DZIEWIĘĆ

Czasem dobrze jest się zastanowić nad korzyściami, jakie można wyciągnąć z nowoczesnego systemu szkolnictwa wyższego.

Sądzę, że wszystko można przypisać mojemu świętemu patronowi, rektorowi Eliotowi z Uniwersytetu Harvarda. To właśnie on w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku stwierdził, że miło by było nieco rozluźnić akademicki kaftan bezpieczeństwa. Tak też zrobił, ale przy okazji zapomniał po wyjściu z pokoju zamknąć drzwi na klucz. Przez nieomal trzynaście lat myślałem o nim z wdzięcznością raz w miesiącu, gdy zbliżała się naładowana emocjami chwila otwarcia koperty zawierającej moje kieszonkowe. To on wprowadził system fakultatywny, będący podówczas delikatnym środkiem łagodzącym sztywne zasady odpychających programów nauki. 1 jak to się czasem zdarza w przypadku środków łagodzących, efekty okazały się zaraźliwe. Oraz zmienne. Ich obecne wcielenie pozwalało mi na przykład spoczywać w pełni chwały i nie marnować sił na działanie, idąc jednocześnie za mrugającym światłem gwiazdy wiedzy. Innymi słowy, gdyby nie on, mógłbym nie mieć czas vi i możliwości zgłębiania takich spraw jak zachwycające i pouczające zwyczaje organizmów zwanych Ophrys speculum i Cryptostylis leptochila, z jakimi zetknąłem się podczas seminarium z biologii, na które w innym przypadku nie byłoby mi dane uczęszczać. Spójrzmy na to tak. Zawdzięczałem facetowi mój styl życia i wiele przyjemnych rzeczy je wypełniających. Nie jestem niewdzięczny. Tak jak przy każdej formie zadłużenia niemożliwego do spłacenia przyznaję to dobrowolnie.

Kim jest Ophrys? czymże jest, że każdy przed nią klęka? A Cryptostylis? Cieszę się, że zadaliście to pytanie. W Algierii żyje podobny do osy owad zwany Scolia dliata. Przez pewien czas śpi w norce wygrzebanej w piasku, po czym w marcu budzi się i wychodzi na powierzchnię. Samica, zachowując zwyczaj właściwy nie tylko owadom błonkoskrzydłym, pozostaje w łóżku jeszcze przez miesiąc. Jej towarzysz robi się coraz bardziej niespokojny, co zrozumiałe, i zaczyna się rozglądać oczkami krótkowidza po okolicy. I cóż widzi, jak nie kwitnącą w tym okresie i akurat w jego pobliżu zgrabną orchideę z gatunku Ophrys speculum o kwiatach do złudzenia przypominających ciało samicy owada? Resztę łatwo przewidzieć. W ten właśnie sposób, gdy owad składa uszanowanie wszystkim kwiatom po kolei, orchidea zostaje zapylona. Oakes Ames nazwał taki symbiotyczny związek dwóch odmiennych układów rozrodczych pseudokopulacją. A orchidea Cryptostylis leptochila uwodzi samca gąsiennicznika mangusty, Lissopimpla semipunctata, w ten sam sposób i w tym samym celu jeszcze przebieglej, bo wytwarza zapach wydzielany też przez samicę owada. To podstępne. Zachwycające. Pełnia morałów w ścisłym znaczeniu filozoficznym. O to właśnie chodzi w edukacji. Gdyby nie mój kochany, sztywny wuj Albert i rektor Eliot, mógłbym nie zaznać tych doświadczeń ani światła, jakie stale rzucają na moje istnienie.

Na przykład kiedy tak leżałem nadal nie będąc pewny gdzie, przez myśl przeszło mi parę lekcji na temat orchidei oraz inne niesklasyfikowane dźwięki w towarzystwie pomieszanych kształtów i kolorów. Szybko doszedłem do takich wniosków jak: Nie wszystko jest tym, czym się wydaje, i czasami nie ma to znaczenia: Można zostać załatwionym na wiele ohydnych sposobów, często wraz z nerwami rdzeniowymi.

Zacząłem też wstępnie orientować się w otoczeniu.

Nie wiem, jak długo powtarzałem: — Aa-au! Aauu! — i — Auuu! — kiedy otoczenie wreszcie zareagowało wtykając mi w usta termometr i badając mi puls.

— Już pan nie śpi, panie Cassidy? — spytał damsko-nijaki głos.

— Glab — odparłem doprowadzając obraz twarzy pielęgniarki do ostrości i pozwalając mu się ponownie rozmyć, gdy się już przyjrzałem.

— Ma pan wiele szczęścia, panie Cassidy — powiedziała wyciągając termometr. — Złapię teraz lekarza. Bardzo chce z panem porozmawiać. Proszę leżeć spokojnie i się nie wysilać.

Ponieważ nie czułem specjalnej ochoty, aby przewracać się na brzuch i robić pompki, nie miałem trudności z zastosowaniem się do tego polecenia. Nie zrobiłem sztuczki z ostrością i tym razem wszystko pozostało na swoim miejscu. Wszystko, to znaczy jakby izolatka w szpitalu ze mną na łóżku stojącym pod ścianą przy oknie. Leżałem płasko na plecach i szybko odkryłem stopień owinięcia mojej klatki piersiowej gazą i bandażami. Skrzywiłem się na myśl o nieuniknionym zdjęciu opatrunku. Zdrowi nie mają monopolu na przewidywanie.

Wydawało się, że już po kilku chwilach przyniósł swój uśmiech do pokoju krzepki młodzieniec w standardowej bieli i ze słuchawkami wystającymi z kieszeni. Przełożył z ręki do ręki notes i sięgnął po moją kartę. Myślałem, że chce mi zbadać puls, ale zamiast tego uścisnął mi rękę.

— Jestem doktor Drade, panie Cassidy — powiedział. — Już się poznaliśmy, ale pan mnie nie pamięta. Robiłem panu operację. Cieszę się, że ma pan taką mocną dłoń. Ma pan wielkie szczęście.

Kaszlnąłem, co zabolało.

— Miło mi to wiedzieć — odparłem.

Podniósł notes.

— Skoro pańska ręka jest w tak dobrym stanie, czy mogę prosić o podpis na tych formularzach?

— Chwileczkę — rzekłem. — Nawet nie wiem, co mi zrobiono. Nie zamierzam tego zaakceptować w ciemno.

— Och, to nie takie formularze — powiedział. — Tamte podpisze pan przy wypisaniu. To jest pozwolenie na wykorzystanie historii pańskiej choroby i kilku fotografii, które udało mi się zrobić podczas operacji, w artykule, który chciałbym napisać.

— W jakim artykule? — zapytałem.

— Na temat tego, że ma pan wielkie szczęście. Został pan przecież postrzelony w klatkę piersiową.

— Jakoś sam się tego domyśliłem.

— Ktoś inny prawdopodobnie by od tego umarł. Ale nie stary, dobry Fred Cassidy.

— Czy wie pan dlaczego?

— Proszę mi powiedzieć.

— Ma pan serce w niewłaściwym miejscu.

— Ach.

— Czy naprawdę przeżył pan tak długo nie zdając sobie sprawy ze szczególnej anatomii własnego układu krążenia?

— Niezupełnie — odparłem. — Ale też nigdy przedtem nie byłem ranny w klatkę piersiową.

— No cóż, pańskie serce jest lustrzanym odbiciem przeciętnego, zwykłego serca. Żyły główne wychodzą z lewej strony, a tętnica płucna otrzymuje krew z lewej komory. Pańskie żyły płucne prowadzą świeżą krew do prawego przedsionka, a prawa komora pompuje ją przez łuk aorty skręcający na prawo. W związku z tym prawe komory pańskiego serca mają grubsze ścianki, które u innych ludzi rozwinęły się po lewej stronie. Otóż u każdego innego postrzelonego w to samo miejsce, co pan, zostałaby prawdopodobnie zraniona lewa komora lub aorta. Jednak w pańskim przypadku kula przeszła obok żyły głównej dolnej nie wyrządzając żadnej szkody. Znów kaszlnąłem.

— No, prawie żadnej — poprawił się. — Oczywiście zrobiła dziurę, ale ją pięknie załatałem. Już niedługo powinien pan wrócić do zdrowia.

— Świetnie.

— A jeśli chodzi o te pozwolenia…

— Tak. W porządku. Wszystko dla nauki, postępu i tak dalej.

Podpisując papiery i zastanawiając się nad trajektorią kuli, zapytałem go: — W jaki sposób się tu znalazłem?

— Przywiozła pana na ostry dyżur policja — odpowiedział. — Nie zostaliśmy poinformowani o okolicznościach, hmm, sytuacji, które doprowadziły do strzelaniny.

— Strzelaniny? Ilu nas tam było?

— No, razem siedem osób. Naprawdę nie mogę z panem omawiać innych przypadków.

Przerwałem podpisywanie w połowie mojego nazwiska.

— Hal Sidmore jest moim najlepszym przyjacielem — rzekłem unosząc pióro i rzucając znacząco okiem na formularze — a jego żona ma na imię Mary.

— Nie zostali poważnie ranni — powiedział szybko. — Pan Sidmore ma złamaną rękę, a jego żona kilka zadrapań. Tylko tyle. Właściwie on czeka, żeby się z panem zobaczyć.

— Chcę go zobaczyć — powiedziałem. — Czuję się na siłach.

— Wkrótce go tu przyślę.

.— Znakomicie.

Skończyłem podpisywać i zwróciłem mu pióro i dokumenty.

— Czy mógłbym usiąść trochę wyżej? — poprosiłem.

— Nie widzę przeciwskazań.

Poprawił odpowiednio posłanie.

— I gdybym mógł jeszcze poprosić pana o szklankę wody…

Nalał mi i zaczekał, aż prawie wszystko wypiłem.

— Dobrze — powiedział. — Zajrzę do pana później. Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym przyprowadził kilku studentów, żeby posłuchali pańskiego serca?

— Nie, jeśli obieca mi pan przysłać egzemplarz tego artykułu.

— Dobrze — powiedział — przyślę go panu. Proszę się nie przemęczać.

— Będę o tym pamiętać.

Zwinął swój uśmiech i poszedł, a ja leżałem wykrzywiając się do tabliczki z napisem SUASHIW.


W jakiś czas potem do pokoju wszedł Hal. Zdążyła już ze mnie opaść kolejna warstwa odurzenia i dezorientacji. Miał na sobie zwykłe ubranie, a prawą rękę — chwileczkę, przepraszam — lewą rękę podtrzymywał mvi temblak. Miał też na czole niewielki siniak.

Uśmiechnąłem się, żeby pokazać mu, że życie jest piękne, a ponieważ znałem już pocieszającą odpowiedź, zapytałem: — Jak się czuje Mary?

— Świetnie — odpowiedział. — Naprawdę dobrze. Jest wstrząśnięta i podrapana, ale to nic poważnego. A ty?

— Czuję się, jakby osioł kopnął mnie w pierś — odparłem. — Lekarz stwierdził, że mogło być gorzej.

— Tak, powiedział, że masz szczęście. Tak nawiasem mówiąc, zakochał się w twoim sercu. Gdybym to był ja, trochę by mi było nieswojo — ja tu bezradny, a on wypisuje te recepty…

— Dzięki. Cieszę się, że wpadłeś mnie pocieszyć. Powiesz mi, co się stało, czy mam sobie kupić gazetę?

Nie wiedziałem, że ci się śpieszy. Będę się więc streszczał: wszyscy zostaliśmy postrzeleni.

— Rozumiem. A teraz trochę obszerniej. Dobra. Rzuciłeś się na faceta z pistoletem…

— Na Jamiego. Tak. Mów dalej.

— Strzelił do ciebie. Upadłeś. Odfajkuj się. Potem strzelił do Paula.

— Odfajkowany.

— Ale kiedy Jamie był odwrócony do ciebie, Paul częściowo wydobył się spod gratów, które na niego spadły. Mniej więcej w tym samym momencie, w którym strzelił do niego Jamie, on strzelił do Jamiego. Trafił.

— A więc postrzelili się nawzajem. Odfajkowane.

— Rzuciłem się na tego drugiego w chwilę potem, jak ty skoczyłeś na Jamiego.

— Zeemeister. Tak.

— Zdążył już wyciągnąć broń i kilka razy wystrzelić. Za pierwszym razem chybił. Potem zaczęliśmy się szamotać. Nawiasem mówiąc, jest cholernie silny.

— Wiem. Kto następny do odfajkowania?

— Nie jestem pewien. Bezpośredni strzał czy też rykoszet drasnął Mary w głowę, a drugi albo trzeci strzał Zeemeistera — nie wiem dokładnie, który — trafił mnie w ramię.

— Tak czy owak dwie fajki. Kto strzelał do Zeemeistera?

— Gliniarz. Właśnie wtedy wpadli do środka.

— Skąd się wzięli? Skąd wiedzieli, co się dzieje?

— Usłyszałem, jak później rozmawiali. Jechali za Paulem…

—… który pewnie jechał za nami?

— Na to wygląda.

— Ale ja myślałem, że on nie żyje. Podawali w wiadomościach.

— No to było nas dwóch. W dalszym ciągu nie wiem, co się stało. Jego pokój jest pilnowany i nikt nic nie mówi.

— To on jeszcze żyje?

— Takie słyszałem ostatnio wiadomości. Nie mogłem się jednak dowiedzieć o nim niczego więcej. Wydaje się, że wszyscy przeżyliśmy.


— Fatalnie — a przynajmniej w dwóch przypadkach. Chwileczkę. Doktor Drade powiedział, że padło siedem strzałów.

— Tak. Było to dla nich nieco kompromitujące: jeden z policjantów postrzelił się w stopę.

— Aha. To odfajkowaliśmy wszystkich. Co jeszcze?

— Co, co jeszcze?

— Dowiedziałeś się czegoś z tego wszystkiego? Na przykład czegoś o kamieniu?

— Nie, niczego. Wiesz wszystko to, co i ja.

— Fatalnie.

Zacząłem ziewać bez opamiętania. Właśnie wtedy do pokoju zajrzała pielęgniarka.

— Będę musiała pana wyprosić — powiedziała. — Nie wolno nam go zmęczyć.

— Dobrze, w porządku — odparł. — Jadę do domu, Fred. Wrócę, gdy tylko pozwolą mi znów cię odwiedzić. Mam ci coś przynieść?

— Czy jest tu sprzęt tlenowy?

— Nie, stoi na korytarzu.

— To przynieś mi papierosy. I powiedz im, żeby zabrali tę cholerną tabliczkę. Nieważne. Sam to zrobię. Przepraszam. Nie mogę przestać. Przekaż Mary wyrazy współczucia i tak dalej. Mam nadzieję, że nie boli ją głowa. Czy mówiłem ci kiedykolwiek o kwiatach, które pieprzą się z osami?

— Nie.

— Obawiam się, że musi pan już iść — odezwała się pielęgniarka.

— W porządku.

— Powiedz tej pani, że orchideą to ona nie jest — poprosiłem — nawet jeśli jestem przez nią zły jak osa — i zapadłem w nadal miękki środek rzeczy, gdzie życie było o wiele prostsze i gdzie obniżono mi łóżko.


Drzemać. Drzemać, drzemać.

Błyszczeć?

Błyszczeć. Także lśnić i świecić.

Usłyszałem, że ktoś wszedł do mojego pokoju, i otworzyłem oczy na tyle, żeby zobaczyć, że jeszcze jest dzień.

Jeszcze?

Policzyłem czas. Minął dzień, noc i kawałek następnego dnia. Zjadłem kilka posiłków, porozmawiałem z doktorem Drade’em i zostałem osłuchany przez studentów. Wrócił Hal, bardziej zadowolony, i zostawił mi papierosy. Drade powiedział, że mogę je sobie palić, choć to wbrew jego zaleceniom, co też zrobiłem. Potem przespałem się jeszcze trochę. Ach tak, tu jestem…

W moje wąskie pole widzenia powoli weszły dwie postacie. Chrząknięcia, które potem nastąpiły, wydawał Drade.

W końcu jakby zastanowił się na głos: — Panie Cassidy, nie śpi pan?

Ziewnąłem, przeciągnąłem się i udawałem, że przychodzę do siebie, a jednocześnie oceniałem sytuację. Obok Drade’a stał wysoki, ponuro wyglądający osobnik. Sprawiały to ciemne okulary i czarny garnitur. Zdusiłem jednak dowcip o właścicielach zakładów pogrzebowych, kiedy zauważyłem, że prawą ręką facet trzyma szelki dosyć parszywie wyglądającego psa-przewodnika, który usiłował siedzieć obok niego na baczność. W lewej ręce trzymał najwyraźniej ciężką walizkę.

— Nie — powiedziałem sięgając do sterów i unosząc się do pozycji siedzącej. — Co się dzieje?

— Jak się pan czuje?

— Chyba nieźle. Tak. Wypoczęty.

— To dobrze. Policja przysłała tego pana na rozmowę na interesujące ich tematy. Poprosił, żeby nikt panom nie przeszkadzał, więc powieszę na drzwiach odpowiednią tabliczkę. Nazywa się Nadler, Theodore Nadler. Zostawiam panów samych.

Poprowadził Nadlera do krzesła dla gości, pomógł mu usiąść i wyszedł zamykając za sobą drzwi.

Napiłem się wody. Spojrzałem na Nadlera.

— Czego pan chce? — spytałem.

— Pan wie, czego chcemy.

— Spróbujcie dać ogłoszenie — zaproponowałem.

Zdjął okulary i uśmiechnął się do mnie.

— Spróbuj je sobie poczytać. Na przykład „Pracownicy poszukiwani”.

— Powinieneś być w korpusie dyplomatycznym — powiedziałem. Uśmiech mu zastygł na poczerwieniałej twarzy.

Ja się uśmiechnąłem, a on westchnął.

— Wiemy, że go nie masz, Cassidy — wreszcie się odezwał — i nie pytam cię o niego.

— To dlaczego tak mną pomiatacie? Dlatego, że wam na to pozwalam? To przez was zostałem postrzelony, bo zmusiliście mnie do przyjęcia stopnia. Gdybym miał coś dla was, to teraz musielibyście dużo za to zapłacić.

— Ile? — zapytał troszeczkę za szybko.

— Za co?

— Za twoje usługi.

— W jakim charakterze?

— Myśleliśmy o zaproponowaniu ci interesującej pracy. Jak ci się podoba stanowisko specjalisty do spraw obcych kultur przy przedstawicielstwie Stanów Zjednoczonych w Narodach Zjednoczonych? Jednym z warunków otrzymania posady jest doktorat z antropologii.

— Kiedy ustalono te warunki? — zapytałem.

Znów się uśmiechnął.

— Dosyć niedawno.

— Rozumiem. A jakie byłyby obowiązki takiego specjalisty?

— Zaczęłyby się od zadania specjalnego natury dochodzeniowej.

— W jakiej sprawie?

— Zniknięcia gwiezdnego kamienia.

— O-o. No cóż, muszę przyznać, że przemawia to do mojej ciekawości, ale nie na tyle, żebym chciał dla ciebie pracować.

— Właściwie to nie pracowałbyś dla mnie.

Zapaliłem papierosa i zapytałem: — To dla kogo?

— Daj mi jednego — odezwał się znajomy głos. Zabiedzony pies podniósł się z podłogi i podszedł do łóżka.

— Mistrz charakteryzacji z międzygwiezdnego towarzystwa — zauważyłem. — Kiepski z ciebie pies, Ragma.

Rozpiął kilka elementów swego przebrania i przyjął ogień. Nie widziałem, jak wygląda w środku.

— A więc znów dałeś się postrzelić — powiedział. — A ostrzegaliśmy.

— Słusznie. Zrobiłem to świadomie i dobrowolnie.

— I w odwróconym stanie — rzekł unosząc koc i patrząc na mnie. — Blizny od ran odniesionych w Australii są na niewłaściwej nodze.

Puścił koc i przysiadł obok stolika.

— Wcale nie musiałem patrzeć — dodał. — Po drodze tutaj usłyszałem coś niecoś o twoim cudownym odwróconym sercu. I jakoś cały czas miałem wrażenie, że to ty musiałeś być tym idiotą, który wygłupiał się z jednostką odwracającą. Zechcesz mi powiedzieć dlaczego?

— Nie, nie zechcę.

Wzruszył ramionami.

— W porządku. Jeszcze trochę za wcześnie na objawy niedożywienia. Poczekam.

Spojrzałem na Nadlera.

— Nadal nie odpowiedziałeś mi na pytanie — rzekłem. — Dla kogo bym pracował?

Tym razem wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Dla niego.

— Żartujesz? Od kiedy to Departament Stanu zaczął zatrudniać fałszywe wombaty i psy-przewodników? I to w dodatku będące Obcymi bez prawa pobytu?

— Ragma nie jest pracownikiem Departamentu Stanu. Oddaje swe usługi Narodom Zjednoczonym. Przyjąwszy u nas pracę natychmiast zostałbyś wypożyczony do specjalnej grupy ONZ kierowanej przez niego.

— To trochę jak puchar przechodni — powiedziałem przenosząc wzrok na Ragmę. — Możesz mi coś o tym powiedzieć?

— Po to tu jestem. Jak oczywiście zdajesz sobie sprawę, przedmiot zwany gwiezdnym kamieniem zniknął. Najwyraźniej przez jakiś czas byłeś w jego posiadaniu i w związku z tym jesteś w centrum zainteresowania kilku grup chcących go z różnych przyczyn odzyskać.

— Paul Byler go miał?

— Tak. Otrzymał zlecenie skonstruowania modelu dla publiczności.

— No to był z nim bardzo nieostrożny.

— Tak i nie. Profesor Byler to bardzo szczególny człowiek. Padł ofiarą zbiegu okoliczności, który skomplikował sprawy w nieprzewidziany sposób. Widzisz, zwrócono się do niego z prośbą o podjęcie się tego zadania, ponieważ uznano go za jedną z najlepiej się do tego nadających osób. W przeszłości robił mnóstwo pomysłowych rzeczy związanych z syntetykami, kryształami i podobnymi substancjami. Sporządził piękny okaz, taki, że komisja oceniająca nie potrafiła go odróżnić od domniemanego oryginału. Hołd złożony jego umiejętnościom? Tak się z początku wydawało. Nie wiem, w jaki sposób moglibyście w normalnej sytuacji odkryć mistyfikację.

— Zachował oryginał i oddał wam kopię oraz kopię kopii?

— To nie było takie proste — rzekł Ragma, — Jak się okazało, przedmiot, który otrzymał do powielenia, nie był właściwym gwiezdnym kamieniem. Zamiana nastąpiła znacznie wcześniej — jak sądzimy w ciągu Kilku minut od formalnego przyjęcia kamienia przez sekretarza generalnego Narodów Zjednoczonych. Może oglądałeś to wydarzenie w telewizji?

— Chyba jak wszyscy. Co się stało?

— Jeden ze strażników wymienił go na falsyfikat podczas przenoszenia go do skarbca. Zamiana nie została wykryta, strażnik uciekł z oryginałem, a profesor Byler otrzymał do powielenia duplikat.

— No to w jaki sposób Paul mógł uczestniczyć w…

— Przez przypadek — powiedział — przypadek dopuszczalny w każdej historii. Dziwię się, że nie pytasz, skąd strażnik miał falsyfikat.

Nieco oklapłem. Zastanawiałem się, czy bardzo mnie zaboli, jeśli się roześmieję.

— Chyba nie od Paula? Powiedz, że nie zrobił pierwszego duplikatu.

— Owszem, zrobił — odparł Ragma. — Z kilku zdjęć i opisu na piśmie. Oto dowód jego umiejętności. Jeśli chodzi o technikę, wybór nie mógłby być lepszy.

Zgasiłem papierosa.

— Więc dostał do zduplikowania własny duplikat?

— Dokładnie. Co postawiło go w bardzo niezręcznej sytuacji. Miał oryginał i pracował nad ulepszoną kopią, skoro miał coś lepszego niż zdjęcia i opisy, a tu Narody Zjednoczone proszą go o skopiowanie jego pierwszego dzieła.

— Chwileczkę! To on miał oryginał? Myślałem, że zabrał go strażnik.

— Właśnie do tego zmierzałem. Strażnik przeniósł go do profesora Bylera. Byler obawiał się, że pierwsza kopia nie wytrzyma próby bliższych oględzin, szczególnie ze strony jakiegoś przyjezdnego Obcego, który mógł widzieć kamień gdzieś indziej i wiedzieć coś o jego wyglądzie fizycznym — coś, co może mógłby wykryć tylko Obcy. W każdym razie zamierzał za drugim razem stworzyć lepszą replikę i kazać temu samemu strażnikowi spróbować wymienić ją na pierwszy model. Sądził, że druga wersja pozwoli ukryć fałszerstwo znacznie dłużej. Stanął więc wtedy przed dylematem: zwrócić oryginał i kopię czy też dwa kamienie drugiej generacji, z których był dość dumny. Rozwiązał problem zwracając oryginał i kopię, ponieważ obawiał się, że władze mogły już do tego czasu szczegółowo zbadać jego własności i zarejestrować je jako autentyczne dane. Potrząsnąłem głową.

— Ale dlaczego? Dlaczego w ogóle zadał sobie tyle trudu?

Ragma zgasił swego papierosa i westchnął.

— Facet jest emocjonalnie głęboko przywiązany do monarchii brytyjskiej…

— Klejnoty koronne! — rzekłem.

— Właśnie. Przyjechał gwiezdny kamień, a one odjechały. Miał obsesję na punkcie ich oddania, na punkcie nieuczciwości, jak sądził, umowy oraz na punkcie obrazy majestatu.

— Ale w gruncie rzeczy nadal należą do korony i w każdej chwili są osiągalne. Brytyjczycy zgodzili się na wypożyczenie ich na czas nieokreślony pod tymi właśnie warunkami.

— Zdaje się, że obaj tak to widzimy — powiedział Ragma — ale on nie. Podobnie jak kilku innych ludzi — jak na przykład strażnik — którzy z nim współpracowali.

— A co dokładnie chcieli zrobić?

— Zamierzali odczekać jakiś czas, aż wasze kontakty z innymi rasami się rozszerzą, a korzyści z nich płynące na dobre zapadną w pamięć opinii publicznej. Wtedy ogłosiliby, że gwiezdny kamień jest falsyfikatem — który to fakt pozaziemskie władze łatwo by potwierdziły — i że prawdziwy kamień oddadzą za okup. Ceną miał być oczywiście zwrot klejnotów koronnych.

— A więc za tym wszystkim stała grupka pomyleńców. To nawet wyjaśnia pewien toast, który podsłuchałem w moim mieszkaniu. Niewątpliwie czekali, żeby mnie wypytać i dowiedzieć się, skąd go mają ponownie ukraść.

— Tak. Szukali cię. Ale my mamy ich na oku. Właściwie są bardziej kłopotliwi niż groźni i gdybyśmy zostawili ich w spokoju, mogliby nam nawet pomóc zlokalizować kamień. To chyba wystarcza do zrównoważenia wiążących się z tym niedogodności. — Co by się stało, gdyby wszystko poszło zgodnie z ich planem?

— Gdyby im się udało, Ziemia zostałaby wykluczona z łańcucha wymiany i prawdopodobnie znalazłaby się na czarnej liście handlu, turystyki oraz wymiany kulturalnej i naukowej. Poważnie by to także zmniejszyło wasze szansę zaproszenia do przyłączenia się do naszej formalnej konfederacji będącej organizacją z grubsza odpowiadającą waszym Narodom Zjednoczonym.

— I ktoś tak inteligentny jak Paul tego nie rozumie? Zastanawiam się, czy rzeczywiście jesteśmy gotowi do czegoś na taką skalę.

— Och, teraz już rozumie. To on podał nam wszystkie te szczegóły. Nie osądzaj go zbyt surowo. Intelekt rzadko ma wpływ na uczucia.

— A co właściwie się z nim stało? Słyszałem, że został zabity.

— Został zaatakowany i poważnie poturbowany, ale policja zjawiła się na scenie w chwili, gdy jego napastnicy się oddalali. Policjanci mieli wyposażenie medyczne do pierwszej pomocy i natychmiast umieścili go w zakładzie, w którym przeszedł udane transplantacje kilku narządów. Następnie skontaktował się z władzami i wszystko im opowiedział. Na tę decyzję wpłynął fakt, że napastnicy byli poprzednio jego wspólnikami.

— Zeemeister i Buckler — powiedziałem — nie sprawili na mnie wrażenia ludzi, których uczucia mają wpływ na intelekt.

— To prawda. Zasadniczo to chuligani. Do niedawna ich główna działalność polegała na dostarczaniu i przemycie narządów. Przedtem robili wiele innych nielegalnych rzeczy, ale wydaje się, że ostatnio narządy dobrze im szły. Byli wplątani w kradzież gwiezdnego kamienia z przyczyn raczej finansowych niż ideowych. Żaden z innych członków spisku nie był kryminalistą w zawodowym znaczeniu tego słowa. Dlatego wynajęli Zeemeistera — żeby im zaplanował kradzież. Jednak jego ostateczna wersja planu przewidywała wytrych na bociany…

— Wystrychnięcie na dudka — podpowiedziałem zapalając mu jeszcze jednego papierosa.

— No właśnie. Zamierzał gdzieś po drodze przywłaszczyć kamień sobie i zwrócić go władzom w zamian za pieniądze i obietnicę nietykalności.

— Gdyby do tego doszło, to jaki miałoby to wpływ na szansę naszego członkostwa w konfederacji?

— Nie byłoby to tak szkodliwe jak posłużenie się kamieniem w celu odzyskania Klejnotów koronnych — odparł. — Jak długo jesteście gotowi do przekazania go we właściwym czasie dalej, rozwiązanie wszelkich problemów związanych z jego utrzymaniem należy do was.

— Jaką więc naprawdę rolę odgrywasz w tej całej sprawie?

— Nie lubię traktować życia tak rygorystycznie — odparł Ragma. — Jesteście nowi w tej grze i chcę dopilnować, żebyście dostali wszelkie możliwe fory. Chciałbym, żeby kamień został odzyskany, a cała sprawa poszła w niepamięć.

— Ładnie z twojej strony — powiedziałem — więc spróbuję zachowywać się rozsądnie. Rozumiem, że Paul zatrzymał oryginał i że powiedział ci, iż podczas pewnego karcianego wieczoru w jego laboratorium przeszedł on w nasze posiadanie.

— Tak.

— A zatem możliwe, a nawet prawdopodobne, że Hal i ja mieliśmy go przez pewien czas w naszym mieszkaniu. Potem kamień zniknął.

— Na to by wyglądało.

— Co więc według ciebie miałbym robić, gdybym przyjął tę pracę?

— Przede wszystkim, ponieważ nie chcesz opuścić swego świata w celu poddania się analizie telepatycznej i ponieważ nie aprobujesz kwalifikacji Sibli, chciałbym, żebyś się zgodził na badanie przez specjalnie sprowadzonego przeze mnie na Ziemię przeszkolonego specjalistę.

— Nadal więc sądzisz, że wskazówka jest gdzieś ukryta w moim umyśle?

— Musimy przyjąć taką możliwość, prawda?

— Tak. Chyba musimy. A co z Halem? Może on też coś ukrywa na jakimś głębokim poziomie?

— Istnieje taka możliwość, chociaż jestem skłonny wierzyć jego zapewnieniom, że kamienia nie zabierał. Jednak właśnie niedawno przekazał panu Nadlerowi zgodę na zastosowanie względem siebie każdej odpowiedniej techniki badania umysłu.

— W takim razie ja też się zgadzam. Sprowadź swego analityka. Tylko żeby znał się na robocie i nie miał możliwości przetrzymania mnie na innym świecie.

— W porządku, a zatem załatwione. Czy to znaczy, że przyjmujesz pracę?

— Czemu nie? Równie dobrze mogę za to brać pieniądze — szczególnie, jeśli czeki będą przychodziły od ludzi, którzy zlikwidowali moje dotychczasowe środki utrzymania.

— Na razie więc zostaniemy przy tym. Będę potrzebował kilku dni na przetransportowanie analityka, którego wyszukałem. Pan Nadler ma dla ciebie do podpisu kilka formularzy, a ja tymczasem rozstawię sprzęt, który przynieśliśmy.

— Co to za aparatura?

— Noga ładnie ci się wygoiła, prawda?

— Tak.

— Jestem gotów zrobić to samo z twoją raną na piersi. Powinieneś móc opuścić szpital dziś wieczorem.

— To byłoby znakomicie. A co potem?

— Potem wystarczy, jeśli przez kilka dni będziesz unikał kłopotów. Można to osiągnąć albo gdzieś cię zamykając, albo trzymając nad tobą rozsądny nadzór z zastrzeżeniem, że będziesz się starał unikać kłopotliwych sytuacji. Zakładam, że wolisz to drugie.

— Zakładasz słusznie.

— Więc wypełnij dokumenty. Rozgrzeję sprzęt i niedługo cię uśpię.

Co też się stało.

Później, kiedy szykowali się do wyjścia — pochowali już cały sprzęt medyczny i formularze, Nadler włożył ciemne okulary, a Ragma swoje szelki — Ragma odwrócił się do mnie i prawie za bardzo od niechcenia powiedział: — A tak przy okazji, skoro doszliśmy do pewnego porozumienia, to czy nie zechciałbyś mi powiedzieć, dlaczego dokonałeś samoodwrócenia?

I chciałem to zrobić. Wydawało się, że skoro poniekąd siedzimy już w tym razem, nie ma powodu ukrywania tego aspektu sprawy. Stwierdziłem, że właściwie mogę mu powiedzieć.

Otworzyłem usta, ale słowa nie ułożyły mi się właściwie. Poczułem drobny ucisk w gardle, pewne nabrzmienie podstawy języka i odruchowe napięcie niektórych mięśni twarzy, a ja sam nieznacznie się uśmiechnąłem, lekko skinąłem głową i powiedziałem: — Wolałbym się zająć tym później, dobrze? Powiedzmy jutro czy pojutrze?

— W porządku — odparł. — Nie ma pośpiechu. Kiedy nadejdzie czas, możemy odwrócić odwrócenie. Teraz odpoczywaj, zjedz wszystko, co ci podadzą, i sprawdzaj, jak się czujesz. Pan Nadler i ja skontaktujemy się z tobą jeszcze w tym tygodniu. Do widzenia.

— Na razie.

— Do zobaczenia — odezwał się Nadler.

Zostawili drzwi lekko uchylone. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że nadal nie wiem wszystkiego. Ale oni też nie wiedzieli. Chciałem być tylko z nimi szczery, a moje ciało sprezentowało mi wytrych na bociany. Dosyć mnie to przeraziło, szczególnie, że w pewien sposób przypomniało mi to przeżycia podczas jazdy autobusem do domu. Ciągle jeszcze widziałem oznaki troski na twarzy starszego pana pytającego mnie, czy nic mi nie jest. Czy przed chwilą przytrafiło mi się coś podobnego, jakaś dziwaczna reakcja systemu nerwowego? Skutek odwrócenia? Ale moment był tak utrafiony… Wcale mi się to nie podobało. Jednak nic, z czym się kiedykolwiek zetknąłem podczas moich poszatkowanych studiów nad człowiekiem i jego licznymi zachowaniami, nie przynosiło mi w tej chwili żadnego wyjaśnienia.

Panie rektorze Eliot, mamy kłopoty.

Загрузка...