Stiepan nie przypuszczał, że tajna rządowa stacja metra Kremlowskaja faktycznie istnieje. Owszem, słyszał jakieś pogłoski na jej temat, ale teraz, ku swojemu zdumieniu, stwierdził, że rzeczywiście jest takowa.
– Tędy. – Prowadzący go strażnik wspiął się na wąską kładkę, zawieszoną z boku tunelu. Szli przez chwilę wzdłuż torów, a potem, z lewej strony, otworzył się czarny korytarz. Skręcili weń bez słowa. Przejście było ciemne i szwankowała w nim wentylacja. Oddychało się ciężko. Stiepan po raz pierwszy od zejścia w podziemny świat poczuł nad głową ciężar setek i tysięcy ton ziemi, betonu, domów i ludzi. Wymacał pistolet w kieszeni, poczuł się nieco pewniej. Coś z piskiem wyrwało się im spod nóg.
– Szczury – wyjaśnił towarzysz.
– Nie można by wytruć?
– Próbowaliśmy. Przyłażą z kanałów. Tam, głębiej, żyją w stadach liczących setki sztuk. Napadają na ludzi, walczą między sobą. To istna plaga. Ciekaw jestem tylko, co zrobimy, jak zaczną wyłazić na ulice.
– Mam nadzieję, że nie zawloką jakiejś zarazy.
– Nadzieja jest matką… hmm… wynalazków. Ale oto i jesteśmy.
Ten tunel był szerszy niż poprzedni. Stał w nim pociąg towarowy. Rozładowywało go kilkunastu ludzi ubranych w mundury z demobilu po KGB. Pilnowali ich uzbrojeni w karabiny strażnicy. Opodal potężna winda pomknęła w górę ze zgrzytem.
– Tędy idzie zaopatrzenie dla Kremla? Dla rządowych sklepów?
Mężczyzna obejrzał się na niego z drwiącym uśmiechem.
– Jakie zaopatrzenie i dla jakich sklepów?
Stiepan zrozumiał natychmiast.
– Miałem jakieś przywidzenia. Już mi lepiej.
– To pewnie na skutek długiego przebywania w ciemności. Zaraz dojdziemy w oświetlone miejsce i powinno się wam poprawić.
Stanęli przed potężnymi, żelaznymi drzwiami zaopatrzonymi w zwykły, dwuryglowy zamek. Na drzwiach, nieco obłażących z farby, widniał napis: Schron C sektor 4. Za nimi ciągnął się wąski korytarz.
Minęli stróżówkę, w której jakiś człowiek obserwował na ekranach wyładunek towarów. Przeszli obok wieszaków z byle jak przerzuconymi cywilnymi ubraniami. Wreszcie trafili do niewielkiej sali. Agent rzucił okiem na solidny właz w podłodze. A więc to tędy zejdzie na dół? Kilku mężczyzn siedziało w kącie i, paląc papierosy, czyściło broń. Na ścianach wisiały listy gończe. Było ich kilkadziesiąt. Część ktoś poprzekreślał na skos grubym, czerwonym flamastrem. Z kantorka po lewej stronie wyszedł wojskowy w mundurze pułkownika FSB.
– Szyłganow – przedstawił się.
– Agent Iwańczuk.
– Dzwoniono już do nas w waszej sprawie. Najlepszy fachowiec od tych labiryntów powinien być tu od dziesięciu minut, trochę się spóźnia. Poczekacie, czy wolicie sami…?
– Poczekam. Miały być dla mnie mapy.
– Tak. Mamy je. Zrobiliśmy ksero. Niestety, muszę was od razu rozczarować. To najdokładniejsze plany, jakie udało nam się zdobyć, ale powstały jeszcze za komunizmu i odzwierciedlają tylko wiedzę, którą można było uzyskać z pewną kategorią dostępu. Na przykład nie ma na nich siłowni geotermalnych ani tej próbnej elektrowni. Część kanałów, zwłaszcza w okolicy Kremla, została z premedytacją źle zaznaczona.
– Jak tam jest na dole?
– Mokro, ciepło i niebezpiecznie.
Rozległ się odgłos walenia w metal. Agent spojrzał na klapę pośrodku pomieszczenia. Jeden z czyszczących broń podszedł i otworzył właz za pomocą potężnej korby. Z szybu, prowadzącego gdzieś w dół, wygramolił się niewielki człowieczek odziany w impregnowaną, skórzaną kurtkę, spodnie z pianki do nurkowania i solidne kalosze z demobilu po Armii Czerwonej. Na głowie miał czapkę-pilotkę ściśle przylegającą do czaszki i gogle. Zawiewało od niego smrodem dawno nie sprzątanego wychodka.
– Pozwolicie, towarzyszu. – Pułkownik gestem wskazał gościa. – To wasz przewodnik.
Stiepan się nastroszył. Ale zaraz mu przeszło.
– Mam towar – powiedział nowo przybyły.
– No to pokaż – zachęcił go Szyłganow.
Człowieczek postawił na stole dwie puszki. Jeden ze strażników zdjął wieczka. Pojemniki wypełnione były suchym lodem, wewnątrz tkwiły ludzkie głowy. Dowódca, walcząc z obrzydzeniem, wyciągnął za włosy pierwszą z nich. Przez chwilę porównywał twarz z podobiznami na listach gończych.
– Mychajło Sokow, aka Sierpagen. Skazany na karę śmierci za siedem zabójstw i przynależność do struktur mafijnych. Sto dwadzieścia rubli. Albo dwieście pięćdziesiąt dolarów.
– Rublami poproszę.
Wyjęto stalową kasetkę i odliczono odpowiednią kwotę.
– Tego nie znam – powiedział pułkownik, obracając w rękach drugą głowę.
– Ja też nie. Był razem z tym Sierpagenem – wyjaśnił przybysz. – Miał broń…
Wyłowił z plecaka pistolet maszynowy Skorpion z tłumikiem i celownikiem laserowym.
– Dajcie do balistyki, może coś da się ustalić.
– Mieli dokumenty?
– Nie, ale przyniosłem ich dłonie do daktyloskopii.
Stiepan odwrócił się na chwilę i zacisnął zęby, żeby się nie porzygać. Zacisnął oczy. Jego szefowie wymagali zbyt wiele, jeśli sądzili, że w towarzystwie tego degenerata wlezie w szambo pod miastem. Ale potem przypomniał sobie, że sam jest degeneratem i dlaczego musi to zrobić.
Sala konferencyjna amerykańskiej ambasady w Moskwie była jasno oświetlona przez kilka silnych, punktowych reflektorów. Pomieszczenie wydawało się ogromne, w kątach zalegał półmrok. Na politurowanym blacie stały butelki z wodą mineralną i szklanki z topornie rżniętego kryształu, najwyraźniej stanowiące spadek po imperium. Popielniczek nie było. Dywan, świeżo przeciągnięty odkurzaczem, gruby i gęsty jak mech, przyjemnie grzał w stopy.
W powietrzu unosił się delikatny poszum, cichy, na granicy słyszalności. To pracowały ukryte w ścianach, potężne zagłuszarki.
Przy stole siedziało ośmiu mężczyzn. Całkowicie anonimowi ludzie… Jednak to oni pociągali za sznurki i od nich zależała polityka dwu potężnych krajów. Na szczycie zasiadał facet o pospolitej fizjonomii ciecia. Był światowej klasy uczonym pracującym przy nasłuchu fal radiowych pochodzących z głębokiego kosmosu. Ci po jego lewej stronie nazywali się Smith, Robinson i Brown. Takie przynajmniej nazwiska padły podczas wzajemnej prezentacji na początku narady. Amerykanie w kolejności mieli być: generałem wywiadu, szefem tajnego projektu poszukiwań inteligencji pozaziemskich i koordynatorem systemu obrony powietrznej Stanów Zjednoczonych. Rosjanie po przeciwnej stronie przedstawili się jako Iwanow – dowódca specgrupy sabotażu orbitalnego, Aleksiejew – szef wywiadu wojskowego oraz Fiodorow – charyzmatyczny generał lotnictwa, wsławiony bombardowaniem napalmem czeczeńskich i inguskich wiosek. Wszystkie te nazwiska były nieprawdziwe. Wreszcie miejsce w drugim końcu stołu zajmował niemłody już człowiek, którego szczera, słowiańska gęba wywierała jednakowo niekorzystne wrażenie zarówno na Amerykanach, jak i Rosjanach – Stiepan Iwańczuk. Jedynie on wyglądał na tego, kim był w rzeczywistości – weteranem Afganistanu, byłym policjantem ściganym międzynarodowymi listami gończymi. Na razie przed wymiarem sprawiedliwości chronił Iwańczuka wywiad wojskowy. To właśnie wywiad zafundował mu dość radykalną operację plastyczną, która trochę nie wyszła, a skutkiem której była jego obecna twarz.
– Spotykamy się po raz trzeci w ciągu ostatnich pięciu lat – zaczął Smith. – Za pierwszym razem, dla przypomnienia, chodziło o sprawę „biała sól”.
Pozostali skinęli głowami. Uczony i weteran nie byli wtajemniczeni, ale udawali, że świetnie wiedzą, o co chodzi.
– Po raz drugi spotkaliśmy się w styczniu przed dwoma laty, gdy obca sonda, umieszczona za orbitą Księżyca, odpaliła pocisk i zniszczyła nasz prom kosmiczny „Alabama”. Był to pierwszy i, jak do tej pory, na szczęście ostatni akt agresji. Kamery promu na chwilę przed eksplozją przekazały nam obraz obiektu.
Poruszył przełącznikiem, wmontowanym w poręcz fotela. Na ścianie pojawił się telewizyjny przekaz. Widok przedstawiał silnie zniszczony statek kosmiczny o kształcie z grubsza wklęsłego walca. Boki statku przeorane były wgnieceniami i bruzdami, jakby długo dryfował w przestrzeni, zderzając się z wszelkimi napotkanymi meteorami.
– To jedyne, co nam się udało zarejestrować. Jeśli panowie pozwolą, przejdę teraz do kolejnego punktu naszego zebrania. W pewien sposób sprawa sondy zaczyna się wyjaśniać. Mamy na naszej planecie obcą agenturę.
Rosjanie ani drgnęli. Smith zauważył tylko na jednej twarzy wyraz zaskoczenia. To eks-policjant siedział, coraz bardziej zdziwiony. Nie miał pojęcia, po co się tu znalazł.
– Emisja sygnału następuje co szesnaście godzin jedenaście minut i trwa dwadzieścia dwie sekundy – przemówił niespodziewanie Iwanow. – Sygnał nadawany jest z okolic kanionu Kolorado oraz, po upływie dwudziestu sekund, z Islandii. Potem siedem sekund przerwy i nadawanie podejmuje nadajnik w Moskwie.
Amerykanin wykonał w jego stronę coś w rodzaju ukłonu.
– Pańskie informacje są odrobinę przestarzałe. Przed dwiema godzinami dokonaliśmy szturmu na domniemane stacje nadawcze w Kolorado i w Reykjawiku.
Uśmiechy znikły z twarzy Rosjan.
– Udało się wziąć jeńców? – zapytał Aleksiejew.
– Nie. Wysadzili się w powietrze. Mamy jedynie próbki tkanki. Ludzkiej tkanki w postaci dość żałosnych strzępów. I obcej tkanki w jeszcze gorszym stanie.
– Czy wiadomo, co nadawali?
– Tak. Z naszego terenu listę osób przeznaczonych do likwidacji w pierwszej fazie inwazji. Tak przynajmniej to interpretujemy. Nie udało nam się tego do końca odczytać. – Smith wykrzywił twarz.
– My naszego przechwyconego sygnału też nie jesteśmy w stanie odcyfrować. Ale nam to wygląda na jakiś skomplikowany schemat… – westchnął Rosjanin
– Bo to są schematy. Obcy nadają zapisy kodów genetycznych wybranych ludzi.
– Teraz nasza kolej?
– Tak – odezwał się Robinson. – Musicie zlikwidować agenturę w Moskwie. Za jedenaście godzin nadadzą sygnał. Przypuszczam, że nie wiedzą jeszcze o naszych… sukcesach.
– Tego właśnie się obawialiśmy. Nie jesteśmy jeszcze gotowi. Wiemy tylko, że siedzą gdzieś w rejonie Kolcowej.
– Można prosić nieco dokładniej? – Amerykanin nie znał miasta.
Iwanow wyjął z teczki plan i rozłożył go na stole.
– Jak panowie widzą, centrum naszego miasta otacza pierścień ulic i bulwarów, tak zwane Sadowoje Kolco. Bezpośrednio pod tym pierścieniem znajduje się Kolcowaja. Pociągi metra jeżdżą wokoło jak po rondzie, a w bok odchodzą inne trasy.
– Zdołacie ich odnaleźć?
– Nie będzie to takie łatwe. To nie jest Manhattan, gdzie metro wykuto w granitowej skale. Tu są piaski, gliny, żwiry i iły. Przejść, szybów technicznych, kolektorów nieczystości i kanałów jest tu grubo więcej niż korytarzy korników. W dodatku są one zamieszkane.
– O? – Wyraził zdziwienie jeden z Amerykanów.
– I to bynajmniej nie przez jakichś tam kloszardów. Mamy tam, wedle naszych wiadomości, dwie sekty religijne: knichoźreńców i chłystów, oprócz nich satanistów, anarchistów, faszystów… Siedzą tam także bandyci rozmaitej maści, funkcjonują bimbrownie, fabryki narkotyków, domy publiczne, oferujące wszelakie możliwe uciechy łącznie z najbardziej perwersyjnymi. To jak wielka klatka, pełna dzikich zwierząt. Kilkakrotnie oddziały, udające się tam na rozpoznanie, zostawały wybite do nogi.
– Co planujecie? Trochę późno was zawiadamiamy, ale…
– Byliśmy przygotowani na taką ewentualność. Wyślemy tam naszego agenta. Zorientuje się w sytuacji i wytyczy szlak dla grupy bojowej.
Stiepan podniósł głowę. Teraz rozumiał, po co się tu znalazł. I nie pomylił się.
Ktoś delikatnie dotknął jego ramienia. Dowódca.
– No cóż. Załatwiliśmy formalności. Rusza pan?
Przemógł się. Musiał. Człowiek w czapce wyciągnął do niego rękę.
– Wołają mnie Szczur – przedstawił się.
– Stiepan Iwańczuk – powiedział agent, ściskając pokrytą bliznami dłoń.
– Ten Stiepan Iwańczuk? – Oczy szambonurka rozszerzyły się ze zdumienia.
– Tak. Ten sam.
– Jestem zaszczycony. – Głos kanalarza zaczął ociekać szacunkiem. – Zawsze fascynowała mnie perfekcja likwidacji gangu Wachtaga Amidżebidze w Tbilisi. To przyładowanie w knajpę, gdzie się zebrali… Ilu to ich było? Czterdziestu ośmiu? Praca z panem to zaszczyt.
Dla niego wyczyn, dla prokuratora podstawa aktu oskarżenia. Że niby przekroczenie kompetencji…
Po metalowej drabince zeszli na dno kanału. Klapa zatrzasnęła się za nimi z głuchym hukiem. Zostali sami w ciemnościach. Zapalili latarki.
– Na razie nic nam nie grozi – powiedział Szczur. – Na tym poziomie nigdy nic się nie dzieje. Ci, którzy napadają na rządowe transporty, działają raczej wyżej.
– Dużo jest takich napadów?
– Teraz zaopatrzenie się poprawiło, więc prawie wcale. Dawniej to na każdy skład, zwłaszcza jak żarcie jechało z południa, to zasadzały się dwa, trzy gangi. Teraz to spokój. Czego lub kogo mamy poszukać?
– Cóż, właściwie obowiązuje mnie tajemnica, ale trochę muszę powiedzieć. Mamy pod Moskwą obcą agenturę. Siedzą w kanałach gdzieś przy Kolcowej.
– Szpiedzy?
– Kosmici.
– Aha. Mamy złapać tych, co nadają?
– Tylko ustalić, skąd to robią.
Szczur się roześmiał. W betonowym korytarzu jego śmiech zabrzmiał ponuro.
– Sądziłem, że są tam tylko fabryki amfetaminy, podziemne burdele dla zoofilów i pederastów, fabryki broni i inne takie. A tu proszę… Prawdziwe, zielone ufoludki. Jak z filmu.
– Ile tu właściwie jest poziomów i ile kilometrów korytarzy?
– Hy! Poziomy zasadniczo są cztery. Jesteśmy teraz na pierwszym. Kanały burzowe i ściekowe – cztery metry pod powierzchnią gruntu. W niektórych miejscach głębiej. Pod nami jest poziom metra. Pod metrem kanały zbiorcze i kolektory nieczystości, a jeszcze niżej schrony z czasów Stalina i rozmaite pomysły w rodzaju siłowni geotermalnych. Całość przecinają na różnych poziomach tunele i szyby techniczne oraz drogi ewakuacyjne. Przy Kolcowej będziemy za pół godziny, może czterdzieści minut. Myślę jednak, że należałoby zejść niżej. Tam wprawdzie będzie niebezpiecznie, ale… Zgaś!
Wyłączyli latarki i przyczaili się przy ścianie. Stiepan drżącymi nieco dłońmi wyjął z plecaka noktowizor i założył na głowę. Sądząc po dźwiękach, Szczur zrobił to samo. Ciemność zamieniła się w ogniście zielone piekło. Coś z głośnym pyknięciem uderzyło w mur obok. Iwańczuk pochylił się i wymacał dłonią gorącą jeszcze kulę rewolwerową.
– Widzisz ich? – zapytał szeptem Szczur.
– Nie. Muszą siedzieć gdzieś w załomie.
Milczeli, czekając. Broń chłodziła ręce, które nagle pokryły się potem. Gdzieś w ciemnościach rozległ się tryl papużki, a może kanarka.
– Ihorszczuk – wycedził Szczur.
– Twój znajomy?
– Można tak powiedzieć. Wyznaczył pół miliona rubli za moją głowę.
– Nowych rubli czy starych?
– Nowych. Chyba jeden usiłuje zajść nas od tyłu.
Ptaszek zaćwierkał w ciemności. Trudno było określić, z której strony. Stiepan odwrócił się i ostrożnie wyjrzał. W tunelu majaczyły jakieś sylwetki. Bez wahania nacisnął spust. Ci z przodu też wstrzelili kilka razy.
– Co robimy? – zapytał cicho Stiepan.
– Rzutkę. Będziesz walił do tyłu, a ja do przodu.
– Hm?
– Jak się wychylą.
– A wychylą się?
– Tak.
Szczur zdjął z siebie kurtkę Przyczaił się, potem rzucił ją na środek pomieszczenia tak, by na chwilę zawisła w powietrzu. Tamci wyskoczyli i powitali ją dwiema salwami. Agent i łowca głów nie tracili czasu. Cofnęli się do wnęki, wymienili magazynki.
– Ilu masz?
– Jednego.
– Ja chyba dwu – powiedział Szczur. – Ciężka sprawa, ale poradzimy sobie. Zabrałeś kombinezon przeciwgazowy?
– Tak.
– No to poczęstujemy ich czymś z arsenału armii byłego Układu Warszawskiego.
Tunel powoli wypełnił się siną mgłą. Wychylili się ostrożnie i obserwowali. Zawiesina świeciła lekko w noktowizorze.
– Ciekawe, czy już załatwieni? – zastanawiał się Stiepan. Głos, stłumiony przez pochłaniacze, brzmiał niewyraźnie.
– Możliwe.
Kula uderzyła w ścianę koło wnęki.
– Do licha, przecież powinno ich dupnąć.
– Pewnie też mają maski. Od czasu, jak rosyjska frakcja sekty Najwyższa Prawda urządziła w metrze atak gazowy, właściwie wszyscy je noszą. Dobra. Nie będziemy tu tracili całego dnia.
Szczur wydobył z kieszeni kurtki granat. Wyrwał zawleczkę i, zamachnąwszy się, rzucił go daleko w kierunku niewidocznych przeciwników. Stiepan spiął się, oczekując na wybuch, ale to, co nastąpiło, było straszniejsze niż mógł przewidzieć. Mimo że byli oddaleni od miejsca eksplozji i dodatkowo chronił ich załom muru, powietrze uderzyło jak młot. Huk przyszedł po chwili. Kanał zawibrował niczym wnętrze dzwonu. Kanalarz z bronią w ręce wyskoczył z wnęki i pobiegł do przodu. Po chwili zapalił latarkę.
– W porządku. Po nich.
Dołączył Stiepan. W tym miejscu z ich korytarzem łączył się drugi, murowany z cegieł. Leżały w nim zmasakrowane zwłoki czterech kafarów. Dwaj mieli na twarzach maski.
– Widać nie dla wszystkich wystarczyło. – Szczur ściągnął im z palców sygnety i zegarki z przegubów. Podwinął rękaw kurtki, a potem koszuli i dopiął zegarki do imponującej kolekcji zdobiącej jego ramię. Sygnety wrzucił do plecaka.
– To się przyda – powiedział.
– Nie zabierzesz ich głów?
– Zabierzemy, wracając. Oczywiście, jeśli jeszcze będą leżeli.
– Ktoś może trupy…?
– Lekarze.
– Jacy znowu lekarze? Mafijni?
– Coś takiego. Takie tam alkoholiki, wywaleni z normalnej służby zdrowia, którzy mieli dość umiejętności i odwagi, żeby tu wleźć. Wypruwają z dopiero co zabitych narządy i wysyłają na górę dla oczekujących na przeszczepy, a z tego mają trochę kasy. Nieszkodliwi.
– A z żywych nie zdarza się?
Szczur wzruszył ramionami.
– Tym zajmują się wampiry. Ale lekarze nie mają z tym nic wspólnego. Przynajmniej nie oficjalnie. Zejdziemy teraz niżej.
W bok odchodziła gwałtownie opadająca odnoga kanału.
– Może być gorąco. – Mężczyzna zatrzymał ręką agenta, który trochę się wysforował do przodu.
Kanał kończył się w potężnym zbiorniku. Stało w nim stare, cuchnące szambo. Ze środka basenu sterczały resztki przerdzewiałej, gigantycznej pompy.
– Jesteśmy poniżej poziomu rzeki – powiedział przewodnik. – Za Chruszczowa wybudowali sieć zagłębionych korytarzy na tym poziomie. Chodziło o to, żeby odsysać nieczystości z wyższych warstw.
– Co się potem z nimi działo?
– Do tego służyły te pompy. – Wskazał napis na ścianie. W zielonym świetle wnętrza noktowizora był czarny. Miał inną temperaturę niż mur pod nim.
– Sektor Alfa – odczytał szeptem Iwańczuk.
– Tak. Umieszczone promieniście wzdłuż Sadowego Kolca, ale trochę mniejsza średnica. Znaczy były w pierścieniu. Tu są jeszcze pomieszczenia…
Urwał niespodziewanie na dźwięk cichego stuknięcia. Poderwali broń do oczu. Gdzieś w trzewiach zniszczonej pompy zapłonęła zapałka.
– Nie strzelajcie, wujkowie. – Rozległ się głos jakiegoś dzieciaka. – Ja tu tylko po kable.
– Pokaż się – zażądał Szczur.
Na ramie stanął chłopiec. Miał może dziesięć lat.
– Dobra. W porządku. Rób swoje, ale uważaj.
Ruszyli dalej wąskim i niskim kanałem.
– Po co on tu przyszedł?
– Złodziejaszek. Wypruwa stare kable z tych pomp. To miedź, utrzymują się z tego. Mam nadzieję, że nie trafi w łapy wampirów ani mafii.
– Zabiliby go?
– W końcu na pewno tak.
– Skrajna patologia.
– Patologie to są na górze. Tu tylko spływają, jak ścieki… Zabijam ludzi i odcinam ich głowy. I po co ja je właściwie przynoszę tam, na Kremlowską? Płacą mi niby, ale i tak nic nie muszę kupować. Zresztą już z rok nie byłem na górze i nawet mnie nie ciągnie, a tu nie ma sklepów. Nic się nie da zrobić z taką forsą.
– Tam na powierzchni też niewiele da się kupić, a jednak ludzie je lubią.
– Aha. Powiedz no, co tu robią te ufoludki?
– Przekazują swoim jakieś dane, żeby im było łatwiej nas napaść. Zdaje się, kody genetyczne naszych.
– Choroba. To już aż tak poważnie?
– Tak. Drugie gniazdo było w Stanach, ale Amerykańcy wytłukli do nogi. Teraz na nas kolej.
– Kurde. A jak przylecą się zemścić?
– Nasi twierdzą, że przylecą tak czy siak.
– Jasna cholera. Wiesz, co myślę? Może nic nie robić. Przylecą, wezmą nas pod but, i raz-dwa wykończą. Nie będzie już mafii, prostytucji, narkotyków.
– No tak. Coś z racji w tym jest, ale wtedy będzie inna mafia. Małe, zielone ludziki, a ludzie pewnie im się przydadzą jako niewolnicy w kopalniach.
– Może tak, a może i nie. Ja tam bym nie narzekał, jakby mnie załatwili razem z całą ludzkością.
– A mnie byłoby, mimo wszystko, nieprzyjemnie.
– Ja już raz byłem zabity, przy okazji drugiej wojny secesyjnej na Powołżu. Kozacy mnie postrzelili. Kula wyszła plecami. Ale wylizałem się.
– To nie byłeś zabity.
– Ale myślałem, że jestem.
– Ja kiedyś dostałem odłamkiem w wojnie mafijnej o Uralwagonzawod.
– A wtedy, co zdobyli dwadzieścia czołgów T-98? Mała wojna. Trzy miesiące się kotłowało.
– Ale zajęli dwa miasta. Powiesili dwustu policjantów i w szturmie zginęło jeszcze coś ze dwa lub trzy tysiące komandosów. Dopiero napalm ich uspokoił. Albo wojna baszkirska, tam było naprawdę gorąco.
Szczur przyłożył palec do ust. Gdzieś daleko rozległa się seria z broni maszynowej. Zaraz potem zatrzymali się przed zawałem.
– Dziwne – powiedział przewodnik. – Jeszcze w zeszłym tygodniu tego tu nie było.
– Da się obejść?
– Tu wszystko da się obejść, ale może to oznaczać, że ktoś robi sobie blokhauz.
– Co?
– Odcina drogi wiodące do umocnienia. Zejdziemy poziom niżej i spróbujemy go ominąć.
– Jak daleko stąd do Kolcowej?
– Jakiś kilometr. Może bliżej.
– Zostało nam osiem godzin, żeby ich znaleźć. Trzeba liczyć jeszcze z godzinę, żeby wezwać specgrupę.
– Myślałem, że sam ich załatwisz, z moją, oczywiście, pomocą.
– Zobaczymy na miejscu. O ile, rzecz jasna, sprawa jest jeszcze aktualna.
– Co to znaczy?
– No cóż, mogli nadać sygnał i armia obcych jest już w drodze.
Kawałek przed zawałem znajdował się szyb inspekcyjny.
– Lepiej załóżmy maski, tam jest naprawdę brudno – powiedział Szczur. – I ślisko.
– Mam stalowe okucia na podeszwach.
– To nie ten rodzaj śliskości. No, schodzimy.
Szyb miał dziesięć metrów głębokości i kończył się w następnym kanale, nieco podobnym do tego, którym dotychczas wędrowali, ale miał znacznie większą średnicę. Po bokach biegły kładki, a środkiem płynęła rzeka fekaliów. Ruszyli szybkim marszem w zupełnych ciemnościach. Bateria w noktowizorze Stiepana zaczęła się wyczerpywać, wymienił ją na świeżą. Korytarz łagodnie zakręcił, spostrzegli ciało unoszące się na wodzie.
Nagle i niespodziewanie rząd zakurzonych żarówek pod sufitem zapłonął jasnym światłem. Oślepiło ich dokumentnie. Łowca złapał agenta i razem zeskoczyli ze ścieżki, pogrążając się po szyję w szambie. Wywołało to nielichy szok u nieobytego z tą substancją Stiepana. Zsunęli się w ostatniej chwili, bowiem na kładce pojawiło się około dwudziestu wyjących, nagich drabów, pomalowanych w czarne znaki i trzymających w dłoniach kije bejsbolowe. Przebiegli i zniknęli za załomem korytarza.
– Kto to?
– Sataniści. Myśleli, że uciekamy, i pognali w tamtą stronę. Z drugiego końca z pewnością zbliża się identyczna grupa.
W głębi tunelu ponownie rozległ się skowyt. A potem coś czknęło potężnie i rzeka gówna zaczęła się pomaleńku przemieszczać.
– Wiedzą już, że siedzimy w ścieku, i właśnie spuścili go trochę na niższy poziom. Dorwą nas, jak gówno opadnie, albo spłyniemy aż do kraty.
Stiepan miał ochotę o coś zapytać, ale było słychać, że zbliża się banda.
– Granaty. Otwórz usta i zamknij oczy.
Szczur wychylił się i cisnął granat tak, aby wylądował za zakrętem korytarza. Fala uderzeniowa wgniotła im pochłaniacze masek w twarze, ale nie odnieśli poważniejszych obrażeń.
– Gotów? Wyłazimy. Ja pierwszy, a ty ubezpieczaj.
Zaczął gramolić się po śliskim korycie na brzeg. Kładką po drugiej stronie nadbiegła samotna, czarna sylwetka, ale Stiepan zdjął ją jednym strzałem. Trup, obficie brocząc krwią, stoczył się na dół i galaretowata zawartość koryta na niedużej przestrzeni stała się brunatna. Szczur był już na górze. Wyciągnął do agenta rękę. Wyleźli i ruszyli w stronę, w którą poleciał granat. Zaraz za zakrętem leżało kilka ciał. Niektórzy byli ciągle żywi, ale wyraźnie w szoku. Stiepan uniósł broń, by ich dobić.
– Trzeba oszczędzać amunicję. Znikamy stąd. – Głos przewodnika drżał.
– Coś jest nie tak?
– Owszem.
Wkrótce znaleźli szyb biegnący ku powierzchni. Zaledwie jednak zaczęli wdrapywać się po metalowych szczeblach, tam na górze zgrzytnęła otwierana klapa. Szczur ściągnął Stiepana na ziemię i przyczaili się we wnęce technicznej. Kilka najbliższych żarówek było rozbitych, zapewne przez wybuch. Po drabince zeszło kilku ludzi w białych fartuchach, naciągniętych na czarne, skórzane kurtki. Przeszli niedaleko, nie zauważyli przykucniętych w mroku dwóch mężczyzn. Zaraz potem rozległ się straszliwy skowyt.
– Mówiłeś, zdaje się, że lekarze nie zabijają ludzi?
– To nie byli lekarze, ale wampiry. Widziałeś tatuaże na twarzach?
Powlekli się dalej korytarzem. Warstwa kału na ich ubraniach wyschła i odpadała płatami.
– Chciałbym się umyć.
– Niedługo znajdziemy się koło wody.
Dotarli do końca rzeki gówna. Szambo z obrzydliwym chlupotem ściekało gdzieś w dół. Na kracie, przez którą leniwie się przesączało, leżały szkielety kilku ludzi. W ciszy, przerywanej jedynie bulgotem fekaliów, rozległ się tupot nóg. Agent strzelił i jeszcze jeden czciciel diabła powędrował do piekła. Kawałek dalej znajdowała się potężna komora o stropie ze zbrojonego betonu. Pośrodku hali stał odwrócony krzyż, a wokoło walały się kości i resztki kilku ognisk. Światło paliło się także tutaj. Obok znaleźli ujęcie wody. Spłukali z siebie warstwę kału. Trwało to długo, ale wreszcie zaczęli przypominać ludzi. Odzież namokła. Stała się zimna i ciężka, jednak potworny smród, spowijający ich dotąd jak obłok, trochę zelżał.
– Idziemy dalej – powiedział Szczur. – Tylko patrzeć następnych wyznawców szatana albo wampirów.
Ciasnym szybem weszli do kanału piętro wyżej. Był suchy. I ciemny. Założyli noktowizory.
– Teraz musimy bardzo uważać. Albo ominęliśmy już blokhauz, albo też jesteśmy dokładnie w środku. A wtedy…
Nie dokończył. Korytarzem przeleciała seria z karabinu. Zaczęli się wpychać do szybu, ale jak się okazało, tam na dole było już kilku wampirów. Stiepan wrzucił do środka granat, zatrzaskując klapę, i przyłączył się do strzelaniny. Tamci świecili sobie niedużymi halogenowymi reflektorami. Udało się rozbić wszystkie cztery. Potem, dzięki noktowizorom dalsza walka stała się aż zbyt łatwa. Po chwili „objawy życia” zniknęły z przedśmiertnym charkotem. Wymienili magazynki. Nikogo więcej w polu widzenia.
– Tak czy siak, lepiej się stąd wynosić. Chyba że chcesz czystą kurtkę, to zdejmiemy z któregoś.
Agent przez chwilę toczył ze sobą ciężką walkę.
– Nie, dzięki.
– Dobra, rób, jak uważasz, ja tylko ściągnę sygnety i może jakiś zegarek.
Stiepan w zadumie popatrzył na swój. Tłukli się w tych zafajdanych lochach już czwartą godzinę. I nic. Nawet nie dotarli do Sadowego Kolca. Rozmyślania przerwało mu delikatne wibrowanie ścian. Coś przetoczyło mu się nad głową.
Dotarliśmy, poprawił się w myślach.
– Da się zejść głębiej? – zapytał.
– Tak. Musimy przejść jeszcze koło kilometra, zanim znajdziemy szyb na tamten poziom.
Kula, która nadleciała z ciemności, trafiła Stiepana w plecy. Kamizelka kuloodporna zatrzymała ją, ale tylko trochę zamortyzowała uderzenie. Bolało jak diabli…
Padli na ziemię.
– Hieny, wampiry czy grabarze? – zaciekawił się agent, regulując noktowizor.
– ONI!
Obraz wyostrzył się. Kanałem sunęło coś, co przypominało hipopotama. Monstrum otaczało kilku ludzi. Iwańczuk i Szczur dali ognia. Grad pocisków uderzył w pokrytą czymś w rodzaju szczeciny skórę i spadł na ziemię.
– Wycofujemy się – krzyknął Stiepan.
Zapadli w boczny korytarz. Szczur wyciągnął z torby minę z zapalnikiem naciągowym.
– Spróbujemy? – zagadnął.
Wychylił się zza rogu. Bestia była blisko. Dzieliły go od niej najwyżej dwa metry. Otaczało ją coś dziwnego. To, co w pierwszej chwili wziął za szczecinę, było w rzeczywistości lekko fosforyzującym fraktalem.
– Szybko! – krzyknął do towarzysza.
Wycofali się jeszcze kilkanaście metrów. Obcy zablokował swoim cielskiem całą szerokość korytarza i usiłował wcisnąć się za nimi. Nie zwracając najmniejszej uwagi na ładunek i linkę, parł niczym wielka dżdżownica. Wreszcie detonator zadziałał. Wychylili się, aby zobaczyć, jaki efekt przyniosły ich działania. Korytarz pokryty było kożuchem gwałtownie burzącej się cieczy. Z samego potwora zostały smętne, rozkawałkowane ochłapy.
– Załatwiliśmy go – odetchnął z ulgą łowca.
– Ciekawe, ile za jego głowę byś dostał? Dobra. Trzeba znaleźć dziurę, z której wyleźli, i zejść do stacji.
– Nie mamy więcej ciężkiej broni.
– Mam cztery granaty. Zresztą nie sądzę, żeby był to sam obcy.
– To co, do licha?
– Nie wiem. Piesek pilnujący wejścia, może żywy czołg. To nie było specjalnie inteligentne.
– Może po prostu obca inteligencja.
– Jeśli obca inteligencja nakazuje pchać się do zbyt ciasnych dziur i wystawiać na atak, tym lepiej dla nas.
– Coś w tym jest.
Ruszyli korytarzem. Niebawem znaleźli dziurę, prowadzącą gdzieś w głąb. Zeszli po drabince. W korytarzu panowała cisza. Licznik w plecaku Stiepana zaczął ćwierkać.
– Tu jest skażenie? – zdziwił się.
– Tak, to siłownia jądrowa.
– Mamy pod Moskwą elektrownię jądrową i to opanowaną przez obcych?
– Nie skończyli jej. Byłem tu sześć miesięcy temu i nikogo nie zastałem. Zrobili ją za Chruszczowa. Nigdy chyba nie została uruchomiona, ale jest tu lekkie skażenie.
Ruszyli korytarzem. Radiacja rosła z każdym krokiem. Wreszcie się zatrzymali.
– To się zaczyna robić niebezpieczne – powiedział agent. – Nie ma innej drogi?
– Jest, ale jeszcze gorsza. To rura od awaryjnego zrzutu pary. Tam to dopiero jest skażenie. Mieli wypadek przy próbnym rozruchu.
– Załatwimy się, jeśli będziemy dalej szli. Ile jeszcze?
– Sto, może sto pięćdziesiąt metrów.
– Dobra. Najlepiej by było, gdybym dalej poszedł sam. Nie chcę cię narażać.
– Jestem silny, pomogę w razie czego.
– Więc się pospieszmy.
Korytarz zakręcał kilkakrotnie. Ściany obłaziły z farby. Za każdym zakrętem promieniowanie było silniejsze. Niebawem znaleźli się przed ciężkimi, stalowymi wrotami. Niegdyś wyposażone były w zamek kodowy, ale teraz znajomość kodu nie okazała się już potrzebna, bowiem drzwi stały otworem. Weszli do sporej dyspozytorni.
Opuszczono ją całe dziesięciolecia temu. Pod ścianami leżało kilka wysuszonych ciał, ubranych w resztki białych fartuchów. Trupy nadgryzione zostały przez szczury.
– Pracownicy – wyjaśnił przewodnik, ale nie zagłębiał się w temat.
Licznik terkotał jednostajnie, wskazówka przekroczyła podwójną czerwoną kreskę. Wreszcie uchylili kolejne stalowe drwi. Dawne pomieszczenie reaktora zawalone zostało czymś w rodzaju szarej przędzy. W dole pod nimi leżały dziwne kształty, przywodzące na myśl kokony. Wydawały się zmieniać swoją konsystencję i kolor.
Cofnęli się. Cisnęli w dół swoje granaty, a potem puszkę z gazem i zatrzasnęli drzwi. Eksplozja zatrzęsła nimi, ale się nie otworzyły. Rozległ się syk i kolejne wybuchy.
Uciekali. W dyspozytorni przystanęli na chwilę. Nadal słyszeli tylko swoje oddechy. Tam, gdzie wybuchły granaty, coś kotłowało się przez kilka sekund i zaraz znieruchomiało.
– I to wszystko? – zapytał Szczur nieśmiało.
– Cholera wie. Miejsce namierzone, ewentualnych niedobitków niech szukają komandosi. My swoje zrobiliśmy. Wynosimy się stąd.
Ruszyli korytarzem i niebawem trafili na szyb wentylacyjny. Wspinali się nim dwanaście metrów do góry. Tu znaleźli boczny wlot i po chwili byli w tunelu metra.
– Kolcowaja – powiedział ze wzruszeniem Szczur. – Która godzina?
– Druga w nocy. Poszukajmy jakiejś stacji, stamtąd wyjdziemy na górę.
Powietrze było tu znacznie lepsze niż tam, w dole. Oddychali pełną piersią. Niebawem dotarli do stacji Nowosłodowskaja. Stiepan wygrzebał z kieszeni monetę i wrzucił ją do automatu. Wypadła paczka papierosów. Zapalił jednego, drugim poczęstował Szczura. Potem podszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do sztabu. Nikt nie podnosił słuchawki.
– Dziwne – stwierdził. – Powinien siedzieć dyżurny.
– Może akurat się zachlał. Ale na górze złapiesz taksówkę.
– Daj spokój, tak cuchnę, że żaden taksówkarz mnie nie weźmie.
Wdrapali się po unieruchomionych schodach na górę. Wejście do stacji zamknięte było na głucho, ale znaleźli boczne, przeznaczone dla pracowników. Po chwili sforsowali niezbyt wymyślny zamek.
– No cóż, do zobaczenia, kumplu – powiedział Szczur. – Pójdę na Kremlowską, wezmę nagrodę.
– A ja pójdę górą. Może wdepnę do amerykańskiej ambasady. Niech mi postawią kielicha.
Ścisnęli sobie dłonie. Stiepan czuł, że będzie mu brakowało towarzystwa, ale poprzysiągł sobie właśnie nie włazić pod Moskwę głębiej niż na poziom metra. Pchnął drzwi. Po chwili zatrzasnął je i pobiegł za oddalającym się Szczurem. Łowca odwrócił się, zdziwiony.
– Co się stało?
– Oni. Wylądowali… – Głos byłego policjanta załamał się.
– Chodź, możesz zamieszkać u mnie.
Po chwili pochłonęła ich aksamitna ciemność.