Kiedy zadajemy sobie pytanie, dlaczego resztki upiornej menażerii zachowały się nie zdemaskowane do dziś, mimo rozwoju cybernetyki, informatyki, działalności wywiadów i kontrwywiadów, nasuwa się jedyna rozsądna odpowiedź – ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć. Zawsze znajdzie się naukowy autorytet, który powie: to niemożliwe. Podważy cudowność zjawiska, tak że nawet naoczni świadkowie po pewnym czasie dojdą do wniosku, że ulegli złudzeniu, i będą wstydzić się własnej łatwowierności.
Obok strażnika polarnej policji latający pług widziało jeszcze dwóch myśliwych, grupa drwali, pasażerowie Kolei Północno – Zachodniej, załoga statku rybackiego oraz parka zakochanych tubylców, a przecież trudno byłoby znaleźć jakąś zaprotokołowaną relację czy potwierdzoną notatkę służbową na ten temat.
Jaki naukowiec mógłby przystać na teorię, że cała najnowsza historia pełna jest incydentów, które stają się logiczne i jasne, dopiero gdy uwierzymy w interwencję diabła? Niestety, nikt nie zaryzykuje. Podejrzewam nawet, że wystąpienie publiczne przedstawiciela Piekła przed kamerami Eurowizji naraziłoby tylko całą sieć na oskarżenie o manipulację opinią publiczną za pomocą średniowiecznych akcesoriów.
Wypadki angażowania egzorcystów (przykład mieliśmy podczas polowania na Topielicę) są ciągle jeszcze sporadyczne i dotyczą jedynie paru krajów; w innych są absolutnie nie do pomyślenia. Parę lat temu w Albanii zostało znalezione w sidłach małe diablę. Okaz nie powinien budzić wątpliwości – miał różki, kosmatą sierść, ogonek. A jednak miejscowi naukowcy uznali go za atawistyczny egzemplarz człowieka, na wszelki wypadek ogolili, zoperowali rogi, amputowali ogon, dali paszport i wyprawili za granicę.
Diabełek gdzieś się zawieruszył, a nauka straciła jedyną być może okazję dokładnego zbadania przedstawiciela alternatywnego świata.
Ale nie oskarżajmy pochopnie bałkańskich medyków. Ich postępek uchronił cały przyzwoicie wyglądający gmach nauki światowej od zawalenia. Co by było, gdyby naukowo potwierdzono istnienie szatana, podano jego cechy anatomiczne i morfologiczne?… Strach myśleć!
Wszystkie te problemy były zapewne całkowicie obce Anicie Havrankovej, która owego wieczoru została w lektorium aż do zamknięcia biblioteki, studiując ciekawe opracowania i szkice dotyczące ostatnich wykopalisk w Jerycho, których wyniki cofnęły historię człowieka o dobre dwa tysiące lat wstecz. Parokrotnie zastanawiała się, czy dziś wpadnie do biblioteki tajemniczy nieznajomy. Ale nie wpadł. Nie zadzwonił też do schroniska prowadzonego przez siostry felicjanki. (Upewniała się dwukrotnie w ciągu dnia.) Anita nie znała się na mężczyznach. Niemniej nietypowe zachowanie przystojnego cudzoziemca było co najmniej zastanawiające.
Nie chciało jej się spać. Zamiast więc grzecznie udać się do bursy, jak bywało od miesięcy, ruszyła na spacer, co w tak dużym mieście mogło okazać się ani miłe, ani bezpieczne. Parokrotnie spotkała się z zaczepką otumanionego narkotykiem emigranta, raz ku swemu przerażeniu usłyszała parę mocnych słów od wymalowanej prostytutki, i kiedy już zamierzała wracać, dostrzegła ich na tarasie kawiarni. Nieznajomy siedział i pił wino z jakąś okropną Amerykanką w wielkich okularach. Chociaż w zasadzie był Anicie obojętny, uczuła przykry skurcz, zwłaszcza gdy Amerykanka chichocząc wesoło pocałowała młodego człowieka w usta. Havrankova chciała czym prędzej odejść, ale raptownie zorientowała się, że nie tylko ona przygląda się parze na tarasie. Przestraszyła się. Jakiś osobnik stał w cieniu i palił papierosa. Był to zażywny Włoch w średnim wieku, o antypatycznej twarzy mafiosa. Zauważył jej obecność. Na usta wypłynął mu bezczelny uśmieszek. Uchylił kapelusza. Odskoczyła jak spłoszona antylopa. Dopiero gdy odbiegła kilkaset metrów, pomyślała, że jej nieznajomy wielbiciel może znajdować się w niebezpieczeństwie. Że właściwie powinna go ostrzec.
Z NOTATEK MARION
Gdybym wiedziała, w co się ładuję, nigdy bym nie weszła w układ z Meffem Fawsonem. W odróżnieniu od tych wszystkich dupeczek myślących seksem z dnia na dzień, od szmaty do szmaty, w kategoriach “co się ma, gdy się da" – postępowałam przeważnie kierując się rozsądkiem i uczuciami wyższego rzędu. Zawsze uważałam, z jakim facetem idę się kochać i co z tego wyniknie. Dlaczego z Meffem? Zabijcie, nie wiem! Poznałam go pierwszego dnia, jak wskoczył do firmy. Elegancki, młody, w sumie był taki rozkosznie gapowaty i niezaradny, aż śmiech skręca. Trzy razy można było mu coś mówić, a i tak zrobił coś innego. Chociaż pomysły też miał. i właściwe od razu wiedziałam, że się wybije, jeśli tylko będzie miał kogoś na stałe, kto będzie w niego wierzył, no i tak dalej. Początkowo nawet mnie nie zauważał. Albo udawał, że nie zauważa. Wszyscy mówili wtedy, że kręcę ze starym, ale co można kręcić ze starym, chyba tylko młynka palcami, no więc może dlatego nie próbował, a nawet jakby się mnie bał. i dopiero w zimie, jak zostaliśmy wieczorem kończyć projekt dla Exxon, jakoś tak wyszło… Moja siostra Mabel, która ma język jak bormaszyna, zawsze mówiła: “Nie kombinuj z facetami dziwnymi, normalni robią to lepiej", i dzisiaj wiem, że trafiła w dychę. Meff był trochę dziwny. Jak garnek z przypalonym dnem. Zawsze czułam, że jest tam zaschnięta jakaś tajemnica, ale nie wiadomo jaka. Ale jak miałam się dowiedzieć, targać ten mój garnek za ucho? Do Paryża przyjechałam, bo w końcu gdy się ma trzydzieści lat i małego nietoperza pod sercem, trzeba sprawy stawiać jasno.
No i jestem w tym hotelu “Paradise", który cały wygląda jak jedna zakurzona otomana z dziurami wyjedzonymi przez myszy. Niby styl późne rokoko, ale jak dla mnie, to starzyzna i dziadostwo.
Od pierwszej chwili mój “diabełek" wydawał mi się nieswój. Kłębek nerwów z powbijanymi dodatkowo szpilami. Taka akupunktura nie wychodziła mu na zdrowie. Do tej pory nie udało mi się połapać, ale jestem pewna, że wpakował się w jakąś koszmarną aferę. Fakt, ma pieniądze, ale co mu z tych pieniędzy? Patrzy na wszystkich wilkiem, wobec mnie zachowuje się, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu, a w łóżku… Popelina!
Nie chce nic powiedzieć o swoim zajęciu. Dzisiaj cały dzień łaził po mieście i wrócił z naręczem jakichś ziół i chemikaliów. Czyżby nagle poczuł powołanie naukowca? A ci jego asystenci. Równie paskudnych kolorowych nie widuje się nawet w Haarlemie. Małe to, pokurczone, wścibskie. Wczoraj wyciągnęłam jednego z szafki pod umywalką. Za to tutejsza bajzel – mama ma co najmniej sto pięćdziesiąt lat. Węszy za mną wszędzie. Zdążyłam zauważyć, że mają do kompletu jeszcze jedno babsko – coś w rodzaju samicy – mastodonta.
Co łączy mojego chłopa z tą podejrzaną zgrają? Narkotyki? Wywiad? i dlaczego ani przez chwilę nie opuszcza go przerażenie. W nocy śpi skurczony jak zdechły pająk, zakrywając sobie dłońmi twarz. Kiedy próbowałam obudzić go, jęknął tylko głucho po francusku: “Non, non Christine." Czyżby ukrywał przede mną jeszcze jakąś babę? Po co to robi? Wie, że jestem tolerancyjna. Aha, vis – a – vis pensjonatu stale stoi zaparkowany biały opel. Dzień i noc siedzi tam dwóch facetów – przystojniaczki z odżywki dla niemowląt. Włoski w kędziorach, cera – krew z mlekiem, przy czym jeden jest okrągły jak świński tyłeczek, drugi ma czuprynę tak białą, że mógłby ją sprzedać na brodę św. Mikołajowi. Jeśli tak wyglądają francuscy tajniacy, to gratuluję. Wydają się nie jeść, nie spać. Tylko są. Nawet papierosa żaden nie zapali. Pytałam o nich Meffa. Wzrok mu uciekł i bąknął tylko: “Nie mieszaj się w cudze sprawy!" A ja tak bardzo chciałabym pomóc.
Wczoraj wieczorem urwałam się na spacer. Przechodząc koło opla ukłoniłam się pasażerom. Udali, że mnie nie widzą. Ale kiedy wracałam, musieli widocznie dostać nowe instrukcje, bo uśmiechnęli się do mnie i pozdrowili. Myślałam, żeby z nimi pogadać, ale o czym? Więc nie gadałam.
Sądzę, że gdyby udało mi się wyciągnąć Meffa z tego przygnębiającego przybytku, doszedłby do siebie, i do mnie. Gdybym tylko wiedziała, co go tu trzyma. Pieniądze?
Wczoraj byłam świadkiem awantury. Meff sądził chyba, że go nie słyszę. Rozmowa toczyła się w przedpokoju naszego apartamentu. Jej początku nie słyszałam, dopiero podniesione głosy wzbudziły moją ciekawość. Jeden z tych kakaowców, zdaje się Ali, wyrzucał Meffowi, dlaczego nie chodzi do biblioteki.
– Nie chcę jej tam spotykać! – wołał mój biedaczyna.
– Musisz! – niezwykle poufale odpowiedział Ali – on by tak zrobił…
– Powiedzcie mi przynajmniej, po co? Kiedy się to skończył Boże…
– Milcz, człowieku!
Trzasnęły drzwi. Najwyraźniej bezczelny asystent wyszedł. Meff cofnął się do pokoju i zobaczył mnie. Na moment zaniemówił. Potem, spuszczając wzrok, pospiesznie wygrzebał jakąś książkę ze stosu czasopism.
– Diabełku – powiedziałam – czy nie możesz mieć do mnie trochę zaufania?
– Nie nazywaj mnie diabełkiem! – krzyknął i wybiegł z pokoju.
A potem przyszła noc. Podobna do poprzedniej. Próbowałam go trochę rozbawić, ale odwrócił się plecami. Zza ściany dobiegały szmery i chichoty. “Stypendyści" zabawiali się na swój sposób. Dałam spokój karesom. Nie rozmawialiśmy. Wszystkie moje próby tego wieczora natrafiały na suchy mur milczenia. Zasnęłam szybko, z tym że był to sen płytki… Gdzieś po dwóch godzinach obudził mnie jakiś odgłos. Nie wykonując ruchu otworzyłam oczy. Ciemność. Nawet z pokoju asystentów nie sączyło się żadne światło.
Obok mnie rozlegał się cichy szloch. Mój mężczyzna leżał z twarzą wtuloną w poduszkę i łkał jak małe dziecko, zgubione podczas wycieczki do lasu. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Obróciłam się i bardzo delikatnie przytuliłam go do siebie jak matka. Szloch przycichł. Odczułam ciepły prąd i dreszcz, który go przeszedł. Zaczęłam go głaskać, delikatnie, choć zdecydowanie. Nie oponował. Rozpięłam pidżamę. Nadal był potulny jak mały jelonek. Nieźle. Obróciłam go bez większego oporu niczym frezer i pocałowałam. Przytulił się do mnie po dziecinnemu. Może naprawdę spał. Nie przestając go pieścić, pozbywałam się zawadzającej garderoby. Był coraz bliższy. Pociągnęłam go ruchem wioślarza. Doszedł do mnie…
– Nie, nie i – krzyknął! usiadł na łóżku. Poczułam się jak zepsuty bumerang.
– Powiedz, co clę dręczy? Co się stało w ciągu tego tygodnia? Jesteś naprawdę Inny.
– O jedno cię proszę, nie pytaj… moie kiedyś będzie inaczej…
– Ale ja ci chcę pomóc!
– Nikt mi nie może pomóc! Jestem zgubiony.
– Szantażują cię?
Nie odpowiedział, ale nie zaprzeczył.
– Grozi ci śmierć? Wzruszenie ramionami.
– A kim oni właściwie są? Gangsterzy? Terroryści? Czego chcą od ciebie?
– Już nic nie wiem. Czasami nawet myślę, że postradałem zmysły.
– Dlaczego?
– Czy wierzysz w diabły, Marion?
Jako dobra katoliczka oczywiście wierzyłam w diabły, tak jak w Trójcę Świętą i Niepokalane Poczęcie. Nie w facetów z rogami czy widłami, tyłko w bezcielesne siły Zła, które są wszędzie, a głównie w nas samych.
– A masz z nimi jakieś kłopoty? – zapytałam prawie wesoło.
– Chciałbym się spotkać z księdzem…
– Katolickim? – spytałam zaskoczona.
– Oczywiście. Znaczy… może być również katolicki. Muszę się o coś zapytać, ale “oni"… mnie pilnują – przez moment angielszczyzna Meffa podszyta była silnym akcentem francuskim. – A w ogóle chce mi się spać. – Choć naciskałam go jak tubkę z ketchupem, nie wydusiłam już ani słowa.
Kiedy rano znów poleciał do miasta, wybrałam się przewietrzyć. Blondasy trwały na swym posterunku. Jeden z nich, z uśmiechem mogącym reklamować pastę do zębów, zagadał nawet:
– Piękny dzień, nieprawdaż, madamoiselle?
– Lubię takie bajery, ale po południu – odpaliłam. Musiało go to bardzo zmieszać, bo oblał się prawdziwie pensjonarskim pąsem. Czyżby glina dziewica?
Postanowiłam wreszcie udać się z moimi kudłami do dobrego francuskiego fryzjera, który od mojego stałego różniłby się zapewne głównie ceną. Dzień był przyjemny jak premia kwartalna. Czułam się nadspodziewanie optymistycznie, gdy nagle nieomal wpadłam na wysokiego szczupłego mężczyznę w sutannie, o śniadej twarzy i pałających oczach Iberyjczyka.
Przeprosiłam i chciałam go minąć, gdy przypomniała mi się prośba Meffa. Teraz, w świetle dnia, miała posmak groteski, nie otworzyłam więc ust, ale sługa boży, jakby odczytując moje myśli, powiedział:
– Słucham, córko, mów, co chcesz mi wyznać…
– Mam cholernie dużo grzechów na sumieniu – było to jedyne zdanie, jakie przyszło mi do głowy.
– Ale chcesz rozmawiać przede wszystkim o swoim narzeczonym – powiedział ksiądz.
O kurczę, jasnowidz! – przeleciało mi przez myśl.
– Chodźmy do parku – stwierdził duchowny w sposób nie pozostawiający mi żadnego wyboru…
Szpakowaty z zamyśleniem bębnił palcami po blacie stołu. Łysy śledził to perkusyjne solo z pewnym niepokojem.
– Czyżbyśmy popełnili błąd?
– Ojciec Martinez, który rozmawiał z panną Marion i dwukrotnie obserwował Fawsona, wydał niepodważalny werdykt. To nie diabeł! Mamy do czynienia z osobnikiem uzależnionym przez szatańską paczkę, wykorzystywanym przez nich do gromadzenia określonych danych z magii i alchemii, nie wiem zresztą, po co; jednostką skażoną jakimś bardzo ciężkim grzechem, ale zdecydowanie człowiekiem.
– Czyli?…
– Dział analiz nie wyklucza, że od początku źle postawiliśmy diagnozę. Więcej, być może, podsunięto nam tego Amerykanina celowo, żeby odwrócić naszą uwagę…
– Na jakiej podstawie uznano Meffa Fawsona za diabła? Na tej, że wezwał go do swej górskiej siedziby stary Boruta.
– Intuicjoniści nie wykluczali możliwości pokrewieństwa. Jego rodzice byli wprawdzie nie wyróżniającymi się zjadaczami chleba, ale o dziadkach nasze archiwa milczą. Wygląda, jakby cała dokumentacja dotycząca ich rodziny została zniszczona jakieś czterdzieści lat temu.
– Co nie wyklucza hipotezy, że uczyniono to, aby nas zmylić.
Łysy skinął głową.
– A ten drugi? – spytał szef.
– Już wylądował w Paryżu. Do Nowego Jorku towarzyszył mu karzeł (w naszej kartotece oznaczony symbolami VX 128 – bardzo niebezpieczny typ). Później się rozstali
– Co z karłem?
– Zgubili go, niedojdy. Ale don Diavolo jest pod ścisłą kontrolą. Prawdopodobnie kontaktował się telefonicznie z hotelem “Paradise".
– No i To jest wiadomość, i co dalej?
– Hotel znajduje się pod stałą obserwacją. Niestety, nie ma żadnego sposobu, żeby tam wkroczyć. Formalnie nie zostało popełnione żadne przestępstwo. Poza tym Marion i Fawson nie mogą ucierpieć.
– Trzeba zorganizować im ucieczkę.
– Ja bym jeszcze poczekał. Na razie ojciec Martinez prosił dziewczynę, aby nie wspominała narzeczonemu o ich rozmowie. Dostała również telefon Surete.
– Gra jest ryzykowna!
– Ale nie możemy jej przerwać, zanim nie dowiemy się, co naprawdę knują! Co przekazał Boruta przed swą dematerializacją, dlaczego pan Diavolo dokonał objazdu wszystkich diabelskich niedobitków, po czym wszyscy ci piekielni aktywiści opuścili swe pielesze i jak jeden mąż zakonspirowali się w całkiem nowych kryjówkach? Co się za tym kryje?…
– Intuicjoniści przestrzegają. Za cztery dni Ziemia wejdzie w niebezpieczny układ planet. Tylko spokój może nas uratować.
CIĄG DALSZY NOTATEK MARION
Ksiądz okazał się bomba facetem. Dał mi medalik, który ma uchronić Meffa od wszelkiego złego.
– Jeśli pani narzeczony będzie trzymał go cały czas na szyi, żadna moc nie będzie miała do niego dostępu, chyba… Chyba że sam dokona śmiertelnego grzechu. Teraz! Ale bądź dobrej myśli, córko…
Oczywiście po całej rozmowie nie wybebeszatam się przed Meffem. O medaliku powiedziałam, że kupiłam go przed Notre – Dame. Założył go na szyję i, trzeba przyznać, od razu wpadł w świetny humor. Może nie na tyle świetny, żeby puścić farbę o swych kłopotach, ale wystarczająco, by zaproponować wspólną kolację w mieście. Śmieszna gapa z tego mojego chłopa. Pod dobrym wpływem można by ulepić z niego anioła, ale pod złym… Strasznie jest miękki wewnętrznie. Chociaż ja mam słabość do takich żyjątek.
Bijąc się z myślami Anita przeszła jeszcze trzysta metrów, zanim wewnętrzny głos sumienia kazał jej mimo wszystko zawrócić. Nie bez powodu siostra Imelda uznała lokatorkę bursy za najporządniejszą panienkę żyjącą pod dachami nowego Babilonu. Anita kochała zwierzęta, przyjaźniła się z gołębiami, rozmawiała z bezdomnymi kotami, ba, nawet do rzeczy martwych miała stosunek głęboko przyjacielski. Gdy otwierała drzwi, mogło się wydawać, że wchodzi słońce i dobro. Skarb nie dziewczyna, i na dodatek absolutnie, jak dotąd, nie interesowała się mężczyznami. Czasem odprowadzał ją jakiś kolega ze studiów, ale trzymała go absolutnie na dystans – zresztą mieszkalną część bursy otaczała ścisła klauzura. Siostra Imelda miała poważne powody, by żywić nadzieję, iż po skończeniu studiów zakon zyska pełnowartościową nowicjuszkę. Chociaż, jak dotąd, Havrankova zastrzegała się, że nie odczuwa powołania.
Wracając w stronę kafeterii, stale przyspieszała kroku, tak że na taras dotarła w pełnym biegu. Stolik był pusty. Nad popielniczką kłębił się jeszcze dymek z papierosa. Mimowolnie spojrzała w stronę wnęki w murze. Po antypatycznym południowcu też ani śladu.
– Czy ci państwo dawno wyszli? – zapytała kelnera.
– Przed sekundą – odpowiedział opróżniając popielniczkę – Francois wzywał dla nich taksówkę.
Wystarczyło zamienić parę słów z portierem. – Miałem mały kłopot, bo chodziło o daleki kurs po nocy. Hotel “Paradise"…
– A może pan i dla mnie zamówić taksówkę? Skinął głową. A gdy odchodziła, pomyślał z goryczą, że świat jest chwilami niesprawiedliwy, jeśli tak piękna i świeża dziewczyna może tracić głowę dla takiego mydłka, i to w dodatku najprawdopodobniej żonatego.
Notatki Marion urywają się na opisie wczesnego popołudnia. Później już nie miała okazji, aby prowadzić je dalej. Czas upłynął całkiem przyjemnie. Lesort po raz pierwszy od dłuższego czasu odprężył się i grał Meffa Fawsona z takim przekonaniem, że lepiej nie zrobiłby tego sam neo – szatan. Zresztą czarni jakby rozluźnili kuratelę. Od wczesnego popołudnia pijani – zły nawyk wynikły z dłuższej służby u Boruty, który przesiąknął wszystkimi wadami mieszkańca Europy Środkowej – absolutnie nie interesowali się aktorem ani Marion. Z pokoju dobiegały tylko śmiechy i odgłosy świadczące o intensywnym rozmnażaniu. Dwójka ludzi mogła wymknąć się z pensjonatu niepostrzeżona. Opla również, rzecz ciekawa, nie było na normalnym posterunku.
Lesort wybrał niewielką kawiarenkę w Dzielnicy Łacińskiej, w której bywał systematycznie, w czasach kiedy miał jeszcze opinię młodego, dobrze zapowiadającego się amanta.
Marion paplała nieprzerwanie o najrozmaitszych sprawach, głównie komentowała najnowsze ploteczki z kręgów konsorcjum. Na szczęście do uszu Andre, który umiał doskonale się wyłączać, dolatywał tylko melodyjny szmerek. Wypili dwie butelki wina, ale umysł dublera pracował jasno, precyzyjnie. Tego wieczora powie Marion wszystko – całą prawdę o swej roli sobowtóra. Nie zatai epizodu z Christine. A potem niech się dzieje co chce! Samo powzięcie decyzji sprawiło, że poczuł się lżej, swobodniej…
– Co to za facet? – zapytała, raptownie ściszając głos, dziewczyna. Uniósł wzrok i zdrętwiał. Po drugiej stronie zaułka z wnęki wychylała się postać Matteo Diavolo. Jego charakteryzacja dokonywana była wprawdzie w ciemnawym meblowozie, ale Lesort widywał go od tej pory kilkakrotnie w snach i rozpoznałby nawet pod ziemią. Fałszywy Sycylijczyk uśmiechał się bezczelnie.
– Kto to? – powtórzyła Marion.
– Nie znam człowieka – Andre skłamał naprędce i dodał – chyba musimy już iść…
– Tak wcześnie? Obiecywałeś, że wpadniemy jeszcze do kabaretu…
– Jutro – rzucił krótko i korzystając, że Marion skręciła do toalety, dopadł barku i strzelił dwie szybkie podwójne whisky. W połowie drogi był już tęgo nietrzeźwy.
– Nie wiedziałam, że masz słabą głowę – westchnęła dziewczyna. – Powiedz, dlaczego się tak zdenerwowałeś? Czy ci coś grozi ze strony tego faceta?
Nie odpowiedział. Popatrzyła na medalik. Dyndał spokojnie na łańcuszku po zewnętrznej stronie swetra.
Fasada hotelu “Paradise" tonęła w mroku. Jak zwykle. Poza ekipą Fawsona nikt nie mieszkał w tym przestarzałym obiekcie. Marion zapłaciła taksówkarzowi i z przyzwyczajenia spojrzała na stałe miejsce postoju opla. Pusto.
Nie wiedzieć czemu pomyślała, że lepiej by się stało, gdyby był. Drzwi zastali nie zamknięte, hali oświetlała jedna żarówka. Właścicielka gdzieś zniknęła. Marion sama wzięte klucz i popychając wstawionego przyjaciela, skierowała się do apartamentu. Dubler nucił pod nosem frywolne francuskie melodyjki i, nie wiedzieć czemu, nazywał ją Lucille W korytarzu panował mrok, ktoś, chyba przez oszczędność wykręcił żarówki.
Zawsze nieprzyjemne jest wejście do ciemnawego pomieszczenia. Nic dziwnego, że Marion błyskawicznie odszukała kontakt i zapaliła światło. Potem zaświeciła jeszcze pozostałe kinkiety i lampki nocne. Od razu zrobiło się bezpieczniej i przytulniej. Przez uchylone drzwi zajrzała do pokoju “asystentów". Panował tam zadziwiający ład, jakby cała podejrzana ferajna ulotniła się raz na zawsze. Czyżby sprawił to medalik? Serce dziewczyny wypełniła radość. Meff wysłuchał jej opinii z dość otępiałym wyrazem twarzy i stwierdziwszy: – Chce mi się spać – zagrzebał się w poduszkach.
Marion pomyślała jeszcze o dziwacznym facecie widzianym w zaułku i pokonując lęk wyjrzała przez okno – nikt jednak nie czaił się na wyludnionej ulicy. Tylko przy rogu, tam gdzie znajdowało się wejście do części gospodarczej pensjonatu, czerniała bryła jakiejś furgonetki, stojącej ze zgaszonymi światłami.
Dziewczyna postanowiła się wykąpać. Odkręciła oba kurki nad ogromną wanną, wlała trochę płynu do kąpieli. W tym momencie dostrzegła brak ręczników. Najwidoczniej wzięto je do prania. W ciągu dnia widziała garbatą pokojówkę, która brała czystą bieliznę z szafy na korytarzu. Marion postanowiła kontynuować samoobsługę. Wyszła, na korytarz, podłoga za każdym krokiem skrzypiała przeraźliwie, szczęściem szafa znajdowała się w miejscu, w którym docierało co nieco światła z hallu. Nie była zamknięta. Energicznym ruchem otworzyła drzwi…
Nogi ugięły się pod nią. Na stercie kolorowych ręczników siedział ogromny szczur. Na jej widok, kiedy, zbaraniała, nie była zdolna do kroku lub krzyku, szczur usłużnie zeskoczył z bielizny. Cofnęła się gwałtownie i chciała pobiec do pokoju, ale gryzoń szybkim smyrgnięciem minął ją i zajął miejsce w centralnym punkcie korytarza, przybierając pozę bramkarza oczekującego na rzut karny. Rozejrzała się bezradnie za jakimś ciężkim przedmiotem, ale korytarz był goły jak plaża naturystów.
– Meff! Meff! – zawołała, ale gardło miała tak potwornie ściśnięte, że rozległ się tylko słabiutki szepcik.
Szczur wyszczerzył ząbki jak nutria i wolniutko ruszył w jej kierunku. Zaczęła się cofać. Wpierw wolno, potem pędem. Zbiegła do hallu.
– Proszę pani! Na pomoc! – wołała.
Chciała wskoczyć na kontuar, ale szczur był szybszy. Rzuciła się ku drzwiom na ulicę. Nie zdążyła. Ogromna żelazna sztaba, umocowana normalnie w pozycji pionowej, nie tknięta niczyją ręką, z głuchym łoskotem zabarykadowała wejście. Gdzieś w głębi korytarza huknęły drzwi. Może zatrzasnął je przeciąg? W tym samym momencie ciężkie żaluzje opadły na okna. Marion rzuciła się ku drzwiom wiodącym do jadalni. Szczur puścił się za nią. Nie, nie atakował, nie rzucał się, przeciwnie, stale zachowywał dystans około metra. Zagradzał drogę, obiegał. Jakby prowadził.
Wtem skoczył pod jakiś mebel i zniknął. Minęła sekunda, dwie. Niemal rozrywana miechem własnego serca, dziewczyna oparła się o stolik. Cisza! Tylko zegar tykał dziwnym, przyśpieszonym jak puls chorego rytmem, i naraz gdzieś tuż obok rozległ się wysoki, przeraźliwy krzyk, a zaraz potem głośny rechot. Zmartwiała.
“Mauretańscy stażyści" znajdowali się w pobliżu! W mgnieniu oka zapomniała o szczurze – naganiaczu. Chciała zawrócić, ale nie mogła. Jakaś siła ciągnęła ją w głąb mrocznej jadalni. Minęła zakręt i dostrzegła jaskrawe światło. Na palcach zbliżyła się do uchylonych drzwi. Ze środka kuchni dochodziły śmiechy i odgłosy przypominające mecz bokserski. Przycisnęła się do ściany i zajrzała.
Wolałaby nigdy tam nie zajrzeć.
Na samym środku stołu masarskiego leżała odrąbana ludzka głowa.
Psychologowie nazywają podobne reakcje paradoksem stresu. Jeśli trwogę podbić jeszcze większą grozą, może dojść do tego, że lęk relatywnie ulegnie zmniejszeniu. Coś podobnego musiało przytrafić się Marion. Przez moment osłupiała; po paru sekundach poczęła trzeźwo rejestrować obraz.
Kobieta, której głowa spoczywała na blacie, została najwyraźniej poćwiartowana. Rozszarpały ją chciwe szpony upiornej czwórki, kawały ciała.znikały w wygłodzonych pyskach Kolego, Li, Bety. Równocześnie krążył między nimi puchar pełen gęstej, ciemnoczerwonej cieczy. Naraz Ali zaśmiał się głośno, podbiegł do głowy, chwycił ją za włosy i wykonując zamach doświadczonego kręglarza cisnął przed siebie.
W tym momencie Marion dostrzegła szczura, stał na koszu z suchym chlebem. Na widok pędzącego pocisku uskoczył zwinnie i pokazał Alemu długi mrówkojadzi język.
– Kto ma jeszcze zbywający kawałek wątroby? – spytała Beta.
Dźwięk ludzkiej mowy całkowicie ocucił dziewczynę. Cichuteńko, starając się nie poruszyć żadnego sprzętu, przebiegła jadalnię i korytarze. Udało się. W hallu podbiegła do telefonu i wykręciła numer podany przez ojca Martineza.
– Policja? Mówię z hotelu “Paradise" – z trudem wyrzucała z siebie słowa.
– Morderstwo? Zaraz tam będziemy – skomentował jej meldunek całkiem spokojny głos z drugiej strony.
– Co ty wyprawiasz? Marion!
Poderwała się. Mówiącym był rozchełstany, ale przytomny Fawson, który trzymając się poręczy schodził wolno w jej kierunku.
– Dzwoniłam do starej przyjaciółki – powiedziała mając nadzieję, że nie słyszał rozmowy. – Obudziłeś się? – nie chciała go w nic wtajemniczać przed przybyciem policji.
– Woda zaczęła się przelewać z wanny – burknął opryskliwie. – Musiałem zakręcić.
– Miałam właśnie się kąpać – rzekła pośpiesznie.
– No to na co czekasz. Cholera, kiedy wreszcie wkręcą te żarówki?!