ROZDZIAŁ 13 — MANEWRY

Vilate znowu przyniosła mu zapiekankę.

— Nie skończyłem jeszcze poprzedniej — zaprotestował Alvin. — Myślicie, że w brzuchu mam bezdenną otchłań?

— Taki wielki mężczyzna jak ty potrzebuje czegoś, co utrzyma mu mięso na kościach — odparła. — A nie nauczyłam się jeszcze robić połowy zapiekanki.

Alvin zachichotał. Ale kiedy wsunęła zapiekankę pod zakratowanymi drzwiami, zauważył, że ma na sobie nowe heksy, a do tego jeszcze wezwania i przywołania. Większość heksów rozpoznawał bez trudu — swego czasu sam je układał, dla ochrony i strzeżenia, czy nawet skrycia i ułagodzenia serca, które lepiej zabezpieczały, ale też były o wiele trudniejsze. Jednak to, co miała na sobie Vilate, przekraczało jego możliwości. A że heksy i tak pewnie na niego nie działały, nie mógł zgadnąć, do czego służą. I nie mógł jej zapytać.

Chyba jakieś ukrycie. Heks wydawał się podobny do przeocz-mnie, który zawsze jest bardzo subtelny i zwykle działa tylko w jednym kierunku.

Schylił się, podniósł zapiekankę i odstawił na mały stolik, jaki pozwolili mu wstawić do celi.

— Alvinie — odezwała się cicho.

— Słucham.

— Psst…

Spojrzał zdziwiony, nie pojmując, skąd taka tajemniczość.

— Nie chcę, żeby mnie słyszeli — szepnęła.

Zerknęła na drzwi biura szeryfa, gdzie strażnik z pewnością podsłuchiwał. Skinęła na Alvina.

To, co przeszło mu wtedy przez głowę, trochę go zawstydziło. Czyżby snuła o nim takie same romantyczne myśli, jak czasem jego nawiedzały w samotne noce? Może skądś wiedziała, że widzi poprzez jej fałszywą urodę i lubi ją taką, jaka jest naprawdę? Może zobaczyła w nim kogoś, kogo mogła pokochać, tak jak on o niej myślał, widząc, że pierwsza miłość jest dla niego stracona?

Podszedł bliżej.

— Alvinie, czy chcesz stąd uciec? — spytała szeptem.

Pochyliła się do kraty i przytknęła czoło do prętów. Czyżby nieśmiało oferowała mu pocałunek?

Dotknął jej podbródka, uniósł twarz. Czy chciała, żeby ją pocałował? Uśmiechnął się smutnie.

— Vilate, gdybym chciał stąd uciec…

Nie zdążył dokończyć zdania, powiedzieć: „to mógłbym stąd wyjść bez trudu”. Ponieważ w tej właśnie chwili strażnik otworzył drzwi i zajrzał do aresztu. Natychmiast zrobił przerażoną minę; patrzył przez nich oboje, jakby wcale ich nie widział.

— Jak, do diabła?! — wrzasnął i wybiegł.

Alvin usłyszał tupot jego nóg i wołania:

— Szeryfie! Szeryfie Doggly! Alvin przyjrzał się Vilate.

— Co mu się stało? — zapytał.

Kłapnęła na niego sztucznymi zębami, po czym uśmiechnęła się niewinnie.

— Skąd mogę wiedzieć? Ale to chyba zbyt niebezpieczna chwila, żeby rozmawiać.

Podkasała spódnice i wymaszerowała z aresztu.

Alvin nie miał pojęcia, o co jej chodziło, ale wiedział tyle: działanie heksów dotyczyło zastępcy szeryfa i tego, co zobaczył, kiedy otworzył drzwi. A że wyczuł też wezwanie i przywołanie, to Vilate mogła być powodem jego wejścia, a także przyczyną, że tak się przestraszył i uciekł, niczego nie sprawdzając.

Kłapnęła górnymi zębami, żeby okazać mi pogardę, myślał Alvin. Tak jak do Horacego, jej wroga. W jakiś sposób stałem się jej wrogiem.

Zerknął na zapiekankę. Potem przyniósł ją i przesunął pod drzwiami.

Pięć minut później zastępca wrócił z szeryfem i prokuratorem okręgowym.

— Co się tu dzieje, do licha? — dopytywał się szeryf Doggly. — Przecież jest tam, tak samo jak zawsze! Billy, piłeś coś?

— Przysięgam, że nie było tu ani żywej duszy — przekonywał strażnik. — Widziałem, jak Vilate Franker wchodzi z zapiekanką…

— Szeryfie, o czym on mówi? — zapytał Alvin. — Jakieś pięć minut temu wszedł tu, a potem zaczął wrzeszczeć i wybiegł. Tak wystraszył biedną Vilate, że uciekła, jakby ją gonił niedźwiedź.

— Nie było go tutaj, klnę się na Boga i wszystkie anioły! — zapewniał Billy Hunter.

— Stałem przy drzwiach — oświadczył Alvin.

— Może się schylił, żeby wziąć tę zapiekankę, a ty go nie zauważyłeś — zgadywał szeryf.

— Nie. — Alvin nie chciał kłamać. — Stałem wyprostowany. Tam leży zapiekanka. Możecie ją zjeść, jeśli macie ochotę. Mówiłem pannie Vilate, że jeszcze nie skończyłem poprzedniej.

— Nie chcę twojego jedzenia — odparł Billy Hunter. — Nie wiem, co zrobiłeś, ale przez ciebie wyszedłem na durnia.

— Na to nie trzeba ci pomocy Alvina — mruknął Po Doggly.

Marty Laws, prokurator okręgowy, zarechotał głośno. Zwykle śmiał się w najgorszej możliwej chwili i tylko wszystko komplikował.

Billy spojrzał gniewnie na Alvina.

— Cóż, Alvinie, musimy chyba zwolnić cię warunkowo — stwierdził Marty. — Nie możesz tak wyskakiwać sobie z więzienia na spacer, kiedy ci przyjdzie ochota.

— Czyli mi wierzycie — odetchnął zastępca szeryfa. Marty wzniósł oczy ku niebu.

— Ja tam nikomu nie wierzę — oznajmił szeryf Doggly. — A Alvin nigdzie nie wyskakiwał. Prawda, Alvinie?

— Nie, panie szeryfie. Nawet palca nie wysunąłem z celi. Żaden z nich nie próbował nawet udawać, że Alvin nie mógłby wyjść, gdyby zechciał.

— Chcesz powiedzieć, że jestem kłamcą? — obruszył się Billy.

— Chcę powiedzieć, że się pomyliłeś — wyjaśnił Alvin. — Może ktoś cię oszukał, żebyś pomyślał to, co pomyślałeś, i zobaczył to, co zobaczyłeś.

— Ktoś tu kogoś oszukuje — zgodził się Billy Hunter.

Wyszli. Alvin usiadł na pryczy i przyglądał się, jak mrówka biega po podłodze celi, szukając czegoś do jedzenia. Niedaleko stoi zapiekanka, całkiem blisko… I rzeczywiście, mrówka zawróciła, zgodnie z poradą, chociaż słowa były zbyt trudne, by zmieścić się w jej maleńkim umyśle. Nie, mrówka odebrała tylko wiadomość o pożywieniu i kierunku; po minucie czy dwóch wdrapała się na talerz i ruszyła wokół ciasta. A potem odeszła, by poszukać koleżanek i sprowadzić je tutaj na obiad. Może komuś jednak przyda się ta zapiekanka.

Heksy Vilate służyły ukryciu, zgadza się; były skierowane na drzwi. Skłoniła go, żeby stanął blisko, objęty silnym przeocz-mnie, więc kiedy zajrzał Billy Hunter, nikogo nie zauważył.

Ale dlaczego? Co mogło jej przyjść z takiej sztuczki?

Mimo zdziwienia, w Alvinie wrzała złość. Nie tyle na Vilate, ile na siebie, że okazał się takim głupcem. Robił słodkie oczy do kobiety ze sztucznymi zębami i heksami urody. Lubił ją, choć wiedział, że jest zwykłą plotkarką, że połowa opowiadanych przez nią historii jest pewnie zmyślona.

A najgorsze, że kiedy znowu zobaczy Peggy — jeśli znowu zobaczy Peggy — będzie wiedziała, jakim okazał się głupcem, bo niemal zakochał się w kobiecie, o której wiedział, że składa się tylko ze sztuczek i kłamstw.

Drzwi otworzyły się, Bill Hunter podszedł do celi i podniósł zapiekankę.

— Szkoda, żeby się zmarnowała, nawet jeśli jesteś kłamcą — oświadczył.

— Jak mówiłem, Billy, możesz ją sobie zjeść. Chociaż właściwie przed chwilą prawie obiecałem ją mrówce.

Billy spojrzał ponuro, z pewnością przekonany, że Alvin się z niego naśmiewa, a nie mówi samą prawdę. Rzeczywiście, trochę się naśmiewał, choć raczej z sytuacji niż ze strażnika. Musi omówić to z Arthurem Stuartem, jak tylko chłopiec go odwiedzi; może on zgadnie, o co chodziło Vilate.

Mrówka powróciła na czele kolumny sióstr. Znalazły tylko trochę okruchów, ale to też coś, prawda? Alvin obserwował, jak z wysiłkiem manewrują sporymi kawałkami ciasta. Żeby im pomóc, wysłał swój przenikacz i rozkruszył ciasto na mniejsze części. Mrówki poradziły sobie z nimi bez trudu i odmaszerowały. Na pewno w mrowisku będzie dzisiaj bankiet.

W brzuchu mu zaburczało. Szczerze mówiąc, zjadłby tę zapiekankę i pewnie nie zostawiłby wiele. Ale nie miał zamiaru jeść niczego, co pochodzi od Vilate Franker. Już nigdy. Nie wolno ufać tej kobiecie.

Kłapnęła na mnie zębami. Nienawidzi mnie. Dlaczego?


* * *

Nic się nie dało zrobić. Nawet przy najszczęśliwszym doborze ławy przysięgłych, nawet z tym nowym angielskim prawnikiem jako adwokatem, mała Peggy widziała co najwyżej trzy szanse na cztery, że Alvin zostanie uniewinniony, a to za mało. Powinna jechać do niego, powinna być na miejscu, gdyby przyszło zeznawać. Co prawda w Hatrack zamieszkało wielu nowych przybyszów, ale jedno było pewne: jeśli żagiew Peggy powie, że coś jest prawdą, uwierzą. Ludzie w Hatrack wiedzieli, że widzi prawdę; przekonali się też — czasem płacąc sporą cenę — że nigdy nie mówiła czegoś, co prawdą nie jest, choć często byli wdzięczni, że nie zdradza jej całej.

Tylko Peggy mogła wiedzieć, o jak wielu strasznych, wstydliwych czy smutnych tajemnicach nie wspomniała. Ale milczała. Przyzwyczaiła się do przechowywania ludzkich tajemnic, przyzwyczaiła się od najmłodszych lat, kiedy musiała żyć z mrocznym sekretem ojca — z jego wspomnieniem cudzołóstwa. Od tego czasu nauczyła się nie osądzać. Pokochała nawet panią Modesty, kobietę, z którą zdradził matkę jej ojciec, stary Horacy Guester. Pani Modesty sama stała się dla niej drugą matką, dając życie nie ciału, ale duszy, życie eleganckiego towarzystwa, życie gracji i piękna, które Peggy, być może, zbyt wysoko ceniła.

Zbyt wysoko, bo niewiele będzie gracji i piękna w przyszłym życiu Alvina, a z jego przyszłością Peggy była związana, czy tego chciała, czy nie.

Ależ kłamstwo, pomyślała. „Chciała czy nie”, akurat. Gdybym mogła, odeszłabym od Alvina, nie dbając, czy zostanie w więzieniu, czy utopi się w Hio. Jestem związana z Alvinem Smithem, ponieważ go kocham, kocham tego, kim się stanie, i chcę uczestniczyć w tym, co uczyni. Nawet z tym, co trudne. Nawet z tym, co niewdzięczne, niewychowane i głupie.

Ruszyła zatem do Hatrack. Powoli.

Pewnego dnia przejeżdżała przez miasto Wheelwright w północnym Appalachee. Leżało nad Hio, trochę powyżej ujścia Hatrack — tak blisko domu, że mogła wynająć powóz i odpłynąć ostatnim promem, ufając, że księżyc i zdolności żagwi doprowadzą ją bezpiecznie do celu. Mogła, ale zatrzymała się na obiad w restauracji, gdzie już kiedyś bywała, gdzie jedzenie było świeże, zapachy przyjemne, a towarzystwo przyzwoite — we wszystkich trzech kategoriach miła odmiana po długich dniach spędzonych w drodze.

Kiedy jadła, usłyszała jakiś gwar na ulicy — grała orkiestra, dość fałszywie, ale z wyraźnym entuzjazmem. Ludzie krzyczeli.

— Jakaś parada? — spytała kelnera.

— Przecież wie pani, że już za parę tygodni mamy wybory prezydenta — odpowiedział.

Wiedziała, ale nie zwracała na to uwagi. Prawie w każdym mijanym miasteczku ktoś stawał przeciwko komuś innemu w walce o jakiś urząd. Ale to nieistotne wobec zniesienia niewolnictwa, nie mówiąc już o jej troskach związanych z Alvinem. Nie przejmowała się — aż do dzisiaj — kto wygrywa w tych wyborach. W Appalachee, tak jak w innych stanach niewolniczych, nie znalazł się nikt tak odważny, by otwarcie przedstawić program walki z niewolnictwem. Gwarantowałoby mu to darmowy kostium ze smoły i pierza oraz wyjazd z miasta, jeśli nie gorzej; ci, co kochali niewolnictwo, mieli twarde serca, a ci, co go nienawidzili, byli zwykle pokorni i nie potrafili stanąć razem. Jeszcze nie.

— Ktoś przemawia?

— Pewnie Chybotliwy Kanoe.

Drgnęła, od razu pojmując, o kim mówi kelner.

— Harrison?

— Myślę, że wygra w Wheelwright. Ale już nie na południu, gdzie plemię Cherriky jest bardzo liczne. Uważają, że chce im odebrać prawa. I niewiele zdziała w Irrakwa, bo to kraj Czerwonych. Ale widzi pani, Biali nie są szczęśliwi, że Irrakwa rządzą kolejami, a Cherriky mają płatne drogi przez góry.

— Biali będą z czystej zazdrości głosować na mordercę?

Kelner uśmiechnął się blado.

— Niektórzy mówią, że jeśli jakiś czerwony szaman rzucił czar na Chybotliwego Kanoe, to jeszcze nie znaczy, że chłop zrobił coś złego. Czerwoni wściekają się o byle co.

— Rzeź tysięcy niewinnych kobiet i dzieci… Rzeczywiście, jak coś takiego mogło ich urazić…

Kelner wzruszył ramionami.

— Nie stać mnie na zdecydowane opinie w sprawach politycznych, psze pani.

Ale widziała, że miał zdecydowane opinie i całkiem inne od niej.

Zapłaciła za posiłek i zostawiła napiwek na stole — dlaczego z powodu poglądów politycznych odbierać komuś chleb? Potem wyszła zobaczyć, co się dzieje. Na ulicy niedaleko restauracji stał wóz przerobiony pospiesznie na trybunę, ozdobiony czerwonymi, białymi i niebieskimi wstęgami sztandaru Stanów Zjednoczonych. Ani śladu czerwieni i zieleni, dawnej flagi niepodległego Appalachee, zanim przyłączyło się do związku. Oczywiście — to były barwy Cherriky: czerwony od Czerwonych, zielony od lasów. Patrick Henry i Thomas Jefferson przyjęli je jako kolory wolnego Appalachee; dla tego sztandaru zginął George Washington. Teraz jednak, choć inni politycy wciąż odwoływali się do dawnej lojalności, Harrison nie mógł raczej przypominać sojuszu Czerwonych i Białych, który wywalczył wolność i zwyciężył króla w Camelocie. Nie z tymi zakrwawionymi rękami.

Rękami, które, ściskając pulpit, nawet w tej chwili ociekały krwią. Peggy, stojąc na drewnianym chodniku po drugiej stronie ulicy, ponad radosnym tłumem widziała twarz Williama Henry'ego Harrisona. Najpierw popatrzyła mu w oczy, jak każda kobieta patrzyłaby na każdego mężczyznę, by odkryć jego charakter. Potem jednak spojrzała głębiej, w płomień serca; zobaczyła rozwijającą się przed nim przyszłość. Nie miał przed nią tajemnic.

Zobaczyła, że wszystkie ścieżki prowadzą do jego zwycięstwa w wyborach. I to nie minimalnego zwycięstwa. Jego główny przeciwnik, pechowy prawnik Andrew Jackson z Tennizy, zostanie zmiażdżony i poniżony — a potem będzie cierpiał na wstydliwym stanowisku wiceprezydenta, które musiał przyjąć prowadzący wśród przegranych. Peggy uważała ten system za okrutny, za polityczny odpowiednik trzymania człowieka przez cztery lata w dybach. Ciekawe, że obaj kandydaci pochodzili z nowych, zachodnich stanów; jeszcze bardziej ciekawe, że obaj z terytoriów, gdzie dopuszczalne było niewolnictwo. Sprawy zmierzały w złym kierunku. Ale gorsze było to, co dostrzegła w myślach Harrisona: plany, jakie chciał zrealizować wraz ze swymi politycznymi kompanami.

Ich najdziwaczniejsze pomysły miały niewielką szansę na sukces — tylko kilka ścieżek w płomieniu serca Harrisona prowadziło do unii z Terytoriami Korony, na którą liczył. Nigdy nie będzie diukiem, to tylko politowania godne marzenia. Ale z pewnością powiedzie mu się polityczna destrukcja Czerwonych Irrakwa i Cherriky, ponieważ Biali, zwłaszcza na zachodzie, byli na nią gotowi, chętni złamać potęgę ludzi, o których Harrison ośmielał się mówić jak o dzikusach.

— Bóg nie po to sprowadził chrześcijan na tę ziemię, żeby dzielili ją z poganami i barbarzyńcami! — krzyczał Harrison, a ludzie wiwatowali.

Harrisonowi uda się także rozszerzyć niewolnictwo poza jego obecne tereny: pozwoli właścicielom trzymać niewolników w swoich posiadłościach w wolnych stanach, z zachowaniem prawa własności, i zmuszać nieszczęśników do pracy — pod warunkiem że właściciel nadal będzie posiadał choćby skrawek ziemi w stanie niewolniczym i tam głosował. Dla osiągnięcia tego właśnie celu poparli Harrisona pewni ludzie. Kwestia Czerwonych wyniesie go na urząd, ale gdy zostanie prezydentem, kwestia niewolnictwa stanie się źródłem jego wpływów w Kongresie.

To było nie do zniesienia… Ale znosiła to, patrząc, jak zachęcał i ostrzegał, jak co pewien czas wznosił swe pokrwawione ręce.

— Doświadczyłem zdradzieckiego przekleństwa tajemnych mocy czerwonego człowieka i powiadam wam: jeśli tyle tylko potrafią, cieszmy się, bowiem to niewiele! Pewno, muszę częściej prać koszule… — Śmiali się z tego wiele razy, z każdego szczegółu trudnego życia z zakrwawionymi rękami. — I nikt nie chce mi pożyczyć chusteczki… — Znowu śmiech. — Ale nie powstrzymają mnie przed powiedzeniem prawdy, tak jak nie powstrzymają chrześcijan przed wyborem jedynego człowieka, który potrafił stanąć przeciwko czerwonym zdrajcom, przeciwko barbarzyńcom, co ubierają się jak Biali, ale w tajemnicy planują wziąć w posiadanie wszystko, tak jak wzięli już koleje i drogi…

I tak dalej. Bezsensowny bełkot, oczywiście, ale tłum rósł przez całe popołudnie. A kiedy o zmroku Harrison wreszcie zszedł z mównicy, ponieśli go na ramionach, żeby napoić piwem albo napchać jedzeniem, dzięki czemu uznają go za swojego. A Peggy Larner ściskała barierkę i na każdej ścieżce widziała, że ten człowiek zniszczy wszystkie jej dzieła, że stanie się przyczyną śmierci i cierpienia niezliczonych Czerwonych, o wiele większej ich liczby, niż dotąd cierpiała i zginęła z jego rąk.

Gdyby miała w ręku muszkiet, może ruszyłaby za nim i przebiła mu serce kulą.

Ale mordercza pasja minęła szybko, pozostawiając zawstydzenie. Nie jestem tą, która zabija. Jestem tą, która — jeśli może — uwalnia niewolnika; nie morduje jego pana.

Musi być jakiś sposób, by Harrisona powstrzymać. Alvin będzie znał ten sposób. A więc trzeba jak najszybciej dotrzeć do Hatrack River, nie tylko po to, by pomóc Alvinowi w czasie procesu, ale i zyskać jego pomoc w powstrzymaniu Harrisona. Może gdyby pojechał do domu Bekki, przeszedł przez drzwi w jej starej chacie, zobaczył Tenska-Tawę… Może Czerwony Prorok potrafiłby zmienić swoją klątwę na bardziej skuteczną. Nie dostrzegała nic takiego w ścieżkach płomienia serca Alvina, ale nie wiedziała też, czy coś, co zrobi ona sama albo ktoś inny, nie otworzy nowych ścieżek, dających więcej nadziei.

Ale dzisiaj było już za późno. Musi spędzić noc w Wheelwright i jutro wyruszyć w drogę do Hatrack River.


* * *

— Przywożę panu, sir, najlepsze życzenia od pańskiej rodziny — oświadczył przybysz.

— Przyznaję, że nie dosłyszałem waszego nazwiska. — Alvin podniósł się z pryczy. — Jest już dość późno.

— Verily Cooper — przedstawił się obcy. — Proszę mi wybaczyć późny przyjazd. Pomyślałem, że lepiej porozmawiać z panem jeszcze dziś wieczorem, chodzi bowiem o obronę przed sądem jutro rano.

— Słyszałem, że sędzia w końcu zamierza wybrać przysięgłych.

— Tak, to ważne, oczywiście. Ale za radą przyjezdnego prawnika, pana Webstera, prokurator okręgowy wystąpi z kilkoma nieprzyjemnymi wnioskami. Na przykład z takim, by sporna własność została przekazana pod nadzór sądu.

— Sędzia na to nie pójdzie — stwierdził Alvin. — Wie, że jak tylko zabiorą pług z moich rąk, paru niespokojnych chłopców znad rzeki, nie wspominając o kilku co bardziej chciwych duszyczkach z miasta, poruszy niebo i ziemię, żeby go zdobyć. Jest ze złota; to wszystko, co wiedzą i co do nich przemawia. Ale kim jesteście, panie Cooper, i co to wszystko ma z wami wspólnego?

— Jestem pańskim obrońcą, panie Smith, jeśli mnie pan przyjmie.

Wręczył Alvinowi list.

Alvin natychmiast rozpoznał pismo Armora-of-God i podpisy swoich rodziców, braci i sióstr. Wszyscy potwierdzali, że uznali pana Coopera za człowieka o dobrym charakterze, a także informowali, że ktoś płaci wpływowemu prawnikowi z Nowej Anglii, nazwiskiem Daniel Webster, by kręcił się po okolicy i zbierał kłamstwa od wszystkich z Vigor Kościoła, którzy mają do Ahrina jakieś pretensje.

— Przecież nikogo nie skrzywdziłem! — zawołał Alvin. — Dlaczego mieliby kłamać?

— Panie Smith, muszę…

— Nazywajcie mnie Alvinem, dobrze? „Pan Smith” brzmi, jakbyście mówili do mojego dawnego mistrza Makepeace'a, który mnie tutaj wpakował.

— Dobrze, Alvinie — powiedział Cooper. — A ty musisz mnie nazywać Verily.

— Jak tylko chcecie.

— Alvinie, doświadczenie mówi mi, że im lepszym jesteś człowiekiem, tym więcej ludzi czuje do ciebie niechęć z tego powodu. Szuka okazji, żeby rozzłościć się na ciebie, choćbyś nie wiem jak delikatnie z nimi postępował.

— No to nic mi nie grozi, jako że nie jestem takim wyjątkowo dobrym człowiekiem.

Cooper uśmiechnął się.

— Znam twojego brata Calvina — oznajmił.

Alvin uniósł brew.

— Chciałbym powiedzieć, że przyjaciel Calvina jest moim przyjacielem, ale nie mogę.

— Nienawiść Calvina do ciebie to chyba najlepsza rekomendacja twojego charakteru, jaką tylko mogę sobie wyobrazić. To ze względu na jego opowieść o tobie przybyłem, żeby się z tobą spotkać. Poznałem go w Londynie, rozumiesz, i postanowiłem natychmiast zamknąć tam moją praktykę, aby płynąć do Ameryki. Chciałem stanąć przed człowiekiem, który potrafi mnie nauczyć, kim jestem i po co mam takie zdolności.

Mówiąc to, Cooper podniósł leżące na podłodze Pismo Święte. Zamknął książkę i wręczył Alvinowi.

Alvin spróbował ją otworzyć, ale strony były spojone ze sobą tak mocno i ściśle, jakby trzymał w ręku klocek drewna w skórzanej oprawie.

Verily jeszcze raz wziął książkę i znów mu ją oddał. Tym razem otworzyła się sama na stronie, którą Alvin czytał.

— W Anglii mógłbym za to zginąć — rzekł Verily. — Mądrość rodziców i moja umiejętność ukrywania tego daru pozwoliły mi przeżyć. Ale muszę wiedzieć, co to jest. Muszę wiedzieć, dlaczego Bóg obdarza niektórych taką mocą. I co z nią robić. I kim ty jesteś.

Alvin położył się na pryczy.

— Nie do wiary — stwierdził. — Przepłynąłeś ocean, żeby się ze mną spotkać?

— Nie miałem pojęcia, że mogę ci się przydać. Szczerze mówiąc, przyszło mi nawet do głowy, że może to ręka opatrzności pchnęła mnie do studiów prawniczych, zamiast do bednarstwa, fachu ojca. Może było wiadomo, że pewnego dnia staniesz przeciwko srebrnemu językowi Daniela Webstera.

— A ty masz język ze złota, Verily?

— Łączę rzeczy. To mój… talent, jak mawiacie w Ameryce. I tym też zajmuje się prawo. Wykorzystuję prawo, by spajać. Widzę, jak rzeczy do siebie pasują.

— A ten Webster… On chce użyć prawa, żeby rzeczy rozerwać.

— Na przykład ciebie i pług.

— Mnie i moich sąsiadów — dodał Alvin.

— A więc rozumiesz problem. Do dzisiaj znany byłeś jako człowiek wielkoduszny i dobry wobec wszystkich. Ale masz złoty pług i nikomu go nie pokazujesz. Masz fantastyczne bogactwo i się nie dzielisz. To jest ten klin, który Webster spróbuje wbić, aby odłupać cię od społeczności niby deskę od pnia.

— Kiedy chodzi o złoto, ludzie przekonują się, ile jest dla nich warta przyjaźń i lojalność. W przeliczeniu na pieniądze.

— I to wstyd, jak niska okazuje się czasem ta cena. — Verily uśmiechnął się smutno.

— A jaka jest twoja cena?

— Kiedy wyjdziesz stąd wolny, pozwolisz mi iść z tobą, uczyć się od ciebie, obserwować cię, uczestniczyć w tym, co robisz.

— Nie znasz mnie nawet, a proponujesz małżeństwo?

Verily zaśmiał się.

— Rzeczywiście, tak to zabrzmiało.

— W dodatku bez zwykłych korzyści — dodał Alvin. — Nie przeszkadza mi wędrówka z Arthurem Stuartem, bo on wie, kiedy milczeć. Ale nie wiem, czy mogę brać kogoś, kto chce podpatrzyć moje myśli, kto pilnuje mnie bez chwili przerwy.

— Jestem prawnikiem, więc mój fach to przemowy, ale zapewniam, że gdybym nie wiedział, kiedy i gdzie zachować milczenie, nie dożyłbym swoich lat w Anglii.

— Nie mogę ci niczego obiecać — stwierdził Alvin. — Czyli chyba jednak nie będziesz moim obrońcą. Nie mam czym zapłacić.

— Jedną obietnicę na pewno możesz mi złożyć — odparł Verily. — Że uczciwie dasz mi szansę.

Alvin przyjrzał mu się z uwagą i uznał, że młody człowiek raczej mu się podoba. Żałował, że nie ma talentu Peggy i nie może zajrzeć mu w umysł, zamiast oceniać tylko wygląd zewnętrzny.

— Tak, Verily, taką obietnicę mogę ci chyba złożyć — powiedział. — Dostaniesz uczciwą szansę, a jeśli taka zapłata ci wystarcza, to jesteś moim obrońcą.

— Umowa stoi. Teraz pozwolę ci znów się położyć. Jeszcze tylko jedno pytanie.

— Pytaj.

— Ten pług… Jak ważne jest, żeby pozostał w rękach twoich i nikogo innego?

— Jeśli sąd zażąda, żebym go oddał, wyrwę się z tego więzienia i do końca swych dni będę żył w ukryciu, zanim pozwolę komuś dotknąć pługa.

— Może dokładniej. Czy to posiadanie jest ważne, czy samo widzenie go i dotykanie?

— Nie bardzo rozumiem.

— Czy ktoś mógłby go zobaczyć i dotknąć w twojej obecności?

— Co mu z tego przyjdzie?

— Webster będzie utrzymywał, że sąd ma prawo i obowiązek ustalić, czy pług naprawdę istnieje i czy naprawdę zrobiony jest ze złota, a to w celu ustalenia sprawiedliwej rekompensaty, gdybyś musiał spłacić panu Makepeace'owi Smithowi wartość przedmiotu sporu w gotówce.

Alvin huknął śmiechem.

— Przez cały ten czas w więzieniu ani razu nie przyszło mi do głowy, że mógłbym Makepeace'a spłacić.

— Nie sądzę, żeby to było możliwe — odparł Verily. — Myślę, że zależy mu na pługu i zwycięstwie, nie na pieniądzach.

— Racja, ale gdyby mógł dostać tylko pieniądze…

— Powiedz zatem: dopóki pług pozostaje w twoim posiadaniu…

— To chyba zależy, kto miałby patrzeć i dotykać.

— Póki tu jesteś, nikt nie zdoła go ukraść, prawda?

— Chyba nie.

— Więc jak dalece dajesz mi wolną rękę?

— Makepeace nie może go dotknąć — oświadczył Alvin. — Nie ze złośliwości to mówię, ale widzisz, ten pług jest żywy.

Verily uniósł brew.

— Nie oddycha, nie je ani nic takiego — tłumaczył Alvin. — Ale pług żyje pod ręką człowieka. Zależnie od człowieka. A dla Makepeace'a dotknięcie pługa w czasie, kiedy pogrążony jest w czarnym kłamstwie… Nie wiem, co by się z nim stało. Nie wiem, czy mógłby znowu bezpiecznie dotknąć metalu. Nie wiem, co by mu zrobiły młot i kowadło, gdyby z tak czarnym sercem dotknął pługa.

Verily oparł czoło o kraty i przymknął oczy.

— Źle się czujesz? — spytał Alvin.

— To podniecenie, że wreszcie spojrzałem wiedzy w twarz — odparł Verily. — Słabo mi.

— Tylko się nie wyrzygaj na podłogę, bo będę to musiał wąchać przez całą noc. — Alvin uśmiechnął się szeroko.

— Myślałem raczej o omdleniu — zapewnił Verily. — A zatem nie Makepeace ani nikt inny, kto żyje w… w czarnym kłamstwie. To przywodzi mi na myśl mojego przeciwnika, Daniela Webstera.

— Nie znam go. Ale może być uczciwym człowiekiem. Kłamca może przecież wynająć porządnego prawnika, nie sądzisz?

— Mógłby — przyznał Verily. — Ale taka kombinacja w końcu zniszczyłaby kłamcę.

— Do licha, Verily, kłamca sam siebie w końcu niszczy.

— Jesteś pewien? To znaczy w taki sposób, jak jesteś pewien, że pług żyje?

— Chyba nie. Ale muszę wierzyć, że to prawda. Inaczej jak mógłbym komuś zaufać?

— Myślę, że na dalszą metę masz rację. Na dalszą metę kłamstwo zakręca się w supły i ludzie w końcu widzą, że to kłamstwo. Ale ta meta jest bardzo daleko. Dalej niż życia wystarczy. Możesz od dawna być martwy, Alvinie, zanim umrze kłamstwo.

— Ostrzegasz mnie przed czymś konkretnym? — zdziwił się Alvin.

— Raczej nie. Ale te słowa brzmiały jak coś, co musiałem powiedzieć, a ty musiałeś usłyszeć.

— Powiedziałeś je. A ja usłyszałem. — Alvin uśmiechnął się. — Dobrej nocy, Verily Cooper.

— Dobrej nocy, Alvinie Smith.


* * *

Peggy Larner stanęła przy promie wczesnym rankiem, pośpiech zatykał jej dech jak ciasny gorset. Biały Morderca Harrison będzie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Musiała porozmawiać z Alvinem, a ta rzeka, Hio, leżała jej na drodze.

Ale prom stał na drugim brzegu, co było rozsądne, ponieważ farmerzy potrzebowali go pierwsi, żeby dostarczyć towar na targ. Musiała więc czekać, chociaż się spieszyła. Na szczęście przewoźnicy pchnęli żerdziami i prom ruszył. Był przywiązany do metalowego pierścienia sunącego wzdłuż grubej liny przecinającej rzekę jakieś czterdzieści stóp nad głową. Tylko to słabe połączenie nie pozwalało mu spłynąć z prądem. Domyśliła się, że kiedy rzeka wzbiera, prom wcale nie kursuje, bo choćby lina była dość mocna, nie było drzew wystarczająco potężnych, by przywiązać do nich końce bez obawy, że jedno czy drugie wyrwie się z ziemi. Nad wodą nie da się zapanować linami, pierścieniami i sznurami, nie da się też tamami i mostami, łodziami czy tratwami, rurami czy rowami, dachami, oknami, ścianami i drzwiami. W dzieciństwie, kiedy obserwowała Alvina, dobrze poznała zdradliwość wody i jej chytrość.

Musiała pokonać rzekę i pokona ją.

Tak jak wielu przed nią. Myślała, ile to razy jej ojciec przekradał się do rzeki i ruszał łodzią na drugi brzeg, by ratować jakiegoś zbiegłego niewolnika i doprowadzić go w bezpieczne miejsce. Myślała, jak wielu nieszczęśników docierało do tej rzeki bez pomocy; nie umieli pływać i albo poddawali się rozpaczy i czekali, aż dopadną ich Odszukiwacze z psami, albo ruszali dalej, szli przez wodę, aż stopy traciły oparcie w dennym mule i prąd ich porywał. Ciała tych ludzi zawsze odnajdywano na brzegu, w zatoczce czy na mieliźnie, pobielałe od wody, nabrzmiałe i straszne po śmierci. Ale duch, tak, duch był wolny; właściciel, który sądził, że posiada mężczyznę czy kobietę, tracił swoją własność, gdyż własność nie chciała być posiadana — niezależnie od ceny, jaką przyszło jej płacić.

Woda zabijała, to prawda, ale samo dotarcie do rzeki oznaczało wolność, w takim czy innym sensie, dla tych, którzy mieli dość odwagi albo gniewu, by po nią sięgnąć.

Harrison jednak odbierze tej rzece wszelkie znaczenie. Jeśli wprowadzi swoje prawa, to niewolnik, który przekroczy rzekę, wciąż będzie niewolnikiem; tylko ten, co zginie, odzyska wolność.

Jeden z przewoźników wydawał się znajomy. Już go kiedyś spotkała, choć wtedy nie brakowało mu ucha i nie miał takiej blizny na policzku. Teraz wąska biała linia znaczyła ślad po cięciu nożem, trochę krzywa i skręcona przy brwi i nad wargą. To była twarda walka. Kiedyś nikt nie mógł nawet tknąć tego brutalnego mężczyzny, a że wiedział o tym, stał się dręczycielem. Ale ktoś odebrał mu ochronny heks. Alvin walczył z tym człowiekiem, walczył w obronie Peggy, a kiedy walka dobiegła końca, rzeczny szczur został pokonany. Cóż, nie do końca: żył jeszcze, prawda?

— Mike Fink — powiedziała półgłosem, kiedy zeskoczył na brzeg.

Spojrzał na nią czujnie.

— Czy ja panią znam, psze pani?

Oczywiście, że jej nie znał. Kiedy spotkali się poprzednio, niecałe dwa lata temu, okrywała się heksami i wyglądała na starszą o wiele lat.

— Nie sądzę, żebyś mnie pamiętał — odparła. — Na pewno co rok przewozisz przez rzekę tysiące ludzi.

Pomógł jej wnieść torby na prom.

— Niech pani siądzie na środku, psze pani.

Siadła na ławeczce biegnącej przez całą długość promu. Mike Fink stanął przy niej i czekał; na pokład weszło jeszcze kilka osób, z pewnością miejscowych, bo nie mieli bagażu.

— Jesteście teraz przewoźnikiem — stwierdziła. Zerknął na nią.

— Kiedy was poznałam — ciągnęła — byliście twardym rzecznym szczurem.

Uśmiechnął się blado.

— Pani była tą damą — odgadł. — Zaheksowaną na sześć sposobów.

Zdziwiła się.

— Przejrzeliście je?

— Nie, psze pani. Ale je czułem. Patrzyła pani, jak się biję z tym chłopakiem z Hatrack River.

— Istotnie.

— Odebrał mi heks matki.

— Wiem.

— Tak sobie myślę, że wie pani prawie wszystko.

Przyjrzała mu się znowu.

— Wy też pełni jesteście wszelkiej wiedzy.

— Jest pani żagwią Peggy z Hatrack River. A ten chłopak, co mnie stłukł i odebrał heks, siedzi teraz w więzieniu w Hatrack za kradzież złota swojemu mistrzowi. Jeszcze za czasów, kiedy terminował u kowala.

— Przypuszczam, że was to cieszy?

Mike Fink pokręcił głową.

— Nie, psze pani.

I rzeczywiście, kiedy zajrzała w płomień jego serca, nie znalazła żadnej przyszłości, w której skrzywdziłby Alvina.

— A dlaczego wciąż tkwicie tutaj? Niecałe dziesięć mil od Hatrack, gdzie was pokonał?

— Gdzie zrobił ze mnie mężczyznę — poprawił ją Mike.

Wtedy naprawdę ją zdumiał.

— Tak to widzicie?

— Matka chciała, żebym był bezpieczny. Dlatego wytatuowała mi heks na tyłku. Ale nigdy nie pomyślała, co za człowiek wyrośnie z kogoś, kto nigdy nie obrywa, choćby nie wiem jak krzywdził innych. Zabijałem ludzi; niektórych złych, a niektórych nie tak złych. Odgryzałem uszy i nosy, łamałem ręce, a przez cały czas ni diabła mnie to obchodziło, wybaczy pani śmiałe słowo. Bo nikt mnie nigdy nie zranił ani nawet nie dotknął.

— A kiedy Alvin zabrał wam heks, przestaliście ranić ludzi?

— Nie, do diabła! — zawołał Mike Fink i ryknął śmiechem. — Zupełnie się pani nie zna na rzece, ot co! Nie. Każdy, kogo pobiłem, musiał mnie znaleźć, jak tylko się rozeszło, że chłopak od kowala spuścił mi takie lanie, aż wyłem. Musiałem walczyć z każdym grzechotnikiem i łasicą, każdym szczurem i kupą świńskiego gówna nad rzeką. I to nieraz. Widzi pani tę bliznę na twarzy? Widzi pani, jak włosy opadają mi prosto z boku głowy? To ślady dwóch walk, które prawie przegrałem. Ale resztę wygrałem. Dobrze mówię, Holly? Drugi przewoźnik obejrzał się.

— Nie słucham twoich przechwałek, nędzny strupożerco — odpowiedział spokojnie.

— Tłumaczyłem tej damie, że wygrałem każdą walkę, co do jednej.

— To by się zgadzało — przyznał Holly. — Pewno, zwykle strzelałeś do nich, jak tylko brali się do bitki.

— Za takie kłamstwa jak nic trafisz do piekła.

— Już tam sobie wybrałem pokój. A ty dwa razy dziennie będziesz opróżniał mój nocnik.

— Tylko po to, żebyś go potem wylizał! — huknął Mike Fink.

Oczywiście, Peggy czuła niechęć do ich wulgarności; ale też wyczuwała w tych przekomarzaniach ducha przyjaźni.

— Nie rozumiem tylko, panie Fink, dlaczego nigdy nie próbowaliście się mścić na chłopcu, który was pobił.

— On nie był chłopcem — oświadczył Mike. — Był mężczyzną. Pewno już taki się urodził. To ja byłem chłopcem. Chłopcem i draniem. On znał ból, a ja nie. On walczył w słusznej sprawie, a ja nie. Myślę o nim przez cały czas, psze pani. O nim i o pani. Jak pani na mnie patrzyła: jakbym był złośliwą ropuchą na czystej pościeli. Słyszałem, że on jest Stwórcą.

Kiwnęła głową.

— To dlaczego pozwala się trzymać w więzieniu?

Spojrzała tajemniczo.

— Niech pani nie udaje. Ktoś, kto mógł zmazać mi z tyłka tatuaż, a nawet go nie dotykał, nie da się zamknąć w żadnym zwyczajnym więzieniu.

To prawda…

— Myślę, że uważa się za niewinnego, a zatem chce stanąć przed sądem, udowodnić to i oczyścić swoje imię z niesławy.

— To jest piekielnym głupcem i mam nadzieję, że mu to pani powie, kiedy się spotkacie.

— A dlaczegóż to mam mu przekazać tę niezwykłą wiadomość?

Fink wyszczerzył zęby.

— Ponieważ wiem coś, czego on nie wie. Wiem, że jest taki gość w Carthage City, który chce śmierci Alvina. Planuje ekserdycję do Kenituck…

— Ekstradycję?

— Znaczy się, jeden stan prosi drugi, żeby im oddali więźnia.

— Wiem, co to znaczy — zapewniła Peggy.

— To czemu pani pytała?

— Mówcie dalej.

— Tylko że kiedy już zabiorą Alvina w łańcuchach, ze strażnikami, co go będą pilnować dzień i noc, to nie dowiozą go do Kenituck na żaden proces. Znam paru chłopców, których wynajęli, żeby go przewieźć. Na sygnał mają sobie pójść i zostawić go samego w łańcuchach.

— Dlaczego nie powiedzieliście nic szeryfowi?

— Mówię pani — odparł Mike Fink. — A wcześniej powiedziałem już sobie i Holly'emu.

— Łańcuchy go nie zatrzymają — stwierdziła Peggy.

— Myśli pani? Był jakiś powód, że chłopak zdjął mi z tyłka tatuaż. Gdyby heksy nie miały nad nim władzy, nie musiałby zmazywać mojego, prawda? Czyli ci, co się znają na heksach, mogą zrobić łańcuchy, które go przytrzymają. Przynajmniej tak długo, żeby ktoś podszedł ze strzelbą i rozwalił mu łeb.

Nic takiego nie dostrzegła w przyszłości.

— Oczywiście, nic takiego się nie stanie — dodał Mike Fink.

— Dlaczego? — zdziwiła się.

— Bo jestem mu winien życie. A przynajmniej swoje życie mężczyzny, człowieka, na którego warto popatrzeć w lustrze, chociaż nie jestem już taki przystojny, jak byłem, zanim mnie załatwił. Miałem tego chłopaka w rękach, psze pani. Chciałem go zabić, a on to wiedział. I nie zabił mnie. Więcej: w tej walce połamał mi obie nogi. Ale potem się zlitował. Okazał łaskę. Musiał wiedzieć, że z połamanymi nogami nie przeżyję nocy. Miałem wielu wrogów, nawet tam, wśród moich kumpli. A on wtedy położył mi rękę na nogach i je uzdrowił. Naprawił mi nogi tak, że kości mam mocniejsze niż przedtem. Jaki człowiek robi coś takiego komuś, kto przed chwilą chciał go zabić?

— Dobry człowiek.

— Ha! Wielu dobrych ludzi by chciało, ale tylko jeden dobry człowiek miał moc. A jeśli miał moc, żeby tego dokonać, to miał też moc, żeby mnie zabić, nie dotykając palcem. Miał moc, żeby zrobić, co by mu tylko przyszło do łba, wybaczy pani słowo. Ale okazał mi łaskę.

To prawda… Peggy dziwiło tylko, że Mike Fink to rozumiał.

— Chcę mu spłacić dług. Dopóki żyję, nic złego nie przydarzy się Alvinowi Smithowi.

— I dlatego tu jesteście — domyśliła się.

— Przyjechałem z Hollym, jak tylko się dowiedziałem, co planują.

— Ale czemu tutaj?

Mike Fink parsknął śmiechem.

— Portomistrz w ujściu Hatrack zna mnie dobrze i mi nie ufa; ciekawe czemu. Jak pani myśli, czy długo by trwało, zanim szeryf z Hatrack przyczepiłby się do mnie jak mokra koszula do pleców?

— To chyba wyjaśnia także, dlaczego nie porozumieliście się bezpośrednio z Alvinem.

— A co by pomyślał, gdyby mnie zobaczył? Że chcę wyrównać rachunki. Nie. Obserwuję, gram na czas, nie wchodzę w oczy ani prawu, ani Alvinowi.

— Ale mnie powiedzieliście.

— Bo i tak by pani wiedziała, i to szybko.

Pokręciła głową.

— Wiem tyle: na żadnej ścieżce waszej przyszłości nie ratujecie Alvina przed złoczyńcami.

Spoważniał nagle.

— Ale ja muszę, psze pani.

— Dlaczego?

— Bo porządny człowiek spłaca swoje długi.

— Alvin nie uważa was za dłużnika.

— Nie obchodzi mnie, co on uważa. Ja uważam, że dług to dług i spłacić go trzeba.

— Nie chodzi tylko o dług, prawda?

Mike roześmiał się głośno.

— Pora pchnąć tę tratwę na północny brzeg, nie myśli pani?

Huknął dwa razy, głośno, jakby udawał syrenę parową. Holly odpowiedział tym samym. Oparli drągi o pływający pomost i odsunęli prom. Potem, płynnie jak tancerze, zaczęli popychać go przez rzekę, tak gładko i zręcznie, że sznur wiążący ich z liną ani razu się nie naprężył.

Peggy nie odzywała się do Mike'a, ale patrzyła, jak mięśnie falują mu pod skórą, z jaką gracją przysiada i prostuje nogi, tańcząc w rytmie rzeki. Było w tym piękno. Patrząc, przypomniała sobie Alvina w kuźni, Alvina przy kowadle, ramiona błyszczące od potu w blasku paleniska, wśród iskier strzelających z kutego metalu, naprężone mięśnie, kiedy zaginał i kształtował żelazo. Alvin mógłby wykonać tę pracę nie kiwając palcem, używając swojego talentu. Ale radość tkwiła w wysiłku, w tworzeniu własnymi rękami. Sama nigdy tego nie doświadczyła — swoją pracę wykonywała umysłem i słowami, jakie wypowiadała. Jej życie polegało na wiedzy i nauczaniu, życie Alvina — na czuciu i tworzeniu. Więcej miał wspólnego z tym jednouchym rzecznym szczurem z blizną na twarzy niż z nią. Ten taniec ludzkiego ciała, zmagającego się z rzeką, przypominał zapasy, a Alvin lubił zapasy. I brutalny Mike Fink był z pewnością jego naturalnym przyjacielem.

Dotarli na drugą stronę, uderzyli o pomost, a ktoś z brzegu przycumował tratwę do nabrzeża. Ludzie bez bagażu od razu zeszli na brzeg. Mike Fink odłożył drąg; kropelki potu spływały mu z ramion, nosa i splątanej brody. Sięgnął po jej torby.

Położyła mu dłoń na ramieniu.

— Panie Fink — powiedziała. — Chciałby pan zostać przyjacielem Alvina.

— Raczej jego obrońcą, psze pani — odparł cichym głosem.

— Myślę, że tak naprawdę chcielibyście zostać jego przyjacielem.

Mike Fink milczał.

— Boicie się, że was odepchnie, jeśli otwarcie zaproponujecie mu przyjaźń. Powiem panu, że nie odepchnie. Przyjmie was takiego, jaki jesteście.

Mike pokręcił głową.

— Nie chcę, żeby mnie takiego przyjmował.

— Owszem, chcecie, bo jesteście teraz człowiekiem, który chce być dobry, chce odczynić zło, jakie popełnił. A to najlepsze, czego można od kogokolwiek oczekiwać.

Mike pokręcił głową gwałtowniej, aż krople potu poleciały na wszystkie strony. Peggy nie przeszkadzały te, które zwilżyły jej skórę. To był pot wyciśnięty uczciwą pracą, pot przyjaciela Alvina.

— Stańcie przed nim twarzą w twarz, panie Fink. Bądźcie jego przyjacielem zamiast wybawcą. Przyjaciół bardziej potrzebuje. Powiem wam, a wiecie, że to prawda: Alvin niewielu będzie miał w życiu prawdziwych przyjaciół. Jeśli będziecie z nim szczery, nie zdradzicie go nigdy, jeśli zawsze będzie mógł wam ufać, to obiecuję, że choć może kilku przyjaciół kochać równie mocno, to żadnego nie pokocha bardziej.

Mike Fink przyklęknął i odwrócił twarz w stronę rzeki. Dostrzegła błysk w jego oczach i wiedziała, że są pełne łez.

— Psze pani — szepnął. — To więcej, niż śmiałem mieć nadzieję.

— Potrzebujecie zatem więcej odwagi, przyjacielu. Musicie mieć nadzieję na to, co dobre, nie tylko na to, co dość dobre. — Wstała. — Alvin nie potrzebuje od was przemocy. Ale wasz szacunek na pewno mu się przyda.

Podniosła obie torby.

— Proszę, niech pani pozwoli…

Uśmiechnęła się.

— Widziałam, jaką radość czerpiecie ze zmagania z rzeką. I mnie też się zachciało odrobiny fizycznego wysiłku. Pozwolicie chyba?

Szeroko otworzył oczy.

— Słyszałem tu wiele opowieści o pani, ale nikt nie wspomniał, że jest pani szalona.

— Możecie zatem dodać coś do legendy.

Mrugnęła porozumiewawczo i z torbami w dłoniach zeszła na pomost. Były ciężkie. Niemal pożałowała, że odrzuciła jego pomoc.

— Wysłuchałem wszystkiego — powiedział Mike Fink, stając za nią. — Ale niech mnie pani nie zawstydza, każąc stać z pustymi rękami, gdy piękna dama sama niesie bagaż.

Odwróciła się z wdzięcznością i wręczyła mu torby.

— Dziękuję — powiedziała. — Myślę, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć.

Wyszczerzył zęby.

— Może ja też dojrzeję, by spotkać się z Alvinem twarzą w twarz.

Zajrzała w płomień jego serca.

— Jestem tego pewna, panie Fink.

Kiedy Fink układał jej bagaż w powozie, gdzie już niecierpliwie czekali na nią inni pasażerowie promu, zastanawiała się. Właśnie zmieniłam bieg wydarzeń, myślała; doprowadziłam Mike'a Finka bliżej Alvina, niż zdołałby dotrzeć samodzielnie. Czy zrobiłam coś, co w końcu uratuje Alvina? Czy dałam mu przyjaciela, który zmyli jego wrogów?

Płomień serca Alvina znalazła prawie bez szukania. I nie, nie dostrzegła w nim zmian, żadnych zmian prócz tego dnia, kiedy Mike Fink odejdzie od więziennej celi we łzach, wiedząc, że Alvin na pewno umrze, jeśli jego tam nie będzie, ale wiedząc też, że Alvin nie przyjął pomocy, nie pozwolił mu stać na straży.

Ale nie działo się to w więzieniu w Hatrack River ani nie działo się to szybko. Nawet jeśli niewiele zmieniła przyszłość, to przecież trochę zmieniła. Pojawią się też inne zmiany, aż wreszcie jedna z nich okaże się decydująca. Jedna z nich osłoni Alvina przed ciemnością, która ma pochłonąć koniec jego życia.

— Niech Bóg ma panią w opiece, psze pani — szepnął Mike Fink.

— Nazywajcie mnie, proszę, panną Larner — poprawiła go Peggy. — Nie jestem zamężna.

— Przynajmniej na razie — odparł.


* * *

Chociaż prawie nie spał w nocy, Verily był zbyt podniecony, by czuć senność na sali rozpraw. Po wielu tygodniach poszukiwań spotkał wreszcie Alvina Smitha, a rozmowa okazała się warta zabiegów. Nie dlatego że Alvin oszołomił go swą mądrością — przyjdzie czas, żeby się od niego uczyć. Nie; wielką i przyjemną niespodzianką było odkrycie, że go lubi. Był może trochę szorstki, trochę bardziej amerykański i wiejski od Calvina, ale co z tego? Humor błyskał mu w oczach, był taki bezpośredni, taki otwarty…

I jestem jego obrońcą.

Amerykańska sala sądowa okazała się urządzona dość swobodnie w porównaniu z angielskimi, w jakich Verily dotąd występował. Sędzia nie nosił peruki, a togę miał miejscami trochę wytartą. Trudno tu mówić o majestacie prawa, ale jednak prawo jest prawem, a sprawiedliwość nie jest z nim tak zupełnie nie powiązana. Zwłaszcza jeśli sędzia jest uczciwy, a przecież nie ma powodu sądzić, żeby było inaczej.

Sędzia otworzył rozprawę i zapytał o wnioski. Wstał Marty Laws.

— Wniosek o odebranie więźniowi złotego pługa i przekazanie go do dyspozycji sądu. To nie ma sensu, żeby przedmiot skargi pozostawał własnością więźnia, jeżeli…

— Nie prosiłem o uzasadnienie — przerwał mu sędzia. — Tylko o wnioski. Jeszcze jakieś?

— Jeśli Wysoki Sąd pozwoli, wnioskuję o oddalenie wszystkich zarzutów przeciw mojemu klientowi — powiedział Verily.

— Głośniej, młody człowieku. Nie słyszałem ani słowa.

Verily powtórzył głośniej.

— To by było niezłe — mruknął sędzia.

— Kiedy Wysoki Sąd zechce, przedstawię uzasadnienie tego wniosku.

— Proszę przedstawić teraz — zażądał sędzia trochę zirytowany.

Verily nie rozumiał, gdzie popełnił błąd, ale wykonał polecenie.

— Przedmiotem sporu jest pług, co do którego wszyscy się zgadzają, że został wykonany z litego złota. Nie istnieje nawet scintilla dowodu, że Makepeace Smith kiedykolwiek posiadał taką ilość złota, a zatem nie ma podstaw do wniesienia oskarżenia.

— Wysoki Sądzie — wtrącił natychmiast Marty Laws. — Proces ma właśnie to rozstrzygnąć, a co do dowodów, to nie mam pojęcia, co znaczy scintilla, chyba że ma to jakiś związek z „Odyseją”…

— Zabawne odniesienie — stwierdził sędzia. — I dosyć dla mnie pochlebne, jestem pewien. Ale proszę siedzieć spokojnie na swojej ławrybdzie, dopóki nie spytam o sprzeciwy, o które zresztą nie muszę pytać, ponieważ wniosek o oddalenie zarzutów zostaje odrzucony. Jeszcze jakieś wnioski?

— Mam jeszcze jeden, Wysoki Sądzie — oświadczył Marty. — Wniosek o odroczenie sprawy ekstradycji do czasu…

— Ekstradycji?! — zawołał sędzia. — A cóż to za nonsens?!

— Odkryto, że wciąż obowiązuje nakaz ekstradycji dotyczący więźnia, żądający jego odesłania do Kenituck, by tam stanął przed sądem za zabójstwo Odszukiwacza Niewolników w trakcie wypełniania obowiązków.

Verily był zaskoczony. Ale czy naprawdę? Rodzina opowiedziała mu tę historię: jak to Alvin zmienił pół-Czarnego, chłopca, żeby Odszukiwacze nie mogli go znaleźć, ale ci w poszukiwaniach wdarli się do zajazdu, gdzie mieszkali przybrani rodzice chłopca; wtedy matka zabiła jednego z nich, a drugi ją zabił, potem zjawił się Alvin i zabił jego, ale wcześniej Odszukiwacz go postrzelił, więc samoobrona była oczywista.

— Jak można go za to sądzić? — zapytał Verily. — Pauley Wiseman, pełniący wtedy obowiązki szeryfa, stwierdził, że oskarżony zabił w obronie własnej.

Marty obejrzał się na człowieka, który do tej chwili siedział w milczeniu obok niego. Ten wstał powoli.

— Mój uczony przyjaciel z Anglii nie zna dokładnie miejscowego prawa, Wysoki Sądzie. Czy Wysoki Sąd pozwoli pomóc mu w tej kwestii?

— Proszę, panie Webster — zgodził się sędzia.

A więc sędzia miał już do czynienia z Websterem, domyślił się Verily. To może znaczyć, że nabrał uprzedzeń. W którą stronę?

— Panie… Cooper, prawda? A więc panie Cooper, kiedy Kenituck, Tennizy i Appalachee zostały przyjęte do Unii, Traktat o zbiegłych niewolnikach stał się Ustawą o zbiegłych niewolnikach. Ta ustawa stanowi, że kiedy ktoś utrudnia Odszukiwaczowi wykonywanie obowiązków na terenie jednego z wolnych stanów, zostaje osądzony w stanie, gdzie zamieszkuje właściciel ściganego niewolnika. W chwili popełnienia przestępstwa stanem tym było Appalachee, ale właściciel wzmiankowanego niewolnika, pan Cavil Planter, przeniósł się do Kenituck. Zatem zgodnie z prawem tam właśnie powinna nastąpić ekstradycja pana Alvina Smitha w celu osądzenia. Jeśli okaże się, że działał w obronie własnej, zostanie oczywiście uwolniony. Nasz wniosek dotyczy odroczenia tej sprawy do czasu zakończenia obecnego procesu. Zgodzi się pan, jestem przekonany, że leży to w interesie pańskiego klienta.

Tak mogło się z pozoru wydawać, ale Verily nie był głupcem — gdyby rzeczywiście leżało to w interesie Alvina Smitha, Daniel Webster na pewno by nie nalegał. Najbardziej oczywistym motywem była chyba próba wpłynięcia na decyzję przysięgłych. W Hatrack na ogół lubiono Alvina. Jeśli sędziowie uwierzą, że skazując go za kradzież pługa, ratują przed ekstradycją do stanu, gdzie z pewnością zawiśnie, mogą go skazać dla jego własnego dobra.

— Wysoki Sądzie, mój klient sprzeciwia się temu wnioskowi i domaga się jak najszybszego rozstrzygnięcia sprawy ekstradycji. Chciałby być oczyszczony z zarzutów, zanim odpowie na oskarżenia wysunięte tutaj.

— Nie podoba mi się ten pomysł — stwierdził sędzia. — Jeśli odbędzie się rozprawa i udzielimy zgody na ekstradycję, wtedy ten proces stanie się mniej ważny i oskarżony wyjedzie do Kenituck.

— Nie bądź durniem, chłopie — szepnął Verily'emu Marty Laws. — Sam namówiłem do tego Webstera. To szaleństwo odsyłać go do Kenituck.

Verily wahał się przez chwilę. Ale zdążył już zrozumieć, jak pasowali do siebie Webster i Laws. Laws mógł wierzyć, że namówił Webstera do odroczenia ekstradycji, ale Verily miał niemal pewność, że w rzeczywistości było odwrotnie. Webster chciał odroczenia. A zatem Verily nie chciał.

— Zdaję sobie z tego sprawę — oświadczył, choć zdanie to stało się prawdziwe przed ledwie pięcioma sekundami. — Jednakże proszę o jak najszybsze przesłuchanie w sprawie ekstradycji. Wierzę, że mój klient ma do tego prawo. Nie chcemy, aby ława przysięgłych decydowała, mając w świadomości wiszącą nad moim klientem groźbę.

— Ale nie chcemy, żeby pozwany opuścił stan, wciąż będąc w posiadaniu złota Makepeace'a Smitha! — krzyknął Webster.

— Jeszcze nie wiemy, czyje to złoto — zauważył sędzia. — Wszystko to jest strasznie zagmatwane. Mam wrażenie, że prokurator występuje w obronie więźnia, a obrona przeciwnie. Ale dla zasady skłonny jestem przyznać oskarżeniu o zbrodnię pierwszeństwo przed sprawą kradzieży. Zatem przesłuchanie w kwestii ekstradycji odbędzie się… Ile czasu wam trzeba, chłopcy?

— Możemy się przygotować na dzisiejsze popołudnie — zapewnił Marty.

— Nie, nie możecie — sprzeciwił się Verily. — Ponieważ musicie przedstawić dowody, które w tej chwili prawie na pewno znajdują się w Kenituck.

— Dowody? — Marty był szczerze zdziwiony. — Dowody na co? Wszyscy świadkowie zabójstwa Odszukiwacza przez Alvina żyją przecież w tym mieście.

— Przestępstwem, które nakazuje ekstradycję, nie jest zabicie Odszukiwacza tak po prostu. Jest nim uniemożliwienie Odszukiwaczowi wykonywania jego legalnych obowiązków. Musicie zatem nie tylko wykazać, że mój klient zabił Odszukiwacza, ale też że Odszukiwacz zgodnie z prawem ścigał konkretnego niewolnika.

Verily musiał wierzyć w to, co powiedziała mu rodzina Millerów w Vigor: że Alvin przemienił chłopca i Odszukiwacze nie mogli go już odszukać.

Marty Laws pochylił się do Daniela Webstera i przez chwilę naradzali się szeptem.

— Myślę, że musimy tu sprowadzić Odszukiwacza zza rzeki, z Wheelwright — oświadczył. — I przywieźć skarbczyk. Ale skarbczyk jest w Carthage City, więc… konno, a potem koleją… Pojutrze.

— Mnie to odpowiada — stwierdził sędzia.

— Jeśli Wysoki Sąd zechce… — odezwał się Webster.

— Właściwie to nic mi się dzisiaj nie chce. Ale proszę mówić dalej, panie Webster.

— Ponieważ słyszeliśmy interesujące historie o ludziach ukrywających rzeczonego niewolnika, chcielibyśmy, aby znalazł się w areszcie. Natychmiast. Jak się zdaje, chłopiec przebywa w tej chwili na sali sądowej.

Obejrzał się i spojrzał prosto na Arthura Stuarta.

— Wręcz przeciwnie — zaprotestował Verily Cooper. — O ile wiem, chłopiec, którego wskazuje pan Webster, jest adoptowanym synem pana Horacego Guestera, właściciela zajazdu, w którym zamieszkałem, a zatem posiada domniemane prawa obywatela stanu Hio, co oznacza, że pozostaje wolnym człowiekiem, dopóki nie zostanie udowodnione, że jest inaczej.

— Niech to diabli! — zirytował się Marty Laws. — Panie Cooper, wszyscy przecież wiedzą, że Odszukiwacze wskazali chłopaka i zabrali za rzekę w łańcuchach.

— Mój klient utrzymuje, że uczynili to omyłkowo i że zespół nie związanych ze sprawą Odszukiwaczy nie zdoła, korzystając jedynie ze skarbczyka, wskazać chłopca wśród grupy innych, których rasę ukryjemy. Wnioskujemy, by wykazać to przed sądem. Jeśli taki zespół nie potrafi wskazać chłopca, to Odszukiwacze, którzy zginęli w tym mieście, nie wykonywali swych legalnych obowiązków, a zatem Kenituck nie ma jurysdykcji nad więźniem, ponieważ nie stosuje się tu Ustawa o zbiegłych niewolnikach.

— Przyjechał pan z Anglii i nie ma pan bladego pojęcia, co potrafią ci Odszukiwacze — rzekł Marty, wyraźnie rozzłoszczony. — Chce pan, żeby wywieźli Arthura Stuarta w łańcuchach? Żeby powiesili Alvina?

— Panie Laws — upomniał go sędzia. — W tej sprawie jest pan przedstawicielem stanu, nie pana Smitha ani pana Stuarta.

— Na miłość boską… — mruknął Marty.

— A jeśli Ustawa o zbiegłych niewolnikach nie ma zastosowania, to zwracam uwagę Wysokiego Sądu, że szeryf i prokurator okręgu Hatrack uznali, iż mój klient działał w stanie obrony koniecznej, a więc wnoszenie przeciw niemu oskarżenia w tej chwili grozi mu dwukrotnym osądzeniem tego samego czynu, co jest zakazane…

— Dokładnie wiem, kto i co zakazuje dwukrotnego osądzania — przerwał mu sędzia, rozzłoszczony na Verily'ego.

Co robię źle? — zastanawiał się Verily.

— No dobrze — podjął sędzia. — Skoro chodzi o szyję pana Smitha, odrzucam wniosek oskarżenia i podtrzymuję wniosek obrony o dokonanie ślepego testu zespołu Odszukiwaczy. Dołóżmy jeszcze dzień: spotkamy się w piątek i zobaczymy, czy potrafią zidentyfikować Arthura Stuarta. Co do aresztowania Arthura, to zwrócę się z pytaniem do jego przybranego ojca… Czy Horacy jest na sali?

Horacy wstał.

— Jestem, sir.

— Czy będziesz utrudniał mi życie, ukrywając chłopaka, przez co zmusisz mnie do zamknięcia cię w więzieniu do końca naturalnego żywota za obrazę sądu? Czy też nie będziesz go ukrywał i doprowadzisz do sądu na tę próbę?

— Doprowadzę — obiecał Horacy. — Zresztą on i tak nigdzie się nie wybiera, dopóki Alvin siedzi w więzieniu.

— Nie bądź taki sprytny, Horacy. Ostrzegam cię.

— Nie próbowałem być sprytny, do diaska — mruknął Horacy, siadając.

— I proszę nie przeklinać w sądzie, panie Guester, ani obrażać mnie założeniem, że skoro mam siwe włosy, to jestem głuchy. — Sędzia stuknął młotkiem. — To kończy wnioski i…

— Wysoki Sądzie! — przerwał mu Verily.

— To ja. Co jest, ma pan jeszcze jakiś wniosek?

— Istotnie.

— Jest też sprawa uzasadnienia wniosku o przejęcie pługa — podpowiedział uprzejmie Marty Laws.

— Do diaska! — burknął sędzia.

— Słyszałem to, panie sędzio! — zawołał Horacy Guester.

— Woźny, proszę wyprowadzić pana Guestera.

Wszyscy zaczekali, aż Horacy wstanie i wyjdzie z sali.

— Jak brzmi pański wniosek, panie Cooper?

— Z całym szacunkiem chciałbym poznać funkcję pana Webstera w tym procesie. Jak się zdaje, nie jest przedstawicielem okręgu Hatrack ani stanu Hio.

— Nie jest pan oskarżycielem posiłkowym czy czymś podobnie bzdurnym? — zwrócił się sędzia do Daniela Webstera.

— Tak właśnie — potwierdził adwokat.

— No to już pan wie, panie Cooper.

— Proszę o wybaczenie, Wysoki Sądzie, ale jest chyba oczywiste, że władze okręgu nie płacą panu Websterowi honorarium. Z całym szacunkiem proszę o informację, kto mu płaci. A może pan Webster działa tutaj z czystej dobroci serca?

Sędzia spojrzał na Webstera z zaciekawieniem.

— Skoro pan już o tym wspomniał, to rzeczywiście, nie przypominam sobie, żeby pan Webster kiedyś reprezentował kogoś, kto nie jest bardzo bogaty albo bardzo sławny. Kto panu płaci, panie Webster?

— Bezpłatnie ofiarowałem swoje usługi.

— Gdybym więc kazał panu złożyć przysięgę i poprosił, żeby pan wyjaśnił, czy za pański czas i wydatki tutaj płaci ktoś inny niż pan osobiście, czy powiedziałby pan, że nie otrzymuje zapłaty? Pod przysięgą?

Webster uśmiechnął się blado.

— Jestem wynagradzany ryczałtowo, więc ktoś zwraca mi poniesione koszty, ale nie konkretnie na tę sprawę.

— Może zapytam w inny sposób. Jeśli nie chce pan, żeby woźny usunął pana z sali razem z panem Guesterem, proszę powiedzieć, kto panu płaci.

— Zatrudnia mnie Krucjata Prawa Własności, mieszcząca się przy ulicy Harrisona numer 44 w Carthage City, stan Wobbish.

— Czy to odpowiada na pańskie pełne szacunku pytania, panie Cooper? — spytał sędzia.

— Tak jest, Wysoki Sądzie.

— A zatem ogłaszam…

— Wysoki Sądzie! — zakrzyknął Marty Laws. — Sprawa posiadania pługa.

— Rzeczywiście, panie Laws — zgodził się sędzia. — Pora na krótkie uzasadnienie.

— Absurdem jest, żeby pozwany zachowywał w posiadaniu przedmiot sporu. To wszystko.

— Jako że sam pozwany znajduje się w miejscowym więzieniu — odpowiedział Verily Cooper — a pług pozostaje w jego posiadaniu, zatem, podobnie jak jego ubranie, jego pióro, papier i atrament, a także wszystko inne, co ma w posiadaniu, pług także znajduje się w dyspozycji tutejszego więzienia. Wniosek oskarżenia jest bezprzedmiotowy.

— Skąd mamy wiedzieć, że pozwany w ogóle ma pług? — zapytał Marty. — Nikt go przecież nie widział.

— Ze względu na szczególne własności pługa — wyjaśnił Verily — pozwany uważa za nierozsądne spuszczanie go z oczu choćby na chwilę. Jeśli jednak Wysoki Sąd zechce wyznaczyć trzech przedstawicieli prawa, którzy go zobaczą…

— Nie komplikujmy sprawy — rzekł sędzia. — Pan Laws, pan Cooper i ja pójdziemy obejrzeć ten pług jeszcze dzisiaj, jak tylko skończymy tutaj.

Daniel Webster — co Verily zauważył z satysfakcją — zaczerwienił się ze złości, kiedy zrozumiał, że nie będzie traktowany jak równy i zaproszony na wizję lokalną. Pociągnął Lawsa za rękaw i coś mu szepnął do ucha.

— Ehm… Wysoki Sądzie — odezwał się Laws.

— Jaką to wiadomość od pana Webstera chce pan przekazać? — zapytał sędzia.

— Nie można przecież powołać mnie, pana ani pana Coopera na świadków, skoro jesteśmy hm… tym, kim jesteśmy.

— Zdawało mi się, że chodzi o ustalenie faktu istnienia pługa. Jeśli pan, ja i pan Cooper go zobaczymy, to możemy z rozsądną dozą pewności oświadczyć wszystkim, że istnieje.

— Ale w czasie rozprawy istnienie pługa muszą potwierdzić też inne osoby, nie tylko pan Makepeace Smith i pozwany.

— Mamy czas, żeby martwić się o to później. Jestem pewien, że znajdziemy kilku świadków, którzy go wkrótce zobaczą. Ilu chcecie?

Kolejna szeptana narada.

— Ośmiu zupełnie wystarczy — zapewnił Laws.

— Pan i pan Cooper spotkajcie się przy okazji i ustalcie, których ośmiu ludzi was zadowoli. A tymczasem nasza trójka odwiedzi pana Alvina Smitha w więzieniu i napatrzy się na ten cudowny, legendarny, mityczny złoty pług, mający… jak pan to ujął, panie Cooper?

— Szczególne własności — podpowiedział Verily.

— Wy, Anglicy, umiecie znaleźć piękne słowa.

I znowu Verily wyczuł coś w rodzaju złośliwości, skierowanej ku niemu przez sędziego. I — jak poprzednio — nie wiedział, co takiego zrobił, by ją sprowokować.

Jednak pomijając niezrozumiałą irytację sędziego, sprawy ułożyły się dość dobrze.

Chyba że Millerowie mylili się i Odszukiwacze potrafią rozpoznać w Arthurze Stuarcie poszukiwanego zbiega. Wtedy zaczną się kłopoty. Ale… Najprzyjemniejsze w tej sprawie było to, że choćby nawet Verily bronił fatalnie i zapewnił Alvinowi szubienicę, a Arthurowi Stuartowi powrót w kajdanach do właściciela, to Alvin — jako Stwórca — zawsze może uwolnić chłopca i odejść. Nikt nie zdoła ich zatrzymać, jeśli nie zechce być zatrzymany, ani ich odnaleźć, jeśli nie zechce być odnaleziony.

Ale Verily nie miał zamiaru źle bronić. Zamierzał widowiskowo zwyciężyć. Zamierzał oczyścić imię Alvina ze wszystkich oskarżeń, żeby Stwórca mógł wreszcie nauczyć go wszystkiego, co chciał wiedzieć. Miał też inny, głębszy motyw, którego nie krył przed sobą, ale którego nigdy nie zdradziłby nikomu innemu: chciał, żeby Stwórca go szanował. Chciał, żeby Alvin Smith spojrzał mu prosto w oczy i powiedział: „Dobra robota, przyjacielu”.

To by było dobrze. Tego pragnął Verily.

Загрузка...