Trwało to tak długo, aż gardło ostatecznie odmówiło mi posłuszeństwa. Zakrztusiłem się i ucichłem. Przekazałem ster automatycznemu pilotowi. Ustaliłem kierunek, po czym zwolniłem oparcie fotela. Podłożyłem ręce pod głowę i wpatrzyłem się w błękit. Nareszcie coś, co na pewno nie było ciszą. Coś realnego. Życie.

Nie zauważyłem, kiedy „lalka” wyniosła mnie z miasta. Zorientowałem się dopiero, gdy niebo ściemniało. W pierwszej chwili pomyślałem o chmurze, ale dzień był słoneczny jak jasnozłoty abażur.

Podniosłem się. Oparcie powędrowało za moimi plecami. Uśmiech zniknął mi z twarzy. Pochyliłem się nad pulpitem. Napowrót przejąłem stery i zmniejszyłem tempo jazdy. Przebyłem jeszcze kilkadziesiąt metrów, zostawiając za sobą szeroki pas powalonej zieleni, i zastopowałem.

Ta półkolista góra przede mną, zbudowana z mętnego, niebieskawego szkła, to także rzeczywistość. Ale ona należy do ciszy.

Silniki umilkły.

Przesunąłem dźwigienkę pogotowia. Spod kadłuba wypełzły przeźroczyste płyty osłony, szczelnie zamykając wieżyczkę. Kątem oka dostrzegłem opadające wzdłuż burty klapy wyrzutni, miotaczy, reflektorów analizatora i anten. Czy tamte czarne kręgi były tylko tworami mojej wyobraźni, czy nie, pola siłowe otaczające hibernator istniały naprawdę. Musiałem respektować ich obecność, jeśli sam nie miałem zmienić się w obłoczek sadzy.

Wyprostowałem się w fotelu, utkwiłem wzrok w łące, tam gdzie stykała się z zewnętrzną osłoną siłową i powoli ruszyłem z miejsca.

Minęło dwie i pół godziny. Jadąc wciąż po obwodzie hibernatora zrobiłem już ponad sto osiemdziesiąt kilometrów. Po lewej ręce miałem cały czas półprzeźroczystą ścianę, pozornie prostą. Jej wybrzuszenie było widoczne dopiero w górze, u szczytu, gdzie zbiegały się pola parasola siłowego. Miasto znalazło się po przeciwnej stronie półkuli. Przede mną tylko soczysta łąka, z porozrzucanymi kępami ostów. Nigdzie ani śladu czyjejś obecności. Nie mówiąc już o byle jak zagaszonych ogniskach.

Wszędzie dokoła spokój. Niewzruszony, uroczysty, zimny. Tutaj z pewnością nie udałoby mi się zaśpiewać.

Licznik wybijał kilometry. Na horyzoncie zaczęły wyrastać wzgórza. Wracałem do Parku Świateł, tym razem z południa, gdzie park stawał się karłowatym laskiem, porastającym obszar polodowcowych pagórków. To znaczy, tak było kiedyś. Teraz, jak okiem sięgnąć, widać tam zwarty gąszcz drzew, tkwiących w wysokim poszyciu.

Nie zmieniając szybkości jechałem aż do momentu, gdy przez błonę siłowej kopuły ujrzałem rozmazane zarysy miasta. Wtedy odbiłem kilkanaście metrów od ciągu zewnętrznych emitorów i zastopowałem.

Zrobiłem swoje. Postąpiłem zgodnie z żelaznym prawem eksploracji. Jakakolwiek wątpliwość, jeśli już zaistnieje, musi zostać wyjaśniona.

Żadne zwierzę ani człowiek nie atakowały hibernatora. Wskaźniki poboru mocy mówiły prawdę. Generatory ani na ułamek sekundy nie zostały zmuszone do zwiększenia wydajności, aby zażegnać niebezpieczeństwo: zniszczyć istotę bądź przedmiot, który znalazł się podejrzanie blisko.

Dobrą chwilę siedziałem bez ruchu. Wreszcie bez przekonania sięgnąłem do pulpitu i otworzyłem wieżyczkę. Powietrze było nieruchome. Cisza.

Ruszyłem. Przebyłem dalsze dwieście metrów kierując się w stronę lasu i wyłączyłem silniki. Odruchowo wcisnąłem klawisz sygnału namiarowego, jak tylekroć na obcych globach, poklepałem się po kieszeniach, sprawdzając, czy aparatura jest na swoim miejscu i zeskoczyłem na trawę. Nie pomyślałem dotąd, co zrobię z „lalką” po zakończeniu rundy wokół hibernatora. Kiedyś, oczywiście, odstawię ją na miejsce. Na razie mógłbym ukryć ją w lesie, w sąsiedztwie bazy. Na wszelki wypadek.

Na to zawsze będzie czas. Teraz niech poczeka tutaj.

Skraj lasu był blisko. Szedłem tam bez określonego zamiaru. Przebiegło mi przez myśl, że mógłbym wspiąć się na najbliższe wzniesienie i wrócić do bazy grzbietami. W ten sposób lepiej zapoznałbym się z terenem otaczającym moją pustelnię.

Przypomniałem sobie potępieńczą jazdę ulicami miasta. Wzruszyłem ramionami i machnąłem ręką. Lepsze to niż metalowe byki. Albo wspinaczka po fałszywych głazach.

Wszedłem między drzewa. Zdawałem sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Pionierskie poty, szarpanina z kolczastym poszyciem, rozlewiska. Ale droga „lalką” wokół hibernatora nie zajęła mi nawet pięciu godzin. Do wieczora było daleko. Nie musiałem się śpieszyć.

Nagle przed sobą usłyszałem jakiś głos. Dobiegł z miejsca zasłoniętego przez grupę wysokich buków. Stanąłem. W najbliższym sąsiedztwie nie rosło jak na złość żadne drzewo, za które mógłbym się schować. Pierwszy duży krzak był oddalony o kilka metrów.

Dźwięk zabrzmiał ponownie, jakby bliżej. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, przysiągłbym, że woła człowiek. Może nie „woła”. Raczej pokrzykuje, jak to robią dzieci, zbiegające ze stromego zbocza. Trochę ze strachu, a trochę dla okazania junackiej fantazji.

Wyprostowałem się i zawołałem: heej…!

Echo mojego głosu biegło jeszcze od wzgórz, kiedy tuż obok mnie zabrzmiał szept:

— Halo…

Skamieniałem. Nieskończenie powoli powędrowałem wzrokiem ku najbliższym zaroślom.

— Halo… Pochyliłem się do przodu.

— Nie ruszaj się! — wyszeptało. Słowom towarzyszył szelest, jakby ktoś w gąszczu zmieniał pozycję.

— Wyjdź — powiedziałem półgłosem.

Miałem wrażenie, że to, co się dzieje, nie dotyczy mnie bezpośrednio. Jakbym oglądał transmisję przesuniętą w czasie. Dobiegający moich uszu dźwięk nie kojarzył mi się z żadną istotą. Nie potrafiłbym wyobrazić sobie mężczyzny ani kobiety mówiących takim głosem.

— Nie. Chcę tylko, żebyś wiedział. Uważaj. Jest ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy. Niejeden. Ale pamiętaj: nikogo nie spotkałeś. Nikt ci nic nie mówił. Słuchaj. W lesie…

Szelest. Ułamek sekundy ciszy i nagły łoskot, jakby zerwało się spłoszone zwierzę. Tupot nóg, na odmianę z góry. Coś ciężkiego przedarło się przez krzaki i między dwoma bukami na wprost mnie ukazała się sylwetka człowieka. Mężczyzny.

Zamknąłem oczy. Na moment. Mniej niż moment. Kiedy uniosłem powieki, pochwyciłem już tylko szybki, nieokreślony ruch. Ucieczkę. Między drzewami nie było nikogo.

Biegnąc wycelowałem miotacz. Krzyknąłem krótko. Ale nie czekałem na odpowiedź. Dopadłem miejsca, gdzie ktoś, kto nie mógł istnieć, stał jeszcze chwilę temu i rzuciłem się w stronę lasu.

— Stój! — wrzasnąłem. — Widzę cię!

Uciekający albo od razu rozszyfrował moje taktyczne kłamstwo, albo było mu obojętne, czy go widzę, czy nie.

Przebiegłem kilkanaście metrów i zatrzymałem się. Milczenie.

Mijały sekundy. Minuty. Wytężałem słuch, wodząc oczami po okolicznych zaroślach. Nic.

Ważąc w dłoni korpus miotacza czekałem chyba z dziesięć minut. Wreszcie dałem za wygraną.

Co to było? Sarna, oglądana z dołu, jeśli się ustawi pod pewnym kątem, może od biedy przypominać swoją sylwetką człowieka. Przy odpowiednim oświetleniu. I wtedy, gdy ktoś spodziewa się zobaczyć raczej człowieka niż sarnę.

Zbłąkany automat, który porzucił pracę przy konserwacji szlaków komunikacyjnych i poszedł na wagary? Nonsens. — Człowiek — powiedziałem. — Coś nowego.

To „coś” było tu naprawdę. Miało mi niejedno do powiedzenia. Ale nie zdążyło. „Jest ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy…” Nie ma mowy o halucynacji. Nie dzisiaj, kiedy na kilka godzin rozstałem się z ciszą.

Dlaczego krzyknąłem? Mogłem go mieć. Nie tego kogoś, kto chciał się ze mną porozumieć, ale mężczyznę między bukami. W najgorszym razie w postaci czarnego placka na łące. Zaraz. Mieć, tak. Ale dlaczego „go”? Nie „go”. Coś. Przecież nie wiem, co dzisiaj zobaczyłbym w okienku analizatora, gdybym mógł poddać badaniu szczyptę popiołu. Czy nie także wyłącznie związki nieorganiczne? Jeśli nachodzą mnie stalowe jelenie, dlaczego nie miałbym spotkać, stalowych ludzi? Że to coś gadało? Już dwieście lat temu produkowano mówiące roboty. Żadna korzyść, ale i żadna sztuka.

Przetrząsanie lasu zajęłoby mi kilka miesięcy. Nawet gdybym uruchomił wszystkie „lalki”, tkwiące w tunelowych boksach na zapleczu Centrali.

Pokiwałem głową i opuściłem miotacz. Postałem jeszcze chwilę, po czym zawróciłem w stronę pojazdu. Postanowiłem ponownie puścić w ruch jego silniki. Chociażby na przekór temu głosowi, który wzywał mojej pomocy dla kogoś, kto nie istniał.

Do zmroku pozostało nie więcej niż trzy godziny. Przystąpiłem do przeprowadzenia pomiarów. Nie proszono mnie o to. Ale nie powiedziano, żebym tego nie robił.

Do głębokości piętnastu centymetrów gleba była praktycznie wolna od związków toksycznych. Na ślad detergentów natrafiłem dopiero przy płytkich wierceniach w skale macierzystej. Jej wierzchnia warstwa także była czystsza, niżby to wynikało z opracowań instytutów prognozowania. Dopiero pod nią znalazłem to, czego szukałem. Jakby kiedyś eksplodowała w pobliżu gigantyczna składnica wszystkich możliwych odczynników, pochodnych fenolu, kwasów, DDT i czego tam jeszcze, nadającego się do trucia, trawienia, wypalania czy skażania. Ale tak będzie przez kilka setek lat. Nie osiemdziesiąt.

Obecność tych pokładów nie miała istotnego znaczenia. Skała macierzysta związała się, zregenerowała i prawdopodobieństwo wypłukania głębszych warstw należało oceniać jako bardzo nikłe. Już teraz można było sadzić warzywa bezpośrednio w gruncie. Jeśli o to chodzi, plan „równowagi biologicznej” obliczono ze sporym zapasem. Zrozumiałe. Wszyscy prognostycy i znawcy procesów przystosowawczych od tylu lat straszyli ludzi widmem ekologicznej zagłady, że nie mogło im przejść przez gardło stwierdzenie, ile naprawdę potrzeba czasu na regenerację. Dwadzieścia lat? Niepoważne.

Stałem u podnóża łagodnego pagórka. Wieżyczkę odwróciłem do tyłu. Przed oczami miałem zieleń łąki, kilka drzew, pociemniałe już od wschodu ściany miasta, gasnący błękit nieba.

Sprawdziłem aparaturę łączności, po czym wystrzeliłem sondę. Wskaźnik zanieczyszczenia atmosfery drgnął i zapłonął bladym światełkiem. Wskazówka powędrowała leniwie w górę skali. Nie dalej niż o ułamek jedności.

Patrzyłem na jej krótkie, kurczowe drgania i zapomniałem o danych przekazywanych z góry. Dowiedziałbym się, że powietrze jest czyste. Może w najwyższych warstwach, przy ruchu większych mas atmosfery, czujniki wychwyciłyby ślady korytarzy startowych przedfotonowych statków.

Nagle uderzyła mnie pewna myśl. Ramiona mi opadły. Pałce ześliznęły się z pulpitu.

Woda i gleba są czyste, prawda? Podobnie atmosfera. Pięknie.

Jak wobec tego nazwać to, co teraz robię? Nie chodzi o liczby. O proporcje. O procenty czy ułamki procentów. Mogę popełnić jeszcze niejedno głupstwo. Ale nie dopuszczę się zdrady swoich obowiązków.

Ten dym, przy rozruchu silników. Otwarte dysze w czasie szaleńczej jazdy po mieście. Teraz sonda. Przedtem czerwone światełko u nasady miotacza. Skażony krąg gleby.

Gram swoją rolę. Ale miesza mi się ona z postacią, występującą w zupełnie innej sztuce. Takiej, co zeszła z afisza dwadzieścia lat temu.

— Spytaj lepiej — mruknąłem — kogo jeszcze zagrasz? Nawet jeśli będzie ci się zdawało, że cały czas jesteś sobą.

Bez pośpiechu sprawdziłem aparaturę zainstalowaną w mojej bluzie i omijając wzrokiem wskaźniki wyskoczyłem z wieżyczki. Odszedłem kilka kroków i uruchomiłem nadajnik. Automatyczny pilot zaskoczył od razu. LAL 25 ruszył tyłem i z przeraźliwym trzaskiem łamanych gałęzi wpakował się w środek rozrośniętego krzewu tarniny.

Zdalnie zamknąłem wieżyczkę i wyłączyłem silniki. Zapanowała cisza. Prawdziwa i zupełna.

— Znudziły ci się dzwony? — spytałem pogłosem. — To tylko cisza. Wypadłeś z rytmu. Nic więcej.

— No, twoje zdrowie — powiedziałem, wznosząc puchar. Odczekałem, aż mała wskazówka zniknie pod dużą i pociągnąłem łyk. Poczułem zimno w żołądku.

— To mielibyśmy z głowy — mruknąłem. Odstawiłem puchar i przyjrzałem mu się.

Kosztował mnie miesiąc mozolnej dłubaniny. Zrobiłem go z jednego kawałka brzozowego pnia. Wyglądał właśnie jak kawałek pnia, wydrążonego i wspartego na oczyszczonym z kory sęku. Napełniłem go wodą i tak pożegnałem stary rok.

Był to mój drugi sylwester na tym wzgórzu. Pierwszy po pełnych dwunastu miesiącach. To już coś.

Wstałem, wziąłem „puchar” i wrzuciłem go do promiennika na śmieci. Na wszelki wypadek, żeby mi nie wpadło do głowy umieścić go w schowku i pozbawić się zajęcia na przyszły rok.

— Proszę dzwonić — powiedziałem do dzwonów. Nie mogły odmówić.

Bawiłem się świetnie. Miałem na zawołanie syreny, buczki, dzwony i organy. Kiedy mi już dobrze dopiekły, kazałem im grać. Nie zawsze to pomagało. Ale tym razem wszystko było w porządku. Witam Nowy Rok. Jak świat światem biją wtedy dzwony, pozostałe po latach, kiedy wyrażały coś więcej niż dźwięk. Może i w nas samych zostało coś z tych lat?

— Mniejsza z tym — machnąłem ręką. — Nowy Rok.

Coś sobie przypomniałem. Wróciłem szybko do promiennika, ale mój puchar zmienił się już w kupkę białego pyłu.

— Trudno — zwróciłem się do ekranów, rozkładając ręce. -Za tych, co w przestrzeni, wypijemy innym razem.

Sznury zielonkawych, blado świecących punkcików odpowiedziały mrugnięciem. Skinąłem głową.

— W porządku — stwierdziłem. — Tego właśnie od was oczekiwałem.

Postałem chwilę na środku kabiny, spoglądając w stronę łazienki. W końcu uśmiechnąłem się i poszedłem spać.

Na wiosnę padały deszcze. Mimo to wypuszczałem się z bazy na dłużej. Zawsze zabierałem ze sobą automat. Kiedy grzebałem w łączach aparatów obserwacyjnych, stał tuż za mną z miotaczem gotowym do strzału.

Któregoś dnia otworzyłem jeden ze stożkowatych przekaźników dalekiej łączności i przełączyłem zapis na fonię. Puściłem w ruch bęben. Odszedłem kilka kroków i oparłem się o drzewo.

Dzwony ucichły. Zrobiło się pusto. W następnym ułamku sekundy powietrze ożyło.

Świat zacnych, znajomych dźwięków. Nie świat. Wszechświat.

Iskrzenie na stykach kabli w zepsutym głośniku. Szelest piasku, sypiącego się na membranę. Zrzędzenie laserowych końcówek światłowodów. Rozpędzone koło z jedną pękniętą szprychą, miarowo potrącającą blaszaną obudowę. Przerywany terkot muzealnej krótkofalówki.

Tak przemawiają gwiazdy. Tej jednej, najbliższej, nie udaje się przekrzyczeć pozostałych. Cząsteczki promieniowania mówią różnymi językami. Mój komputer wie, co o nich myśleć. Z gąszczu sygnałów nieczęsto wybiera jeden pojedynczy cios, jedno trafienie, by wciągnąć odebraną informację do swojego dziennika. Z dwudziestu lat zrobi kilka dni. Ale i kilka dni słuchania, to za wiele jak na dobrze wyspanych ludzi. Mogę spokojnie puszczać moją muzyczkę, nie dbając, że w zapisie powstaje tym samym luka. I tak 'nikt nigdy nie zajrzy do tego dziennika.

Nie chcę się niczego dowiedzieć. Nie obchodzi mnie, skąd przybywają goście, których głosu słucham. Nie mogą mi dać nic poza tym głosem.

Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Polanka przede mną zmieniła się. Zieleń pojaśniała. Głębiej sięgały promienie słoneczne, wynajdujące w poszyciu kępy mchu i kwiatów. Wyobraziłem sobie, że tylko co dotknąłem stopą tego globu i słyszę jeszcze postękiwanie stygnących kratownic rakiety.

— Widzisz — powiedziałem. — Tak to wygląda. Każdy przyzna, że można się przyzwyczaić.

To był dobry dzień. Nie otwierałem więcej aparatów obserwacyjnych, żeby posłuchać gwiazd. Czasu nie da się zatrzymać, jak bębna z zapisem. To samo długo znaczy co innego niż to samo krótko.

Mijały tygodnie.

Wracałem z dalekiego obchodu. Zapuściłem się aż w pobliże miasta, aby rzucić okiem na ukrytą w zaroślach „lalkę”. Pojazd był tam, gdzie go zostawiłem, ale krzewy odrosły i przez bite dwie godziny przetrząsałem jedną ich kępę po drugiej, zanim wreszcie zamajaczył mi wśród liści skrawek znajomego pancerza.


W połowie zbocza dopadły mnie buczki i organy. Dzwony szły ze mną przez cały czas.

— Za długo byłeś poza domem — zganiłem się. — Znowu zapomniałeś o rytmie. Powinieneś sprawić sobie taktomierz. Raz, dwa, pobudka. Trzy, cztery, łączność. Pięć, sześć, śniadanie. Siedem, osiem…

Unosząc wysoko nogi i uderzając stopami jak w paradnym marszu wkroczyłem do przedsionka. Rozebrałem się i wziąłem prysznic.

— Delirium — powiedziałem, wracając mokry do kabiny. — Zatrucie. Przedawkowałeś tę ciszę. Z nią jest tak jak z morfiną. Zastanów się. Warto opatentować.

Chyba od tego dnia zacząłem słyszeć taktomierz. „Słyszeć”, to złe słowo. Był obecny w przypływach ciszy. Bo ta napierała i cofała się jak morze. Pomimo że grały stale te same piszczałki. I dzwony, na jednej nucie.

Tej zimy spadł śnieg. Wiele razy miałem do czynienia z lodem i śniegiem. Jeździłem nawet na nartach pod marsjańskim Olimpem. Ale ziemski śnieg, wodę w postaci białych płatków, znałem jedynie ze słyszenia. Owszem, moi rodzice byli parę razy w Himalajach i Andach. Ja jakoś nigdy nie miałem na to czasu. Ponoć zdarzały się jeszcze lata, kiedy śnieg padał i w Alpach. Jednak poniżej trzech tysięcy metrów wszędzie już, jeśli nie liczyć stref podbiegunowych, było za ciepło. Dwutlenek węgla.

Śniegu spadło niewiele, ale las pobielał. Dzień nie był ani pochmurny, ani słoneczny, jednak ziemia świeciła jak powleczona emalią. Wyszedłem z mojej starej przecinki, kilka dni wcześniej ponownie oczyszczonej przez automaty. Na mojej drodze znalazł się stary buk, rosnący w pewnej odległości od innych drzew. Kiedy byłem już blisko, od jego ciemnego pnia oddzielił się jakiś cień.

Nie celując pociągnąłem za spust. Usłyszałem zjadliwy syk i równocześnie głośny tupot. Mignęło coś czarnego. Ułamek sekundy później straciłem zdolność widzenia, porażony bielszym od śniegu błyskiem. Niemożliwe, żeby coś było za tym bukiem i zdążyło uciec. Żeby pozostało żywe.

Drzewo płonęło. Rozległ się huk i rozłupany na szczapy pień sypnął iskrami. Płomienie strzeliły wysoko w górę, nie mógłbym wymyślić nic lepszego pragnąc oznajmić światu o mojej obecności na zalesionym stoku.

Wreszcie ogień przygasł. Poczekałem chwilę, żeby zobaczyć, czy nie zajmie się poszycie, ale topniejący śnieg zdławił pożar. Wówczas zawróciłem ku przecince.

Obejrzałem się dopiero przed wejściem do bazy. Wycięta w poszyciu droga była pusta. Tylko na niebie widniał rozlany obłoczek dymu.

— Sygnał buntu — powiedziałem jakiś czas później, siedząc już lepszego fotelu przy pulpicie. — Przygotujemy się na przyjęcie pierwszych śmiałków…

Spróbowałem się roześmiać. Wydałem odgłos, jakby ruszył nieczynny od wieków wiatrak, i umilkłem.

W ścianach kopuły obudził się wysoki, wibrujący dźwięk. Nie zrobiłem nic, żeby przestać go słyszeć. Nie poruszyłem się.

To tylko cisza.

Minęło pół godziny. Z czoła ściekały mi strużki potu. Moje dłonie były wilgotne. Bluza kleiła się do pleców.

Wstałem i łapiąc powietrze zrzuciłem z siebie ubranie. Podszedłem do łazienki. Woda była ciepława. Zrobiło się duszno. Skoczyłem do kabiny, nie zakręcając kurków. Parowałem. Czułem się jak w cieplarni, pełnej bagiennych podzwrotnikowych roślin. Sięgnąłem ręką do szyi, jakbym chciał rozluźnić kołnierzyk. Temperatura rosła szybko.

Już na pół przytomny z braku tchu, uświadomiłem sobie, że padłem ofiarą ataku. Eksplozja neutronowa? Bez jednego sygnału aparatury alarmowej?

Las. Las płonie. Zajął się od tego drzewa. Kiedy to było? Rok temu? Wczoraj?

Zgadza się. Przed chwila. Tak, to las. Ostrzegano mnie, żebym uważał. Kto? Mniejsza z tym. Może to był sen. Nieważne.

Poczułem przypływ sił. Trzeba wezwać automaty. Niech pokażą, co potrafią.

Zerwałem się. Jak stałem, nagi, wpadłem do przedsionka. Szarpnąłem drzwi. Przebiegłem kilka metrów przecinką, zatoczyłem się i upadłem wprost na ścianę świeżo przyciętego szpaleru krzewów. Ostre końce gałązek przeorały mi nos i brodę. Nie poczułem bólu. Podniosłem się, strząsając z ciała coś białego. Popiół.

Syknąłem i skoczyłem do tyłu. Znowu coś poleciało.

Oczywiście, śnieg.

Zamknąłem oczy. Obie dłonie przycisnąłem do skroni. Zacząłem dygotać jak robot — zabawka, z pękniętą sprężyną. Jeszcze trochę, a cały rozpadnę się na miliony okruchów lodu. Na śniegowe gwiazdki.

Gwiazdki. Gwiazdy.

— Pilocie… — wykrztusiłem, dzwoniąc zębami. — Pilocie… Uniosłem powieki. Noc. Na wyciągnięcie ręki ośnieżone konary

drzew. Księżyc. Nieruchome cienie. Dekoracja, nie noc.

Tylko dekoracje są takie ciche.

Pochyliłem się i czekałem. Przeszło. Mogę iść.

Przy wejściu usłyszałem szum wody w łazience. Odwracając twarz do lustra powlokłem się prosto pod prysznic.

— Szaleństwo — wymamrotałem, złapawszy oddech. — Szaleństwo. Czyste wariactwo.

Загрузка...