Rozdział 12 Powietrze Anglii

Josiah Traveller sprowadził „Faetona” z powrotem do Anglii 20 września 1870 roku.

Inżynier powoził sponiewieranym pojazdem powietrznym, wiodąc go przez ognie atmosfery, wichury okrążające wysoko nasz glob i w końcu przez morderczą burzę. Jeszcze na milę od Ziemi kuliliśmy się na strapontenach, obserwując z lękiem przez bulaje ogniste miecze wyskakujące z chmur. Wydawało się wtedy, że nasza droga ku Ziemi wiedzie przez piekło.

W końcu „Faeton” osiadł z podskokiem na miękkim rżysku gospodarstwa wiejskiego w Kencie, wyczerpawszy prawie cały zapas cennej wody. Rakiety ucichły po raz ostatni i w saloniku, który tak długo był naszą celą więzienną, zapanowało milczenie. Pocket, Holden i ja wpatrywaliśmy się w siebie, podminowani. Usłyszeliśmy łagodne westchnienie powietrza Anglii muskającego kadłub statku, a kiedy dotarło do nas, że w końcu jesteśmy w domu, zaczęliśmy krzyczeć jak ludzie niespełna rozumu.

Francuz łkał, zakrywając twarz. Zauważyłem to i pod wpływem dziwnej sympatii, którą poczułem do nieszczęśnika, zamierzałem pocieszyć go kilkoma ciepłymi słowy. Ale krew tętniła mi żywo na myśl, że powróciłem do rodzinnego kraju, co przez większą część naszego zdumiewającego lotu poza atmosferę po prostu nie mieściło mi się w głowie. Tak więc odrzuciłem krępujące pasy, wciąż wydzierając się jak bałwan, wstałem i…

…i padłem na podłogę jak skoszony pięścią awanturnika. Nie powalił mnie jednak nikt obcy, lecz własny ciężar!

Nogi ugięły się pode mną, jakby były z papieru, a twarz została nieprzyjemnie rozprasowana o pokład. Uniosłem się na rękach drżących z wysiłku i wsparłem plecami o ścianę.

— Niech to licho, panowie, ta grawitacja potrafi dać w kość.

Holden skinął głową.

— Traveller ostrzegał nas o wyniszczających właściwościach braku ciążenia.

— Tak, ale na co przydały się nam te wszystkie paskudne ćwiczenia. Wybierać się na Księżyc z hantlami! No, ciekaw jestem, jak sam wielki człowiek radzi sobie z tym zapomnianym ciężarem… — Ale Holden zawstydził mnie, przypominając, że Traveller jest starcem, który nie powinien wysilać swego serca. Tak więc to ja poczołgałem się niczym osłabione dziecko do wielkiego włazu w ścianie saloniku.

Z ogromnym wysiłkiem przekręciłem właz i otworzyłem go kopnięciem.

Powiew chłodnego powietrza, esencja angielskiego jesiennego popołudnia, wtargnął do statku. Słyszałem, jak Holden i Pocket pełnymi haustami wciągają świeży tlen. Nawet Bourne ocknął się z rozpaczy i przestał szlochać. Leżałem na plecach i wdychałem cudowne powietrze, czując, jak krew żywiej krąży mi w policzkach, szczypanych chłodem.

— Ależ zaduch panował w tym statku! — zawołałem.

Holden oddychał głęboko, pokasłując.

— Układ chemiczny Travellera to naukowe cudo. Ale muszę się z tobą zgodzić, Ned. Powietrze w tym pudełku stawało się coraz smrodliwsze.

Usiadłem i przesuwałem się po podłodze, aż wypuściłem nogi nad dziesięciostopową przepaścią, dzielącą nas od czarnej gleby Kentu. Ogarnąłem wzrokiem pola, żywopłoty i warkocze dymów z chat.

Spojrzałem w dół, zadając sobie w duchu pytanie, jak zejdziemy na ziemię — i napotkałem wzrokiem wytrzeszczone oczy wieśniaka. Miał na sobie podniszczony, ale schludny tweedowy garnitur, sięgające kolan zabłocone buty i słomkowy kapelusz.

W dłoniach obronnym gestem trzymał wielkie widły. Kiedy wpatrywał się w nasz niesamowity statek, rozdziawił usta, odsłaniając zniszczone uzębienie.

Machinalnie poprawiłem krawat i pomachałem mu dłonią.

— Dobry wieczór, sir.

Cofnął się trzy kroki, uniósł wyżej widły i opuścił niżej szczękę.

Podniosłem ręce i posłałem mu mój najlepszy uśmiech dyplomaty.

— Sir, jesteśmy Anglikami. Nie musi się pan niczego bać, mimo że przybyliśmy tu w tak niecodzienny sposób. — Należało w końcu błysnąć skromnością. — Niewątpliwie słyszał pan o nas. Należę do grupy sir Josiaha Travellera, a to jego „Faeton”.

Przerwałem, oczekując natychmiastowego rozpoznania — z pewnością byliśmy przedmiotem spekulacji prasowych od czasu naszego zniknięcia — ale zacny wieśniak tylko nachmurzył się i wyjąkał jedno słowo. Jak zrozumiałem, było to:

— Czego?

Zacząłem wyjaśnienia, ale zabrzmiały fantastycznie nawet w moich uszach i rolnik jedynie bardziej się nasrożył, a jego podejrzliwość wzrosła. Tak więc w końcu się poddałem.

— Sir, pozwolę sobie podkreślić taki oto fakt: jest nas czterech Anglików i Francuz i niezwykle liczymy na pańską pomoc. Wbrew temu co sugeruje moja młodość i zdrowy wygląd, nie mogę nawet utrzymać się na nogach, a to z racji zdumiewających doświadczeń, które przeszedłem. Dlatego proszę pana jak chrześcijanin chrześcijanina o udzielenie nam pomocy.

Czerwone jak jabłuszko oblicze wieśniaka było obrazem nieufności. Ale w końcu po wielu pomrukach i narzekaniach na spalenie akrów rżyska zniżył widły i podszedł do statku.

Nazywał się Clay Lubbock.

Potrzebował pomocy dwóch najsilniejszych synów, aby zabrać nas ze statku. Posłużyli się linami i ześliznęliśmy się z jednej pary mocarnych ramion w drugą. Potem załadowano nas na wóz i owiniętych derkami zawieziono na farmę. Nasz środek lokomocji wyczyniał najdziksze podskoki na nierównym gruncie i Traveller trzęsącym się głosem zwrócił uwagę na ironię losu, który doprowadził do dramatycznej nierówności używanych przez nas technologii. Lecz wygląd inżyniera — chudość i kruchość postaci, śmiertelna bladość oblicza — zaprzeczał żartobliwemu tonowi, tak że nikt nie przyłączył się do kpin.

Chłopi w milczeniu i zafascynowani studiowali wzrokiem jego platynowy nos.

W domu przywitała nas pani Lubbock, prostoduszna, siwa niewiasta o potężnych, owłosionych ramionach. Bez żadnych pytań i jak-się-macie oceniła nasz stan bystrym okiem nabywcy żywego inwentarza i mimo protestów Travellera usadziła nas opatulonych przed huczącym kominkiem i zmusiła do wypicia tęgiego rosołu z kury. Tymczasem Lubbock zaprzągł najszybsze konie i pojechał ogłosić wieść o naszym powrocie.

Traveller żartował z tego życzliwego aresztu domowego, protestując, że nie jest wcale niesprawny i ma pracę do wykonania. Niecierpliwił się, chcąc dotrzeć jak najszybciej na stację telegrafu i zapoczątkować działania, które pozwoliłby przetransportować pobliźnionego „Faetona” do Surrey, gdzie miał swój dom. Holden go uspokoił.

— Ja też pragnę jak najszybciej znaleźć się na łonie cywilizacji — powiedział. — Niech pan pamięta, jestem dziennikarzem. Moja gazeta i inne pisma winny mnie sowicie wynagrodzić, kiedy zgrabnie opiszę naszą wyprawę. Ale, sir Josiah, zdaję sobie sprawę z mego wyczerpania. Kiedy tylko świat dowie się o naszym powrocie, zaleje nas hurma ciekawskich. Los poddał mnie próbom nieporównywalnym w historii człowieka i teraz ledwo mam siłę dźwignąć łyżkę z zupą. Tak więc z wdzięcznością przyjmuję miłą opiekę pani Lubbock i szansę powrotu do sił. I pan też powinien na to przystać, sir Josiah!

Traveller nie godził się z tą linią rozumowania, ale nie pozostawało mu nic innego, jak ustąpić; tak więc zostaliśmy oddelegowani na twarde prycze w sypialenkach rozrzuconych po domostwie Lubbocków. Holden przekonał farmera, żeby postawił jednego z synów w charakterze strażnika przed oknami nieszczęsnego Bourne’a; uznałem to za objaw małości charakteru żurnalisty, ponieważ trudno było podejrzewać, żeby Francuz w swym obecnym stanie znalazł siły, aby bryknąć przez okno i pognać w te pędy polami.

Leżałem na moim wyrku, czekając na sen przy otwartym oknie, przez które wpływało świeże powietrze jesieni. Pomyślałem, że mimo niewygód tego świata (na przykład twardości materaca, który w najmniejszym stopniu nie pomagał mi przystosować się do ziemskiej grawitacji) jego zalety — zapach drzew rosnących tuż za oknem, odległy szmer kołysanego wiatrem żywopłotu, szorstki dotyk posłania na twarzy — sprawiały, że myśl o tym, aby kiedykolwiek jeszcze opuścić Ziemię, była mi wstrętna.

Rano obudziło mnie uśmiechnięte słońce i rześki dotarłem nawet bez pomocy do miednicy z wodą. Travellera zastałem przy kuchennym stole Lubbocków; siedział na starym fotelu zaopatrzonym w koła, odziany w szlafrok, i wcinał z apetytem całą patelnię sadzonych jaj na bekonie. Przed nim leżał stos gazet i chłonął go równie łapczywie jak jedzenie. Mimo zacisznego ciepła, promieni słońca kładących się ukośnie na podłodze i mrugających na wypolerowanym piecu, oblicze inżyniera przepełniał taki ogrom zgryzoty i gniewu, że czegoś podobnego nigdy do tej pory nie widziałem. Kiedy jeden z młodych Lubbocków pomógł mi wejść do kuchni, inżynier podniósł wzrok i powiedział:

— Edwardzie, nic dziwnego, że nasz gospodarz był w najwyższym stopniu poruszony naszym przybyciem. Daliśmy niezły popis próżności, oczekując, iż nasze zniknięcie wzbudzi chociaż odrobinę zainteresowania — teraz, gdy cała Europa jest rozdarta!

Poruszony jego słowami sam zacząłem wertować przyżółkłe dzienniki. Najstarsze wyszły kilka dni przed ósmym sierpnia, datą naszego startu. Najwyraźniej Lubbock zbierał prasę na wy-ściółkę kojców dla kurcząt. Ogólnie biorąc, nasze sensacyjne zniknięcie zblakło w obliczu poważniejszego wydarzenia — aktu sabotażu na „Księciu Albercie” — i ogólnie przyjęto, że nie żyjemy, zabici podczas wybuchu poprzedzającego napaść. Ze zdumieniem dowiedziałem się, że nie udało się odzyskać „Alberta” z rąk porywaczy — sabotażystów czy też franc-tireurów. Zdołano ustalić jedynie tyle, że nadal błąka się po polach Belgii czy też północnej Francji, jak zbiegłe zwierzę! Akcję franc-tireurów wiązano z atakami na inne własności brytyjskie, w ojczyźnie i za granicą. Zastanawiałem się po cichu, czy przypadkiem to nie Francuzi odpowiadają za próbę zniszczenia napowietrznej kolei w Dover, czego świadkiem byliśmy z Holdenem.

Oczywiście nie było słowa o Françoise Michelet lub innych uwięzionych pasażerach fatalnego liniowca i mimo rozkoszy poranka w Kencie czułem, jak serce mi zamiera, kiedy przebiegałem wzrokiem suche gazetowe relacje.

Traveller dostrzegł mój upadek ducha i spytał, co szczególnie wprawiło mnie w takie przygnębienie. Zacinając się — Josiah Traveller nie był bowiem wyrozumiałym słuchaczem — opisałem Françoise; nasze spotkania i natychmiastowe wrażenie, które na mnie wywarła. Kiedy mówiłem, poczułem, że krew uderza mi do twarzy, gdyż to, co w skrytości ducha uważałem za niebiańskie uczucie, opowiadane w jasno rozświetlonej wiejskiej kuchni nabrało znamion głupiego zadurzenia.

Traveller wysłuchał mnie do końca bez słowa komentarza.

— Ta dziewczyna robi wrażenie franc-tireura, Łikers — oświadczył ze spokojem. Wstrząśnięty usiłowałem zaprotestować, ale kontynuował: — A kogóż innego, jeśli tak przyjaźniła się z tym łajdakiem Bourne’em? — Pociągnął nosem. — Jeśli się nie mylę, nie powinieneś więcej się nad nią użalać, Edwardzie. Jest w miejscu, które sama sobie wybrała. — Z tymi słowami powrócił do lektury, zostawiając mnie samemu sobie. Byłem zdruzgotany.

Ale nawet w tamtym momencie pierwszego wstrząsu zdałem sobie sprawę, że Traveller może mieć rację. To, co rzuciło się w oczy Holdenowi i nawet mnie — fascynacja zagadnieniami inżynieryjnymi, gniewne zaangażowanie w politykę — zgadzało się z hipotezą Travellera, wskazując na o wiele bardziej skomplikowaną dziewczynę, którą wyidealizowałem w myślach i której słodką buzię wyobrażałem sobie, mknąc w międzyplanetarnej przestrzeni.

Chciałem przekląć Travellera za podsunięcie mi takich sugestii, ale przede wszystkim przeklinałem siebie za głupotę. Niemniej jednak nie byłem pewien, co naprawdę myśleć. A najbardziej dręczył mnie fakt, że utraciwszy Françoise w rozerwanej wojną Francji, mogłem nigdy się nie dowiedzieć, jak wygląda prawda.

Dręczony niepewnością skierowałem uwagę na gazety. Po szybkiej lekturze skleciliśmy z Travellerem historię konfliktu, tak jak relacjonował ją Londyn po naszym pośpiesznym starcie.

Wojna z Prusakami okazała się katastrofą dla Francji. Czytając wstrząsające opisy przegranych bitew nie chciałem wierzyć, że Francja, kraj o długich tradycjach wojskowych, dumnym dziedzictwie i przykładnie zorganizowanej armii, załamała się tak nikczemnie w obliczu bismarckowskiego najazdu. Można by pomyśleć, że cała sztuka wojenna Francuzów sprowadzała się do miotania się dwóch marszałków — Bazaine’a i MacMahona — po polach i wsiach Francji, szukania pozycji obronnych i siebie nawzajem, i od czasu do czasu przegrywania potyczek z Prusakami.

Mniej więcej w okresie naszego wymuszonego startu Napoleon III wyruszył z Paryża do Chalons, mianując Bazaine’a dowódcą Armii Renu.

Kilka dni później Bazaine, obawiając się okrążenia przez szybko zdobywających teren Prusaków, wycofał się na zachód poza Mozę. Lecz że w pobliżu Metzu napotkał dwa niemieckie korpusy, w końcu nie uniknął okrążenia; podczas gdy siedzieliśmy w naszym spokojnym gospodarstwie, czytając prasę, oddziały Bazaine’a pozostawały w Metzu, oblegane przez co najmniej dwieście tysięcy pruskich żołnierzy.

I taki był los połowy wsławionej francuskiej armii. Jeśli zaś chodzi o jej resztę, to instynkt podpowiadał MacMahonowi, że powinien trzymać się Paryża, służąc stolicy za tarczę, ale opinia publiczna, poruszona gwałtem zadanym drogiej patrie, zmusiła go do agresywniejszych poczynań i wyruszył na Metz, licząc na połączenie się z Bazaine’em.

Niemcy, dowodzeni przez przebiegłego Moltkego, dokonali podziału sił. Część pilnowała Bazainesa, podczas gdy reszta wyruszyła na spotkanie MacMahona. Siły francuskie wyczerpane forsownym marszem dostały się w okrążenie pod Sedanem. Sam MacMahon został ciężko ranny i francuskie dowództwo uległo paraliżowi.

Regularna armia przestała istnieć. Oddziały w sile stu tysięcy żołnierzy, dysponujące co najmniej czterystu działami, dostały się do pruskiej niewoli.

Drugie cesarstwo Francuzów ogarnął chaos. Sam Napoleon III poddał się Prusakom. W stolicy powstał Rząd Obrony Narodowej pod przywództwem generała Trochu, gubernatora Paryża. Tymczasem dwie pruskie armie zbliżały się do serca Francji.

Kiedy lądowaliśmy na polach Kentu, Paryż, miasto, z którego sześćdziesiąt lat temu Bonaparte rządził całą Europą, był oblegany przez Prusaków. Mógł jedynie liczyć na odsiecz ze strony Bazaine’a, lecz ten pozostawał w Metzu, a po Londynie krążyły plotki, iż zapasy francuskiego marszałka są na ukończeniu. Tymczasem, jak to było do przewidzenia, Prusacy triumfowali i szerzyły się fantastyczne spekulacje o zamierzeniach kajzera, szykującego się, by odebrać paradę wojsk w podbitym Paryżu.

Drżącymi dłońmi odłożyłem, ostatnią gazetę.

— Dobry Boże, sir Josiah! Ależ zdumiewające parę tygodni nam umknęło! To upokorzenie będzie piekło sumienie każdego Francuza przez dobrych kilka pokoleń. Zawsze była z nich kupa zapaleńców — wystarczy spojrzeć na Bourne’a. Jestem przekonany, że stan wojny między Francuzami a ich niemieckimi kuzynami utrzyma się przez wieki.

— Może. — Traveller rozparł się wygodnie na fotelu, chude dłonie złożył na brzuchu i wpatrywał się niewidzącymi oczami w zakurzone okna wiejskiego domu. Kiedy słońce prześwietliło siwe kosmyki włosów unoszące się nad czaszką, robił wrażenie równie starego i kruchego jak w tamtym strasznym momencie, kiedy wydawało się nam, że nawet Księżyc nas nie uratuje. — Ale nie wieczność mnie interesuje, tylko chwila obecna.

— Co pana gnębi?

— Pomyśl, chłopcze — parsknął, okazując ślad dawnej irytacji. — Ponoć jesteś dyplomatą. Prusacy zgnębili Francję. Z pewnością nawet stary lis Bismarck nie przewidział tak korzystnego obrotu spraw — który jedynie przyspiesza realizację jego głównego celu.

— Jakiego celu?

— Czy to nie oczywiste? — Przyjrzał mi się ze znużeniem. — Ależ rzecz jasna chodzi o zjednoczenie Niemiec. Czy można lepiej prośbą i groźbą przekonać niemieckie książątka do politycznego zjednoczenia niż wskazując im wspólnego wroga? I czy może być cudowniejszy wróg niż nienawistna Francja Robespierre’a i Bonapartego? Przepowiadam, iż nie minie rok, a będziemy świadkami utworzenia nowych Niemiec. Ale nowe Niemcy nie będą, oczywiście, niczym innym jak powiększonym cesarstwem pruskim, bo jeśli ci marni bawarscy książęta myślą, iż ta triumfująca purchawa, Bismarck, odda im chociażby pół złamanego krzesła w swoim gabinecie, to się gorzko mylą.

Skinąłem z namysłem głową.

— Tak więc równowaga sił jest zdruzgotana; ta zasada, która ! przetrwała od kongresu wiedeńskiego…

— Zasada, o której utrzymanie Wielka Brytania walczyła od dnia jej sformułowania. — Zabębnił palcami o blat. — Nie oszukujmy się, Ned. Rząd brytyjski ma głęboko w nosie to, czy Prusacy spustoszą Paryż ogniem swoich dział, ponieważ w mniemaniu Brytyjczyków Francuzi są opanowani przez dwa bliźniacze demony: rewolucji i ekspansji militarnej. A absurdalne ataki franc-tireu-rów na brytyjskie cele w rodzaju kochanego, starego „Alberta” bynajmniej nie poprawiają tego nastawienia. Ale Whitehall[7] ze zgrozą przyjmie powstanie nowych Niemiec. Od dawna jednym z kierunków brytyjskiej polityki zagranicznej było nie dopuścić do powstania mocarstwa, które zdominowałoby Europę Środkową.

Zmarszczyłem brwi, czując niesmak wobec tak cynicznego zdefiniowania naszych celów — tym bardziej że trudno było nie oklaskiwać rozwiązań natury pokojowej.

— Proszę mi powiedzieć, czego się pan obawia, sir — spytałem wprost.

Kościste palce zabębniły głośniej.

— Edwardzie, do tej pory Brytyjczycy trzymali się z dala od tej cholernej wojny Bismarcka. I całkiem słusznie na dodatek. Ale ile czasu musi upłynąć, nim poczują, że ich interesy są na tyle zagrożone, iż muszą interweniować?

Przemyślałem te słowa.

— Ale przecież armia brytyjska, choć najświetniejsza na świecie, nie ma wyposażenia niezbędnego do stworzenia frontu w Europie Środkowej. Nigdy go nie miała. Poza tym wielu naszych żołnierzy i oficerów jest rozproszonych po całym świecie, służąc jego królewskiej mości w koloniach. Pan Gladstone z pewnością nie skazałby nas na zagraniczne przedsięwzięcie pozbawione szans powodzenia.

— Gladstone. Stary Gladstone Szelmowskie Oko. — Roześmiał się bez wesołości. — Zawsze uważałem go za pompatycz-nego osła, który nie dorasta do pięt Disraelemu pod względem sprytu czy inteligencji. Oczywiście reformy wyborcze Disraelego z sześćdziesiątego siódmego sprowadziłyby katastrofę na kraj… Kto wie, jakich rozmiarów? Z pewnością przemysł nie zyskałby przysługującego mu głosu w sprawach wagi państwowej, być może nadal utrzymana byłaby ta idiotyczna sytuacja z Londynem jako stolicą! Śmiechu warta myśl. Tak więc być może to i dobrze, że pokiereszowany Dizzy przeszedł do rezerwy, i zajął się swoimi dziwacznymi literackimi przedsięwzięciami… choć jakoś brakuje mi faceta. Miał klasę. Może to jednak błogosławieństwo, że stary Gladstone steruje nami w tej godzinie, bo jak mówisz, on i jego banda zniewieściałych wigów z pewnością ani myślą wplątywać nas w jakąś absurdalną awanturę… A jeśli wierzyć plotkom, woli już raczej wyprawy do Soho niż Sedanu.[8]

Ten pozbawiony szacunku przytyk wzbudził mój zduszony śmiech.

— Więc być może Gladstone nie wplącze nas w wojnę w Europie — ciągnął Traveller. — Ale ma… inne możliwości.

— Co pan ma myśli, sir Josiah?

Pochylił się, składając ręce na stole.

— Edwardzie, przypomnij sobie doświadczenia twojego brata na Krymie.

Przez chwilę nie pojmowałem kompletnie tych mrocznych słów, niosących grozę i lodowaty chłód otwartego grobu w samym środku jasnego wiejskiego przedpołudnia, ale nagle, w jednej chwili, zrozumiałem, co znaczą, i przeżyłem wstrząs.

— Dobry Boże, Traveller.

Oczywiście, sugerował, że armia brytyjska może znów użyć broni antylodowej. I tym razem nie gdzieś na dalekim półwyspie południowej Rosji o dziwacznej nazwie, ale w samym sercu Europy.

Wlepiłem oczy w jego twarz, chcąc się przekonać, że źle go zrozumiałem, lecz ponure rysy zdradzały jedynie straszliwy lęk i ogromny gniew.

— Broń antylodowa może zdziesiątkować pruską armię w jednej chwili — powiedział. — I Gladstone o tym wie. Bismarck z pewnością wszczął wojnę, stawiając na tę kartę, że Brytania nie zechce się mieszać w europejskie kłótnie, ale presja na Gladstone’a musi rosnąć z każdym dniem. Trudno się dziwić. Antylód daje niebywałą przewagę w starciu.

Patrzyłem, jak strach i gniew walczą w Travellerze i zdawałem sobie sprawę, z jaką niechęcią ten szorstki, ale w głębi ducha łagodny człowiek myśli o pracy nad narzędziami zniszczenia. Kierowany impulsem złapałem go za rękaw.

Charytatywna działalność G. wśród prostytutek była uważana przez jego politycznych przeciwników za przykrywkę niezbyt budujących upodobań.

— Traveller, poprowadził nas pan na Księżyc i z powrotem. Ma pan niebywałą siłę. Wierzę, że nie pozwoli pan, aby wykorzystano pański geniusz do tego celu.

Ale moje słowa nie uspokoiły jego obaw i wrócił do kartkowania gazet, jakby szukał promyka nadziei w wyblakłych literach.


Naszej idylli nie było dane przetrwać dłużej niż kilka minut po zakończeniu tematu tamtej rozmowy. Pierwszy załomotał do drzwi Lubbocków burmistrz najbliższego miasteczka — którego nazwy jeszcze nawet nie poznaliśmy — i kiedy ogarniałem wzrokiem zwalistą postać tego dżentelmena, uwalaną błotem odzież i pusty uśmiech, zdałem sobie sprawę, iż jestem w ojczyźnie, i ku mojemu zaskoczeniu poczułem niemiły uścisk serca.

Zabrano nas z naszego zakątka Kentu. Mieliśmy niewiele czasu na pożegnanie. Może to i lepiej, gdyż czułem zdumiewającą więź z towarzyszami podróży. Nie posunąłbym się tak daleko, by twierdzić, że dręczyła mnie nostalgia za długimi tygodniami w „Faetonie”, ale pozbawiony towarzystwa mych kolegów czułem się całkiem bezradny.

Traveller niebawem rozgościł się w przyjemnej gospodzie, niedaleko pola Lubbocków, na którym spoczywał jego cenny „Faeton”, i z całą energią zajął się transportem statku powietrznego do laboratorium w Surrey. Wierny Pocket błagał o kilkudniowy urlop, podczas którego mógłby odwiedzić ukochane wnuczęta i dać naoczny dowód swego istnienia. Po tym jak jego prośbom stało się zadość, powrócił do pracy, którą wykonywał jak zwykle z oddaniem, służąc swemu panu.

Natomiast Bourne został bezceremonialnie wywieziony pod ścisłą strażą z Kentu i wkrótce znikł w splątanej sieci międzynarodowego prawa. Zamieszanie wokół jego osoby — Brytyjczycy oskarżali go o sabotaż, Belgowie domagali się jego ekstradycji, oblegany rząd Francji słał protesty, przy czym należy wspomnieć praktyczne kłopoty z porozumieniem się z tym mglistym ciałem — zapowiadało, że biednego Bourne’a czeka wpierw długi pobyt w areszcie, zanim w ogóle dojdzie do rozprawy.

Holden udał się do Manchesteru najwcześniej, jak mógł, prosząc nas natarczywie, byśmy nie zdradzili szczegółów wyprawy żadnemu innemu żurnaliście. Zabawne było patrzeć, jak jego krągła postać, przykuta do fotela i równie zaradna jak wór ziemniaków, wprost trzęsie się z podniecenia na myśl o rozmiarach dziennikarskiej bomby — i apanaży, których będzie mógł zażądać. Niemal czułem, jak go palce swędzą.

Ale trzeba mu przyznać, że opowieść, która ukazała się kilka dni później w manchesterskiej prasie, nie odbiegała od faktycznego przebiegu wydarzeń. Zapoznając się z jego hałaśliwą relacją, nie potrafiłem opanować dreszczy grozy na wspomnienie mojej wyprawy w pustkę i bitwy (jak przesadnie nazwał ją Holden) z kamiennymi potworami Luny. Artykuł w „Manchester Guardian” przyzwoicie zilustrowano litografiami opisującymi różne momenty naszej wyprawy, z których najistotniejsza była sławna fotografia mojej osoby i nieszczęsnego modelu liniowca oceanicznego Brunela.

Jedyne, co mnie zaskoczyło, to wrogość, z jaką autor sportretował Travellera. Dziennikarz rozwodził się nad anarchistycznymi poglądami Travellera w sposób, który przyczynił się do rozpowszechnienia nieprzychylnych opinii na temat inżyniera, nawet w chwili jego największej chwały. Wykorzystałem wolny czas, zapoznając się szerzej z rozmaitymi anarchistycznymi myślicielami — odrzucając takich wariatów prących do rewolucji, jak Bakunin, i skupiając się na głębszych myślicielach w rodzaju Proudhona, który głosił, że żądza własności i władzy politycznej służy jedynie pobudzaniu gwałtownych i irracjonalnych ciągotek człowieka.

Wydarzenia wojny europejskiej w całej rozciągłości potwierdzały tezy Proudhona i nielojalność Holdena sprawiła mi nie lada przykrość.

Niemniej jednak dzięki jego relacji zyskałem przelotną sławę.

Powróciłem w rodzinne pielesze, do Sussexu. Moi bliscy nie posiadali się z radości, widząc mnie całego i w dobrym zdrowiu. Przeżyłem wzruszające spotkanie z moim bratem, Headleyem. Jego pobliźniona twarz zmarszczyła się w wyrazie ukontentowania, kiedy opisywałem Josiaha Travellera, który stał się dla niego źródłem fascynacji od czasu ich jednostronnej znajomości na Krymie. Moi londyńscy przyjaciele, których paru przybyło do mnie z wizytą, nalegali, żebym powrócił w glorii chwały do stolicy, by wieść życie towarzyskie, korzystając ile wlezie ze statusu bohatera. Spojrzałem na ich twarze, które wydały mi się pełne młodości i świeżości, i odrzuciłem rozliczne zaproszenia, bynajmniej nie z racji nietypowej dla mnie skromności, doprawdy bowiem myśl o tym, że stanę się celem podziwu największych piękności sezonu, wcale nie była mi niemiła, lecz dlatego że nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia, iż przebyte doświadczenia wykopały jakiś trudny do nazwania mur między dawnym a obecnym Edwardem. Poza tym brak pewności uczuć względem Françoise odbierał mi zdolność szybkiego i łatwego podejmowania decyzji.

Chodziłem na długie samotne spacery po lasach otaczających dom rodziców, roztrząsając stan mej duszy. Odnosiłem takie wrażenie, jakbym strząsnąwszy niegdyś z butów pył Ziemi, nie potrafił dostosować mych pragnień i zachowań do tego, czym żyła reszta ludzi. I coraz bardziej doskwierał mi brak niegdysiejszych towarzyszy.

Przyglądałem się barwom jesieni wyzierającym spomiędzy drzew, i zadawałem sobie pytanie, jak prezentowałyby się z dalekiej przestrzeni.

Obiecałem sobie, że zajmę się sprawami tego świata, kiedy tylko przygaśnie moja sława — i rzecz jasna, przygasła, chociaż nie z powodów, które były mi miłe. W miarę bowiem jak wydłużały się jesienne noce, sytuacja Francuzów stawała się coraz bardziej rozpaczliwa.

Pruskie spiżowe pierścienie wokół Paryża i Metzu ani drgnęły. Prasa manchesterska nieustannie donosiła, że głód był stałym gościem na ulicach stolicy Francji, a jeszcze bardziej wiarygodne źródła informacji podawały, że oddziały marszałka Bazaine’a w Metzu tkwią po uszy w błocie i obecnie trudno nawet mówić o możliwości samoobrony, a co dopiero oswobodzeniu Paryża.

Rozczytywałem się w tych doniesieniach z chorobliwie mroczną fascynacją, podczas gdy główni komentatorzy roztrząsali opcje i niebezpieczeństwa stojące przed Gladstone’em i jego rządem. Zgadzano się powszechnie, że ludzie cywilizowani nie mogą ponownie sięgnąć po broń antylodową. Niemniej jednak nadeszła chwila przełomowej próby i wyglądało na to, że przybywa zwolenników jakiejś formy interwencji, zanim cenna i wątła równowaga sił w Europie runie na zawsze.

Przeciwni interwencji byli ci, którzy pamiętając Bonapartego, nie chcieli wkraczać między przeciwników, i stawać po stronie obleganej Francji. Ekstremistami tego skrzydła byli Synowe Gaskonii i im podobni, którzy głośno domagali się od rządu, żeby Wielka Brytania zademonstrowała swoją oczywistą potęgę, nie po to jednak, aby przywrócić pokój, lecz żeby narzucić porządek walczącym plemionom Europy. Wydawało się, że ci zdecydowani dżentelmeni zyskują coraz większe poparcie i krążyły plotki, iż nawet sam król sympatyzuje z ich poglądami.

Czytając przygnębiające materiały, wspominałem moje rozmowy z Bourne’em w „Faetonie”. Nie czułem się już podporządkowany opiniom, które uważałem za swoje przed wyprawą; teraz dostrzegłem z dystansem, że cała ta narodowa debata przypomina rojenia wypaczonego umysłu, który stara się narzucić własne lęki i wiarę w demony otaczającemu światu.

Wreszcie z końcem października przyszły wieści, że oddziały Bazaine’a w Metzu — przemoknięte, wygłodzone i zdemoralizowane — skapitulowały. Tym razem triumfujący Prusacy wzięli do niewoli ponad sto siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy i zgarnęli tysiąc czterysta dział. Chociaż armia francuska stawiała opór w różnych regionach ojczyzny, w Manchesterze generalnie uważano, że nadszedł decydujący moment wojny, że zwycięscy Prusacy niebawem wedrą się na zniszczone ulice Paryża — i że jeśli Brytania ma kiedykolwiek wkroczyć w te zmagania, musi to uczynić teraz.

Wrzawa w gazetach domagających się działania ze strony Gladstone’a rosła, aż wydało mi się, że słyszę ze wszystkich stron bezgłośny krzyk i napięcie stało się nie do zniesienia.

Wiedziałem, że jest tylko jedno antidotum na te wrażenia, i spakowałem się, pośpiesznie pożegnałem z rodzicami, po czym szyną napowietrzną i koleją parową udałem się do domu Josiaha Travellera.


Ostatnich kilka mil przebyłem piechotą. Dom stał niedaleko Farnham, przebudowana mała farma, która nie wyróżniała się niczym szczególnym — wyjąwszy posępnego giganta na tyłach, sięgającego trzydziestu stóp wysokości. Zszyte brezentowe płachty okrywały jego wielkie aluminiowe ramiona. Był to oczywiście „Faeton” i kiedy czarodziejski powóz wyłonił się z nudnego krajobrazu, poczułem, że serce mi rośnie.

Obszedłem żywopłot okalający dom — i natknąłem się na wspaniały powozik z dobrego, polerowanego drewna, stojący przed frontowymi drzwiami. Natychmiast zrozumiałem, że nie jestem tu jedynym gościem tego dnia.

Pocket zareagował na moją niezapowiedzianą wizytę z niebywałym entuzjazmem; nawet poprosił mnie o przywilej uściśnięcia mi ręki, którą następnie machał długo i serdecznie. Służący, mając twardy grunt pod nogami, był rześki i pewny siebie.

— Sir Josiah będzie zachwycony pańskim widokiem, ale w tej chwili ma gościa — oznajmił. — Tymczasem czym mogę panu służyć, sir? Może herbaty, a może miałby pan ochotę nieco się porozglądać?

Nie wyjawił, kim był wspomniany „gość”, i nie naciskałem go w tej mierze.

— Będę z wami szczery, Pocket — powiedziałem, popijając herbatę. — Tak do końca nie wiem, po co tu przybyłem…

Uśmiech, którym mnie obdarzył, świadczył o jego zadziwiającej mądrości.

— Nie musi się pan tłumaczyć, sir — dodał. — Jestem przekonany, że w tych niespokojnych czasach mogę rzec w imieniu sir Josiaha, iż jego dom jest pańskim domem. Tak jak było w „Faetonie”…

Poczułem, że się czerwienię.

— Wiecie, Pocket, trafiliście w sedno… Dziękuję wam. Lękając się, że drżeniem głosu zdradzę wzruszenie, zamilkłem i skupiłem się na herbacie.

Dom był zaskakująco mały i obskurny. Głównym pomieszczeniem była wielka oranżeria w południowym rogu, niegdyś zapewne pełna roślin, a obecnie zamieniona przez Travellera w obficie zaopatrzone laboratorium. Z kolei stodoła służyła za miejsce budowy większych konstrukcji. Budynki otaczało kilka akrów ziemi. Nic na nich nie rosło, a w kilku miejscach — tam, gdzie przeprowadzano próby silników rakietowych i startów — trawa została spalona i wyzierał nagi grunt.

Oranżeria zajmowała niemało miejsca. Miała szkielet z malowanego na biało kutego żelaza, co stwarzało wrażenie lekkości; w łagodnym świetle przeróżne narzędzia i maszyny wyglądały jak pozaziemskie rośliny. Laboratorium przypominało wnętrze młyna; napęd parowy wprawiał w ruch rozmaite maszyny za pomocą skórzanych pasów. Były tam również małe tokarki, walcownia blach, tłocznie, palniki acetylenowe, imadła. Wszędzie wokół leżały owoce pracy tych urządzeń, niektóre znane z „Faetona”. Pocket wskazał na przykład dyszę rakiety, świecącą w słabym słońcu jesieni, skierowaną ku górze niczym kielich niesamowitego kwiatu.

— A co z samym „Faetonem”? — spytałem.

— Mieliśmy istne utrapienie, żeby ściągnąć staruszka z Kentu do domu. Uwierzy pan, trzeba było użyć dźwigu parowego, żeby go ruszyć. A ten wredny Lubbock wciąż zrzędził, że ryjemy jego bezcenne rżyska.

Roześmiałem się.

— Nie można mieć pretensji do biedaka. W końcu nie zapraszał nas, żebyśmy ni stąd ni zowąd spadli mu na głowę.

— A co się tyczy naszego staruszka, to sir Josiah powiada, że spisał się na medal, biorąc pod uwagę, żeśmy wyciskali z niego siódme poty. Trudno rzec, aby był w tym celu zaprojektowany.

— A o kim z nas można to powiedzieć? — spytałem z westchnieniem.

— Zaskakujące, że ucierpiał niewiele. Nadłamana noga, wygięcie dyszy, parę rys i osmaleń, nadwyrężona pompa powietrzna czy dwie — a wszystko to pańska zasługa, sir, że ośmielę się powiedzieć.

Opuściliśmy oranżerię i udaliśmy się na świeże powietrze. Skierowaliśmy się przed dom.

— Więc „Faeton” będzie mógł dalej latać? — zapytałem.

— Móc to by mógł, ale chyba nie będzie. Sir Josiah uzupełnił zapasy paliwa, żeby wypróbować silniki, i poświęcił masę czasu na doprowadzenie statku do jakiego takiego stanu, ale uważa, że dostał za bardzo w kość. Sir Josiah ma w głowie pełno nowych pomysłów. Chce stworzyć nowego „Faetona”, jeszcze doskonalszego i silniejszego niż pierwszy. Myślę, że ten zostanie jakby pomnikiem na jego cześć.

— To zrozumiałe — powiedziałem.

Pocket nagle przystanął i spojrzał uważnie przed siebie.

— No cóż, można tylko mieć nadzieję, że uda mu się zrealizować te zamysły — dodał cichszym głosem.

Zaskoczony tonem służącego, odwróciłem się, idąc za jego wzrokiem. Przed frontowymi drzwiami dostrzegłem znajomą postać Travellera. Cylinder nosił równie dziwacznie i zawadiacko jak zawsze. Gospodarz odprowadzał do wyjścia gościa. Ten słusznej postury dżentelmen wsiadał akurat do powozu. Wyglądał na sześćdziesiąt lat, a rysy twarzy wydawały mi się skądś znajome. Przyglądałem się włosom zakrywającym łysiejącą czaszkę, gęstym bokobrodom, nieruchomym oczom, układającym się w podkowę ustom…

— Dobry Boże — szepnąłem. — To sam Gladstone!

Woźnica lekko trącił batem konia i powozik odjechał. Traveller ruszył wzdłuż domu, niewidzącymi oczami przyglądając się winorośli, która czepiała się ściany szczytowej. Już miałem do niego podejść, ale Pocket mocno złapał mnie za rękaw, dając znak, bym tego nie czynił. Tak więc czekaliśmy aż sir Josiah, sam do nas dotrze.

Wreszcie się to stało. Wyprostował się, poprawił cylinder i założył ręce za plecy; platynowy nos lśnił w słabym listopadowym słońcu.

— Ach, to ty, Ned… — przywitał mnie głosem równie pozbawionym siły jak blask słońca. — Słyszałem, że przyjechałeś. Wybacz, byłem… zajęty.

— To premier, prawda? — spytałem bez żadnych wstępów.

— Musisz poniechać tego twojego zwyczaju wygłaszania oczywistości, Ned — napomniał mnie, ale jego głos zdradzał, iż nie otrząsnął się jeszcze z zamyślenia.

— Czytałem o kapitulacji Bazaine’a.

— Tak. — Popatrzył na mnie z uwagą. — Dzienniki są pełne szczegółów tego wydarzenia. Ale podają również wiadomości o „Albercie”.

Nagle przed oczami wyrósł mi wizerunek Françoise i krzyknąłem:

— Jakie wiadomości?! Musi mi pan powiedzieć.

— Edwardzie… — Ujął mnie za ramiona. — „Alberta” zamieniono na machinę wojenną. Francuscy sabotażyści, ci… — Szukał słowa.

Franc-tireurzy.

— Porwali go, zainstalowali działo na pokładzie i zmieni-li w gigantyczny ruchomy zamek. Kierują go do Paryża i mają w planach natrzeć na oblegających Prusaków. Edwardzie, to czyste szaleństwo. „Albert” to statek pasażerski, nie pancernik. Jedna celna kula armatnia i będzie po nim…

Obrazy wywołane jego słowami były tak fantastyczne, że prawie nie mogłem dopatrzyć się w nich sensu.

— A pasażerowie? Co z nimi?

— Nic nie wiadomo.

— O co w tym wszystkim chodzi? — spytałem zduszonym głosem. — Jeśli premier Wielkiej Brytanii składa komuś wizytę, to nie po to, żeby dostarczać wiadomości, choćby nie wiem jak dramatyczne.

— Oczywiście, że nie. — Odwrócił wzrok, ale zdołałem dostrzec w jego oczach ten sam lęk, który obserwowałem tam, na farmie Lubbocków. — Gladstone chciał zdobyć moją sympatię, przynosząc wieści o „Albercie”. Ale nie wydaje mi się, żeby podciągał wojnę w Europie i moje kłopoty pod jeden strychulec. Widzisz, rząd uznał, że czas decyzji dojrzał. Tak, Metz upadł, ale Paryż trzyma się, wbrew wszelkim racjonalnym obliczeniom, nawet za cenę zagłodzenia mieszkańców. Tymczasem Prusacy przemawiają coraz bardziej wojowniczym językiem i głoszą coraz ambitniejsze cele. Są niewielkie szansę sprawiedliwego zakończenia tej wojny i rząd mocno żałuje, że Europejczycy nie potrafią już wojować uczciwymi metodami i zawierać pokoju, trzymając się sensownych reguł. — Pokręcił głową. — Gladstone powiada, że jeśli Brytania nie dokona interwencji, chaos na kontynencie będzie trwał przez całe pokolenie. Tak gada, ale, oczywiście, nie wierzy w to, co mówi. Brytania jak zwykle ma własne cele na oku, a Gladstone jest gotów powiedzieć wszystko, żeby nakłonić mnie do współpracy. Niemniej jednak… niemniej jednak co będzie, jeśli mówi prawdę? Czy mam prawo przeciwstawiać się historii? — Palnął się w czoło, zsuwając cylinder do tyłu, i pokręcił głową.

Ująłem go za ramię.

— Sir Josiah, czy prosił pana o sporządzenie takiej broni anty lodowej, jakiej użyto w kampanii krymskiej?

— Nie. Nie, Edwardzie, oni chcą nowej broni… Niewiarygodne rzeczy im się roją. Jak ludzie skonstruowani identycznie jak ty i ja mogą chodzić swobodnie, snując takie plany…? I powiadają, że jeśli nie pójdę z nimi na współpracę, pozbawią mnie funduszy. — Roześmiał się z goryczą. — Które zresztą już były skąpe. Wypędzą mnie z mojego domu, zabronią dostępu do anty-lodu i wezmą na swoje usługi jakichś umysłowych karłów.

Wpatrywałem się w jego długą, umęczoną twarz i przypomniały mi się słowa Holdena o problemach finansowych Travellera. Czyżby nieznajomość tych spraw była piętą achillesową wielkiego inżyniera, skazą, która w końcu miała przywieść go do ruiny — tak jak zniweczyła plany jego bohatera, Brunela?

Miałem nadzieję, że Traveller nie zrealizuje żadnego z ohydnych zamierzeń rządu, ale w jego głosie była niepewność, a kolejne słowa natchnęły mnie niepokojem.

— Gladstone to głupiec i flirciarz, nie ulega kwestii; ale to również polityk, Edwardzie. I udało mu się zasiać wątpliwości w mej duszy! Jeśli bowiem to ja skonstruuję te urządzenia, być może uda mi się, jak on to nazywa, „zadbać o ich naukową skuteczność”. Gdy jacyś partacze zaczną maczać palce w tym wszystkim, możemy stać się świadkami katastrofy na niebywałą skalę. — Teraz na jego twarzy gościł niekłamany ból. — Powiedz, Edwardzie, co mam czynić? Obawiam się, że jestem skazany na współpracę z nimi…

— Na miłość boską, Traveller, co oni każą panu zbudować?

Opuścił głowę, jakby ogarnięty wstydem.

— Niewielkie rakiety. Jakby pomniejszone „Faetony”. Ale bez pilota na pokładzie. Zainstalowano by na nich odmianę mojego stołu nawigacyjnego z żyroskopowym układem sterującym, który doprowadzałby rakietę na wyznaczone miejsce.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć.

— Ale jaki byłby cel takich bezzałogowych „Faetonów”? — spytałem. — Do czego przydałyby się po wylądowaniu? — Zacząłem rozważać na głos, że mogłyby przenosić amunicję lub żywność oblężonym Paryżanom, ale Traveller pokręcił przecząco głową.

— Nie, Edwardzie, nie rozumiesz. I nie mam o to pretensji, bo do wymyślenia czegoś takiego trzeba umysłowości diabła. Te rakiety nie lądują miękko. Miałyby roztrzaskiwać się o ziemię, jak bomby. Naonczas roztrzaskiwałyby się też naczynia Dewara, zawierające antylód, a ten pod wpływem żaru ziemi powodowałby monstrualną eksplozję. — Rozłożył ramiona i zakręcił się jak pijany. — Musisz przyznać, że ten pomysł jest w jakiś sposób wielki. Mógłbym z mojego ogródka wystrzelić pocisk, który przeleciałby przez kanał La Manche aż do Paryża i jednym gigantycznym uderzeniem strzaskałby dumę Prusaków…

— Nie!

Traveller i Pocket wytrzeszczyli na mnie oczy.

Tysiące uczuć ścisnęły moje biedne serce. Sprzeczne wizerunki Françoise walczyły o pierwszeństwo; słodka twarzyczka, która stała się moim talizmanem podczas naszej najeżonej niebezpieczeństwami podróży na Księżyc, symbolem nadziei i przyszłości, wszystkiego, do czego chciałem powracać, ale pod nią, jak naga czaszka kryjąca się pod najszlachetniejszym obliczem, rysowało się widmo franc-tireura, symbol tych wszystkich, którzy gotowi byli rozpętać wojnę i śmierć w delikatnej misie Ziemi, oglądanej przeze mnie z wysoka.

W głowie mi się zakręciło od tych wizji! Jakże długą drogę przebyłem od prostodusznego chłopaka, który wszedł na pokład „Faetona” zaledwie trzy miesiące wcześniej!

Nagle poczułem, że mój los został przypieczętowany.

Nie minęła nawet sekunda od mego krótkiego okrzyku protestu. Nie myśląc, wykręciłem się na pięcie i pobiegłem ku „Fae-tonowi”. Słyszałem krzyki Travellera i tupot jego powolnych kroków, ale skupiłem się bez reszty na latającym statku.

Musiałem dotrzeć do Paryża, musiałem stanąć twarzą w twarz z Françoise, uratować ją, jeśli było to w mojej mocy, powstrzymać brytyjskie bomby; aby to uczynić, byłem gotów udać się tam najszybszym dostępnym środkiem lokomocji — „Faetonem”!

Загрузка...