Czesław Chruszczewski Dawid i Goliat

To jest droga. Bardzo długa droga. Człowiek idzie tą, drogą, idzie, idzie i nie widać końca tej wędrówki. Człowiek patrzy przed siebie i widzi tylko horyzont. Zaczarowany horyzont, nie można oczu od niego oderwać, horyzont nigdy nie znika. Więc drogą szedł człowiek w szarym ubraniu, w czarnym kapeluszu. Szedł, szedł, szedł i szedł. Od czasu do czasu ocierał białą chustką jeszcze bielszą twarz. Bardzo bladą twarz, podobną do twarzy pierrota. Duże buty człapały. Człowiek szedł, człap, człap, człap, co chwila podnosił głowę i patrzył w górę. Po niebie sunęły brunatne chmury, ani odrobiny słońca, ani skrawka błękitu. A człowiek, który kroczył drogą, tęsknił za błękitem.

Niekiedy wystarczy przetrzeć twarz dłonią, westchnąć i niebo błękitnieje, albo co najmniej zjawia się dziewczyna, która ma błękitne oczy.

Człowiek roześmiał się: Boże, Boże — mruczał — cóż to za prymitywno — romantyczne skojarzenia. Dziewczyna. Błękitne oczy. Świat sczerniał, w najlepszym razie tu i ówdzie poszarzał, bądź zsiniał, ewentualnie pożółkł. A dziewczyny? Człowiek zachichotał. Kilkaset lat temu unicestwiono ostatnią oryginalną dziewczynę. Dziewczyny i kobiety zastąpiły fenomenalne konstrukcje płci pięknej. Była to zdobycz dwudziestego ósmego wieku ery poatomowej, cud techniki, tryumf ludzkiego geniuszu. Główny konstruktor nie znosił błękitu i obdarzył fenomenalne dziewczyny czarnymi oczami.

Człowiek zaklął, aż uszy spuchły okolicznym wieśniakom. Zawsze wychodzili przed chaty, gdy ktoś szedł drogą. Wieśniacy byli sztuczni, podobnie jak chaty. Światowe Centrum Ochrony Środowiska i Tradycji wybudowało tysiące sztucznych chat i zaludniło je sztucznymi wieśniakami. Bo ludzie tęsknili za wsią, za wiejskim pejzażem, za wieśniakami, którzy, gdy ktoś szedł drogą, wychodzili z domów i pozdrawiali pielgrzyma: „Boże, prowadź” — mówili. Było to bardzo wzruszające, chociaż nikt nie wiedział, dokąd Bóg ma prowadzić i kim jest ten Bóg, którego imienia wzywano nadaremnie. W dwudziestym ósmym wieku ery poatomowej ludzie wędrowali z miasta do miasta w poszukiwaniu nie wiadomo czego, chwalili nie wiadomo kogo i tęsknili za błękitem. „Szukajcie uniwersalnego antidotum — wrzeszczeli kaznodzieje, wasze dusze zatruły wszechobecne mechanizmy i chemiczne reakcje — histerezy, stabilizatory, efektory, hydrolizy, homeostazje”. Oby język skołowaciał tym, co wymyślili te słowa, neutralizujące stany emocjonalne. Człowiek westchnął ciężko, pozdrowił sztucznego wieśniaka i postanowił zejść z drogi. Co za śmiała myśl? Postanowił zboczyć — bo tęsknił za błękitem.

Warto dodać, że od iluś tam lat Ziemię otaczała nieprzenikniona warstwa chmur, bo człowiek skutecznie zatruwał swoje środowisko dymami. Ach, te dymy! Zmieniły klimat i zniszczyły błękit. Intelekt parszywiał, karłowaciał, zanikał. Zaledwie kilku ludzi pozostało sobą. Człowiek był jednym z nich. Dlatego uparcie wędrował. Drogą, a teraz bezdrożami. Mózgi elektronowe alarmowały: „Człowiek na bezdrożach!”, a miliony homeostatów wszystkich stopni przekazywały informacje szyfrowane monotonną melodią: „Czego szuka to indywiduum? Stymulatorze, miej nas, maluczkich, w swojej opiece”.

Człowiek szedł między drzewami, między wzgórzami, przekroczył rzekę, wspinał się po zboczu góry, kryjącej niezdobytą fortecę, bo ludzie w pewnym okresie obawiali się inwazji potworów z Innych Układów Słonecznych. Nikt nie zdołał przewidzieć, że któregoś dnia na Ziemi wyląduje sto tysięcy statków kosmicznych wypełnionych po brzegi mędrcami. Potworne. Tak, rzeczywistość okazała się ekstraktem grozy. Dziesięć milionów geniuszów opanowało glob ziemski.

Ludzie, chcąc nie chcąc, poddali się i Ziemię włączono do wszechświatowego cyklu doskonalenia metodą poznawania samego siebie. Był to początek końca. Błękitne niebo zasnuły dymy i mgły. Jeden z nielicznych ludzi wierzył, że wcześniej czy później odnajdzie skrawek błękitu, i nie ustawał w poszukiwaniach.

— Jak się nazywasz? — zapytał dozorca lasu. Od stóp do głów był sztuczny, ale bardzo dobrze ułożony i nie najgorzej zaprogramowany.

— Człowiek szukający błękitu — odparł pielgrzym.

— Błękitu? — zdziwił się dozorca. — Nie rozumiem.

— Ach! — westchnął człowiek. — Pilnuj lasu i nie zawracaj głowy.

Dozorca świsnął przez nos i człowieka otoczyli poddozorcy.

— Precz! — krzyknął człowiek, i machiny zniknęły w gęstwinie puszczy.

Człowiek kroczył dalej leśną ścieżką, aż doszedł do polany. Wszystko było tu czarne albo brunatne. Kwiaty, liście drzew, krzewy, kamienie. Jeden z niewielu ludzi począł nucić:

Szukam błękitu,

szukam błękitnych skrawków,

szukam błękitnych fragmentów,

by złożyć z nich błękitną całość.

Najstarsze maszyny opowiadają:

przed wiekami, bardzo dawno temu

niebo było błękitne,

morza były błękitne,

rzeki były błękitne,

jeziora były błękitne.

Niech zbłękitnieje czerń.

Niech błękit odbije się w oczach łudzi.

Szukam błękitu w szczelinach skał.

Królestwo za odrobinę błękitu.

Tak sobie nucił, nucenie przerywał śmiech, bo człowiek śmiał się z siebie, do siebie, był to jeden z nielicznych ludzi, zupełnie wyjątkowy, skłonny do śmiechu człowiek. Maszyny informowały o każdym jego kroku, o każdym ruchu. W dziuplach drzew zainstalowano wszystkowidzące kamery, pod mchem umieszczono wszystkosłyszące mikrofony. Sztuczne ptaki śledziły człowieka z góry, a sztuczne mrówki to samo czyniły na dole. Bardzo duże buty człapały. Człowiek szedł łąkami, mokradłami, po bezdrożach.

Raz potknął się, raz zatoczył, raz przysiadł na pniu, raz położył się na rozdygotanym bagnie. To dziwne, że go nie pochłonęło. Dlaczego nie utonął? Umiał sobie poradzić w krytycznych sytuacjach. Podniósł się, skoczył z kępy na kępę. Już dotarł do wrzosowiska.

Jeden z niewielu ludzi stanął jak wryty, bo dostrzegł nad wrzosowiskiem skrawek błękitu.

Płomień? — zastanawiał się. — Nie, to nie płomień, ogniki nad bagnami płoną różowo — zielonym światłem, ten skrawek błękitu nie przypomina chybotliwego płomienia, to kula wypełniona niebieską substancją, kula tocząca się między wrzosami.

Począł biec, kula wskoczyła na drzewo, zawisła na gałęzi niczym zmęczony ptak. Podszedł bliżej. Kula wielkości mojej głowy — pomyślał, a przyjrzawszy się bliżej, szepnął: — Toż to ludzka głowa o błękitnej twarzy. Wielkie niebieskie oczy wpatrują się we mnie. Tęskniłem za błękitem, czyżby ta głowa miała zaspokoić moją tęsknotę?

— Jestem skrawkiem błękitu — usłyszał głos kobiety — odnalazłeś moją głowę, czeka cię wiele pracy, by złożyć całość.

— Ktoś żartuje sobie ze mnie — odpowiedział. — Dawno nie podziwiałem dobrego sztukmistrza. Zapewne rozstrojona maszyna bawi się magicznymi sztukami.

— Nie — zaprzeczyła głowa. — To nie maszyna. Maszyny są zaniepokojone twoimi poszukiwaniami.

— Dlaczego widzę tylko twoją głowę? — zapytał człowiek.

— Twoje oczy odwykły od błękitu, nie potrafią rozróżniać kolorów. Patrz uważnie.

Człowiek uśmiechnął się. Dostrzegł niewyraźne zarysy całej postaci. Kobieta stała przy drzewie, oparła głowę o najniższą gałąź.

— Tak, teraz widzę lepiej, więcej! — zawołał. — Widzę szyję, ramiona, piersi, biodra otulone błękitnym szalem, nogi, bose stopy.

— Wyprowadzę cię z labiryntu — powiedziała.

— Więc żyję w labiryncie?

— Nie zdając sobie z tego sprawy.

— Żyję w czarno — szarym labiryncie…

— Jeden z niewielu ludzi. One pozostawiły was przy życiu.

— ONE?

— NACZELNE REGULATORY, likwidują stopniowo, konsekwentnie prawdziwe kwiaty, prawdziwe owady, prawdziwe istoty myślące. Stu, może dwustu ludzi w zupełności wystarczy, by o wyznaczonej porze regenerować siły Regulatorów: otworzyć śluzy tamy, zwiększyć dopływ energii elektrycznej, wprowadzić reakcje atomowe w reaktorach elektrowni.

— Stu, może dwustu ludzi. Czy są zupełnie bezsilni?

— Mieszkają w bajkowych pałacach, otoczonych cudownymi ogrodami. Stworzono ludziom autentycznie bajkową egzystencję. Mogą urzeczywistniać każde, najbardziej fantastyczne nawet marzenie. Lecz ludzie, większość żywych ludzi zapomniała o marzeniach.

— Tak, tak, pamiętam, żyłem w raju.

— Obserwowany w dzień i w nocy przez oczy i uszy Regulatorów.

— A jednak zdołałem uciec.

— Straszliwy cyklon zniszczył elektrownię, mogłeś bezkarnie opuścić raj. Elektryczni dozorcy nie funkcjonowali. Cyklon rozbił bariery otaczające raj, otworzył bramy.

— Czy wiedzą, gdzie jestem?

— Tak, nietrudno odnaleźć człowieka błąkającego się po bezdrożach. Machiny są wszechobecne. Otoczyły las, wkrótce przyjadą po ciebie. Czy chcesz wrócić do raju?

— Nie chcę. Wolę umrzeć.

— A jeśli zamienisz raj na piekło?

— Marzę o życiu w piekle, ale to nonsens, nie ma piekła.

— Tęskniłeś za błękitem. Czy zaspokoiłeś swą tęsknotę?

— Nie, patrzę na ciebie i tęsknota moja wzrasta.

— To zrozumiałe. Jestem zaledwie drobnym fragmentem błękitu.

— Czy tylko ja tęsknię za błękitem?

— Inni nie tęsknią. Tych stu, może dwustu ludzi wyobraża sobie, że rządzi całym światem.

— Tak, tak, oni wierzą w to, że są panami świata.

— To sprawka Regulatorów. One regulują wszystko, nawet wyobraźnię ludzką. Czuwają nad tym, by ludzi nie ponosiła wyobraźnia.

— A ja?

— Ty zatęskniłeś za błękitem.

— Kim jesteś?

— Ekstraktem błękitu.

— Uosobieniem poezji współczesnej cywilizacji, składającej się ze stu, może dwustu ludzi. Prowadź więc, muzo, szukamy wspólnie błękitnej czeluści.

— Pójdziemy w lewo, zatoczymy koło, a gdy zgubią nasze ślady, przejdziesz do drugiej strefy.

Człowiek posmutniał. Pojął, że trójwymiarowy obraz tej kobiety przekazują kamery umieszczone w lesie.

— Dlaczego milczysz? — zapytała.

— Odgadłem, na czym polega twoja rola! Pragniesz, bym wrócił do tak zwanego raju. Wykonujesz polecenie Regulatorów.

Błękitny obraz kobiety zniknął równie nagle, jak się pojawił. Człowiek usłyszał świst. Machiny wyrażały w ten sposób swoje niezadowolenie. Były wyraźnie zirytowane.

— Gwiżdżę na wasze świsty! — powiedział głośno i poszedł przez las na północ.

— Dokąd idziesz? — usłyszał głos machiny.

— Zamierzam złożyć wizytę superkomputerowi Ałfa — Omega. Rezyduje na przylądku Horn, niedaleko, dwa dni drogi.

— AO nie zechce z tobą mówić — powiedziała machina.

— Kto rządzi tą planetą? — zapytał człowiek.

— Oczywiście WY, LUDZIE — odparła machina, bo nic innego nie mogła powiedzieć. Była to przecież wersja oficjalna.

— Dlatego AO znajdzie dla mnie czas. On zawsze chętnie rozmawia z ludźmi. Czym jest wasza egzystencja bez nas?

— NICZYM — odparła maszyna, śledząc każdy ruch człowieka. — NICZYM — powtórzyła. — O czym będziesz rozmawiał z AO?

— O mojej tęsknocie do błękitu — odparł człowiek i reześmiał się.

— Dlaczego śmiejesz się? — zaniepokoiła się machina.

— Wyobraziłem sobie moje spotkanie z AO — superkomputerem, sterującym wszystkimi maszynami. On, wielki, podobny do latarni morskiej, ja maleńki niczym krasnoludek. Wjadę winą na najwyższe piętro i spojrzę mu prosto w oczy.

— Oślepniesz! — ucieszyła się machina. — Jego oczy to dwa wielkie reflektory. Świetlnymi błyskami wydaje rozkazy odbierane przez machiny zainstalowane na szczytach najwyższych gór. AO przemawia światłem, jego polecenia rejestrują aparaty i przekazują odpowiednie programy wszystkim maszynom. On jest treścią naszego istnienia, sensem naszego bytu.

— A ludzie? — zapytał człowiek. — Tych stu, może dwustu ludzi?

— Wy jesteście jak kataryniarze. Wy kręcicie korbką katarynek. My wygrywamy cudowne melodie. Czymże jest życie?

— Czym? — zainteresował się człowiek.

— Życie to jedna wielka, gigantyczna, cudowna machina elektroniczna o sercu atomowym, wiecznie pulsującym. Bicie tego serca zsynchronizowaliśmy z wspaniałym rytmem Kosmosu, który, jak wiadomo, istnieje dzięki rodzinie kosmicznych machin.

— Pogawędzę na ten temat z nadmózgiem, trapią mnie liczne wątpliwości — powiedział człowiek i począł biec.

Po dwóch dniach dotarł do przylądka Horn. Superkomputer Alfa — Omega powitał człowieka gwizdem.

— Gwiżdżę na ciebie — ryczał przez gigantofony. — Gwiżdżę! Jesteś nędznym robakiem. Uciekłeś z raju, który stworzyłem dla ciebie. Czego chcesz?

— Marzę o pogawędce z tobą — odparł człowiek. — Tęsknię za błękitem i mam nadzieję, że zdołasz zaspokoić moją tęsknotę.

— Masz nadzieję! — ryknął supermózg zainstalowany w dwudziestometrowej wieży. — Ja wszystko potrafię! Zdołam zaspokoić każdą tęsknotę. Bądź co bądź decydujemy o losach tej planety.

— A ludzie? — zapytał człowiek. — Co z ludźmi?

— Tych stu, może dwustu ludzi nie zginie przy nas, machinach. — Żyją w pałacach, żyją jak w raju, niczego im ma brakuje.

— Brakuje błękitu — powiedział człowiek.

— Skąd wziąć błękit? Żyjemy na czarno — szarej planecie pod brudnym niebem. — Superkomputer zamyślił się — Ale błękit można spreparować. Gdzie jesteś?

— Stoję u twoich stóp! — zawołał człowiek. — A chciałbym stanąć bliżej

— Wejdź do windy — rzekł superkomputer. — Czy nie masz przy sobie broni?

— Jestem bezbronny — rzekł człowiek. — Przynoszę ci dary: gałązkę pokoju i dwa wielkie, jak moje pięści, brylanty.

— Brylanty? — zainteresował się AO — To piękne, szlachetne kamienie. Jarzą się kolorowym światłem.

Człowiek wjechał windą na najwyższy taras wieży. Stał teraz przed obliczem supermózgu elektronicznego. AO mrugał reflektorami i mruczał:

— Brylanty, szlachetne kamienie wielkości twojej pięści. Ludzie kiedyś bardzo cenili brylanty i tan szacunek zaprogramowali w maszynach. Ja również cenię szlachetne kamienie, są źródłem światła, a ja przy pomocy światła steruję światowym parkiem machin. Jestem absolutnym władcą tej planety. No, dawaj te kamienie, szybciej!

Człowiek wydobył z torby to, co nazywał gałązką pokoju. Wyjął dwa brylanty wielkie jak pięści, przymocował do gałązki pokoju sprężynę.

— Oto proca! — zawołał. — Oto brylanty!

Dwa ciężkie kamienie zdruzgotały dwa reflektory. Człowiek oślepił superkomputer. W chwilę później nawiązał kontakt z ludźmi.

— Spójrzcie w niebo — mówił. — Popatrzcie, jak błękitnieje. Chmury nikną. Machiny zatruwały atmosferę. Unicestwiłem superkomputer. Teraz ja jestem władcą świata. Na mój rozkaz otworzą się bramy rajów. Stu, może dwustu ludzi dokona cudu, który przeobrazi naszą planetę w błękitny, życiodajny glob. Ziemię zaludnią miliony nowych, wspaniałych żywych istot.

Загрузка...