7.

– Zniknęła bez śladu? – spytał Habin. – Nie do końca – odrzekł Esteban. – Moi ludzie twierdzą, że trafiła ją kula. Szukamy w szpitalach kogoś, kto pasowałby do jej albo dziecka rysopisu.

– Co jeszcze?

– Sam Kaldak jest śladem. Przed wyjazdem z Meksyku wrócił do Tenajo. Czy to ci nasuwa jakąś myśl?

Cisza. – Tak.

– Więc możemy się domyślać, dokąd się skierował, prawda?

– Ale czy ją tam zabierze?

– Och, z całą pewnością. Ani na moment nie straci jej z oczu, póki nie zyska potwierdzenia. Posłałem po Marca De Salmo, żeby się zajął sprawą. Już wyrusza z Rzymu. Nie przejmuj się, znajdziemy Bess Grady, nim zdąży narobić kłopotów.

– Już ich narobiła. Stoi nam na drodze, a ty nawet palcem nie kiwniesz.

– Przeciwnie. Zadzwonię, gdy będę wiedział coś więcej.

Esteban odłożył słuchawkę. Habin się niepokoił i tym razem Esteban doskonale go rozumiał. Chodzi przede wszystkim o czas, liczył, że szybciej znajdzie kobietę. Przy odrobinie szczęścia De Salmo dopadnie ją i zabije na czas.

Ale Esteban rzadko polegał na łucie szczęścia. Zawsze warto mieć jakiś plan zastępczy. Nie przyszedł Mahomet do góry… Uśmiechnął się. Habinowi spodobałoby się to przysłowie.

Dochodziło południe, kiedy śmigłowiec wylądował na opustoszałym lotnisku parę ładnych kilometrów od Atlanty. Żadnej wieży; jeden pas startowy i zaledwie kilka hangarów na horyzoncie. Choć był środek dnia, nie zauważyła śladu człowieka na tym zapuszczonym odludziu.

– Co to za lotnisko? – spytała Bess, wyskakując ze śmigłowca.

– Nie ma nazwy. – Kaldak chwycił jej wojskowy plecak i ruszył za nią. – Korzysta z niego zaledwie paru legalnych prywatnych pilotów i mnóstwo nielegalnych.

– Narkotyki?

– Może. Zapewnienie sobie takiego zakątka kosztuje kupę szmalu. Nie zadaję pytań. Zostań z nią – zwrócił się do pilota. – Za hangarem powinien czekać na mnie samochód.

Wzdrygnęła się, odprowadzając go wzrokiem. Co prawda, było tu cieplej niż w Marylandzie, ale ją i tak przeszywał chłód.

Poczuła coś ciężkiego na ramionach. Pilot, Cass, okrył ją swoją skórzaną kurtką.

– Dziękuję.

Uśmiechnął się.

– Proszę. Podejrzewam, że miała pani trochę za dużo spraw na głowie, żeby pamiętać o kurtce.

– Pewnie tak. Często nam pan towarzyszy. To pan zabrał nas z Meksyku.

Przytaknął.

– Przydzielono mnie, bym przez najbliższy miesiąc był do dyspozycji Kaldaka.

– Czy to normalne? Pokręcił głową.

– Nie po ostatnich cięciach budżetowych.

– Kaldak nas sobie nie przedstawił. Nazywam się Bess Grady.

– Cass Schmidt.

– Zapewne przywykł pan do zabierania pasażerów w najdziwniejszych okolicznościach. Służy pan w CIA?

Skinął głową. Bess popatrzyła na Kaldaka.

– Pracował pan z nim wcześniej?

Potwierdził, ale się skrzywił.

– Ostatnim razem nawaliłem. Myślałem, że skręci mi kark. Zdziwiłem się, kiedy tym razem mnie wezwał.

– Może wie o tym, że jest pan dobrym pilotem.

– Cóż, obszedłbym się bez tego zaszczytu. Boję się go jak cholera.

– Naprawdę? – Już prawie zapomniała, jaką trwogę początkowo Kaldak w niej budził. – Od dawna się znacie?

– Od dwóch lat. Libia, potem Meksyk.

Kaldak wspomniał o Libii w związku ze wspólnikiem Estebana, Habinem.

– Samochód czeka – odezwał się Kaldak, podchodząc do nich. – Odlatuj, Cass. Lepiej, żebyś tu dłużej nie gościł.

Cass skinął głową.

– Do widzenia, pani Grady.

– Pańska kurtka. – Zdjęła ją i oddała pilotowi. – Jeszcze raz dziękuję.

Uśmiechnął się szeroko.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Kaldak wziął ją za łokieć i skierował w stronę samochodu.

– Dowiedziałaś się o mnie czegoś interesującego od Cassa? Nawet nie próbowała zaprzeczać, że usiłowała tamtego pociągnąć za język.

– Nie, z wyjątkiem tego, żeście byli razem w Libii.

– Szkoda. To była twoja ostatnia szansa. W moim otoczeniu nie znajdziesz wielu takich papli. Ostatnio CIA strasznie obniżyła poziom.

Dotarli do beżowego sedana zaparkowanego przy drodze.

– Nie chcę podpytywać ludzi takich jak Cass o to, co się dzieje. Chcę, żebyś ty mi powiedział.

– Kiedy sam będę wiedział.

Otworzył przed nią drzwiczki od strony pasażera, potem usiadł za kierownicą.

– W bagażniku są dla nas ubrania. Wcześniej ich powiadomiłem, że będziemy potrzebować ubrań i nowej tożsamości. Na razie zatrzymamy się w motelu na północ od miasta. Ty się nazywasz Nancy Parker.

Fałszywe nazwiska. Nowe tożsamości. Wszystko to wytrącało ją z równowagi.

– Nigdy nie lubiłam tego imienia.

– Więc później wyszukamy dla ciebie inne.

Pokręciła głową. Nie rozumiał. Nie chodziło o imię. Czuła się, jakby grunt usuwał jej się spod nóg. Emily i Josie zniknęły z jej życia. Nawet nie miała aparatu.

A wszystko przez nią.

Tak się martwiła i taka była zmęczona, że dała się nieść fali, pozwoliła, żeby Kaldak załatwiał sprawy z Yaelem Nablettem i lekarzami Josie, teraz zaś organizował jej życie.

– Musimy porozmawiać, Kaldak.

Przez chwilę nie odpowiadał, tylko bacznie się jej przyglądał. W końcu odwrócił wzrok i uruchomił silnik.

– Dobra, nie ma sprawy.

Zanim dotarli do „Residence Inn”, dochodziła ósma. Motel był staromodny, z wolno stojącymi domkami. Po dopełnieniu formalności musieli jeszcze kawałek podjechać do swojego.

Kaldak zamknął drzwi na klucz.

– To ma być ich dwupoziomowy apartament. Ten drugi poziom to po prostu strych. Nie jest aż tak imponujący, jakby wskazywała nazwa, ale dość wygodny. Sypialnia i łazienka na górze, ten sam rozkład na dole, plus aneks kuchenny i jadalnia.

– Świetnie – odparła. – Wszystko mi jedno. Potrzebuję tylko prysznica. Mam się ulokować na górze czy tutaj?

– Na górze.

Wzięła walizkę i skierowała się do krętych schodów.

– Zaniosę ci.

– Nie jestem dzieckiem.

Ale czuła się bezsilna i bezbronna, musiała jakoś umocnić swoją pozycję.

– Uchowaj Boże, za nic bym się nie odważył naruszyć twojej niezależności. – Odwrócił się od niej. – Mnie też przyda się prysznic.

W sypialni Bess otworzyła walizkę i znalazła w niej dwie pary czarnych spodni, czarną marynarkę, dwie białe bluzki, bawełnianą piżamę w niebieskie paski, czarną koszulkę, czarne buty na obcasie i na płaskich podeszwach, pięć kompletów czarnych staników i majtek. Zdumiewające, z wyjątkiem butów, za dużych o pół numeru, wszystko idealnie pasowało. Właściwie nie powinno jej dziwić. Ubrania, które Kaldak przyniósł do szpitala, również dobrze na niej leżały. Ma niezłe oko.

Na dnie walizki spoczywała czarna skórzana torebka na pasku. W środku Bess znalazła kosmetyczkę i portfel z dwustoma dolarami w gotówce, trzema kartami kredytowymi i prawem jazdy z jej zdjęciem. Dokumenty wystawiono na nazwisko Nancy Parker. Jakim cudem tak szybko to wszystko skompletowałeś?

Wzięła piżamę i weszła do łazienki.

Strugi ciepłej wody rozkosznie obmywały jej ciało. Zamknęła oczy i próbowała się rozluźnić. Po części jej się to udało. Była napięta jak struna, a to nie służy jasnemu myśleniu. Dobrze tak trwać owinięta w kokon wody, z dala od Kaldaka.

Stała pod prysznicem bardzo, bardzo długo.

– Kaldak, mam wiadomości z Interpolu – powiedział Ramsey, gdy Kaldak dodzwonił się na jego telefon komórkowy. – Krążą pogłoski, że Marco De Salmo wyruszył do Nowego Jorku.

Kaldak znieruchomiał.

– De Salmo?

– Esteban już wcześniej korzystał z jego usług.

– Podobnie jak wielu innych.

– Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. Z Nowego Jorku ma połączenie z każdym miejscem.

Również z Atlantą.

– Powinieneś ją zawieźć w bezpieczne miejsce – ciągnął Ramsey.

– Nie mogę, do licha. Jeszcze nie. Informuj mnie na bieżąco. Odłożył słuchawkę. De Salmo. Fatalnie.

Nie musiał jechać do Atlanty. Esteban może jeszcze nie odkrył związku.

Kaldaka nie stać na ryzyko. Trzeba szybko działać.

Kiedy Bess zeszła na dół, Kaldak stał przy kuchence mikrofalowej. Miał na sobie dżinsy i ciemnoniebieską koszulkę, krótko ostrzyżone włosy były wilgotne. Zatrzasnął drzwiczki kuchenki.

– Mam nadzieję, że lubisz kurczaka. Kazałem zaopatrzyć zamrażarkę w gotowe dania. Tymczasem dali samego kurczaka.

– Wszystkie mrożonki smakują jednakowo. – Siadła na stołku przy barku. – Potrzebuję odpowiedzi, Kaldak.

– Kurczak będzie za siedem minut. – Zerknął na zwinięty w turban ręcznik na jej głowie. – Akurat zdążysz sobie wysuszyć włosy.

– W walizce nie było suszarki.

– Cóż za niedopatrzenie. Inne braki?

– Wyobraźni. Wszystko z wyjątkiem piżamy i paru bluzek jest czarne.

– To standardowa procedura. Granat lub czerń, wszystko niewymagające prasowania. Coś jeszcze?

– Aparat fotograficzny. Chcę mój aparat.

– W tej sprawie nic ci nie poradzę. Nie widziałem go, od kiedy cię zabrałem do San Andreas. Przypuszczam, że ma go Esteban.

– Ale ja go potrzebuję.

Zdawała sobie sprawę, że zachowuje się dziecinnie, ale to był gwóźdź do trumny. Bez aparatu czuła się okaleczona… zagubiona.

– Załatwić ci jakiś?

Załatwić? Aparatu fotograficznego się nie załatwia. Trzeba go wypróbować, trzymać w ręku, poczuć.

– Tamten miałam od ośmiu lat. To mój ulubiony.

– Przykro mi, ale nie wrócę po niego. Zastąpić ci go innym?

– Nie, sama się tym zajmę. – Wróciła do ataku. – Żądam odpowiedzi. Założę się, że to, co mi powiedziałeś o Tenajo, było zaledwie wierzchołkiem góry lodowej.

– Nie teraz. I tak już trzymasz mnie w garści, więc nie musisz przyciskać. Jesteś wyczerpana.

Faktycznie, była wyczerpana, a w głowie miała taką sieczkę, że nie wiedziała, czyby cokolwiek zrozumiała, nawet gdyby zaczął mówić. Może po kolacji lepiej sobie poradzi. Kaldak stosował uniki, a jej ulżyło, że na razie nie musi naciskać.

– Nie skończyłam z tobą.

Zdjęła ręcznik i zaczęła wycierać włosy.

– Widzę, że radzisz sobie i bez suszarki. Ta umiejętność dostosowywania się do warunków musiała ci się przydawać w niektórych miejscach. Ostatnio w Chorwacji trudno o salony piękności.

Zatrzymała się w pół ruchu.

– Skąd wiesz, że byłam w Chorwacji?

– Po wypatrzeniu, jak zdążacie do Tenajo, Esteban zażądał raportu na temat ciebie i twojej siostry. Chciał się upewnić, że nie jesteście z firmy, która potem ściągnęłaby mu problemy na kark. – Otworzył drzwi lodówki. – Starałem się więc go przekonać, żeby mi pozwolił was dopaść i wyeliminować wszelkie zagrożenie.

Znieruchomiała. Wyjął mleko w kartonie i postawił na barku.

– Nie zgodził się. Teraz wiem, że chciałby choroba i was zabiła.

– Zabiłbyś nas?

Zaprzeczył ruchem głowy.

– Ostrzegłbym was i próbował bez wiedzy Estebana wyciągnąć z zagrożonego terenu, o ile to by nie zagroziło mojemu kamuflażowi.

– A gdyby zagroziło?

Postawił dwie szklanki, wyjęte z szafki.

– Wtedy musiałbym podjąć decyzję.

– Ale w San Andreas odważyłeś się na odsłonięcie kart.

– Liczyłem się z tym, zwłaszcza że już znacznie więcej wiedziałem o całej akcji. – Nalał mleka do szklanek. – Od ponad dwóch miesięcy usiłowałem się wkupić w łaski Estebana. Naprawdę potrzebowałem tej informacji.

Żar, który zabrzmiał w tym ostatnim zdaniu, sprawił, że Bess szerzej otworzyła oczy.

– Dlaczego mi o tym mówisz?

– Żebyś zrozumiała, jak ważny jest dla mnie Esteban. – Patrzył jej prosto w oczy. – Gdybym musiał, zabiłbym ciebie, twoją siostrę i przewodnika.

– Nic nie może być aż tak ważne.

– Powiedz to ludziom, którzy umarli w Tenajo.

– Ale nie uratowałeś wioski.

– Nie. – Zacisnął usta. – Nie uratowałem.

Odwrócił się do niej plecami i sięgnął do szafki.

Czuje się winny, uświadomiła sobie Bess. Strasznie winny. Pod maską bezwzględności jednak kryje się człowiek. To stwierdzenie było dla niej szokiem.

Zdjął z półki dwa talerze. Zanieś mleko do jadalni. Ja przyniosę kurczaka.

I znowu z jego twarzy nic nie dawało się odczytać. Bess zsunęła się ze stołka i wzięła szklanki.

– Gotowe mrożonki bardziej pasują do kuchni.

– Matka nauczyła mnie, że kolację zawsze podaje się w jadalni. Nie mogę się pozbyć tego nawyku. – Umilkł na chwilę. – Tak, owszem, miałem matkę. Nie wypełzłem spod głazu.

Poczuła, że się uśmiecha.

– A ja sobie wyobrażałam stalowe jajo z obcej planety. Zamrugał powiekami.

– Wielkie nieba, ty chyba ze mną żartujesz.

Żartowała. Niewiarygodne. Nie dość, że potrafiła dopatrzyć się czegoś zabawnego w tej sytuacji, to jeszcze czuła się na tyle swobodnie, by dać temu wyraz.

– Zaraz mi przejdzie. Skrzywił się.

– Nie bój się, i tak nic z tego nie będzie. Za dużo ostrych krawędzi.

Ostre krawędzie, niepokojąca spostrzegawczość i niemal fanatyczne, żarliwe zaangażowanie to był cały on. Okazał chwilową słabość, ale błyskawicznie, gładko wrócił do wcześniejszego wcielenia. Chyba oszalała, wyobrażając sobie, że on w ogóle jest zdolny do jakichś ludzkich uczuć.

– Siadaj. Przyniosę sztućce. – Kaldak wyrósł za nią, stawiając na stole parujące talerze. – Nie jest to szczególnie odżywcze, ale jadalne, a ty od wczoraj nic nie miałaś w ustach. W drodze z lotniska słyszałem, jak ci burczało w brzuchu.

– Nie wypada o tym wspominać.

– Jeszcze gorzej by o mnie świadczyło, gdybym cię nie nakarmił. Rzeczywiście, była głodna. A mimo to coś jej nie odpowiadało w tej rzeczywistości. Ciało zestresowanego albo przygnębionego człowieka powinno przestać go nękać podstawowymi potrzebami.

Wrócił Kaldak ze sztućcami i serwetkami. Usiadł naprzeciwko Bess.

– Jazda. Wzięła widelec.

– Czy tak by się wyraziła twoja matka? Pokręcił głową.

– To te moje ostre krawędzie. Pewne cechy są wrodzone. Innych nabywamy.

Ale, skonstatowała w duchu, jego manierom przy stole nie można nic zarzucić.

– Twoja matka jeszcze żyje?

– Umarła dawno temu. Tak samo jak ojciec. A twoi rodzice?

– Mama umarła, gdy ja i Emily byłyśmy jeszcze małe. Ojciec zginął w wypadku samochodowym, kiedy miałam piętnaście lat.

– To wyjątkowo niedobry wiek na utratę rodzica.

– Ale została mi Emily. Studiowała medycynę i wynajmowała mieszkanie w mieście. Sprzedałyśmy Tyngate, dom, w którym dorastałyśmy, i wzięła mnie do siebie.

– Żadnych problemów?

Skrzywiła się.

– Nie powiedziałabym. Trudno było mnie nazwać spokojnym dzieckiem i tęskniłam za Tyngate. Początkowo nieźle dawałam jej kość, ale potem jakoś się dogadałyśmy.

– Tyngate – powtórzył. – Brzmi jak nazwa majątku.

– Tylko duży stary dom nad rzeką. Nic wielkiego.

Nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

– Ale kochałaś go?

– Jasne. Do tej pory odzywa się we mnie tęsknota za nim. Jednak Emily miała rację, musiałyśmy iść naprzód. Nie wolno czepiać się przeszłości.

– Opowiedz mi o tym Tyngate.

– Dlaczego?

– Zwykła ciekawość.

– Mówiłam ci, nic nadzwyczajnego. Wygodny dom. Mieliśmy przystań i łódź. Nie wiem, dlaczego to aż tyle dla mnie znaczyło. – Zapatrzyła się w talerz. – Wiesz, kiedyś czytałam autobiografię Katherine Hepburn i Tyngate nieco przypominało miejsce, w którym dorastała. Było jakby… złociste. Emily i ja mamy cudowne wspomnienia z dzieciństwa. Pływałyśmy w rzece i na łódce, zbudowałyśmy domek na drzewie. Tam zawsze czułam się bezpieczna. Niezależnie od tego, jak skomplikowany i dziwaczny stawał się świat zewnętrzny, nasz dom zawsze był bezpieczny… i niewinny.

– Niewinność to dzisiaj towar deficytowy. Powinnyście były zatrzymać Tyngate.

Uśmiechnęła się.

– Z polisy nie dostałyśmy dużo, a Emily i tak z trudem nas obie utrzymywała. Nie, postąpiła słusznie.

Bess od dawna nie myślała o Tyngate. Nagle zalała ją fala tęsknoty.

– Ale każde dziecko powinno móc się wychowywać w takim miejscu jak Tyngate. Trzeba by wprowadzić w tej sprawie zapis do konstytucji.

– Napisz do swojego kongresmana. Oni zawsze ochoczo rzucają się na każdy pomysł dotyczący dzieci. To politycznie poprawne. Dopij mleko. To też politycznie poprawne.

Cieszyła się ze zmiany tematu. Wspomnienia o Tyngate zawsze będą się wiązały z Emily, a teraz zaostrzały niepokój o siostrę.

– Przecież piję. Mówiłam, żebyś przestał mi rozkazywać.

– Za nic bym nie dopuścił, żebym przez uprzejmość miał zrujnować swój wizerunek.

Wypowiedział to bez uśmiechu i Bess dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że żartował.

– Na twoim miejscu bym się o to nie niepokoiła.

Ale ja się niepokoję. Bez przerwy. – Sięgnął po mleko. – To konieczne. – Wypił solidny łyk, nim odstawił szklankę. – Najważniejsza jest spostrzegawczość. Tylko w ten sposób… Z czego się śmiejesz? Odruchowo wzięła serwetkę i wytarła mu usta.

– Masz wąsik. Przypominasz mi Julie. Ona też zawsze…

Myśl o Julie przypomniała jej z kolei o koszmarnej sytuacji Emily.

– Julie to twoja siostrzenica? Ta od przyjaciółki w Internecie? Przytaknęła.

– Jest jak Emily?

– Nie, nikogo nie przypomina. Emily twierdzi, że jest trochę podobna do mnie, ale ja uważam ją za niepowtarzalną.

– Bardzo jesteś z nią związana? A z Tomem Corellim?

– Kocham ją, a Tom zawsze był dla mnie dobry. Bardzo go lubię. – Zdała sobie sprawę z napięcia, którego jeszcze przed chwilą nie było. – Czemu pytasz?

– Ktoś jeszcze? Kto jeszcze jest ci bliski?

– Zachowujesz się jak Esteban. On też mi urządzał przesłuchanie trzeciego stopnia.

– Mną kierują inne pobudki.

– Oby. Jego interesowało, czy mam krewniaków, którzy by mogli mu wejść w paradę, gdyby poderżnął mi gardło.

– A ja usiłuję nie dopuścić, żeby to się stało. Jesteś rozwódką, prawda? Utrzymujesz stosunki ze swoim byłym mężem?

– Nie. – Zmarszczyła nos. – Byliśmy małżeństwem tylko dziewięć miesięcy. Fatalny błąd. Emily mnie ostrzegała, że to zero, ale ja jej nie wierzyłam.

– Dlaczego?

– Hormony zagłuszyły rozsądek. Matt jest muzykiem. Czarujący, seksowny, nawet potrafił podtrzymywać konwersację, pod warunkiem, że nie stawała się zbyt głęboka. Nie lubił głębi. – Popijała mleko. – I nie uznawał wierności. Dwa miesiące po ślubie już zaczął sypiać z innymi.

– Ale małżeństwo trwało dziewięć miesięcy.

Wzruszyła ramionami.

– Jestem uparta. Nie chciałam się przyznać do kolejnego błędu. Więc próbowałam je uratować. Ale nie było do tego podstaw.

– Do kolejnego błędu – powtórzył.

– Nie jestem ideałem, jak Emily.

– Opowiedz mi o swoich przyjaciołach. Masz kogoś bliskiego?

– Nie, moja praca wiąże się z podróżami. Trudno utrzymać przyjaźń, jeśli nieustannie przegapia się rocznice ślubu, urodziny i… Dlaczego?

– Gdzie mieszkasz?

– Wynajmuję mieszkanie w Nowym Orleanie.

– Lubisz sąsiadów?

– Tak, wszystkich.

– Ale któregoś szczególnie? – Nie.

– Zwierzęta?

– Nie powinno się trzymać zwierząt, jeśli się nie ma czasu, by się nimi zająć.

– Czyli z wyjątkiem Emily i jej rodziny nie masz nikogo? Ściągnęła brwi.

– Mam przyjaciół. Mnóstwo przyjaciół. Na całym świecie.

– W to nie wątpię. Nie musisz się obruszać.

– Bo robisz ze mnie sierotkę Marysię.

– Po prostu staram się odkryć twoje słabe punkty.

– Nie mam słabych punktów. – Nagle ogarnął ją niepokój. – Nie mam? Julie i Tom?

– Może. Twoje mieszkanie w Nowym Orleanie już jest strzeżone, ale po kolacji dasz mi adres i telefon Corellich. Zorganizuję dla nich ochronę.

– Dobra. Ale chyba nie musimy się jeszcze martwić. Tom i Julie wyjechali do Kanady pod namiot. Zamierzali tam spędzić te trzy tygodnie, kiedy my z Emily miałyśmy podróżować po Meksyku.

– Łatwo się z nimi skontaktować?

– Nie, chyba, że jesteś grizzly. Tom to spec od poruszania się w dziczy, a wyprawy pod namiot traktuje serio. Zawsze zostawiają wóz w leśniczówce i żyją z płodów ziemi.

– Radio?

– Nie, ale na wypadek niebezpieczeństwa zabierają flary.

– Lepiej podaj mi adres leśniczówki, to poślę tam faceta, który ich przyjmie, gdy wrócą do cywilizacji.

– Dobry pomysł. – Umościła się wygodniej. – A teraz powiedz, co robimy w Atlancie, Kaldak?

– Mówiłem ci, potrzebuję pomocy od przyjaciela.

– Jakiego rodzaju pomocy? Nie odpowiedział.

– Jakiego rodzaju pomocy? Zmarszczył brwi.

– Nie odpuścisz, co?

– A dlaczego miałabym odpuścić? Chodzi o moje życie. O życie Emily. Byłeś dla mnie bardzo dobry, ale nie chcę opieki, jeśli to równa się nieświadomości. Nie potrafię tak funkcjonować. Żądam jasnego i otwartego postawienia sprawy. Nie mówiłeś mi wszystkiego, prawda?

– Nie – przyznał. – I nie mogę ci wszystkiego powiedzieć. Jeszcze nie.

– Kiedy?

– Nie jestem pewny.

– Tak dalej być nie może, Kaldak. Pozwoliłam ci sobą kierować, sterować i rządzić. Od tej pory, jeśli oczekujesz ode mnie współpracy, masz mi odpłacić tym samym.

Bacznie obserwował jej twarz, w końcu wolno skinął głową.

– Zgoda. Ale ja sam jeszcze nie wszystko wiem. Rzecz opiera się na domysłach. Umówmy się, że najpierw spotkam się z moim przyjacielem, a potem pogadamy.

– Chcę ci towarzyszyć.

– On jest w bardzo delikatnej sytuacji. Poproszę go o złamanie pewnych reguł. Może na to nie pójść, jeśli zjawi się ktoś oprócz mnie. – Zebrał naczynia i zaniósł do zlewu. – Nie przejmuj się, nie zamierzam cię wystawić rufą do wiatru. Jutro wieczorem wrócę.

O to akurat się nie martwiła.

– A ja co? Mam tu siedzieć i wyłamywać palce?

– Przykro mi.

Jej też było przykro, ale nie ulegało wątpliwości, że Kaldak nie pójdzie na dalsze ustępstwa.

– I obiecujesz, że będziesz ze mną szczery?

– Uwierzyłabyś, gdybym dał słowo?

– Tak.

Przechylił głowę.

– Czuję się zaszczycony. Obiecuję, że jutro po powrocie powiem ci wszystko o moim spotkaniu.

Wyczuwała jakiś unik.

– Prawdę.

– Prawdę. – Skrzywił się. – Doskonale potrafisz wiercić dziurę w brzuchu. Nic dziwnego, że zdobyłaś tyle nagród.

Zerknęła na niego zaskoczona.

– Dużo o mnie wiesz. Esteban twierdził, że nie zdobyłeś wiele informacji.

Nie chciałem, żeby wiedział więcej, niż musi. – Wzruszył ramionami. – Już od pewnego czasu podziwiam twoje prace. Podobało mi się zdjęcie tamtego bandyty z Somalii.

– Mnie też. – Wstała. – Co mi przypomina, że muszę zadzwonić do Johna Pindry’ego i powiedzieć, że nie mogę zrobić fotoreportażu do jego gazety.

Kaldak pokręcił głową.

– Gonią go terminy. To nieodpowiedzialne, tak go trzymać w niepewności.

– Poczekaj jakiś czas. Na razie nie chcemy, żeby pojawiły się jakieś przecieki o Tenajo.

– Nie powiedziałabym mu o…

Co tam, i tak nie oczekują jeszcze znaku życia od niej.

– Napiszę adres Emily w notesie telefonicznym i idę spać. Jestem taka zmęczona, że lecę z nóg.

– Podziwiam cię, że tak długo wytrzymałaś. – Zabrał się do mycia naczyń. – W ciągu ostatniego tygodnia przeżyłaś piekło. Dobrze to zniosłaś.

Ogarnęło ją zaskoczenie pomieszane z zadowoleniem.

– Cóż, każdy orze, jak może.

– Pewnie tak. Zwłaszcza, że nie jesteśmy doskonali, jak siostra Emily – dodał z namaszczeniem.

Naśmiewa się z niej? – myślała zdumiona. Trudno zgadnąć.

– Bo ona jest doskonała. No, prawie.

– Za to ty jesteś cielęciną? Więc jednak sobie pokpiwa. Uśmiechnęła się, zapisując w notesie adres i numer telefonu Emily.

– Za skarby świata. Jestem cholernie dobrym fotografikiem i cudowną istotą ludzką.

– Widzę, że zawód postawiłaś na pierwszym miejscu. Uśmiech zniknął jej z ust.

– I co z tego?

– Nic. Po prostu mnie to zaciekawiło. Podpytywał ją, próbując dotrzeć do tego, co uważał za sedno.

– Zejdź ze mnie, Kaldak.

– Dobra, przepraszam. Ja też mam umysł analityczny. Odruchowo badam to, co mi wpadnie pod rękę.

Czyżby cały wieczór była pod lupą? Zadawał jej mnóstwo pytań, a nie wszystkie dotyczyły bliskich znajomych. Z tajemniczych powodów ta myśl ją zabolała.

– Dobranoc.

– Dobranoc, Bess.

Ruszyła do siebie. Była już u szczytu schodów, gdy obejrzała się na niego. Kaldak zmywający naczynia stanowił co najmniej zabawny widok. A mimo to każdy ruch wykonywał precyzyjnie i pewnie – tak samo jak zabijał strażnika w San Andreas.

Nagle podniósł wzrok znad naczyń.

– Tak?

Rzuciła niezobowiązująco:

– Świetnie sobie radzisz. Matka cię nauczyła?

Przytaknął.

– Zawsze powtarzała, żebym po sobie sprzątał. Tak wypada. A czysty blat sprawia, że życie płynie gładko.

Wszystko musi iść gładko. Tak powiedział w szpitalu.

Ale ona zepsuła jego misterny plan i zginął człowiek. Był na nią wściekły, wściekły, że musiał zabić.

– Idź do łóżka – polecił. – Kiedy się obudzisz, mnie już nie będzie. Są jajka i bekon na śniadanie. Nie opuszczaj mieszkania. Nikomu nie otwieraj. Rozumiesz? Nikomu.

– Dobra, słyszałam za pierwszym razem. Kiedy wrócisz?

– Kiedy tylko zdobędę to, czego potrzebuję. Odwróciła się i ruszyła dalej na górę.

– Bess. Obejrzała się.

– Mów, co chcesz, ale cielęciną cię nazwać nie można.


– Nie mogę tego zrobić, Kaldak – powiedział Ed Katz. – Pracuję w grupie. Ktoś by się dowiedział.

– Daj im wolne.

– Dlaczego nie puścisz tego normalnymi kanałami?

– Bo byłyby raporty i raporty na temat raportów. Nie chcę żadnych przecieków.

– Sam możesz to zrobić.

– Nie mam laboratorium ani sprzętu. Katz przygryzł wargę.

– To mi się nie podoba. Za bardzo cuchnie.

– Podoba ci się. Aż się ślinisz, żeby się do tego dorwać.

– Dobra, ciekawi mnie.

– Jesteś mi coś winien.

– Cholera. – Katz przeciągnął ręką po długich ciemnych włosach. – Dlaczego nie zażądałeś pierworodnego?

– Nie masz dzieci.

– A myślisz, że z Martą nie próbowaliśmy? Ostatnio zaczęliśmy nową kurację hormonalną, która może coś da. Na kiedy ci to potrzebne?

– Na dziś wieczór.

– Wykluczone.

– Zrób, ile możesz. Potrzebuję czegoś, czegokolwiek. Katz ściągnął brwi.

– To wynoś się, żebym mógł się zabrać do roboty.

– Poczekam.

– Nie ma jak odrobina nacisku. Kaldak się uśmiechnął.

– Wyjąłeś mi to z ust.

Загрузка...