II Demony

Haker nowej generacji; nie należał do trzeciego pokolenia tych, których natchnieniem było niewinne oczarowanie… ale do czwartego pokolenia, pozbawionego prawa głosu, którym powoduje tylko gniew.

Jonathan Littman „The Watchman”


Rozdział 00001010/dziesiąty

O trzynastej do wydziału przestępstw komputerowych wszedł wysoki mężczyzna w szarym garniturze.

Towarzyszyła mu krępa kobieta ubrana w oliwkowozielone spodnium. Eskortowało ich dwóch funkcjonariuszy stanowej w wilgotnych od deszczu mundurach i z ponurymi minami. Wszyscy skierowali się do boksu Stephena Millera.

– Steve? – powiedział wysoki mężczyzna. Miller wstał, przygładzając dłonią rzadkie włosy.

– Witam, kapitanie Bernstein – rzekł.

– Muszę ci coś powiedzieć – odezwał się kapitan tonem, który Wyatt Gillette natychmiast rozpoznał jako zwiastujący tragiczną wiadomość. Spojrzał także na Lindę Sanchez i Tony’ego Motta, którzy podeszli bliżej. – Chciałem przekazać to wam osobiście. W Parku Millikena właśnie znaleźliśmy zwłoki Andy’ego Andersona. Wygląda na to, że zabił go ten sam człowiek, który zamordował Larę Gibson.

– Och – wykrztusiła Sanchez, zasłaniając usta ręką. Zaczęła płakać. – Nie, tylko nie Andy… Nie!

Twarz Motta pociemniała. Wymamrotał coś, czego Gillette nie usłyszał.

Patricia Nolan przez ostatnie pół godziny dyskutowała z Gillette’em, zastanawiając się, jakiego programu mógł użyć morderca, by dostać się do komputera Lary Gibson. W trakcie rozmowy otworzyła torebkę, wyciągnęła małą buteleczkę i przystąpiła do niezbyt stosownej czynności lakierowania paznokci. Teraz pędzelek zawisł bezwładnie w jej palcach. – Boże jedyny.

Stephen Miller przymknął na moment oczy.

– Jak to się stało? – spytał drżącym głosem.

Otworzyły się drzwi, przez które wpadli Frank Bishop i Bob Shelton.

– Słyszeliśmy – rzekł krótko Shelton. – Wróciliśmy jak najszybciej. To prawda?

Zszokowane miny wszystkich nie pozostawiły im żadnych złudzeń.

– Rozmawialiście z jego żoną? – zapytała przez łzy Sanchez. – Boże, on ma małą córeczkę, Connie. Ma dopiero pięć czy sześć lat. – Komendant i psycholog już do nich jadą.

– Jak to się stało, do diabła? – powtórzył Miller.

– Wiemy dość dobrze – rzekł kapitan Bernstein. – Mamy świadka – kobietę, która spacerowała z psem. Andy zatrzymał chyba właśnie niejakiego Petera Fowlera.

– Zgadza się – powiedział Shelton. – To dealer, który naszym zdaniem dostarczył broń mordercy.

– Wygląda jednak na to – ciągnął Bernstein – że Andy wziął Fowlera za mordercę. Blondyn ubrany w kurtkę dżinsową. Włókna znalezione na ciele Lary Gibson musiały się przykleić do noża, który zabójca kupił od Fowlera. W każdym razie kiedy Andy zakuwał Fowlera w kajdanki, zjawił się za nim jakiś biały mężczyzna. Pod trzydziestkę, ciemnowłosy, w granatowym garniturze i z teczką. Dźgnął Andy’ego w plecy. Kobieta pobiegła wezwać pomoc i tylko tyle widziała. Morderca zadźgał też Fowlera.

– Dlaczego Andy nie wezwał wsparcia? – zapytał Mott. Bernstein zmarszczył brwi.

– Właśnie to jest bardzo dziwne – sprawdziliśmy jego komórkę i ostatnim numerem, jaki wybierał, był numer centrali. Rozmowa trwała całe trzy minuty. W centrali nie ma jednak śladu po tym zgłoszeniu, nie rozmawiał z nim żaden z dyżurnych. Nikt nie ma pojęcia, jak to możliwe.

– Prosta sprawa – odezwał się haker. – Włamał się do centrali.

– Pan jest Gillette – powiedział kapitan. Nie oczekiwał potwierdzenia; bransoletka na nodze rzucała się w oczy. – Co to znaczy, że włamał się do centrali?

– Dostał się do komputera operatora telefonicznego i przełączył wszystkie wychodzące rozmowy Andy’ego pod własny numer. Prawdopodobnie udawał dyżurnego i powiedział mu, że radiowóz jest już w drodze. Potem odłączył telefon Andy’ego, żeby nie mógł zadzwonić nigdzie indziej po pomoc.

Kapitan wolno pokiwał głową.

– On to wszystko zrobił? Chryste, z kim my mamy do czynienia? – Z najlepszym socjotechnikiem, o jakim słyszałem – powiedział Gillette.

– Niech to szlag! – wrzasnął na niego Shelton. – Mógłbyś sobie darować ten pieprzony żargon komputerowy?

Frank Bishop dotknął ręki partnera i zwrócił się do kapitana: – To moja wina.

– Twoja wina? Co masz na myśli? – spytał szczupłego detektywa Bernstein.

Bishop odwrócił wzrok od Gillette’a i wbił w podłogę. – Andy był typem gliniarza pracującego za biurkiem. Nie miał dobrego przygotowania do akcji.

– Przecież był wyszkolonym detektywem – rzekł kapitan.

– Szkolenie to coś zupełnie innego niż prawdziwe zatrzymanie na ulicy. – Bishop uniósł głowę. – Moim zdaniem, panie kapitanie.

Kobieta towarzysząca Bernsteinowi poruszyła się. Kapitan zerknął na nią, a potem oznajmił:

– To detektyw Susan Wilkins z wydziału zabójstw w Oakland. Przejmie sprawę. W centrali w San José pracuje już jej oddział specjalny – grupa z kryminalistycznego i dochodzeniowa.

Zwracając się do Bishopa, kapitan powiedział:

– Frank, zgodziłem się na twoją prośbę w sprawie MARIN. Mamy zgłoszenie, że sprawców widziano godzinę temu niedaleko sklepiku dziesięć mil na południe od Walnut Creek. Zdaje się, że kierują się w tę stronę. – Spojrzał na Millera. – Steve, przejmiesz zadanie Andy’ego, stronę komputerową sprawy. Będziesz pracował z Susan.

– Oczywiście, kapitanie. Może pan być spokojny. Kapitan zwrócił się do Patricii Nolan.

– Pani jest tą osobą, w której sprawie rozmawiał z nami komendant, prawda? Konsultantem do spraw bezpieczeństwa z firmy komputerowej? Horizon On-Line?

Skinęła głową.

– Pytali, czy nie zostałaby pani w zespole.

– Pytali?

– Ci na górze, z Sacramento.

– Ach. Oczywiście, bardzo chętnie.

Gillette nie zasłużył na to, by szef zwrócił się bezpośrednio do niego. Kapitan powiedział tylko do Millera:

– Funkcjonariusze zabiorą więźnia z powrotem do San Jose.

– Zaraz – zaprotestował Gillette. – Proszę mnie nie odsyłać. – Co?

– Potrzebujecie mnie. Muszę…

Kapitan zbył go ruchem ręki i zwrócił się do Susan Wilkins, wskazując tablicę i omawiając szczegóły sprawy.

– Panie kapitanie – zawołał Gillette. – Nie może mnie pan odesłać.

– Potrzebujemy jego pomocy – oświadczyła stanowczo Patricia Nolan.

Lecz kapitan zerknął na dwóch wysokich funkcjonariuszy, którzy mu towarzyszyli. Policjanci zakuli Gillette’a w kajdanki i wzięli go między siebie – jakby to on był mordercą – po czym ruszyli do wyjścia.

– Nie – zaprotestował Gillette. – Nie wiecie, jaki jest niebezpieczny!

Zyskał tylko tyle, że kapitan posłał mu jeszcze jedno spojrzenie. Funkcjonariusze szybko doprowadzili go do drzwi. Gillette zaczął prosić o interwencję Bishopa, ale detektyw błądził myślami gdzie indziej, prawdopodobnie wokół sprawy MARIN. Patrzył nieobecnym wzrokiem w podłogę.

– Dobrze – Gillette usłyszał detektyw Susan Wilkins, która zwróciła się do Millera, Sanchez i Motta. – Przykro mi z powodu tego, co się stało z waszym szefem, ale też coś podobnego przeżyłam i przypuszczam, że wy również, więc z pewnością wiecie, że najlepszy sposób okazania, że wam na nim zależy, to ująć sprawcę, i tego właśnie dokonamy. Przypuszczam, że mamy podobne opinie na temat metody. Mogę przyspieszyć prace nad zabezpieczaniem i identyfikacją śladów, zamierzam też wprowadzić proaktywny plan działania. Według wstępnego raportu detektyw Anderson – podobnie jak osobnik o nazwisku Fowler – zostali zaatakowani nożem. Przyczyną śmierci był uraz serca. Obaj…

– Zaraz! – wrzasnął Gillette, kiedy już stał z eskortą na progu.

Wilkins urwała. Bernstein dał policjantom znak, żeby wyprowadzili więźnia, lecz Gillette zapytał prędko:

– A Lara Gibson? Też została pchnięta nożem w pierś?

– Jakie to ma znaczenie? – odpowiedział pytaniem Bernstein.

– Została? – powtórzył z uporem Gillette. – A ofiary innych zabójstw – w Portland i Wirginii?

Przez chwilę nikt nic nie mówił. Bob Shelton rzucił okiem na raport o zabójstwie Lary Gibson.

– Przyczyną śmierci była rana kłuta…

– I uszkodzenie serca, zgadza się? – dokończył Gillette.

Shelton spojrzał na partnera, potem na Bernsteina. Skinął głową.

– O Oregonie i Wirginii nic nie wiemy – przypomniał im Tony Mott. – Sprawca usunął dane.

– Na pewno to samo – rzekł Gillette. – Głowę daję.

– Skąd wiesz? – spytał Shelton.

– Bo już znam jego motyw.

– Jaki? – zapytał krótko Bernstein. – Dostęp.

– Co to znaczy? – mruknął zaczepnie Shelton. – Najważniejszy cel wszystkich hakerów – wyjaśniła Patricia Nolan. – Dostęp do informacji, tajemnic, danych.

– Dla każdego, kto hakuje, Bóg to dostęp – dodał Gillette.

– Co to ma wspólnego z tymi morderstwami?

– Morderca jest MUD-owcem.

– Jasne – odezwał się Tony Mott. – Znam MUD-owców. Miller chyba też ich znał. Kiwał głową.

– To też akronim – powiedział Gillette. – MUD oznacza lochy wielodostępne albo domenę wielodostępną. Kilka specjalnych pokojów rozmów – miejsc w Internecie, gdzie ludzie logują się, żeby uczestniczyć w grach fabularnych, które polegają na graniu ról. To mogą być gry przygodowe, wyprawy rycerskie, science fiction, wojenne. W MUD-zie grają bardzo porządni ludzie – biznesmeni, cybermaniacy, mnóstwo studentów, profesorowie. Ale trzy czy cztery lata temu spore kontrowersje wzbudziła gra „Dostęp”.

– Słyszałem o niej – rzekł Miller. – Wielu dostawców Internetu odmówiło udziału w jej prowadzeniu.

Gillette skinął głową.

– Rozgrywała się w wirtualnym mieście zamieszkanym przez postacie, które prowadziły normalne życie – chodziły do pracy, umawiały się na randki, wychowywały dzieci i tak dalej. Ale w rocznicę śmierci jakiejś sławy – na przykład w rocznicę zamachu na Johna Kennedy’ego albo zastrzelenia Lennona, albo w WielkiPiątek – generator liczb losowych wybierał spośród graczy mordercę. W ciągu tygodnia wybrany zabójca miał osaczyć i zabić jak największą liczbę ludzi.

– Na ofiarę mógł wybrać każdego, ale im człowiek był trudniej dostępny, tym więcej zdobywało się punktów. Polityk z ochroniarzem był wart dziesięć punktów. Uzbrojony policjant piętnaście. Był tylko jeden wymóg – morderca musiał podejść tak blisko ofiary, żeby mógł wbić jej nóż w serce. To był najwyższy stopień dostępu.

– Jezu, to wypisz wymaluj nasz sprawca – powiedział Tony Mott. – Nóż, rany kłute klatki piersiowej, daty rocznic, ściganie ludzi, których trudno zabić. Wygrał w Portland i Wirginii. I przyjechał grać w Dolinie Krzemowej. Na poziomie mistrzowskim – dodał cynicznie młody policjant.

– Poziomie? – spytał Bishop.

– W grach komputerowych – wyjaśnił Gillette – przechodzi się w górę od najniższego poziomu, dla początkujących, do najtrudniejszego – mistrzowskiego.

– A więc dla niego to tylko jakaś pieprzona gra? – zapytał Shelton. – Trochę trudno w to uwierzyć.

– Nie – odezwała się Patricia Nolan. – Obawiam się, że bardzo łatwo w to uwierzyć. Zdaniem wydziału badań behawioralnych FBI w Quantico hakerzy kryminaliści to nałogowi przestępcy ciągle poszukujący nowych wrażeń. Podobnie jak powodowani żądzą seryjni mordercy. Tak jak powiedział Wyatt, traktują dostęp jak Boga. Facet spędził w Świecie Maszyn tyle czasu, że prawdopodobnie przestał dostrzegać różnicę między cyfrową postacią i istotą ludzką. – Zerknąwszy na białą tablicę, Nolan ciągnęła: – Powiedziałabym nawet, że maszyny stały się dla niego ważniejsze od ludzi. Śmierć człowieka to pestka; zniszczenie twardego dysku to dopiero tragedia.

Bernstein kiwał głową.

– To ważna informacja. Weźmiemy ją pod uwagę. – Skinął na Gillette’a. – Ale mimo to musisz wrócić do więzienia.

– Nie! – krzyknął haker.

– Posłuchaj, ściągając więźnia federalnego na podstawie nakazu wystawionego na fałszywe nazwisko, naraziliśmy się już na grube kłopoty. Andy chętnie wziął na siebie ryzyko. Ja nie mam na to ochoty. Koniec i kropka.

Dał znak umundurowanym policjantom, którzy wyprowadzili hakera z zagrody dinozaura. Gillette miał wrażenie, że tym razem chwycili go mocniej – jak gdyby wyczuli jego rozpacz i przemożną chęć ucieczki. Nolan westchnęła i kręcąc głową, posłała Gillette’owi smutny uśmiech na pożegnanie.

Detektyw Susan Wilkins podjęła przerwany monolog, lecz jej głos cichł, w miarę jak Gillette oddalał się od głównego biura. Wyszli na zewnątrz, gdzie wciąż siąpił deszcz. Jeden z policjantów powiedział:

– Przykro nam, stary. – Gillette nie wiedział, czy dotyczyło to sprzeciwu Bernsteina wobec jego prośby, czy braku parasola.

Popychając go lekko, policjant pomógł mu wsiąść do radiowozu, a potem zatrzasnął tylne drzwi.

Gillette zamknął oczy i oparł głowę o szybę. Słyszał głuchy odgłos kropli deszczu bębniących w dach.

Przepełniała go gorycz porażki.

Boże, jak był blisko…

Pomyślał o miesiącach spędzonych w więzieniu. O swoich szczegółowych planach. Wszystko na marne. Wszystko… Drzwi samochodu się otworzyły.

Gillette ujrzał przykucniętego Franka Bishopa. Po twarzy ściekała mu woda, połyskiwała na bokobrodach i plamiła koszulę, za to jego lakierowane włosy okazały się zupełnie niewrażliwe na deszcz.

– Mam do pana pytanie. Do pana?

– O co chodzi? – spytał Gillette.

– O ten cały MUD. To nie bzdura?

– Nie. Morderca gra we własną odmianę gry – w rzeczywistości. – Ktoś w to jeszcze gra? Pytam o Internet.

– Wątpię. Prawdziwi MUD-owcy poczuli się obrażeni, sabotowali grę i spamowali uczestników, dopóki jej nie przerwali.

Detektyw spojrzał przez ramię na rdzewiejący automat z napojami stojący przed wejściem do budynku CCU, po czym spytał:

– Ten gość tam, Stephen Miller – to średniak, nie? Po chwili zastanowienia Gillette powiedział:

– Jest z dawnej epoki.

– Z czego?

Określenie odnosiło się do lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – epoki rewolucyjnych zmian w historii komputerów, zakończonej mniej więcej z chwilą pojawienia się na rynku PDP-10, komputera firmy Digital Equipment Corporation, który na zawsze odmienił oblicze Świata Maszyn. Gillette nie wyjaśnił jednak tego Bishopowi. Powiedział po prostu:

– Pewnie kiedyś był dobry, ale najlepsze czasy ma już za sobą. A w Dolinie Krzemowej znaczy to, że rzeczywiście, można go zaliczyć do średniaków.

– Rozumiem. – Bishop wyprostował się, spoglądając na sznur samochodów przemykający pobliską autostradą. Po chwili zwrócił się do policjantów: – Proszę zaprowadzić tego człowieka z powrotem do budynku.

Spojrzeli po sobie, a gdy Bishop potwierdził swoje słowa zdecydowanym skinieniem głowy, wyciągnęli Gillette’a z radiowozu.

Wracając do biura, Gillette usłyszał monotonne brzęczenie głosu Susan Wilkins, która wciąż mówiła:

– …współpracę z działem bezpieczeństwa w Mobile America i Pac Bell, jeśli zajdzie taka potrzeba, ustaliłam też kanały łączności z oddziałami antyterrorystycznymi. Moim zdaniem nasza sprawność wzrośnie o dziesięć procent, jeśli będziemy mieli łatwiejszy dostęp do środków działania, więc przeniesiemy wydział przestępstw komputerowych do centrali w San Jose. Domyślam się, że doskwiera wam brak obsługi administracyjnej – mówię o waszej sekretarce – w centrali będzie można temu zaradzić…

Zamilkła na widok Gillette’a, który zastanawiał się, co Bishop kombinuje.

Detektyw podszedł do Boba Sheltona, z którym szeptał przez chwilę. Na koniec rozmowy Bishop zapytał:

– Zgadzasz się ze mną?

Zwalisty policjant przyjrzał się Gillette’owi z pogardą, po czym niechętnie przytaknął, mamrocząc coś pod nosem.

Wilkins znów zaczęła mówić, tymczasem Bernstein zmarszczył brwi i podszedł do Bishopa, który rzekł:

– Chciałbym poprowadzić tę sprawę, panie kapitanie, i chcę, żeby pracował z nami Gillette.

– Przecież chciałeś sprawę MARIN.

– Owszem, chciałem. Ale zmieniłem zdanie.

– Wiem, co mówiłeś wcześniej, Frank. Ale śmierć Andy’ego to nie twoja wina. Powinien znać własne możliwości. Nikt go nie zmuszał, żeby sam zatrzymywał tego człowieka.

– Nie obchodzi mnie, czy to moja wina, czy nie. Nie o to chodzi. Chodzi o przymknięcie niebezpiecznego bandyty, zanim znowu ktoś zginie.

Kapitan Bernstein zrozumiał i zerknął na detektyw Wilkins.

– Susan prowadziła już sprawy poważnych zabójstw. Jest niezła.

– Wiem, panie kapitanie. Pracowaliśmy już razem. Ale Susan to żywy podręcznik. Nigdy nie działała w okopach tak jak ja. To ja powinienem poprowadzić sprawę. Problem jednak w tym, że tu gra toczy się w zupełnie innej lidze niż nasza. Potrzebujemy kogoś naprawdę bystrego. – Sztywna fryzura kiwnęła w stronę Gillette’a. – Wydaje mi się, że ten jest równie dobry jak morderca.

– Zapewne – mruknął Bernstein. – Ale to nie moje zmartwienie.

– Wezmę na siebie cały ogień, panie kapitanie. Jeśli coś pójdzie nie tak, tylko ja będę odpowiadał. Nikomu innemu za to włos z głowy nie spadnie.

Podeszła do nich Patricia Nolan i powiedziała:

– Kapitanie, żeby powstrzymać tego człowieka, nie wystarczy zdjąć odciski palców i przesłuchać świadków.

Shelton westchnął.

– Witaj, pieprzone nowe milenium.

Bernstein niechętnie skinął głową.

– Dobra, masz tę sprawę – powiedział do Bishopa. – Dostaniesz pełne wsparcie operacyjne i kryminalistyczne. Wybierz sobie kogoś do pomocy z wydziału zabójstw w San Jose.

– Huerta Ramireza i Tima Morgana – odrzekł bez wahania Bishop. – Będę panu wdzięczny, kapitanie, jeżeli przyjadą jak najszybciej. Chcę zrobić odprawę.

Kapitan zadzwonił do centrali, żeby wezwać detektywów. Po chwili odłożył słuchawkę. – Już jadą.

Następnie Bernstein zakomunikował złą nowinę Susan Wilkins, która zaraz wyszła, bardziej zdumiona niż zła z powodu nieoczekiwanego odebrania jej nowej sprawy.

– Chcesz przenieść operację do centrali? – zapytał Bishopa Bernstein.

– Nie, panie kapitanie, zostaniemy tutaj – odparł detektyw, wskazując rząd monitorów. – Mam wrażenie, że większość pracy wykonamy na tym.

– Cóż, powodzenia, Frank.

– Możecie mu zdjąć kajdanki – powiedział Bishop do policjantów, którzy mieli zabrać Gillette’a z powrotem do San Ho.

Jeden z nich rozkuł hakera, po czym wskazał bransoletkę na jego nodze.

– A to?

– Nie – rzekł Bishop z zupełnie nietypowym dla siebie uśmiechem. – Lepiej niech to nosi.


Niedługo potem do zespołu w CCU dołączyło dwóch ludzi: smagły Latynos, wyjątkowo barczysty i muskularny, jak modelowy okaz z klubu fitness, oraz wysoki detektyw o rudoblond włosach, ubrany w elegancki garnitur z marynarką na cztery guziki, ciemną koszulę i ciemny krawat. Bishop przedstawił ich – byli to detektywi z centrali, Huerto Ramirez i Tim Morgan.

– Chciałbym na początek powiedzieć kilka słów – rzekł Bishop, wpychając niesforną połę koszuli do spodni i stając przed całym zespołem. Spojrzał po twarzach wszystkich, przez moment przyciągając ich wzrok. – Facet, którego ścigamy, jest gotów zabić każdego, kto mu stanie na drodze, choćby policjantów czy niewinnych ludzi. Jest ekspertem od socjotechniki. – Zerknął na nowo przybyłych, Ramireza i Morgana. – Co w skrócie oznacza udawanie kogoś innego i odwracanie uwagi. Ważne, żebyście cały czas przypominali sobie, co już o nim wiemy.

– Mamy chyba dość informacji – ciągnął swój monolog Bishop cichym, lecz pewnym głosem – żeby określić jego wiek na dwadzieścia kilka, trzydzieści lat. Średnia budowa ciała, włosy być może blond, ale prawdopodobnie ciemne, gładko ogolony, ale czasem przykleja sobie sztuczny zarost. Ulubionym narzędziem zbrodni jest nóż Ka-bar, którym zadaje ofiarom śmiertelny cios w klatkę piersiową, podchodząc jak najbliżej. Potrafi włamać się do centrali telefonicznej i przerwać albo przełączyć rozmowy. Ten haker… – spojrzał na Gillette’a – przepraszam, cracker, potrafi włamać się do komputerów policyjnych i zniszczyć zapisane w nich dane. Lubi wyzwania, traktuje zabijanie jak grę. Spędził sporo czasu na wschodnim wybrzeżu, a teraz jest gdzieś w Dolinie Krzemowej, ale nie wiemy gdzie dokładnie. W przebrania zaopatruje się prawdopodobnie w sklepie z rekwizytami teatralnymi przy Camino Real w Mountain View. Jest socjopatą, seryjnym mordercą, który stracił kontakt z rzeczywistością i traktuje to, co robi, jak jedną wielką grę komputerową.

Gillette przyglądał się detektywowi zaskoczony. Wymieniając wszystkie informacje, Bishop stał plecami do białej tablicy. Haker zorientował się, że źle oceniał tego człowieka. Zdawało mu się, że detektyw patrzy nieobecnym wzrokiem w okno, tymczasem on bez przerwy chłonął wszystkie szczegóły.

Bishop pochylił głowę, lecz wciąż na nich patrzył.

– Nie zamierzam stracić nikogo więcej z zespołu. Pilnujcie się więc i nie ufajcie nikomu – nawet ludziom, których, jak się wam wydaje, dobrze znacie. Opierajcie się na założeniu: nic nie jest tym, na co wygląda.

Gillette przyłapał się na tym, że kiwa głową razem ze wszystkimi.

– Ofiary… Wiemy, że wybiera ludzi, do których trudno się zbliżyć. Ludzi, którzy mają ochronę albo systemy zabezpieczeń. Im trudniej, tym lepiej. Musimy o tym pamiętać, próbując przewidzieć jego kolejny ruch. W śledztwie będziemy się trzymać ogólnego planu. Huerto i Tim, obaj pojedziecie do Pało Alto sprawdzić miejsce, gdzie zabił Andersona. Przesłuchacie wszystkich, których znajdziecie w Parku Millikena i w okolicach. Bob i ja nie mieliśmy jeszcze okazji rozmawiać ze świadkiem, który być może widział samochód mordercy pod restauracją, gdzie zginęła Lara Gibson. I tym się teraz zajmiemy. Wyatt, poprowadzisz komputerową stronę śledztwa.

Gillette pokręcił głową, niezupełnie pewien, czy dobrze zrozumiał.

– Słucham?

– Poprowadzisz komputerową stronę śledztwa – powtórzył Bishop. Stephen Miller milczał, ale utkwiwszy chłodne spojrzenie w hakerze, dalej bezcelowo porządkował sterty dyskietek i papierów na biurku.

– Czy powinniśmy zakładać, że podsłuchuje nasze telefony? – zapytał Bishop. – Przecież dzięki temu zabił Andersona.

– Przypuszczam, że istnieje takie ryzyko – odpowiedziała Patricia Nolan. – Ale żeby uzyskać numery naszych komórek, musiałby monitorować setki częstotliwości.

– Zgadzam się – rzekł Gillette. – I nawet gdyby włamać się do centrali, musiałby siedzieć cały dzień ze słuchawkami na uszach, słuchając naszych rozmów. Chyba jednak nie ma na to czasu. W parku był blisko Andy’ego. Dlatego udało mu się ustalić jego częstotliwość.

Poza tym, jak się okazało, niewiele mogli zrobić, by zmniejszyć ryzyko. Miller wyjaśnił, że mimo iż CCU miał szyfrator, urządzenie działało tylko wtedy, gdy rozmówca z drugiej strony też miał szyfrator.

– A bezpieczne telefony komórkowe… – mówił Miller – każdy kosztuje pięć tysięcy dolców.

Nie powiedział nic więcej, co miało zapewne znaczyć, że na takie zabawki CCU nigdy nie będzie stać.

Bishop wysłał Ramireza i Tima Morgana, gliniarza jak ze zdjęć w „GQ”, do Pało Alto. Po wyjściu obu policjantów Bishop zapytał Gillette’a:

– Mówiłeś Andy’emu, że mógłbyś dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jak morderca dostał się do komputera Lary Gibson, nie?

– Zgadza się. To, co robi ten facet, na pewno wywołało spory szum w podziemiu hakerów. Muszę więc wejść do Sieci i…

Bishop wskazał jedno ze stanowisk komputerowych.

– To rób, co trzeba, i za pół godziny złóż meldunek.

– Tak po prostu? – zdziwił się Gillette.

– Lepiej się pospiesz. Masz dwadzieścia minut.

– Hm. – Stephen Miller poruszył się.

– O co chodzi? – zapytał detektyw.

Gillette spodziewał się, że cyberglina wygłosi jakiś komentarz na temat swojej degradacji, ale usłyszał coś innego.

– Chodzi o to, że Andy mówił, żeby pod żadnym pozorem nie pracował online. Dostał też sądowy zakaz. To część jego wyroku.

– Wszystko to prawda – rzekł Bishop, zerkając na tablicę. – Ale Andy nie żyje, a sąd nie prowadzi tej sprawy. Tylko ja. – Spojrzał przez ramię na Gillette’a z lekkim zniecierpliwieniem. – Będę ci wdzięczny, jeśli się weźmiesz do roboty.

Rozdział 00001011/jedenasty

Wyatt Gillette usadowił się na krześle. Zajął miejsce w boksie z terminalem położonym w głębi biura, z dala od pozostałych członków zespołu, gdzie było ciemno i cicho.

Wpatrując się w migający na ekranie monitora kursor, przysunął sobie bliżej krzesło i otarł dłonie o nogawki spodni. Po chwili jego palce o zgrubiałych opuszkach zaczęły w szalonym tempie bębnić w czarną klawiaturę. Gillette ani na moment nie odrywał oczu od ekranu. Doskonale znał układ klawiszy i potrafił pisać bezbłędnie z szybkością stu dziesięciu słów na minutę. Kiedy wiele lat temu zaczynał hakować, doszedł do wniosku, że pisanie ośmioma palcami jest zbyt wolne, więc nauczył się nowej techniki, w której posługiwał się także kciukami, nie ograniczając ich roli tylko do wciskania spacji.

Choć był raczej wątły, mięśnie przedramion i palców miał twarde jak skała; w więzieniu, gdzie większość skazańców godzinami podnosiła żelazne ciężarki, Gillette ćwiczył tylko pompki na opuszkach palców, żeby utrzymać w formie najpotrzebniejsze do swojej pasji mięśnie. Teraz tłukł w plastikową klawiaturę, przygotowując się do pracy online.

Większą część dzisiejszego Internetu stanowi połączenie supermarketu, „USA Today”, kina-multipleksu i parku rozrywki. W przeglądarkach i wyszukiwarkach pełno jest postaci z kreskówek i ślicznych obrazków (i mnóstwo przeklętych reklam). Technikę klikania myszką może opanować trzylatek. W każdym nowym okienku czeka nieskomplikowane menu pomocy. Tak wygląda Internet w ładnym opakowaniu dla klienteli, w błyszczących witrynach stron WWW.

Ale rzeczywisty Internet – Internet prawdziwego hakera ukrywający się za fasadą WWW – to dzika i niebezpieczna przestrzeń, w której hakerzy, używając skomplikowanych poleceń oraz programów telnetowych i komunikacyjnych odartych z wszelkich ozdób jak samochody wyścigowe, pędzą po świecie z szybkością światła.

Właśnie tam wybierał się Wyatt Gillette.

Wcześniej jednak należało dokonać pewnych przygotowań. Czarodziej z baśni nigdy nie wyruszał na wyprawę bez magicznych różdżek, księgi zaklęć i cudownych eliksirów; komputerowi czarodzieje muszą postępować tak samo.

Jedną z pierwszych umiejętności, których musi nauczyć się haker, jest sztuka ukrywania programów. Ponieważ trzeba zakładać, że wrogi haker, nie mówiąc o policji lub FBI, może kiedyś przejąć lub zniszczyć twój komputer, nie można zostawiać kopii swoich narzędzi na własnym twardym dysku ani w domu na dyskietkach.

Należy je ukryć w jakimś dalekim komputerze, z którym twoja maszyna nie ma łącza.

Większość hakerów robi sobie skrytkę w komputerach uniwersyteckich, których zabezpieczenia pozostawiają wiele do życzenia. Jednak Gillette pracował nad swoimi narzędziami długie lata, w wielu wypadkach pisząc kod od zera, a także modyfikując istniejące programy na własne potrzeby. Strata tego dzieła byłaby dla niego tragedią, a dla wielu użytkowników komputerów na świecie prawdziwym piekłem, ponieważ programy Gillette’a mogłyby pomóc nawet przeciętnie uzdolnionemu hakerowi włamać się do każdego urzędu czy firmy.

Urządził więc sobie schowek w nieco bezpieczniejszym miejscu niż wydział przetwarzania danych w Dartmouth lub na Uniwersytecie Tulsa. Obejrzawszy się za siebie, by sprawdzić, czy nikt nie „surfuje mu przez ramię” – stojąc za jego plecami i czytając z ekranu – wstukał polecenie, które połączyło komputer CCU z inną maszyną oddaloną o kilka stanów. Po kilku chwilach na monitorze pojawił się komunikat:

Witamy w Centrum Badań nad Bronią Jądrową Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Los Alamos

*Nazwa użytkownika?

W odpowiedzi wystukał „Jarmstrong”. Ojciec Gillette’a nazywał się John Armstrong Gillette. Na ogół uważano, że haker nie powinien wybierać ksywki ani nazwy użytkownika, która ma związek z jego prawdziwym życiem, ale pozwolił sobie na to małe ludzkie ustępstwo.

Komputer zapytał:

*Hasło?

Wpisał „4%xTtfllk5$$60%4Q” – hasło, w przeciwieństwie do nazwy użytkownika, czysto hakerskie. Zapamiętanie takiego ciągu znaków było prawdziwą męczarnią (część jego codziennej gimnastyki w więzieniu polegała na przypominaniu sobie dwudziestu paru równie długich ciągów), lecz nikt na pewno nie potrafiłby odgadnąć hasła tego rodzaju, a ponieważ liczyło siedemnaście znaków, nawet superkomputer musiałby je łamać przez wiele tygodni. Zwykłemu pecetowi wyrzucenie tak skomplikowanego ciągu zajęłoby kilkaset lat.

Kursor mignął, po czym ekran drgnął i wyświetlił:

Witamy, kapitanie J. Armstrong

W ciągu trzech minut ściągnął kilka plików z konta fikcyjnego kapitana Armstronga. W swoim arsenale miał słynny program SATAN (narzędzie administratora do analizowania zabezpieczeń sieci, z którego korzystali i sysadmini, i hakerzy, „opukując” sieci komputerowe), kilka programów deszyfrujących i wprowadzających, dzięki którym mógł przejąć root w maszynach i sieciach różnych typów; przerobioną na własne potrzeby przeglądarkę stron WWW i grup dyskusyjnych; program maskujący, który pozwalał mu ukryć swoją obecność w czyimś komputerze, a także usunąć ślady działań po wylogowaniu; sniffery, które „węszyły” w poszukiwaniu nazw użytkowników, haseł i innych cennych informacji w Sieci lub czyimś komputerze; program komunikacyjny przesyłający do niego dane, programy szyfrujące oraz listy stron hakerskich i serwisów komercyjnych, które zapewniały mu anonimowość, „piorąc” e-maile i wiadomości, by odbiorca nie mógł namierzyć Gillette’a.

Ostatnim narzędziem, jakie ściągnął, był program napisany kilka lat temu, HyperTrace, dzięki któremu mógł śledzić w Sieci innych użytkowników.

Po załadowaniu narzędzi na dysk o dużej pojemności Gillette wylogował się z serwera Los Alamos. Znieruchomiał na moment, rozprostował palce, a potem pochylił się nad monitorem. Waląc w klawisze z finezją zapaśnika sumo, Gillette wszedł do Sieci. Rozpoczął poszukiwania od MUD – ze względu na motyw mordercy, który prawdopodobnie odgrywał w Realu prawdziwą wersję gry Dostęp. Żadna z osób, które wypytywał, nigdy nie grała w Dostęp i nie znała żadnego gracza – tak przynajmniej twierdzili. Mimo to Gillette opuścił MUD zkilkoma tropami.

Następnie przeniósł się do Światowej Pajęczyny, o której wszyscy mówią, ale którą niewielu potrafi zdefiniować. Strony WWW to po prostu międzynarodowa sieć komputerów, do których dostęp umożliwiają specjalne protokoły. Użytkownicy mogą dzięki nim oglądać grafikę, słuchać dźwięków i poruszać się po całej witrynie, a także przeskakiwać do innych witryn, klikając na pewne miejsca na ekranie – hiperłącza. Zanim pojawiła się Światowa Pajęczyna, większość informacji w Sieci miała formę tekstu i nawigacja między witrynami była bardzo niewygodna. Pajęczyna przechodziła jeszcze okres wczesnej młodości – narodziła się przecież dopiero przed dziesięciu laty w CERN, szwajcarskim instytucie fizyki.

Gillette przeszukał podziemne strony hakerskie – mroczne i mocno podejrzane zakamarki Sieci. Aby dostać się na niektóre z tych witryn, trzeba było odpowiedzieć na pytanie dla wtajemniczonych w arkana hakerstwa, znaleźć i kliknąć mikroskopijną kropkę na ekranie lub podać hasło. Jednak pokonanie żadnej z tych barier nie zajęło Wyattowi Gillette’owi więcej niż dwie minuty.

Przeskakiwał ze strony na stronę, zatracając się coraz bardziej w Błękitnej Pustce, przeczesując komputery, które być może znajdowały się w Moskwie, Kapsztadzie albo Meksyku. Lub tuż obok, w Cupertino czy Santa Clara.

Gillette mknął po świecie z tak zawrotną prędkością, że nie miał ochoty odrywać palców od klawiszy, obawiając się, że straci tempo. Zamiast robić notatki długopisem na kartce papieru, jak miała w zwyczaju większość hakerów, kopiował użyteczne materiały i wklejał w okno edytora tekstów, które cały czas miał otwarte na ekranie.

Następnie przeniósł poszukiwania na Usenet – sieć złożoną z osiemdziesięciu tysięcy grup dyskusyjnych, w których osoby zainteresowane konkretnym tematem mogły wysyłać do siebie wiadomości, obrazy, programy, filmy i pliki dźwiękowe. Gillette przetrząsnął zawartość klasycznych hakerskich grup dyskusyjnych, takich jak alt.2600, alt.hack, alt.virus i alt.binaries.hacking.utilities, kopiując i wklejając wszystko, co wydało mu się ważne. Znalazł łącza do kilkudziesięciu forów, które jeszcze nie istniały, kiedy trafił do więzienia. Zajrzał do tych grup, przewinął ich zawartość i znalazł wzmiankę o następnych nowych.

Znów przewijał ekran, czytał, kopiował i wklejał.

Nagle pod jego palcami coś trzasnęło, a na monitorze wyświetlił się rządek:

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

Pod bombardowaniem jego palców klawiatura zacięła się, odmawiając posłuszeństwa, jak zresztą często zdarzało się w czasach hakowania. Gillette odłączył ją, rzucił na podłogę za siebie, podłączył drugą klawiaturę i znów zaczął łomotać.

Wszedł do IRC – pozbawionego kontroli systemu komunikacji sieciowej, w którym wszystkie chwyty były dozwolone, gdzie ludzie o podobnych zainteresowaniach prowadzili dyskusje w czasie rzeczywistym. Wystarczyło wpisać swoją uwagę i wcisnąć ENTER, a komunikat pojawiał się na monitorach wszystkich użytkowników, którzy w tym momencie byli zalogowani na danym kanale. Gillette zalogował się do kanału #hack (każdy pokój rozmów miał nazwę poprzedzoną symbolem #). Właśnie na tym kanale spędził tysiące godzin na wymianie informacji, kłótniach i żartach z hakerami z całego świata.

Po wyjściu z IRC Gillette zaczął przeszukiwać BBS-y, komputerowe tablice ogłoszeń, które przypominają strony WWW, ale dostęp do nich kosztuje tylko tyle, co lokalna rozmowa telefoniczna – i odbywa się bez pośrednictwa dostawcy usług internetowych. Wiele z nich było legalnych, lecz pod nazwami takimi jak Śmiertelny Hak lub Ciche Źródełko kryły się najciemniejsze miejsca w cyberświecie, których nikt nie kontrolował i nie monitorował. Można tam było zdobyć instrukcję, jak zbudować bombę, przepis na trujące gazy i zabójczy wirus, który mógłby wymazać twarde dyski połowy ludności świata.Gillette tropił, zatracając się w stronach WWW, listach dyskusyjnych, pokojach rozmów i archiwach. Polował…

Podobnie postępują adwokaci, przerzucając przysypane kurzem akta w poszukiwaniu jednej jedynej sprawy podobnej do tej, którą właśnie prowadzą, która pomoże ocalić ich klienta przed egzekucją; myśliwi, sunący ostrożnie przez trawę, gdzie – jak im się wydawało – słyszeli pomruk niedźwiedzia; kochankowie szukający w zapamiętaniu najwrażliwszego punktu rozkoszy…

Tyle że polowanie w Błękitnej Pustce w niczym nie przypomina poszukiwań w starych papierach w bibliotece, w polu wysokiej trawy czy na gładkim ciele partnera; to łowy w całym wciąż rozszerzającym się wszechświecie, gdzie istnieją znane światy wraz ze swymi nieodkrytymi tajemnicami, a obok nich światy dawne i światy, które dopiero, powstaną.

Nieskończoność.

Trzask.

Znów uszkodził klawisz – tym razem bardzo ważne E. Gillette cisnął klawiaturę w kąt, na jej zepsutą wcześniej koleżankę. Podłączył nową i wrócił do pracy.


O czternastej trzydzieści Gillette wynurzył się z boksu. Od nieruchomego siedzenia w miejscu miał sztywne i okropnie obolałe plecy. Mimo to po krótkim pobycie w Sieci czuł radosne ożywienie i bardzo niechętnie odszedł od komputera.

W głównym biurze CCU zastał Bishopa naradzającego się z Sheltonem; pozostali rozmawiali przez telefon lub stali przy tablicy, sprawdzając informacje. Bishop pierwszy zauważył Gillette’a i zamilkł.

– Coś znalazłem – powiedział haker, pokazując gruby plik wydruków.

– Mów.

– Daruj sobie tylko ten fachowy żargon i przejdź od razu do sedna – przypomniał mu Shelton.

– Sedno sprowadza się do osoby zwanej Phate – odrzekł Gillette. – Dlatego mamy poważny kłopot.

Rozdział 00001100/dwunasty

Fate? – zapytał Frank Bishop.

– To jego nazwa użytkownika – powiedział Gillette. – Imię z ekranu komputera. Ale pisze się „p-h-a-t-e”. Tak jak phishing, pamiętacie? W hakerskim stylu.

Wszystko sprowadza się do pisowni…

– Jak się nazywa naprawdę? – spytała Patricia Nolan.

– Nie wiem. Chyba nikt go bliżej nie zna – to samotnik – ale ludzie, którzy o nim słyszeli, są naprawdę przerażeni.

– Czarodziej? – spytał Stephen Miller. – Na pewno czarodziej.

– Dlaczego uważasz, że to on jest mordercą? – zapytał Bishop. Gillette przekartkował wydruki.

– Znalazłem coś takiego: Phate z przyjacielem, niejakim Shawnem, napisali program Trapdoor. Trapdoor, inaczej tylne drzwi albo zapadnia, w świecie komputerów oznacza furtkę wbudowaną w system zabezpieczeń, przez którą twórcy oprogramowania mogą wejść i usunąć usterki bez konieczności podawania kodu. Phate i Shawn wykorzystali tę samą nazwę dla swojego skryptu, ale to trochę inny program. Pozwala im wejść do każdego komputera.

– Zapadnia – powiedział w zamyśleniu Bishop. – Jak na szubienicy.

– Jak na szubienicy – powtórzył Gillette.- Jak działa ten program? – zapytała Patricia Nolan. Gillette już zamierzał wyjaśnić jej językiem wtajemniczonych, lecz zerknął na Bishopa i Sheltona.

Daruj sobie fachowy żargon.

Podszedł do jednej z niezapisanych białych tablic, narysował schemat i przystąpił do objaśnień.

– Informacja płynie przez Internet inaczej niż przez linię telefoniczną. Wszystko, co wysyła się online – e-mail, muzykę, ściąganą z Sieci fotografię, grafikę ze strony WWW – zostaje podzielone na małe fragmenty danych zwane pakietami. Kiedy przeglądarka prosi o coś witrynę WWW, wysyła do Internetu pakiety. Serwer po drugiej stronie z powrotem składa z nich prośbę, a potem wysyła do komputera nadawcy odpowiedź, również podzieloną na pakiety.

– Dlaczego się je dzieli? – zapytał Shelton.

– Żeby można było przesłać wiele różnych wiadomości w tym samym czasie tymi samymi liniami – wyjaśniła Patricia Nolan. – Jeśli jeden pakiet zaginie albo zostanie uszkodzony, serwer zawiadamia o tym komputer, który przesyła z powrotem tylko ten fragment, z którym są kłopoty. Nie trzeba wysyłać z powrotem całej wiadomości.

Gillette wskazał na rysunek, kontynuując:

– Dane przesyłają przez Internet te rutery – duże komputery rozmieszczone w całym kraju, które po kolei kierują pakiety do ich miejsca przeznaczenia. Rutery mają naprawdę szczelne zabezpieczenia, ale Phate’owi udało się włamać do niektórych i umieścić tam sniffer – program węszący.

– Który, jak przypuszczam, szuka jakichś pakietów – powiedział Bishop.

– Właśnie – ciągnął Gillette. – Identyfikuje je na podstawie nazwy użytkownika albo adresu maszyny, z której lub do której wysłano pakiety. Kiedy sniffer znajdzie pakiety, na które czekał, kieruje je do komputera Phate’a. A kiedy już się tam znajdą, Phate coś do nich dodaje. Słyszałeś o steganografii? – zwrócił się do Millera Gillette.

Policjant pokręcił głową. Tony Mott i Linda Sanchez również nie znali tego terminu, natomiast Patricia Nolan powiedziała:

– To ukrywanie tajnych danych w zdjęciach albo plikach dźwiękowych przesyłanych przez sieć. Szpiegowskie sztuczki.

– Otóż to – przytaknął Gillette. – Zaszyfrowane dane są wplecione w sam plik – więc nawet jeśli ktoś przechwyci e-mail i przeczyta go albo obejrzy przesłane zdjęcie, zobaczy tylko niewinny plik. Tak właśnie działa Trapdoor Phate’a. Tylko że program nie ukrywa w plikach wiadomości tekstowych – ukrywa aplikację.

– Działający program? – spytała Nolan. – Aha. Potem Phate wysyła go do ofiary.

Patricia Nolan pokręciła głową. Na jej bladej, ziemistej twarzy malował się szok i podziw.

– Co to za program, który wysyła? – zapytała przyciszonym głosem, z wyraźnym respektem.

– Demon – odparł krótko Gillette, rysując na tablicy drugi schemat, żeby pokazać zasadę działania Trapdoora.


– Demon? – zapytał Shelton.

– Jest taka kategoria oprogramowania – „boty” – wyjaśnił Gillette. – Skrót od „roboty”. I nazwa odpowiada ich działaniu. Kiedy uaktywni się taki robot-program, dalej pracuje zupełnie samodzielnie, bez udziału człowieka. Może się przenosić z jednego komputera do drugiego, może się sam powielać, ukrywać, komunikować się z innymi komputerami albo ludźmi, umie nawet dokonać samozniszczenia.

– Demony to rodzaj botów – ciągnął Gillette. – Siedzą sobie w komputerze i robią takie rzeczy jak na przykład sterowanie zegarem lub automatyczne tworzenie kopii zapasowych danych. Wykonują powtarzalne i nudne zadania. Ale demon Trapdoor robi coś znacznie gorszego. Kiedy tylko znajdzie się w komputerze, modyfikuje system operacyjny i kiedy użytkownik wchodzi do sieci, bot łączy go z maszyną Phate’a.

– I dzięki temu Phate przejmuje root – rzekł Bishop.

– Właśnie tak.

– Och, brzmi to okropnie – mruknęła Linda Sanchez. – Rany…

Nolan okręciła na palcu gruby kosmyk rozczochranych włosów. W jej zielonych oczach za okularami w modnych, kruchych oprawkach malowała się prawdziwa zgroza – jakby przed chwilą była świadkiem strasznego wypadku.

– Kiedy ktoś surfuje po Sieci, czyta wiadomości, e-maile, płaci rachunek, słucha muzyki, ściąga zdjęcia, sprawdza notowania giełdowe – za każdym razem kiedy wchodzi do Internetu – Phate może się dostać do jego komputera.

– Aha. I wszystko, co użytkownik dostaje przez Internet, może zawierać demona Trapdoor.

– A firewalle? – zapytał Miller. – Dlaczego nie mogą tego zatrzymać?

Firewalle, zapory ogniowe, to strażnicy komputerów, niewpuszczający do środka żadnych danych i plików, o które się nie prosiło.

– Właśnie to w nim jest genialne – odrzekł Gillette. – Demon jest ukryty w danych, o które prosi użytkownik, więc firewall nie może odmówić im wstępu.

– Rzeczywiście genialne – mruknął z przekąsem Bob Shelton. Tony Mott odruchowo zabębnił palcami w kask rowerowy.

– Gość łamie zasadę numer jeden.

– Czyli? – spytał Bishop.

– Zostaw w spokoju cywili – wyrecytował Gillette. Kiwając głową, Mott dodał:

– Zdaniem hakerów uczciwie jest brać na cel urzędy, korporacje i innych hakerów. Ale nigdy nie powinno się atakować zwykłych użytkowników.

– Jest jakiś sposób, żeby stwierdzić, że dostał się do komputera? – zapytała Linda Sanchez.

– Można się zorientować po drobnych śladach: klawiatura reaguje trochę wolniej, grafika wydaje się mniej ostra, w grach też wszystko dzieje się z mniejszą niż zwykle szybkością, twardy dysk pracuje przez dwie sekundy wtedy, kiedy nie powinien. Większość ludzi nie zwróciłaby na to uwagi.

– Jak to się stało, że nie znalazłeś tego demona w komputerze Lary Gibson? – zapytał Shelton.

– Znalazłem, ale tylko zwłoki: cyfrowy bełkot. Phate wbudował w program jakiś mechanizm samozniszczenia. Kiedy demon wyczuwa, że ktoś go szuka, sam się przepisuje i zmienia w śmieci.

– Jak się tego wszystkiego dowiedziałeś? – zapytał Bishop. Gillette wzruszył ramionami.

– Złożyłem do kupy z tych kawałków. – Podał Bishopowi wydruki. Bishop spojrzał na kartkę na wierzchu.

Do: Grupa

Od: Trzy-X

Podobno Titan233 prosił o kopie Trapdoora. Nie rob tego, stary. Zapomnij, ze w ogolę o tym wiesz. Słyszałem o Phacie i Shawnie. Sa NIEBEZPIECZNI. Nie żartuje.

– Kto to jest? – spytał Shelton. – Trzy-X? Bądź tak dobry i pogadaj z nim osobiście.

– Nie mam pojęcia, jak się naprawdę nazywa ani gdzie mieszka – odrzekł Gillette. – Może był z Phate’em i Shawnem w jednym cybergangu.

Bishop przekartkował resztę wydruków. W każdym była wzmianka lub plotka na temat Trapdoora. Na kilku pojawiał się pseudonim Trzy-X.

Patricia Nolan postukała palcem w jeden z arkuszy.

– Można namierzyć komputer tego Trzy-X na podstawie informacji w nagłówku?Gillette wyjaśnił Bishopowi i Sheltonowi:

– Nagłówki wiadomości w grupie dyskusyjnej albo w e-mailu pokazują drogę, jaką wiadomość przebyła od komputera nadawcy do odbiorcy. Teoretycznie na podstawie nagłówka można wyśledzić źródło, z jakiego pochodzi przesyłka. Ale już je sprawdziłem. – Wskazał kartkę. – Są fałszywe. Większość poważnych hakerów fałszuje nagłówki, żeby ich nikt nie znalazł.

– Czyli ślepa uliczka? – mruknął Shelton. – Przeczytałem wszystko bardzo pobieżnie. Powinniśmy się przyjrzeć tym informacjom uważniej – rzekł Gillette. – Potem napiszę własnego bota. Będzie wszędzie szukał słów „Phate”, „Shawn”, „Trapdoor” albo „Trzy-X”.

– Wyprawa na połów – rzekł w zamyśleniu Bishop. – Phishing przez „ph”.

Wszystko sprowadza się do pisowni…

- Trzeba zadzwonić do CERT [5] – odezwał się Tony Mott. – Sprawdzimy, czy o tym nie słyszeli.

Choć sama organizacja temu zaprzeczała, każdy komputerowiec na świecie wiedział, że skrót oznacza grupę reagowania w nagłych wypadkach komputerowych. Mieszczący się w kampusie Carnegie Mellon w Pittsburghu zespół stanowił centralny bank informacji na temat wirusów i innych zagrożeń komputerowych. Ostrzegał także administratorów systemów o mających nastąpić atakach hakerów.

Dowiedziawszy się, co to za organizacja, Bishop kiwnął głową.

– Dobra, można zadzwonić.

– Ale nie mówcie nic o Wyatcie – dodała Nolan. – CERT ma połączenie z Departamentem Obrony.

Mott zadzwonił do znajomego z CERT i po krótkiej rozmowie odłożył słuchawkę.

– Nigdy nie słyszeli o Trapdoorze ani niczym podobnym. Chcą, żeby ich informować na bieżąco.

Linda Sanchez patrzyła na zdjęcie córki Andy’ego Andersona stojące na biurku. Powiedziała udręczonym szeptem: – A więc nikt w Sieci nie jest bezpieczny. Gillette spojrzał w jej okrągłe, brązowe oczy.

– Phate może poznać twoje wszystkie sekrety. Może cię udawać albo czytać historię twoich chorób. Może opróżnić twoje konta w banku, nielegalnie finansować w twoim imieniu kampanie wyborcze, wymyślić ci kochanka lub kochankę, a potem przysyłać mężowi czy żonie spreparowane listy miłosne. Może cię wyrzucić z pracy.

– Albo cię zabić – dorzuciła cicho Patricia Nolan.

Panie Holloway, jest pan tutaj?… Panie Holloway! – Hę?

– Hę?, Hę? Czy tak odpowiada kulturalny uczeń? Dwa razy zadałem panu pytanie, a pan wciąż patrzy przez okno. Jeżeli nie zechce pan wykonywać zadań, będziemy mieli kto…

– Jak brzmiało pytanie?

– Niech mi pan pozwoli skończyć, młody człowieku. Jeżeli nie zechce pan wykonywać zadań, będziemy mieli kłopoty. Wie pan, ilu jest kandydatów do tej szkoły, którzy naprawdę zasługują na to, by zostać jej uczniami? Oczywiście, że pan nie wie i nic to pana nie obchodzi. Przeczytał pan zadanie?

– Niezupełnie.

– Niezupełnie. Rozumiem. Polecenie brzmi: zdefiniuj ósemkowy system liczbowy i podaj dziesiętny odpowiednik liczb ósemkowych 05726 i 12438. Ale po co chce pan znać pytanie, skoro nie czytał pan zadania? Nie potrafi pan chyba odpowiedzieć.

– System ósemkowy to system liczbowy złożony z ośmiu cyfr, tak jak system dziesiętny używa zapisu składającego się z dziesięciu cyfr, a system dwójkowy z dwóch.

– A więc coś pan zapamiętał z kanału Discovery.

– Nie, tylko…

– Skoro tyle pan wie, może podejdzie pan do tablicy i spróbuje przekształcić te liczby. Do tablicy, bardzo proszę.

– Nie muszę ich zapisywać. Liczba ósemkowa 05726 w systemie dziesiątkowym będzie miała postać 3030. W drugiej liczbie popełnił pan błąd – 12438 nie jest liczbą ósemkową. W systemie ósemkowym nie ma cyfry 8. Tylko od zera do siedmiu.

– Nie popełniłem błędu. To było pytanie podchwytliwe. Chciałem sprawdzić, czy klasa uważa.

– Może i tak.

– No dobrze, panie Holloway, czas złożyć wizytę dyrektorowi.

Siedząc w swojej jadalni-pracowni w Los Altos i słuchając płyty z nagraniem „Otella” z Jamesem Earlem Jonesem, Phate wędrował przez elektroniczne archiwum młodego Jamiego Turnera i planował dzisiejsze odwiedziny w szkole im. św. Franciszka.

Wróciły przykre wspomnienia z jego czasów szkolnych, z lekcji matematyki w pierwszej klasie szkoły średniej. Początki nauki Phate’a układały się według łatwego do przewidzenia wzoru. W pierwszym semestrze zbierał same najlepsze noty – A. Ale wiosną jego oceny zaczynały oscylować wokół D i F. Działo się tak dlatego, że przez pierwsze trzy czy cztery miesiące potrafił zwalczyć nudę, ale później męczące stało się nawet chodzenie na zajęcia, więc nieodmiennie opuszczał sporą część drugiego semestru.

Potem rodzice przenosili go do nowej szkoły. I wszystko powtarzało się od nowa.

Panie Holloway, jest pan tutaj?

Właśnie, to zawsze był kłopot Phate’a. Nie, w zasadzie nigdy nie był tam, gdzie wszyscy ani ktokolwiek; wyprzedzał ich o lata świetlne.

Nauczyciele i pedagodzy szkolni naprawdę się starali. Umieszczali go w klasach dla nieprzeciętnie uzdolnionych uczniów, potem uczyli według zaawansowanego programu dla nieprzeciętnie uzdolnionych, ale nie zdołali wzbudzić w nim zainteresowania. A kiedy się nudził, stawał się złośliwy i okrutny. Nauczyciele – jak biedny pan Cummings, który uczył matematyki w pierwszych klasach, ten od incydentu z liczbami ósemkowymi – przestali go pytać w obawie, że mógłby kpić z ich niedouczenia.

Po kilku latach takiej nauki rodzice – oboje naukowcy – niemal dali za wygraną. Zajęci własnym życiem (ojciec był inżynierem elektrykiem, mama chemikiem w firmie kosmetycznej), po szkole z ulgą przekazywali syna kolejnym prywatnym nauczycielom, kupując sobie w ten sposób kilka dodatkowych godzin na pracę. Zaczęli przekupywać brata Phate’a, Richarda, dwa lata starszego od niego, żeby go czymś zajął – co zwykle sprowadzało się do przywiezienia chłopaka na nadbrzeżny pasaż w Atlantic City z salonami gier wideo albo do pobliskich centrów handlowych, gdzie mając w kieszeni sto dolarów w dwudziestopięciocentówkach, spędzał dwanaście godzin od dziesiątej rano do dziesiątej wieczorem.

A jego koledzy szkolni… oczywiście, nie lubili go od pierwszego spotkania. Był „Mózgowcem”, „Łebskim Jonem”, „Panem Czarodziejem”. Z początku go unikali, a wraz z upływem semestru zaczynali bezlitośnie obrzucać obelgami. (Przynajmniej nikt nie miał ochoty sprawiać mu lania, bo, jak powiedział jeden z piłkarzy: „Byle dziewczyna może mu spuścić łomot. Ja tam nie będę się fatygował”).

Tak więc aby ciśnienie w udręczonym mózgu nie rozsadziło mu czaszki, coraz więcej czasu spędzał w miejscu, gdzie naprawdę mógł się sprawdzić: w Świecie Maszyn. A ponieważ rodzice chętnie płacili, żeby nie zawracał im głowy, zawsze miał najlepsze komputery osobiste dostępne na rynku.

Spędzał dzień w szkole, z trudem znosząc lekcje, a o trzeciej pędził do domu i znikał w swoim pokoju, skąd wyruszał do BBS-ów, włamywał się do central telefonicznych albo wślizgiwał do komputerów Narodowej Fundacji Nauki, Ośrodków Kontroli Chorób Zakaźnych, Pentagonu, Los Alamos, Harvardu i CERN. Rodzice, mając wybór między rachunkiem telefonicznym opiewającym na osiemset dolarów a utratą pracy i niekończącymi się spotkaniami z nauczycielami i pedagogami, bardzo chętnie podpisali czek dla New Jersey Bell.

Mimo to było jasne, że chłopak stacza się po równi pochyłej – coraz bardziej stronił od ludzi, wpadał we wściekłość, kiedy nie był online.

Zanim jednak znalazł się na dnie i zanim zdążył, jak wówczas myślał, „zrobić Sokratesa” przy użyciu sporządzonej na podstawie przepisu z Sieci trucizny, stało się coś nieoczekiwanego.

Szesnastoletni Holloway trafił do BBS-u, gdzie toczyła się gra MUD. Ta akurat przebiegała w średniowieczu – rycerze wyruszali na wyprawę po magiczny miecz czy pierścień, coś w tym rodzaju. Przyglądał się przez jakiś czas, a potem wstukał nieśmiało: „Mogę zagrać?”.

Jeden z wytrawnych graczy powitał go serdecznie i spytał: „Kim chcesz być?”.

Młody Jon postanowił zostać rycerzem i ruszył z drużyną swoich braci zabijać orków, smoki i wrogie wojska. Spędził na grze osiem godzin i kiedy się już wylogował i leżał w łóżku, cały czas myślał o tym niezwykłym dniu, nie mogąc zasnąć. Uzmysłowił sobie, że wcale nie musi by Łebskim Jonem, nie musi być pogardzanym Panem Czarodziejem. Przez cały dzień był rycerzem w mitycznej krainie Cyranii i czuł się szczęśliwy. Może w Realu też mógłby zostać kimś innym.

Kim chcesz być?

Następnego dnia zapisał się w szkole na zajęcia pozalekcyjne, czego nigdy dotąd nie robił. Wybrał kółko dramatyczne. Wkrótce przekonał się, że ma zdolności aktorskie. W tej szkole nie mógł już poprawić swojej sytuacji – między Jonem a nauczycielami i kolegami narosło za dużo wrogości – ale nic go to nie obchodziło, miał plan. Pod koniec semestru poprosił rodziców, żeby na następny rok przenieśli go do innej szkoły. Zgodzili się, ponieważ powiedział, że sam zajmie się formalnościami i nie będą się musieli w nic angażować.

Następnej jesieni wśród rozgorączkowanych uczniów zapisujących się do Szkoły Średniej dla Szczególnie Uzdolnionych im. Thomasa Jeffersona był szczególnie rozgorączkowany młodzieniec, Jon Patrick Holloway.

Nauczyciele i pedagodzy obejrzeli jego dokumentację przesłaną e-mailem z poprzednich szkół – z akt wynikało, że we wszystkich klasach od przedszkola miał oceny powyżej B; według entuzjastycznych opinii pedagogów był świetnie adaptującym się i towarzyskim dzieckiem; w testach uzyskiwał wybitne wyniki, byli nauczyciele napisali mu świetne rekomendacje. Rozmowa z miłym młodym człowiekiem – który naprawdę doskonale wyglądał w beżowych spodniach, szaroniebieskiej koszuli i granatowym blezerze – przebiegła bardzo sympatycznie i nowa szkoła powitała go niezwykle serdecznie.

Chłopiec zawsze odrabiał zadane prace, rzadko opuszczał lekcje. Jego oceny utrzymywały się na poziomie dobrym i bardzo dobrym, jak u większości uczniów szkoły im. Thomasa Jeffersona. Pilnie trenował i uprawiał kilka dyscyplin sportowych. Przesiadywał na trawiastym wzgórzu za szkołą, gdzie gromadziła się elita uczniowska, ukradkiem popalał papierosy i kpił sobie z cybermaniaków i nieudaczników. Umawiał się z dziewczynami, chodził na potańcówki, pracował przy dekoracjach na zjazdy absolwentów.

Tak jak wszyscy.

Siedział w kuchni w domu Susan Coyne z rękami pod jej bluzką, czując smak aparatu korekcyjnego na jej zębach. Razem z Billym Pickfordem wzięli starą corvette jego ojca i pojechali na autostradę, gdzie rozpędzili auto do setki, a potem pędem wrócili do domu, gdzie zdemontowali i cofnęli licznik.

Czasem bywał zadowolony, czasem w złym humorze, czasem niesforny.

Tak jak wszyscy.

W wieku siedemnastu lat Jon Holloway za pomocą socjotechniki wykreował się na jednego z najbardziej normalnych i lubianych dzieciaków w szkole.

Był tak lubiany, że na pogrzebie jego rodziców i brata zjawił się największy tłum w historii miasteczka w New Jersey, gdzie mieszkali. (Zdaniem przyjaciół rodziny to prawdziwy cud, że młody Jon zabrał swój komputer do naprawy w sobotę rano, kiedy nastąpił wybuch gazu i wszyscy w domu zginęli).

Spoglądając wstecz na swoje życie, Jon Holloway doszedł do wniosku, iż Bóg i rodzice tak je spieprzyli, że jedyne, co może zrobić, żeby przetrwać, to spojrzeć na nie jak na grę MUD.

A teraz znów grał.

Kim chcesz być?

W piwnicy swojego ładnego domu na przedmieściach Los Al-tos Phate zmył krew z noża Ka-bar i zaczął go ostrzyć, ciesząc się syczącym odgłosem, jaki wydawało ostrze, stykając się ze stalową ostrzałką, którą kupił w Williams-Sonoma.

Tym samym nożem uciszył serce najważniejszej postaci w grze – Andy’ego Andersona.

Sss, sss, sss…

Dossstęp…

Kiedy Phate przesuwał nóż po stalowej ostrzałce, jego doskonała pamięć podsunęła mu fragment artykułu „Życie w Błękitnej Pustce”, który kilka lat temu zapisał w jednym ze swoich hakerskich notatników:

Granica pomiędzy światem rzeczywistym a Światem Maszyn coraz bardziej się zaciera. Ale ludzie wcale nie zmieniają się w automaty ani nie stają się niewolnikami maszyn. Nie, ludzie i maszyny po prostu dorastają do siebie nawzajem. Zmieniamy maszyny na nasze potrzeby i zgodnie z naszą naturą. W Błękitnej Pustce maszyny przejmują naszą osobowość i kulturę – nasz język, mity, metafory, filozofię i ducha.

Świat Maszyn natomiast coraz bardziej zmienia osobowości i kulturę.

Pomyślcie o samotniku, który wracał z pracy do domu i całe wieczory napychał się fast foodem i oglądał telewizję. Dziś włącza komputer i wchodzi w Błękitną Pustkę, wkraczając do świata, gdzie nawiązuje kontakt – dotykowy z klawiaturą, werbalny z innymi – i staje wobec nowych wyzwań. Już nie może być pasywny. Musi coś od siebie dać, by uzyskać reakcję. Wkracza na wyższy poziom istnienia – dzięki temu, że przyszły do niego maszyny. I mówią jego językiem.

Na dobre (albo złe) maszyny zaczęły odzwierciedlać ludzkie głosy, dusze, pragnienia i dążenia.

Na dobre (albo złe) zaczęły odzwierciedlać ludzkie sumienie albo brak sumienia.

Phate skończył ostrzyć nóż i wytarł go do czysta. Odłożył go na miejsce do szafki i wrócił na górę, gdzie ujrzał, że jego pieniądze jako podatnika nie idą na marne; superkomputery Centrum Badawczego Obrony właśnie skończyły pracować z programem Jamiego Turnera i wyrzuciły z siebie hasło do bram szkoły im. św. Franciszka. Dziś wieczorem znowu zagra.

Na dobre albo złe…

Po dwudziestominutowych badaniach wydruków z poszukiwań Gillette’a zespół nie znalazł żadnych innych tropów. Haker usiadł przy komputerze, żeby napisać skrypt bota, który miał kontynuować przeszukiwanie Sieci.

W pewnym momencie przerwał i uniósł głowę.

– Musimy zrobić jeszcze jedną rzecz. Prędzej czy później Phate zorientuje się, że macie hakera, który go szuka, i być może spróbuje nas wytropić. Do jakich sieci zewnętrznych macie stąd dostęp? – zwrócił się do Stephena Millera.

– Do dwóch – do Internetu przez naszą własną domenę: cspccu.gov. Korzystałeś z niej, wchodząc do Sieci. Jesteśmy też podłączeni do ISLE [6].

– Zintegrowana Stanowa Sieć Agencji Egzekwowania Prawa – wytłumaczyła znaczenie skrótu Linda Sanchez.

– Na kwarantannie?

Sieć na kwarantannie składała się z komputerów połączonych ze sobą łączem stałym, tak aby nikt nie mógł się do nich dostać przez linię telefoniczną lub Internet.

– Nie – odrzekł Miller. – Można się do niej zalogować z każdego miejsca, ale trzeba znać hasła dostępu i pokonać kilka firewalli.

– Do jakich sieci można się dostać przez ISLEnet? Sanchez wzruszyła ramionami.

– Do każdego stanowego czy federalnego systemu policji w całym kraju – FBI, Secret Service, ATF, policji Nowego Jorku… nawet do Scotland Yardu i Interpolu. Wszędzie.

Mott dorzucił:

– Jesteśmy bankiem informacji na temat przestępstw komputerowych dla całego stanu, więc CCU ma root w ISLEnecie. Mamy dostęp do większej liczby komputerów i sieci niż ktokolwiek inny.

– Wobec tego będziemy musieli odciąć te łącza – powiedział Gillette.

– Hej, hej, cofnij – rzekł Miller, używając komputerowego zwrotu. – Odciąć łącze z ISLEnetem? Nie możemy tego zrobić.

– Musimy.

– Dlaczego? – zapytał Bishop.

– Bo jeśli Phate wprowadzi tam swojego demona, Trapdoora, będzie mógł skoczyć prosto do ISLEnetu. A wtedy będzie mógł uzyskać dostęp do wszystkich sieci instytucji egzekwującej prawo. To by była katastrofa.

– Przecież korzystamy z ISLEnetu kilkanaście razy dziennie – zaprotestował Shelton. – Bazy danych automatycznej identyfikacji odcisków palców, nakazy, kartoteki podejrzanych, akta spraw, zbieranie informacji…

– Wyatt ma rację – wtrąciła Patricia Nolan. – Pamiętajcie, że facet włamał się już do VICAP-u i baz danych dwóch policji stanowych. Nie możemy ryzykować, że dostanie się do innych systemów.

– Jeśli będziecie musieli skorzystać z ISLEnetu – powiedział Gillette – trzeba będzie to zrobić w innym miejscu – w centrali albo gdzie indziej.

– To śmieszne – odrzekł Stephen Miller. – Jeździć pięć mil, żeby się zalogować do bazy danych. Śledztwo będzie przez to trwało o wiele godzin dłużej.

– I tak już płyniemy pod prąd – powiedział Shelton. – Morderca wyprzedził nas o parę długości. Lepiej nie dawać mu dodatkowej przewagi. – Spojrzał błagalnie na Bishopa.

Szczupły detektyw zerknął na wystającą niechlujnie połę koszuli i wepchnął ją do spodni. Po chwili powiedział:

– Dobra, zróbcie, co mówi. Odciąć połączenie.

Sanchez westchnęła.

Gillette szybko wstukał polecenia zrywające zewnętrzne łącza, czemu z niezadowolonymi minami przyglądali się Stephen Miller i Tony Mott. Zmienił też nazwę domeny CCU na caltourism.gov, aby utrudnić Phate’owi próbę namierzenia i włamania się do systemu. Kiedy skończył, spojrzał na członków zespołu.

– Jeszcze jedno… od teraz nikt poza mną nie wchodzi do Sieci.

– Dlaczego? – spytał Shelton.

– Bo potrafię wyczuć, czy Trapdoor jest w systemie.

– Jak? – spytał cierpko dziobaty detektyw. – Masz przyjaciela-Medium, który prowadzi gorącą linię?

Gillette odparł spokojnie:

– Zachowanie klawiatury, opóźnienie reakcji systemu, odgłosy twardego dysku – już mówiłem.

Shelton pokręcił głową i spytał Bishopa:

– Chyba się na to nie zgodzisz? Po pierwsze, w ogóle nie powinniśmy pozwolić, żeby się zbliżał do Sieci, a on sobie, kurwa, wędruje po całym świecie. Teraz mówi nam, że tylko on może to robić, a my nie. Zupełnie na odwrót, Frank. Coś tu chyba nie tak.

– Po prostu wiem, co robię – oznajmił Gillette. – Haker ma wyczucie maszyny.

– Zgoda – powiedział Bishop.

Shelton bezradnie rozłożył ręce. Stephen Miller nie wyglądał na ani trochę bardziej zadowolonego. Tony Mott pogładził kolbę swojego wielkiego pistoletu, jak gdyby mniej myślał o komputerach, a bardziej o tym, jak ustrzelić mordercę.

Zadzwonił telefon Bishopa. Detektyw odebrał, słuchał przez chwilę i chociaż się nie uśmiechnął, jego twarz wyraźnie się ożywiła. Wziął kartkę i długopis i zaczął coś notować. Po pięciu minutach odłożył słuchawkę i spojrzał na swój zespół.

– Nie musimy go już nazywać „Phate”. Mamy nazwisko.

Rozdział 00001101/trzynasty

Jon Patrick Holloway.

– Holloway? – zdumiała się Patricia Nolan.

– Znasz go? – spytał Bishop.

– No jasne. Jak większość osób pracujących w zabezpieczeniach komputerów. Ale od wielu lat nikt o nim nie słyszał. Myślałam, że zaczął działać legalnie albo umarł.

– Namierzyliśmy go dzięki tobie – rzekł do Gillette’a Bishop. – Pomogła sugestia o wersji Uniksa ze wschodniego wybrzeża. Policja stanowa Massachusetts zidentyfikowała odciski palców. – Bishop rzucił okiem na notatki. – Mam tu krótką historię. Ma dwadzieścia siedem lat. Urodzony w New Jersey. Rodzice i brat nie żyją. Chodził do Rutgersa i Princeton, dobre oceny, fantastyczny programista. Lubiany w kampusie, często się udzielał w różnych zajęciach. Po ukończeniu studiów przyjechał tu i dostał pracę w Sun Microsystems, gdzie zajmował się sztuczną inteligencją i superkomputerami. Potem przeszedł do NEC. A później do Apple’a w Cupertino. Rok później wrócił na wschodnie wybrzeże i pracował nad zaawansowanymi projektami central telefonicznych w Western Electric w New Jersey. Potem przyjęli go do Laboratorium Informatyki na Harvardzie. Wygląda na idealnego pracownika – dobrze się czuje w zespole, prowadzi kampanię „Wspólnej Drogi” i tak dalej.

– Typowy kodolog/chipowiec z górnej warstwy klasy średniej – podsumował Mott.

Bishop skinął głową.

– Jest tylko jeden problem. Przez cały czas, gdy pan Holloway wydawał się Najporządniejszym Obywatelem, po nocach zajmował się hakerstwem i działał w cybergangach. Najbardziej znany nazywał się Rycerze Dostępu. Założył go z innym hakerem, niejakim Valleymanem. Nie mamy żadnych informacji na temat jego prawdziwego nazwiska.

– Rycerze Dostępu? – rzekł zaniepokojony Miller. – Grupa o złej sławie. Wyzwali Panów Zła – gang z Austin. I Mistyfikantów z Nowego Jorku. Włamali się do serwerów obu gangów i przesłali ich dane do biura FBI na Manhattanie. Doprowadzili do aresztowania połowy z nich.

– Prawdopodobnie to Rycerze wyłączyli na dwa dni centralę pogotowia 911 w Oakland – powiedział Bishop, zaglądając do notatek. – Zmarły przez to dwie osoby – ofiary wypadków, których nie można było zgłosić. Ale prokurator okręgowy nie potrafił im udowodnić winy.

– Kutasy – rzucił ze złością Shelton.

– Holloway nie występował wtedy jako Phate – ciągnął Bishop. – Używał pseudonimu CertainDeath [7]. Znasz go? – zapytał, zwracając się do Gillette’a.

– Osobiście nie. Ale słyszałem o nim. Każdy haker słyszał. Kilka lat temu był na topie wśród czarodziejów.

Bishop wrócił do notatek.

– Ktoś na niego doniósł, kiedy pracował na Harvardzie, i policja stanowa Massachusetts złożyła mu wizytę. Całe jego życie okazało się maskaradą. Wykradał z Harvardu oprogramowanie i części superkomputerów, a później sprzedawał. Policja sprawdziła Western Electric, Sun, NEC – wszystkich poprzednich pracodawców – i wyglądało na to, że to samo robił u nich. Zwolniono go za kaucją i zniknął z Massachusetts. Od trzech czy czterech lat nikt o nim nie słyszał.

– Trzeba ściągnąć akta tej sprawy od policji z Massachusetts – powiedział Mott. – Na pewno jest tam sporo dowodów, które będziemy mogli wykorzystać.

– Nie ma akt – odparł krótko Bishop.

– Też je zniszczył? – spytała ponuro Linda Sanchez.

A jak sądzisz? – odparł sarkastycznie Bishop, po czym spojrzał na Gillette’a. – Możesz zmienić bota – ten program przeszukujący? I dodać nazwiska Holloway i Valleyman?

– Nie ma sprawy. – Gillette jeszcze raz zaczął wstukiwać kod. Bishop zadzwonił do Huerta Ramireza i rozmawiał z nim przez chwilę. Kiedy odłożył słuchawkę, powiedział do zespołu:

– Huerto mówi, że na miejscu morderstwa Andy’ego Andersona nie ma żadnych tropów. Chce sprawdzić Jona Patricka Hollowaya w VICAP-ie i sieciach stanowych.

– Szybciej by było przez ISLEnet – mruknął Stephen Miller. Bishop zignorował przytyk i ciągnął:

– Potem zamierza ściągnąć z Massachusetts zdjęcie Hollowaya z kartoteki. Razem z Timem Morganem rozprowadzą kopie zdjęć w Mountain View w okolicy sklepu z rekwizytami teatralnymi, na wypadek gdyby Phate wybrał się na zakupy. Później zadzwonią do wszystkich firm, w których Phate pracował, i zbiorą informacje o przestępstwach, jakie tam popełnił.

– Zakładając, że ich nie usunął – zauważyła pesymistycznie Linda Sanchez.

Bishop spojrzał na zegar. Dochodziła szesnasta. Pokręcił głową.

– Musimy się brać do roboty. Jeśli zamierza w ciągu tygodnia zabić jak najwięcej osób, być może wybrał już następną ofiarę. – Wziął flamaster i zaczął przepisywać na tablicę swoje notatki.

Patricia Nolan wskazała na słowo „Trapdoor” wypisane na tablicy dużymi czarnymi literami.

– Zbrodnia dwudziestego pierwszego wieku – powiedziała. – Gwałt.

– Gwałt?

– W dwudziestym wieku ludzie kradli pieniądze. Teraz gwałcą cudzą prywatność, kradnąc tajemnice, fantazje.

Bóg to dostęp…

– Jednak z drugiej strony – zauważył Gillette – trzeba przyznać, że Trapdoor jest znakomity. Program całkowicie odporny.

– Odporny? – odezwał się gniewny głos zza jego pleców. – Co to znaczy? – Gillette stwierdził, że pytanie padło z ust Sheltona, co wcale go nie zdziwiło.

– To znaczy, że to proste oprogramowanie o dużym potencjale. – Jezu – powiedział Shelton. – Mówisz, jak gdybyś żałował, że to nie ty napisałeś to cholerstwo. Gillette odrzekł spokojnie:

– To niesamowity program. Nie wiem, jak działa, chciałbym wiedzieć. To wszystko. Jestem po prostu ciekawy.

– Ciekawy? Zapominasz chyba o takim drobiazgu, że on dzięki niemu zabija ludzi.

– Nie, tylko…

– Gnojku… dla ciebie to też tylko gra, nie? Tak jak dla niego. – Ruszył do wyjścia, wołając do Bishopa: – Spadajmy stąd i znajdźmy tego świadka. Więcej się dowiemy niż z tego komputerowego gówna. – Wypadł z biura jak burza.

Przez chwilę nikt się nie ruszał. Wszyscy popatrywali zmieszani na białą tablicę, terminale albo wbijali wzrok w podłogę.

Bishop skinął na Gillette’a, aby poszedł z nim do kuchenki, gdzie detektyw nalał sobie kawy do styropianowego kubka.

– Jennie, moja żona, wydziela mi dzienne racje – rzekł Bishop, spoglądając na ciemny napar. – Uwielbiam kawę, ale mam kłopoty z żołądkiem. Lekarz powiedział, że to stan przedwrzodowy. Głupia nazwa, co? Jak gdybym trenował, żeby osiągnąć właściwą formę.

– Ja mam refluks – powiedział Gillette. Dotknął klatki piersiowej. – Jak wielu hakerów. Od kawy i napojów gazowanych.

– Posłuchaj, Bob Shelton… kilka lat temu przytrafiło mu się coś złego. – Detektyw pociągnął łyk kawy, spojrzał na koszulę wyłażącą ze spodni i wepchnął ją z powrotem. – Czytałem listy dołączone do twoich akt sądowych – e-maile, które przysyłał do sędziego twój ojciec przed rozprawą. Odniosłem wrażenie, że mieliście ze sobą świetny kontakt.

– Aha, faktycznie niezły – powiedział Gillette, kiwając głową. – Zwłaszcza po śmierci mamy.

– W takim razie chyba zrozumiesz. Bob miał syna. Miał?

Bardzo kochał dzieciaka – pewnie tak jak twój ojciec kocha ciebie. Ale kilka lat temu chłopak zginął w wypadku samochodowym. Miał szesnaście lat. Od tamtego czasu Bob nie jest już taki sam. Wiem, że proszę o dużo, ale spróbuj okazać mu trochę wyrozumiałości.

– Przykro mi. – Gillette pomyślał nagle o swojej byłej żonie. O wielu godzinach spędzonych w więzieniu, gdy żałował, że nie są już małżeństwem, że nie mają z Ellie ani syna, ani córki; gdy się zastanawiał, jak mógł to wszystko tak spieprzyć i sam pozbawić się szczęśliwego życia rodzinnego. – Spróbuję.

– Dzięki.

Wrócili do głównego pomieszczenia. Gillette zajął miejsce przed komputerem. Bishop wskazał w stronę parkingu przed budynkiem.

– Bob i ja sprawdzimy tego świadka z „Vesta Grill”. – Detektywie – powiedział Tony Mott, wstając. – Mógłbym z wami jechać?

– Po co? – spytał Bishop, marszcząc brwi.

– Pomyślałem, że będę mógł pomóc. Wyatt, Patricia i Stephen zajmują się stroną komputerową śledztwa, a ja mógłbym pomóc przesłuchiwać świadka.

– Prowadziłeś kiedykolwiek przesłuchanie?

– Jasne. – Po kilku sekundach wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Może nie bezpośrednio po zbrodni, na ulicy. Ale rozmawiałem z mnóstwem osób w Sieci.

– Może później, Tony. Wydaje mi się, że poradzimy sobie z Bobem sami. – Bishop wyszedł z biura.

Młody policjant wrócił na swoje miejsce wyraźnie rozczarowany. Gillette zastanawiał się, czy denerwuje się, bo podlega cywilowi, czy naprawdę chciał poszukać okazji do użycia tego wielkiego pistoletu, którego kolbą wciąż postukiwał w meble.

W ciągu pięciu minut Gillette skończył pracę nad botem.

– Gotowe – oznajmił. Połączył się z Siecią, wpisał polecenia i wysłał swe dzieła w głąb Błękitnej Pustki.

Patricia Nolan nachyliła się, patrząc w ekran.

– Powodzenia – szepnęła. – Szczęśliwej drogi. – Jak żona kapitana żegnająca męża, którego statek wypływał w daleki rejs na nieznane, niebezpieczne wody.

Jego maszyna wydała kolejny sygnał dźwiękowy.

Phate uniósł głowę znad planu architektonicznego, który wcześniej ściągnął z sieci – planu szkoły im. św. Franciszka i otaczających ją terenów – i zobaczył następną wiadomość od Shawna. Otworzył list i przeczytał. Znów złe wiadomości. Policja poznała jego prawdziwe nazwisko. Przez chwilę się martwił, ale w końcu uznał, że sytuacja jeszcze nie jest krytyczna; Jon Patrick Holloway był tak głęboko ukryty pod wieloma warstwami fałszywych tożsamości i adresów, że nic nie łączyło go z Phate’em. Mimo to policja mogła zdobyć jego zdjęcie (niektórych elementów przeszłości nie da się wymazać poleceniem usunięcia) i na pewno roześle po całej Dolinie Krzemowej. W każdym razie został ostrzeżony. Zastosuje nowy kamuflaż.

Jaki w końcu sens ma udział w grze MUD, jeżeli nie napotyka się żadnych trudności?

Zerknął na zegar w komputerze: 16:45. Czas ruszać do szkoły im. św. Franciszka, gdzie miała się odbyć dzisiejsza gra. Zostały jeszcze ponad dwie godziny, lecz będzie musiał przez jakiś czas obserwować szkołę, by sprawdzić, czy nie zmieniły się trasy patroli strażników. Poza tym wiedział, że mały Jamie Turner być może nie będzie potrafił usiedzieć spokojnie i wymknie się ze szkoły przed umówioną godziną, żeby poczekać na brata, spacerując po ulicy.

Phate zszedł do piwnicy i wyjął z szafki wszystko, czego potrzebował – nóż, pistolet, rolkę taśmy izolacyjnej. Potem z łazienki na parterze wziął stojącą pod umywalką plastikową butelkę, w której znajdował się środek przygotowany przez niego z kilku zmieszanych ze sobą płynów. Wciąż czuł ostrą woń znajdujących się w nim chemikaliów.

Gdy przygotował już wszystkie narzędzia, wrócił do jadalni i jeszcze raz sprawdził, czy nie przyszły inne ostrzeżenia od Shawna. Nie miał jednak żadnych nowych wiadomości. Wylogował się i wyszedł z pokoju, wyłączając górne światło w jadalni.

Wtedy włączył się wygaszacz ekranu, rozjaśniając panujący w pokoju mrok. Przez monitor wolno przesunęły się słowa: BÓG TO DOSTĘP.

Rozdział 00001110/czternasty

Masz, przyniosłam ci. – Gillette odwrócił się. Patricia Nolan trzymała kubek kawy. – Z mlekiem i cukrem, zgadza się? Skinął głową.

– Dzięki.

– Zauważyłam, że taką lubisz – powiedziała.

Już jej miał opowiedzieć, jak więźniowie w San Ho płacili papierosami za paczki prawdziwej kawy i parzyli ją w gorącej wodzie z kranu. Uznał jednak, że choć ta mało znacząca informacja może być ciekawa, to nie ma ochoty przypominać nikomu – w tym i sobie – że jest skazańcem.

Patricia usiadła obok niego, poprawiając bezkształtny kostium z dzianiny. Znów wyciągnęła z torebki od Louisa Vuittona lakier do paznokci i odkręciła. Zauważyła, że Gillette patrzy na buteleczkę.

– Odżywka – wyjaśniła. – Walenie w klawisze jest zabójcze dla moich paznokci. – Zajrzała mu w oczy, a zaraz potem opuściła wzrok, oglądając pilnie końce palców. – Mogłabym je krótko obciąć – powiedziała – ale mam inne plany. – Wyraźnie zaakcentowała słowo „plany”. Jak gdyby postanowiła wtajemniczyć go w jakąś osobistą sprawę, a on nie był pewien, czy chce tego słuchać.

– Obudziłam się pewnego dnia – ściśle mówiąc to był Nowy Rok – po sylwestrze, którego spędziłam sama na pokładzie samolotu. I zdałam sobie sprawę, że jestem samotną trzydziestoczteroletnią dziewczyną, która cały czas poświęca komputerom, mieszka z kotem, a w sypialni ma zestaw sprzętu półprzewodnikowego wartości dwudziestu tysięcy dolarów. Postanowiłam zmienić przyzwyczajenia. Nie jestem typem modelki, ale pomyślałam, że poprawię to, co się da poprawić. Paznokcie, włosy, wagę. Nie cierpię ćwiczyć, ale codziennie o piątej rano chodzę do klubu. Królowa aerobiku i ćwiczeń na stepperze z Seattle Health & Racquet.

– Masz naprawdę ładne paznokcie – powiedział Gillette – Dzięki. I niezłe mięśnie ud – odparła, odwracając wzrok. (Gillette uznał, że do swoich planów powinna chyba jeszcze włączyć ćwiczenia z flirtu; przydałoby się jej trochę praktyki).

– Jesteś żonaty? – zapytała.

– Rozwiedziony.

– Ja też kiedyś o mało co… – Patricia Nolan zawiesiła głos, spoglądając na niego w oczekiwaniu reakcji.

Gillette nie zareagował, tylko pomyślał: marnujesz tylko czas, miła pani. Beznadziejny ze mnie przypadek. Jednak równocześnie wyraźnie wyczuwał jej zainteresowanie i wiedział, że jego chudość, obsesja na punkcie komputerów i rok odsiadki, jaki mu pozostał, nie mają żadnego znaczenia. Dostrzegł jej spojrzenie pełne podziwu, kiedy pisał skrypt bota, i wiedział, że pociąga ją jego umysł i pasja, z jaką oddawał się swojemu rzemiosłu. Które ostatecznie mogły się okazać silniejszym atutem niż przystojna twarz i ciało chippendale’a.

Temat uczuć i samotności znów wywołały wspomnienia o jego byłej żonie, Elanie, które przygnębiły Gillette’a. Milczał i kiwał głową, gdy Nolan opowiadała mu o swoim życiu w Horizon On-Line, które, jak go zapewniała, było o wiele bardziej ekscytujące, niż mogłoby się wydawać (choć jej słowa wcale tego nie potwierdzały), o życiu w Seattle, o przyjaciołach i kocie, o dziwacznych randkach z cybermaniakami i chipowcami.

Przez dziesięć minut przyjmował wszystkie informacje, uprzejmie, choć z roztargnieniem. Nagle komputer wydał głośny sygnał dźwiękowy i Gillette zerknął na ekran.

Wyniki wyszukiwania:

Poszukiwane wyrażenie: Phate

Lokalizacja: alt.pictures.true.crime

Status: wzmianka w grupie dyskusyjnej

– Mój bot złapał rybkę – zawołał. – Jest coś o Phacie w jakiejś grupie dyskusyjnej.

Grupy dyskusyjne – zbiory wiadomości wymieniane przez ludzi o różnych zainteresowaniach na każdy temat pod słońcem – należą do części Internetu zwanej Usenetem (od sieci użytkowników Uniksa – User Network). System zaczął działać w 1979 roku, kiedy przesłano pierwsze wiadomości między Uniwersytetem Karoliny Północnej a Uniwersytetem Duke; z początku miał czysto naukowy charakter i obowiązywały w nim surowe zakazy dotyczące rozpowszechniania takich tematów jak hakerstwo, seks i narkotyki. Jednak w latach osiemdziesiątych grupa użytkowników uznała, że te ograniczenia pachną cenzurą. Nastąpił „Wielki Bunt”, który doprowadził do utworzenia „alternatywnej” kategorii grup dyskusyjnych. Odtąd Usenet zaczął pełnić funkcję posterunku granicznego. Dziś można w nim znaleźć wiadomości na każdy temat pod słońcem, od twardej pornografii przez krytykę literacką, teologię katolicką, politykę pronazistowską, po lekceważące i krytyczne uwagi pod adresem kultury popularnej (jak na przykład alt.barney.the.dinosaur.must.die – „dinozaur musi umrzeć”).

Bot Gillette’a dowiedział się, że ktoś umieścił wiadomość ze wzmianką o Phacie w jednej z grup alternatywnych, alt.pictures.true.crime („zdjęcia prawdziwych zbrodni”), i zaraz zaalarmował swojego pana.

Haker uruchomił przeglądarkę grup dyskusyjnych i połączył się z Siecią. Znalazł grupę, a potem zaczął uważnie czytać tekst na ekranie. Ktoś używający ksywki Vlast453 umieścił tu wiadomość, w której pojawiał się pseudonim „Phate”. Z załącznikiem w postaci zdjęcia.

Mott, Miller i Nolan stłoczyli się przed monitorem.

Gillette kliknął na wiadomość. Rzucił okiem na nagłówek:

From: „Vlast”

Newsgroups: alt.pictures.true.crime

Subject: Stary od Phate. Kto ma.

Date: 1 kwietnia 23:5M:08 + 0100

Lines: 1323

Message-ID: <8hj3M5dbf7$l(S>newsg3.svr.pdd.cp.uk>

References:<20000606164328.26619.0000227-@ng-fml.hcf.com>

NNTP-Posting-Host: modem-7b.flonase.dialup.pol.co.uk

X-Trace: newsg3.svr.pdd.co.uk 07033234511751 62.136.95.76

X-Newsreader: Microsoft Outlook Express 5.00.2014.211

X-MimeOLE: Produced By Microsoft MimeOLE V5.00.2014.2211

Path: news.fllliance-news.comltraffic.fllliance-news.com!

Budapest,usenefserver.com!News-out.usenetserver.com‘diablo.theWorld.netlnews.theWorld.netlnewspost.the Wolrd.net!

Potem przeczytał wiadomość nadesłaną przez Vlasta.

Do Grupy:

Dostal to od naszego przyjaciela Phate szesc miesiec, potem nic więcej. Mozę kto ma cos jak to.

– Vlast


– Spójrzcie na gramatykę i ortografię – powiedział Tony Mott.

– Gość jest z zagranicy.

Język, jakiego ludzie używają w Internecie, dużo o nich mówi. Najczęściej wybierają angielski, ale poważni hakerzy opanowują kilka języków – zwłaszcza niemiecki, holenderski i francuski – żeby mogli wymieniać informacje w jak najszerszym gronie hakerów.

Gillette otworzył załącznik towarzyszący wiadomości od Vlasta. Było to stare zdjęcie z miejsca zbrodni przedstawiające nagie ciało kobiety – z kilkunastoma ranami kłutymi.

Linda Sanchez, myśląc zapewne o swojej córce i nienarodzonym wnuku, tylko raz rzuciła okiem na fotografię, a potem szybko odwróciła głowę.

– Obrzydliwe – powiedziała półgłosem.

Gillette był podobnego zdania, starał się jednak nie myśleć o tym, co widzi na ekranie.

– Spróbujmy znaleźć tego Vlasta – zaproponował. – Jeżeli będziemy go mieli, może da nam jakiś namiar na Phate’a.

Były dwa sposoby wytropienia kogoś przez Internet. Jeśli miało się prawdziwy nagłówek e-mailu lub wiadomości grupy dyskusyjnej, wystarczyło prześledzić zapis ścieżki, który zawierał informację, skąd wiadomość zjawiła się w Internecie i jaką drogą dostała się do komputera, z którego się ją ściągnęło. Pokazując sysadminowi nakaz sądowy, policja mogła zażądać nazwiska i adresu użytkownika, który wysłał wiadomość.

Hakerzy jednak zwykle używali fałszywych nagłówków, aby zachować anonimowość. Gillette natychmiast zauważył, że nagłówek Vlasta jest lipny – prawdziwe drogi internetowe zawierają tylko małe litery, a tu były i duże, i małe. Powiedział o tym członkom zespołu CCU, lecz dodał, że spróbuje odnaleźć Vlasta drugim sposobem: przez jego adres -Vlast453@euronet.net. Gillette uruchomił HyperTrace. Wpisał adres Vlasta i program zabrał się do pracy. Na ekranie pojawiła się mapa świata, a z San Jose – gdzie znajdował się komputer CCU – pomknęła na zachód czerwona nitka, przecinając Pacyfik. Za każdym razem, gdy na jej trasie znalazł się nowy ruter internetowy, maszyna wydawała elektroniczny „ping” – dźwięk przypominający odgłos sonaru okrętu podwodnego.

– To twój program? – spytała Patricia Nolan.

– Tak.

– Świetny.

– Aha, to był niezły hak – odrzekł Gillette, zauważając, że jego umiejętności wzbudziły u niej jeszcze większy podziw.

Czerwona linia oznaczająca drogę między CCU a komputerem Vlasta dalej mknęła na zachód, by zatrzymać się w środkowej Europie, gdzie wyświetlił się kwadracik ze znakiem zapytania.

Gillette spojrzał na wykres i postukał w monitor.

– W porządku, Vlast w tej chwili nie jest online albo ukrywa lokalizację swojego komputera, stąd ten znak zapytania. Możemy tylko ustalić jego dostawcę usług internetowych: Euro-net.bulg.net. Loguje się przez bułgarski serwer Euronetu. Powinienem się domyślić.

Nolan i Miller przytaknęli. W Bułgarii jest więcej hakerów niż w jakimkolwiek innym kraju. Po zburzeniu muru berlińskiego i upadku komunizmu w środkowej Europie rząd bułgarski próbował zrobić ze swojego kraju coś na kształt Doliny Krzemowej byłego bloku sowieckiego, zaczął więc importować kodologów i chipowców. Jednak, ku ich rozczarowaniu, światowy rynek zagarnęły IBM, Microsoft, Apple i inne firmy amerykańskie. Zagraniczne spółki wypadały z gry jedna po drugiej, a młodym cybermania-kom pozostało tylko przesiadywanie w kafejkach i hakowanie. W Bułgarii co roku powstaje więcej wirusów komputerowych niż w jakimkolwiek kraju na świecie.

– Bułgarskie władze są skłonne do współpracy? – zapytała Millera Patricia Nolan.- A skąd. Rząd nawet nie raczy odpowiadać na nasze prośby o informacje. – Po chwili Miller zaproponował: – A może po prostu wyślemy e-mail temu Vlastowi?

– Nie – odparł Gillette. – Mógłby ostrzec Phate’a. Wydaje mi się, że to ślepa uliczka.

Ale w tym momencie znów odezwał się komputer, sygnalizując, że bot Gillette’a znów coś złowił.

Wyniki wyszukiwania:

Poszukiwane wyrażenie: Trzy-X

Lokalizacja: IRC, *hack

Status: Online

Trzy-X był hakerem, którego Gillette namierzył wcześniej i który prawdopodobnie sporo wiedział o Phacie i jego Trap-doorze.

– Jest na kanale hakerów w IRC-u – powiedział Gillette. – Nie wiem, czy zdradzi coś na temat Phate’a obcej osobie, ale spróbujemy. – Zwrócił się do Millera: – Zanim się zaloguję, będę potrzebował anonimizera. Swój musiałbym modyfikować do waszego systemu.

„Anonimizer”, inaczej „zasłona”, to program, który blokuje każdą próbę wytropienia użytkownika w Sieci i dzięki któremu można udawać kogoś innego, znajdującego się w zupełnie innym miejscu niż w rzeczywistości.

– Jasne, napisałem niedawno taki. Miller uruchomił program.

– Jeżeli Trzy-X będzie cię próbował namierzyć, zobaczy tylko, że logujesz się przez publicznie dostępny terminal w Austin. To duży ośrodek komputerowy i sporo studentów Uniwersytetu Teksańskiego poważnie zajmuje się hakerką.

– Dobra. – Gillette znów zaczął walić w klawiaturę. Sprawdził szybko program Millera, po czym wpisał do niego fałszywą nazwę użytkownika, Renegat334. Spojrzał na członków zespołu. – No, czas popływać z rekinami – rzekł. I wcisnął klawisz ENTER.


– Tam stał – powiedział strażnik. – Właśnie tam zaparkował. To był jasny sedan. Stał chyba przez godzinę mniej więcej wtedy, kiedy porwano dziewczynę. Jestem prawie pewny, że ktoś siedział z przodu.

Strażnik pokazał rząd pustych miejsc parkingowych za trzypiętrowym budynkiem, który zajmowała firma Internet Marketing Solutions Unlimited Inc. Widać było stamtąd tył parkingu pod „Vesta Grill” w Cupertino, gdzie Jon Holloway vel Phate zwabił za pomocą sztuczki socjotechnicznej i zabił Larę Gibson. Osoba siedząca w tajemniczym sedanie musiała mieć doskonały widok na samochód Phate’a, nawet gdyby nie była świadkiem samego porwania.

Lecz Frank Bishop, Bob Shelton i szefowa działu kadr w Internet Marketing właśnie skończyli przesłuchiwać trzydzieści dwie osoby pracujące w budynku i nie potrafili zidentyfikować właściciela sedana.

Obaj policjanci rozmawiali teraz ze strażnikiem, który zauważył wóz, wypytując go o szczegóły, które mogłyby im pomóc odnaleźć ten samochód.

– I naprawdę musiał należeć do kogoś, kto pracował w firmie? – zapytał Bob Shelton.

– Musiał – przytaknął wysoki strażnik. – Żeby wjechać przez bramę na parking, trzeba mieć przepustkę pracowniczą.

– A goście? – zapytał Bishop.

– Nie, parkują od frontu.

Bishop i Shelton wymienili ponure spojrzenia. Na razie żaden ślad nigdzie ich nie zaprowadził. Opuściwszy biuro wydziału przestępstw komputerowych, zatrzymali się w centrali w San José, skąd wzięli zdjęcie Jona Hollowaya z kartoteki policji stanowej Massachusetts. Przedstawiało szczupłego mężczyznę o ciemnych włosach i bez żadnych znaków szczególnych – bliźniaczo podobnego do dziesięciu tysięcy innych młodych mężczyzn z Doliny Krzemowej. Huerto Ramirez i Tim Morgan też do niczego nie doszli po rozmowie w sklepie „Rekwizyty Teatralne Olliego” w Mountain View; jedyny obecny tam sprzedawca nie rozpoznał Phate’a na zdjęciu.

Zespół w CCU trafił na jakiś ślad – jak Linda Sanchez powiedziała Bishopowi przez telefon, program Wyatta Gillette’a odnalazł wzmiankę o Phacie – lecz to także był ślepy zaułek.

Bułgaria, pomyślał drwiąco Bishop. Co to za sprawa?

– Zadam panu jeszcze jedno pytanie – powiedział detektyw do strażnika. – Dlaczego zauważył pan ten samochód?

– Słucham?

– To jest parking. Zupełnie normalne, że stoją tu samochody. Dlaczego zwrócił pan uwagę na tego sedana?

– No, zwykle samochody nie parkują z tyłu. Już od dawna nie widziałem tam żadnego samochodu. – Rozejrzał się, by sprawdzić, czy są sami, po czym dodał: – Bo, widzą panowie, z firmą wcale nie jest tak różowo. Zatrudniamy już tylko czterdzieści osób. W zeszłym roku było prawie dwieście. Wszyscy mogą zaparkować swoje auta od frontu. Właściwie prezes nawet do tego namawia, żeby nikt się nie domyślił, że firma ledwie zipie. – Ściszył głos. – Moim zdaniem cały ten chłam internetowy wcale nie jest takim złotym jajem, jak wszyscy gadają. Ja sam szukam roboty w Costco-Detal… to jest praca z przyszłością.

Dobra, powiedział sobie Frank Bishop, patrząc na restaurację „Vesta Grill”. Samochód stał zaparkowany tam, gdzie nie musiał, zupełnie sam. Wykombinuj coś z tego.

Zaświtała mu jakaś myśl, lecz zaraz umknęła.

Podziękowali strażnikowi i wrócili do samochodu żwirową ścieżką, która biegła wokół parkingu otaczającego biurowiec.

– Strata czasu – rzekł Shelton. Ale wyrażał tylko prostą prawdę – większość działań w śledztwie to strata czasu – nie wyglądając przy tym wcale na zniechęconego.

Myśl, powtórzył sobie w duchu Bishop.

Wykombinuj coś z tego.

Właśnie kończył się dzień pracy i kilkoro pracowników zmierzało ścieżką na parking od frontu. Bishop ujrzał trzydziestokilkuletniego biznesmena, który szedł w milczeniu obok młodej kobiety ubranej w elegancki kostium. Nagle mężczyzna odwrócił się i złapał kobietę za rękę. Ze śmiechem zniknęli w krzakach bzu. Tam padli sobie w objęcia i zaczęli się namiętnie całować.

Widząc tak płomienny poryw uczuć, Bishop pomyślał o swojej rodzinie. Ciekawe, ile czasu będzie mógł spędzić z żoną i synem w ciągu najbliższego tygodnia. Pewnie niewiele.

Nagle, jak to się czasem zdarza, z dwóch myśli zrodziła się trzecia, nowa.

Wykombinuj coś…

Przystanął raptownie.

…z tego.

Chodźmy – rzucił krótko Bishop i zaczął biec z powrotem tam, skąd przed chwilą wyszli. Był o wiele szczuplejszy od Sheltona, lecz w niewiele lepszej formie, i kiedy dobiegli do biurowca, dyszał ciężko, a poła koszuli znów łopotała jak sztandar.

– Dokąd się tak spieszymy? – wy dyszał jego partner.

Lecz detektyw nie odpowiedział. Przeciął hall biurowca Internet Marketing, kierując się do działu kadr. Nie zwracając uwagi na sekretarkę, która zaskoczona poderwała się z miejsca, otworzył drzwi do gabinetu szefa działu kadr i zobaczył panią dyrektor rozmawiającą z jakimś młodym mężczyzną.

– Słucham, detektywie – powiedziała zdziwiona kobieta. – O co chodzi?

Bishop z trudem łapał oddech.

– Muszę zadać pani kilka pytań na temat pracowników. – Zerknął na młodego człowieka. – Raczej na osobności.

– Proszę wybaczyć. – Skinęła głową mężczyźnie, który pospiesznie wycofał się z gabinetu. Shelton zamknął za nim drzwi.

– Chcą mnie panowie pytać o skład osobowy firmy?

– Nie, chciałbym zadać pani parę pytań osobistych.

Rozdział 00001111/piętnasty

Oto kraina spełnienia, kraina obfitości.

Kraina Króla Midasa, gdzie wszystko zmienia się w złoto nie dzięki machlojkom Wall Street czy sile przemysłu Środkowego Zachodu, ale wyłącznie za sprawą wyobraźni.

Oto kraina, gdzie sekretarki i stróże, którzy mogą kupić akcje po niższej cenie, są milionerami, a inni jeżdżą całą noc autobusem linii 22 między San José a Menlo Park, żeby mieć gdzie się przespać; podobnie jak jedna trzecia bezdomnych w okolicy pracowali na cały etat, ale nie było ich stać na mały bungalow za milion dolarów ani na mieszkanie za trzy tysiące dolarów miesięcznie. Oto Dolina Krzemowa, kraina, która odmieniła świat. Okręg Santa Clara, zielona dolina o obszarze dwustu pięćdziesięciu mil kwadratowych, dawno temu została nazwana „Doliną Szczęścia”, choć wówczas określenie to odnosiło się do rozkoszy kulinarnych, nie do zdobyczy techniki. Na żyznej ziemi pięćdziesiąt mil na południe od San Francisco rosły dorodne morele, śliwki, orzechy włoskie i wiśnie. I dolina mogłaby pozostać znana tylko z płodów rolnych jak inne części Kalifornii – Castroville słynne z karczochów, Gilroy z czosnku – gdyby nie decyzja podjęta w 1909 roku przez Davida Starra Jordana, rektora Uniwersytetu Stanforda znajdującego się w samym środku doliny Santa Clara. Jordan pod wpływem impulsu postanowił zaryzykować, inwestując kapitał w mało znany wynalazek niejakiego Lee De Forresta.

Gadżet skonstruowany przez wynalazcę – audion – w niczym nie przypominał gramofonu ani silnika spalinowego. Był to rodzaj innowacji, którego szeroka publiczność nie umiała do końca zrozumieć i właściwie w ogóle jej to nie obchodziło w dniu, kiedy ogłoszono wynalazek. Jednak zdaniem Jordana i innych inżynierów z Uniwersytetu Stanforda urządzenie mogło znaleźć parę zastosowań praktycznych, a niedługo potem okazało się, że mieli absolutną rację – audion był pierwszą elektroniczną lampą próżniową, której następcy umożliwili skonstruowanie radia, telewizora, radaru, monitorów medycznych, systemów nawigacji i komputerów.

Gdy tylko ukazano światu możliwości audionu, wszystko w zielonej spokojnej dolinie uległo zmianie.

Uniwersytet Stanforda stał się wylęgarnią inżynierów elektroników, których wielu po ukończeniu uczelni pozostało w dolinie – na przykład David Packard i William Hewlett. Także Russell Varían i Philo Farnsworth, dzięki których badaniom opracowano pierwsze rozwiązania techniczne telewizji, radaru i urządzeń mikrofalowych. Pierwsze komputery takie jak ENIAC i Univac powstały na wschodnim wybrzeżu, lecz ich ograniczenia – ogromne rozmiary i wyjątkowo wysoka temperatura rozgrzanych lamp elektronowych – kazały szukać wynalazcom rozwiązań w Kalifornii, gdzie rozwijały się prace nad maleńkimi urządzeniami, zwanymi półprzewodnikowymi układami scalonymi, które były o wiele mniejsze, chłodniejsze i sprawniejsze od lamp. Kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych skonstruowano układ scalony, Świat Maszyn począł się rozwijać w szalonym tempie; powstał IBM, PARC Xerox, Instytut Badań Stanforda, Intel, Apple, a potem tysiące spółek internetowych rozsianych dziś w zielonej dolinie.

Ziemia obiecana, Dolina Krzemowa…

Przez nią jechał teraz Jon Patrick Holloway, Phate, zmierzając zalaną deszczem autostradą 280 na południowy wschód, w stronę szkoły im. św. Franciszka, gdzie miał się spotkać z Jamiem Turnerem, by rozegrać z nim partię gry MUD w Realu.

W odtwarzaczu płyt w jaguarze tkwiło nagranie innej sztuki – ”Hamleta” w wykonaniu Laurence’a Oliviera. Recytując kwestie równocześnie z aktorem, Phate skręcił z autostrady na zjazd San José i pięć minut później znalazł się pod murami z czasów kolonizacji hiszpańskiej – posępnym budynkiem szkoły im. św. Franciszka. Była siedemnasta piętnaście, miał więc ponad godzinę na dokładne obejrzenie kompleksu.

Zaparkował na pokrytej kurzem ulicy ze sklepami, niedaleko bramy północnej, którą Jamie zamierzał wymknąć się ze szkoły. Rozłożywszy schemat z rady planowania przestrzennego i plan terenu z dokumentacji nieruchomości, Phate przez dziesięć minut badał dokumenty. Potem wysiadł z samochodu i powoli okrążył szkołę, przyglądając się wejściom i wyjściom. Wreszcie wrócił do jaguara.

Podkręcił głośność, odchylił oparcie siedzenia i zaczął się przyglądać ludziom spacerującym i jeżdżącym na rowerach po mokrym chodniku. Patrzył na nich zafascynowany. Nie byli dla niego bardziej – lub mniej – rzeczywiści niż znękany duński książę z dramatu Szekspira i Phate przez chwilę nie miał pewności, czy jest w Świecie Maszyn, czy w Realu. Usłyszał głos, może własny, może nie, który recytował nieco inną wersję fragmentu sztuki: „Jak doskonałym tworem jest maszyna! Jak wielkim przez rozum. Jak niewyczerpanym w swych zdolnościach! Jak szlachetnym postawą i w poruszeniach! Działaniem podobnym do anioła, dostępem zbliżonym do bóstwa!” [8].

Sprawdził nóż i plastikową butelkę z miksturą chemiczną o ostrym zapachu, starannie przygotowane w odpowiednich kieszeniach szarego kombinezonu, na którego plecach pieczołowicie wyszył napis „AAA – Czyszczenie i Konserwacja”.

Spojrzał na zegarek, a potem znów przymknął oczy i oparł się o luksusową skórę siedzenia. Myślał: jeszcze tylko czterdzieści minut i Jamie Turner wymknie się na szkolny dziedziniec, żeby spotkać się z bratem.

Jeszcze tylko czterdzieści minut i Phate dowie się, czy wygra, czy przegra tę partię gry.

Ostrożnie przesunął kciuk po ostrym jak brzytwa nożu.

Działaniem podobny do anioła.

Dostępem zbliżony do bóstwa.


Występując jako Renegat334, Wyatt Gillette zaczaił się na kanale #hack, śledząc rozmowy, ale nie odzywając się ani słowem.

Zanim zastosuje się wobec kogoś socjotechnikę, trzeba się jak najwięcej dowiedzieć o tej osobie, żeby wybrać najbardziej wiarygodnie brzmiące oszustwo. Gillette głośno przekazywał swoje spostrzeżenia Patricii Nolan, która notowała wszystkie wnioski na temat Trzy-X, do jakich doszedł. Czując ładny zapach perfum, Gilllette zastanawiał się, czy to też część planu nowej stylizacji.

Jak dotąd wydedukował tyle:

Trzy-X był w tej chwili w strefie czasowej Pacyfiku (wspomniał o zniżce na drinki w pobliskim barze; na zachodnim wybrzeżu dochodziła 17.50).

Prawdopodobnie był w północnej Kalifornii (narzekał na deszcz – a według supernowoczesnego źródła informacji meteorologicznych w CCU, telewizyjnego Weather Channel, deszcze na zachodnim wybrzeżu koncentrowały się przede wszystkim nad zatoką San Francisco).

Był Amerykaninem, starszym i zapewne z ukończonym college’em (interpunkcja i gramatyka jak na hakera były bardzo dobre – za dobre jak na cyberpunka ze szkoły średniej – poza tym poprawnie używał slangu, co wskazywało, że nie jest typowym hakerem z Europy, którzy często próbują robić wrażenie na innych, rzucając idiomami i zawsze myląc ich znaczenie).

Prawdopodobnie znajdował się w jakimś centrum handlowym, łącząc się z IRC-em z komercyjnego miejsca dostępu do Internetu, zapewne z kawiarenki (wspomniał, że widział dwie dziewczyny wchodzące do sklepu Victoria’s Secret; komentarz o zniżkowych drinkach też na to wskazywał).

Był poważnym, potencjalnie niebezpiecznym hakerem (stąd wybór publicznie dostępnego komputera w centrum handlowym – większość ludzi zajmujących się ryzykownym hakowaniem raczej unika wchodzenia do Internetu z własnych maszyn, decydując się na publiczne komputery).

Miał dość wysokie mniemanie o sobie, uważając się za czarodzieja i starszego brata małolatów w grupie (niestrudzenie objaśniał trudniejsze sprawy hakowania nowicjuszom na kanale, ale nie miał cierpliwości do mądrali).

Wiedząc mniej więcej, z kim ma do czynienia, Gillette był już prawie gotów do namierzenia pana Trzy-X.

Łatwo zlokalizować kogoś w Błękitnej Pustce, jeżeli poszukiwana osoba nie ma nic przeciwko temu, by ją znaleźć. Jeśli jednak postanowi pozostać w ukryciu, namierzenie jej staje się mozolnym zadaniem zwykle skazanym na niepowodzenie.

Odnalezienie komputera połączonego z Siecią wymaga narzędzia do lokalizacji w Internecie – takiego jak napisany przez Gillette’a HyperTrace – ale czasem trzeba skorzystać z pomocy operatora telefonicznego.

Gdyby komputer Trzy-X miał połączenie z dostawcą usług internetowych przez światłowód lub inny kabel dużej szybkości zamiast linii telefonicznej, HyperTrace mógł im podać dokładną długość i szerokość geograficzną centrum handlowego, gdzie znajdował się komputer hakera.

Gdyby jednak Trzy-X miał tradycyjne połączenie modemowe przez linię telefoniczną – jak większość domowych komputerów osobistych – HyperTrace doprowadziłby ich tylko do dostawcy usług internetowych i ani kroku dalej. Wówczas miejsce, gdzie znajduje się komputer, musieliby ustalić ludzie od zabezpieczeń operatora.

Tony Mott pstryknął palcami, spojrzał na partnerów znad telefonu z szerokim uśmiechem i powiedział:

– Dobra, Pac Bell rusza na poszukiwania.

– No to zaczynajmy – powiedział Gillette. Wstukał wiadomość i wcisnął ENTER. Na ekranach wszystkich zalogowanych w tym momencie na kanale #hack wyświetlił się komunikat:

Renegat33M: Hej Trzy co u ciebie.

Gillette wcielił się w rolę. Postanowił udawać siedemnastoletniego hakera, który ma niewielką wiedzę, ale sporo odwagi i typowe dla nastolatka nastawienie do świata – jak większość gości na kanale tego rodzaju.

Trzy-X: Dobrze, Renegat. Widziałem jak sie czaisz.

W pokojach IRC widać każdego, kto się loguje, nawet jeśli nie uczestniczy w rozmowie. Trzy-X przypominał Gillette’owi, że jest czujny, dając mu do zrozumienia: Uważaj, gnojku, ze mną nie ma żartów.

Renegat33M: Jestem w kafejce i ludzie mnie wkurzają, wszędzie chodzą.

Trzy-X: Gdzie jesteś?

Gillette spojrzał na Weather Channel.

Renegat33M: W Austin, upal na maksa. Byles tu.

Trzy-X: Tylko w Dallas.

Renegat33M: Dallas syf, Austin rządzi!!!!

Wszyscy gotowi? – zapytał Gillette. – Spróbuję go wyprowadzić.

Członkowie zespołu przytaknęli. Gillette poczuł, jak ociera się o niego noga Patricii Nolan. Obok niej usiadł Stephen Miller. Gillette wstukał wiadomość i wcisnął ENTER.

Renegat33M: Trzy – może ICO?

ICQ (akronim I seek you - „szukam cię”) to system komunikacji bezpośredniej, który łączył dwie maszyny w taki sposób, że nikt inny nie mógł podglądać rozmowy użytkowników. Sugestia Renegata mogła oznaczać, że chce przekazać Trzy-X jakąś tajną lub nielegalną informację – takiej pokusie mogło się oprzeć niewielu hakerów.

Trzy-X: Dlaczego? Renegat33M: Tu nie moge.

Po chwili na ekranie otworzyło się mniejsze okienko.

Trzy-X: Co jest, koleś?

– Włącz! – zawołał Gillette do Stephena Millera, który uruchomił program HyperTrace. Na monitorze pojawiło się następne okienko przedstawiające mapę północnej Kalifornii. Niebieskie linie oznaczały drogę od komputera CCU do Trzy-X.

– Szuka – poinformował Miller. – Sygnał idzie do Oakland, potem do Reno, Seattle…

Renegat33M: Dzięki za ICQ. Mam problem i boje sie. Jeden koleś sie do mnie przyczepił, mowia ze z ciebie superczarodziej to pewnie cos wiesz.

Wyatt Gillette wiedział, że nie można za bardzo schlebiać hakerowi.

Trzy-X: Jaki koleś?

Renegat33M: Nazywa sie Phate.

Nie było odpowiedzi.

– Szybciej, człowieku – popędzał go szeptem Gillette, myśląc: Nie znikaj. Jestem tylko przerażonym dzieciakiem. Ty czarodziejem. Pomóż mi…

Trzy-X: Co z mim? To znaczy, z nim.

Gillette zerknął w okienko, w którym było widać postęp programu HyperTrace lokalizującego kolejne rutery. Sygnał Trzy-X skakał po całym zachodzie Stanów Zjednoczonych. Wreszcie zatrzymał się w ostatnim hubie, Bay Area On-Line Services, w Walnut Creek, tuż na północ od Oakland.

– Mamy dostawcę – rzekł Stephen Miller. – To połączenie modemowe.

– Cholera – mruknęła Patricia Nolan. Potrzebowali więc pomocy operatora, który musiał wskazać ostatnie ogniwo łańcucha łączącego serwer w Walnut Creek z kawiarenką, w której siedział Trzy-X.

– Damy radę – zawołała z entuzjazmem cheerleaderki Linda Sanchez. – Tylko utrzymaj z nim kontakt, Wyatt.

Tony Mott zadzwonił do firmy Bay Area On-Line i wyjaśnił sytuację szefowi działu zabezpieczeń. Szef z kolei zawiadomił swoich techników, którzy w porozumieniu z Pacific Bell mieli namierzyć połączenie od Bay Area do komputera Trzy-X. Mott słuchał przez chwilę, po czym zawołał:

– Pac Bell skanuje. Na liniach jest duży ruch, więc to może potrwać dziesięć, może piętnaście minut.

– Za długo, za długo! – powiedział Gillette. – Powiedz im, żeby się pospieszyli.

Ale już od czasów, gdy sam włamywał się do Pac Bell, Gillette wiedział, że pracownicy firmy telefonicznej być może sprawdzają centrale w taki sposób, że biegają z jednej do drugiej – były to duże pomieszczenia z elektrycznymi przekaźnikami – śledząc połączenia, by odnaleźć źródło.

Renegat33M: Słyszałem o tym haku Phata, podobno totalnie odporny. Spotkałem go online i pytałem ale mnie olał. potem zaczęły sie dziać dziwne rzeczy, ten skrypt nazywa sie Trapdoor i teraz totalnie robie w gacie.

Po chwili przerwy zobaczył:

Trzy_X: No to o co mnie pytasz?

– Boi się – powiedział Gillette. – Czuję to.

Renegat33M: ten trapdoor naprawdę umie ci wejsc na kompa i przeszukać wszystko, WSZYSTKO, i nic nie będziesz wiedział? Trzy-X: Nie sadze, żeby naprawdę istniał. Może to tylko legenda. Renegat33M: nie wiem, ale chyba jest prawdziwy, widziałem jak mi się pliki OTWIERAŁY same, nic kurwa nie robiłem.

– Odbieramy sygnał – powiedział Miller. – Pinguje nas. Trzy-X, jak przewidywał Gillette, uruchomił własną wersję HyperTrace’a, żeby sprawdzić Renegata334. Jednak dzięki programowi maskującemu Stephena Millera maszyna hakera pomyśli, że Renegat naprawdę jest w Austin. Trzy-X chyba otrzymał komunikat zwrotny, ponieważ nie wylogował się.

Trzy-X: Czemu sie nim przejmujesz? Siedzisz przy publicznym terminalu. Nie może wejsc do twoich plików. Renegat33M: Jestem tu bo moi pieprzeni starzy zabrali mi na tydzień delia za stopnie. Jak w domu byłem online to sie klawiatura spierdolila a potem pliki same sie otwierały. Wymieklem. Totalnie.

Kolejna przerwa. Wreszcie haker odpowiedział:

Trzy-X: I powinieneś wymiekac. Znam Phate’a. Renegat33M: Skad?

Trzy-X: Zacząłem z nim gadać na czacie. Pomogl mi debugowac skrypt. Wymieniliśmy parę programów.

– Ten facet to skarb – szepnął Tony Mott.

– Może zna adres Phate’a – odezwała się Patricia Nolan. – Spytaj go.

– Nie – odrzekł Gillette. – Nie możemy go spłoszyć. Przez chwilę nie było żadnej nowej wiadomości, a potem:

Trzy-X: BRB

W pokojach rozmów obowiązywały skróty zastępujące całe wyrażenia – żeby oszczędzić czas i energię. BRB oznaczało Be right back – zaraz wracam.

– Poszedł sobie? – zapytała Linda Sanchez.

– Połączenie nie zostało zerwane – powiedział Gillette. – Może tylko poszedł do toalety czy coś w tym rodzaju. Niech Pac Bell dalej go namierza.

Odchylił się na krześle, które głośno skrzypnęło. Czas mijał. Ekran wciąż wyglądał tak samo. BRB.

Gillette zerknął na Patricię Nolan, która otworzyła torebkę, wyciągnęła swoją odżywkę do paznokci i machinalnie zaczęła ją nakładać.

Kursor nadal migał. Ekran wciąż był pusty.


Duchy wróciły i tym razem było ich dużo więcej.

Idąc korytarzami szkoły im. św. Franciszka, Jamie Turner wyraźnie je słyszał.

Pewnie to tylko Booty albo któryś z nauczycieli sprawdza, czy drzwi i okna są dobrze zamknięte. Albo uczniowie szukają ustronnego miejsca, żeby zapalić papierosa lub grać na swoich gameboyach.

Jednak nie mógł zapomnieć o duchach: dusze Indian zamęczonych na śmierć i ucznia zamordowanego kilka lat temu przez szaleńca, który włamał się do szkoły, a teraz dołączył do galerii duchów, bo, jak Jamie zdał sobie sprawę, policjanci zastrzelili go w starej jadalni.

Jamie Turner był oczywiście produktem Świata Maszyn – jako haker i umysł ścisły – wiedział więc, że duchy i mityczne stworzenia nie istnieją. Dlaczego więc tak strasznie się bał?

Wtedy przyszła mu do głowy dziwna myśl. Może dzięki komputerom życie cofnęło się do dawnych czasów, kiedy królowały duchy i czarownice. Przez komputery świat wyglądał trochę jak z dziewiętnastowiecznych książek Washingtona Irvinga i Nathaniela Hawthorne’a. „Legenda Sleepy Hollow” i „Dom o siedmiu szczytach”. Ludzie wierzyli wtedy w upiory, duchy i inne zjawiska, których nie mogli zobaczyć. Dzisiaj był Internet, kod, boty, elektrony i inne rzeczy, których też nie można zobaczyć – tak jak duchów. Krążyły wokół człowieka, pojawiały się znikąd i potrafiły wykonywać różne zadania.

Myślał o tym, umierając ze strachu, ale przemógł się i szedł dalej ciemnymi korytarzami szkoły, czując stęchły zapach sztukaterii, słysząc przytłumione odgłosy rozmów i muzyki dobiegające z pokoi uczniów. Opuścił skrzydło mieszkalne i prześliznął się obok sali gimnastycznej.

Duchy…

Nie, zapomnij o nich, nakazał sobie.

Myśl o Santanie, o bracie, o fantastycznym wieczorze, jaki dzisiaj spędzisz.

Myśl o przepustkach za kulisy.

Wreszcie dotarł do drzwi pożarowych, które prowadziły do ogrodu.

Rozejrzał się. Ani śladu Booty’ego, ani śladu innych nauczycieli, którzy od czasu do czasu krążyli po korytarzach jak strażnicy w filmie o jeńcach wojennych.

Klękając przed drzwiami, Jamie Turner przyjrzał się blokadzie alarmowej na drzwiach, tak jak zapaśnik ocenia przeciwnika.

UWAGA: PO OTWARCIU DRZWI WŁĄCZA SIĘ ALARM

Gdyby nie unieruchomił alarmu i włączyłby go przy próbie otwarcia drzwi, w całej szkole zapaliłyby się jasne światła, a po kilku minutach przyjechałaby policja i straż pożarna. Musiałby wrócić sprintem do pokoju i miałby cały wieczór schrzaniony. Rozłożył kartkę ze schematem instalacji alarmowej, który przesiał mu uczynny szef serwisu producenta drzwi.

Oświetlając arkusz małą latarką, jeszcze raz dokładnie obejrzał rysunek. Potem przesunął rękę po metalowej blokadzie, przyglądając się, jak działa urządzenie uruchamiające alarm, gdzie są śruby i jak ukryto zasilacz. Szybko skojarzył ze schematem to, co zobaczył.

Głęboko nabrał powietrza.

Pomyślał o bracie.

Jamie Turner nałożył grube okulary, by osłonić swoje cenne oczy, po czym sięgnął do kieszeni, wyciągnął plastikowe pudełko z narzędziami, z których wybrał śrubokręt Phillips. Mam mnóstwo czasu, mówił do siebie. Nie ma co się spieszyć.

Gotowy do rokendrola…

Rozdział 00010000/szesnasty

Frank Bishop zaparkował nieoznakowanego granatowego forda przed skromnym domem w stylu kolonialnym, który stał na wydzielonej dawno temu działce – na oko ledwie jedna ósma akra, jednak dzięki położeniu w samym sercu Doliny Krzemowej musiała być warta milion dolarów.

Na podjeździe stał jasny samochód – nowy lexus. Detektywi podeszli do drzwi i zapukali. Otworzyła im czterdziestokilkuletnia kobieta o zmęczonej twarzy, ubrana w dżinsy i wyblakłą bluzkę w kwiaty. Z domu wionął zapach gotowanego mięsa i cebuli. Była już osiemnasta – pora, o jakiej rodzina Bishopa zwykle siadała do kolacji – i detektyw poczuł nagle wilczy głód. Zdał sobie sprawę, że od rana nie miał nic w ustach.

– Słucham? – powiedziała kobieta.

– Pani Cargill?

– Zgadza się. Czym mogę służyć? – spytała ostrożniej. – Mąż w domu? – zapytał Bishop, pokazując odznakę. – Mhm, ale…

– O co chodzi, Katie? – W drzwiach ukazał się zwalisty mężczyzna w różowej koszuli z kołnierzykiem na guziki i spodniach z gabardyny. W dłoni trzymał koktajl. Gdy zauważył odznaki detektywów, odstawił drinka na stolik przy wejściu.

– Możemy z panem chwilę porozmawiać? – spytał Bishop. – W jakiej sprawie?

– Co się dzieje, Jim? Spojrzał na żonę zirytowany.

– Nie wiem. Gdybym wiedział, chybabym nie pytał, nie? Cofnęła się z ponurą miną.

– To nie potrwa długo – zapewnił Bishop. Razem z Sheltonem zeszli na ścieżkę przed domem i zatrzymali się. Cargill ruszył za nimi. Kiedy znaleźli się dostatecznie daleko, by jego żona nie mogła ich słyszeć, Bishop powiedział:

– Pracuje pan w Internet Marketing Solutions w Cupertino, zgadza się?

– Jestem regionalnym dyrektorem sprzedaży. Ale co to ma…

– Mamy powody przypuszczać, że widział pan pojazd, który staramy się zidentyfikować. Chodzi o zabójstwo. Wczoraj około dziewiętnastej ten samochód stał zaparkowany za restauracją „Vesta Grill”, naprzeciw biurowca pańskiej firmy. Sądzimy, że mógł pan go widzieć.

Pokręcił głową.

– Nasza dyrektor kadr już mnie o to pytała. Ale powiedziałem jej, że nic nie widziałem. Nie mówiła wam?

– Mówiła, proszę pana – odparł spokojnie Bishop. – Ale mam powody przypuszczać, że nie powiedział jej pan prawdy.

– Zaraz, chwileczkę…

– Siedział pan w swoim lexusie zaparkowanym za biurowcem, uprawiając seks z Sally Jacobs z działu płac swojej firmy.

Cargill zrobił zabawną zszokowaną minę – powoli ustępującą miejsca wyrazowi zgrozy – upewniając Bishopa, że trafił w dziesiątkę. Jednak facet powiedział to, co musiał.

– To bzdura. Ktokolwiek wam to powiedział, kłamał. Jestem żonaty od siedemnastu lat. Poza tym Sally Jacobs… gdybyście ją zobaczyli, zrozumielibyście, jaki to idiotyczny zarzut. To najbrzydsza dziewczyna na szesnastym piętrze.

Bishop wiedział, że czas ucieka. Przypomniał sobie, jak Gillette opisywał grę „Dostęp” – zabić jak najwięcej ludzi w ciągu tygodnia. Phate mógł być już blisko następnej ofiary.

– Proszę pana – rzekł krótko detektyw – nie obchodzi mnie pańskie życie osobiste. Interesuje mnie tylko to, że wczoraj widział pan samochód zaparkowany za „Vesta Grill”. Wóz należał do podejrzanego o morderstwo i muszę wiedzieć, co to był za samochód.

– Nie było mnie tam – powtórzył uparcie Cargill, rzucając okiem w stronę domu. Zza firanki spoglądała na nich jego żona.

Bishop rzekł łagodnie:

– Ależ był pan. I wiem, że widział pan samochód mordercy.

– Wcale nie – odburknął.

– Był pan. Wyjaśnię panu, skąd wiem. Cargill wybuchnął drwiącym śmiechem.

– Wczoraj – zaczął detektyw – mniej więcej w czasie, gdy ofiara została uprowadzona z restauracji, za Internet Marketing stał jasny sedan – nowy model, podobny do pańskiego lexusa. Wiem, że prezes firmy namawia pracowników, żeby parkowali od frontu, tak aby klienci nie zauważyli, że o ponad połowę zredukowaliście zatrudnienie. Tak więc rozumując logicznie, można twierdzić, że z tyłu mógłby zaparkować tylko ktoś, kto zamierzał robić coś nielegalnego i nie chciał, żeby go widziano z biurowca albo z ulicy. W grę wchodzi więc użycie środków odurzających albo, a może także, cel seksualny.

Cargill przestał się uśmiechać.

– Na parking mogą wjechać tylko uprawnione osoby – ciągnął Bishop – czyli ten, kto tam parkował, był pracownikiem firmy, nie gościem. Pytałem dyrektor kadr, czy jakiś pracownik, który jest właścicielem jasnego sedana, ma kłopoty z narkotykami albo romans. Powiedziała mi, że spotyka się pan z Sally Jacobs. O czym zresztą wiedzą wszyscy w firmie.

Cargill mruknął tak cicho, że Bishop musiał się nachylić, by go usłyszeć:

– Pieprzone biurowe plotki, nic więcej.

Po dwudziestu dwóch latach pracy w policji Bishop był chodzącym wykrywaczem kłamstw. Ciągnął:

– A jeśli mężczyzna siedzi w samochodzie z kochanką…

– Ona nie jest moją kochanką!

– …na parkingu, na pewno obejrzy każdy wóz w pobliżu, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie należy do żony albo sąsiada. Tak więc widział pan samochód podejrzanego. Jakiej był marki?

– Niczego nie widziałem – burknął biznesmen. Przyszła kolej na Boba Sheltona.

– Nie mamy czasu na bzdury, Cargill – powiedział. – Chodź, przywieziemy tu Sally – dodał, zwracając się do Bishopa. – Może razem przypomną sobie coś więcej.

Detektywi rozmawiali już z Sally Jacobs – na pewno nie najbrzydszą dziewczyną na szesnastym piętrze ani na żadnym innym – która potwierdziła, że ma romans z Cargillem. Ale jako osoba samotna i z jakiegoś powodu zakochana w tym dupku, była o wiele mniej znerwicowana niż on i nie przyglądała się stojącym w pobliżu samochodom. Wydawało się jej, że stał tam jakiś wóz, lecz nie pamiętała marki. Bishop uwierzył dziewczynie.

– Chcecie ją tu przywieźć? – zapytał wolno Cargill. – Sally? Bishop dał znak Sheltonowi i odwrócili się.

– Zaraz wrócimy! – zawołał przez ramię.

– Nie, chwileczkę – odezwał się błagalnie Cargill. Detektywi przystanęli.

Twarz Cargilla wykrzywił grymas obrzydzenia. Bishop już dawno nauczył się, że najbardziej winny zawsze wygląda na najbardziej udręczoną ofiarę.

– To był jaguar kabriolet. Nowy model. Srebrny albo szary. Z czarnym dachem.

– Jakie numery?

– Tablica z Kalifornii. Numerów nie widziałem.

– Widział pan już wcześniej ten samochód w okolicy? – Nie.

– Widział pan kogoś w środku albo obok wozu? – Nie, nie widziałem.

Bishop uznał, że mężczyzna mówi prawdę.

Nagle Cargill rozpromienił się w konfidencjonalnym uśmiechu.

– Skoro rozmawiamy szczerze, detektywie, wie pan, jak to jest… mam nadzieję, że to zostanie między nami? – Zerknął w stronę domu, gdzie została żona.

Zachowując maskę uprzejmości, Bishop odparł: – Nie widzę przeszkód.

– Dzięki – powiedział biznesmen z widoczną ulgą.

– Tylko że w końcowym zeznaniu będzie się musiała pojawić wzmianka na temat pana romansu z panną Jacobs – dodał detektyw.

– W zeznaniu? – zapytał niespokojnie Cargill. – Nasz wydział dowodów prześle je panu.

– Pocztą? Do domu?

– Tak nakazuje prawo stanowe – rzekł Shelton. – Musimy dostarczyć każdemu świadkowi egzemplarz zeznania.

– Nie zrobicie tego.

Mając kamienną twarz z natury i zachowując kamienną twarz ze względu na powagę sytuacji, Bishop powiedział:

– Niestety, musimy. Jak mówi mój partner, tak nakazuje prawo stanowe.

– Pojadę do waszej centrali i sam odbiorę.

– Musi przyjść pocztą – wyślą je z Sacramento. Dostanie pan zeznanie w ciągu kilku najbliższych miesięcy.

– Kilku miesięcy? Nie może mi pan podać dokładniejszego terminu?

– Sami nie wiemy, proszę pana. Może być już w przyszłym tygodniu, a może w lipcu czy sierpniu. Miłego wieczoru. I dziękujemy panu za pomoc.

Wrócili szybkim krokiem do granatowego forda crown victoria, pozostawiając wstrząśniętego biznesmena, który niewątpliwie zaczął już obmyślać plany przechwytywania poczty w ciągu najbliższych dwóch czy trzech miesięcy, aby żona nie zobaczyła zeznania.

– Wydział dowodów? – spytał Shelton, unosząc brew. – Dobrze brzmiało – odparł Bishop, wzruszając ramionami.

Obaj wybuchnęli śmiechem.

Potem Bishop skontaktował się z centralą i poprosił o rozesłanie pilnego komunikatu o poszukiwaniu samochodu Phate’a. Prośba oznaczała także, że w kartotekach wydziału pojazdów silnikowych zostaną sprawdzone wszystkie nowe srebrne i szare jaguary cabrio. Bishop wiedział, że jeśli Phate korzystał z tego samochodu podczas popełniania zbrodni, wóz najprawdopodobniej był kradziony lub zarejestrowany na fałszywe nazwisko i adres, co oznaczało, że raport z wydziału niewiele im pomoże. Ale komunikat o poszukiwaniu zaalarmuje wszystkich policjantów i szeryfów w całej północnej Kalifornii, którzy natychmiast będą zgłaszać każdy przypadek zauważenia samochodu pasującego do opisu.

Dał znak Sheltonowi, żeby zajął miejsce za kółkiem – jego partner prowadził wóz agresywniej; i szybciej.

– Z powrotem do CCU – powiedział.

– A więc gość jeździ jaguarem – rzekł z zadumą Shelton. – Nie jest zwykłym hakerem.

O tym już wiedzieliśmy, pomyślał Bishop.

Wreszcie na ekranie Wyatta Gillette’a pojawiła się wiadomość.

Trzy-X: Sorry, stary. Jeden koleś pytał mnie o łamanie kodu wygaszaczy ekranu. Jakiś lamer.

Przez kilka następnych minut Gillette, nadal udając wyalienowanego nastolatka z Teksasu, opowiadał Trzy-X, jak jemu udało się pokonać kody wygaszaczy ekranu Windows, a haker radził mu, jak można to zrobić lepiej. Podczas gdy Gillette cyfrowo oddawał hołd swemu guru, drzwi biura CCU otworzyły się i stanęli w nich Frank Bishop i Bob Shelton.

– Jesteśmy o krok od odnalezienia Trzy-X – poinformowała ich z przejęciem Patricia Nolan. – Siedzi w kawiarence internetowej w centrum handlowym gdzieś niedaleko. Powiedział, że zna Phate’a.

– Nie mówi jednak nic konkretnego – zawołał do Bishopa Gillette. – Coś wie, ale się boi.

– Pac Bell i Bay Area On-Line zlokalizują go za pięć minut – powiedział Tony Mott, słuchając komunikatu przez słuchawki. – Zawężają obszar wymiany i wszystko wskazuje na to, że jest w Atherton, Menlo Park albo w Redwood City.

– Dobra, ile tam może być centrów handlowych? – spytał Bishop. – Wezwij tam oddział specjalny.

Bob Shelton zadzwonił, a potem oznajmił:

– Już wyjeżdżają. Powinni być na miejscu za pięć minut.

– Odezwij się, odezwij – powiedział do monitora Mott, głaszcząc kanciastą rękojeść srebrnego pistoletu.

Czytając tekst na ekranie, Bishop rzekł:

– Naprowadź go z powrotem na Phate’a. Może uda ci się wydobyć z niego jakiś konkret.

Renegat33M: stary, może da sie cos zrobić zeby ten phate dal spokój. Chce mu zrobić kolo dupy.

Trzy-X: słuchaj, lepiej nie próbuj robie Phate’owi kolo dupy. Bo on ci zrobi.

Renegat33M: Myślisz?

Trzy-X: Phate to smierc, koleś. Tak samo jak jego przyjaciel, Shawn. Nie zbliżaj sie do nich. Jeżeli Phate wsadził ci Trapdoora, wyrzuć twardziela i zainstaluj nowego. Zmień nicka.

Renegat33M: Myślisz, ze może mnie trafie nawet w texasie? Gdzie on ma mete?

– Dobrze – mruknął Bishop.

Ale Trzy-X nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili na ekranie ukazała się wiadomość:

Trzy-X: Nie sadze, zeby dostał cie w Austin. Ale musze ci cos powiedzieć, koleś…

Renegat33M: Co?

Trzy-X: Na pewno nie jesteś bezpieczny w północnej Kalifornii, gdzie teraz siedzisz, pierdolony oszuście!!!!

– Cholera, wymacał nas! – krzyknął Gillette.

Renegat33M: Co ty stary jestem w Teksasie.

Trzy-X: „Co ty, stary”, nie jesteś. Sprawdź czas odpowiedzi w anonimizerze. ESAD!

Trzy-X się wylogował.

– Niech to szlag – powiedziała Patricia Nolan.

– Zniknął – poinformował Bishopa Gillette i walnął otwartą dłonią w pulpit terminalu.

Detektyw zerknął na ostatnią wiadomość na ekranie.

– Co to jest „czas odpowiedzi”?

Gillette nie wytłumaczył mu od razu. Wstukał kilka poleceń i sprawdził anonimizer autorstwa Stephena Millera.

– Do diabła – mruknął, widząc, co się stało. Potem wyjaśnił: Trzy-X namierzał komputer CCU, wysyłając pakiet elektroniczny, ping, taki sam jak Gillette wysyłał do niego, żeby go zlokalizować. Anonimizer powiedział wprawdzie hakerowi, że Renegat jest w Austin, ale po tym jak Trzy-X wpisał BRB, musiał przeprowadzić jeszcze jeden test, który wykazał, że czas, w jakim ping pokonał drogę do i z komputera Renegata, był o wiele za krótki – elektrony nie mogły tak szybko przebyć trasy do Teksasu i z powrotem.

Był to poważny błąd – bez kłopotu można było wbudować do programu małe opóźnienie, aby kilka dodatkowych milisekund przekonało hakera, że Renegat jest oddalony o tysiąc mil. Gillette nie rozumiał, dlaczego Miller o tym nie pomyślał.

– Kurwa! – powiedział krótko cyberglina i pokręcił głową, gdy zdał sobie sprawę z własnego błędu. – To moja wina. Przykro mi… po prostu nie wpadło mi to do głowy.

Rzeczywiście, pomyślał Gillette.

A tak niewiele brakowało.

Cichym i zrezygnowanym głosem Bishop rzekł do Sheltona:

– Odwołaj brygadę specjalną.

Detektyw wyciągnął komórkę i zadzwonił.

– A to ostatnie w wiadomości od Trzy-X? – zapytał Bishop. – ESAD?

– Sympatyczny akronim – odparł z goryczą Gillette. – Oznacza „Pierdol się” [9].


– Nerwus z niego – zauważył Bishop.

Nagle zadzwonił telefon – jego komórka – i detektyw odebrał.

– Tak? – Po chwili spytał szorstkim tonem: – Gdzie? – Zapisał coś i powiedział: – Skierujcie tam wszystkie wolne patrole. I skontaktujcie się z policją miejską San Jose. Szybko, nie ma czasu.

Wyłączył telefon i spojrzał na zespół.

– Coś się ruszyło. Jest zgłoszenie na nasz komunikat o poszukiwaniu wozu. Policjant z drogówki z San Jose jakieś pół godziny temu zauważył zaparkowanego nowego szarego jaguara. Samochód stał w starej części miasta, gdzie rzadko widuje się tak drogie auta. – Podszedł do mapy i zakreślił skrzyżowanie, gdzie widziano jaguara.

– Znam trochę tę okolicę – odezwał się Shelton. – Sporo domów mieszkalnych, kilka winiarni, parę sklepów monopolowych. Dość uboga dzielnica.

Bishop pokazał mały kwadracik na mapie. Podpis brzmiał „Szkoła im. św. Franciszka”.

– Pamiętasz tamtą sprawę sprzed kilku lat? – zapytał Sheltona detektyw.

– Aha.

– Jakiś psychopata wdarł się do szkoły i zabił ucznia czy nauczyciela. Dyrektor kazał zamontować Bóg wie jakie zabezpieczenia – same najnowocześniejsze urządzenia. Pisały o tym wszystkie gazety. – Wskazał ruchem głowy tablicę. – Phate lubi wyzwania, pamiętacie?

– Jezu – mruknął wściekle Shelton. – Teraz zabrał się do dzieci. Bishop chwycił telefon i przekazał centrali kod alarmowy oznaczający groźbę ataku.

Nikt nie miał odwagi powiedzieć na głos tego, o czym wszyscy myśleli: że raport o odnalezieniu samochodu pochodził sprzed pół godziny. Phate miał dużo czasu, żeby przystąpić do makabrycznej rozgrywki.

Wszystko było tak jak w życiu, pomyślał Jamie Turner.

Bez fanfar, brzęczyka, głuchych grzechotów jak w filmach, nawet bez najcichszego kliknięcia, po prostu w drzwiach zgasła lampka.

W Realu nie ma efektów dźwiękowych. Robisz to, do czego się zabrałeś, i jedyną reakcją otoczenia jest tylko bezgłośne wyłączenie maleńkiej lampki.

Wstał i zaczął nasłuchiwać. Z głębi korytarzy szkoły dobiegały odgłosy muzyki, okrzyków, śmiechu, radia – wszystko to zostawiał za sobą, wyruszając na superwieczór z bratem.

Delikatnie uchylił drzwi.

Cisza. Ani alarmu, ani krzyków Booty’ego.

Jego nozdrza wypełniło chłodne powietrze pachnące trawą. Przypomniały mu się długie samotne godziny po kolacji spędzone latem w domu rodziców w Mili Valley – Mark był wtedy w Sacramento, gdzie znalazł pracę, żeby wyrwać się z domu. Wieczory bez końca… matka częstowała Jamiego deserami i słodyczami, żeby tylko dał jej spokój, ojciec mówił mu: „Idź się pobawić na dwór”, gdy tymczasem rodzice razem ze swoimi przyjaciółmi snuli różne bezsensowne opowieści, które z każdą butelką miejscowego wina stawały się coraz mniej wyraźne.

Idź się pobawić na dwór…

Jakby chodził do pieprzonego przedszkola!

Jednak Jamie w ogóle nie wychodził na dwór. Wchodził za to do Sieci i hakował bez opamiętania.

Takie wspomnienia wywołało w nim chłodne wiosenne powietrze. Jednak w tym momencie był zupełnie odporny na obrazy z domu rodzinnego. Podniecała go myśl o tym, że się udało i zaraz spędzi fantastyczny wieczór z bratem.

Unieruchomił zatrzask drzwi taśmą samoprzylepną, żeby móc później wrócić do szkoły. Zatrzymał się jeszcze i odwrócił, nasłuchując. Żadnych kroków ani Booty’ego czy duchów. Postawił stopę za progiem.

Pierwszy krok na wolność. Tak! Zrobił go! Uda…

Właśnie wtedy dopadł go duch.

Nagle chwyciło go mocne męskie ramię, zaciskając się boleśnie na klatce piersiowej, a dłoń zasłoniła mu usta.

O Boże, Boże…

Jamie próbował uskoczyć, uciec z powrotem do szkoły, lecz napastnik ubrany w jakiś kombinezon roboczy był silny i powalił go na ziemię. Potem mężczyzna zerwał mu z twarzy grube nietłukące okulary.

– O, cóż tu mamy? – szepnął, ciskając okulary na ziemię i pieszczotliwie przesuwając palcami po powiekach chłopca.

– Nie, nie! – Jamie próbował zasłonić oczy rękami. – Co robisz?

Mężczyzna wyciągnął z kieszeni kombinezonu przedmiot, który wyglądał jak butelka z rozpylaczem. Zbliżył to do twarzy Jamiego. Co on…

Z butelki trysnął mu prosto w oczy jakiś mlecznobiały płyn.

Chwilę później chłopiec poczuł straszliwy, palący ból i zaczął krzyczeć i trząść się w panice. Stała się rzecz, której bał się najbardziej na świecie. Będzie ślepy!

Jamie Turner zaczął wściekle potrząsać głową, usiłując pozbyć się bólu i przerażenia, ale piekło coraz mocniej. Wrzeszczał: „Nie, nie, nie…”, lecz słowa tłumiła ręka zasłaniająca mu usta.

Mężczyzna nachylił się i zaczął coś szeptać chłopcu do ucha, lecz Jamie nie miał pojęcia, co do niego mówi; ból i przerażenie trawiły go jak ogień pożerający suchy krzew.

Rozdział 00010001/siedemnasty

Frank Bishop i Wyatt Gillette minęli stare łukowe wejście szkoły im. św. Franciszka. Ich buty skrzypiały na wystających kamieniach bruku.

Bishop skinął głową Huerto Ramirezowi, którego zwalista sylwetka wypełniała połowę wejścia i zapytał:

– To prawda?

– Taa, Frank. Przykro mi. Uciekł.

Ramirez i Tim Morgan, który teraz rozmawiał ze świadkami na ulicach wokół szkoły, byli jednymi z pierwszych na miejscu zdarzenia.

Ramirez odwrócił się i wprowadził Bishopa, Gillette’a i idących z tyłu Boba Sheltona i Patricię Nolan na teren szkoły. Dogoniła ich Linda Sanchez, która ciągnęła za sobą dużą walizkę na kółkach.

Na zewnątrz stały dwie karetki i kilkanaście radiowozów z bezgłośnie migającymi kogutami. Na chodniku po drugiej stronie ulicy tłoczył się tłum gapiów.

– Co się stało? – spytał go Shelton.

– Z tego, co już wiemy, wynika, że jaguar stał za tamtą bramą. – Ramirez wskazał na podwórko oddzielone od ulicy wysokim murem. – Podjeżdżaliśmy cicho, ale wygląda na to, że usłyszał, jak się zbliżamy, wypadł ze szkoły i uciekł. Ustawiliśmy blokady osiem i szesnaście przecznic dalej, ale jakoś się przedostał. Pewnie znał drogę przez aleje i boczne uliczki.

Gdy szli ciemnymi korytarzami, Patricia Nolan zrównała się z Gillette’em. Wydawało się, jakby chciała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie i nie odezwała się.

Gillette nie widział po drodze żadnych uczniów; może nauczyciele nie wypuszczali ich z pokoi, dopóki nie przyjadą rodzice i psychologowie.

– Kryminalistyczny coś znalazł? – spytał Ramireza Bishop. – Wiesz, nic takiego, co pozwoliłoby nam od razu ustalić dokładny adres sprawcy.

Skręcili za róg i ujrzeli otwarte drzwi na końcu korytarza, za którymi krzątało się kilkudziesięciu policjantów i paru techników medycznych. Ramirez zerknął na Bishopa i szepnął mu coś do ucha. Bishop skinął głową, po czym zwrócił się do Gillette’a:

– Niezbyt przyjemnie to wygląda. Jak po morderstwie Andy’ego Andersona i Lary Gibson. Sprawca znowu użył noża – wbił go w serce. Ale tym razem ofiara umierała powoli. Dość przykry widok. Może poczekasz na zewnątrz? Jeśli trzeba będzie zajrzeć do komputera, dam ci znać.

– Wytrzymam – odparł haker.

– Na pewno? – Aha.

– Ile ma lat? – spytał Ramireza Bishop. – Dzieciak? Piętnaście.

Bishop uniósł brwi, spoglądając na Patricię Nolan, pytając w ten sposób, czy też zniesie widok jatki.

– W porządku – powiedziała. Weszli do klasy.

Mimo swego wcześniejszego zapewnienia, Gillette przystanął wstrząśnięty. Krew była wszędzie. Zdumiewająco dużo – na podłodze, ścianach, krzesłach, ramach obrazów, tablicy, pulpicie. Na różnych powierzchniach krew przybrała odmienną barwę – od jasnoróżowej do prawie czarnej.

Ciało leżało pośrodku pomieszczenia pod ciemnozielonym przykryciem z gumowanego materiału. Gillette zerknął na Patricię Nolan, spodziewając się ujrzeć na jej twarzy podobny wyraz szoku. Tymczasem ona obrzuciła krótkim spojrzeniem czerwono-brunatne plamy, smugi i kałuże i zaczęła się spokojnie rozglądać, być może szukając komputera, który mieli zbadać.

– Jak chłopak się nazywa? – zapytał Bishop. Policjantka z departamentu San Jose powiedziała:- Jamie Turner.

Linda Sanchez weszła do sali i na widok krwi i zwłok głęboko wciągnęła powietrze. Przez moment sprawiała wrażenie, jakby się wahała, czy zemdleć. W końcu wycofała się na korytarz.

Frank Bishop poszedł do sąsiedniej klasy, gdzie na krześle siedział kilkunastoletni chłopiec, obejmując się i kołysząc w przód i w tył. Gillette wszedł za detektywem.

– Jamie? – spytał Bishop. – Jamie Turner?

Chłopiec nie odpowiedział. Gillette zauważył, że ma czerwone oczy, a skóra wokół nich wygląda na mocno podrażnioną. Bishop spojrzał na drugą osobę w sali. Był to szczupły dwudziestokilkuletni mężczyzna. Stał obok Jamiego, trzymając rękę na jego ramieniu.

– Tak, to Jamie – powiedział młody mężczyzna. – Jestem jego bratem. Mark Turner.

– Booty nie żyje – szepnął zbolałym głosem Jamie, przyciskając do oczu wilgotną chustkę.

– Booty?

Inny mężczyzna – czterdziestokilkuletni, ubrany w gabardynowe spodnie i koszulę – przedstawił się jako wicedyrektor szkoły i powiedział:

– Chłopiec nadał mu takie przezwisko. – Wskazał salę obok, gdzie leżały zwłoki w worku. – Dyrektorowi.

Bishop kucnął przed Jamiem.

– Jak się czujesz, młody człowieku?

– On go zabił. Nożem. Wbił mu nóż, a pan Boethe ciągle krzyczał i biegał, próbował uciec. A ja… – Głos uwiązł mu w gardle i chłopiec zaczął szlochać. Brat objął go mocniej.

– Nic mu nie jest? – spytał Bishop kobiety, której fartuch zdobił stetoskop i zaciski hemostatyczne.

– Wyjdzie z tego – odparła kobieta. – Sprawca prysnął mu w oczy wodą zmieszaną z odrobiną amoniaku i sosu Tabasco. Trochę zapiekło, ale nie stała mu się krzywda.

– Po co to zrobił? – zapytał Bishop. Wzruszyła ramionami.

– Wiem tyle, co pan.

Bishop przysunął sobie krzesło i usiadł.

– Przykro mi z powodu tego, co się stało, Jamie. Wiem, że jesteś bardzo zdenerwowany, ale musisz nam powiedzieć, co widziałeś.

Po kilku minutach chłopiec uspokoił się i wyjaśnił, że wykradł się ze szkoły, żeby iść z bratem na koncert. Ale gdy tylko otworzył drzwi, złapał go mężczyzna w kombinezonie woźnego i prysnął mu czymś w oczy. Powiedział Jamiemu, że to kwas i jeżeli chłopiec zaprowadzi go do pana Boethe’a, poda mu antidotum. Gdyby jednak odmówił, kwas miał mu wyżreć oczy. Chłopcu drżały ręce i zaczął płakać.

– Bardzo się tego boi – rzekł ze złością Mark. – Że oślepnie. Ten drań jakoś się o tym dowiedział.

Bishop kiwnął głową i powiedział do Gillette’a:

– A więc celem był dyrektor. To duża szkoła – Phate’owi zależało na tym, żeby Jamie znalazł ofiarę jak najszybciej.

– Strasznie bolało! Naprawdę… Powiedziałem, że mu nie pomogę. Nie chciałem, próbowałem, ale nie mogłem nic na to poradzić. Nic… – Zamilkł.

Gillette miał wrażenie, że Jamie chce powiedzieć coś jeszcze, ale nie mógł tego z siebie wydusić.

Bishop dotknął ramienia chłopca.

– Zrobiłeś to, co było trzeba. Zrobiłeś to samo, co ja zrobiłbym na twoim miejscu, synu. Nie dręcz się tym. Powiedz mi, Jamie, wysyłałeś komuś e-mail o tym, co chciałeś wieczorem zrobić? To dla nas ważna informacja.

Chłopiec przełknął ślinę i spuścił głowę.

– Nic ci się nie stanie, Jamie. Nie martw się. Chcemy po prostu znaleźć tego człowieka.

– Chyba pisałem do brata. A potem… – Mów.

– No, później wszedłem do Sieci, żeby znaleźć hasła i tak dalej. Kody dostępu do głównej bramy. Musiał się wtedy włamać do mojego komputera i to zobaczyć, dlatego dostał się na dziedziniec.

– A twoja obawa przed ślepotą? Też mógł o tym przeczytać w poczcie elektronicznej? Jamie znów kiwnął głową.

– Czyli Phate zrobił sobie z Jamiego żywego Trapdoora, dzięki któremu dostał się do środka.

– Byłeś naprawdę dzielny, młody człowieku – rzekł ciepło Bishop. Ale chłopiec wyglądał, jak gdyby te słowa nie przyniosły mu żadnej pociechy.

Technicy medyczni zabrali ciało dyrektora, a policjanci naradzali się w korytarzu razem z Gillette’em i Patricią Nolan. Shelton relacjonował, czego się dowiedział od ludzi z wydziału kryminalistycznego.

– Ci od śladów gówno znaleźli. Mają kilkadziesiąt odcisków palców – sprawdzą je, ale wiemy już, że to Holloway. Miał buty bez żadnego charakterystycznego bieżnika. W sali są miliony różnych włókien. Laboratorium miałoby roboty na rok. Aha, znaleźli to. Należało do tego małego Turnera.

Wręczył kartkę Bishopowi, który ją przeczytał i podał Gillette’owi. Najprawdopodobniej były to notatki chłopca na temat łamania kodu dostępu i wyłączania alarmu w drzwiach.

– Nikt nie ma pewności, gdzie stał zaparkowany jaguar – odezwał się Huerto Ramirez. – W każdym razie deszcz i tak zmył ślady opon. Przy drodze leżą tony śmieci, ale kto wie, co wyrzucił morderca?

– Phate to cracker – powiedziała Patricia Nolan. – Przestępca zorganizowany. Na pewno nie będzie rozrzucał reklamówek pocztowych z własnym adresem, kiedy osacza ofiarę.

– Tim ciągle łazi po ulicy z paroma gliniarzami z centrali – ciągnął Ramirez – ale nikt niczego nie widział.

Bishop spojrzał na Nolan, Sanchez i Gillette’a.

– Dobra, zabezpieczyć komputer chłopaka i sprawdzić.

– Gdzie jest? – zapytała Linda Sanchez.

Wicedyrektor powiedział, że zaprowadzi ich do szkolnej pracowni komputerowej. Gillette wrócił do sali, gdzie siedział Jamie i zapytał go, z której maszyny korzystał.

– Numer trzy – odparł ponuro chłopiec, dalej przyciskając chustkę do oczu.

Cały zespół ruszył ciemnym korytarzem. Po drodze Linda Sanchez zadzwoniła ze swojej komórki. Dowiedziała się – jak domyślił się Gillette – że córce jeszcze nie zaczął się poród. Wyłączyła aparat, mówiąc: „Dios”.

Kiedy znaleźli się w piwnicznej sali komputerowej, chłodnym i przygnębiającym pomieszczeniu, Gillette, Nolan i Sanchez podeszli do komputera z nalepką „Nr 3”. Gillette poprosił Lindę Sanchez, żeby na razie nie uruchamiała żadnego ze swoich programów „przekopujących” dysk. Usiadł przed monitorem i powiedział:

– O ile wiemy, demon Trapdoor jeszcze nie dokonał samozniszczenia. Spróbuję się dowiedzieć, w którym miejscu systemu się zagnieździł.

Nolan rozejrzała się po wilgotnej gotyckiej sali. – Mam wrażenie, jakby to była scena z „Egzorcysty”… atmosfera grozy i opętanie przez demona.

Gillette uśmiechnął się słabo. Włączył komputer i sprawdził menu główne. Następnie uruchamiał różne aplikacje – edytor tekstów, arkusz kalkulacyjny, program faksowy, skaner antywirusowy, narzędzia dyskowe, parę gier, parę przeglądarek internetowych i program do łamania haseł, najprawdopodobniej napisany przez Jamiego (Gillette zauważył, że był to dość odporny kod jak na nastolatka).

Stukając w klawisze, patrzył uważnie na ekran, obserwując, jak szybko znak pojawia się monitorze. Słuchał odgłosów pracy twardego dysku, chcąc sprawdzić, czy nie wydaje dźwięków niezgodnych z wykonywanym właśnie zadaniem.

Patricia Nolan usiadła obok niego, również patrząc w ekran.

– Czuję tego demona – szepnął Gillette. – Ale to dziwne… jakby krążył. Skacze z programu do programu. Kiedy tylko jakiś otworzę, przenosi się do następnego – może po to, żeby sprawdzić, czy go szukam. Kiedy uzna, że nie, wychodzi… Ale musi gdzieś rezydować na stałe.

– Gdzie? – spytał Bishop.

– Zobaczymy, czy uda się to sprawdzić. – Gillette otworzył i zamknął kilkanaście programów, potem kilkanaście innych, cały czas wściekle waląc w klawiaturę. – Dobra, w porządku… to najbardziej powolny katalog. – Spojrzał na listę plików, po czym zaśmiał się krótko. – Wiedzie, dokąd zabłądził Trapdoor?

– Gdzie?

– Do foldera gier. W tym momencie siedzi w pasjansie.

– Gdzie?

– W grze karcianej.

– Ale gry są zainstalowane w prawie każdym nowym komputerze w Ameryce – powiedziała Sanchez.

– Dlatego pewnie Phate napisał kod tak, a nie inaczej – odrzekła Patricia Nolan.

Bishop pokręcił głową.

– Czyli każdy komputer z tą grą może mieć Trapdoora? – zapytał Bishop.

– Co by się stało, gdybyś zablokował albo usunął pasjansa? – spytała Nolan.

Dyskutowali o tym przez chwilę. Gillette był bardzo ciekawy, jak działa Trapdoor, i chciał wyciągnąć program i dokładnie go zbadać. Gdyby usunęli grę, demon mógł dokonać samozniszczenia – ale informacja o tym dawała im broń do ręki; każdy, kto podejrzewał istnienie demona w komputerze, mógł po prostu usunąć grę.Postanowili skopiować zawartość twardego dysku komputera, z którego korzystał Jamie, a potem Gillette miał usunąć pasjansa i zobaczyć, co się stanie.

Gdy Sanchez skończyła kopiowanie zawartości dysku, Gillette skasował pasjans. Zauważył jednak pewne opóźnienie wykonania operacji usuwania programu. Znów włączył i wyłączył kilka programów, po czym zaśmiał się z goryczą.

– Ciągle tam jest. Przeskoczył do innego programu i ma się świetnie. Jak on to, do diabła, zrobił?

Demon wyczuł, że jego kryjówka ma zostać zniszczona i opóźnił usunięcie programu na tyle, by uciec z pasjansa i usadowić się w innym programie.

Gillette wstał i pokręcił głową.

– Więcej nic tu nie mogę zrobić. Zabierzmy komputer do CCU i wtedy…

Nagle przy wejściu zakotłowało się i drzwi do sali komputerowej otworzyły się z hukiem pękającego szkła. Pomieszczenie wypełnił przeraźliwy krzyk, a do komputera przypadła jakaś postać. Patricia Nolan osunęła się na kolana, wydając zduszony okrzyk zaskoczenia.

Bishop odskoczył na bok. Linda Sanchez usiłowała wyciągnąć broń.

Gillette zdążył się schylić, unikając zderzenia z krzesłem, które przeleciało tuż obok jego głowy i trafiło w monitor, przed którym chwilę wcześniej siedział.

– Jamie! – zawołał ostrym tonem wicedyrektor. – Nie!

Ale chłopiec zrobił szeroki zamach i drugi raz grzmotnął krzesłem w monitor, który rozbił się z głuchym hukiem, pryskając dookoła odłamkami szkła. Ze szczątków urządzenia uniósł się dym.

Administrator chwycił krzesło i wyrwał je z rąk Jamiego, a potem odciągnął chłopca na bok i pchnął go na podłogę.

– Cóż ty, u diabła, wyprawiasz, mój panie?

Jamie wygramolił się na nogi, pochlipując i znów zamierzył się na komputer. Powstrzymali go Bishop i administrator.

– Rozwalę to! Ta maszyna go zabiła! Zabiła pana Boethe’a!

– Przestań w tej chwili, młody człowieku! – wrzasnął na niego wicedyrektor. – Nie pozwolę moim uczniom na takie zachowanie!

– Ręce przy sobie, kurwa! – rzucił wściekle Jamie. – Maszyna go zabiła, a ją zabiję ją! – Trząsł się ze wzburzenia.

– Panie Turner, proszę się natychmiast uspokoić! Nie zamierzam tego powtarzać.

Po chwili do sal wbiegł Mark, brat Jamiego. Otoczył ramieniem chłopca, który padł mu ze szlochem w objęcia.

– Uczniowie muszą umieć się zachować – powiedział wstrząśnięty administrator, spoglądając na spokojne twarze członków zespołu CCU. – Takie mamy zasady.

Bishop zerknął na Lindę Sanchez, która oglądała zniszczenia.

– Procesor centralny ocalał. Zniszczył tylko monitor.

Wyatt Gillette ustawił dwa krzesła w rogu sali i gestem zaprosił Jamiego, by usiadł. Chłopiec popatrzył na brata, który przyzwalająco skinął głową, więc usiadł obok hakera.

– Chyba spieprzyła mu się gwarancja – powiedział ze śmiechem Gillette, wskazując monitor.

Przez twarz Jamiego przemknął blady uśmiech, który zniknął niemal w tym samym momencie, kiedy się pojawił. Po chwili chłopiec rzekł:

– To moja wina, że Booty zginął. – Spojrzał na Gillette’a. – Złamałem kod do bramy, ściągnąłem schemat instalacji alarmowej… szkoda, że to ja nie umarłem! – Otarł twarz rękawem.

Gillette dostrzegł, że tym razem chłopiec znów nie powiedział wszystkiego.

– Powiedz mi, śmiało – zachęcił go łagodnie. Chłopiec spuścił głowę i w końcu rzekł:

– Ten człowiek… mówił, że gdybym nie hakował, pan Boethe dalej by żył. To ja go zabiłem. I nie powinienem już nigdy dotykać komputera, bo mógłbym zabić kogoś jeszcze.

Gillette kręcił głową.

– Nie, nie, Jamie. Człowiek, który to zrobił, to kompletny świr. Wbił sobie do łba, że zabije twojego dyrektora i nic nie mogło mu w tym przeszkodzić. Gdyby nie wykorzystał ciebie, wykorzystałby kogoś innego. Mówił ci takie rzeczy, bo się ciebie boi.

– Boi się? Mnie?

– Obserwował cię, przyglądał się, jak piszesz skrypty i hakujesz. Przestraszył się tego, co mógłbyś mu kiedyś zrobić.

Jamie milczał.

Gillette wskazał dymiący monitor.

– Nie uda ci się rozwalić wszystkich maszyn na świecie. – Ale tę mogłem rozpieprzyć! – rzucił wściekle.

– To tylko narzędzie – rzekł cicho Gillette. – Niektórzy włamują się do domów innych, używając śrubokrętów. Nie można pozbyć się wszystkich śrubokrętów.

Jamie oparł się o stos książek i zaniósł płaczem. Gillette otoczył go ramieniem.

– Już nigdy nie siądę przed żadnym pieprzonym komputerem. Nienawidzę ich!

– No to będziemy mieli problem. Chłopiec znów otarł twarz.

– Problem?

– Widzisz, potrzebujemy twojej pomocy – odparł Gillette.

– Wy, mojej?

Haker wskazał maszynę ruchem głowy. – Ty napisałeś ten skrypt? „Crackera”? Chłopiec skinął głową.

– Jesteś dobry, Jamie. Naprawdę dobry. Niektórzy sysadmini nie umieliby sobie z tym poradzić. Zabierzemy ze sobą komputer do analizy. Ale resztę zamierzałem zostawić tutaj i miałem nadzieję, że do nich zajrzysz i spróbujesz znaleźć coś, co mogłoby nam pomóc złapać tego gnojka.

– Chcecie, żebym to zrobił? – Wiesz, kto to jest biały haker?

– Tak. Dobry haker, który pomaga szukać złych hakerów. – Zostaniesz naszym białym hakerem? Policja stanowa ma za mało ludzi. Może znajdziesz coś, czego my nie zauważymy.

Chłopiec wyglądał, jakby się teraz wstydził, że płakał. Ze złością otarł twarz.

– Nie wiem. Chyba nie chcę.

– Przydałaby nam się twoja pomoc.

– Dobrze, Jamie – odezwał się wicedyrektor. – Czas wracać do pokoju.

– Nie ma mowy – zaprotestował brat chłopca. – Dzisiaj tu nie zostanie. Idziemy na koncert, a potem Jamie nocuje u mnie.

Wicedyrektor odparł nieugięcie:

– Nie. Musi mieć na to pisemną zgodę rodziców, z którymi nie udało się nam skontaktować. Mamy swój regulamin i nawet po tym wszystkim – nieokreślonym gestem wskazał w stronę miejsca zbrodni – nie odstąpimy od niego.

Mark Turner nachylił się i syknął mu do ucha:

– Jezu, mógłby pan chyba trochę mu poluzować? Dzieciak przeżył najgorszy wieczór w swoim życiu, a pan…

– Pan akurat nie ma głosu w sprawie moich stosunków z uczniami – przerwał mu administrator.

– Ale ja mam – włączył się Frank Bishop. – Jamie ani nie zostanie tutaj, ani nie pójdzie na żaden koncert. Pojedzie z nami do centrali policji i złoży zeznanie. Potem odwieziemy go do rodziców.

– Nie chcę tam jechać – powiedział ze smutkiem chłopiec. – Nie do rodziców.

– Obawiam się, że nie mam wyboru, Jamie – odparł detektyw. Chłopiec westchnął i przez chwilę wyglądał, jakby znów miał się rozpłakać.

Bishop spojrzał na wicedyrektora i rzekł:

– Zajmę się tym. Pan będzie tu miał dziś sporo pracy z resztą chłopców.

Mężczyzna zmierzył detektywa pełnym niesmaku spojrzeniem, potem popatrzył na rozbite drzwi i wyszedł z sali komputerowej.

Frank Bishop uśmiechnął się i powiedział do chłopca:

– W porządku, młody człowieku, możesz iść z bratem. Pewnie spóźnicie się na pierwszą część koncertu, ale jeżeli się pospieszycie, zobaczycie główną atrakcję wieczoru.

– A rodzice? Mówił pan…

– Zapomnij o tym, co mówiłem. Zadzwonię do twoich rodziców i powiem im, że nocujesz u brata. – Spojrzał na Marka. – Proszę pamiętać, żeby zdążył na lekcje jutro rano.

Chłopiec nie był w stanie się uśmiechnąć – po tym, co się stało – ale słabym głosem bąknął: „Dziękuję”, a później podszedł do drzwi.

Mark Turner uścisnął detektywowi rękę.

– Jamie – zawołał Gillette. Chłopiec odwrócił się.

– Pomyśl o tym, o co cię prosiłem. Że mógłbyś nam pomóc. Jamie patrzył przez chwilę na dymiący monitor. Odwrócił się i wyszedł bez słowa.

– Sądzisz, że mógłby coś znaleźć? – zapytał Gillette’a Bishop.

– Nie mam pojęcia. Nie dlatego prosiłem go o pomoc. Doszedłem do wniosku, że po czymś takim trzeba go posadzić z powrotem na konia, który go zrzucił. – Wskazał notatki Jamiego. – Jest naprawdę świetny. Gdyby trwale zraził się do komputerów, byłby to niewybaczalny grzech.

Detektyw zaśmiał się krótko.

– Im lepiej cię znam, tym częściej wydaje mi się, że nie jesteś typowym hakerem.

– Kto wie? Może nie jestem.

Gillette pomógł Lindzie Sanchez odłączyć komputer – współsprawcę śmierci biednego Willema Boethe’a. Linda opakowała maszynę pokrowcem ochronnym i przypięła do wózka bardzo ostrożnie, jak gdyby bała się, że silniejszy wstrząs mógłby usunąć ulotne i kruche ślady, jakie zostawił w niej ich przeciwnik.


W siedzibie CCU śledztwo utknęło.

Ani razu nie rozległ się sygnał, którym bot zawiadomiłby, że znalazł w Sieci wzmiankę o Phacie lub Shawnie, Trzy-X też więcej nie pojawił się online.

Tony Mott, który wciąż wydawał się niepocieszony, że nie mógł zagrać „prawdziwego gliny”, ślęczał markotny nad dokumentami, w których razem z Millerem sporo już zapisali, podczas gdy reszta zespołu była w szkole im. św. Franciszka.

– Ani w VICAP-ie, ani w stanowych bazach danych nie było nic ciekawego pod nazwiskiem „Holloway”. Brakuje wielu plików, a z tych, co zostały, gówno się można dowiedzieć.

– Rozmawialiśmy z ludźmi z firm, w których pracował Holloway – ciągnął Mott. – Western Electric, Apple i Nippon Electronics – czyli NEC. Ci, którzy go pamiętają, mówili, że był świetnym kodologiem… i doskonałym socjotechnikiem.

– TMS IDK – wyrecytowała Linda Sanchez. Gillette i Patricia Nolan parsknęli śmiechem.

Mott przetłumaczył Bishopowi i Sheltonowi kolejny akronim z Błękitnej Pustki.

– „Tyle to i ja wiem” [10].Ale, tu niespodzianka – ciągnął – z wydziału kadr i wydziału kontroli zniknęła cała jego kartoteka.

– Potrafię zrozumieć, jak się włamuje do komputera i usuwa informacje – powiedziała Linda Sanchez. – Ale w jaki sposób pozbywa się drewna?

– Czego? – spytał Shelton.

– Papierowej kartoteki – objaśnił Gillette. – Ale to proste; włamuje się do komputera kartoteki, gdzie zostawia służbową notatkę dla personelu, żeby zniszczyli dokumenty.

Mott dodał, że zdaniem niektórych pracowników ochrony firm, w których pracował Phate, haker zarabiał na życie – i być może nadal tak zarabia – pośrednicząc w handlu kradzionymi częściami superkomputerów, na które był spory popyt, zwłaszcza w Europie i krajach Trzeciego Świata.

Na moment odżyła w nich nadzieja, ponieważ zadzwonił Ramirez z informacją, że w końcu dowiedział się czegoś od właściciela sklepu „Rekwizyty Teatralne Olliego”. Człowiek spojrzał na zdjęcie młodego Jona Hollowaya i potwierdził, że w ciągu zeszłego miesiąca ten człowiek kilka razy odwiedził sklep. Właściciel nie potrafił sobie przypomnieć, co dokładnie kupował, ale pamiętał, że były to duże zakupy i klient płacił gotówką. Właściciel nie miał pojęcia, gdzie mieszka Holloway, lecz pamiętał krótką rozmowę z nim. Zapytał Hollowaya, czy jest aktorem, a jeśli tak, to czy trudno mu znaleźć pracę.

Morderca odparł: „Nie, to wcale nie jest trudne. Gram dosłownie codziennie”.


Pół godziny później Frank Bishop przeciągnął się i rozejrzał po zagrodzie dinozaura.

W biurze panowała atmosfera odrętwienia. Linda Sanchez rozmawiała przez telefon z córką. Stephen Miller siedział samotnie, przeglądając z posępną miną notatki, być może wciąż rozpamiętując swój błąd w anonimizerze, przez który umknął im Trzy-X. Gillette był w laboratorium, badając zawartość komputera Jamiego Turnera. Patricia Nolan zajęła boks obok, skąd rozmawiała przez telefon. Bishop nie wiedział, gdzie jest Bob Shelton.

Zadzwonił telefon detektywa i Bishop odebrał. Zgłosił się patrol drogówki. Policjant na motocyklu znalazł jaguara Phate’a w Oakland.

Nie było żadnego dowodu, który mógł łączyć samochód z osobą hakera, ale to musiał być jego wóz; jedynym powodem oblania benzyną auta wartego sześćdziesiąt tysięcy dolarów i podpalenia go musiała być chęć zniszczenia dowodów.

Według wydziału kryminalistyki ogień doskonale sobie poradził z tym zadaniem; nie zostało nic, co mogłoby pomóc w śledztwie zespołowi z CCU.

Bishop wrócił do wstępnego raportu wydziału kryminalistyki ze szkoły im. św. Franciszka. Huerto Ramirez opracował go w rekordowym czasie, jednak tu też nie było nic godnego szczególnej uwagi. Narzędziem zbrodni znów okazał się nóż Ka-bar. Nie można było ustalić miejsca pochodzenia taśmy, którą skrępowano Jamiego Turnera, ani sosu Tabasco czy amoniaku, które dostały się do oczu chłopca. Znaleziono mnóstwo odcisków palców Hollowaya, ale co z tego, skoro i tak znali już jego tożsamość.

Bishop podszedł do tablicy i dał znak Motcie, by rzucił mu pisak. Detektyw zanotował te szczegóły, ale kiedy zaczął pisać „Odciski palców”, znieruchomiał.

Odciski palców Phate’a…

Płonący jaguar…

Z jakiegoś powodu zaniepokoiły go te fakty. Dlaczego? W zamyśleniu potarł bokobrody kostkami dłoni.

Wykombinuj coś z tego…

Pstryknął palcami.

– Co jest? – zapytała Linda Sanchez. Mott, Miller i Nolan spojrzeli na niego.

– Tym razem Phate nie miał rękawiczek.

W restauracji „Vesta Grill”, porywając Larę Gibson, Phate dokładnie owinął butelkę piwa serwetką, żeby nie zostawić odcisków. W szkole nie zawracał sobie tym głowy.

– Czyli wie, że znamy jego prawdziwą tożsamość. – Po chwili detektyw dodał: – To samo z samochodem. Zniszczył go, bo orientuje się, że już wiemy, że jeździ jaguarem. Skąd to może wiedzieć?

W prasie nie pojawiło się ani jego nazwisko, ani informacja o tym, że jeździ jaguarem.

– Sądzisz, że mamy szpiega? – spytała Linda Sanchez. Bishop znów zatrzymał wzrok na tablicy, gdzie zapisał imię

„Shawn”. Tajemniczy wspólnik Phate’a. Wskazał je i zapytał:

– Jaki jest cel jego gry? Znaleźć ukryty sposób uzyskania dostępu do ofiary.

– Sądzisz, że Shawn jest żywym Trapdoorem? – odezwała się Nolan. – Wtyczką?

Tony Mott wzruszył ramionami.

– Może to dyżurny w centrali? Albo któryś z policjantów? – Albo ze Stanowego Centrum Zarządzania Danymi Kalifornii? – podsunął Miller.

– A może – warknął męski głos – Shawn to Gillette?

Bishop odwrócił się i ujrzał Boba Sheltona stojącego przed boksem znajdującym się w głębi biura.

– O czym ty mówisz? – zdumiała się Patricia Nolan. – Podejdźcie tu – rzekł detektyw. Monitor stojącego w boksie komputera wyświetlał jakiś tekst. Shelton usiadł za biurkiem i przewinął obraz na ekranie, gdy tymczasem reszta zespołu wcisnęła się do ciasnej przegródki.

Linda Sanchez spojrzała na ekran.

– Jesteś w ISLEnecie – powiedziała lekko zaniepokojona. – Gillette mówił, żebyśmy nie logowali się do niego z biura.

– Jasne, że tak mówił – odburknął gorzko Shelton. – A wiecie dlaczego? Bo się bał, że znajdziemy to. – Przewinął tekst do dołu i wskazał ekran. – To stary raport Departamentu Sprawiedliwości, który znalazłem w archiwum okręgu Contra Costa. Może Phate skasował kopię z Waszyngtonu, ale tę przegapił. – Stuknął palcem w monitor. – To Gillette był Valleymanem. Obaj z Hollowayem byli w tym gangu – Rycerzach Dostępu. Oni go założyli.

– Cholera jasna – mruknął Miller.

– Nie – wyszeptał Bishop. – Niemożliwe.

– Nas też skurwiel wykiwał socjotechnicznie! – prychnął Tony Mott.

Bishop zamknął oczy, porażony zdradą.

– Gillette i Holloway znają się od wielu lat – mruknął Shelton. – „Shawn” to może być jeden z pseudonimów Gillette’a. Pamiętacie, jak naczelnik mówił, że złapali go kiedyś online. Pewnie kontaktował się wtedy z Phate’em. Może to od początku był plan wyciągnięcia Gillette’a z więzienia. Co za pieprzony skurwysyn.

– Ale Gillette zaprogramował bota, żeby poza Hollowayem i Phate’em szukał też Valleymana – zauważyła Patricia Nolan.

– Mylisz się. – Shelton przysunął Bishopowi wydruk. – Zobacz, jak zmodyfikował program.

Wydruk brzmiał:

Szukaj w: IRC, Undernet, Dalnet, WAIS, gopher, Usenet, BBS, WWW, FTP, archiwa.

Szukaj: [Phate LUB Holloway LUB „Jon Patrick Holloway” LUB „Jon Holloway”] NIE Valleyman LUB Gillette

Bishop pokręcił głową.

– Nie rozumiem.

– Sformułował kwerendę w ten sposób – powiedziała Nolan – żeby bot wyszukiwał wszystkie wzmianki o Phacie, Hollowayu albo Trapdoorze, ale tylko takie, w których nie pojawia się „Gillette” albo „Yalleyman”. Te będzie ignorował.- To on ostrzegał Phate’a – ciągnął Shelton. – Dlatego Phate zdążył uciec ze szkoły św. Franciszka. Gillette powiedział mu, że wiemy, jakim jeździ samochodem, więc spalił jaguara.

– I jak się upierał, że chce zostać i pomagać nam, pamiętacie? – dodał Miller.

– Jasne, że się upierał – odrzekł Shelton, kiwając głową. – Inaczej straciłby okazję…

Detektywi spojrzeli po sobie.

– …okazję do ucieczki – dokończył szeptem Bishop. Rzucili się w stronę korytarza, gdzie znajdowało się laboratorium. Bishop zauważył, że Shelton wyciągnął broń.

Pracownia była zamknięta na klucz. Bishop zaczął łomotać do drzwi, lecz nie usłyszeli żadnej odpowiedzi. – Klucz! – krzyknął do Millera.

– Pieprzyć klucz – warknął Shelton i kopnął drzwi, unosząc broń.

Pomieszczenie było puste.

Bishop pobiegł na koniec korytarza i pchnął drzwi do magazynu w głębi budynku.

Zobaczył wyjście pożarowe wychodzące na parking. Drzwi były szeroko otwarte. Mechanizm alarmu pożarowego został zdemontowany – to samo zrobił Jamie Turner, próbując wymknąć się ze szkoły.

Bishop zamknął oczy, opierając się o wilgotną ścianę. Myśl o zdradzie przeszyła go zimnem jak stalowe ostrze noża, który Phate wbijał w serca ofiar.

Im lepiej cię znam, tym częściej wydaje mi się, że nie jesteś typowym hakerem.

– Kto wie? Może nie jestem.

Detektyw odwrócił się i popędził z powrotem do głównego biura. Zadzwonił do Biura Koordynacji Departamentu Więziennictwa w okręgu Santa Clara. Przedstawił się i powiedział:

– Zgłaszam ucieczkę więźnia z bransoletą identyfikacyjną. Potrzebujemy namiaru. Podaję numer identyfikatora. – Zajrzał do notatnika. – Numer…

– Mógłby pan zadzwonić później, poruczniku? – odezwał się znużony głos.

– Później? Przepraszam, ale chyba pan nie zrozumiał. Właśnie uciekł nam więzień. Nie dawniej niż pół godziny temu. Musimy go zlokalizować.

– W ogóle nie możemy nikogo zlokalizować. Zawiesił się cały system. Rozwalił się jak Hindenburg. Nasi technicy nie mają pojęcia, co się stało.

Bishop poczuł lodowaty dreszcz przebiegający całe ciało.

– Proszę im powiedzieć, że mieliście włamanie do systemu – powiedział. – To się stało.

Głos po drugie stronie zaśmiał się z pobłażaniem.

– Naoglądał się pan filmów, detektywie. Nikt nie może się włamać się do naszych komputerów. Proszę zadzwonić za trzy, cztery godziny. Nasi ludzie mówią, że do tego czasu wszystko powinno zacząć działać.

Загрузка...