Kawa okazała się zbyt słodka. Jak zwykle wszystkie urządzenia, które mieli w domu, żyły sobie w najlepsze bogatym życiem wewnętrznym. Nawet głupi ekspres do kawy, który ledwie rozumiał artykułowaną mowę. Staszewski usiadł znowu przed komputerem i zaczął przeglądać akta.

Sprawa, którą prowadził nie tak dawno przecież. Trochę ponad pół roku temu, jak wynikało z dat na dokumentach. Rozbicie drobnego gangu handlującego kradzionymi samochodami. Siedmiu osadzonych. Zmarszczył brwi. Siedmiu... i ten jeden, ósmy, który strzelał ze specjalistycznej wiatrówki. Też trafił do aresztu, lecz dzięki zeznaniom Staszewskiego uniknął nawet procesu. Zwolnili go następnego dnia. Zapalił kolejnego papierosa, choć ten poprzedni dymił jeszcze w popielniczce. Chryste, czy mógł być aż tak pijany, żeby rozwiązać sprawę i niczego nie pamiętać? Czy możliwe jest racjonalne działanie, kiedy jest się nawalonym jak stodoła od rana do nocy i niczego się nie pamięta już po upływie pół roku?

Westchnął ciężko. Dobrze, że rzucił już picie. Ręce przestawały mu drżeć, palce znowu błyskawicznie i bezbłędnie trafiały w klawisze komputera, pamiętał, co robił i mówił poprzedniego dnia. A tu nagle jego własna sprawa rozwiązana w wódczanej malignie. Nie pamiętał niczego poza nieistotnymi szczegółami. Czuł się niczym bohater powieści, której autor pod koniec zapomniał, co napisał na początku. Teraz musiał czytać wszystko jak cudzy kryminał, nie mając pojęcia, w którą stronę rozwinie się akcja. Drgnął nagle. Zaraz, zaraz, zaraz... Skoro on stworzył te dokumenty, to może nie on powinien je analizować. Podskórne przeczucie starego policjanta. Dreszcz emocji. A może otoczony szklaneczkami z alkoholem sam stworzył coś pokrętnego? Specjalnie coś zagmatwał? Po co?

Zadzwonił do kolegi z wydziału wewnętrznego.

- Cześć, stary. Masz chwilkę?

- Żeby porozmawiać tak. Ale niewiele ci pomogę - odezwał się kolega. - Złapałeś mnie w Szwecji.

- O cholera.

- No mów, o co chodzi.

- Chciałbym, żebyś przeanalizował pewną sprawę.

- Co, złapałeś kogoś z komendy na przekręcie? Kto to?

- Nie. - Staszewski znowu zapalił papierosa. Trampek w ustach zamienił się w parę kaloszy. Dwa poprzednie papierosy ciągle tkwiły w wycięciach popielniczki. Wkrótce zabraknie tam miejsca. Ale nie mógł opanować odruchu. - Chodzi o moją własną sprawę. Czy wszystko zrobiłem by the book.

- O Jezu. Jakbyś coś ukradł, zastrzelił kogoś czy podsunął koledze świnię, to mógłbym ci pomóc. Ja od prostych poruczeń. A tobie potrzebny lepszy spec.

- Znasz kogoś?

- Ktoś zawsze się znajdzie. - Kolega zastanawiał się dłuższą chwilę. W tle dobiegał gwar rozmów w jakimś dziwnym języku. - Chyba mam. Jest taki analityk w Warszawie...

- Znam go?

- Nie. Ale bardzo kontaktowy facet.

- To stań na rzęsach i mi go załatw.

- Nie ma sprawy, esemesnę mu twój numer i powinien oddzwonić.

- Bosko! Dzięki.

Odłożył komórkę. Zaczął googlać, szukając jakiegoś polskiego instytutu specjalizującego się w badaniach alergii. Do wyboru, do koloru, ale żaden nie wzbudził w nim zaufania. Albo skostniałe od rutyny uczelnie państwowe, gdzie najmłodsi pracownicy może dowiedzieli się już, co to jest w ogóle alergia, albo prywatne kliniki, nastawione na szybki zysk. Oferowały w leczeniu nawet metody takie jak akupunktura, kamasutra albo leczenie wzrokiem lub bełkotem. Dobre.

Przeszedł na amerykański Science Citation Index. Tu nareszcie wyłowił polskich naukowców, którzy naprawdę mieli coś do powiedzenia, skoro drukowali ich na Zachodzie. Za oceanem nie było już jakoś artykułów w rodzaju «Wpływ wsadzenia sobie w dupę zwiniętej wczorajszej gazety i mocnego nią kręcenia na ustatycznieniowienie odalegizacji dowkorowej na przykładzie wsi agroturystycznej i planów jej przyszłej budowy».

Przerwały mu dźwięki opery Wagnera. Na wyświetlaczu domowego telefonu pojawił się napis: «Połączenie nieznane, lokalizacja nieznana». Przełączył na głośnik wiszący nad biurkiem.

- Tak, słucham.

- Witam. Tu Bartek Nowosielski. Dzwonię z poruczenia kolegi.

- Co za ulga, że tak szybko. Tu Sławek Staszewski.

Tamten był rzeczowy.

- Jaką sprawę miałbym analizować?

- Zaraz prześlę na laptopa wszystkie dane i...

- Jakiego laptopa? Jestem na urlopie.

- No to na konto. Można ściągnąć z kawiarenkiinternetowej i...

Tamten znowu nie dal dokończyć.

- Jakiej kawiarenki, Chryste? Na pustyni? - mruczał przez chwilę. - Złapałeś mnie w Egipcie - wyjaśnił. - Właśnie jadę na wielbłądzie, po piasku, strasznie trzęsie, gnojek co chwilę chrapie i jest chyba zły na upał bardziej ode mnie.

Rzeczywiście w słuchawce coś parskało i jakby gulgotało. Staszewski wiedział, że takie dźwięki wydają dromadery.

- O cholera. To pozdrów wielbłąda ode mnie.

- Pozdrowić? Żeby mnie opluł? - Nowosielski roześmiał się jednak. - Ty wiesz, ile to garbate bydlę jest w stanie wyrzucić z siebie lepkiego syfu?

- Na szczęście nie wiem.

- No dobra - Nowosielski przeszedł na ton ugodowy. - Ktoś ze współuczestników wycieczki musi mieć jakiś komputer pod polską komórkę ze sobą.

- Będę strasznie wdzięczny. To cholernie pilne. Nowosielski przybrał nagle ton zaśpiewu, jakim raczą wiernych księża w kościołach.

- Bracia - zawodził - przekażcie sobie znak pokoju... Tfu! Przekażmy sobie adresy kont i numeeeeeryyy...

Tym razem roześmiał się Staszewski.

- Masz u mnie przysługę.

- Nie wątpię. Słyszałem, że jesteś najlepszym oficerem śledczym wrocławskiej komendy.

- Fakt. Tak o sobie mówię w chwilach, kiedy napadnie mnie chorobliwa skromność.

Chwilę później dwie pary dłoni, jedna we Wrocławiu, w klimatyzowanym pokoju, a druga w Egipcie, z grzbietu wielbłąda, zaczęły stukać w klawisze, przekazując sobie cyfry i litery.

* * *

Jako policjant Staszewski widział wiele śmierci. A właściwie jejefektów w postaci ciał - spokojnych, jakby człowiek tylko zdrzemnął się na chwilę, albo okrutnych, zmieniających twarz denata w maskę strachu lub cierpienia. Zdarzały się też jeszcze mniej ciekawe: topielcy, szubienicznicy, desperaci skaczący z okien, ofiary poparzeń... Ale nie to było ważne. Ważny był mrok. Staszewski nie bał się śmierci. Kiedyś jego poprzednia dziewczyna zrobiła mu test psychologiczny, z którego wynikało, że jest co prawda kompletnym porąbańcem, ale akurat nie boi się śmierci. Był zwykłym fatalistą, pogodzonym z myślą, że cokolwiek by robił, stanie się to, co ma się stać. Czasami wydawało mu się nawet, że ten naznaczony mu termin będzie najpiękniejszym dniem jego życia. Ciasne, oświetlone gazowymi latarniami uliczki, po których krążył, nie napawały go choćby niepokojem. Kompletnie sam o trzeciej w nocy. Uwielbiał ten ostatni bastion poprzedniej cywilizacji, oddalony od rozświetlonego nawałą elektrycznego światła miasta. Jego łuna biła zza potężnych brył kościołów, sprawiała, że liście zarośli nad rzeką lśniły srebrem, a korony drzew przypominały dekoracje w jakimś teatrze. Atmosfera niczym ze szkiców Brunona Schulza - mrok myśli, tajemnych rytuałów, znaków czegoś, co kryje się we mgle. Nie wiedział, czy coś czai się na niego w ciemności. Ale miał pewność, że coś ważnego stanie się albo dziś, albo jutro. Zwykła wrażliwość i dar obserwacji, w gruncie rzeczy nawet w tym przypadku obserwacji samego siebie, a nie jakiś tam dar przewidywania.

Zerknął na zegarek. Trzecia trzydzieści siedem. Po raz pierwszy na wyświetlaczu nie pojawiła się trzynastka. Uśmiechnął się lekko. Najbliższa brama również nie nosiła tego numeru, nie znajdował się też na trzynastym piętrze, Mariola nie ustawiła programu w telewizji, ani nawet pralki na trzynastkę. Po raz pierwszy od momentu, kiedy zaczął to przedziwne śledztwo. Wyjął z kieszeni palmtopa i sprawdził w sieci strefy czasowe. W USA, na Zachodnim Wybrzeżu, musiała być teraz osiemnasta trzydzieści siedem. Idealna pora. Podyktował aparatowi telefonicznemu numer.

- Good evening. What can I do for you? - odezwał się głos, który pasował do lokaja w tanim filmie o burżuazji.

- Hallo. I’m a police officer from Poland. Could I speak to mister Wasiak?

- I’ll check this, sir. Please, wait.

Ani chybi lokaj, przemknęło Staszewskiemu przez głowę. Na szczęście nie musiał czekać długo.

- Wasiak, słucham.

Tym razem ochrypły głos należał do kogoś raczej nawykłego do wydawania poleceń niż ich słuchania.

- Witam serdecznie. Nazywam się Staszewski i jestem policjantem, który...

- To w pana imieniu tamten gość dał ogłoszenie? - przerwał mu Wasiak.

- Tak.

- Śledztwo w sprawie klasztoru?

- Tak.

- No to pytaj pan, o co pan chce.

Tak zaskoczył Staszewskiego, że ten nie mógł przez chwilę zebrać myśli.

- Mmmm... Jak się nazywał ten oficer, którego dokooptowaliście z Miszczukiem do śledztwa?

- Borowicz. A skąd pan w ogóle o tym wie?

Transatlantyckie łącza były bezbłędne. Staszewski słyszał oddech Wasiaka. Nawet tykanie jego staromodnego zegara.

- Przeczytałem wszystkie panów akta. A ponieważ nagle ich styl diametralnie się zmienił i stał się... mmmm... bardziej fachowy, to wydedukowałem, że dobrali panowie jakiegoś profesjonalistę.

- Aha. - Po raz pierwszy w głosie Wasiaka można było usłyszeć cień szacunku. - On wymyślił naszą ucieczkę. On napisał parę papierów, przystawił pieczątki, podrabiał, co mógł. Tylko raz chciał, żebym jeden list napisał własnoręcznie. Nie wiem po co.

Staszewski wiedział po co. Z całą, całkowitą pewnością.

- Mogę to panu wyjaśnić - powiedział.

- Naprawdę?

- Tak. W ten sposób Borowicz zostawił dla mnie ślad.

Wasiak zawahał się, szepcząc coś niezrozumiałego.

- Dla pana? - dodał głośniej.

- Dla kogoś, kto będzie dalej prowadził to śledztwo. Chodziło o to, żeby rozpoznać charakter pisma i porównać daty. Pan napisał list po swojej «śmierci». I to skłoniło mnie do tego, żeby pana szukać.

Nastąpiła dłuższa chwila ciszy.

- Nie domyśliłem się tego - głos Wasiaka stał się już prawie sympatyczny. - Ale ma pan rację. Chciał, żeby ktoś dokończył sprawę.

- Czy w związku z tym mógłby pan opowiedzieć wszystko po kolei?

- O tym, czego nie ma w aktach? Tak. Tylko niech mi pan najpierw powie, dlaczego pan się tym zainteresował po latach?

Staszewski nie miał pojęcia, czy mówić całą prawdę.

- Wie pan, właściwie przypadkiem. Kiedyś, będąc w Niemczech, zetknąłem się z Kugerem - Sławek przypisał sobie znajomość Ziemskiego. Wasiak i tak nie mógł tego sprawdzić.

W głosie Wasiaka zabrzmiało autentyczne zdziwienie.

- Z Kugerem? To on jeszcze żyje?

- Już nie. Ale ułożył sobie wszystko po wojnie po swojemu. Myślę, że był szczęśliwy z tą swoją Polką. Zresztą nieważne. Początkowo myślałem, że to zrzędzenie staruszka, którego zżera skleroza. Potem, długo po powrocie do kraju, też właściwie przypadkiem, natknąłem się na akta i zrozumiałem, że Kuger mówił prawdę.

Wasiak znowu mu przerwał:

- Ale dlaczego podjął pan działania w sprawie, w której nie ma nawet żadnych podejrzanych?

Déjà vu. To samo pytanie zadał sobie wcześniej.

- Proszę pana, to śmieszne śledztwo...

- Ono nie jest śmieszne. Ta sprawa zabija wszystkich, którzy usiłują ją rozwiązać.

Staszewski roześmiał się.

- Zdołałem zauważyć.

- Tylko nieliczni zdołali ujść śmierci. - Wasiaka trudno było zrozumieć. Na kresowy akcent z młodości nałożyła się amerykańska wymowa tak charakterystyczna dla tamtejszej Polonii. - A pan? Czy pan boi się śmierci?

Chryste, przecież o tym myślał przed chwilą. Miał wrażenie, że były milicjant czyta w jego głowie.

- Nie.

- Oj, młody człowieku... - Wasiak westchnął ciężko. - A nie łatwiej w zwykły sposób popełnić samobójstwo? Zastrzelić się, powiesić, wypić trutkę?

- Wolałbym przykład kogoś z tych nielicznych, którzy przeżyli.

- Kogo? Kugera pan spotkał, Borowicz umarł ze starości, ten gestapowiec pewnie zgnił na Sybirze, a ze mną pan właśnie rozmawia. Nikt inny nie przeżył.

Staszewski czuł, że Wasiak mu się wymyka. Postanowił powiedzieć prawdę.

- Po wojnie, po waszej ucieczce z kraju, te dziwne zgony się powtarzały. Ciągle w ten sam sposób. Prowadzenie śledztwa zlecono mi na drodze formalnej.

Wasiaka nie zdziwiło to zupełnie.

- Dlaczego? - spytał.

- Podobno jestem najlepszym oficerem śledczym w tym mieście.

- Aha.

I znowu długa cisza. Wasiak podjął rozmowę dopiero po minucie.

- Dobrze. Powiem panu, co wiem.

- Od początku?

- Tak. Pominę mało ważne szczegóły naszej ucieczki. Dalsze śledztwo Borowicz prowadził już w Stanach.

- Słucham?

- No tak.

Szczegóły ucieczki nie zostały jednak pominięte. Zanudzony opowieścią przygód krok po kroku Staszewski usiadł na środku pustej uliczki i wyciągnął z kieszeni redbulla. Dopijał właśnie resztki, kiedy w opowieści pojawiły się nareszcie wątki amerykańskie. Borowicz i Wasiak nie mieli żadnych poważniejszych pieniędzy. Nie potrafili też niczego, co byłoby przydatne. Zaczynać więc od budki z hamburgerami? Nie bardzo wiedzieli nawet, jak zrobić takie paskudztwo. Jedyna wiedza, jaką posiadał Wasiak, ograniczała się do gospodarzenia w zapadłej kresowej wsi. Ale Borowicz całą wojnę spędził jako specjalista od podrabiania dokumentów w AK. Szybko okazało się, że te amerykańskie były ówcześnie łatwiejsze do podrobienia od niemieckich. Mniej więcej po miesiącu dysponowali kompletem poręczeń bankowych i wzięli spory kredyt. Jednak zamiast zwiewać z kasą do Meksyku, jak postąpiłaby większość tamtejszych, ograniczonych umysłowo przestępców, kupili ruinę farmy. Obaj wyremontowali walący się dom, postawili ogrodzenie, uporządkowali teren. Zaczęli nawet uprawiać rolę. Niestety. Kompletnie im nie szło. Umiejętności Wasiaka, przydatne na polskich kresach, w warunkach amerykańskich nie sprawdzały się zupełnie. Farmę trzeba było sprzedać przed upływem roku. Jakież było ich zdziwienie, kiedy pierwszy z oferentów zaproponował im dużo więcej, niż sami zapłacili. Borowicza olśniło. Infrastruktura! Szybko kupili kolejną ruinę i zrobili z niej cacko. Zysk osiągnięty ze sprzedaży już po kilku miesiącach pozwolił im spłacić wzięty na lewo kredyt. Ale dla banku stali się całkowicie wiarygodni. Kupili dwie kiepskie farmy, najęli ekipę polskich cieśli, którzy uciekli od czerwonych wspaniałości w kraju. Pod koniec lat czterdziestych zatrudnili miejscowego architekta. Mieli jeszcze większy zysk, bo zamiast farm budowali luksusowe miejsca do wypoczynku dla bogatych mieszczuchów. Najęli księgowego i specjalistę od inwestycji. Postawili swój pierwszy budynek dla bogatych emerytów ze wspaniałym zapleczem i obsługą. Potem poszli w podmiejskie osiedla mieszkaniowe. W połowie lat pięćdziesiątych byli już milionerami. I wtedy nadszedł ten dzień. Borowicz podjechał pod ich luksusowe biuro nowym odkrytym cadillakiem.

- Czas wrócić do śledztwa, towarzyszu milicjancie! - krzyknął zza kierownicy.

Wasiak wychylił się przez okno. Nie cierpiał klimatyzacji i w swoich kolejnych gabinetach (biura zmieniali często, bo swoją działalnością objęli już kilka stanów) zawsze kazał montować u siebie normalne, otwierane w sposób klasyczny okna.

- Niby jak, panie policjancie?

- Oj, przestań mnożyć problemy, obywatelu. Stworzymy specjalną grupę do rozwiązania tej sprawy. Sanacyjno-bolszewicką.

- Taki ze mnie bolszewik jak z ciebie lagerkapo! - Wasiak zawahał się przez chwilę. - A nasz interes?

- A tam. Zatrudnimy dyrektora generalnego.

Potem padło pytanie:

- Dlaczego?

Borowicz nie umiał odpowiedzieć. Przynajmniej w prosty sposób. Zastanawiał się bardzo długo.

- Nie będę pieprzył głodno, że bandyci weszli mi na ambit ani choćby rzucili wyzwanie. Zaintrygowała mnie ta sprawa. - Znowu zamilkł. - Słuchaj. I ty, i ja, czy chcieliśmy czy nie, składaliśmy przysięgę. Że będziemy bronić, chronić i tak dalej. Z pozoru robiliśmy to w różnych państwach. Ale Polska jest jak wąż. Tylko zmienia skórę. Jedyna i prawdziwa RP trwa dalej. Niezmienna.

- Nic nie zrozumiałem. - Wasiak kręcił głową. - Ale skoro ty idziesz, to ja też pójdę.

- Wiem.

- I co było dalej? - spytał Staszewski, siedząc ciągle na środku oświetlonego gazowymi lampami chodnika. Miał nadzieję, że nie dostanie wilka od zimnego bruku.

W luksusowej willi pod Santa Monica Wasiak skinął na służącego. Lokaj wiedział, o co chodzi szefowi. Przyniósł stary portfel, ten z lat pięćdziesiątych, z czasów, kiedy staremu teraz człowiekowi zaczęło się powodzić dobrze. Przyniósł też spatynowany kapelusz Borowicza. I list. Przed oczami Wasiaka przesuwało się całe jego życie. Malutka wioseczka, gułag, wrocławskie gruzy i obcy budynek milicji. Ucieczka do Stanów, utrata nadziei i łut szczęścia, dzięki któremu miał teraz wszystko, co chciał. Potem śmierć Borowicza, otoczonego dziećmi i wnukami. Wyprawił mu taki pogrzeb, że zleciało się pół miasta, żeby zobaczyć, skąd wzięły się zwłoki króla na ich cmentarzu. Jeszcze raz dotknął zapieczętowanego listu.

- Zaczęliśmy zadawać sobie proste pytania - podjął po chwili. - Odłożyliśmy na później te skomplikowane, jak: dlaczego zawsze ginie oficer, który prowadzi śledztwo w sprawie innego oficera? Pytaliśmy, co jest w klasztorze, czego nie ma gdzie indziej. Niby co? W miarę całe ściany, dziedziniec ze studnią. Myśleliśmy, że to ta studnia, ale...

- Kiedy doszliście do tego, że to kwiaty na dziedzińcu?

- Pan też do tego doszedł? - Wasiak był pod wrażeniem. - No, no. Widzę, że nasze śledztwo trafiło w naprawdę dobre ręce.

- Jak Borowicz na to wpadł? - Staszewski uśmiechnął się lekko. - Przecież wtedy nie diagnozowano jeszcze alergii.

- Taaaa... Przypadkiem. Borowicz zwiał z Krakowa, kiedy zaczęli się czepiać akowców. Ukrył się w bandzie szabrowników, żeby jakoś przeżyć we Wrocławiu. I przypomniał sobie, że szabrownicy wdarli się do opuszczonej pracowni profesora Ostermanna. Nie było zbyt wielu rzeczy do ukradzenia, ale zobaczyli ogromne pojemniki z preparatami.

- Jakimi?

- Różne ludzkie flaki i osobno sporo roślin, w tym kwiatów. Także takie, które rosły na dziedzińcu klasztoru.

- Aha. - Staszewskiemu przyszło coś do głowy.

- Wiem, o czym pan myśli. - Tym razem uśmiechnął się Wasiak. Było to wyraźnie słychać w słuchawce.

- O Wytwórni Filmów. Ale po co szabrownicy przenieśli tam pojemniki?

- Oj, nie żył pan w tamtych czasach. - Ciche westchnienie. - Z reguły preparaty do badań przechowuje się w formalinie, ale jeden pojemnik się stłukł i szabrownicy odkryli, że Ostermann przechowywał swoje w spirytusie. A to wtedy była wymienna waluta.

- Chyba tego nie pili?

- A skąd. Przewieźli do swojej kryjówki w Wytwórni, odcedzili ludzkie szczątki i kwiaty, a spiryt sprzedali Ruskim, którzy stacjonowali niedaleko.

Staszewskiemu zrobiło się niedobrze.

- O Chryste Panie!

- Stąd kwiatki w Wytwórni. Potem już się tam wypadki nie powtarzały, prawda?

- Tak. I stąd spirytus zamiast formaliny. Mogłaby coś uszkodzić w roślinach.

- No. Tyle tylko, że to nam nic nie dawało. Słaliśmy listy do różnych naukowców, ale każdy odpowiadał, że wąchając kwiatki, nie można się otruć. No, może wydestylować jakąś truciznę, ale są łatwiejsze sposoby. W każdym razie żadna roślina nie spowoduje wybuchu.

Staszewski, mimo że przykładał telefon raz z jednej, raz z drugiej strony, miał już spocone obydwie małżowiny. Bolały go też plecy. Ociężale podniósł się z bruku, przekuśtykał z powodu zastałych mięśni kilkanaście kroków i przysiadł na murku przy moście. Bał się o pojemność baterii w telefonie, ale po chwili pomyślał, że w razie czego połączy ją z palmtopem i przez USB zyska trochę prądu.

- I co zrobiliście dalej?

- Trochę utknęliśmy. Ale na szczęście Borowicz wymyślił, że pojedziemy do Biblioteki Kongresu i będziemy śledzić Ostermanna.

- Jak?

- Pośmiertnie. W tej bibliotece to oni tam mają wszystko. A kiedy dogadaliśmy się z jednym Polakiem, który tam pracował, za wojny cichociemnym, zdobyliśmy listę nazwisk ludzi, z którymi się spotykał. Von Kreutzky, Affenbach, Horch... Same sławy.

Wow. Przedwojenna policja była naprawdę dobra i skrupulatna.

- Który był chemikiem?

- Von Kreutzky. Do tego też pan doszedł?

Staszewski pokręcił głową.

- Tak. Ale nie do nazwiska.

- A do tego, że Kuger i Grunewald pracowali w tym samym gabinecie, w którym pracował później złapany przez nas gestapowiec?

- Nie.

- A potem my?

- Nie.

- A potem być może pan?

- Tego nie wiem.

- Niech pan prześledzi los tego pokoju. A konkretnie: ludzi, którzy w nim pracowali. Ten gestapowiec... - Wasiak przerwał znowu. Najwyraźniej miał talent do gubienia wątku. Albo to po prostu starość. Staszewski był coraz bardziej zmęczony. Nie chciał alkoholu. Wyjął z kieszeni kolejnego redbulla i papierosa z pomiętej paczki.

- Tak?

- On pokazał nam nawet maski przeciwgazowe w specjalnej skrytce. To wariaci, ci Niemcy. Trzymać maski dla policji... Mieli za dużo wszystkiego.

- Niekoniecznie. - Staszewski dokonał cudu, zapalając papierosa z telefonem w jednej ręce i puszką z piciem w drugiej.

- A ta śmieszna centralka w pokoju? Firmy Siemens. Jest tam jeszcze?

- Nie. Za socjalizmu zdemontowali wszystko i zainstalowali jakieś Elwro. A w tej chwili znowu zdemontowali i założyli nowe, skomputeryzowane centralki. - Staszewski zaciągnął się i upił łyk energizera. - Też firmy Siemens.

Wasiak roześmiał się głośno.

- Okey. Powiedziałem już wszystko. Wszystkie konkretne informacje prześlę panu na adres elektryczny. A konkretnie: jutro mój wnuk, bo ja się nie znam na tych elektrycznościach.

- Rozumiem.

- No to pozostała mi tylko jedna rzecz.

Wasiak obracał w palcach starą, pożółkłą kopertę. Historia. Spora część życia Borowicza. Znowu miał przed oczami wszystko, co mu się przytrafiło. Taki zwykły świstek papieru. W jego wiosce w ogóle nieosiągalny. W gułagu zwijało się kartki w trójkąt, zanim nie przyszła wiadomość, że nie ma na czym pisać. W milicji wystarczył świstek z pieczątką, a specjalne niebieskie koperty były szczytem luksusu na szczególne okazje. Potem te koperty spadły do statusu «najtańszych», a później w ogóle zniknęły. Ta, w której spoczywał list, należała do superluksusowych. Dziś budziłaby śmiech. Nie miała samoprzylepnych rogów, nie było okienka na adres ani delikatnego wzorku lub faktury.

Wasiak złamał ląkową pieczęć z odciśniętym godłem, który na sygnecie nosił Borowicz.

- Jest list do pana. Od niego.

Staszewskiego wbiło w bruk z wrażenia.

- Do mnie?!

- Tak.

- Boże. Jak?... Skąd on?... Boże! - plątał się coraz bardziej.

- Jest do pana - powiedział sucho Wasiak. - List od nieboszczyka. Przeczytać?

Staszewski nie mógł poradzić sobie z własnymi odczuciami. Borowicz napisał do niego list? Przecież to mu się śni. To jakieś aberracje umysłowe po odstawieniu alkoholu. Halucynacje. To tylko sen.


- Szanowny Panie. - zaczął Wasiak. - Skreślam te słowa, wiedząc, że pan jeszcze nie pojawił się na tym świecie. Jeszcze się pan nie urodził. A mimo to wydaje mi się, sporo o panu wiem...


Staszewski wypalił dwa papierosy. Kiedy Wasiak skończył czytać, właściwie leżał na wsporniku mostu nad Odrą. Nie martwił się ani pojemnością baterii w telefonie, ani kosztem rozmowy. Przewrócił się na wsporniku jak na łóżku, patrząc na łagodną toń poniżej. Skądś przypomniał sobie fragment znanej szanty:


Rzuciłaś, kurwo, mnie, rzucę się w morskie fale, ale nie utopię się... bo, kurwa, pływam doskonale.


- To wszystko? - spytał, plując niedopałkiem do wody.

- Tak.

- Dziękuję w takim razie. Musimy chyba kończyć, już świta. Zaraz pojawi się słońce.

Wasiak w Santa Monica podszedł do okna w swoim pałacyku. Popatrzył na świetlisty, coraz bardziej czerwony krąg tuż nad horyzontem.

- A u mnie zaraz zajdzie.

* * *

Staszewski przez sen kopnął Mariolę tak, że z mety się obudziła. Na szczęście zwyczajna była tych spraw i nie reagowała za ostro. Ostatnio na wakacjach cudem uniknęła większego uszczerbku na zdrowiu - zdążyli zamienić się miejscami i spała od ściany. A Staszewski jak zwykle kłócił się z kimś w malignie i przyładował tak, że rozwalił hotelowe łóżko. Często bił się we śnie. «Był czas przywyknąć» - mawiała Mariola. Teraz odwróciła się tylko, z trudem otwierając oczy.

- Z kim rozmawiasz? - spytała, słysząc jego bełkotanie.

Spojrzał na nią nieprzytomnie.

- Rozmawiam ze snem - oświadczył i przekręcił się na drugi bok.

- A sen ma coś mądrego do opowiedzenia? - zainteresowała się nagle.

- Ma. - Podniósł głowę. - A ty czemu nie śpisz?

- Może nie jestem jeszcze gotowa na te mądrości. A poza tym przylałeś mi tak, że będę miała siniaka!

- Przepraszam - mruknął. - Zdenerwował mnie gość po prostu.

- Co mówił?

- Oj, to jakiś recydywista. Mówił, że w jelicie grubym ma tasiemca pijaka. I ten tasiemiec włożył mu głowę do żołądka i wypija cały alkohol. A facet cierpi, bo żeby teraz się upić, potrzebuje aż dwóch i pół litra wódy. A na to go nie stać.

- I za to mu przylałeś?

Usiadł na łóżku rozbudzony, zapalił lampkę.

- Nie. - Zastanowił się. - Przywaliłem komuś innemu. Ale nie wiem za co.

Rozmasowała sobie pośladki.

- Musiałeś go bardzo nie lubić, bo walnąłeś jak kafar. - Ziewnęła. - Napijesz się herbaty?

- Bardzo chętnie. Ja zrobię.

Poszedł do kuchni. Nastawił elektryczny czajnik, z szafki wziął dwie filiżanki. Mariola piła «siki świętej Weroniki» - słomkowy napój ledwie o barwie białobrązowej, z torebki. On «szatana» - sypanego ginsenga z dwóch łyżek.

- Wiesz - odwrócił się - przez całe życie marzyłem o kobiecie, która kiedy nie może spać, to napije się ze mną herbaty i chwilę pogada.

- Ja też. - Uśmiechnęła się smutno do swoich wspomnień. - Ja też ciebie długo szukałam, debilu.

- Kocham cię.

- A ja ciebie, kompletnie porąbany wariacie.

Usiedli na ciepłym, oplecionym bluszczem balkonie. Latarnie umieszczone kilka pięter niżej rzucały fantastyczne cienie na ściany ogromnej budowli. Poza nimi o tej porze aktywne były tylko koty wydzierające sobie co lepsze łupy ze śmietników.

- Naprawdę mnie kochasz? - spytała.

Skinął głową.

- Dlaczego ciągle masz wątpliwości?

- Bo ciebie znam, małpo sowiecka - powtórzyła jego powiedzenie. - Zaraz się jakaś Alinka uwiesi ci na szyi, Danusia będzie mi robić awantury przez telefon, że się z nią nie spotykasz, a Kasia...

- Zostaw Kasię w spokoju.

- Prześladuje mnie. Gdy widzę wiadomości w dzienniku, dotyczą jej miasta. Gdy widzę drogowskaz, to oczywiście prowadzi do niej. Otwieram gazetę i już wiem, że będzie coś z jej okolic. Walczyła o ciebie i...

- I już. Na taką miłość jak do ciebie czeka się całe życie, idiotko. Czasem się nie doczekuje. Więc nie myśl, że się od ciebie odczepię.

- Ale ona...

- Prześladuje cię? Mnie z kolei prześladuje trzynastka. Widzę ją wszędzie.

- Mówiłeś.

- Choć ostatnio przestała.

Upiła łyk gorącej herbaty.

- Coś ważnego się stanie?

Podziwiał jej intuicję.

- Też mam takie wrażenie.

Znowu upiła łyk. Potem spytała z jakąś dziwnądeterminacją:

- Zginiesz?

Wzruszył ramionami.

- Nie wiem.

- Nie chcę.

Wstał lekko i poszedł do gabinetu. Wyjął z paczkidwa papierosy.

- Przynieś też list - zawołała z balkonu.

- OK.

Wrócił z kartką sporządzoną przez jakieś urządzenie rozpoznające nagrane słowa. Wydruk oczywiście nie miał podpisu. Mariola wzięła kartkę, zaciągając się głęboko papierosem. Kiedy zapalała świeczkę w balkonowym, pozbawionym ozdób szklanym uchwycie, zauważył, że drżą jej dłonie. Czytała głośno:


Szanowny Panie! Skreślam te słowa, wiedząc, że pan jeszcze nie pojawił się na tym świecie. Jeszcze się pan nie urodził. A mimo to wydaje mi się, sporo o panu wiem. Przyznam, że trochę dziwne pisać do kogoś, kogo jeszcze nie ma, ale spróbuję.

A oto co o panu wiem. Jest pan nerwusem który nie może ani chwili usiedzieć na jednym miejscu Bez przerwy pan po coś sięga, chodzi z miejsca na miejsce, zapewne słuchając muzyki. Jest pan niepozbierany, roztrzepany, niesumienny, leniwy... A jednocześnie jest pan najbardziej skrupulatnym, sumiennym, doprowadzającym zawsze sprawy do końca oficerem policji/milicji (nie wiem), zawsze mającym rację w każdym przypadku, co doprowadza pieski wokół do białego szaleństwa. Ile by to pana nie kosztowało, pan zawsze zrobi swoje.

Łatwo pana zranić, łatwo doprowadzić do furii. Nigdy nikomu nie udało się zawrócić pana z drogi. Oglądałem ostatnio w tym durnym amerykańskim kinie najnowszy western «High Noon»...


Staszewski od razu sprawdził w palmtopie datę. «W samo południe» - 1952. Ładnie: «najnowszy». Sam oglądał to jako dziecko. W roli głównej Gary Cooper, reżyserował Stanley Kubrick. Staszewski ściągnął trailera z jakiegoś holenderskiego serwera. Jedyne nazwisko, jakie jeszcze rozpoznał na liście płac, to Lon Chaney. Czarno-białe obrazy przesuwały się na malutkim ekraniku.


...Kończy się jak zwykle happy endem. Panu jednak «szczęśliwe zakończenie» chyba nie będzie dane. Zresztą nie wiem. Nie mnie wypowiadać się o losach wszechświata. Domyślił się pan, dlaczego to piszę? Prawdopodobnie tak, jeśli dobrze zgaduję...


Bo pisząc o mnie, opisujesz samego siebie, pomyślał Staszewski.


...Ale powiem wprost, dla pewności. Pisząc o panu, opisuję samego siebie, jeśli ktoś się podjął tej sprawy i jeszcze nie uciekł albo nie zginął, znak, że jest podobny do mnie. Kompletny wariat, występny, mający prawo za nic. Postrzegający tylko siebie i resztę świata. Resztę, która usiłuje mu się przeciwstawić. A w takich sytuacjach da pan z siebie wszystko. Płacąc, płacąc, płacąc... Poświęcając, co tylko można poświęcić. No nic. To właśnie coś dla pana...


Staszewski przypomniał sobie inny western, nakręcony dokładnie czterdzieści lat później. «Unforgiven» - «Bez przebaczenia». Powtórzył napis z czołówki filmu jak znaną piosenkę: «Staszewski występnym człowiekiem był, nie stronił od kobiet i alkoholu...». No trudno. Ludzie rodzili się z gorszymi wadami.


...Problem w tym, że to śledztwo jest szczególne. Zawsze zabija tego, kto je prowadzi. No i w pewnym sensie mamy impas. Mam nadzieję, że zdobył pan materiały Wasiaka i zapoznał się z nimi. Choć to niewiele da. Trzeba sobie zadać pytanie: Gdzie jest to ostateczne wyciągnięcie rewolweru z kabury? Kiedy nastąpi? I... czy jest pan na nie gotowy?

Wiem, że to będzie bardzo przykre przeżycie. Jeśli pan przeżyje, oczywiście. Nie jestem zwolennikiem teorii «samowybuchów», myślę, że to jakaś nieznana choroba. Żywię więc nadzieję, że w pańskich czasach będzie już na nią lekarstwo. Nie jestem Bogiem. Nie mnie przewidywać.

W każdym razie uważam, że powinien pan pójść na ten dziedziniec i doświadczyć wszystkiego osobiście...


- Wariat! Wariat! - krzyknęła Mariola, przerywając głośną lekturę. Zerwała się i zaczęła krążyć po balkonie. Nie za bardzo było gdzie chodzić, więc żeby w ogóle poruszać się od barierki do barierki, musiała drobić małymi kroczkami. Z boku mogłoby to wyglądać dość śmiesznie, gdyby nie wyraz jej twarzy.

- Tak. Taki sam jak ja - powiedział Staszewski.

Oczy Marioli zwiastowały nadejście końca świata.

- Nie puszczę cię!

- Zobaczymy. - Sławek zerknął na kartkę:

Prowadzi pan śledztwo w sprawie, w której nie ma żadnego podejrzanego, prawda? Niech więc się pan zastanowi, kto mógłby być tym podejrzanym...

Kilka pustych linijek.

Wie pan, o kim mówię?...


Znowu przerwa.


Życzę powodzenia. Pozdrawiam. Sławomir Borowicz.

* * *

Wóz specjalny przypominał do złudzenia ciężarówkę do przewozu mebli, ale nie miał żadnego kamuflażu. Zaparkowany na zatłoczonej innymi pojazdami ulicy nie wzbudzał niczyich podejrzeń. W środku technik kończył przyklejać małą kamerę do skroni Staszewskiego. Starannie przykrył ją włosami. Druga kamera tkwiła ukryta w torbie przewieszonej przez ramię, a trzecia została wcześniej umieszczona na dachu budynku.

- Partanina - odezwał się siedzący przed ekranami łączności Hofman. - Bandyci od razu się zorientują, że wszystko jest na podglądzie.

- Ale my nie łapiemy bandytów. - Staszewski podwinął rękaw koszuli. Przemył skórę spirytusem, a potem wbił igłę. - Ostermann i von Kreutzky, twórcy tego upiornego kręgu śmierci, od dawna nie żyją.

- To kogo chcesz aresztować?

- Nikogo. Chcę się dowiedzieć, co jest grane.

Hofman podniósł porzuconą przez Staszewskiego strzykawkę.

- A to?

- To najsilniejszy środek antyhistaminowy, jaki zna cywilizacja. Jeszcze w fazie testów w Warszawie.

- A ty jak zwykle znasz odpowiedniego profesora, który ci to po prostu dał.

Staszewski uśmiechnął się ponuro.

- Jak zwykle potrafię dotrzeć do odpowiedniego profesora.

- A jak go przekonałeś?

- Każda uczelnia jest umoczona w jakieś machloje i przekręty. Wystarczy znać trochę temat i już masz materiały, na kogo chcesz.

Hofman nalał do kubka kawę z termosu. Parząc usta, wypił kilka łyków.

- No dobra - westchnął. - Lek przeciwko alergii... Nie lepiej włożyć maskę przeciwgazową? Albo potraktować te wszystkie cholerne kwiatki gaśnicą śniegową? Kwasem, solą, napalmem czy wręcz «Pomarańczowym Agentem»?

- Wtedy prawdopodobnie nic się nie stanie. I niczego się nie dowiemy.

Hofman zapalił papierosa, nie zwracając uwagi na syknięcie technika. W wozie specjalnym nie powinno się palić. Dopił kawę z kubka i napełnił go znowu.

- A co z Mariolą? Zawsze ci towarzyszyła.

- Pokłóciliśmy się wczoraj.

- Bardzo, bardzo?

- Mhm. Nazwała mnie gnojem.

- Oj... - Hofman roześmiał się nagle. - To chyba nie pierwszy raz w historii. Biedna Mariolka dołączyła do kompanii bab, które nie mogą znieść twoich wariactw? Czy może stworzyłbyś z nich cały batalion?

- Poszło o to, że nie może już znieść, jak ryzykuję życie. I w ogóle awantura w typowo babskim stylu. Bez stylu, planu działania i wyznaczenia sobie celów, które chce kłótnią osiągnąć.

Hofman wzruszył ramionami.

- Naprawdę nie wiem, co te baby w tobie widzą. Jak można żyć z takim popaprańcem? A one lecą jak ćmy do ogniska.

- Na szczęście ty nie jesteś kobietą.

Staszewski wstał lekko.

- No to chyba wszystko gotowe.

- Mhm.

Otworzył tylne drzwi pojazdu ze specjalną śluzą, żeby niczego nie było widać z zewnątrz. Zeskoczył na chodnik.

- Kontrola połączeń - gdzieś w środku głowy usłyszał głos technika. - Kamera na skroni. Porusz głową.

Staszewski rozejrzał się wokół.

- OK. Kamera w torbie. Naceluj na wóz, punkt kontrolny.

Przeszedł na przód samochodu. Poruszył torbą tak, żeby technik zobaczył nalepkę z rejestracją na szybie.

- OK. Kamera na dachu też OK. Mikrofon zewnętrzny?

- Raz, dwa, trzy...

- OK. Mikrofon kierunkowy?

Staszewski podniósł rękę.

- Raz, dwa, trzy - powiedział do zegarka.

- OK. Surround?

Pstryknął palcami kilka razy wokół siebie.

- Peeeełne koło. Słyszę cię wyraźnie i bez zakłóceń.

- No, to teraz na Księżyc możesz lecieć - włączył się Hofman. - Pozdrów Twardowskiego, ale na razie pokaż nam trochę podczerwieni. Spróbuj zerknąć na jakiś piękny, cieplutki damski tyłeczek.

Staszewski włożył przeciwsłoneczne okulary. Zerknął na przechodzącą obok kobietę.

- No, do jasnej cholery! - rozległo się znowu w jego głowie. - Ona ma okres!

Zerknął na przechodzącego obok księdza.

- Cholera! A ta ma penisa! No co ty wybierasz?

- Ale sukienkę ma fajną, nie? - mruknął.

W wozie musiało dojść do wymiany zdań, bo Hofman odezwał się dopiero po dłuższej chwili:

- OK. Laser i GPS?

- Pierwszy krok, drugi, trzeci, czwarty...

- OK. Drugie.

- No przecież widzicie moją pozycję.

- Oj, jaki drażliwy. Pistolecik naładowany? Kamizelka nie uwiera?

- Wszystko w normie.

- Patrz, teraz oficjalny - Hofman zwrócił się do technika. Po chwili zbliżył się znowu do mikrofonu. - Idź przed siebie, pogromco duchów. Specjalnie dla ciebie rozgłośnia «Police sex and rock&roll station». - Puścił mu w słuchawki głośne Sex Pistols. - I jeszcze dla naszego nieustraszonego pogromcy lesbijek cytat z Pisma: «A choćbym kroczył cienistą doliną...», nie zesram się. Albowiem bracia założyli mi pampersa!

Staszewski ryknął śmiechem wprost w twarz przechodzącej starszej kobiety. Ta spojrzała zgorszona.

Ruszył przed siebie. Ulicą Łaciarską, po której wiele razy szli już oficerowie prowadzący to śledztwo. Nie było Marioli, która zawsze potrafiła go wesprzeć. I to w chwili, kiedy najbardziej jej potrzebował. Trudno. Obejrzał się do tyłu, na wóz specjalny. Przez radio wezwał regulaminowe posiłki. Dalej był sam. No i dobrze. Przyzwyczaił się. Prawo Murphy’ego. Wszystko zawodzi, kiedy jest najbardziej potrzebne. Nie czuł niczego konkretnego. Mimo łomotania Sex Pistols w uszach miał wrażenie, że otacza go przedziwna pustka. Szedł sobie wśród nielicznych o tej porze przechodniów. Wydawali się nieprzytomni z niewyspania, koloru zielonego, jeśli można się tak wyrazić. Widział już takich ludzi, kiedy kazano mu odwalić praktykę w jakimś urzędzie, tuż po studiach. Ludzie koloru zielonego w windzie. Nie mógł zrozumieć. Po jaką cholerę przeżywali to wszystko, jeśli nie chcieli. A później herbatka, kawka, już w urzędzie. Śniadanie. Nawet już nie symulacja pracy. Ogłupiająca, szara egzystencja. Z ilu chwil składa się życie człowieka? Ile herbatek wypijemy? Ile kretyńskich kłótni zaliczymy? Wzruszył ramionami. Tylko po co? Miał receptę na życie jak każdy miejski singiel. Dwa lata trwania związku - tak mówiła statystyka. A z drugiej strony było mu żal. Bo zwykle angażował się praktycznie bez reszty. Nie licząc debilnych podrywów na każdym ze służbowych wyjazdów. Miał całą kolekcję «pamiątek wojennych». Majtki, staniki, raz nawet zdobył minispódniczkę, ponieważ kobieta wyszła w jego spodniach. Na szczęście miał drugą parę. Raz przyznał się Marioli, że przeleciał znaną redaktorkę z telewizji. Spytała tylko, czy coś czuje, kiedy ją widzi na ekranie. «Nic» - odpowiedział zgodnie z prawdą. Był nawalony wódą po same uszy. Właściwie to prawie nie pamiętał, czy przeleciał wtedy przy okazji strażnika na portierni, czy woźnego. I teraz, głupio we własnym mniemaniu, właściwie skończył z piciem. Nawet Mariola, widząc go kompletnie trzeźwego, powiedziała:

- Chyba się teraz zacznę wstydzić, gdy mnie będziesz brał. Po raz pierwszy na trzeźwo.

Nie zauważył, kiedy dotarł na dziedziniec klasztoru. Usiadł na małej ławeczce przy murku flankującym klomb. Gówno go obchodziła ta sprawa. Ziewnął nawet znudzony. Pamiętał, jak Mariola założyła mu w laptopie folder zatytułowany «Wakacje marzeń». Umieściła tam ich zdjęcia z wyjazdu nad morze. Lubił je oglądać. Ciekawe, komu taki folder założy Mariola w przyszłym roku? Ciekawe, jaka kobieta założy taki jemu?

- Co czułeś, gdy poderwałeś kobietę koledze, spałeś z nią, a potem oni przyjechali do ciebie? - pytała Mariola. - Spali razem na twoim łóżku, a ty w pokoju obok. Co czułeś?

- Nic - zawsze odpowiadał zgodnie z prawdą, jeśli nic go to nie kosztowało. Uśmiechnął się do swoich myśli. A co czuł w tej chwili? Nic.

Z boku dosiadł się Miszczuk.

Staszewski w pierwszej chwili nawet go nie zauważył. Był pogrążony w swoich ponurych rozmyślaniach, przeplatających się perfidnie z afirmacją piękna wokół. Tylko on mógł połączyć w sobie te dwa aspekty rzeczywistości naraz. Ból i piękno, totalne zmęczenie i rozsadzająca energia, jakaś niesamowita wiedza, którą posiadał, obok dziecinnej naiwności. O, właśnie! Złapał się na tym, że jego przemyślenia są coraz bardziej naiwne.

- Czemu pan taki smutny? - spytał Miszczuk.

Spojrzał na faceta w rozpiętej amerykańskiej kurtce. Umiał się opanować, choć wrażenie było piorunujące.

- A pan nie byłby smutny? - odparł. - Prowadzę śledztwo w jakiejś idiotycznej sprawie, która ciągnie się od lat trzydziestych zeszłego wieku, oficerowie giną jeden po drugim, nie mam żadnego podejrzanego i... I nagle przysiada się do mnie facet, który nie żyje od kilkudziesięciu lat. Nie nazwie pan tego powodem mojego stanu?

- Życie niesie ze sobą różne niespodzianki.

Staszewski uśmiechnął się lekko.

- W pańskim przypadku trudno to nawet nazwać życiem.

Miszczuk roześmiał się na cały głos.

- No patrzaj. A tuś mnie pan zagiął.

- Pan...

Nie mógł dokończyć, bo w słuchawce rozległ się głos Hofmana:

- Sławeczku, a mógłbyś zdradzić, z kim gadasz?

- Z panem Miszczukiem.

Ciche cmoknięcie do mikrofonu.

- Ja pytam poważnie.

- Chryste, no z Miszczukiem, bo się przysiadł na ławkę! Mam ci podać jego dowód osobisty do kamery?

Długa chwila ciszy.

- OK, zrozumiałem. Stosuję procedurę «Policjant w akcji - nie może mówić - niebezpieczeństwo». Nasi wkraczają za dziesięć sekund. Osiem, siedem, zajmiemy też korytarze, pięć, cztery...

- Nie! Nie, nie, nie! Źle mnie zrozumiałeś!

- Akcja stop! - Hofman ryknął tak, że Staszewskiemu o mało nie rozsadziło bębenków. - O co ci, kurwa, chodzi? - to przynajmniej rzucił ciszej.

- Nic się nie dzieje. Nie ma niebezpieczeństwa.

- No to z kim rozmawiasz?

- Mówiłem. Z Miszczukiem.

- Pokaż go.

- Przecież patrzę na niego.

Usłyszał ciche głosy w tle.

- Kamera numer jeden, na skroni - nic.

Rozpoznał głos technika.

- Kamera numer dwa, w walizce - nic. Kamera numertrzy, na dachu - nic.

- Skan podczerwieni?

- Nic.

- Sławek - to znowu Hofman w uchu - wyceluj wniego laserem.

Staszewski podniósł torbę i skierował w odpowiedni punkt.

- Co masz? - znowu Hofman.

- Namiar na najbliższą ścianę. Trzydzieści metrów - to był technik. - Kompletnie nic poza tym.

- Sławek - tym razem Hofman zbliżył się do mikrofonu - naprawdę nic ci nie grozi? Jeśli nie możesz mówić, dmuchnij trzy razy do mikrofonu.

- Mogę mówić - odparł Staszewski. - Grozi mi straszne niebezpieczeństwo, ale pistolety i karabiny tego nie powstrzymają. Tkwij na pozycji.

Hofman długo nie chciał się zgodzić. Mełł jakieś niezrozumiałe przekleństwa pod nosem.

- Rób, jak chcesz. OK - powiedział nareszcie zrozumiale.

Miszczuk trwał nieporuszony podczas dyskusji, z której powinien słyszeć tylko połowę. W końcu jednak drgnął lekko.

- Nie wierzą, że pan ze mną rozmawia? - spytał.

- Tak. Nie wierzą.

- Ot, i taka jest ta wasza technika. Psu na budę się nada.

Staszewski oparł ramię o górną deskę ławeczki. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów.

- Widzi pan... Technika to nie tylko urządzenia, takie czy inne. To także sztuka zdyscyplinowanego myślenia.

- O, nie wiedziałem.

- Owszem. Zapali pan?

- Chętnie. - Miszczuk przyjął papierosa z podsuniętej paczki. Nachylił się, odpalając od amerykańskiej Zippo.

Staszewski, zaciągając się, szepnął do mikrofonu ukrytego w zegarku:

- Hofman, ile widzisz ogników w podczerwieni?

- Jeden - odpowiedź padła natychmiast. - Twój. - Chwila na zastanowienie. I pytanie: - Ile miałeś papierosów w paczce?

- Trzynaście.

- A ile masz?

Chowając goldeny do kieszeni, Staszewski przeliczył palcem, niby to guzdrząc się z kieszenią cargo swoich wojskowych spodni.

- Jedenaście. Gdzie drugi papieros?

- Moment. Kamera trzy, zbliżenie.

Chwila ciszy.

- I co?

- Leży pod ławką. Nie pali się. Musiałeś upuścić.

Miszczuk uśmiechnął się szeroko.

- Nie dość, że oni nie wierzą, ci, co słuchają - zaciągnął się i wypuścił gęsty kłąb dymu - to i pan mi nie wierzy.

- A jak tu wierzyć człowiekowi, który zginął jakieś sześćdziesiąt lat temu. Dokładnie tutaj. W tym miejscu.

- Wot, rzeczywiście bolsza zagwozdka.

Miszczuk wyjął z kieszeni spodni sporą butelkę zatkaną zwitkiem papieru. Obaj mieli na sobie wojskowe spodnie z ogromnymi kieszeniami. Obaj amerykańskie. Choć u Miszczuka wynikało to z potrzeby i dostaw UNRRA, a u Staszewskiego wyłącznie z aktualnej mody. Te pierwsze były ze zwykłego frontowego drelichu, te drugie typu woodland, luksusowe, z przewiewnego tropiku.

- Strzelimy po łyku?

- Wie pan, właściwie to już nie piję. Ale w takim towarzystwie...

Przejął butelkę. Czuł jej ciężar i chłód. Wyciągnął zębami papierową zatyczkę i wypluł na rękę, bo w dzieciństwie widział, że tak się robi na filmach pokazujących dokonania Ludowego Wojska Polskiego. Owionął go zapach okropnego bimbru. Mężnie jednak pociągnął potężny łyk.

O Boże! Gówno w płynie! - to była jego pierwsza myśl. Nie! Nitrogliceryna, cyjanek, trutka na szczury pomieszana z płynem do przetykania klozetu na glikolu z dodatkiem odrdzewiacza i kocich szczyn. To była jego druga myśl. Trzeciej już nie miał. Zaczął kaszleć, usiłując pozbyć się ohydnego zapachu z ust. Wirowało mu w głowie.

- I co? Teraz mi pan wierzy?

Staszewski podniósł zegarek do ust.

- Co widziałeś na ekranie? - spytał Hofmana.

- Jak odstawiasz pantomimę.

- A coś więcej? Butelkę?

- Nic.

Miszczuk przejął bimber i pociągnął kilka łyków. Niezrobiło to na nim wrażenia.

- Cóż - powiedział lekko zachrypniętym głosem. - Właściwie to podziwiam pana. Naprawdę podziwiam.

- Dlaczego?

- To śledztwo prowadziło już wielu oficerów. Każdy zginął. Tylko nielicznym udało się uciec. A i to przez przypadek.

- Ja też zginę?

- Raczej tak. - Miszczuk roześmiał się nagle. - A raczej nawet na pewno. Ale to nie boli.

Po raz pierwszy Staszewski na pytanie: «Co teraz czujesz?» nie odpowiedziałby: «Nic». Rozgrywka zaczęła mu się podobać.

- Mam parę asów w rękawie.

- Myśli pan o tych pistoletach i karabinach, które mogą tu się pojawić w każdej chwili? - Miszczuk zerknął w bok, na wejście na dziedziniec. - Mnie osłaniali Wasiak i Borowicz ze stenami w rękach. Jeden o mało nie powystrzelał wszystkich zakonnic, drugi zesrał się w gacie ze strachu.

- Borowicz miał jednak coś pod czaszką.

- Ano. I spierniczyli dzięki niemu. A potem ich to gryzło latami. - Miszczuk spojrzał wprost w oczy Staszewskiemu. - Ale u pana bojaźni nie widzę żadnej.

- Ano - sparodiował tamtego. - Po prostu nie zamontowali strachu na wyposażeniu tego egzemplarza człowieka, który posiadam. Zabrakło w magazynie i jestem wybrakowany.

- I takich ludzi lubię. Nie to, co ludzie, którzy kiedy zobaczą kostuchę, to od razu w płacz i poniżą się, przekraczając wszelkie granice przyzwoitości. Będą się czołgać w gównie, błagając o jeszcze kilka dni. A pan jest chyba fatalistą.

Staszewski podrapał się po głowie. Słońce dokuczało coraz bardziej.

- Przyznam, dziwne określenie u kogoś, kto był chłopem, więźniem, a potem prostym milicjantem. Skończył pan jakieś uczelnie w zaświatach, że potrafi się pan tak wysławiać?

- Wiele się nauczyłem - przytaknął Miszczuk. - No nic. Przejdźmy do rzeczy.

* * *

Siedzieli w «Novokainie» na Rynku. Hofman zaliczył jakąś niesamowitą sałatkę z tuńczyka, Staszewski sączył tonic, ale bez ginu. Tylko z cytryną. Na ścianach wisiały obrazy. A właściwie to tylko pozłacane, ozdobne ramy kryjące obudowy plazmowych telewizorów, na których wyświetlano dzieła sztuki i inne duperele. Dzieła sztuki były fajne, duperele, szczególnie te paraseksualne, raczej nie.

- Kiedy zorientowałeś się, że rozmawiasz sam ze sobą? - spytał Hofman, odsuwając od siebie talerz.

- Cholera wie. Ty nie widziałeś niczego na monitorach, a on wydawał się wiedzieć wszystko. Myślałem, że coś mi powie.

- I powiedział?

* * *

- Właściwie do czego pan zdąża? - spytał Staszewski.

Miszczuk pociągnął jeszcze jeden łyk bimbru.

- Chciałbym usłyszeć od pana, do czego pan doszedł. - Zamyślił się na moment. - Chociaż nie muszę. Mogę to panu opowiedzieć.

- Opowiedzieć co?

- Wyniki pańskiego śledztwa.

- Wie pan wszystko? O całym wszechświecie?

- Tak.

- To w takim razie proszę mi powiedzieć, jak nazywali mnie rodzice, kiedy byłem dzieckiem.

Miszczuk nawet nie spojrzał w bok.

- Nazywali pana «Kaja».

- Jak miała na imię moja pierwsza dziewczyna?

- Basia. Nie wiem, po co mścił się pan na niej potem. Blizny na sercu mężczyzny od ran, jakie zadały kobiety, które go porzuciły, nie szpecą, ale...

Staszewski przerwał mu brutalnie. Przechylił się przez poręcz ławki i wyrwał z klombu garść trawy. Nie patrząc na własną dłoń, podsunął ją Miszczukowi.

- A ile źdźbeł trawy trzymam w garści? - spytał zaczepnie. - Przepraszam za takie pytanie. No ale skoro jest pan wszechwiedzący?

- A kto by tam liczył źdźbła?

- Nie wiesz? - Staszewski nagle zrezygnował z formy «pan». - A ile wynosi pierwiastek sześcienny z sześciu miliardów dwustu trzech milionów siedmiuset piętnastu tysięcy ośmiuset dziewiętnastu, pomnożony przez trzy dwudzieste czwarte silnia?

Miszczuk tylko machnął ręką.

- Nie wiesz, prawda? Coś do chrzanu z tą twoją wszechwiedzą po śmierci.

Miszczuk ryknął śmiechem.

- A do czego zmierzasz? - też przeszedł na ty.

- Do tego, że niby wiesz wszystko oprócz tego, czego nie wiem ja. Po prostu mam wrażenie, że rozmawiając z tobą, rozmawiam sam ze sobą. Taki rodzaj monologu rozpisanego na dwie role.

Miszczuk wyciągnął z kieszeni paczkę playersów i gazetę. Urwał kawałek pierwszej strony wielkości dłoni rozkruszył papierosa. Skręcił sobie tytoń w urwany fragment, włożył do ust i zapalił. Wokół rozszedł się gryzący dym, głównie grubego, kiepskiej jakości papieru.

- Tak jest mocniejszy - wyjaśnił Miszczuk i podał Staszewskiemu gazetę.

Przeczytał tytuł: «Pionier». Nic mu nie mówiła ta nazwa. Zauważył tylko, że pismo wydano w 1945 roku we Wrocławiu. Zerknął na kilka artykułów. Jakiś czytelnik skarżył się, że przybysze wysiedleni zza Buga chowają w mieszkaniach zwierzęta. Ktoś trzymał w łazience krowę kto inny w pokoju dwa konie, a w piwnicy świnie. Podobno zjawisko było powszechne.

Miszczuk zajrzał mu przez ramię.

- A co się dziwią? - skomentował artykuł. - Tak najłatwiej pilnować. Co się mają szabrownicy upaść na cudzej nędzy.

Z drugiej kieszeni wyjął jeszcze «Naprzód Dolnośląski». Artykuł otwierający donosił o pierwszym przedstawieniu w Operze Wrocławskiej. Była to «Halka» w reżyserii Stanisława Drabika z Franciszką Platówną. Przedsięwzięcie na poły prywatne, ze znalezionymi dekoracjami i strojami tyrolskimi, szybko przerobionymi na góralskie. Niemiecki baletmistrz uczył niemieckich tancerzy poloneza i mazura, a całość sponsorowała Armia Czerwona.

- Wiedziałeś o tym?

- Nie. - Staszewski oparł brodę na ręce. - Ale wiem, o co ci chodzi. Mogłem jednak o tym kiedyś słyszeć, zapomniałem, a teraz wyjąłem to z mojej podświadomości.

Miszczuk tylko machnął ręką. Staszewski podniósł do ust zegarek.

- Hofman, zadaj takie pytanie, na które nie mogę znać odpowiedzi.

- Mmmmm... - usłyszał w uchu. - O czym teraz myślę?

- O dupach! Tyle to akurat wiem.

- No dobrze. Jaki jest numer sprawy, którą właśnie prowadzę?

Sławek przekazał pytanie Miszczukowi. Ten zerknął w bok.

- KW łamane przez coś tam, coś tam, łamane przez zero sześć.

Staszewski roześmiał się nagle.

- No właśnie. Tyle sam bym się domyślił. Ale nie wiesz, jaki numer kryje się pod «coś tam, coś tam».

- Widzę, że jesteś uparty. - Miszczuk pociągnął łyk samogonu. Nie zagryzał niczym, tylko chuchnął w rękaw. - No dobrze. Skoro uważasz, że jestem tobą, to może taka rozmowa z własnym alter ego przyniesie coś dobrego?

- Może.

- A może - teraz Miszczuk wyraźnie go przedrzeźniał - pomogłoby spotkanie z kimś innym? - Wskazał na mężczyznę zbliżającego się idealnie utrzymaną alejką wśród klombów.

Staszewski wstał odruchowo. Kiedy przybysz podał mu rękę, uścisnął ją mocno. Starszy, kulturalny pan o lekko siwiejących włosach przedstawił się uprzejmie:

- Jestem Albert Grunewald.

Staszewski czuł dotyk jego dłoni. Lekko spoconej, trochę zimnej. Czuł oddech mężczyzny i woń klasycznej, staromodnej męskiej wody po goleniu.

- Nie, nie, nie... To nie tak. Widziałem wasze zdjęcia w aktach, wiem o was wszystko. Stąd te halucynacje.

Przedwojenny oficer kripo lekko skinął głową.

- Jest pan pewien?

- Świetnie mówi pan po polsku, panie Grunewald. Jak na niemieckiego oficera przynajmniej.

- Był czas się nauczyć. - Grunewald wyjął srebrną papierośnicę z ozdobną dedykacją. W osobnej skrytce był nawet pojemnik na lufki do papierosów bez filtra. Zapalniczka z pierwszej wojny światowej w kształcie naboju, rogowe okulary... Boże! Nikt już dzisiaj nie wiedział nawet, co to jest rogowa oprawa. - Czemu pan jest taki spięty? Czyżby znowu to samo śledztwo bez podejrzanych, dzięki któremu straciliśmy życie?

- Właśnie pan przekonał mnie, że rozmawiam z samym sobą. Pana tu nie powinno być.

- Dlaczego?

- Pan nigdy nie doszedł do klasztoru. Zastrzelono pana na ulicy Łaciarskiej. Na Altbuserstrasse.

Grunewald usiadł na ich ławeczce.

- Czyż nie kieruje to pana na nowy trop w śledztwie?

- Istotnie. - Staszewski odruchowo potarł brodę. - Otworzyła mi się klapka w mózgu.

Ukrył twarz w dłoniach. Jak mógł na to nie wpaść? Dlaczego tak długo błądził po omacku?

- Ma pan już podejrzanego? - indagował Grunewald.

Tak. Mam.

* * *

W «Novokainie» oprawne w pozłacane ramy obrazy zaczęły pokazywać skąpo ubrane panienki na tle panoramy miasta. Od czasu do czasu tylko pojawiała się reklama jakiegoś przedsięwzięcia kulturalnego. Hofman poszedł do ubikacji, a Staszewski, chcąc wykorzystać chwilę, wystukał numer do Egiptu. Bartek Nowosielski, analityk z Warszawy, odebrał prawie natychmiast.

- No jak tam, opluł cię ten wielbłąd w końcu? - rzucił Staszewski zamiast powitania.

- Na szczęście nie.

- Fakt. Słyszę w twoim głosie jakby zadowolenie.

- Bo jestem już w Seucie, takiej hiszpańskiej enklawie w Afryce.

- Rozumiem. Tam już alkoholu w bród.

- Dokładnie. - Bartek przełknął coś właśnie. - Słuchaj, przeglądałem akta twojej sprawy. To, co mi zleciłeś.

- Tej nędznej grupki złodziei samochodów i profesjonalnego mordercy. I co?

- Wiesz, właściwie to nic nie znalazłem. Sprawa przeprowadzona rutynowo, dokumentacja w porządku, przedstawione dowody miażdżące. Nie ma się do czego przyczepić. Złapałeś garstkę debilów, którzy dopiero startowali w złodziejskim fachu. I na szczęście nie wystartowali na dobre, dzięki tobie.

- Nie o to pytam - przerwał mu Staszewski.

- No właśnie... - Nowosielski milczał dłuższą chwilę. - Pojawiają się dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego do rozwiązania takiego bzdeta skierowano właśnie ciebie? Jednego z najlepszych specjalistów od naprawdę poważnych spraw. No, ale to można jakoś tam wytłumaczyć. Na przykład ktoś z wierchuszki chciał sobie poprawić statystykę wykrywalności.

- Nie o to pytam - powtórzył Staszewski.

- Wiem... Pojawia się więc drugie pytanie. Co wśród tej bandy troglodytów z podwórka robił profesjonalny zabójca, który później pokazał, że potrafi zastrzelić dwóch byków ze zwykłej wiatrówki.

- Ciepło, ciepło... Do tego właśnie zmierzam.

- Słuchaj, w papierach nie ma gotowej odpowiedzi.

Jakiś owad w Afryce dorwał się właśnie do mikrofonu, brzęcząc obrzydliwie. W Polsce jakaś komarzyca usiłowała ugryźć Staszewskiego, ale palnął ją papierową chustką.

- To jest... To jest...

- No wykrztuś wreszcie.

- Słuchaj, z boku wygląda to, jakbyś miał go jako odpad z innej sprawy i sam włączył do śledztwa w sprawie tych durnowatych samochodów.

- A po co?

- Przepraszam. Czy ja jestem Bogiem? A może jestem tobą? Nie mam zielonego pojęcia.

- A co sugerujesz?

- Nic! Powiem ci jednak brutalnie szczerze. Wygląda na to, że sam go kryłeś. Umoczyłeś faceta w jakieś gówno, żeby mieć na niego bata, a potem uratowałeś mu tyłek. I teraz perfekcyjny snajper chodzi sobie na wolności, wiedząc dwie rzeczy. Po pierwsze, jest ci teoretycznie niby wdzięczny. Ale nie jest też głupi, więc jest jeszcze «po drugie»...

- A po drugie co?

- On wie, że tylko ty masz na niego haka. I jeszcze jedno.

- Mhm?

- Dlaczego taki profesjonalista strzela do dwóch zboków, którzy chcieli komuś zadołować mercedesa?

Zapadła męcząca cisza. Nic. Nic. Nic. Poza brzęczeniem owadów po obu stronach słuchawek. Bartek przerwał ją pierwszy:

- Sławek.

- Co?

- Powiedz mi, że się mylę.

Cisza. Cholerna, nieprawdopodobna wręcz cisza. Namacalna, niematerialna, trudna do zmierzenia, niewyobrażalna. Nikt nie wie, ile durnowatych określeń można byłoby jeszcze wymyślić.

- Sławek, powiedz mi, że się mylę.

Chrząknięcie. Trzask jakichś przekaźników na linii. Feedback w słuchawce i dźwięki jakiejś melodii puszczanej z głośników w knajpie, która walczyła o lepsze z szumem klimatyzatorów po obu stronach.

- Sławek, proszę. Powiedz mi, że się mylę.

- Dzięki, stary, za pomoc. I naprawdę przepraszam, że zawracam ci głowę takimi bzdetami podczas urlopu.

Staszewski dotknął czerwonego przycisku na stalowej klawiaturze swojego telefonu.

* * *

Albert Grunewald wyjął z kieszeni płaszcza numer «Volkischer Beobachter» z czterdziestego piątego roku. Ale nie po to, żeby robić skręty z urwanych kawałków. Otworzył na przedostatniej stronie i pokazał Staszewskiemu.

- O, proszę. - Maleńka notatka donosiła o bombie podłożonej pod siedzibę gauleitera przez «elementy defetystyczne». - Proszę - powtórzył. - Jest organizacja antyfaszystowska w Breslau.

- Och, żebym się nie przejął i nie klęknął odruchowo. Dopiero w czterdziestym piątym się zorientowali, że coś jest nie tak, kiedy już Ruscy dokręcili śrubkę?

- A jeśli istnieli już wcześniej? Myślał pan o tym, prawda?

- Owszem. Ale i tak ich rozstrzelali. Gdzieś czytałem...

- E tam. - Grunewald lekceważąco machnął ręką. - Ja w tym mieście byłem. Rozstrzelali tych, co akurat byli pod ręką i nie mogli za szybko uciekać na inwalidzkich wózkach, bo gruzy wokół już się piętrzyły.

- Przeżyli?

- Niech pan nam powie. - Grunewald uśmiechnął się sympatycznie. - W końcu rozmawia pan sam ze sobą, a my jesteśmy wyłącznie pańskimi halucynacjami.

- Naczytałeś się akt - inicjatywę przejął Miszczuk. - Wiem, że to trudne.

- Dlaczego?

- Oj, bo co chwilę masz jakieś meldunki od posterunkowych: «Spotkałem trupa. Trup nie żył. Kopłem go ze dwa razy, żeby sprawdzić, czy nie symulant, a potem spytałem słownie, czy jest martwy. Trup zdecydowanie odmawiał współpracy z organem władzy ludowej».

Staszewski roześmiał się cicho.

- Wyszedłeś z obiegu. Czasy się zmieniły.

- Co?

- Dzisiaj piszą tak: «W ramach czynności operacyjnych zlokalizowałem zwłoki w rejonie, gdzie się znajdowały. Denat mimo wielokrotnych wezwań nie wykazywał szczególnej aktywności słownej ani ruchowej. Okazał się martwy, bo był zimny, co stwierdziłem organoleptycznie, dotykając go ręką. Melduję, że nie miałem na wyposażeniu termometru, żeby potwierdzić to laboratoryjnie».

Grunewald zakiepował swojego papierosa w małej, przenośnej popielniczce wykonanej z mosiądzu.

- Dobrze, że nie dożyłem okupacji radzieckiej. Bo tam w meldunku napisaliby: «Znalazłem trupa. Po wstępnym przesłuchaniu towarzysz trup przyznał się do wszystkiego».

Staszewski przygryzł wargi.

- No dobrze. Czego ode mnie chcecie?

Miszczuk nachylił się do niego.

- Powiedz nam, powiedz sobie, co już wiesz. Skoro jesteśmy tylko zwidami, nie pomożemy ci, ale ty sam możesz sobie pomóc.

- Po prostu zrekapituluj fakty - dodał Grunewald. - Mówiłeś, że znasz już podejrzanego.

- Tak. Znam.

Obaj, Grunewald i Miszczuk, wymienili się uśmiechami.

- A kto nim jest?

- Ja - odparł bez wahania.

Znowu znacząca wymiana spojrzeń.

- W pewnym sensie przynajmniej. Ale zacznijmy od początku. Ostermann i von Kreutzky poznali się na konferencji naukowej w Berlinie. Zaprzyjaźnili się w pociągu Berlin - Breslau. Obu interesowały halucynogeny. To wiem z materiałów Borowicza i Wasiaka wyszperanych w Bibliotece Kongresu w USA. Obydwaj reprezentowali podobne dziedziny nauki, choć każdy podchodził do problemu z innej strony. Ostermann był botanikiem. Zwiedził cały świat w poszukiwaniu roślin, przy pomocy których tubylcy zbliżali się do swoich bogów. Stworzył pierwsze hybrydy, krzyżował dwa organizmy należące do odrębnych taksonów. Podobno wyhodował rośliny dostosowujące swoje toksyny do zmiennych warunków atmosferycznych, a także reagujące na zmienność swoich ofiar. To mógł być pies, kot, człowiek. Podobno wyhodował rośliny odporne na zmiany i płodne, co jest dość trudne do uzyskania wśród hybryd. Odwrotnie von Kreutzky, prawdopodobnie niemiecki Żyd polskiego pochodzenia. Miał kilka fakultetów. Był uczniem Freuda, ale po nieudanych eksperymentach z morfiną odwrócił się od mistrza i poszedł w stronę czystej chemii. Usiłował stworzyć idealne lekarstwo na depresję, stany lękowe, psychozy i agresję. Niestety, żeby móc eksperymentować, najpierw musiał wynaleźć coś, co powodowało te stany. To mu się udało. Na antidotum cywilizacja musiała czekać aż do roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego, na Leo Sternbacha z firmy Roche i jego valium, czyli diazepam. Von Kreutzky’ego interesowała też tajemnicza choroba, której wtedy jeszcze nie nazwano. Alergia. Coś, co może spowodować prawie natychmiastowy zgon. Żeby odnaleźć trop, von Kreutzky kontaktował się nawet z Australijczykiem Clemensem von Pirquetem, który stworzył to słowo, pisał do Wymana, który pierwszy wskazał pyłki jako przyczynę «dziwnej choroby» łączonej ni to z katarem, ni z astmą, czasem kończącej się gwałtowną śmiercią. Pisał do Curtisa i Blackleya, Moona i Freemana, ale nic z tego nie wyszło.

Podczas brzemiennej w skutki podróży z Berlina do Breslau von Kreutzky i Ostermann wpadli sobie w ramiona. Każdy z nich miał gotowe rozwiązanie tego, czego szukał ten drugi. Podczas długich rozmów zapoczątkowanych w pociągu, a kontynuowanych przez lata w najstarszej restauracji w Europie, «Piwnicy Świdnickiej», doszli, że kombinacja klasycznej, laboratoryjnej chemii i wpływu roślin pozwoli regulować człowieka jak szwajcarski zegarek.

Zespół, jeśli można to tak nazwać, «Stowarzyszenie znajomych» zaczęło się rozrastać. Affenbach, Horch, Staollen, Kircheck. Listę można byłoby ciągnąć długo. Wiem, że do czegoś doszli. Nie wiem do czego. W każdym razie notatki i korespondencja wzajemna nagle się urwały.

- Dlaczego? - spytał Grunewald.

- To były chwile rozwoju nazizmu. Takie mam dziwne przypuszczenia, ponieważ nie dysponuję źródłami, że ta nowa brunatna ideologia zupełnie im nie pasowała. Ale to tylko moje domysły.

- A co się stało? - tym razem spytał Miszczuk.

- Nie wiem. Choć znając naukowców, myślę, że bardzo nie spodobał im się ówczesny porządek. Nie wiem, naprawdę. Podejrzewam, że założyli organizację...

Miszczuk patrzył dość obojętnie.

- Wywrotową? - spytał.

- Spisek? - dodał Grunewald.

- Och, oni byli przedwojenni, więc prawdopodobnie antyfaszystowską jaczejkę cichych i skupionych intelektualistów. Znam takich ludzi. Głowy w obłokach, piękno wokół, a tu nagle tramtadaramtamtam. Pif-paf! Prawdopodobnie zbrzydził ich widok ludzi, których dotąd uważali za kolegów, a którzy nagle pokazali, kim są naprawdę.

- Kim?

- Pieskami merdającymi ogonami przed nową władzą. Gryzącymi się o to, kto będzie bliżej koryta. Zmierziła ich wizja pseudointeligentów, jak by się to później powiedziało, z awansu, którzy zdobywali kierownictwo jednostek naukowych, bo mieli większe pojęcie o lizu-lizu-polityce niż o jakiejkolwiek nauce. I jeszcze coś.

- Co?

- Chcieli mieć dalej swój Breslau. Taki, jakim był. Wielonarodowy tygiel złożony z Niemców, Żydów, Polaków, Czechów i dziesiątek innych nacji, a nie «marschieren, marschieren, alle zusammen». Tacy to byli antyfaszyści. Chcieli chronić kulturę i to szczególne coś, co tkwi w tym mieście. Nie chcieli podkładania bomb.

Grunewald pokiwał głową i zrobił minę w rodzaju: «A o co ja podejrzewałem tych biedaków? Niech mi Bóg wybaczy».

- Tego nie ma w aktach. Skąd wiesz? - wtrącił Miszczuk.

- Nie wiem. Tylko domysły. Może sam taki jestem?

- A co jest w aktach?

- Tylko jedna wzmianka. Von Kreutzky wpadł nagle.

Grunewald przytaknął. Widział przecież te akta.

- No, ale nie ma ani słowa, za co go zatrzymali. Dziwna sprawa.

- Właśnie. Zatrzymali i wypuścili po dwóch dniach? Nie stawiając żadnych zarzutów? Dziwne.

- No właśnie.

- To zupełnie nie po niemiecku. Żadnych akt, protokołów, spisów, notatek służbowych, stenogramów. To po prostu niemożliwe.

- To po prostu niemożliwe - zgodził się absolutnie Grunewald. - Więc co się stało?

- Nie mam zielonego pojęcia. W papierach nic nie ma. Ale...

- Ale? - podjął znowu Grunewald.

- Naprawdę nie wiem. Opieram się na przemyśleniach. Ale gdyby do mnie przyszedł facet, który powiedziałby, że chce jedynie chronić istotę swojego miasta, jego ducha... Nie będzie podkładał bomb ani strzelał do nikogo, a jedynie wydawał gazetki, to... Tobym go zwolnił. Ryzykując wszystko.

- Wszystko - powtórzył Grunewald. - A znalazł się ktoś taki po stronie niemieckiej policji?

Tu Staszewski był już pewny.

- Znalazł się. Hermann Glass. Oficer, który podpisał zwolnienie von Kreutzky’ego i nie zostawił żadnego śladu w papierach.

Obydwaj umarli policjanci przytaknęli zgodnie.

- Więc organizacja miała odtąd swojego człowieka w policji?

- Tak. Przejrzałem jednak inne sprawy, które prowadził Glass. Był porządnym człowiekiem, choć ewidentnie tchórzem. Nadawał się na konspiratora jak ja na piłkarza. Organizacja stanęła więc przed poważnym problemem. Jak się uchronić przed następnymi wpadkami? Mogli się dowiedzieć, kto w danej chwili prowadzi śledztwo. Ale co dalej? Zastrzelić go? Zasztyletować? Oblać kwasem czy wysadzić? Każda spektakularna zbrodnia wyjdzie na jaw wcześniej czy później. - Staszewski uśmiechnął się. - Śledczy trafili jednak na prawdziwych naukowców. Po co zabijać? Jeśli ktoś grzebie w tym, w czym nie powinien, niech sam to zrobi. Bez żadnego kontaktu z konspiratorami i ich wtyczką w policji.

- Ostermann i von Kreutzky?

- Oczywiście. Dlaczego nie mieli wykorzystać tego, w czym naprawdę byli dobrzy? Halucynogeny, środki depresyjne i alergia. Wystarczy to wszystko połączyć i eliminować, kogo się chce, beż żadnego kontaktu.

Miszczuk i Grunewald zerknęli na siebie.

- Widzisz? Mówiłem, żeśmy poszli do piachu nie na darmo. My milicjanty zuchy, a on zdolniacha!

Grunewald też był pod wrażeniem.

- Dostarczyli na policję środek von Kreutzky’ego? - spytał.

- Tak. I nawet wiem gdzie.

- Skąd?

- Natchnął mnie protokół przesłuchania tego gestapowca. - Staszewski zerknął na Miszczuka. - On opisywał, jak podczas ostrzału był w bunkrze pod Nowym Targiem. Zabrakło prądu. Ale ktoś to wcześniej przewidział i jedną ze ścian posmarowano fosforem. Zaczynała świecić w ciemności.

- Ale jaki to ma związek z policją?

- Myślę, że Glass, czy wręcz von Kreutzky, posmarował swoim preparatem jedną ze ścian w moim gabinecie. Ktoś musiał ich spłoszyć. Pewnie sprzątaczka, bo Wasiak opisywał, że już po wojnie znalazł w tym gabinecie maski przeciwgazowe. Stąd domyślam się, że malowali w nocy. A sprzątaczka, kiedy zobaczyła leżące maski, prawdopodobnie włożyła je do szafy, gdzie nikt ich nie ruszał.

- A Ostermann?

- Ostermann podarował zakonowi urszulanek sadzonki egzotycznych kwiatów. Zafundował klomby i bezpłatne szkolenie, jak się nimi zajmować. Królewski dar, bo kwiaty były rzeczywiście ładne, egzotyczne, a jednocześnie odporne na zmienne warunki pogodowe i cholernie drogie.

- I co dalej?

- Glass ze względu na stan zdrowia poprosił o przeniesienie do pracy za biurkiem. Łatwo poszło, bo przecież miał nowych «kolegów», w tym wielu lekarzy światowej sławy, którzy wystawili mu odpowiednie papiery. Został kierownikiem administracyjnym budynku policji. Odtąd wiedział dokładnie, który z oficerów prowadzi jaką sprawę. W jego gestii leżał też rozdział pokojów, w których mieli pracować odpowiedni ludzie. I tak powstał mechanizm zbrodni, w którym żaden ze sprawców nigdy i pod żadnym pozorem nie miał absolutnie kontaktu z ofiarą.

- A gdyby zginęli przypadkowi ludzie?

- Jacy? Preparat sam w sobie jest nieszkodliwy. Kwiatki też. A może sądzicie, że zakonnice gremialnie i codziennie odwiedzały gmach policji, i to właśnie ten pokój z pomalowaną ścianą? A może policjanci nagle się nawrócili i codziennie odwiedzali klasztorny dziedziniec?

- Ale przecież śledztwo w sprawie dziwnej śmierci kilku oficerów mogło być zlecane różnym ludziom.

- A było, było. Tylko że taki oficer niczego nigdy nie odkrył. W całym śledztwie nie dało się przecież znaleźć kogoś choćby podejrzanego. Żeby zginąć, oficer musiał siedzieć w tym pokoju i zostać skierowany do klasztoru.

- Jak?

- Proste. Jeśli Glass zorientował się, że ktoś prowadzi śledztwo w sprawie grupy Ostermann - von Kreutzky, pod byle pozorem dawał mu stanowisko pracy we właściwym pokoju. Wszystko jedno z jakiego powodu, remontu, sprzątania, deratyzacji, nowych mebli czy nowej centralki firmy Siemens. Dla dyrektora administracyjnego wymyślenie powodu przeniesienia to przecież błahostka. Oficer przenosił się, w nowym biurku znajdował akta sprawy o zgonach kolejnych oficerów trwających od dziewiętnastego wieku, szedł na klasztorny dziedziniec i po tygodniu nie było go wśród żywych. Kto ze śledczych nie skusiłby się, żeby rozwiązać tak starą i tak tajemniczą sprawę. Z tym że papiery z dziewiętnastego wieku były sprytnie sfałszowane. Zgony zaczęły się w latach trzydziestych, od działalności grupy Ostermann-von Kreutzky.

- No ale nie wszyscy ginęli na dziedzińcu.

- Właśnie. Oficerów, którzy zginęli w związku z tą sprawą, można podzielić na trzy grupy. Pierwsza to alergicy. Nawdychali się oparów preparatu w swoim gabinecie, pyłki kwiatów wzmocniły jego działanie i spowodowały tak silną reakcję histaminową, że przypominało to wybuch. Jednak to chyba efekt uboczny. Ostermann i von Kreutzky wcale nie chcieli zwracać uwagę na «cuda», które się przydarzały.

- A druga grupa? Złożona z tych, którzy nie cierpieli na alergię?

- Otóż to. Metoda okazała się bardzo perfidna. Śledczy po wystawieniu się na ekspozycję pyłków kwiatów, które wzmacniały działanie środka chemicznego, doznawał halucynacji. Potem następowała kolejna faza. Przymus samobójstwa spowodowany totalną depresją. A potem... Strzał w głowę, podpalenie się, jak ten nieszczęsny oficer UB, skok z dwudziestego drugiego piętra Poltegoru, powieszenie... Reakcja następowała albo natychmiast, albo nawet po kilku dniach.

Grunewald poruszył się niespokojnie.

- A trzecia grupa?

- Ta najbardziej tajemnicza? - Popatrzył tamtemu w oczy. Wiedział, że to tylko halucynacja, że rozmawia sam ze sobą, a twarz przedwojennego oficera zna jedynie ze zdjęć w aktach. Wizja była jednak tak realna, tak namacalna, że nie mógł się opanować. Zmienił temat: - Wie pan, w czterdziestym piątym, pod sam koniec oblężenia... Ciała chowano byle gdzie. Najczęściej tam, gdzie nastąpił zgon.

- Tak. Wiem.

- Myślę więc, że pańskie ciało leży jakieś kilkadziesiąt metrów stąd.

Grunewald uśmiechnął się smutno. Pochylił głowę.

- Tak. Gdzieś na Altbuserstrasse. - Znowu się uśmiechnął. - O, przepraszani. Na Łaciarskiej. Ale wie pan, nigdy szczytem moich marzeń nie był okazały nagrobek na porządnym cmentarzu.

Staszewski podał mu rękę. Ciekawe, jak śmiesznie wyglądało to na monitorach Hofmana w wozie operacyjnym stojącym też kilkadziesiąt metrów stąd. Być może zaparkowali nawet wprost na grobie Grunewalda. Wielka ciężarówka, klimatyzowane wnętrze, dwie ściany wypełnione elektroniką, szumiące cichutko mechanizmy, popiskiwanie namierników i grób faceta zastrzelonego ponad sześćdziesiąt lat temu pod kołami. Ciekawe, jak sam wyglądał na monitorach, podając rękę pustej przestrzeni przed sobą. Tylko że on widział człowieka siedzącego tuż obok, czuł zapach jego wody kolońskiej, ciepło dłoni...

- A trzecia grupa? - powtórzył Grunewald.

Staszewski wierzchem dłoni wytarł spocone czoło.

- To pan i ja.

* * *

Morderca posiekał cztery ogromne cebule, do tego wkroił główkę świeżego czosnku. Dodał kilka śledzi, a całość polał chińskim sosem sojowym. Smród zabijał muchy w locie. A on to będzie musiał zjeść na kolację. Trudno. Postawił obok butelkę wódki, najtańszej, najbardziej ohydnej. Wzdrygnął się odruchowo. Nie lubił alkoholu. No, może czasem kieliszek wina do obiadu. Wina z najwyższej półki oczywiście, lecz generalnie preferował herbatę. Miał w szafce całą kolekcję z różnych stron świata. Dzisiaj, niestety, nie mógł się nią raczyć, bo prawdziwa herbata doskonale zabija różne zapachy. Na talerzyku obok położył kilka plasterków pleśniowego sera.

- OK - mruknął do kota śpiącego na biurku. - Kolacja na dzisiaj gotowa.

Czuł się źle, jak przed każdą akcją. Od tygodnia nie mył zębów ani głowy, nie kąpał się, nie używał dezodorantów, nie golił. Co gorsze, musiał jeszcze zająć się swoim ubraniem. Buty kupił w Poznaniu, płaszcz znalazł na śmietniku w Częstochowie, koszulę dostał w pomocy społecznej w Gdańsku, a spodnie wyżebrał w Caritasie w Lublinie. Lubił jeździć po kraju swoim sportowym, wypasionym samochodem. Zawsze mu się coś trafiało. Prowadzony GPS-em z mapą Polski dojeżdżał do jakiegokolwiek miasta, parkował na peryferiach, zamawiał taksówkę i jechał na przeciwległe przedmieścia. Potem tramwaj z tymi ohydnymi ludźmi, którzy musieli wstawać o szóstej i biec do pracy. Mieli ziemiste twarze i miny, jakby szli na ścięcie. W większości przysypiali. Jedynie kobiety, które się znały, rozmawiały czasem o cenach pietruszki albo o tym, jak Józek poderwał dziewczynę Mietkowi, albo że rajstopy z czegoś tam są lepsze od rajstop z czegoś tam. Morderca przesiadał się do autobusu i jechał w stronę przeciwną. A tam znowu klasa pracująca. Głośne czknięcia czy nawet pierdnięcia. Nieprzyjemne zapachy. Wieczne narzekania kobiet dotyczące dzieci, biedy czy wręcz nędzy. Z trudem powstrzymywał się od kąśliwych uwag: «Idiotko, jak ci z dziećmi ciężko, to po cholerę rodziłaś?». I narzekania mężczyzn. Na utrudnienia w ruchu, bałagan w mieście, burdel w ich przedsiębiorstwie. A oni potrafiliby to naprawić w trzy sekundy. Nigdy nie powiedział: «Człowieku, skoro jesteś taki mądry, to dlaczego nie jesteś bogaty? Dlaczego nie zostałeś dyrektorem, premierem, prezydentem i nie naprawiłeś tego w trzy sekundy?». Morderca był dzieckiem z dobrego domu. Synem profesora i pani inżynier. Nigdy nie brakowało mu niczego, do momentu aż życie kopnęło go w dupę. Potem nauczył się jednak myśleć, radzić sobie i jeździć maserati, a nie «środkami komunikacji». Czasem jednak musiał. Kiedy wysiadał z autobusu, zwykle zużywał pół opakowania «Chanel Egoist», żeby pozbyć się «atmosfery tłumu». Potem z reguły szedł na piechotę do jakiegoś lumpeksu i kupował ciuchy. Nikt nie mógł go rozpoznać, nikt zapamiętać. To były najpiękniejsze chwile jego życia. Poznawał miasta na piechotę. Każde niby podobne do innych, każde mające swoją nieogarnialną duszę. A potem noc w podrzędnym (lub superluksusowym, w zależności od kaprysu) hoteliku, opowieści poderwanej dziewczyny o tym, jak Kaziu emablował Miecia albo że rajstopy z czegoś tam są lepsze od czołgu pływającego Marines... czy jakoś tam. Nie słuchał, tylko potakiwał. Zawsze w nocy, gdy podrywka spała, wychodził do parku albo chociaż na skwerek. Chłonął atmosferę wokół. Był przekonany, że każde miasto można poznać jedynie po ciemku. Wiedział od razu, czy żyje, czy jest martwe, czy ludzie w nim mieszkający mają w sobie ikrę, czy już się poddali. Czasem rozmawiał z pijaczkami, czasem siedział kompletnie sam, aż rosa osiadła na ubraniu. Uwielbiał świt. Pogoda mu nie przeszkadzała. Ubrany w te wszystkie hi-techy, polary, goreteksy, windstopery, tkaniny oddychająco-nieprzepuszczalne, rozprowadzające równomiernie ciepło, z wkładkami antybakteryjnymi, mikrofiltrami, czuł się równie dobrze przy plus dwudziestu i minus dwudziestu. W suszy i podczas ulewy. Zawsze zastanawiał się, w jaki sposób jego buty potrafią odprowadzić nadmiar wilgoci na zewnątrz, będąc jednocześnie kompletnie nieprzemakalne. Ale to nieważne. Miał niesamowity zmysł obserwacji. Patrzył, podglądał, czuł, wyciągał wnioski. Dlatego wybrał Wrocław na miejsce, gdzie mógł żyć. Jedyne miasto tak popaprane, pochrzanione, wariackie, durnowate, wiecznie rozkopane i posrane. Było takie samo jak on. Nie zasypiało nigdy. Jak on. Żyło na pełnej prędkości. Jak on.

Nigdy nie wykonał żadnego kontraktu we Wrocławiu. Do czasu... W ogóle miał wrażenie, że będzie się musiał nareszcie zmierzyć z poważnym przeciwnikiem. A nie z jakimś idioten-durniem, który pozwalał się rozpracować w dziesięć sekund, a zabić w jedną. Miał straszną ochotę wyjść na ulice miasta, które nigdy nie zasypiało. Nigdy nie przykładało głowy do poduszki. Teraz jednak czekało go zadanie. Tydzień temu wysypał kotu z kuwety najdroższy żwirek, jaki zwykle kupował w sklepie z artykułami dla zwierząt. Olbrzymi pers przyjął zmianę z dużą niechęcią. Dokładnie w chwili, kiedy zobaczył, że w swojej kuwecie zamiast pachnącego żwirku miał pomięte ubrania kupione w całej Polsce. Z wściekłości zaczął je drapać i rozdzierać pazurami. Musiał też zaznaczyć nowe terytorium, więc zaczął na nie sikać i trykać. Smród w mieszkaniu stałby się nie do zniesienia, gdyby nie najwyższej klasy klimatyzacja.

Morderca podszedł do kuwety i powąchał. Zmarszczył nos, czując mrowienie w zatokach. Ubranie na jutro również było gotowe.

Stanął przed ogromnym, panoramicznym lustrem. Powoli rozebrał się do naga, rozrzucając zdejmowaną odzież byle gdzie. Pojutrze sprzątaczka zrobi z tym porządek. Dał jej tydzień wolnego i już zaczynał źle się czuć w bałaganie, który sam zrobił. Nie był narcyzem ani w ogóle jakimś szczególnym zwolennikiem swojego ciała, ale przyjrzał się uważnie własnemu odbiciu. Wziął własnej roboty złoty flamaster i zaczął malować na skórze skomplikowane wzory. Flamaster napełniony był prawdziwym sproszkowanym złotem w odpowiedniej zawiesinie z kleju. Morderca po prostu nie lubił plątaniny kabli, która mogłaby krępować jego ruchy. Zwyczajnie malował złotem układ elektryczny sam na sobie. Wszystkie połączenia i odgałęzienia prowadzące do elementów, które przyklejał wprost do skóry. Baterie przykleił na wysokości nerek, kondensatory pod lewą pachą, ograniczniki spustów na brzuchu, elektronikę kamery pod pośladkami. Pod prawym przedramieniem przykleił sobie broń. Również własnej roboty dwulufową wiatrówkę. Wystarczyło rozmontować cztery sportowe pistolety, dostępne w każdym sklepie z bronią, jeśli ktoś miał choć odrobinę sprytu, nawet w Polsce. Ale on kupił najlepsze - czeskie. Wystarczyły mu lufy, bo pojemniki gazowe kupił w Dusseldorfie. Zamyślił się na chwilę. Czechy. Piękny kraj. Jeśli się mówiło płynnie w ich języku, można było kupić każdą broń bez problemu, a jak się mówiło mniej płynnie, to też każdą, tylko że drożej. Morderca znał czeski perfekt. W wolnych chwilach nawet tłumaczył na polski z ich języka romantyczne powieści. Czasem zastanawiał się, jakich języków musieli uczyć się bohaterowie powieści Forsytha. Francuskiego? Flamandzkiego, holenderskiego, niemieckiego? On sam znał jedynie czeski, jednak w stopniu takim, że w Pradze brano go za tubylca, i w zupełności mu to wystarczało. Zawsze coś stamtąd przemycał, brał dodatkowo do bagażnika dwa, trzy litry wódki, żeby go na czymś złapali - chciał wyglądać na zwyklaka. Ale przy tej unijnej granicy? Nigdy nic mu nie wytknięto na cle. Wódkę wyrzucał do najbliższego kosza albo stawiał na śmietniku pod swoim domem. No cóż. Rozpijał naród. A przynajmniej tę część, która grzebała po śmietnikach.

Sama broń też była szczególna. Cztery lufy zostały sklejone w dwie. Jedna obok drugiej, jak w dubeltówce. Pocisk, przelatując przez łączenie, uruchamiał dodatkowy elektryczny spust. Jeszcze jeden zbiornik z powietrzem dodawał mu przyspieszenia. Ot, «zrób to sam». Każdy kretyn, który miał dostęp do Internetu, mógłby zrobić sobie coś takiego. Pociski też zresztą były specjalne. Wydrążone od środka, napełnione odrobiną mielonego szkła, z kropelką rtęci i stalową przybitką. Po uderzeniu w przeszkodę pocisk wnikał w nią i rozpadał się na małe kawałki. Stalowa przybitka działała jak tłok, doprowadzając do eksplozji mniej twardych elementów, które rozrywały pocisk, czyniąc z niego rodzaj miniaturowego granatu. Żaden chirurg nie mógł odnaleźć szkła ani rtęci w czaszce pacjenta. Morderca strzelał zawsze w miękkie części ciała. Konkretnie: w oko. Precyzji sprzyjały specjalne okulary - mikroskopijna kamera podczepiona do luf umocowanych na prawym przedramieniu przekazywała obraz na soczewkę po lewej. Wystarczyło powoli poruszać ręką, żeby dokładnie namierzyć cel. Druga soczewka pełniła rolę dalmierza, miała wytrawioną skalę zbliżeniową, dzięki której można było dokładnie odmierzyć odległość od celu. Potrzebny był jeszcze stały element, na podstawie którego można było obliczyć parametry. Ale jak to zrobić? Jeden jest gruby, drugi chudy, jeden wysoki, drugi niski... Morderca drugą podziałkę wyskalował na wielkość tęczówki. Wystarczyło podejść na tyle blisko, żeby zmieściła się między dwiema kreseczkami. Lekkie ruchy prawą ręką, spojrzenie na obraz w drugiej soczewce i... przyciśnięcie spustu lewą dłonią w kieszeni spodni. Wystarczyło przez dziurę w kieszeni dotknąć jednego styku namalowanego złotem na udzie. Potem drugiego, jeśli zachodziła potrzeba. Miał tylko dwa strzały, przeładowanie broni zajmowało kilkanaście minut. Ale to mu zawsze wystarczało. Problemy pojawiały się, jeśli ofiara nosiła okulary. Wtedy podnosił je i strzelał z przyłożenia albo mierzył w tętnicę na szyi. Był dobrym anatomem. Kiedyś chciał być lekarzem i wiedza, którą nabył przed laty, niespodziewanie procentowała. Na szczęście jutrzejszy cel nie nosił okularów. Wiatrówka. Zero huku, zero podrzutu, zero odrzutu, jeden precyzyjny strzał, a kilka godzin później jakiś chirurg w szpitalu powie: «Nie miałem żadnych szans! Tu się nic nie dało zrobić! Szkło, rtęć, odłamki ołowiu... w mózgu?! Nie miałem żadnych szans!». Ktoś zakryje denatowi twarz. Morderca nie denerwował się. Nie znał tego stanu. Nikt nigdy nawet nie miał choćby cienia podejrzeń w stosunku do niego. Nikt nigdy. Żaden z oficerów policji nie wpadł na jego trop. Pamiętał zlecenie na premiera Szwecji Olofa Palmego. Zastrzelił go na oczach tłumu ludzi wychodzących z kina, choć korzystał z innej broni. Nikt nawet go nie kojarzył. Nigdy nie był choćby podejrzanym. Rodzina Jaroszewiczów. Generał Papała. On tylko liczył pieniądze, kiedy policja szalała. Ach, wielka policja. Zbiór niedouków, pierdzistołków, nieudaczników, marzących o karierze superkomandosów, na razie jednak szperających po kieszeniach drobnych złodziejaszków. Czasami miał wrażenie, że gdyby zsumować IQ wszystkich funkcjonariuszy dowolnej komendy wojewódzkiej, to wyszedłby jakiś ułamek jego inteligencji.

Nikt nigdy.

Żaden z oficerów śledczych nie natrafił na żaden ślad jego działalności.

Morderca znowu spojrzał w lustro. Przełknął ślinę.

Nikt nigdy.

- Psiakrew! - Nigdy nie klął w gorszy sposób.

Nikt nigdy.

Poza jednym oficerem. Człowiekiem, którego tam nie powinno być. Wrażliwym, inteligentnym, posiadającym nieprawdopodobny wprost zmysł obserwacji. Wyciągającym racjonalne wnioski z chwil zadumy, ze swoich marzeń chyba. Ten facet był półbogiem. Kimś, kto nie powinien znaleźć się w policji. Wrażliwy inteligent, skupiony, skrupulatny, z błyskiem geniuszu, z mózgiem wyregulowanym lepiej niż zegar atomowy w Greenwich. Facet o mentalności dziecka, upierdliwy do niemożliwości, nieznający żadnych granic, dla którego Bogiem była wyłącznie logika. Szaleniec, gbur, zakochany w sobie intelektualista, wariat kompletny. Niekompetentny w prostych sprawach, leniwy, chlejący, żeby zapić żale. Niekonwencjonalny nonkonformista, widzący rzeczy, o których inni ludzie mogą tylko marzyć, żeby je zobaczyć. Marzyciel, dupek, z głową gdzieś na orbicie Marsa, a nogami tkwiącymi w piekle. Jak taki prawdziwek uchował się w policji, gdzie głównym zadaniem było posłuszne merdanie ogonkiem przed biurkiem szefa? Jak to jest, że facet, który nie potrafił sobie uprać koszuli, odkrył... Odkrył właśnie jego?

Morderca zaczął się ubierać w cuchnące kocim moczem ciuchy. Zabrał się za kolację, ale najpierw nalał sobie do kieliszka podłej wódki, żeby móc jedzenie w ogóle przełknąć. Na fotelu przed biurkiem rozścielił folię, żeby skóra na obiciu nie przeszła odorem szczyn. Tę noc spędzi bezsennie. Trudno. Lubił stare filmy, więc włączył sobie «Rio Bravo», a na później przygotował «W samo południe».

Jutro też odbędzie się pojedynek. Pomiędzy nim a tym pochrzanionym kompletnie, porąbanym geniuszem z policji.

Staszewski był jedynym oficerem, który zdołał go rozpracować. Stał się prawdziwym problemem.

Morderca dotknął broni przyklejonej do przedramienia. No, ale problemy są po to, żeby je rozwiązywać.

Już jutro.

* * *

Staszewski teraz już robił to tylko dla siebie. Wiedział, że najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem jest to, że jutro umrze. Wszystko straci sens. Po co się więc starać? Tylko dla honoru, dla siebie i dla Rzeczypospolitej. Bo przecież nie dla tej chmary bab, które go otaczały. Mariola na początku walczyła z jego byłymi i potencjalnymi kochankami. Odbierała telefony, gasiła awantury, przekomarzała się, zabijała nadzieję. Potem dała sobie spokój. Kiedy się pokłócili, wrednie pokazał jej dwa ostatnie SMS-y: «To był drugi telefon od Ciebie. Czy się znamy? Przedstaw się, proszę, a ja odwdzięczę się tym samym». «Przepraszam, to chyba pomyłka? Jeśli naprawdę mnie znasz lub nie... Odpisz, proszę».

Nie miał zielonego pojęcia, która to baba napisała. Nie pamiętał dokładnie, ale ostatnio dał numer telefonu dwóm dziewczynom na koncercie w klubie «Firlej», kiedy poszedł do baru napić się soku. Legenda jego młodości właśnie zarzynała się na scenie, nie chciał na to patrzeć. Nudziło mu się, skądś przypełzł smutek. Nie zamierzał podrywać tych dwóch, tak tylko zagadał dla sportu. Żeby coś się działo. Widział, jak barmanka nalewała komuś wódkę, odmierzając ilość brudnym kieliszkiem, z którego przed chwilą pił ktoś inny. Spotkał Maćka z telewizji, pogadali o niczym. Wrócił na salę koncertową, gdzie legenda na scenie właśnie patrzyła na zegarek, żeby zobaczyć, ile jeszcze czasu zostało do końca odrobienia pańszczyzny. Nie lubił głośnych miejsc, żadnych dyskotek ani klubów, gdzie uszy wyrywa wraz z mózgiem. Jego strongpointem było gadanie. A któraś z tych dwóch najwyraźniej połączyła nadzieję z facetem, który potrafi powiedzieć coś więcej niż «wow, jazzy, trendy i oups». Nie miał zielonego pojęcia, jak brzmiały imiona tych dziewczyn. Jedynie symulował, że zapisuje ich numery telefonów.

Ale ta myśl drążyła go bezustannie. Po co to zrobił? Dla sportu? A teraz inna rzecz nie dawała mu spokoju. Po co ryzykował życie, rozwiązując tę sprawę? Dla sportu? Po to, żeby pokazać, że jest największy, najbardziej genialny, potrafi przenikać mrok, jest najlepszą kurwą na rynku? Pokazać... Ale, Chryste, komu? Komu? Kto doceni, ile pracy w to włożył, ile wysiłku, ile dał z samego siebie? I po co? Żeby mu ktoś nad grobem powiedział: «byłeś wielki»? A co go to będzie obchodzić, kiedy już będzie martwy? A poza tym nikt nic takiego nie powie, bo słowa «Byłeś wielki» są zarezerwowane dla tych, którzy potrafili posłusznie merdać ogonkiem.

Więc dlaczego?

Dla honoru, dla siebie, dla Rzeczypospolitej. W honor nikt już nie wierzył. Myśląc o Rzeczypospolitej, większość Polaków chciała uciec do Dublina albo Berlina. A jego droga? Otchłań, Limbo, Szeol, Hades. Nie, nie, był żeglarzem. Parę ładnych razy pływał na Mazurach. Więc dla niego było Hilo albo Maui. Może Fiddlers Green? I sześć błota stóp.

No to dla siebie. Staszewski wyjął i zapalił kolejnego papierosa. Samemu sobie pokaże, że jest najlepszą kurwą na rynku. Wydmuchnął dym i spojrzał na halucynację w postaci Alberta Grunewalda.

- Była trzecia grupa oficerów prowadzących to śledztwo. Którzy uniknęli «wybuchu» i nie popełnili samobójstwa. Lecz i tak już nie żyją. Poza moim skromnym przypadkiem.

- Jacy to byli oficerowie? - indagował Grunewald.

- Na przykład pan i ja. Coś nas uchroniło od tych przykrych dolegliwości. Mnie na pewno chronią silne środki antyhistaminowe. A pana...

- Właśnie.

- Nie wiem i pewnie się już nie dowiem. Może Helga?

- Helga? Moja służąca?

- Tak. Pamięta pan, jak wyszła z panem ze szpadelkiem w ręku, żeby pana bronić? Mnie broniła Mariola w hełmie, kamizelce kuloodpornej i z dwudziestkądwójką w kaburze. Ale nie o to chodzi. Ani pistolet, ani szpadelek się nie przydały. Chodzi chyba o ich babski szósty zmysł. Mnie Mariola uratowała, gdy dostałem halucynacji, tu, na tym dziedzińcu, po raz pierwszy. Myślę, że z panem było podobnie.

- A ci oficerowie należący do trzeciej grupy?

- Tak jak mówiłem. To pan i ja. Paru innych. Oni sami zastawiali na siebie pułapki.

Miszczuk pociągnął wielki łyk ze swojej butelki z bimbrem. Jego to nie dotyczyło. «Wybuchł» kilkadziesiąt lat temu, kilka metrów od miejsca, gdzie teraz siedzieli.

- Nie ma żadnych śladów w dokumentach. Niczego nie napisał już pan w swoim pamiętniku - kontynuował Staszewski. - Znalazłem w aktach jedną rzecz. Tuż przed rosyjskim atakiem bombowym w okolicy mostów na Kochanowskiego... Boże, nie wiem, jak ta ulica się wtedy nazywała. Zatrzymali pana dwaj żołnierze w dziwnych mundurach. Myślę, że to byli spadochroniarze Göringa.

- Być może - powiedział Grunewald. - A pana zwiódł opis lufki w ustach jednego z nich. A może to nie oni mieli lufkę? Nie pamiętam...

- Tak. I sama sytuacja również mnie zwiodła.

- Ale do czego pan zmierza?

- Musiał pan się nimi zainteresować. «Dziwne mundury». I pewnie przypadkowo wykrył pan jakieś przekręty. Poznał pan niemieckich komandosów, którzy dezerterowali z wojska i chcieli uniknąć rozpoznania.

- I?

- Pan sam ukartował własną śmierć.

Grunewald wyjął swoją staroświecką papierośnicę. Nie otwierał jej, tylko stukał nerwowo o nadgarstek lewej dłoni. Nie wiedział niczego więcej, niż zawierały pokłady pamięci w mózgu Staszewskiego. Był tylko halucynacją. Ale sprawiał piorunujące wrażenie.

- No dobrze - powiedział. - Wynająłem ich sam na siebie?

- Myślę, że odbyło się to prościej. Pewnie dostarczył im pan cywilne ciuchy i jakieś dokumenty. Powiedział, którędy najlepiej uciekać. A potem poszedł pan na ulicę Łaciarską i dał się zabić.

Grunewald odłożył papierośnicę na ławeczkę. Palcami delikatnie masował sobie brodę w zamyśleniu.

- Ciekawa teoria. Sam doprowadziłem do swojej śmierci?

- Przykro mi, ale chyba tak. Z tym że dusza policjanta dalej w panu tkwiła. Ukartował pan wszystko w ten sposób, że tych dwóch dezerterów złapano i rozstrzelano kilkaset metrów dalej. - Staszewski uśmiechnął się lekko. - Pewnie dokumenty były źle podrobione, co?

Grunewald wzruszył ramionami.

- W moim pamiętniku jest wzmianka, że zajmowałem się tymi, którzy kradli dokumenty w szpitalach polowych. Ma pan chyba rację.

- A jak było z tobą? - wtrącił się Miszczuk.

- Podobnie. Te chemikalia w gabinecie mają jakiś destrukcyjny wpływ na umysł. Nawet jeśli się nie jest alergikiem albo jest się pod ochroną najnowszych lekarstw. Traci się pamięć, działa jak somnambulik...

- A to przypadkiem nie alkohol? - Miszczuk pociągnął kolejny łyk bimbru.

- Grunewald praktycznie nie pił, a miał to samo. I jestem przekonany, że sam to ukartował. Ja z własnych akt dowiedziałem się, że znalazłem groźnego mordercę. Ale tak zagmatwałem śledztwo, że on ciągle jest na wolności. Niczego nie pamiętam. Dałem papiery do sprawdzenia analitykowi z Warszawy, a ten był w szoku. Nie powiedział tego wprost, ale miał wrażenie, że sam zastawiłem na siebie pułapkę.

- Jak?

- Proste. Na wolności jest morderca, który wie, że mam na niego haka - zdenerwował się Staszewski. - Jaśniej tego powiedzieć się już nie da.

- No to cię stuknie. - Miszczuk oderwał kawałek gazety, żeby zrobić skręta, ale po chwili zrezygnował i wziął papierosa od Grunewalda. - Zabije cię na mur, skoro taki dobry w swoim fachu.

- Najlepszy.

- A jak na to wpadłeś? - spytał Grunewald.

- Te chemikalia doprowadzały do dziwnych zmian w umyśle, ale coś jednak się broniło. Tak jak u pana. Nie jestem fachowcem i nie wiem, czy to podświadomość, czy jakiś prymitywny instynkt samozachowawczy... Jednak coś w moim mózgu usiłowało mi dać znać, że wszystkie sprawy idą nie tak.

- W jaki sposób?

- Trudno powiedzieć. Wszędzie widziałem trzynastki. Pechowa liczba. Widziałem je naprawdę wszędzie. Jeśli spojrzałem na zegarek, to zawsze musiała być tam trzynastka, tak samo na programatorze pralki, kuchenki mikrofalowej, telewizora, radia, numeru autobusu czy dnia miesiąca.

- Ja też to miałem - powiedział Miszczuk.

- I ja - dodał Grunewald.

- Wiem, czytałem wasze papiery. Jakaś cząstka mojego organizmu usiłowała mnie ostrzec i, co gorsze, udzielało się to osobom w moim otoczeniu. Mariola na przykład wszędzie widziała nazwę miejscowości, w której mieszka moja poprzednia dziewczyna. W radiu, w TV, na rejestracjach samochodów. Wszędzie.

- A morderca?

- Właśnie. Jego sprawa w moich aktach miała sygnaturę: ble, ble, ble, łamane przez trzynaście. Mimo że nie wynikało to z kolejności.

Grunewald wstał ciężko i zamyślony zaczął przechadzać się między klombami.

- A Ostermann i von Kreutzky? Po co mieliby zabijać oficerów po wojnie?

- Oni obaj już nie żyją. Stworzyli coś, co pozwoliło przetrwać ich organizacji cały okres faszyzmu. - Staszewski wstał również. - A teraz... - Uśmiechnął się smutno. - Teraz to już tylko martwy, ślepo działający mechanizm.

Grunewald odpowiedział mu uśmiechem.

- Rozwiązał pan sprawę, nad którą głowiło się wielu oficerów od lat trzydziestych. Większość z nich zginęła tragicznie, nieliczni uciekli... Gratuluję panu.

- Eeee - odparł Miszczuk. - I tak cię ten morderca zajebie.

- Zobaczymy, co przyniesie następny dzień.

Ruszył w stronę wyjścia. Po chwili zatrzymał się i odwrócił. Na dziedzińcu nie było nikogo. Słońce chowało się właśnie za dachami klasztornych budynków.

* * *

Zerwał kilka kwiatków i włożył do foliowego woreczka. Zamierzał je przekazać do analizy chemicznej. Miał wątpliwości, czy powinien ujawnić ten mechanizm i dać komuś do rąk tak straszliwą broń. Ostermann i von Kreutzky, dwaj cholerni geniusze. A może po prostu spalić kwiatki, wywieźć ziemię z dziedzińca i zburzyć pokój na komendzie pod jakimkolwiek pozorem? Ruszył do wyjścia. Ostermann i von Kreutzky. Dwóch ludzi przepełnionych marzeniami. Którzy nie chcieli słuchać wojskowych marszów ani werbli. Którzy nie mogli znieść tego, że znikają ich sąsiedzi, którzy nie lubili swądu płonących budynków. Chcieli po prostu mieć swój wielonarodowy Breslau na zawsze. Dwóch genialnych naukowców i ich Breslau forever.

- Udało wam się, chłopaki - mruknął, wychodząc na plac Nankiera. Rozejrzał się wokół. - Długo to trwało, ale Wrocław jest już taki, jak chcieliście.

Ruszył w stronę wozu specjalnego. Staszewski był jedynym oficerem policji, który nie uciekał, nie zginął, nie został wywieziony karawanem, tylko szedł ulicą Łaciarską w stronę przeciwną niż wszyscy dotąd. Od prawie osiemdziesięciu lat.

* * *

Hofman otworzył drzwi wozu.

- No i co? - spytał. - Doszedłeś do czegoś, mamroczącdo siebie na pustym dziedzińcu?

- Tak. Odwołaj wsparcie.

- Oki.

Technik wyłączał wszystkie urządzenia.

- Ja nic nie zrozumiałem.

- I nie ma potrzeby. - Hofman uśmiechnął się słodko. - Wyjmij wszystkie dyski i daj Staszewskiemu.

- Ale to wbrew przepisom! - żachnął się technik.

- Milcz, kiedy starsi mówią. - Hofman sam ładował srebrne krążki do plastikowego pudełka.

Cholerny fachowiec. On jeden dobrze wiedział, że te zapisy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Wydarł stronę z dziennika operacyjnego specsamochodu. Później zapełni następną jakimś ble, ble, żeby rozliczyć dzień. Podał pełne pudełko Staszewskiemu. Ten również się uśmiechnął. Czasami miał wrażenie, że w całej komendzie jest tylko dwóch oficerów, którzy potrafią myśleć perspektywicznie.

Szybko przeliczył dyski. Było ich trzynaście.

* * *

Policjant dyżurny w komendzie wojewódzkiej wstał na widok Staszewskiego.

- Pan zastępca komendanta chce pana widzieć - zameldował.

- To się dobrze składa, bo ja go też.

- Aha - policjant coś sobie przypomniał. - Złapali tych dwóch dowcipnisiów, którzy dzwonili do różnych ludzi. No ci, którzy mówili, że porwali pańską żonę. Dwaj gówniarze, już siedzą. Powiedzieć im coś od pana?

- Tak. Ochrzanić, że nie porwali żony naprawdę.

Policjant roześmiał się i zasalutował.

- Będzie zrobione. Już my im damy...

Staszewski przebiegł kilkadziesiąt schodów w supernowoczesnym, jak na ówczesne czasy, budynku niemieckiej policji. Choć i dzisiaj wzbudzały podziw. A na pewno zadyszkę. Domyślał się, że w sekretariacie zastępcy będzie musiał odsiedzieć swoje pół godziny. Zastępca był człowiekiem starej daty i chciał, żeby wszyscy podwładni odczuli moc jego władzy. Choćby przez oczekiwanie w towarzystwie równie znudzonych kolegów. Staszewski jednak dostąpił wyjątkowego zaszczytu. Wezwano go już po dwudziestu minutach.

- Witam pana. - Zastępca komendanta siedział w ogromnym gabinecie mogącym pomieścić nawet siedzibę niewielkiej prywatnej firmy. Niemcy mieli rozmach, projektując to wszystko. Staszewski odniósł wrażenie, że znajduje się w minikatedrze.

- No cóż, mam z panem do pogadania.

Staszewski przerwał mu jednak:

- Ja też. Właśnie rozwiązałem sprawę, nad którą ślęczeli oficerowie pracujący w tym budynku od osiemdziesięciu lat. Większość zginęła, niewielkiej części udało się uciec. A ja to rozgryzłem.

- To się chwali. To się chwali - powiedział smętnie zastępca.

- Mam też mordercę, który załatwił generała Papałę i rodzinę Jaroszewiczów. Mam człowieka, który zastrzelił Olofa Palmego.

- Nie, nie, nie. - Zastępca zmienił ton na ostry. - My się w politykę nie mieszamy.

Staszewski przez chwilę miał wrażenie, że śni. Albo że urzędnik naprzeciw jest po prostu głuchy. Ewentualnie toczyła się tu gra, której zasad nie znał. Uspokoił się natychmiast, jak zawsze przed akcją. Mówił teraz już cicho i spokojnie.

- To nie polityka. Mam cyngla, który załatwił Papałę, Jaroszewiczów i premiera Szwecji. Którego specsłużby wynajmowały do czego...

- A w to to my się już zupełnie nie mieszamy! - zastępca przerwał mu gwałtownie. Przez chwilę wyglądał na zdenerwowanego, ale uspokoił się równie szybko jak Staszewski. Nie był więc taki do końca zły. Był po prostu nieudacznikiem.

- Wezwałem pana w innej sprawie.

Spokój. Spokój jest kluczem do rozwiązywania wszystkich spraw. Spokój uzdrawia, pozwala panować nad sytuacją.

- Mówię niewyraźnie? - Staszewski zaczynał się dobrze bawić. Już mniej więcej wiedział, o co chodzi. - Rozwiązałem sprawę, w której zginęło już wielu oficerów kripo, milicji, UB, policji i...

- A kogo to obchodzi? - zastępca postanowił być zupełnie szczery.

Staszewski uśmiechnął się promiennie.

- Kogo to obchodzi? - powtórzył oficer za biurkiem, zdejmując okulary. - Proszę pana - przeszedł do rzeczy - muszę pana zwolnić z pracy.

Staszewski spojrzał przez okno. Słońce odbijało się w fosie, jedynej pozostałości systemu obrony Wrocławia, który to system kazał zniszczyć Napoleon Bonaparte.

- Oczywiście chcę pójść na ugodę. Żadnej dyscyplinarki - kontynuował zastępca. - Trzymiesięczne wypowiedzenie, zaległe urlopy. Trzynasta pensja.

- Z fachowców pozostanie panu tylko Hofman. Może Korzeniowski. A potem już tylko sprzątaczka.

- Proszę nie kpić. Hofmanem też się zajmiemy. - Niechcący łokciem strącił teczkę personalną Staszewskiego. Pod spodem rzeczywiście leżała teczka Hofmana. - Nonkonformiści - zastępca dowiódł, że obce słowa nie są mu tak do końca obce, choć przez chwilę zastanawiał się nad tym, co właśnie powiedział. - To jest partyzantka, a nie uczciwa praca policjanta!

- Trochę wydaje mi się, że śnię. Przecież rozwiązuję najgorsze sprawy. Takie, których nikt inny nawet nie umie ruszyć.

- Ale ile pan ich rozwiązuje? Jedną? Dwie rocznie? Pięć? A ja tu mam aspiranta Jóźwiaka, który potrafi rozwiązać w tym czasie trzydzieści spraw!

To już były czyste pogaduszki. Zwykłe słowne przepychanki. Z tym że Staszewski nawet nie przepychał. Zrozumiał i bawił się świetnie. Był tym żołnierzem w okopie, który pierwszy zrozumiał, że dowództwo nie przyśle mu wsparcia artylerii, tylko strzeli w plecy. Żaden problem. Chcą? Mają.

- Ach... tego, co podnosi wartość skradzionych psów do takiej kwoty, żeby z wykroczenia zrobiło się przestępstwo. Potem łapie hycla amatora, bo mu go sąsiedzi palcem wskazują, i ma wykrywalność rzędu sto procent.

- Proszę nie kpić! - Zastępca komendanta uderzył pięścią w blat biurka. - On ma wielkie osiągnięcia! A nawet pisze artykuły naukowe.

- Chyba czytałem. Kilkanaście artykułów w piśmie «Policja dzieciom». O tym, że nie wolno dotykać znalezionych niewybuchów i nie należy iść do parku z nieznajomym, który daje cukierki. - Staszewski zamyślił się na chwilę. - To jak to jest w końcu? Można dotykać niewybuchów i przy nich majstrować czy nie? On to rozstrzygnął?

- Proszę przestać. Jóźwiak zostanie inspektorem, który podwyższy nam współczynnik wykrywalności. A nie jak pan, który grzebie się w sprawach z lat trzydziestych. Proszę opróżnić swój pokój. On tam będzie siedział.

- Teraz rozumiem. - Staszewski założył nogę na nogę. - Potrzebny jest mój wolny etat. Ponieważ Jóźwiak jest synem siostry komendanta. I musi mieć odpowiedni gabinet... - Przygryzł wargę. - A na miejsce Hofmana to chyba zatrudnią zięcia kuzyna matki pasierba. Ja ciągle o szefie.

Zastępca przeszedł na ton oficjalny.

- Ciążą na panu następujące zarzuty. Nie przychodzi pan regularnie do pracy. Na korytarzach szepcze się wręcz o panu «hrabia Staszewski». Jeśli chce, to jest, jeśli nie chce, to go nie ma.

- Rozumiem, że pan sprząta te korytarze i wszystko słyszy.

- Poza tym - kontynuował niewzruszony zastępca - na akademię z okazji osiemnastolecia wydziału przyszedł pan nie jak inni w mundurze czy garniturze, tylko w czerwonej bluzie i trampkach!

- Proszę pana. Trampek nie produkuje się od jakichś dwudziestu lat. To były adidasy.

- Nieistotne. Poprawimy w piśmie na: «w obuwiu sportowym»! Drugie: gdy się u nas zalągł nietoperz i wisiał u sufitu...

- U powały - przerwał mu Staszewski. - Albo pod sufitem. Dbajmy trochę o język polski.

- Nieistotne! Gdy ten nietoperz tam wisiał, to pan pod spodem sporządził tablicę z napisem: «Batman! Jesteś ostatnią nadzieją policji»!

- Przepraszam, ale tablicę «sporządziłem» w gabinecie.

Kpił sobie w najlepsze. Jak w każdej instytucji państwowej fachowcy nie byli potrzebni. Potrzebowano wiernych i biernych.

- Nieistotne. Przyjechała nawet telewizja i sfilmowała. Pan nas ośmiesza.

- Ależ skąd - zakpił otwarcie Staszewski. - Jak Rejtan broniłem wejścia do pańskiego gabinetu.

Zastępca na szczęście nie zrozumiał.

- A poza tym często czuć było od pana alkohol! O! W tej chwili nawet czuję!

- To akurat niemożliwe. - Staszewski nachylił się nad biurkiem i powąchał. - Ale rzeczywiście czuć wódkę w tym pomieszczeniu.

- O, przepraszam - wyrwało się zastępcy komendanta. Odruchowo zasłonił usta. - Miałem dzisiaj oficjalne spotkanie. I trochę musieliśmy...

- Znaczy schlał się pan o trzynastej, według kodeksu Jaruzelskiego?

- Wypraszam sobie! A co do pana, to mam jeszcze jeden zarzut!

- Słucham.

- Przyszedł do pana poszkodowany rolnik. I rzucił panu na biurko martwą kurę! A pan nawet nie zerknął!

Staszewski rechotał w duchu.

- Miałem odmówić requiem?

- Pan powiedział na widok denata: «Wydział zabójstw piętro wyżej»! - zastępca rzucił miażdżący argument. - A poszkodowanym był krewny komendanta!!!

- Rozumiem - powiedział Staszewski. - Mój etat jest potrzebny, żeby awansować Jóźwiaka. Powinniśmy zmienić nazwę z komendy policji na «komendę rodzinną»,

- Widzę, że dalsza rozmowa z panem nie ma sensu. Proszę złożyć broń w magazynie i oddać odznakę. Jak mówiłem, nie będziemy się wyzwierzęcać. Trzymiesięczna odprawa, zaległe urlopy, trzynastka... Wszystko będzie pańskie.

Akurat, pomyślał Staszewski. Powiedział jednak tylko:

- Mam trzy nagrody dla najlepszego oficera śledczego. Rozwiązałem sprawę, dla której ginęli oficerowie pracujący w tym budynku od lat trzydziestych. Mam na widelcu zawodowego mordercę, który załatwił premiera Szwecji, rodzinę Jaroszewiczów i generała Papałę. - Zrobił dramatyczną przerwę, a potem uśmiechnął się szeroko. - Wiem, że pracowałem w instytucji zwanej...

Komendant przerwał mu natychmiast.

- To się chwali - powtórzył. - Jednak Jóźwiak ma jedenaście nagród.

- Za te skradzione kundle, co połapał? - drwił Staszewski. - Czy za pracę naukową: «Jak przechodzić po pasach przez jezdnię»?

- Proszę nie utrudniać. Proszę oddać dyski z danymi, które pan ma.

Staszewski sprawdził dyskretnie, czy pudełko wciąż znajduje się w kieszeni udowej wojskowych spodni. Tkwiło na posterunku.

- Gdzieś mi się zapodziały. Ale znajdę przy okazji. A jak nie, to Jóźwiak znajdzie.

Uśmiechnął się szeroko. Niczym na amerykańskim filmie położył na biurku pistolet i odznakę. Nie chciało mu się po prostu chodzić do magazynu. Wyszedł, starannie zamykając drzwi.

Znowu te cholerne schody. Krótki marsz korytarzem. Sprzątaczki patrzyły na niego spod oka. Wieści na komendzie rozchodziły się szybko. Wyczuwał we wzroku kobiet pogardę. Trzasnął drzwiami własnego gabinetu. A właściwie to już gabinetu Jóźwiaka. Nie miał wielu rzeczy. Kilka obrazków na ścianie, pół tony łusek ze strzelnicy, ale te postanowił zostawić. Kilka listów od dziewczyn, ale tych też wolał nie zabierać. Podarł i wrzucił do kosza. Dwa tanie długopisy. Notesik. Też podarł. Nic ważnego. Zegarek w firmowym opakowaniu - nagroda od ówczesnego komendanta z czasów, kiedy zaczynał. Wrzucił do kosza. Dyplomy, nagrody, stare, wyszczerbione ołówki, gumki, zapisane kartki. Do kosza. No i kolekcja. Trzymał ją w pracy, bo w domu się wstydził. Po prostu każdą napotkaną kobietę, z którą coś go łączyło, prosił o pamiątkę «czasu wspólnych, szczęśliwych chwil». Miał w pudle z napisem IBM Computer sporą kolekcję damskich majtek, staników, nocnych koszul. Zawsze za pamiątkę odpłacał z nawiązką. I teraz głupio - ani wziąć, ani zostawić.

Usiadł za biurkiem. Podniósł słuchawkę i wystukał numer na małej centralce Siemensa.

- Hofman, słucham.

- Cześć, stary.

- A, witam bezrobotnego.

- Aż tak szybko?

- Komenda aż huczy. Światłowodem nie byłoby szybciej.

- Wiesz, że ty jesteś następny?

Hofman roześmiał się głośno.

- Czy ty mnie masz za idiotę? Pewnie, że wiem. Mój etat też jest potrzebny pupilkom szefa, a konkretnie: jego rodzinie.

- Bo wiesz. Jakby co, mam nagraną robotę w Berlinie. Wystarczy dla dwóch.

- Weź się przestań stresować. Popatrz, jak nam się świetnie zrymowało. Ty masz nagraną robotę w Berlinie, a ja w Dublinie. Będziemy spotykać się w Paryżu.

Staszewski roześmiał się i odłożył słuchawkę. Po chwili podniósł ją znowu. Zarezerwował bilet do Berlina. Płatność kartą. Potem wystukał numer do znajomego adwokata.

- Cześć, stary. Właśnie mnie wywalili z pracy.

- Och, jak ja lubię takie sprawy - rozległo się w słuchawce. - Kasa za nic... Te instytucje państwowe są takie bezbronne.

- Komenda policji jest bezbronna?

- Jak każda instytucja państwowa. Toż jełop na jełopie tam siedzi, nie ubliżając tobie osobiście. A kadrami pewnie rządzi córeczka, wnuczka, siostra, powinowata szefa albo jego kumpla?

- Jakbyś zgadł.

- Ja nie zgaduję. Podpisałeś coś?

- Nic.

- No to mamy ich na widelcu. Wezwij lekarza.

- Po co?

- Powiedz, że cię dupa boli od siedzenia na krześle. Albo że popielniczka stała za daleko i spaliłeś sobie papierosem palce. Weź zwolnienie.

- Jak długo?

- Przez rok. Tydzień po tygodniu. A potem wystąpimy o roczny urlop dla poratowania zdrowia. Potem jeszcze trzy miesiące wypowiedzenia i zaległe urlopy, ale skoro w kadrach siedzi jakaś idiotka, to na pewno namiesza w papierach i ją złapiemy na kolejne dwa lata. Spoko wodza. Będą ci płacić przez kilka lat za to, że nic nie robisz. - Adwokat miał swój dobry dzień. - Ale ja chcę od tego dziesięć procent.

- Masz.

Westchnienie brzmiące niczym mruczenie kota, który zobaczył mysz w zasięgu pazurów.

- Mam? Naprawdę?

- Tak.

- No to ty masz kilkuletni urlop w pełni płatny. Załatwione.

Tym razem Staszewski usłyszał ziewnięcie.

- Dzięki.

- A za co? Ty mi lepiej podaj numer konta, z którego będziesz odprowadzał moje dziesięć procent. Uwielbiam sprawy przeciwko klinicznym kretynom pracującym w państwowych instytucjach. - Adwokat miał świetny humor. - Powinowata szefa, mówisz? Szkoda, że nie zażądałem dwudziestu procent. Przecież oni będą cię utrzymywać do końca życia.

- Co?

- Renta, choroba zawodowa. Państwo polskie nie chce ci płacić za to, że coś robisz, to będzie płacić za to, że nic nie robisz. Boże! Uwielbiam proste sprawy. - Śmiał się w najlepsze. - Kadrowa to powinowata szefa z tatusinego awansu? Skończę ją w trzy sekundy. Ale za to chcę sportowy samochód.

- Mówiłeś, że dziesięć procent.

- Na jedno wychodzi. Puszczę ich w samych skarpetkach. - Ciągle się śmiał. - Muszę kończyć, bo chcę pojeździć po dealerach i wybrać sobie odpowiedni model autka.

- Dobra. Dzięki.

- To ja dziękuję. Nie co dzień pieniążki wskakują same do kieszonki. To ja dziękuję, naprawdę.

Staszewski odłożył słuchawkę. Ostermann i von Kreutzky. Tylko to tak naprawdę miał w głowie. Rozejrzał się po swoim byłym gabinecie. Która to ściana? Którą malowali Ostermann, von Kreutzky i Glass pamiętnej nocy w maskach przeciwgazowych? I to tak, że mechanizm działa dalej, nawet po osiemdziesięciu bez mała latach? Boże! Jak prosta była odpowiedź. Spojrzał w prawo. To była ta ściana, na którą padało słońce z panoramicznych okien. Podgrzewana codziennie farba. Wiele późniejszych warstw nie potrafiło zapobiec wydzielaniu się oparów. Ta ściana była codziennie podgrzewana. Czuł obecność tamtych ludzi. Czuł ich genialną mechanikę, która, ciągle sprawna, brnęła przez otchłanie czasu i dalej pełniła swoje zadanie, choć jej autorzy spoczywali od dawna w grobach. Chciałby się z nimi zaprzyjaźnić, bo też pragnął ich Breslau forever. Wrocławia na zawsze. Takiego, jaki już znowu jest. Bez werbli faszystowsko-komunistycznych, ale za to z Pomarańczową Alternatywą, która zmiotła kolejny totalitaryzm z powierzchni ziemi bez żadnych strat własnych. Breslau-Wrocław nigdy się nie poddawał. A jeśli już, to jako ostatni. Rozmyślania przerwała mu sprzątaczka.

- Przepraszam - otworzyła drzwi - ale muszę tu posprzątać. Zabrał pan już swoje rzeczy?

- Tak.

- Bo zaraz przyjdzie tu aspirant Jóźwiak.

- A gdzie on teraz jest?

Sprzątaczka postanowiła okazać Staszewskiemu swoją władzę. Chwilową, daną na mocy decyzji szefa, kiedy to on jest zwolniony, a ona w prawie. Odparła:

- W pracy! A nie tak jak pan. Nie wiadomo gdzie.

Uśmiechnął się lekko do małej nie w sensie fizycznym kobiety.

- Myśli pani, że aspirant Jóźwiak jest lepszym oficerem niż ja?

- On jest codziennie w pracy. Uczciwie robi swoje. A nie jak pan.

Przerwał jej:

- Jest lepszy ode mnie czy nie?

Zerknęła zaskoczona znad swojego kubła ze szmatami.

- Co pan chce? - spytała rozeźlona. Ta wyższość człowieka, który tkwił gdzieś na dole drabiny społecznej i nagle zyskuje władzę nad tym, który spadł z okolic bliskich szczytu. Zemsta! - Jest lepszy. Jest codziennie w pracy. Przykłada się do obowiązków.

Nie wiadomo, co go podkusiło. Wstał, wziął z półki kryształowy wazon, który dostał od komendanta w nagrodę za piętnaście lat służby. Opłukał go w podręcznej umywalce, wytarł, napełnił świeżą wodą i postawił na biurku. Z kieszeni wyjął foliową torebkę z kwiatkami wziętymi do analizy z klasztornego dziedzińca. Wstawił kwiatki do wazonu.

- Ładne? Niech pani powącha.

Powąchała durna.

- Ładnie pachną.

- No to jeżeli Jóźwiak jest choć w części tak dobry jak ja, ma mniej więcej tydzień na rozwiązanie tej sprawy. Jeśli nie jest tak dobry, to i on, i pani spotkacie się niedługo w piekle. Naocznie przekona się pani, kto tu jest naprawdę oficerem.

Otworzył drzwi, ale zatrzymał się jeszcze na moment.

- Aha. I niech pani przetrze południową ścianę gabinetu mokrą szmatą. Tam się zebrało sporo kurzu.

Zastanowił się moment.

- Południowa ściana to ta tutaj. - Wskazał palcem, bo uzmysłowił sobie, że sprzątaczka może po prostu tego nie wiedzieć.

Ostatni raz zerknął na ścianę i na kwiatki w wazonie.

Armagedon. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego zabił Bogu ducha winnego Jóźwiaka i sprzątaczkę.

* * *

«Rio Bravo», «High Noon», czyli «W samo południe», «Unforgiven», czyli «Bez przebaczenia». Nie pamiętał już, jaki film opisywał Borowicz. Staszewski robił teraz przegląd tytułów w myślach, idąc na spotkanie ze swoim przeznaczeniem. On sam musiał wyjść na ulicę przed komendą. Nie taką jak na Dzikim Zachodzie - pustą, piaszczystą, gdzie ludzie w okolicznych domach zamykali okna, widząc zmierzających ku sobie rewolwerowców. Ta ulica była brukowana, z niekończącą się lawiną aut, a okien nikt nie zamykał. Były zawsze zamknięte z powodu hałasu silników i klimatyzacji wewnątrz budynku. Z trudem przedostał się na drugą stronę jezdni. Na dachu samochodu postawił laptopa i wsunął do kieszeni czytnika pierwszy dysk. Komputer zaczął szyfrować dane.

Z kieszeni wyciągnął komórkę. Dotknął tylko dwóch przycisków. Szykował się do tej rozmowy od dawna.

- Grüß Gott, hier Witek Müller, Privatdetektiv.

- Cześć, stary. Twoja oferta ciągle aktualna?

Mężczyznę po drugiej stronie dosłownie zapowietrzyło.

- Co? Co? - mówił niezbornie. - O Jezu! Naprawdę chcesz przyjechać?

- Kiedy mam być? Dzisiaj?

Długa chwila ciszy.

- Jezus. Ty mówisz poważnie?

- Tak.

- Chryste! Człowieku, pewnie, że dzisiaj. - Witek nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. - Twoja pensja razy dziesięć, mieszkanie na tydzień, później kupię ci willę. Samochód, sprzęt i wszystkie duperele. Premia od każdej rozwiązanej sprawy w wysokości samochodu. I przysięgam, żadnych spraw rozwodowych, żadnego ślęczenia w bramie czy w wymarzniętym samochodzie i robienia zdjęć. Bierzesz tylko porwania, zabójstwa, zemsty rodzinne, sprawy spadkowe z morderstwem w tle.

- Biorę.

- Sławek - Witek nie mógł się otrząsnąć - czy mogę stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie, że mam w stajni najlepszego oficera śledczego w Polsce?

- Bez przesadnych komplementów. - Chwila zastanowienia. - Możesz.

- No to czekam na ciebie wieczorem. Z komitetem powitalnym. Spodoba ci się tłumaczka, bo w twoim typie. Duża, rosła, postawna... Cycuchy tam, gdzie trzeba, i wielkości tej, co trzeba. Typowa Niemka, śliczna. Taka do schrupania.

- Przestań. Przyjadę pociągiem Wrocław - Berlin.

- Będziemy czekali.

- I jeszcze jedna sprawa. Muszę ci wysłać moją polisę ubezpieczeniową.

Przyjaciel domyślił się błyskawicznie.

- Dobra. Ślij, tylko zaszyfruj.

- Właśnie to robię.

- Jakie hasło?

- Odpowiedź na pytanie: «Co piliśmy w trakcie naszego ostatniego spotkania?». W mianowniku, żeby uniknąć meandrów języka polskiego. Odpowiedz jak najprościej.

- Dobra. Rozumiem.

Ostatnio spotkali się na dworcu. Rozmawiali przez minutę. Hasło więc brzmiało: «Nic nie piliśmy». Teoretycznie można byłoby użyć słowa «niczego» zamiast «nic» i dlatego poprosił o najprostszą formę. Witek domyślił się od razu.

- Nie ma sprawy. Odbieram.

Staszewski odłożył telefon. Podpiął go do laptopa na dachu samochodu. Uruchomił połączenie. Powoli, jakby bał się wykonywać gwałtowne ruchy, wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Nie chciało mu się palić. Rozglądał się wokół. Ulica nie przypominała tej z czasów Dzikiego Zachodu - za dużo samochodów. Zmieniał w laptopie dyski, jeden za drugim. Pojedynek na Main Street. Uśmiechnął się. Tyle że jeden z rewolwerowców nie miał nawet pistoletu. E tam! W razie czego napluje tamtemu w oko.

Staszewskiego owionęła fala smrodu. Odruchowo odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na zapitego staruszka, który ledwie trzymał się na nogach. Tak jak wszyscy. To była pierwsza konstatacja. Bo on tak chce - druga. Wystająca z kieszeni butelka wódki, nędzne, porwane ubranie, sękaty kij, dwie wyszargane torby zwisające z ramienia, wypełnione jakimiś klamotami. I ten smród. Właśnie tego chciał staruszek. Żeby się ludzie od niego odruchowo odwracali. I kolejna myśl. Przecież jeśli jest tak biedny, to nie może mieć butelki wódki.

Pojedynek!

Odwrócił się do niego przodem. Gonitwa myśli. To przecież nie idiota. Na pewno rozpracował cel i właśnie tego chciał!

Staszewski wyjął z kieszeni i założył przeciwsłoneczne okulary. Miał ich całą kolekcję. Od zwykłych gówien za kilkanaście złotych po specjalne do wspinaczki wysokogórskiej za czterysta. Takich nie przebije kula kalibru cztery i pół milimetra. Dłonią zasłonił gardło.

Najwyżej będzie miał poważnie poranioną rękę osłaniającą tętnice szyjne. Ubrania, czyli T-shirta i lekkiej kurtki, śrut z wiatrówki też nie przebije. A przynajmniej Staszewski miał taką nadzieję. Sam widział, jak sportowy pistolet potrafił przebić metalowe puszki po konserwach na wylot. A morderca na pewno miał lepszą broń.

- Impas, co? - powiedział głośno.

Czy tak wyglądał pojedynek na Dzikim Zachodzie? Morderca podniósł rękę. Staszewski dorzucił jeszcze:

- Moja polisa ubezpieczeniowa właśnie wędruje do Berlina, przez australijski serwer.

Morderca zerknął w bok. Musiał zobaczyć coś w kępie krzaków rosnących na skarpie przy fosie. Nagle opuścił rękę, odwrócił się i odszedł, kuśtykając. Ludzie odwracali od niego głowy.

* * *

Pociągiem tej samej relacji przyjechali do Breslau Ostermann i von Kreutzky. Tędy wyjeżdżał Kuger. Podobny pociąg wiózł Borowicza i Wasiaka.

Staszewski odmówił przyjęcia lurowatej kawy i ciasteczka serwowanych przez obsługę Eurocity. Mimo wczesnej pory, była dwunasta dwadzieścia trzy (a nie dwunasta trzynaście na przykład), chciało mu się spać. Nerwy sprawiały, że dosłownie kleiły mu się powieki. O szóstej będzie dopiero w Berlin Ostbahnhof. Tak przynajmniej pokazywał mu palmtop. Miał nadzieję, że polskie karty kredytowe są tam honorowane i będzie go stać na taksówkę. Przysypiał z głową na wezgłowiu przepastnego fotela wagonu pierwszej klasy. Z nudów przeglądał witryny internetowe w swoim telefonie. Nuda, nuda, nuda... Nagle jednak trafił na portal www. rozaniec.pl. Choć był ateistą, zajrzał z ciekawości i zaczął czytać.


Załóżmy, że bogobojna kobieta odmawia różaniec codziennie oraz że zaczęła w wieku 10 lat, a skończyła w wieku 80 lat, kiedy zaczyna się u niej starcza demencja. Odmawiała więc różaniec codziennie przez siedemdziesiąt lat. Ile różańców odmówiła? Dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt! Imponujący wynik? Wydaje się, że tak. Ale zakładając, że robiła to uczciwie, zajęło jej to 2550 godzin, a więc 1065 dób. Daje to prawie trzy lata wyrwane z życia. Czy chciałbyś dostać trzyletni wyrok i odsiedzieć go w więzieniu, powtarzając przez cały czas tę samą czynność? Chyba nie.

Załóżmy, że któraś z kobiet jest wyjątkową dewotką i odmawia pięć różańców dziennie. Załóżmy, że jest fachowcem i odmówienie jednego zajmuje jej tylko dwadzieścia minut. Odmawia jednak sto dwadzieścia siedem tysięcy siedemset pięćdziesiąt różańców. Imponujące, prawda? Niekoniecznie.


Bla, bla, bla...


Czy jest inna droga chwalenia naszego Pana? Czy jest inna droga w zanoszeniu próśb o spełnienie naszych marzeń, potrzeb, poratowanie w chorobie i nieszczęściu oraz zbawienie naszej duszy? Oczywiście! Ale czy chce Ci się modlić przez kilkanaście lat? Czy liczba ponad stu dwudziestu tysięcy robi na Tobie wrażenie? Nie. U nas w serwisie www.rozaniec.plsupernowoczesny komputer odmówi za Ciebie miliard różańców w ciągu sekundy! Czytaj powoli: W Twojej intencji miliard różańców w przeciągu sekundy! Za jedyne złoty dwadzieścia dwa grosze brutto. Płatność smsem.

Czyż nie jesteśmy najlepsi na religijnym rynku?

A może masz wątpliwości?

Opłata za modlitwę na przykład. A księdzu nie płacisz za mszę w Twojej intencji? Nie płacisz za ślub, poświęcenie domu, pogrzeb?

A może myślisz, że urządzenie mechaniczne nie może się za Ciebie modlić? Czy słyszałeś o religii Tybetu i ich słynnych młynkach modlitewnych? Wystarczy wprawić je w ruch ręcznie, przy pomocy wody lub prądu elektrycznego i już same modlą się za Ciebie. Podobnie jest w wielu religiach świata. A może myślisz, że katolicy tego nie robią? Wprost przeciwnie. Robią. Czyż nie zapaliłeś nigdy choćby świeczki w intencji zmarłego na grobie? Kupiłeś świeczkę, a ona pali się w intencji zmarłego długo po tym, jak ty już jesteś gdzie indziej i myślisz o czymś innym...

A może przeraża cię liczba różańców odmawianych przez nasz komputer? Może to niezgodne z tradycją katolicką? A czyż w średniowiecznej Francji nie zamawiano stu tysięcy mszy za zbawienie duszy? Wiesz, ilu zakonników musiało je odprawiać i jak długo? Ile to kosztowało? Ale my szanujemy cudzy czas i pieniądze!

Miliard różańców w ciągu sekundy (za jedyne 1,22 pln brutto) - a jak zamówisz minutę, to w promocji masz sześćdziesiąt miliardów różańców za pięć złotych plus VAT (za dodatkową opłatą manipulacyjną 4 złote wystawiamy faktury i przysyłamy potwierdzenie - wydruk z komputera określający liczbę modlitw za Ciebie).

Pamiętaj: Jaka jest pojemność pamięci Boga? Ilu różańców jest w stanie wysłuchać? Jeśli sprawia cuda, to prawdopodobnie musi wybierać te z próśb, które spełni, wyłącznie losowo z całej masy, którą wysyła mu ludzkość.

Wybieraj więc: siedemdziesiąt lat modlitw i marne sto tysięcy czy sekunda u nas i miliard próśb skierowanych do Boga. Kto ma większą szansę na to, że spełnienie WŁAŚNIE JEGO PROŚBY ZOSTANIE WYLOSOWANE?

Nasz komputer «eXXXtreme plus» sprawi, że boski cud może stać się realny. Że zapewnisz sobie większe szanse niż człowiek, który modlił się klasycznie przez 70 lat. Pamiętaj, że komputer Cię nie oszuka. Będzie się modlił, nie ziewając w trakcie. Komputer nie może kłamać, robić swojego byle jak, myśląc w trakcie o czymś innym.

Jeszcze się wahasz? Zamów godzinę (superpromocja: 50 złotych plus VAT), a uzyskasz liczbę różańców odmówionych za Ciebie większą niż ilość gwiazd w kosmosie, większą od ilości wszystkich ziarenek piasku na naszej planecie, bo w promocji dostajesz całą niewykorzystaną przez innych użytkowników moc procesora. Ta liczba nie zmieści się na wyświetlaczu Twojego kalkulatora.

Tak jak nie można porównywać siły ludzkich mięśni z ciężkim buldożerem, tak nie można porównywać mocy sprawczej ludzkiego mózgu z naszym superkomputerem «eXXXtreme plus»!

Zamów dobę! Czy wiesz, że tej liczby jeszcze nikt na świecie nawet nie wypowiedział? Nikt sobie nawet nie wyobraził?


Staszewski, śmiejąc się w duchu, zamówił sobie minutę. Pięć złotych to nawet z VAT-em nie pieniądze. Sześćdziesiąt miliardów różańców w jego intencji właśnie zaczęło być odmawiane. Patrzył na zmieniające się na wyświetlaczu co sekundę liczby. Rozbawiony wyciągnął papierosa, ale nie zapalił. Chciało mu się spać. Na wyświetlaczu skończyła się skala. No to teraz już musi nastąpić jakiś cud. Pytanie jaki?

Ocknął się, kiedy ktoś otworzył drzwi do przedziału.

- Niemożliwe! - usłyszał znajomy głos.

Podniósł oczy. Ziemski.

- Cześć. Ty też do Berlina?

- Nie, jadę na konwent do Zielonej Góry. A co z twoim śledztwem?

- Zakończone.

- Niemożliwe.

- No tak.

Przez kilka minut dyskutowali o szczegółach.

- Kapitalne! - Ziemski oparł się o swoją brązową podróżną torbę. - Ale jaja.

- A gdyby to była powieść? - spytał nagle Staszewski. - To jakie byś napisał zakończenie?

Pisarz wyjął paczkę goldenów lightów, zdjął folię, paznokciem rozerwał nalepkę akcyzy.

- Wiesz, zakończenie powieści jest szczególnie ważne z dość prostego powodu. Najlepiej, żeby zawierało jakąś przewrotkę. Coś, co albo zaskoczy czytelnika, albo zasugeruje mu, że powinien czytać nie wprost, a między wierszami. Szczególnie ważne jest ostatnie słowo.

- Jedno słowo?

- Tak. Choć czasem się nie udaje i trzeba pewien problem sugerować już wcześniej.

- No to załóżmy, że to ja byłbym bohaterem twojej powieści. Jak byś ją zakończył?

- Przede wszystkim gdybyś był moim bohaterem, musiałbyś trochę bardziej mnie przypominać. A postaci, które cię otaczają, musiałyby bardziej przypominać moich znajomych. Nigdy nie opisuję rzeczy wyłącznie wyssanych z palca. Zawsze to zmienione trochę zdarzenia, które mnie naprawdę spotkały.

- A poważnie. Jak byś zakończył?

- Hm... - Ziemski wydmuchnął kłąb dymu. - Jest dzisiaj fantastyczna pogoda, świeci słońce, mamy kontynentalny wyż, jadę na dobry konwent. Mam doskonały humor. Wiesz... Gdybyś był moim bohaterem, to dzisiaj dałbym ci możliwość wyboru zakończenia.

- Na przykład jakiego? - spytał zaintrygowany nagle Staszewski.

- No nie wiem. - Pisarz przygryzł wargę. - Może tak: z powodu tego środka chemicznego połączonego z działaniem pyłków zginąłeś tam, na dziedzińcu klasztoru. W przedśmiertnej malignie wydawało ci się, że widziałeś Grunewalda i Miszczuka, a nawet z nimi rozmawiałeś. W miarę postępującej agonalnej destrukcji mózgu zaczęło ci się wydawać nawet, że jesteś bohaterem literackim i...

- Nie, nie - przerwał mu Staszewski. - To mi się nie podoba. A poza tym to już zrobiłeś w «Waniliowych plantacjach». Podciągnąłem się z twojej twórczości. - Uśmiechnął się do pisarza.

- Fakt. Ale i tak żaden z czytelników się nie domyślił, więc można powtórzyć.

- E tam.

- No to może polećmy Stefanem Grabińskim?

- Kto to?

- Przedwojenny pisarz od horrorów. Stworzył nowele kolejowe: «Głucha przestrzeń», «Błędny pociąg», «Ślepy tor»... To z tomu «Demon ruchu» chyba.

- I jak by to szło?

«Staszewski ocknął się, kiedy ktoś otworzył drzwi do przedziału. Przecierając oczy, podał konduktorowi bilet. Mały kartonik wykonany z grubej tektury, z dziurką w środku. Pamiętał takie bilety tylko ze wspomnień z dzieciństwa. Konduktor zresztą też wyglądał dziwnie. W staroświeckim mundurze, ze złotym łańcuszkiem od zegarka ukrytego w kieszonce kamizelki. Zerknął na nieprzeniknioną czerń za oknem.

- Tak długo spałem? Już noc?

- Nie, proszę pana. Przejeżdżamy przez tunel.

- Jezu! Przecież nie ma żadnego tunelu pomiędzy Wrocławiem a Berlinem.

Konduktor podkręcił płomień gazowej lampy wiszącej nad drzwiami. Domknął okno, żeby nie wpadały przez nie iskry z parowej lokomotywy.

- A kto panu powiedział, że jedziemy do Berlina? - Zamyślił się na chwilę. - To bardzo dziwny pociąg. Nikt nie wie, dokąd zmierza...»


- Nie, nie - realny Staszewski przerwał opowieść. - To też mi się nie podoba.

- No dobra - przyznał Ziemski. - To może tak:


«Staszewski ocknął się, kiedy ktoś otworzył drzwi do przedziału. Do środka weszła wysoka, zgrabna kobieta. Obcisły żakiet podkreślał jej duże, kształtne piersi. Kiedy usiadła naprzeciw i założyła nogę na nogę, przez chwilę pod minispódniczką widział koronkowe zakończenia jej pończoch. Przełknął ślinę. Kobieta chlipała, przecierając oczy głębokie jak ocean jedwabną chusteczką.

- Przepraszam - powiedział - czy mogę w czymśpomóc?

Rozpłakała się głośno.

- Rzucił mnie narzeczony. - Wytarła nos. - Boże, czy ja kiedykolwiek w życiu przeżyję nareszcie prawdziwą miłość?

Staszewski nachylił się z uśmiechem...»


- Przestań - powiedział prawdziwy Staszewski. - Bo to się zaraz przerodzi w pornografię. Już ja cię znam. Zaraz ona mnie pobije albo ja ją pobiję, a potem przez trzydzieści stron będziemy uprawiać seks, od którego rezonans wprawi pociąg w drgania i wypadniemy z torów, niszcząc jakieś miasto.

Ziemski podniósł oczy wyraźnie zaciekawiony.

- Dobre. Muszę zanotować. - Roześmiał się. - Naprawdę fajne. Bohater, który podpowiada, czego chciałby doświadczyć.

- Wymyśliłbyś coś takiego, wiesz... Z dwuwykładnym zakończeniem i koniecznie z ostatnim słowem, które naprowadzi czytelnika na pewien tor rozmyślań.

Pisarz tylko wzruszył ramionami.

- Niemożliwe.

Myślał zasępiony przez dłuższą chwilę, a potem powiedział:

- Słuchaj, zastanawiałem się kiedyś nad taką powieścią, którą skończyłbym pierwszego listopada. Żeby i data była znacząca. Ale to niemożliwe. Nie da się przewidzieć dnia zakończenia powieści. Miałaby to być opowieść o ludziach, którzy być może są tym samym człowiekiem, może nie, a może...

Podparł ręką brodę i zamilkł.


Staszewski ocknął się, kiedy ktoś otworzył drzwi od przedziału. Boże! Krótka drzemka i aż takie majaki? Za dużo się chyba wydarzyło w ostatnich dniach. Zerknął w bok. Mariola objuczona jak wielbłąd weszła do środka.

- Wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy - powiedziała, stawiając dwupiętrowy plecak na fotelu. Drugi postawiła obok. - To tylko artykuły pierwszej potrzeby.

Dwie torby podróżne umieściła na stelażu, a wielki wiklinowy kosz na swoich kolanach. Wyjęła z niego ogromny termos. Sprawnie nalała im kawy do dwóch porcelanowych filiżanek, które oczywiście też miała ze sobą.

- A co ty myślisz? - rzuciła do zupełnie zaskoczonego Staszewskiego. - Że ja jestem taka kompletnie głupia? Że nie widziałam, co się święci? Że ci pozwolę samemu ryzykować?

Przypomniał sobie chwilę, gdy podczas «pojedynku» obaj z mordercą zerknęli w bok. Na kępę krzaków nad fosą. Morderca odszedł, kiedy zobaczył Mariolę z wycelowaną w niego dwudziestkądwójką. Wolał nie sprawdzać, czy dziewczyna dobrze strzela. I postąpił słusznie.

* * *

Kilkaset kilometrów dalej w swoim biurze Witek Müller wezwał cały swój personel do gabinetu. Kazał sekretarce przynieść koniak i kieliszki.

- Drodzy przyjaciele! - Wzniósł toast. - Dzisiaj przyjedzie do nas oficer śledczy. Prawdziwy. Niech ktoś wynajmie mu mieszkanie. Później rozejrzymy się za willą w dobrej dzielnicy.

- On naprawdę jest taki dobry? - spytał Günther, zastępca Witka.

- Najlepszy.

Złocisty płyn palił go w gardle.

- Chcę mieć też na jutro dobry samochód i cały sprzęt. No! Wypływamy na szersze wody.

Kiedy pracownicy wyszli, podniecony krążył po gabinecie. Zatrzymał się przed mapą Europy. Nagle zanucił na melodię polskiego hymnu:

Przejdziem Nysę, przejdziem Oooodręeę,

będziem bogaczami!

Potem dodał ciszej:

- Tylko niech ostatni z fachowców zgasi światło, bo reszta nie będzie wiedziała, gdzie jest kontakt.

Podniósł z biurka swój kieliszek.

- Nalej mi jeszcze koniaku - poprosił sekretarkę.

Kiedy spełniła prośbę, uśmiechnął się do niej.

- Dziękuję, Helgo.


Koniec

Загрузка...