PROLOG

Iapetus, sobota, 12 lutego 2197, 8.46 czasu Greenwich

To Coś zostało wyrzeźbione w lodzie. Sterczało z niezmąconym spokojem pośród równego, pokrytego śniegiem pustkowia — postać jak z koszmaru: zakrzywione szpony, surrealistyczne oczy i pełna gracji figura. Wypukłe wargi lekko rozchylone — niemal zmysłowo. Priscilla Hutchins nie była pewna, dlaczego Monument napawają niepokojem. Nie tylko to, że postać sprawiała wrażenie mięsożercy, nie tylko długie, groźne w bezruchu szpony czy księżycowy blask ukradkiem pobłyskujący na tylnych kończynach. To nawet nie ledwo uchwytna agresywność w postawie ani nawet ustawienie — w samym centrum tego absolutnego pustkowia zalanego październikowym światłem pierścieni wokół Saturna.

Chodziło chyba raczej o wrażenie, że postać całą swoją uwagę kieruje ku pierścieniom świata zamrożonego na zawsze ponad linią niewysokich wzgórz na zachodzie. Rysy jej twarzy zastygły w wyrazie, który nazwać by można tylko filozoficzną dzikością.

— Ciągle tu wracam. — W słuchawkach Hutchins zabrzmiało echo przepełnionego ekscytacją głosu Richarda. — Ze wszystkich Monumentów ten właśnie był pierwszy, no i jest też punktem centralnym.

Stali na rusztowaniu, zbudowanym po to, by zachować ślady tamtej pierwszej wyprawy. Właśnie tutaj stał Terri Case, a tam — Cathie Chung. Ślady ciężkich buciorów, które biegły dookoła rzeźby, należały do samego Steinitza. (Wiedziała o tym, bo w nieskończoność oglądała stare zapisy wideo, przyglądając się astronautom brnącym niezgrabnie w swych niewygodnych kombinezonach.)

Uśmiechnęła się do tego wspomnienia i wepchnąwszy ręce w kieszenie, przypatrywała się Richardowi Waldowi, odzianemu w swoje szare dżinsy, biały sweter i niby-ludowy irlandzki kapelusz, wciśnięty zbyt głęboko na czoło. (Nie pasował do kształtów energetycznej bańki, która zapewniała przestrzeń konieczną do oddychania.) Widziała go niezbyt wyraźnie — obraz trochę zniekształcało pole Flickingera. Zresztą ubiór był nawet w jego stylu. Richard należał do czołówki największych nazwisk światowej archeologii. Pamięć o nim pozostanie tak długo, jak długo ludzie będą się interesować własnymi korzeniami, tak długo, jak będą wysyłać ekspedycje badawcze. A jednak tkwił tu, tak samo jak ona zdjęty nabożnym podziwem — w obliczu tego Czegoś na moment znów stał się dzieckiem. Na krajobraz dookoła opadła cisza i pustka.

Hutchins na pierwszy rzut oka zdawała się należeć do tych drobnych kobietek o delikatnych rysach twarzy, które znacznie bardziej pasują do wytwornego salonu niż do niegościnnych księżycowych krajobrazów. Miała ciemne, wesołe oczy, z których powodu przy pierwszym spotkaniu można by ją uznać za osobę miłą i towarzyską, lecz o niezbyt bogatym wnętrzu. A przecież jej oczy umiały zapłonąć żarem.

Czarne włosy nosiła krótko obcięte. Wystawały teraz spod szerokiego ronda kapelusza safari. Wszyscy, którzy ją znali, wierzyli, że to właśnie drobna postura była bodźcem i paliwem, które napędzało przeróżne jej ambicje. Uganiała się za mężczyznami, za zawodowymi sukcesami, aż w końcu pognała w gwiazdy, a wszystko to, żeby zrekompensować sobie niedostatek wzrostu.

Ona sama wiedziała, że to nieprawda, w każdym razie mocno w to wierzyła. Rzeczywistość przedstawiała się o wiele prościej, ale nie miała ochoty nikomu się tłumaczyć — po prostu ojciec wziął ją kiedyś, ośmioletnią, na Lunę, a tam wiekowość miejsca wywarła na niej potężne wrażenie. Zajęło ono stałe miejsce w jej snach i zawładnęło niemal zupełnie jawą. W duszę głęboko wsączyło poczucie własnej przemijalności. „Żyj, póki możesz, i nurzaj się w uczuciach. Spraw, niech się liczą”. Uśpiona w niej burza ożyła na nowo, kiedy patrzyła na emocje zastygłe w rysach lodowej postaci. W końcu zdołała je nazwać.

Richard Wald splótł ręce na piersiach i przycisnął je mocno do siebie, jakby zmarzł pomimo swej energetycznej powłoki. Był wysokim mężczyzną i prezentował sobą ten typ świadomej szlachetności, jaki spotyka się u ludzi, którzy, choć osiągnęli pewien stopień sławy, nie bardzo się z nią oswoili.

Mimo sześćdziesiątki, Richarda cechowała podziwu godna żywotność. A także wylewność. Znany był z tego, że lubi dobre trunki i udane przyjęcia; uwielbiał przebywać w towarzystwie kobiet. Jednakże z Hutchins — swoim pilotem — starannie unikał wszelkich pozazawodowych związków. W jego wyglądzie dopatrzyć się można było podobieństwa do starotestamentowych proroków: gęsta grzywa siwych włosów, srebrne wąsy, wysoko sklepione policzki, obezwładniające spojrzenie błękitnych oczu. Ale ten surowy wygląd to tylko fasada. Ku swemu rozbawieniu Hutchins dawno odkryła, że Richard był równie groźny co domowy kotek.

Bywał tu już wcześniej. I tu — w pewnym sensie — się narodził.

To właśnie był Pierwszy Monument, ten zupełnie nieprawdopodobny pseudokontakt, który przeszło dwa wieki temu zwrócił ludzkości uwagę na fakt, że prawdopodobnie nie jest jedyną rozumną rasą. Badacze odnaleźli później pomiędzy gwiazdami trzynaście innych — o najróżniejszych kształtach. Richard wierzył, że jest ich ogółem kilka tysięcy.

Wielkie Monumenty to była jego największa życiowa pasja. Ich podobiznami zdobił ściany swego domu w Maine: obłoczna piramida orbitująca na skalistym światku wokół niebiesko-białego Syriusza, czarny zlepek krystalicznych kul i stożków wzniesionych pośród śnieżnych połaci na biegunie południowym bezludnego Armisa V, przejrzysty stożek na orbicie Arktura. (Mikrofon na gardle Hutchins był w rzeczy samej zręcznie wykonaną miniaturką Arkturiańskiego Klina.) Najpiękniejszy zabytek stanowił obiekt przypominający amfiteatr z kolumnami i schodami, wycięty w zboczu górskim na zniekształconym asteroidzie w systemie Procjona. („Wyglądało to tak — powiedział jej kiedyś Richard — jakby tylko czekali na przyjazd jakiejś orkiestry”.) Hutchins jak dotąd znała je tylko ze zdjęć, jeszcze nie zwiedziła żadnego z tych magicznych miejsc. Ale miała taki zamiar. Pewnego dnia stanie w obliczu każdego z nich i poczuje dotyk dłoni ich twórców tak, jak czuje go tutaj. Samej trudno byłoby jej tego dopiąć — jest wielu pilotów, a niewiele ekspedycji. Ale Richard od razu rozpoznał w niej pokrewną duszę. Chciał, żeby obejrzała z nim Monumenty, ponieważ w jej reakcjach odżywały jego dawne uczucia. Poza tym była cholernie dobra w swoim fachu.

Spośród tych wszystkich dzieł tylko w figurze z Iapetusa można się dopatrywać autoportretu. Miała do połowy zwinięte skrzydła. Sześciopalce, opatrzone szponami dłonie wyciągały się w stronę Saturna. Wyraziście żeńska, spoglądała gdzieś ponad Richardem, z wyciągniętymi ramionami, lekko podkurczonymi nogami, pochylała się nieco do przodu w pozie niemalże erotycznej.

Niewidzące oczy wpatrywały się daleko przed siebie. Usadowiono ją na bryle lodu, trzy razy mniejszej niż ona sama. Na tym postumencie wyryto trzy linijki ostrych, białych znaków. Dla Hutchins pismo to miało lekkość i elegancję arabskich wersetów. Charakteryzowało je mnóstwo pętelek, półkoli i krzywych. A kiedy słońce przesuwało się na niebie, litery chwytały jego promienie i zdawały się ożywać w ich świetle. Nikt nie wiedział, co znaczy ów napis.

Cokół był półtora rażą szerszy od Hutchins z rozłożonymi na boki ramionami. Samo stworzenie zaś było wysokie na trzy i pół metra. Domyślono się, że to autoportret, ponieważ ekspedycja Steinitza odnalazła na równinie ślady pasujące do stóp wyrzeźbionego stwora.

Pomost zaprojektowano tak, by zwiedzający mogli wszystko dokładnie zobaczyć, a niczego nie zniszczyć. Richard stał teraz zamyślony tuż przed cokołem. Przycisnął do niego dłonie, pokiwał głową i odczepił lampę od paska. Włączył i pomachał nią przed napisem. Znaki rozświetliły się, wydłużyły, drgnęły.

— Bardzo ładne — odezwała się Hutchins.

Każdy Monument miał taki napis. Ale wśród nich nie było dwóch takich samych systemów pisma. Istniała teoria, że owe obiekty to rzeczywiście pomniki, ale że wzniesiono je w różnych epokach.

Hutchins wpatrzyła się w niewidzące oczy.

— Był tu Kilroy — rzuciła.

Wiedziała, że wszystkie Monumenty datuje się w przedziale pięciu tysięcy lat, a okres ten kończy się gdzieś około 19 000 p.n.e. Ta figura należała do wcześniejszych.

— Zastanawiam się, dlaczego przestali — dodała po chwili.

Richard popatrzył na gwiazdy.

— Kto wie? Pięć tysięcy lat to bardzo długo. Może im się znudziło. — Podszedł bliżej i stanął obok niej. — Kultury się zmieniają. Nie możemy zakładać, że będą robić coś w nieskończoność.

I nie wypowiedziane pytanie: „Czy nadal istnieją?”

Jaka szkoda, że się nie spotkaliśmy” — myślał każdy, kto tu stanął. „Byliśmy przecież o włos. Kilka tysiącleci — cóż to znaczy wobec kosmicznych połaci czasu.”

Ekspedycja Steinitza zostawiła tu jeden ze swoich ładowników: szary, niezgrabny pojazd, z flagą dawnych Stanów Zjednoczonych wymalowaną niedaleko otwartego luku ładowni. Stał o jakieś dwieście metrów od nich, na drugim krańcu pomostu. Zagubiony fragment straconego już świata. W kabinie pilota płonęły wesołe światła, a znak przy wejściu zapraszał turystów do zwiedzania wnętrza.

Richard jeszcze raz przyjrzał się napisowi.

— Jak, myślisz, co tu jest napisane? — zagadnęła.

— Czyjeś imię i data. — Odsunął się do tyłu. — Myślę, że dobrze odgadłaś. „Był tu Kilroy”.

Oderwała na chwilę oczy od posągu i przesunęła wzrokiem po równinie — nieskazitelnie białej, porytej kraterami. Przy krańcach równina wznosiła się stopniowo, aby przejść w pasmo wzgórz, bladych w upiornym świetle gigantycznej planety. (Iapetus jest tak mały, że stojąc na nim czuje się wyraźnie, że to kula. Odczucie to nie męczyło jej zbytnio, ale wiedziała, że kiedy minie ekscytacja Richarda, da mu się ono we znaki.)

Postać patrzyła wprost na Saturna. Planeta, obecnie w trzeciej kwadrze, wisiała nisko nad horyzontem. Dokładnie w tej samej pozycji, kiedy była tu tamta, i będzie tu, kiedy minie następne dwadzieścia tysięcy lat. Była nieco spłaszczona na biegunach, trochę bardziej owalna niż Księżyc. Pierścienie, wychylone lekko do przodu i ucięte ostro cieniem planety, stanowiły prześliczną panoramę błękitów i zieleni.

Richard zniknął teraz za posągiem. W głośnikach zatrzeszczał jego głos:

— Ona jest wspaniała, Hutch.


Kiedy zakończyli inspekcję, wycofali się do wnętrza pojazdu Steinitza. Z radością porzuciła księżycowy krajobraz i wyłączyła pole siłowe (które nieodmiennie wywoływało nieprzyjemne uczucie leciutkiego mrowienia), z przyjemnością też pozbyła się ciężarków i smakowała teraz bezpieczną pewność ścian i sztucznego oświetlenia. Pojazd był utrzymywany przez obsługę Parku mniej więcej w tym samym stanie, w jakim tu przybył dwa wieki wcześniej — z dodatkiem kompletu fotografii zespołu Steinitza.

Richard, wyraźnie podekscytowany, powoli sunął od fotografii do fotografii. Hutch napełniła dwa kubki kawą, po czym wzniosła swój w toaście.

— Za Franka Steinitza.

— I jego drużynę.

Steinitz — sam dźwięk tego nazwiska wywoływał podniecenie. To on wyruszył w pierwszą daleką wyprawę kosmiczną — na pięciu Atenach lecieli na Saturna. Wyprawa miała być próbą zwrócenia powszechnej uwagi na zamierający już niemal program badań kosmicznych. Mieli zbadać dziwny obiekt sfotografowany przez Voyagera na Iapetusie dwadzieścia lat wcześniej. Wrócili nie uzyskawszy żadnych konkretnych odpowiedzi, za to z tą wyrzeźbioną postacią, której pochodzenia nikt nie umiał wyjaśnić, i z siatką śladów dziwnych stóp na zamarzniętej powierzchni Księżyca. Misja pochłonęła niewyobrażalnie duże pieniądze, co szczególnie zaintrygowało twórców politycznych dowcipów rysunkowych, a także przyczyniło się do upadku prezydentury w Stanach Zjednoczonych.

W wyniku tej wyprawy ucierpiała także trwale ekipa Steinitza — ponad wszelką wątpliwość wykazali na własnym przykładzie niszczycielski wpływ długotrwałego przebywania w stanie nieważkości. Rozluźniły im się ścięgna i wiązadła, z mięśni zrobiła się galareta. U kilku astronautów wystąpiły zaburzenia w pracy serca, a wszyscy ucierpieli z powodu nabytych tam neuroz. Był to pierwszy znak, że istotom ludzkim niełatwo będzie się przystosować do życia poza Ziemią.

Fotografia Steinitza zajmowała poczesne miejsce. Dobrze znany obrazek: agresywny mężczyzna z lekką nadwagą, bez reszty oddany swej misji — człowiek, który sfałszował swoją datę urodzenia, kiedy NASA na chwilę odwróciła wzrok.

— Ale najgorsze w tym wszystkim jest to — odezwał się z powagą Richard, spoglądając przez okno na lodową figurę — że już nigdy ich nie spotkamy.

Zrozumiała, że ma na myśli Twórców Monumentów.

— To właśnie powiedział Steinitz — ciągnął — kiedy ją pierwszy raz zobaczył. I miał absolutną rację.

— Miał rację w swoich czasach. Ale niekoniecznie w naszych. — Właściwie nie bardzo wierzyła w to, co mówi, bo Twórców Monumentów najwyraźniej już nie było. Ale to właśnie należało teraz powiedzieć. Przyjrzała się swemu kubkowi z kawą. — Jestem zdumiona, że udało im się włożyć tyle siły wyrazu i tyle szczegółów w bryłę lodu.

— Co o tym sądzisz? — zapytał.

— Nie mam pojęcia. Jest niepokojąca. Prawie przygnębiająca. Sama nie wiem, jak mam ją opisać. — Obróciła się z krzesłem, żeby nie patrzeć na równinę. — Może to ta pustka dookoła.

— Powiem ci, co ja myślę — wtrącił. — To jej ślady. Są tylko jedne.

Hutch nie bardzo rozumiała.

— Była tu sama.

Postać została wyraźnie wyidealizowana. Obserwowała Saturna z niewątpliwym zainteresowaniem, w jej kształcie było wiele szlachetności i gracji.

Hutch udało się wyczytać coś jeszcze w miejscu, gdzie dziób łączył się ze szczęką i w kącikach oczu: jakiś amalgamat arogancji i nieufności, przepleciony stoicyzmem. Nieustępliwość. Może nawet strach.

— Napis — odezwała się — to pewnie jej imię.

— Taką teorię przedstawił Muncie. A jeżeli to w rzeczywistości tylko dzieło sztuki i nic innego, może to być jego tytuł. „Obserwator”. „Placówka”. Albo coś w tym rodzaju.

— Albo — dodała Hutch — imię jakiejś bogini.

— Być może. Jeden z członków tej pierwszej wyprawy twierdził, że to może być znak własności.

— Jeśli tak, to niech sobie wezmą głaz.

— Chyba mieli na myśli raczej cały system słoneczny. — Przed nimi rozciągała się płaska, sterylna równina. Na niebie pierścienie błyszczały jak ostrza noży. — Gotowa do spaceru?


Poszli pomostem na równinę. Po jednej stronie widzieli odciski butów astronautów. Około półtora kilometra na zachód pojawiły się ślady tamtej.

Dwa szlaki, prowadzące każdy w przeciwnym kierunku. Nie nosiła obuwia, a długość stóp i kroków mierzona względem anatomicznej budowy lodowej figury wskazywała, że istota ta mierzyła około trzech metrów. W każdym ze śladów widać było wyraźnie sześć palców, co także zgadzało się z wizerunkiem.

— Wygląda to tak — odezwała się Hutch — jakby zeskoczyła z postumentu i poszła na spacer.

Poczuła dreszcze. Oboje obejrzeli się.

Jedne ślady prowadziły na zachód, w kierunku wzniesień.

Ten drugi szlak zataczał krąg po całej równinie, zdecydowanie na północ od posągu. Przy każdym z tropów biegły ślady astronautów oraz pomosty. Richard i Hutch zwrócili się na północ.

— Wystrzeliła do góry tak po prostu, na bosych stopach — rzucił Richard. — A teraz ty i ja, gdybyśmy zechcieli, moglibyśmy powtórzyć tę sztuczkę.

Po jakichś dwustu pięćdziesięciu metrach ślad urywał się gwałtownie wśród śniegu. Oba tropy, tam i z powrotem.

— Tutaj musiał stać statek — domyśliła się Hutch.

— Najwyraźniej.

Za urwanym tropem śnieg pozostał nietknięty.

Pomost otaczał kręgiem całe to miejsce, wyznaczając zamkniętą przestrzeń wielkości baseballowego diamentu. Richard przeszedł cały ten okrąg, przystając od czasu do czasu, żeby przyjrzeć się bliżej jakiemuś fragmentowi powierzchni.

— Widać tu dziury — powiedział pokazując ręką. — Statek musiał stać na jakichś szczudłach. Ślady pokazują, gdzie to stworzenie zeszło na ziemię. Poszło — poszła — drogą, którą tu przyszliśmy, i wspięła się na wzgórza. Tam wycięła ze zbocza bryłę skały i lodu. Pójdziemy na to popatrzeć. Wymodelowała postać, załadowała na pokład i poleciała z nią na tamto miejsce, gdzie jest teraz. — Obejrzał się w kierunku lodowego posągu. — Tam też są takie dziury.

— Ale po co w ogóle go tam wlokła? Dlaczego nie pozostawiła na wzgórzach?

— Kto wie? Dlaczego umieszcza się coś tam, a nie tutaj? Może to byłoby za łatwe. — Postukał w pomost czubkiem buta. — Jesteśmy w dolinie. Trudno to dostrzec, bo jej boki są dość niskie, a powierzchnia tak bardzo się zakrzywia. Ale to dolina. A lodowa figura zlokalizowana jest dokładnie w samym jej środku.

Zawrócili, idąc za tropem w stronę wzgórz. Pomost zanurzał się w głębokim śniegu, to znów zawisał nad rozpadlinami. Ślady zaś dwukrotnie podchodziły do pionowej ściany i urywały się.

— Wyżej znów się pojawiają — oznajmił Richard.

— Antygrawitacja?

— Nie uważa się, aby była możliwa. Ale jak inaczej można to wyjaśnić?

Hutch wzruszyła ramionami.


Weszli w rozpadlinę, z której wyraźnie wzięto lód i skałę na rzeźbę. Blok wycięto równiuteńko w jednej ze ścian, pozostawiając dziurę trzy razy większą od dwójki zwiedzających. Ślady mijały to miejsce, prowadziły dalej w górę, aż nagle kończyły się na grubej warstwie lodu. Pojawiły się znów nieco dalej, niedaleko szczytu.

Tu grunt opadał ostro po obu stronach grani. Czekała ich długa droga w dół.

Richard maszerował żwawo pomostem, pogrążony we własnych myślach; nie odzywał się, nie rozglądał na boki. Hutch próbowała mu przypomnieć, że pole siłowe może zapewnić co najwyżej dobry ślizg, że słaba grawitacja bywa bardzo zdradliwa.

— Mógłbyś odfrunąć bez specjalnego wysiłku. Opadałbyś niby powoli, ale przy uderzeniu o ziemię rozprysnąłbyś się w kawałki.

Mruknął pod nosem i zaczął iść nieco wolniej, ale nie na tyle, żeby ją to uspokoiło.

Szli dalej granią, aż wreszcie ślady urywały się. Było tam bardzo wąsko. Ale miało się przed sobą poruszający widok Saturna i zapierający dech w piersiach spadek na horyzoncie tego malutkiego światka.

Sądząc po splątanym tropie, istota musiała spędzić tu sporo czasu. A potem, rzecz jasna, ruszyła z powrotem na dół.

Richard wpatrzył się w jej ślady.

Noc była gwiaździsta.

— Ona była tutaj, zanim wycięła tamten blok — odezwała się Hutch.

— Znakomicie. Ale po co tu w ogóle wchodziła?

Hutch zapatrzyła się na równinę, błyszczącą od bladego saturnowego światła. Daleka krzywizna na horyzoncie przyprawiała ją o lekki zawrót głowy.

Gwiazdy były zimne i twarde, a ogromne przestrzenie między nimi zdawały się na nią napierać. Planeta, uwięziona w jednym miejscu, nie poruszyła się od czasu, kiedy stała tutaj tamta.

— Portret na równinie — rzuciła w końcu — nie przeraża dlatego, że ma szpony i skrzydła, ale szokuje swoją samotnością.

Zaczynała odczuwać chłód, a do statku jeszcze daleka droga. (Pole Flickingera naprawdę wychładza się z upływem czasu. Nie powinno, zatem przedstawia się całe serie testów na dowód, że tak nie jest. No, ale proszę bardzo.) Na niebie błyszczało pół tuzina księżyców: Tytan z metanową atmosferą, Rhea, Hyperion i kilka pomniejszych satelitów — zamarzniętych, wirujących skalnych brył, takich jak ta — jałowych, niezmiernie starych, i tak samo niezdolnych utrzymać na sobie życie jak rozdęty worek gazów, wokół którego krążą.

Richard podążył za jej spojrzeniem.

— Musiała być bardzo podobna do nas. — Jego pomarszczona twarz złagodniała.

Hutch stała nieruchomo.

Wszechświat to niepewny, targany wiatrami port dla tych wszystkich, co myślą. Jest nas tak cholernie mało, a nasz świat jest taki długi i taki szeroki. Co przygnało ją tak daleko od domu? Dlaczego podróżowała samotnie? Już dawno obróciła się w proch, to pewne.

„W każdym razie, nie życzę ci źle”.

Загрузка...