Edward Nork zostawił mu kartkę na stole w kuchni: „Jestem pijany, ale można mnie znaleźć w barze u Doddsa". Barney przeczytał, sprawdził, czy było coś napisane na odwrocie, po czym kartkę zmiął. Edward tyle ostatnio pił, że Barney nie zdziwiłby się zbytnio, gdyby któregoś dnia znalazł go nieżywego w rowie. Wiedział, że Edward nie popadł w alkoholizm ot tak sobie. Cena diamentów utrzymywała się od wielu już lat na niskim poziomie, a życie w Kimberley stawało się coraz bardziej dokuczliwe i samotne. Tereny diamentonośne o powierzchni trzydziestu jeden stóp nie przynosiły wysokich zysków. Kopalnie diamentów często zalewane były przez ulewne deszcze, kiedy indziej znowu wysuszało je prażące słońce. Wielka Dziura była teraz tak głęboka i niebezpieczna, że powodzie, które powodowały obsunięcia i zapadanie się terenu, stawały się codziennie przyczyną śmierci czy dotkliwych obrażeń jednego lub dwóch kopaczy. Setki śmiałków porzucało obecnie swoje działki, ponieważ praca była zbyt ciężka jak na otrzymywane zyski. Inni znowu dochodzili do wniosku, że nic już nie znajdą, bo na ich działce diamenty już się skończyły, więc wyjeżdżali, zanim zniesiony został przepis ograniczający liczbę działek przypadających na jedną osobę.
Łatwo było dojść do przekonania, że diamenty skończyły się. Każdy dzień to ciężka praca, błoto, zmęczenie i samotność, a nie zawsze było wystarczająco dużo pieniędzy na powrót do rodzinnego kraju. Nie znaczyło to oczywiście, że w mieście Kimberley nic się nie działo. Cegły i ulepszone materiały budowlane docierały tu z Durban i Kapsztadu wraz z żelaznymi, nowoczesnymi balkonami. Klub Kimberley był teraz imponującą budowlą z czerwonej cegły, żelazne pręty zdobiły werandy, a w mahoniowe drzwi wstawiono ozdobne szyby. Na drugim piętrze znajdowała się sala bilardowa z dachowymi okienkami. Efekt psuł jedynie rdzewiejący dach z blachy falistej, lecz w Kolonii na Przylądku gontowe dachy były rzadsze niż diamenty.
Stanął też nowy hotel The Kimberley Pałace oraz nowy dom publiczny z łazienkami i brązowymi, aksamitnymi zasłonami z frędzelkami. Powstało wiele nowych barów, był nawet tor wyścigowy z drewnianymi ławkami, gdzie w soboty odbywały się różnego rodzaju wyścigi. Ścigające się konie rzadko przewyższały sprawnością Alsjebliefta. Zakładano się przeważnie o nie oszlifowane diamenty albo o działki. Joel chodził tam, kiedy tylko mógł, mimo że Barney i zawsze sprawdzał, ile ze sobą brał pieniędzy. Joel liczył się z tym, że wkrótce będzie musiał przekazać Barneyowi prowadzenie ksiąg i pozwoli mu stać się wyłącznym właścicielem ich konta w banku.
Trzeba jednak przyznać, że Kimberley w dalszym ciągu było prymitywnym, niecywilizowanym miasteczkiem, zamieszkanym głównie przez mężczyzn. Nawet najdrobniejsze luksusowe przedmioty, takie jak pędzle do golenia z borsuczego włosia czy perfumowane mydła były prawie nie do zdobycia i nie było tam nic do roboty oprócz picia, hazardu, kopania diamentów i chodzenia do łóżka z prostytutkami. Na Barkly Street znajdowała się mała biblioteka, ale prawie wszystkie książki opowiadały o bohaterskich czynach natchnionych Brytyjczyków. Można tam było również wypożyczyć czasopisma naukowe, które Edward określał mianem „szmat bez żadnej wartości". Działało również amatorskie kółko teatralne, lecz Barney nie miał ochoty zapisać się, bo wiedział, że Agnes Knight była jednym z jego członków i że zaręczyła się niedawno z głównym aktorem, wysokim Australijczykiem o falistych, złocistych włosach i nosowym, cienkim dyszkancie. Nazywał się Robert Joy.
Cztery lata temu Joel stracił działkę numer 172 na rzecz Dottie Evans. Od tego czasu sprzedawano ją już trzy albo cztery razy, a Dottie Evans, która cierpiała z powodu braku kontaktów towarzyskich, wyjechała z Kimberley do Kapsztadu, żeby tam przyjść do siebie. Joel ciągle jeszcze utykał na jedną nogę, łamało go w kościach, kiedy powietrze stawało się wilgotne lub kiedy zmieniał się kierunek wiatru, chociaż czuł się już o wiele lepiej. Pracował u Harolda Feinberga w charakterze urzędnika. Haroldowi tak dobrze się teraz powodziło, że postawił murowane biuro przy głównej ulicy, a na górze mieściła się pracownia z oknami wychodzącymi na północ. Zatrudniał siedem osób. Byli to przeważnie Żydzi z londyńskiego East Endu.
Koń Barneya, Alsjeblieft, zmuszał swojego właściciela do codziennej przejażdżki. W miejscowym slangu nazywano ją „galopowaniem przez pagórki", a polegała na tym, że Barney jeździł od jednej działki do drugiej i kupował od górników surowe diamenty. Każdego dnia, o szóstej rano, Alsjeblieft zaczynał kopać w ogrodzenie i robił to tak długo, aż Barney go osiodłał. Koń był łatwy w prowadzeniu i z wielką ochotą ruszał w dobrze sobie znaną trasę, którą pokonywał już ze swoim poprzednim właścicielem.
Starsi kopacze znali więc Alsjebliefta, a wkrótce zawarli też znajomość z Barneyem. Zawsze ubierał się tak samo, zakładał biały kapelusz, marynarkę przepasaną paskiem, kolorowe spodnie w kratę oraz wygodne buty. Wszędzie był gorąco witany i szybko nauczył się spełniać rozmaite oczekiwania górników. Przynosił wiadomości, roznosił plotki, czasami przywoził ze sobą tytoń oraz whisky albo francuskie karty do gry. Jeżeli do Kimberley dotarła jakaś nowa piosenka z Kapsztadu, to uczył się jej na pamięć i śpiewał każdemu napotkanemu górnikowi.
Te cztery lata „galopowania przez pagórki" pomogły mu przezwyciężyć ból po utracie Mooi Klip oraz wytrwać w zamiarze osiągnięcia bogactwa. Było mu to bardziej potrzebne niż słowa otuchy ze strony Joela czy też wspaniałe wizje, które roztaczał przed nim Edward. Stracił swoją niedoszłą żonę oraz syna, ale poznał mężczyzn, którzy przecież zostawiali wszystko – żony, dzieci, domy – i to właściwie tylko po to, żeby zniszczyć swoje zdrowie w kopalniach Kimberley czy w wodach rzeki Vaal. Spotkał mężczyzn twardych i przygnębionych, małomównych i takich, którzy mieli ochotę rozmawiać z nim przez całą noc. Nie był w stanie policzyć tych wszystkich ognisk, przy których siedział, tych wszystkich dłoni, które ściskał. Stał się cierpliwy i dowcipny, ale przede wszystkim nauczył się być wyrozumiałym. Pewien górnik opowiadał mu przez trzy godziny o swojej ukochanej żonie Fanny, z którą mieszkał w małym murowanym domku w Streatham, w południowej Anglii. A później, podczas następnej wizyty ten sam kopacz, przyznał się, że zabił Fanny i zbiegł do Afryki Południowej.,,Nie wiesz, jak to jest, kiedy się kocha kogoś, a później traci" – powiedział do Barneya.
Barney nigdy z nikim się nie sprzeczał. Nauczył się nie kłócić z ludźmi, od których kupował diamenty. Dosyć mieli kłopotów z tubylcami, pogodą, ze swoimi działkami, na których próbowali coś znaleźć. Od Barneya oczekiwali jedynie słów otuchy oraz przyzwoitej zapłaty za kamienie, jednej czy dwóch piosenek i nieco alkoholu. Nie chcieli słuchać o problemach Barneya, o tym że ma czteroletnie dziecko, którego prawie nie widuje.
Barney nie płacił dużo za diamenty; cztery albo pięć szylingów mniej niż inni handlarze, ale za to zawsze płacił na czas, był uczciwy i dlatego wszyscy górnicy go lubili. Był jednym z nich, zwykłym człowiekiem zmagającym się z przeciwnościami losu. Często sprzedawali mu swoje najlepsze diamenty po niższych cenach tylko dlatego, że czasami udawało mu się ich rozśmieszyć albo zaśpiewać im refren piosenki Kwiaty Loch Rannoch. Ze względu na jego akcent szczególnie dobrze wychodziły mu piosenki szkockie. Musiał grać, tak samo jak Agnes i Robert Joy w bożonarodzeniowym przedstawieniu Romea i Julii, które wystawiono w kościele. Różnica polegała tylko na tym, że Barney musiał to robić każdego dnia, być zawsze w dobrym humorze, występować w deszczu, na wietrze, w czasie suszy i kiedy muchy oblepiały jego ciało jak rodzynki ciasto. Na tym polegała jego praca.
Podczas przedstawienia, w którym występowała Agnes, Barney siedział na składanym krzesełku, na samym końcu, z gołą głową. W Kimberley bardzo niewielu mężczyzn miało zwyczaj zdejmowania nakrycia głowy, kiedy przebywali w zamkniętych pomieszczeniach. Nawet kąpali się i spali z prostytutkami w kapeluszach. „Kapelusz zdejmuje się tylko wówczas, kiedy widzisz prawdziwą damę" – mówili. Barney pomyślał, że wyglądała czarująco i słodko w białej przezroczystej sukience Julii, z blond włosami upiętymi w średniowieczne warkoczyki. A kiedy powiedziała: „A ja w panieńskim stanie jestem wdową" – tak się wzruszył, że aż musiał wyjść, aby odetchnąć wieczornym, upalnym powietrzem. Stracił ją, taką piękną i czarującą i zdawał sobie sprawę, że nigdy go już nie zechce. „Nie dla ciebie, staruszku, przykro mi. Anglicy zdobyli imperium mówiąc – przykro nam".
– Nudzisz się? – zapytał jakiś głos znienacka.
Barney zmarszczył brwi. To był dziewczęcy głos, w dodatku znany.
– Faith? – zapytał – To ty?
Wyłoniła się z mroku i stała teraz w przymglonym świetle małej lampki wiszącej nad drzwiami kościoła. Miała na sobie turkusową wieczorową suknię i turkusowe rękawiczki. Włosy miała związane dziesiątkami cienkich turkusowych wstążeczek. Za nią ćmy rozbijały się o lampę. Rozległ się głośny aplauz widowni.
– O okno, wpuśćże dzień, a wpuść życie! – powiedziała Faith. – Przez dwa miesiące nasłuchałam się tyle Romea i Julii, że starczy mi na całe życie. Agnes powtarzała swoją rolę co wieczór, od września.
– Proszę?
Faith uśmiechnęła się.
– To fragment tego przedstawienia. Zaczyna mi się to śnić po nocach.
– Jestem zaskoczony, że jeszcze ze mną rozmawiasz – powiedział Barney. – Nie boisz się, że możesz coś ode mnie złapać, na przykład ochotę na macę czy trwałą niezdolność do pracy w soboty?
– Nigdy nie miałam nic przeciwko Żydom – powiedziała Faith.
– Rozumiem. Tylko twój ojciec i Agnes nie lubią nas, co?
– Agnes też nie ma nic przeciwko Żydom. Zdenerwowała się tylko, bo myślała, że wystawiłeś ją do wiatru.
– W pewnym sensie to prawda. To była moja wina. Myślałem, że szybciej odniosę sukces, kiedy nie będę się przyznawał, że jestem Żydem.
– No cóż, oczywiście masz rację – uśmiechnęła się raczej obojętnie, dotykając swoich wstążek.
– Kiedyś myślałem, że mam rację – powiedział Barney. – Ale teraz myślę, że nie ma znaczenia, czy umiesz grać w bilard w klubie Kimberley, czy też nie. Jeżeli tylko ciężko pracujesz i zarabiasz, kogo to obchodzi?
Faith skinęła głową.
– Chciałabym, żeby ludzi nic to nie obchodziło. Ale ich obchodzi. No, przynajmniej tych, w kręgu których ja się obracam.
– Nie wydaje mi się, żeby ludzie, z którymi przebywasz, byli szczególnie mili, czy też szczególnie tolerancyjni. Nie wydaje mi się również, żeby im się jakoś szczególnie powodziło – powiedział Barney ostro.
– No tak, pewnie masz rację. To znaczy rozumiem, o co ci chodzi. Za to… wszyscy uczęszczali do właściwych szkół. I wszyscy należą do właściwego klubu. I wszyscy stają po właściwej stronie. A ten, kto mozolił się w Eton, i ten, kto służył we właściwej armii… będzie się cieszył dobrobytem do końca swoich dni.
– Potrzeba wyjątku, żeby potwierdził regułę – powiedział Barney.
– I ty masz być tym wyjątkiem?
Spojrzał na nią. Była przystojną dziewczyną, szeroką w ramionach, o obfitych kształtach. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wyszła do tej pory za mąż. Właściwie rozumiał. Spośród wszystkich angielskich dziewczyn, które spotkał w Afryce Południowej, miała najsilniejszą, nie znoszącą kompromisu osobowość. Wiedział, że interesowała się botaniką, dużo spacerowała i zbierała afrykańskie okazy, być może dlatego właśnie mężczyźni z Kimberley trzymali się od niej z daleka. Oczekiwali od swoich kobiet hartu ducha i oddania. Chcieli, aby umiały znosić wszelkie przeciwności losu i aby równocześnie były delikatne oraz kobiece. Jeżeli kobieta potrafiła nabić rewolwer w czasie zaciekłego ataku czarnuchów, a z drugiej strony rumieniła się przy stole na samą tylko wzmiankę o piersiach indyczych; jeżeli umiała rodzić dzieci w zwykłej chacie, w piekielnym upale i jednocześnie przymilać się do swojego męża, kiedy wracał do domu; jeżeli była dobrą gospodynią i krzątała się po domu przez cały dzień, a potem wieczorem pozwalała mężowi na hulanki i zabawy w mieście, wtedy można było bez wahania jej się oświadczyć.
Faith taka nie była i dlatego nie miała męża.
– Pewnego dnia będę bogaty – powiedział Barney. – Jestem tego pewny. Wtedy te wszystkie snoby, ci twoi przyjaciele, będą mi się kłaniać w pas.
– Chciałabym, żebyś miał rację.
Przez chwilę nic nie mówili. Słychać było tylko ćmy obijające się o lampę. Z kościoła dochodził niewyraźny głos niani Julii opłakującej śmierć swojej podopiecznej.
– Kiedy mają zamiar się pobrać? – zapytał Barney.
– Kto?
Spojrzał na drzwi kościoła.
– Tych dwoje, Robert i Agnes.
– Nie wiem, wspominali o kwietniu.
– Czy ona go kocha?
Faith uśmiechnęła się do niego i skinęła głową.
– Chyba tak, jest w jej typie. Faliste włosy i ani krzty rozumu.
– Wygląda na to, że tego nie pochwalasz.
– Oczywiście, że pochwalam. Najważniejsze, żeby Agnes dobrze się bawiła.
Barney roześmiał się. Potem nagle spoważniał.
– Myślisz, że twój ojciec miałby coś przeciwko temu, gdybym cię gdzieś zaprosił? Jest koncert wiolonczelowy w przyszłym tygodniu, zaraz po świętach.
– Mnie? – zdziwiła się Faith. – Nie, nie możesz mnie nigdzie zaprosić.
– Dlaczego nie?
– Bo nie.
– Wytłumacz.
– Ponieważ w końcu byś mnie zranił. – Spuściła oczy. – Prosiłam cię kiedyś, żebyś ze mną poszedł do kościoła, pamiętasz? I co się wtedy stało? Nie czułam się wtedy bardzo dotknięta, naprawdę. Ale gdybym zaczęła z tobą chodzić, straciłabym bez wątpienia panowanie nad sobą i wtedy straciłabym również ciebie, a tego bym nie zniosła.
Barney dotknął jej dłoni. Trzy sznureczki perełek na jej rękawiczkach świeciły bladym blaskiem niczym łzy.
– Nie chcę cię zranić – powiedział. – Chcę ciebie tylko zabrać na koncert wiolonczelowy.
– W moim życiu jedna rzecz pociąga za sobą następną. – Uśmiechnęła się smutno. – Po koncercie wiolonczelowym będzie koncert symfoniczny, a ja nie znoszę symfonii. Zawsze kończą się melodramatycznie. Zawsze wtedy płaczę.
– Faith…
– Zostańmy przyjaciółmi – szepnęła. – Kiedy spotkamy się na ulicy, pójdziemy gdzieś razem, wypijemy kawę, kiedy nie będziemy mieli akurat nic innego do roboty. Pokażę ci moją książkę o botanice. Mam kilka wspaniałych rysunków akacji.
– Akacji? – zapytał, jakby nie rozumiał, o czym mówiła. To było półtora roku temu i od tego czasu rozmawiał z Faith tylko dwa razy. Raz na ulicy, kiedy przypadkowo spotkali się w mieście, a drugi raz na koncercie pewnego śpiewaka, Daniela Napiera, odznaczającego się wyjątkowo mocnym głosem. Zaśpiewał wtedy trzydzieści brytyjskich pieśni patriotycznych jedną po drugiej.
Barney lubił Faith. Ufał jej i wiele razy w ciągu tych czterech lat „galopowania przez pagórki" czuł, że mógłby się jej oświadczyć i poślubić, gdyby tylko pan Knight mu na to pozwolił. Lecz w miarę upływu czasu zaczynał dochodzić do wniosku, że popełniłby błąd. Wiedział też, że Faith we właściwy sposób umiała ocenić sytuację. W końcu na pewno by ją zranił, na pewno płakałaby przez niego.
Widywał się z Mooi Klip raz, dwa razy w miesiącu, za każdym razem, kiedy Alsjeblieft zdecydował, że już nadszedł czas, żeby udać się do Klipdrift. Rodzice Mooi Klip mieszkali w schludnej, pomalowanej na biało chatce nie opodal miejsca gdzie rzeka zmieniała swój bieg, wśród Griqua, którzy w sposób nienatrętny ale stanowczy opiekowali się nią, a zwłaszcza Pieterem. Kiedy Barney odwiedzał ich, czekali w oddali z założonymi rękami, przez co Barney nie mógł nawet swobodnie porozmawiać z Mooi Klip.
Kiedy siedzieli razem na wiklinowych krzesełkach blisko zasłoniętych okien, Barney czuł, że są bacznie obserwowani. Za każdym razem prosił Mooi Klip, żeby do niego wróciła, żeby mogli spróbować jeszcze raz. Ale ona uśmiechała się tylko i potrząsała głową. Nawet wtedy kiedy jej mówił, że wykupi udziały Joela i opłaci mu podróż do Ameryki, Mooi Klip odrzucała propozycję małżeństwa.
– Nie rozumiem dlaczego – syknął.
Jej ojciec siedział w swoim dużym, żółtym, drewnianym krześle kilka metrów dalej.
– Ponieważ nie jestem gotowa, żeby wyjść za mąż.
– Przedtem byłaś gotowa. Więc jak to możliwe, że nie jesteś gotowa teraz?
– Wiesz, co się stało – powiedziała Mooi Klip. – To wszystko zmieniło.
– Ale nie rozumiem, o co ci chodzi. Nie kochasz mnie?
– Wiesz, że cię kocham.
– Ja też ciebie kocham i chcę być z tobą. Więc jak to jest, że ty nie chcesz być ze mną?
Mooi Klip odgarnęła włosy z czoła.
– Czasami są ważniejsze sprawy niż bycie razem.
– Na przykład? Co może być ważniejsze niż nasze małżeństwo?
Spojrzała mu prosto w oczy. W łagodnym popołudniowym świetle wyglądała jak gdyby ją ktoś namalował. Barney nie miał nawet jej zdjęcia.
– Dużo ważniejsze jest, abyś stał się bogaty. Oto, co jest naprawdę ważne.
Barney westchnął z rezygnacją.
– Czy ty naprawdę myślisz, że pieniądze są dla mnie takie ważne? Ważniejsze od ciebie?
– Muszą być ważne. – Skinęła głową.
– A co z Pieterem? Myślisz, że on mnie nic nie obchodzi? Myślisz, że nie chcę być mu ojcem?
– Jesteś jego ojcem. Nikt ci go nie odbierze, nikt jemu nie odbierze ciebie.
– Ale jak ja mogę…
Mooi Klip wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka, pogłaskała go czule, żeby się uspokoił.
– Przyjechałeś tutaj do Afryki, aby dorobić się majątku. Musisz go zdobyć. Zrozumiałam, że stałabym ci tylko w drodze.
– Myślisz, że obchodzą mnie ci ograniczeni Anglicy albo ci przesądni Holendrzy?
– Zaczną cię obchodzić, kiedy będziesz bogaty i będziesz musiał robić z nimi interesy. Co powiedzą, kiedy będziesz zabierał swoją żonę Griqua na urządzane przez nich przyjęcia i bankiety? Żonę, która jest czarna, tak jak ich służące? Jesteś Żydem, więc jest ci i tak wystarczająco trudno. Gdybyś się ze mną ożenił, byłoby ci jeszcze trudniej!
– Natalio…
Podniosła rękę, chcąc go uciszyć.
– Mówię tak tylko dlatego, że cię kocham i wiem, że tak będzie dla ciebie najlepiej.
Sprzeczali się tak za każdym razem, kiedy się spotkali. Ale Mooi Klip była cierpliwa i nieugięta. Kiedyś była gotowa go poślubić, teraz było inaczej. Widywał się z Pieterem, kiedy tylko chciał, i jego ojcostwo było sprawą bezsporną. O ślubie nie chciała słyszeć. Kiedy krzyczał na nią i trzaskał drzwiami, kiedy starał sieją udobruchać albo przekupić, kiedy płakała – była nieugięta.
Mały Pięter był synem, jakiego sobie wymarzył. Po matce odziedziczył ciemne kręcone włosy i śniadą cerę. Jednak nie było żadnych wątpliwości, że wyraźnie zarysowane rysy twarzy oraz mocną posturę ma po ojcu. „Mały bokser" – mówił o nim dziadek, co było uprzejmym ukłonem w stronę Barneya.
Pieter mówił narzeczem plemiennym, ale Mooi Klip uczyła go angielskiego i nalegała, żeby mówił po angielsku zawsze wtedy, kiedy rozmawiał ze swoim ojcem. Ale kiedy był podniecony albo zdenerwowany, zapominał się. Wtedy Mooi Klip dawała mu dwa klapsy i upominała, aby był grzeczny, kiedy rozmawia z ojcem. Barney opowiadał Pieterowi o swoich przygodach, kiedy wędrował na grzbiecie Alsjebliefta, a jesienią sadzał go na siodło i woził nad rzekę Vaal. Jeździli do zachodu słońca, obserwując ptaki latające ponad drzewami.
Te niezbyt częste wizyty w Klipdrift sprawiały Bar-neyowi wielką radość i przynosiły ulgę, chociaż nierzadko przepojone były smutkiem i goryczą. Jednak z perspektywy niezwykłych lat, które wkrótce miały nadejść, będzie je wspominał jako chwile pełne ciepła i szczęścia.
Znalazł Edwarda w najciemniejszym kącie baru u Doddsa. Siedział z głową wspartą na ramionach, a przed nim stała pokaźna liczba zapaćkanych kieliszków. Irlandczyk w zielonym meloniku i zielonej jedwabnej marynarce siedział przy pianinie i grał piosenkę Paddy O'Leary, strasznie przy tym fałszując. Trzej inni złapali się za ramiona i usiłowali tańczyć giga na pokrytej drewnianymi klepkami podłodze. W powietrzu unosił się zapach tytoniu Empire – właśnie wczoraj przyszła nowa dostawa z Kapsztadu. Górnicy palili wszystko, co się dało, a kiedy drogi były nieprzejezdne i brakowało tytoniu, palili skręty z suchych liści dzikiego bzu.
Barney usiadł naprzeciwko Edwarda, złapał go za włosy i potrząsnął kilka razy, żeby go obudzić.
– Co się dzieje? – zaprotestował Edward.
– To ja, Barney. Zostawiłeś mi kartkę.
Edward podniósł głowę i spojrzał na Barneya przekrwionymi oczami.
– Kartkę?
– Tak, w kuchni na stole. Napisałeś, że jesteś pijany, ale mogę cię tu znaleźć.
– Naprawdę? No cóż, widać, że jestem głupszy, niż myślałem.
Barney kiwnął na barmana, w niebieskim fartuchu w paski. Jego głowa przypominała kształtem wieprzowy udziec. Spojrzał na Edwarda i skrzywił się.
– Jeżeli chce pan mu kupić jeszcze jednego, to będzie pan musiał wynieść go stąd na własnych plecach – ostrzegł Barneya.
– Przynieś mi tylko dzbanek wody – poprosił Barney.
– Pięć szylingów – powiedział barman.
– Przynieś mi tylko wody, zgoda? Barman oddalił się, a Edward machnął ręką.
– Nigdy nie mogłem strawić tego faceta – powiedział. – Za ostry.
– Zostawiłeś mi kartkę – powtórzył Barney.
– Zostawiłem – zgodził się Edward. – I nie bez powodu. Sława, majątek, powodzenie, bogactwo stoją przed tobą otworem. Dzięki mnie.
– Aha, jakim sposobem?
Edward sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, potem do bocznej, aż w końcu znalazł to, czego szukał. Wyciągnął plik pomiętych tytułów własności. Podniósł do góry rękę i obdarzył Barneya pijackim uśmiechem.
– Co to jest? – zapytał Barney ostro.
– To są, mój drogi, tytuły własności działek numer 203,202 i 233 oraz połowy działek 201 i 232.
– Ukradłeś je?
– Mój drogi, stary przyjacielu, oczywiście, że ich nie okradłem. Kupiłem je. Powiem więcej, kupiłem je w twoim imieniu. Masz – powiedział i podsunął je Barneyowi pod nos. – Są twoje. Weź je. Powodzenia.
Bardzo wolno i ostrożnie Barney podniósł dokumenty, które Edward położył przed nim na stole. Obejrzał je i odłożył.
– Są autentyczne – powiedział. – Cztery autentyczne tytuły własności.
– Pewnie, że są autentyczne.
– Ale czym za nie zapłaciłeś? Na pewno są warte co najmniej czterdzieści tysięcy funtów!
– Dałem im kwit dłużny. Wypisałem go oczywiście na ciebie.
– Co? Kwit dłużny na czterdzieści tysięcy funtów? Skąd, do jasnej cholery, mam wziąć czterdzieści tysięcy funtów?
Edward gwałtownie pomachał ręką.
– Poczekaj, kolego, nie tak szybko. Działki są wprawdzie warte czterdzieści tysięcy funtów, ale tylko dla nas. Ci faceci, do których należały, dokopali się do niebieskiej warstwy. Pakują się i jadą do domów, bo są przekonani, że to już dno. Sprzedali je po bardzo niskiej cenie.
Barney wlepił w niego wzrok. W banku miał jedynie 3211 funtów – skromne oszczędności, które systematycznie odkładał przez cztery lata „galopowania po pagórkach".
– Ile? – zapytał szeptem.
Barman przyniósł dzbanek z wodą i postawił go na stole. Bezceremonialnie wyciągnął rękę. Barney dał mu cztery szylingi. Barman splunął na nie i odszedł.
Trzęsącymi się dłońmi Edward nalał sobie pełną szklankę.
– Trzy tysiące sto funtów – powiedział z triumfem. Barney jeszcze raz przyjrzał się dokumentom. Cztery tytuły własności na działki w samym środku Wielkiej Dziury. Czyżby miał halucynacje, czyżby wracały przywidzenia?
– Edwardzie – powiedział. – Jesteś genialny. Kiedyś postawię ci pomnik z marmuru, taki sam jaki mają rzymscy cezarowie. Wybuduję go w samym środku Kimberley. Edwardzie, jesteś genialny!
– Tak, wiem o tym – powiedział Edward skromnie.
– Muszę znaleźć Joela – powiedział Barney. Nie mógł usiedzieć na miejscu. – Boże jedyny, to po prostu cud!
– Mógłbyś mi chociaż postawić drinka – zauważył Edward.
– Postawię ci sto drinków. Ale najpierw muszę iść do banku, żeby pobrać pieniądze, aby zapłacić za działki. Muszę się upewnić, że naprawdę są moje.
– Jeden mały kieliszek whisky – poprosił Edward. Barney zawołał barmana.
– Przynieś temu dżentelmenowi jeszcze jeden kieliszek – powiedział. – I okaż mu szacunek, na jaki zasługuje.
W pierwszej chwili Joel nie wiedział, co ma zrobić. Dobrze mu się pracowało w sortowni Harolda Feinberga, tym bardziej że Harold właśnie przyjął do pracy młodą, ładną Francuzeczkę. Opuścić solidny, murowany budynek przy głównej ulicy po to tylko, żeby wrócić do ciężkiej pracy, błota i much? To była trudna decyzja. Spierał się z Barneyem przez kilka godzin, zanim się poddał.
– Uważam, że to strata czasu – powiedział z rozdrażnieniem, kiedy w końcu zgodził się pomóc Barneyowi w kopaniu. – Jeżeli Johnson oraz Kelly sprzedali je, to jak to możliwe, żeby były coś warte? Johnson to największy skąpiec w mieście, jeżeli nie w całej Afryce.
– Zgadzam się z tobą. Ale Johnson sprzedał, ponieważ myśli, że nic już nie znajdzie.
– Ale przecież inni znajdują. Johnson na pewno o tym wie.
– Trzeba cierpliwości, tak mówi Edward, ponieważ niebieska warstwa wietrzeje pod wpływem działania czynników atmosferycznych i robi się żółta. Ale tacy jak Johnson bardzo się spieszą, eksploatują żółtą glebę i szybko wyjeżdżają.
Joel głośno pociągnął nosem i stuknął laską o podłogę.
– Mimo wszystko uważam, że Johnson wie, co robi. Mam tylko cichą nadzieję, że nie przeżyjesz zbyt mocno utraty wszystkich twoich pieniędzy, tak ciężko zarobionych.
– Jeżeli nie zaryzykujemy, nigdy niczego nie osiągniemy.
– Ryzyko? – roześmiał się Joel. – Sam Mojżesz mniej ryzykował, kiedy wyprowadzał dzieci Izraela z Egiptu.
– Mojżeszowi pomagał Bóg. Może nam również pomoże.
– Uwierzę w to, kiedy Boska ręka ukaże się zza chmur i wykopie mi kilka diamentów. Nalej mi drinka, dobrze? Na skrzyni stoi butelka porto.
Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Barney odwrócił się i zawołał:
– Proszę!
Wszedł Cecil Rhodes. Wyglądał na zadowolonego z siebie. Miał na sobie marszczoną, bawełnianą kurtkę oraz bryczesy całe zapaćkane błotem.
– Co tam, Blitz? – powiedział, kładąc kapelusz na stole. – Słyszałem, że wracasz do kopania! Koniec z „galopowaniem przez pagórki"?
– Na to wygląda – odparł Barney.
– Mówią, że byłeś w tym dobry, uprzejmy, towarzyski i że nigdy nie traciłeś czasu na zdobywanie tytułów własności.
– To dzięki mojemu koniowi. Ta zmyślna bestia nawet nie zbliży się do działki, która nie przynosi zysków, nawet gdyby wypełniona była po brzegi owsem i marchwią.
– A co tam słychać w De Beers? – zapytał Joel ironicznie. – Słyszałem, że ty i twoi ludzie macie połowę tamtejszych działek na własność.
Rhodes przysunął sobie krzesło i usiadł.
– Teraz, kiedy zmieniły się przepisy dotyczące własności, sprawy mają się znacznie lepiej. Te mikroskopijne działki nie przynosiły spodziewanego zysku! Połączyliśmy jakieś piętnaście czy szesnaście działek, na których możemy kopać na tej samej głębokości.
– Słyszałem, że teraz jesteś naprawdę bogaty – powiedział Joel.
– Mniejsza o pieniądze, przyjacielu. Jesteśmy tutaj po to, żeby przysporzyć chwały Imperium i pokazać, na co nas stać. Efektywność, profity i dobre intencje, oto co się liczy.
Barney przyniósł kieliszki i powiedział do Rhodesa:
– Kiedyś mówiłeś, że być może uda nam się co nieco zarobić. Zobaczymy, jak to będzie.
– Twoje zdrowie – powiedział Rhodes, podnosząc do góry kieliszek. – Wiosną muszę wrócić do Oxfordu. Robię doktorat z prawa. Ale znalazłem zastępcę w osobie wspaniałego faceta o nazwisku Charles Rudd.
– To świetnie – powiedział Joel, wypijając kieliszek dwoma łykami. – To musi być cudowne uczucie być bogatym, a do tego otoczonym przez tylu wspaniałych ludzi.
Rhodes spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Tak – odpowiedział po chwili. – To prawda. Następnego dnia rano Barney i Joel poszli obejrzeć działki. Chodzili po nierównych, piaszczystych drogach Wielkiej Dziury i oglądali swoją posiadłość. Edward miał rację, cztery działki były już dosyć głęboko rozkopane; poprzedni właściciele dokopali się do niebieskiej ziemi, która pomimo usilnych starań Edwarda, żeby ochrzcić ją Norkitą, znana była powszechnie pod nazwą Kimberlite. Joel kuśtykał przez działki ze smętną miną.
– Wydaje mi się, że tutaj nic nie ma.
– Johnson też tak myślał. Ale jeżeli wierzyć Edwardowi, to dopiero początek.
– Edward to pijak. Naprawdę nie wiem, czym ci tak imponuje. Pijany krawiec w sklepie nie zrobiłby na tobie takiego wrażenia, prawda?
Barney oparł ręce na biodrach i rozejrzał się dookoła. Tuż obok, na sąsiedniej działce należącej do Compagnie Francaise des Diamants du Cap, czarny robotnik wrzucał łopatą ziemię do wiader, zamocowanych na stalowych linach. Od czasu kiedy Barney przestał tu pracować, zwiększyła się liczba lin i wszędzie wisiały wiadra, które powoli windowane były do góry. Tylko kilka lin było napędzanych ręcznie; większość górników posługiwała się dużymi kołowrotami wprawianymi w ruch za pomocą koni zaprzęgowych. Były to tak zwane kołowroty konne. Zwiększały moce wydobywcze kopalni, a poza tym ułatwiały robotę.
– Czy ty naprawdę wierzysz, że staniemy się bogaci? – zapytał Joel niepewnym głosem.
– A dlaczegóż by nie? Rhodesowi udało się. I wcale nie jest sprytniejszy od nas.
– Może nie jest sprytniejszy, ale jest Anglikiem i chodził do właściwej szkoły – odpowiedział Joel.
Barney podniósł porzuconą łopatę.
– Kiedy nam się uda, to nikt nie będzie nas pytał, do jakiej chodziliśmy szkoły. Nikogo nie będzie obchodzić, czy jesteś Żydem, czy nie. Tutaj tak naprawdę liczy się tylko jedno – diamenty.
Wbił koniec łopaty w twardą, niebieską ziemię. Następnie wziął trochę okruchów do ręki. wybrał kamyki i żwir… i znalazł trzy małe diamenty.
– Widzisz? – powiedział, wyciągając dłoń z diamentami. – Jeden z nich to prawie karat. A dwa pozostałe też są dobrej jakości.
– No to na co czekasz? – zapytał Joel z uśmiechem na twarzy. – Idź po czarnych i zaczynamy.
– Jesteś pewien? – zapytał Barney. Joel skrzywił się.
– Wiem, że nie jestem ci do niczego potrzebny. Sprawiałem ci tylko kłopoty i tak już pewnie będzie do końca. Ale jesteśmy przecież braćmi i myślę, że to wystarczający powód, żeby pracować razem.
– Chyba masz rację – odparł Barney, po czym wolnym krokiem począł się oddalać.
Joel oparł się na łopacie i patrzył za nim.
Ogarnęła ich gorączka diamentowa. Za każdym razem, kiedy wbijali łopatę w niebieską ziemię, wydobywali coraz więcej kamieni, zyski rosły, a pod koniec 1876 roku zarabiali ponad 2000 funtów tygodniowo. W 1877 roku Barney skończył 29 lat – doszedł wtedy do wniosku, że stać go na wydanie 75 000 funtów; więc aby uczcić swoje urodziny, zatrudnił architekta z Durban i polecił mu zaprojektowanie dworku nie opodal Kimberley, na małym pagórku wśród drzew. Chciał, żeby w środku była sala bilardowa, taka jak w klubie Kimberley, chociaż nie miał zielonego pojęcia o samej grze. Chciał mieć również boisko do gry w polo. Chciał też mieć długą drogę dojazdową z zakrętami, żeby wszyscy, którzy będą go odwiedzać, mieli dość czasu na podziwianie posiadłości, domu i wspaniałych ogrodów.
W weekendy zakładał dobrze skrojony surdut z ciemnoniebieskimi jedwabnymi naszyciami na klapach, który zamówił w Kapsztadzie. Zamówił też dziesięć eleganckich dwurzędowych kamizelek i tuzin białych kołnierzyków, krawatów w kropki oraz tweedowe spodnie. Joel kupił sobie mały lakierowany powóz oraz parę rozbrykanych siwych koni i w soboty paradował po głównej ulicy Kimberley w swoim eleganckim białym garniturze, kłaniając się każdej napotkanej kobiecie.
Zaczęto budować dom, a kiedy położono już fundamenty, Barney rozbił butelkę szampana o brązowe cegły z Kapsztadu i nazwał go Vogel Vlei. Joel, stojący obok z rudowłosą Szkotką o imieniu Mary, pomachał mu wesoło laską.
Lecz nawet pieniądze nie zdołały uchronić Barneya przed tragedią. Dwa dni później, ni stąd ni zowąd, Alsjeblieft zaczął się trząść i dygotać. Piana pojawiła mu się na pysku, więc trzeba było zawołać doktora Schoemana.
– Jest już stary – powiedział doktor Schoeman, kiedy wyszedł ze stajni, opuszczając rękawy od koszuli. – Najlepiej będzie go zastrzelić.
– Ale przecież to on tego wszystkiego dokonał. Zawdzięczam mu swój majątek! – wykrzyknął Barney.
– Tym bardziej powinieneś to zrobić – odparł doktor Schoeman. Miał niebieskie wyłupiaste oczy, które przypominały szklane kulki.
– Poczekajmy jeszcze – powiedział Barney. Doktor Schoeman wzruszył ramionami.
– Skazujesz go na cierpienie. Wysiadła mu wątroba. Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, kiedy Joel zabawiał w pokoju Mary, Barney wyszedł z domu z naładowanym pistoletem i skierował kroki do stajni. Powietrze pełne było głosów owadów, które brzęczały w zaroślach. Wysoko na niebie świecił księżyc w pełni, był jasny, zimny i czarował swoim blaskiem. Barney zawahał się przez chwilę, po czym wszedł do stajni.
Alsjeblieft leżał na boku na słomie z szeroko otwartymi ślepiami i ciężko oddychał. Wokół pyska zgromadziła się obfita piana. Kiedy usłyszał Barneya, podniósł łeb. Barney chwycił go za grzywę.
– Jak się czujesz? – zapytał troskliwie. – Bardzo źle, co? – Przypomniał sobie, że tak samo mówiła do niego mama w zimowe dni w Nowym Jorku, kiedy był chory i musiał siedzieć w domu.
Alsjeblieft zarżał; w gardle miał pełno flegmy. Barney poklepał go po grzbiecie, myśląc o tych wszystkich eskapadach, które wspólnie odbyli, o wszystkich razem spędzonych dniach. Wspominał czasy, kiedy Pięter wspinał się na siodło i udawał, że jest żołnierzem z gwardii przybocznej Jej Królewskiej Mości.
– Mam nadzieję, że mi wybaczysz – powiedział Barney. Uniósł lufę rewolweru, dokładnie wymierzył broń między uszy konia.
Alsjeblieft czuł, że coś jest nie w porządku, bo poruszył się na słomie i próbował wstać.
– Wybacz mi, Alsjeblieft – powtórzył Barney i nacisnął spust.
Rozległ się ogłuszający huk, koń upadł na słomę z westchnieniem do złudzenia przypominającym jęk człowieka. Barney łudził się, że było to westchnienie ulgi. Wstał, ściskając w dłoniach ciężki pistolet, i wlepił wzrok w konia. Serce pękało mu z bólu. Potem wyszedł ze stajni, ciężko oddychając jak człowiek, który przebiegł kilka kilometrów w sztywnych, wysokich butach. W rozpiętej koszuli wybiegł z domu Joel.
– Co się dzieje? Co to za strzelanina? Barney wskazał głową stajnię.
– Alsjeblieft – powiedział. – Doktor Schoeman orzekł, że tak będzie lepiej.
– Rozumiem i jest mi przykro. Wiem, ile ten koń dla ciebie znaczył.
– Dla ciebie też, Joelu. Bez tego starego konia nie kupilibyśmy tych czterech działek.
Joel poklepał Barneya po plecach.
– Robisz się sentymentalny, stary, a to poważny błąd. Zarobiłeś pieniądze na te działki, bo harowałeś jak wół, to wszystko. Gdybyś nie był taki sentymentalny, to już dawno znalazłbyś sobie porządną żonę.
– Taką jak Mary? – zapytał Barney uszczypliwie.
– Mary jest w porządku. To niezła dziewczyna. I możesz mi wierzyć, że naprawdę jest ruda.
Barney odsunął się ze złością.
– Nie mam ochoty na głupie żarty, Joelu. Nie zapominam wyświadczonych mi przysług i to bez względu na to, kto mi je wyświadczył, obojętne czy to był człowiek, czy też koń.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że ja zapominam? Że dozgonnie powinienem ci być wdzięczny za to, że wlokłeś mnie ze sobą jak bydlę przez całe Orange Free State do jakiegoś głupkowatego brytyjskiego chirurga, który tak mnie zoperował, że kuśtykam jak kaleka? Boże, jaki ty jesteś żałosny!
Barney odwrócił się gwałtownie i chwycił Joela za koszulę.
– Słuchaj, ty… – wysapał. – Jeszcze jedno słowo i przetrącę ci drugą nogę.
Joel odepchnął go od siebie.
– Pewnego dnia przestaniesz mi grozić, Barney. Twój błąd polega na tym, że nie masz zbyt dużo oleju w głowie i bardzo szybko zaczynasz wygrażać pięściami. Te twoje wyszukane ciuchy… ta twoja pretensjonalność… i ten dworek, który chcesz nazwać Vogel Vlei. A dlaczego nie nazwiesz go Knishes?
Barney zaczął masować dłonią kark, żeby rozluźnić napięte mięśnie.
– Po prostu zamknij się, Joelu, dobrze?
– No dalej, groziłeś, że przetrącisz mi nogę. To ja mam się zamknąć? Mam ci dać odejść i tak po prostu wybaczyć? I mam nie mówić, jakim stałeś się cholernym hipokrytą? A może to nieprawda? Jesteś fałszywy, masz przecież czarną kobietę i syna mieszańca, których trzymasz daleko od siebie w Klipdrift; i jeszcze zadzierasz nosa, wałęsasz się po Kimberley i opowiadasz tym wszystkim kretynom, jacy leniwi są czarni robotnicy, albo narzekasz na prymitywizm Bantu. Powinieneś zrozumieć, Barney, ci faceci nie darzą cię szacunkiem i traktują na równi z czarnuchami. Więc nie próbuj im dorównać, bo nigdy ci się to nie uda.
Barney słuchał w milczeniu, a potem ruszył w kierunku domu, zatrzymał się przy stopniach werandy i odwrócił głowę.
– Nic nie rozumiesz, Joelu. Absolutnie nic. Obchodzi mnie tylko jedno, pieniądze. Widzisz tę kopalnię? Tylko na niej mi zależy. Kiedy będę miał pieniądze, to będę mógł robić, co tylko zechcę, i nikogo to nie będzie obchodzić.
– Teraz też tak może być.
– Teraz jeszcze nie. Ale nadejdą takie czasy.
– Kiedy? Przecież już jesteś bogaty.
– Kiedy wszystkie działki Wielkiej Dziury będą należeć do mnie. Wtedy.
– Rozumiem. – Joel uśmiechnął się z pobłażaniem. Wtedy dopiero obwieścisz światu, że jesteś Żydem i że do końca życia będziesz chodzić do synagogi odmawiać swoje modlitwy. Dopiero wtedy, co?
– Zejdź mi z oczu!
– A to dlaczego? Bo mnie uderzysz? A właśnie, zapomniałem, masz przy sobie pistolet. Może mnie zastrzelisz?
– Powinienem był to zrobić dużo wcześniej. Jesteś nieuleczalnie chory, bardziej niż był Alsjebiieft.
– Nie wysilaj się, Barney – powiedział Joel, podskakując na zdrowej nodze. – Przestań udawać obrażonego młodszego brata. Chodzi ci o tę Murzynkę, tak? Na Main Street jest przynajmniej ze dwadzieścia Murzynek, które w niczym jej nie ustępują, i możesz je mieć za dwa funty. Uratowałem cię wtedy. Uratowałem od ciebie samego. No cóż, gdybyś był teraz żonaty…
Barney uniósł do góry pistolet i wystrzelił. Oczywiście specjalnie chybił o dobrych parę centymetrów, ale głośny huk sprawił, że Joel oniemiał. Z szeroko otwartymi oczami i skrzyżowanymi dłońmi na piersiach przypominał przerażone zwierzę. Stał tak nieruchomo, otwierając i zamykając usta, i obserwował Barneya, który odwrócił się i zaczął wchodzić po schodach na werandę. Echo wystrzału rozniosło się po okolicy i brzmiało jak krzyk nienawiści, który nigdy nie zamilknie.
Później, tego samego wieczoru, Barney wziął mały wóz zaprzężony w parę wołów i pojechał zobaczyć Vogel Vlei. Było już po dziesiątej, ale na niebie nigdzie nie było widać księżyca. Mimo to, fundamenty dworku wyraźnie rysowały się w ciemnościach. Barney stał z rękami w kieszeniach i rozwianymi na wietrze włosami. Oczami wyobraźni widział uroczystości i przyjęcia, i obiady, które tu będzie wydawał; potem partyjka bilardu z ważnymi osobami z branży diamentowej; a czasami urządzi wieczorek taneczny i wszyscy będą mogli podziwiać wspaniałe wnętrza. Słyszał nawet muzykę rozbrzmiewającą wśród drzew.
Pomyślał o Mooi Klip i poczuł łzy spływające po policzkach.
Zimą 1878 roku Vogel Vlei był prawie gotowy. Budynek został zbudowany w kształcie litery E i przypominał wiejski dworek w stylu angielskim. Stajnie mogły pomieścić osiem koni, a z tyłu mieściły się zagrody dla bydła. Dziedziniec był wysypany żwirem, a na środku stała fontanna, którą architekt kupił w Rawennie, we Włoszech, i którą w szesnastu częściach wieziono przez Great Karoo na wozach zaprzężonych w woły. Nieważne, że w majątku Barneya nie było wystarczająco dużo wody, aby fontanna mogła działać. Miał fontannę i to było najważniejsze.
Mooi Klip pozwoliła kiedyś, żeby Barney zabrał Pietera do Kimberley i pokazał mu nowy dom. Sama jednak nie chciała jechać, chociaż Barney usilnie ją do tego namawiał. Pewien młody farmer Griąua starał się wtedy ojej względy: był wysokim, wyglądającym bardzo po holendersku młodzieńcem o nazwisku Coen Boonzaier. On i Mooi Klip mieli w tym czasie odwiedzić kilku przyjaciół mieszkających nad rzeką Vaal.
Barney wziął Pietera za rękę i poprowadził go przez dębowe drzwi do podpartego filarami holu z błyszczącymi, parkietowymi posadzkami oraz wspaniałymi, szerokimi, krętymi schodami. Pięter miał teraz sześć lat i był dobrze ułożonym, rozumnym chłopcem. Mama ubrała go w kre-mowobeżowe ubranko i brązowy beret. Był wysoki jak na swój wiek, miał duże stopy i poważniał, kiedy coś mówił – rozśmieszało to obcych, ale Barneya zawsze wzruszało.
Pięter coraz bardziej upodabniał się do matki. Barney sadzał go czasami na kolanach i obserwował, nie mogąc oderwać wzroku. Przypominał sobie wtedy szeroko otwarte, brązowe oczy Mooi Klip, jej czarne kręcone włosy, jej usta, które rozchylały się, aby go pocałować i powiedzieć, że wyjdzie za niego za mąż i że będzie kochać go do końca życia.
– Podoba ci się dom? – zapytał Barney syna.
– Ładny – odparł Pięter.
– Ładny? Jest wspaniały! To najpiękniejszy dom w Kimberley! Prawdopodobnie nie ma takiego w całej okolicy!
Pięter rozglądał się po pustych pokojach, w których nie było jeszcze dywanów. Były zimne i rozbrzmiewały echem kroków. Barney nie wybrał jeszcze odpowiednich zasłon, mebli i dodatków. Jeszcze nie miał pojęcia, jak to wszystko urządzić. Jego architekt dał mu kilka nazwisk dekoratorów z Kapsztadu – między innymi człowieka, który meblował dom sir Henry'ego Sarkly, oraz kilku specjalistów, którzy zmienili spokojne gregoriańskie wnętrze starego domu Quinna w przeładowaną ozdobami plątaninę charakterystyczną dla stylu wiktoriańskiego. Ale Barney wahał się. Ciągle jeszcze wracał wspomnieniami do Khotso i chciał, żeby w Vogel Vlei panował ten sam nastrój. Chciał, żeby jego dom był wytworny, piękny, a jednocześnie przytulny.
– Czy mogę już wrócić do domu? – zapytał Pięter z wyraźnym afrykańskim akcentem.
– To jest twój dom – powiedział Barney, obejmując go ramieniem. – No, powiedzmy, że to jeszcze jeden twój dom.
– Nie czuję się tutaj tak jak w domu.
– Jeszcze nie, ale to tylko kwestia czasu, obiecuję ci to. I obiecuję ci coś jeszcze: zawsze będziesz tu mile widziany. Jesteś moim synem, moim jedynym chłopcem, moim pierwszym chłopcem i chcę, żebyś o tym pamiętał, bo to jest ważne. Jeżeli chcesz wszystkim powiedzieć, że Barney Blitz jest twoim ojcem, to nie mam nic przeciwko temu. Będę z tego dumny. Będę z tego naprawdę bardzo dumny.
– Mama nie wyjdzie za ciebie za mąż – powiedział Pięter matowym głosem.
Barney spojrzał na Pietera. Był tak podobny do swojej matki, że nagle doznał bardzo dziwnego uczucia, jakby śnił.
– Mówi, że nie wyjdzie. Z powodu wujka Joela.
– Wujka Joela? – zawołał Barney, a jego głos rozszedł się po całym pokoju. Widział odbicie Pietera oraz swoje w oszklonych drzwiach naprzeciwko – dwie blade sylwetki w ogromnym, zalanym słońcem pokoju.
– No, myślę, że częściowo z powodu wujka Joela. Ona go nie lubi.
– Skąd wiesz? Przecież nigdy ci tego nie mówiła. Pieter zaczerwienił się.
– Tak, ale ja czuję, że go nie lubi.
– Rozumiem.
W milczeniu oglądali pierwsze piętro. Salę balową. Bibliotekę. Jadalnię. Kuchnię z zimnymi, czarnymi piecami i nagimi ścianami. Wszędzie unosił się zapach świeżego drewna i tynku.
Na górze, kiedy patrzyli przez okno na rozłożyste drzewa, które otaczały Vogel Vlei od południa, Pięter odwrócił się do Barneya i znienacka powiedział:
– Kocham cię.
Barney spojrzał na niego uważnie.
– Kochasz mnie? Naprawdę?
Zauważył, że oczy syna są pełne łez, a usta złożone do płaczu.
– Mama mówi, że jesteś dobry. Wiem, że to prawda. Ale ona płacze. Dlaczego nie możesz zostać z mamą, dlaczego ciągle odchodzisz?
Barney uklęknął i chwycił Pietera mocno za ramiona. Zanurzył palce w kędziorkach na głowie chłopca i łagodnie przemówił:
– Czasami nie mamy wpływu na to, co się dzieje. Kiedyś chciałem zamieszkać z twoją mamą, ale nie udało się. Tb nie była moja wina. Nie była to też wina twojej matki. Ale tak się stało i wygląda na to, że nie możemy do siebie wrócić.
– Mogę ją poprosić – powiedział Pieter.
– Poprosić o co?
– Mogę ją poprosić, żeby pozwoliła, abyś do nas wrócił i z nami zamieszkał.
Barney wstał, ręce oparł na biodrach i rozejrzał się po pustym pokoju gościnnym.
– Możesz ją poprosić, żeby zamieszkała tutaj. Pieter odwrócił głowę.
– Nie chcesz jej poprosić? – zapytał Barney. – Nie chciałbyś tutaj zamieszkać?
– Tutaj nie jest nasz dom – odparł Pięter. – Dla mamy to nie będzie dom. Dom jest tam, gdzie teraz mieszkasz.
– Ten mały jednopiętrowy domek? Ależ to tylko… to przecież tylko mały domek.
– Ten tutaj, to nie jest dom – upierał się Pieter.
– Ależ oczywiście, że to jest dom. To największy dom w całym Kimberley. Posłuchaj, Pieter, przecież nawet nie zdążyłem się tutaj wprowadzić. Ale kiedy już tu będę mieszkał, zobaczysz, jaki będzie przytulny. Obiecuję ci to.
W tym momencie usłyszeli wołanie Harolda Feinberga:
– Halo, halo! Jest tam kto w domu?
– Słyszysz? – Barney zwrócił się do Pietera. – Mówiłem ci, że to jest dom.
Harold wszedł do pokoju gościnnego, skrzypiąc czarnymi butami i zdjął tropikalny hełm. Oddychał chrapliwie, tak jakby całą drogę pokonał pieszo.
– Dom? – zdziwił się Harold. – To miejsce nigdy nikomu nie będzie domem, a już na pewno nie tobie.
– Chcesz się założyć?
– Pewnie. Założę się o największy diament, jaki dzisiaj znajdę, że w pierwszy dzień nowego roku nie będziesz już tutaj mieszkał.
– Żydowskiego czy gregoriańskiego nowego roku?
– Oczywiście, że żydowskiego – Harold Feinberg udał obrażonego. – To, że wyrzekłeś się swojej religii, nie znaczy, że ja to również zrobiłem. Nie wiem, czym matka go karmi, może drożdżami bo rośnie w oczach.
– Pewnie, że rośnie. Ma już sześć lat.
– Twój syn i spadkobierca, co? – uśmiechnął się Harold.
– Tak jest.
– Więc dlaczego nie ożenisz się z jego matką?
– Ożeniłbym się, gdyby tylko mnie chciała – Bamey westchnął.
– Bzdura – odparował Harold. Zaczął chodzić tam i z powrotem, stawiając wielkie kroki. Na koniec zatrzymał się, spojrzał na Barneya przymrużonymi oczami, bo raziło go słońce, i powiedział: – Nigdy się z nią nie ożenisz.
– A ty skąd wiesz? – zapytał Barney, starając się, żeby jego głos zabrzmiał ironicznie.
– Skąd to wiem? Handluję diamentami, a poza tym znam się na ludziach. Rusz głową, Barney, sam wszystkiego doświadczyłeś, kiedy włóczyłeś się z Alsjeblieftem po pagórkach. Widziałeś chciwość, rozpacz, bezradność i niczym nieuzasadniony, śmieszny optymizm. Sam to wszystko przecież widziałeś.
– Tak było.
– A może jest tak, że widziałeś to wszystko u innych ludzi, tylko nie u siebie? Kiedy na ciebie spoglądam, wiesz, co widzę?
– Nie wiem – odparł szorstko Barney. – No co?
– Widzę faceta ogarniętego ambicją, ot, co widzę. Widzę ambicję i widzę coś jeszcze.
– Co?
– Widzę, jak się spalasz. Wykończysz się i nie dożyjesz czterdziestu pięciu lat. Umrzesz młodo, Barney. Bo, wierz mi, masz już dom, o jakim inni ludzie mogą jedynie pomarzyć. Zarabiasz więcej pieniędzy tygodniowo niż większość Anglików rocznie. Wiesz, ile płaci się teraz lokajowi, dobrze wyszkolonemu lokajowi w angielskim domu? Siedemdziesiąt pięć funtów rocznie. Rocznie! A ty zarabiasz dwa tysiące tygodniowo.
– Tobie też nieźle idzie, Haroldzie.
– Myślisz, że robię to dla pieniędzy? Robię to, ponieważ daje mi to satysfakcję. Robię to, bo jest mi z tym dobrze. Ale coś ci powiem, Barney, nie będziesz tutaj mieszkał wiecznie, w każdym razie na pewno nie będziesz tutaj szczęśliwy, a ten biedny chłopiec nigdy nie będzie twoim synem i spadkobiercą.
– Nie masz prawa tak do mnie mówić! – Barney podniósł głos.
Harold uniósł oczy do góry, udając niewiniątko.
– Mówię, bo to prawda.
– Prawda? Tak? Coś ci powiem. Ten chłopiec jest moim synem i spadkobiercą, a kiedy umrę, wszystko, co posiadam, będzie należało do niego.
Harold Feinberg zbliżył się do Pietera i z kieszeni swojej szarej kamizelki wyjął pół korony.
– Słyszysz to, chłopcze? Twój ojciec właśnie wszystko ci zapisał. Swój dom, swoje diamenty, swoje złamane serce. Wszystko to kiedyś będzie twoje.
– Haroldzie – powiedział groźnie Barney. Harold wyprostował się.
– Przepraszam. Wychowałem się tylko w Whitechapel. Być może dlatego mój język jest ostrzejszy, niż być powinien.
– Chyba nie przyszedłeś tylko po to, żeby dać Pieterowi pół korony, co? – zapytał Barney. – Albo po to, żeby mnie dręczyć przez całe popołudnie?
– Nie. Przyszedłem ci powiedzieć, że belgijska spółka, która posiada działki znajdujące się tuż obok twoich, chce się ich pozbyć, oczywiście pod warunkiem, że dostanie tyle, ile za nie chce.
– Waterlo? Jesteś pewien? Ale oni mają osiem i pół działki!
– Myślę, że stać cię, żeby je kupić.
– Ile chcą?
– Dwieście tysięcy. Mogę powiedzieć, że to dosyć tanio. Barney wsunął ręce do kieszeni spodni i wykrzywił twarz.
– Mogę zapłacić jedynie sto osiemdziesiąt, ani grosza więcej.
– Myślę, że się zgodzą. Pójdę z nimi pogadać.
– Idź, dostaniesz prowizję.
– Chodzi o coś więcej niż o prowizję – powiedział Harold. Waterlo ma kontakty z Ascherem i Mendelem w Antwerpii.
– Z tymi szlifierzami?
– Tak. I wierz mi, są najlepsi. Specjalizują się w kamieniach o dziwnych kształtach… szlifują takie kamienie, l którymi inni szlifierze nie wiedzieliby, co począć. W ze-iriym roku szlifowali pomarańczowy diament. Siedemdziesiąt jeden karatów!
– Pamiętam. Ale do czego zmierzasz?
Harold pogładził dłonią klapy marynarki.
– Proponuję zawiązać spółkę. Ty wydobywasz diamenty, ja zajmuję się rynkiem, a Ascher i Mendel szlifują je. W ten sposób moglibyśmy sprawować kontrolę. Wiedzielibyśmy o każdym większym kamieniu znalezionym w Kolonii na Przylądku.
Barney spojrzał uważnie na Harolda.
– To jedynie spekulacje. Ale coś w tym jest. Niepokoi mnie tylko jedna rzecz: dlaczego Waterlo chce sprzedać działki?
– Zainwestowali zbyt dużo pieniędzy w diamenty, a teraz potrzebują kapitału. To całkiem proste. Bądźmy szczerzy, diamenty nigdy nie były dobrą inwestycją, prawda?
Barney pogłaskał Pietera po głowie.
– Wiesz, co mi kiedyś powiedział Rhodes? Tak długo jak kobiety będą się zakochiwać, przemysł diamentowy nie upadnie. Co roku potrzeba czterech milionów obrączek z diamentami, a to oznacza, że potrzeba czterech milionów diamentów.
– Rhodes robi się cyniczny, kiedy mówi o kobietach.
– Czasami żałuję, że sam nie potrafię być cyniczny tak jak on – powiedział Barney.
– Cieszę się, że tak jest – uśmiechnął się Harold. – Jeżeli nadejdzie dzień, w którym nie będziesz zakochany po uszy w jakiejś kobiecie, będę musiał posłać po rabina.
Barney poklepał Harolda po plecach i pociągnął do biblioteki. Stał tam jedyny mebel, jaki można było znaleźć w całym domu: mały, porysowany stół, na którym piętrzyły się butelki z południowoafrykańską sherry oraz słodkimi białymi winami. Stała też butelka whisky.
– Napijesz się? – zapytał Barney.
Harold potrząsnął głową. Usiadł na parapecie i patrzył, jak Barney nalewa sobie szkockiej do szklanki.
– Nigdy nie piłeś – zauważył.
– Nigdy nie byłem milionerem – powiedział Barney. – To odpowiedzialne zadanie.
– Co myślisz o spółce? – zapytał Harold. – Chcesz spróbować?
– Nie jestem pewien.
– I tak prędzej czy później będziesz musiał zaryzykować. Słyszałeś, że Rhodes kupuje działki w De Beers? Za kilka lat będzie kontrolować całą kopalnię. Potem weźmie się do Wielkiej Dziury.
– Przejęcie kontroli nad Kimberley nie będzie takie łatwe.
– Zrobi to, jeżeli mu się zdecydowanie nie przeciwstawisz. Dlatego musisz kupić jak najwięcej działek oraz kontrolować cenę diamentów. Jeżeli tego nie zrobisz, nie wygrasz z Rhodesem. I dlatego powinniśmy założyć spółkę. Przy odrobinie szczęścia może nam się udać utrzymać cenę diamentów na wysokim poziomie, kiedy Rhodes będzie chciał kupować, i na niskim, kiedy będzie chciał sprzedawać.
Barney nalał sobie jeszcze jedną porcję whisky. Pięter stał pod ścianą, uderzając miarowo piętą w dębową posadzkę, i zostawiając na niej ślady przypominające olbrzymie brwi, zakrzywione szable czy uśmiechnięte usta.
– Być może masz rację, Haroldzie – zaczął cicho Barney. – Może powinniśmy zająć się szlifowaniem diamentów, rynkiem i detalem. To w końcu handel detaliczny liczy się najbardziej.
– No pewnie – podchwycił Harold. – Sprzedaż detaliczna przynosi największe zyski. Myślisz, że robię dobre interesy, sprzedając nie oszlifowane kamienie handlarzowi z Europy? Myślisz, że on robi dobry interes? – Harold wydął wargi i potrząsnął głową. – Nic z tego. Tylko się nam wydaje, że robimy dobre interesy. To jubilerzy robią prawdziwy biznes. To oni robią pieniądze na diamentach! Jakiś tam biedak z ulicy zapłaci dwieście funtów za świecidełko, które ty sprzedałeś za dziesięć funtów. A potem chwali się wszystkim swoim znajomym, że zrobił świetny interes, kupując diament za dwieście funtów. Cóż za lokata kapitału! Powinien spróbować go sprzedać, zobaczyłby wtedy, ile za niego mógłby dostać. Od 1720 roku diamenty to najgorsza lokata kapitału.
– Od 1720? – zapytał Barney.
Harold ze zniecierpliwieniem machnął ręką.
– Mówię ci, że to zła lokata kapitału. Ale mogłyby przynosić nam niezłe zyski, pod warunkiem że będziemy kontrolować cały interes, począwszy od kopalni, a skończywszy na sklepach.
– Pod warunkiem że Rhodes nie wejdzie nam w paradę, pod warunkiem że kupimy jak najwięcej działek.
– Jasne.
Barney wypił whisky, wykrzywiając usta przy przełykaniu. Wyciągnął rękę do Pietera.
– Chodź, Pieter – powiedział, po czym zwrócił się do Harolda: – Porozmawiamy później, muszę najpierw pogadać z Joelem.
– Myślałem, że wszystko jest twoje. Działki, dom. Musisz go pytać o zgodę?
– To mój brat, a poza tym odwala kawał dobrej roboty. Nie ośmieliłbym się podjąć tak ważnej decyzji bez zapytania go o zdanie.
Harold wsadził hełm na głowę, przekrzywił go na bakier.
– No dobra. Twoja sprawa. Ale nie zwlekaj zbyt długo. Francuzi też mają chrapkę na te działki. Daj mi znać jutro rano, co postanowiłeś.
Barney podniósł Pietera do góry i powiedział:
– Pieter, pożegnaj się z wujkiem Haroldem.
Harold uniósł brzeg hełmu, pochylił się do przodu i pocałował chłopca w policzek, dotykając jego twarzy swoimi bujnymi wąsami.
– Szczęściarz z ciebie – powiedział i uśmiechnął się patrząc na Barneya.
W południe następnego dnia w biurze Głównego Zarządu do Spraw Przemysłu Górniczego, przesyconym zapachem cedrowych ołówków i wełnianych służbowych garniturów, Barney odebrał tytuły własności na osiem i pół działki należących do Waterlo Diamond Co. Następnie przekazał urzędnikowi, Anglikowi w okularach, o bladej jak ściana twarzy i flegmatycznym usposobieniu, czek na osiemnaście i pół tysiąca funtów i kilka pensów. Czek został z kolei wręczony niskiemu, piegowatemu Belgowi o nazwisku Wuustwezel, który z radości zaczął nim wymachiwać w powietrzu. Urzędnik zmierzył go natychmiast surowym spojrzeniem, które wyrażało głęboką dezaprobatę.
– To poważna sprawa, panie Wuustwezel, a nie karnawał.
– Może dla pana – roześmiał się Wuustwezel. Później wszyscy spotkali się w hotelu Kimberley.
Wuustwezel zamówił francuski szampan i cygara. Siedzieli przy żółtym, lakierowanym stole, nad którym unosił się dym od cygar i rozmawiali o cenach diamentów, ale przede wszystkim o Cecilu Rhodesie.
– Nigdy nie wygrasz pan z człowiekiem tak zdeterminowanym jak Rhodes – oświadczył Wuustwezel. – On kupi wszystkie kopalnie diamentów w Afryce Południowej, ponieważ wierzy, że to jego święty obowiązek.
– To, że jest głęboko wierzący, nie znaczy, że będzie miał wszystko, czego zapragnie – żachnął się Joel.
– A pan masz takie pragnienie? Taką ambicję?
Joel rozprostował swoją chorą nogę, usiadł wygodniej i zrobił głupią minę.
– Kocham pieniądze, jeżeli o to chodzi.
– Nie masz chyba innego wyjścia? – wtrącił Edward Nork. – Morfina sporo kosztuje na tym odludziu.
Joel wychylił kieliszek szampana i postawił go głośno na stole.
– Odczuwam ból, ale tylko wtedy, kiedy przebywam w wilgotnym klimacie albo w towarzystwie idiotów – wypalił.
– Ciągle taki sam – uśmiechnął się do siebie Edward, wyciągając rękę po butelkę irlandzkiej whisky. Nalał sobie do pełna.
– Teraz możemy zacząć kopać naprawdę – powiedział Barney. – Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, to chciałbym porozmawiać o interesach. Możemy pogłębić nasze cztery działki, tak żeby wyrównać poziom do belgijskich, a następnie osuszać jedną pompą. Belgowie mają konne kołowroty, jeżeli dobrze pamiętam, i obydwa posłużą nam do wydobywania na powierzchnię niebieskiej ziemi ze wszystkich dwunastu działek. W ten sposób koszty wzrosną tylko nieznacznie, pomimo że powierzchnia wydobycia zwiększy się trzykrotnie.
– Będziecie potrzebowali więcej robotników – powiedział Wuustwezel, podnosząc swój kieliszek do góry, tak że kiedy patrzyło się na niego przez szkło, jedno oko wydawało się większe od drugiego.
– Czarni robotnicy nie są drodzy – powiedział Joel.
– Pańscy na pewno nie. Ale chciałbym wam polecić jednego czarnucha. Ma na imię Jack i jest Ndebele. Będzie was kosztował jeszcze raz tyle co zwykły czarnuch, bo jest inteligentny i wie, o co chodzi. Oprócz tego jest dobrym kierownikiem, pokieruje wszystkimi waszymi robotnikami, zauważy każdy kamień, który znajdą, i potrafi trzymać rękę na pulsie.
– Ile pan mu płacił? – zapytał Barney.
– Dziewiętnaście szylingów miesięcznie. Kiedy zastanowi się pan nad tym, ile cała kopalnia traci tygodniowo w wyniku drobnych kradzieży, to okaże się, że warto.
Joel wyciągnął rękę i nalał sobie szampana.
– Dziewiętnaście szylingów miesięcznie? – zapytał, marszcząc czoło. – Czy nie uważa pan, że zaczną im przychodzić do głowy głupie pomysły, kiedy zaczniemy im płacić tyle pieniędzy?
– Jack jest chrześcijaninem, panie Blitz – powiedział Wuustwezel i jego okrągła twarz nagle spoważniała. -Jest uczciwy, opanowany i myśli tylko o tym, jak najlepiej wykonać powierzoną mu pracę, bo chce jak najwięcej zarobić.
– Faceci, którzy nie piją, zawsze są podejrzani – wtrącił Edward. – Nawet czarni.
Barney wstał.
– Myślę, że na nas już czas – powiedział. – Mamy wiele spraw do załatwienia. A za dwa tygodnie chcę pojechać do Durban, żeby kupić meble i sprzęt do Vogel Vlei.
Joel podniósł wzrok do góry.
– Nic mi o tym nie mówiłeś.
– Właśnie teraz się zdecydowałem.
– Rozumiem. Pewnie znowu jedziesz obwąchiwać tę swoją Sarę. – Zwrócił się do Wuustwezela: – Mój brat nie gustuje w kurwach. Im trudniej zdobyć, tym lepiej. Odrobina tragizmu też nie szkodzi. Im więcej przeszkód, tym lepiej. Dziewczyny, które leżą na plecach z nogami w powietrzu, nie są wystarczająco dobre.
Wuustwezel sięgnął po swój szary melonik i starannie umieścił go na głowie.
– Też muszę już iść – powiedział.
– Przyjęcie dopiero się zaczęło – zaprotestował Joel. – Proszę zamówić szampana.
– Przykro mi, ale jeżeli chce pan jeszcze szampana, to będzie pan musiał sam za niego zapłacić – powiedział Wuustwezel. – W końcu jest pan teraz współwłaścicielem jednej z największych kopalni diamentów w Kimberley, prawda?
Barney wyciągnął rękę i uścisnął Belgowi dłoń.
– Dziękuję za wszystko, panie Blitz – uprzejmym głosem powiedział Wuustwezel. – Mam nadzieję, że kopalnia przyniesie panu dużo pieniędzy i że poradzi pan sobie z problemami.
– Jakie problemy? – zdziwił się Joel.
Wuustwezel dotknął kapelusza i oddalił się, stawiając ostrożnie kroki na błyszczącej posadzce hotelowego holu.
– Jakie problemy?! – krzyknął za nim Joel. – Jakie problemy?
Potem odwrócił się i spojrzał Barneyowi prosto w oczy.
Chwycił kieliszek szampana i opróżnił go jednym łykiem. Jack Ndebele, okazał się jednym z najlepiej wychowanych Murzynów, jakich Barney kiedykolwiek spotkał. Miał i gęste, kręcone włosy i szeroką, kształtną twarz. W lewym uchu nosił złoty kolczyk i na tym kończyło się jego podobieństwo do innych czarnuchów. Mówił płynnie po angielsku z akcentem Shropshire i zawsze ubrany był w szary garnitur i biały kołnierzyk. Wszyscy z okolic Wielkiej Dziury mówili o nim „Dżentelmen Jack". Normalnie jego nienaganne maniery budziłyby podejrzliwość, uważano by, że stara się małpować białych i im dorównać, ale Jack był wyjątkiem – pasja, z jaką pracował, i uczciwość wystarczyły, żeby rozwiać obawy tych górników, którzy dla świętego spokoju woleli zatrudniać Murzynów pracujących od świtu do nocy za marne pieniądze. „Najniebezpieczniejszy czarnuch to taki, któremu okazano dobre serce" – powiedział kiedyś Barneyowi pewien farmer z Oranjerivier. „Nie można im robić nadziei, że kiedyś będzie im się lepiej powodzić, ponieważ nadzieja budzi w nich agresję".
Barney poznał Jacka następnego dnia, kiedy stał się prawnym właścicielem ośmiu i pół działki nie opodal North Reef. Był chłodny ranek i Barney miał na sobie nieprzemakalny niebieski płaszcz oraz czapkę. Prawie na wszystkich działkach rozpoczęto już pracę. Stukot kilofów i łopat oraz skrzypienie urządzeń wyciągowych odstraszały ptaki, które grzebały pazurkami w świeżo wykopanej ziemi, wykorzystując każdą chwilę nieobecności ludzi.
– Dzień dobry, panie Blitzboss – powitał Barneya Jack, wychodząc w szarym garniturze i gumowych kaloszach z wykopanej dziury.
– Dzień dobry – powiedział Barney. – Nie widzę robotników.
– Za to ja jestem, panie Blitzboss. Pracuję tu od dnia, kiedy zaczęto kopać, czyli od samego początku.
– Wiem. Wuustwezel polecił mi ciebie.
– Miałem taką nadzieję, panie Blitzboss. Jestem wzorowym pracownikiem. Mam bardzo dobre referencje ze wszystkich moich miejsc pracy. Od trzeciego roku życia jestem sierotą, panie Blitzboss, rodzice umarli na cholerę. Zostałem wychowany przez pana Wallingtona, wspaniałego misjonarza, i jego rodzinę. Nauczyłem się tam dobrych brytyjskich manier. Noszę bieliznę, panie Blitzboss, i myję się co tydzień.
Barney uśmiechnął się do niego z zażenowaniem.
– Dobrze. Miło mi to słyszeć. Jack poprawił krawat.
– Bez krawata, panie Blitzboss, mężczyzna nie jest odpowiednio ubrany. Nauczyli mnie tego, kiedy pracowałem dla pana Jonesa. Sprzedawał fortepiany i pieśni religijne, proszę pana. Moim zadaniem było śpiewanie Psalmu 23, stojąc na baczność, podczas gdy pan Jones demonstrował stojący na wozie fortepian. Potem pracowałem przy budowie domów w Kłipdrift i w końcu zainteresowałem się wydobywaniem diamentów. Teraz jestem do pańskiej dyspozycji, jeżeli oczywiście zechce mnie pan zatrudnić.
– Pewnie, że cię zatrudnię. Wuustwezel płacił ci dziewiętnaście szylingów miesięcznie, zgadza się?
– I cztery pensy, panie Blitzboss.
– Cztery pensy za co?
– Specjalne wynagrodzenie, proszę pana. Za wprawianie w dobry humor kucharki pana Wuustwezela. Pan wie, kiedy miała zły humor, źle gotowała, a pan Wuustwezel ma fioła na punkcie dobrego jedzenia. Więc przynajmniej trzy razy w miesiącu tak do mnie mówił: „Zupa jest coraz cieńsza, Jack" albo, „Kotlety były znowu przypalone, Jack". Szedłem wtedy do niej wieczorem i wprawiałem ją w dobry humor. Dobra była z niej kobieta, panie Blitzboss, no cóż, miała w sobie francuską krew, chociaż była czarna jak smoła. Muszę przyznać, że zasługiwałem na te cztery pensy.
– Na to wygląda – uśmiechnął się Barney. – Być może powinienem płacić ci funta miesięcznie, żeby wynagrodzić stratę?
Lewa powieka Dżentelmena Jacka zadrżała.
– Godzę się na funta, panie Blitzboss. W zamian za to obiecuję panu rzetelną pracę.
– W takim razie, do rzeczy – powiedział Barney. – Za kilka dni wyjeżdżam do Durban i nie będzie mnie w Kimberley miesiąc lub dwa. Przypuszczam, że widziałeś mój dom Vogel Vlei? Trzeba go urządzić, pomalować, więc jadę do Durban, żeby znaleźć kogoś, kto się tym zajmie. Kiedy mnie nie będzie, mój brat, pan Joel Blitz, będzie wszystkim zarządzał. Więc cokolwiek powie, chcę, żebyś słuchał jego poleceń i robił dokładnie to, co ci każe. On jest również twoim szefem, tak samo jak ja.
– Rozumiem – skinął głową Jack.
– Mam nadzieję. Nie chcę tutaj żadnych kłopotów, kiedy wrócę.
– Dobrze, proszę pana. Nie będzie żadnych kłopotów. Barney przyjrzał się ośmiu działkom, które stały się jego własnością. Było już prawie tyle miejsca, że można by ustawić ekskawator i pogłębiać wykop trzy razy szybciej niż dotychczas. Ściany wykopu zawalały się teraz regularnie, więc aby dotrzeć do podłoża obfitującego w diamenty, trzeba było nieustannie wydobywać pokaźne ilości gruzu. Rhodes miał rację. Im szybciej wykupi się działki będące własnością setek górników, im szybciej połączy się je, tym szybciej będzie można zastosować nowoczesną technikę i zmechanizować pracę. Barney postanowił, że zamówi dwie maszyny wyciągowe, kiedy będzie w Durban, oraz kilka obrotowych sit do przesiewania wykopanej ziemi.
– W takim razie powierzam ci kierownictwo – powiedział Barney do Dżentelmena Jacka. – Chcę, żeby o jedenastej kopalnia pracowała na pełnych obrotach i żebyś znalazł najlepszych robotników. Możesz im powiedzieć, że jeżeli będą dobrze pracować, to zapłacę im ekstra.
– Myśli pan, że to dobry pomysł, panie Blitzboss?
– A o co chodzi? Jack uśmiechnął się.
– Pan Wallington nauczył mnie, że czarni powinni być zadowoleni z tego, co dostają. Powinni ciężko pracować, dlatego, że to dla nich dobre, a nie dlatego, żeby zarobić więcej pieniędzy.
Barney popatrzył na niego uważnie.
– Naprawdę w to wierzysz? – zapytał.
– Pan Wallington tak mówił, proszę pana.
– Jeżeli uważasz, że pan Wallington miał rację, to dlaczego zgodziłeś się na funta zamiast dziewiętnastu szylingów?
– I czterech pensów, proszę pana.
– Tak, i czterech pensów.
– Może dlatego, że jestem więcej wart, panie Blitzboss. – Jack wzruszył obojętnie ramionami.
– Może – zamyślił się Barney. – A może po prostu jesteś cholernym draniem?
Dopiero po dwóch tygodniach Blitz Brothers Diamond Company zaczęła wydobywać pokaźne ilości diamentów, tak że można było mówić o zyskach. Zaniedbywane przez Belgów ściany wykopów zawaliły się, a na dnie zgromadziły się tony gruzu. Dżentelmen Jack nie mógł się z nim uporać przez pięć dni. Wykop był teraz tak głęboki, że częste zawały były nie do uniknięcia. Zdarzały się dni, kiedy musieli wydobywać trzy tony gruzu i pokruszonych skał, zanim dotarli do diamentonośnej niebieskiej ziemi.
Zniecierpliwiony Barney musiał odłożyć wyjazd do Durban do czasu, aż uporają się z całym tym bałaganem – nie miał innego wyjścia. Joel i Dżentelmen Jack nie wchodzili sobie w drogę, co napawało optymizmem. Edward Nork wpadł na pomysł, aby podeprzeć obrzeża wykopów porzuconymi żelaznymi prętami, które znalazł na placu budowy nowego Banku Londyńsko-Południowoafrykańskiego. W połowie lipca Barney wreszcie zaprzągł swoje dwa najlepsze konie, Boitumelo, i Moonshine, i wyruszył w drogę, która wiodła przez wyżyny Transvaalu i góry Natalu.
Mooi Klip zarabiała ciasto w kuchni domu jej rodziców w Klipdrift, kiedy do drzwi zapukał pan Ransome.
– Jest tam kto? – zawołał.
Mooi Klip odgarnęła ręką włosy z czoła, zostawiając na nim mączne ślady.
– Proszę – powiedziała. – Tylko ja tutaj jestem.
Pan Ransome wszedł do środka, kurczowo ściskając kapelusz w dłoniach, tak jak małe, spłoszone zwierzątko j ściska kurczowo swoje jedzenie. Rozejrzał się po kuchni i nieśmiało uśmiechnął. W końcu rozpromienił się i obdarzył Mooi Klip spojrzeniem, które wyrażało podziw.
– Co za wspaniały widok – powiedział. – Właśnie tak Pan Bóg wyobrażał sobie dom rodzinny. Pracowita kobieta krzątająca się w kuchni. Zapach jedzenia. I te ciasteczka. Nie ma nic lepszego od takich ciasteczek!
– Proszę poczęstować się, jeżeli ma pan ochotę – powiedziała Mooi Klip rozbawiona. – Ale są gorące.
– Nie, teraz nie – podziękował pan Ransome. – Ale za to chętnie napiję się trochę mleka. Całe przedpołudnie przesiedziałem na wozie i jestem wykończony upałem. Okropnie gorąco, prawda?
Mooi Klip wytarła ręce w fartuch w niebieską kratę i podeszła do wygiętej metalowej bańki, w której jej matka trzymała kozie mleko. Wzięła czerpak, zanurzyła w mleku i napełniła szklankę, którą postawiła na dębowym stole.
– Proszę poczęstować się ciasteczkiem, jeżeli ma pan ochotę – powtórzyła. – Nie pogniewam się tylko dlatego, że zmienił pan zdanie.
Pan Ransome przyjrzał się uważnie ciasteczkom i energicznie pokręcił głową.
– Nie, nie. Muszę się powstrzymać. Muszę nad sobą zapanować. Bardzo się staram, aby chociaż raz dziennie od czegoś się powstrzymać.
Mooi Klip wróciła do pracy. Słońce wpadało przez otwarte drzwi i oświetlało kuchnię. Promienie słoneczne utworzyły wydłużony trójkąt na pomalowanej na biało ścianie. Pomieszczenie było zwykłe i proste, ale zarówno ta prostota, jak i swoboda, z jaką pracowała Mooi Klip, działała dziwnie kojąco. Pan Ransome nie czuł więc potrzeby podtrzymywania rozmowy, usadowił się tylko wygodniej na swoim krześle i sennie mrużąc oczy, przypatrywał się dziewczynie, która wałkowała ciasto i kroiła je w owalne plastry. Takie ciasteczka, które nadziewano później jarzynami, tutejsi ludzie nazywali „małymi ptaszkami".
W takie dni jak ten pan Ransome czuł, że Bóg jest blisko. Kiedy w dzieciństwie czytał Biblię z obrazkami, widział małego Jezusa i jego tatę – cieślę przy pracy. Teraz ciągle jeszcze zachwycały go promienie słoneczne i rzetelna praca. Gdyby zapytano go o sumienie i skomplikowane doznania duchowe, uśmiechnąłby się tylko i odwrócił w drugą stronę. Jego łagodna twarz poważniała na samą myśl o tych suchych, spiralnie zwiniętych wiórach wokół młodych nóg Mesjasza. Och, gdyby tylko mógł tam wtedy być i pomagać mu przy pracy!
Pan Ransome był misjonarzem i byłym wikarym w kościele św. Augustyna w Kennington niedaleko Londynu. Był jedynym człowiekiem głoszącym Dobrą Nowinę w promieniu setek mil. Miał dwadzieścia dziewięć lat, a ciągle jeszcze wyglądał jak młody chłopak. Jego twarz była podłużna jak jedna z foremek na ciasto pani Beeton. Miał długi, haczykowaty nos i gęste, ciemne włosy, których nie sposób było rozczesać. Jak zawsze miał na sobie sutannę i koloratkę. Wierzył w prostą symbolikę religijną, lubił więc odwiedzać rodziny Griąua, które znane były ze swojej żarliwej, niewzruszonej i bezgranicznej wiary. Griqua łączyli w sobie magię Hotentotów z prostotą Burów i pan Ransome musiał przyznać, że ich wiara była często bardziej głęboka niż jego własna.
Od czasu narodzin Pietera odwiedzał czasami Mooi Klip. Pięter został ochrzczony w kamiennej chrzcielnicy, w kaplicy św. Małgorzaty, żelaznym budynku, nie opodal rzeki Vaal. Mooi Klip fascynowała go już od dawna – było w niej coś wzruszającego i szlachetnego zarazem. Pocieszał ją, dotrzymywał jej towarzystwa i opowiadał o Bogu. Ona z kolei opowiedziała mu o Barneyu i Joelu. Również i o Coenie. Często klęczeli na brązowej kuchennej posadzce i wspólnie odmawiali modlitwy.
– Panie Ransome, mam zmartwienie – zwierzyła się Mooi Klip, przesiewając mąkę na stole.
– Zmartwienie? – zapytał pan Ransome. – Jakie?
– Sama nie wiem. W zasadzie to nic takiego. Tylko Pięter wrócił niedawno z Kimberley, od swojego ojca, i powiedział mi, że Barney chce, abym z nim zamieszkała w jego nowym domu.
– To na pewno dobra wiadomość. – Pan Ransome splótł dłonie.
– Nie wiem. A Coen?
– Czujesz więcej do Barneya niż do Coena, prawda? W każdym razie takie odniosłem wrażenie, kiedy mi o nim opowiadałaś. Tylko nieszczęśliwy wypadek sprawił, że go nie poślubiłaś.
Mooi Kiip spojrzała na pana Ransome i potrząsnęła głową.
– To nie był wypadek, panie Ransome.
– Jeszcze mu nie przebaczyłaś?
– Nie mogę.
Pan Ransome podrapał się energicznie po kostce.
– Naprawdę nie wiem, co ci poradzić. Jeśli tak bardzo nienawidzisz Joela, jeśli czujesz, że Barney zdradził cię, stając po stronie brata, jeśli nie wiesz jeszcze, co czujesz do Coena… no cóż, w takim razie mogę ci jedynie poradzić, abyś gorliwiej pracowała nad sobą, modląc się i szukając dalszych wskazówek u Pana. Pochopne działanie byłoby bardzo nierozważne, musisz mieć przecież na uwadze szczęście Pietera i swoje własne.
– Czasami tak mi smutno. – Mooi Klip odłożyła nóż i powiedziała rzewnym głosem: – Myślę o Barneyu i o tym, jak mogłoby być. Zaraz potem myślę o Joelu i czuję tylko nienawiść. Wiem, że chrześcijanin nie powinien nienawidzić. Powinnam mu przebaczyć. Lecz nigdy nie będę szczęśliwa z Barneyem, jeśli jego brat będzie kręcił się w pobliżu.
– A Coen?
– Coen jest dobry i miły. więc mogłabym go pokochać. Lecz czuję, że gdybym za niego wyszła, zraniłabym go. Tego bym nie chciała.
Pan Ransome rozważał słowa Mooi Klip, bębniąc palcami po stole. Po chwili wziął do ręki szklankę z kozim mlekiem i wypił połowę. Wytarł usta, po czym powiedział:
– A może ja porozmawiałbym z Barneyem? W twoim imieniu?
– Nie wiem, czy to by pomogło – odparła Mooi Klip.
– Być może nie – przyznał pan Ransome – choć z drugiej strony nie ma pewności. Nigdy nic nie wiadomo. Jezus dokonywał cudów. A przecież zbawienie świata wydawało się wtedy niemożliwe.
– Ciągle myślę o grzesznych uczynkach, których dopuścił się pewien człowiek – powiedziała Mooi Klip.
– Wiem, kogo masz na myśli – westchnął pan Ransome. – Znienawidzony Joel Blitz.
Wstał. Spojrzał na ciasteczka.
– Przy końcu tygodnia muszę jechać do Kimberley – powiedział. – Może mógłbym wtedy do niego zajrzeć.
– Tylko niech pan będzie ostrożny. Nie chcę, żeby pomyślał, że go ponaglam.
– Moja droga Natalio, będę bardzo ostrożny. Uścisnął serdecznie jej dłoń. Z policzkami białymi od mąki i zaczesanymi do góry kręconymi włosami, Mooi Klip była ładna jak obrazek. Jej twarz emanowała blaskiem, a zapach unoszący się wokół niej odurzał. Wszystko to sprawiło, że pan Ransome poczuł się dziwnie niepewnie. Jej włosy błyszczały w słońcu, a twarz promieniała. Pan Ransome spoglądał ukradkiem na jej piersi ukryte pod ciasną sukienką w kwiatki, na zagłębienie między piersiami, gdzie wisiał srebrny krzyżyk, i poczuł, że zaczerwienił się po uszy.
Mooi Klip uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek.
– Jest pan dla mnie taki dobry – powiedziała.
Nie wiedział, co powiedzieć. Czuł, że nie znajdzie właściwych słów dla wyrażenia tego, co naprawdę czuje. Słów, które wyrażałyby, jak bardzo na niego działa i podnieca go, które oddawałyby, jak głupio się teraz czuł, godząc się na odszukanie Barneya i rozmowę z nim w imieniu Mooi Klip. Pragnął przecież tylko jednego – mieć tę niezwykle atrakcyjną kobietę tylko dla siebie. Zwykle był pewny siebie, lecz teraz był głęboko przygnębiony i podniecony zarazem. O Boże, to co czuł, doprowadzało go do szaleństwa! Nie zdawał sobie sprawy z tego, że był zakochany, a stan ten trwał już prawie od dwóch lat.
Pamiętał, kiedy pierwszy raz dostrzegł w Mooi Klip kobietę, przedtem była tylko jeszcze jedną nieszczęśliwą owieczką, którą trzeba było się zająć. Zobaczył ją na podwórku przed domem jej rodziców w pewien gorący listopadowy poranek. Zajęta była praniem bielizny w drewnianej miednicy. Prała na blaszanej tarze, a używała do tego celu szarego mydła. Włosy miała związane z tyłu, ubrana była w białą rozpinaną sukienkę z bawełny. Jechał akurat swoją czarną, pająkowatą bryczką, więc pozdrowił ją i zapytał o zdrowie, a ona podniosła oczy, mrużąc je w słońcu. Wyglądała jak dzikuska, jeden ciemny sutek przebijał przez mokry materiał sukienki jak pocałunek przez mgiełkę.
– Może jednak ulegnie pan pokusie? – zachęcała Mooi Klip.
– Proszę? – Zarumienił się pan Ransome.
– Niech pan ulegnie pokusie. Proszę się poczęstować ciasteczkiem. Jestem pewna, że silną wolę może pan ćwiczyć przy innych okazjach.
Pan Ransome poczuł, że ma sucho w ustach. Oblizał je i pośpiesznie skinął głową.
– Tak, masz rację. Nie mogę się przecież wyrzekać wszystkiego. – Wziął jedno ciasteczko i trzymał je przez chwilę w otwartej dłoni, oglądając ze wszystkich stron. – Wygląda wspaniale. Zjem je na podwieczorek.
Patrzyła, jak odchodzi w kierunku swojej bryczki przywiązanej do pobliskiego płotu. Dwukrotnie się odwracał i uchylał kapelusza. Wsiadając do bryczki zawołał:
– Przekażę ci wiadomość, jak tylko będę coś wiedział! Obiecuję!
Mooi Klip pomachała mu ręką i uśmiechnęła się, po czym wróciła do pracy. Pan Ransome zawahał się przez moment, zanim chwycił konia za cugle. Miał ochotę zeskoczyć, popędzić z powrotem przez ogród, wziąć Mooi Klip w ramiona i opowiedzieć jej o namiętności, jaką w nim wzbudza. Zamiast tego krzyknął tylko na konia, trzasnął batem i bryczka zaczęła toczyć się po wyboistej drodze.
– Nie wolno mi – szepnął pan Ransome sam do siebie, opuszczając Klipdrift. – Jestem misjonarzem. Nie wolno mi! – To wyrzeczenie było bardziej bolesne niż odmówienie sobie zjedzenia tysiąca ciasteczek. Jechał tak, chrupiąc ciasteczko i płacząc na przemian, a kiedy był już w połowie drogi do domu, musiał zatrzymać bryczkę i postukać się w piersi, żeby się nie zadławić.
Tego wieczoru kiedy Barney wjeżdżał do Natalu oddalonego o pięćset mil od Kimberley, Joel siedział w pokoju jadalnym w Vogel Vlei na pustych skrzynkach po prochu armatnim przy stole, który tak naprawdę był kiedyś kadłubem statku. Grał w „Pope Joan" z Dżentelmenem Jackiem i z pewnym starym mieszkańcem Kimberley, o przydomku Szampański Charlie. Na błyszczącej parkietowej posadzce poustawiali dziesiątki świeczek, które wyginały się teraz na wszystkie strony. Głosy i śmiech trzech mężczyzn rozlegały się po pustych pokojach, a echo rozbrzmiewało nawet na schodach i wyższych piętrach.
Szampański Charłie był małym, rumianym mężczyzną. Miał ryże wąsy przypominające koński ogon. Mówiono na niego Szampański Charlie, ponieważ w 1874 roku w Du-toitspan rozsypał kilka stłuczonych butelek po szampanie po kompletnie wysuszonym, leżącym odłogiem polu uprawnym, po czym sprzedał je pewnemu naiwnemu poszukiwaczowi diamentów za trzy tysiące funtów. Był też powszechnie znanym hazardzistą i ofiarą zakładów, które z reguły przegrywał.
Jack rzucił swoje karty na stół i wstał.
– Mam chyba na dzisiaj dosyć kart – powiedział. – Może któryś z panów życzy sobie odrobinę porto? Panie Blitzboss?
– Nigdy bym nie przypuszczał, że pewnego dnia będę siedział na drewnianej skrzynce i grał z czarnuchem w „Pope Joan" – zarechotał Szampański Charlie. – Ale całkiem nieźle gra, co, Joelu? Bystrzak z niego. W dodatku pije! To tylko potwierdza starą prawdę, że można nauczyć małpę kilku sztuczek, jeżeli się tylko chce.
Tym razem wygrał Joel. Był najwyraźniej zmęczony. Twarz miał bladą i wilgotną od potu.
– Niektóre małpy uczą się szybciej od ludzi – powiedział, a w jego głosie dało się wyczuć złośliwą aluzję.
– Niepotrzebnie tak się przejmujesz Barneyem – powiedział Szampański Charlie. Wiedział, co Joel miał na myśli. Przecież w każdej knajpie, szulerni czy burdelu w Kimberley, wszędzie tam gdzie gromadzili się spragnieni rozmowy, pieniędzy i wódki poszukiwacze diamentów Joel nieustannie narzekał na Barneya. Opowiadał, jaki to z niego był prawy i dumny człowiek, jak to unikał czarnych kobiet tylko po to, żeby podkreślać swoją moralną przewagę.
– Barney działa mi na nerwy – powiedział Joel. – Co więcej, wolałbym, żeby jeden z nas wcale się nie urodził. Wszystko jedno który. Jestem teraz skazany na to bezsensowne życie z bratem, którego nie znoszę. Byłoby lepiej, gdybym w ogóle się nie narodził.
– A ja myślę, że nie jest wcale taki zły – powiedział Jack, przynosząc trzy kieliszki porto. – Zapłacił mi od razu ekstra i nigdy mnie nie oszukał.
– Nie pozwolił mi nawet umrzeć – żalił się Joel. Wpatrywał się uporczywie w Szampańskiego Charlie'ego.
– Strasznie cierpiałem, miałem już odejść do mojego Stwórcy. Miałem być w końcu wolny. Ale czy mój wspaniały młodszy brat mógł na to pozwolić? O nie. Miał inne plany. Sześć tygodni bólu nie do wytrzymania, na wozie. A potem sześć godzin męczarni w sali operacyjnej, kiedy to łamano i ponownie nastawiano mi kości. Spójrzcie tylko na mnie. Kuśtykam jak kaleka. Jestem też współwłaścicielem kopalni diamentów, lecz wiem tak samo dobrze jak on, że nawet na to sobie nie zasłużyłem. „Co powiesz o naszej kopalni, Joel?", „Jak pomalujemy nasz dom?" A przecież wie dobrze, że to wszystko nie jest moje. Tym większe moje cierpienie. Wie, że go nienawidzę, wie, że z premedytacją staram się zniszczyć mu życie, a mimo to nadal mi wybacza.
– Powinieneś się cieszyć – powiedział Szampański Charlie, zapalając cygaro. – Ja bym się cieszył, gdybym zrobił to co ty, a mój brat mimo wszystko by mi wybaczył. Nie posiadałbym się z radości.
Joel przewrócił swoją skrzynkę po prochu i kopnął ją z głośnym hukiem. Następnie wspierając się na lasce zaczął chodzić po ogromnym pokoju jadalnym, omijając przyklejone do podłogi świeczki. W tym przytłumionym świetle jego twarz wydawała się upiornie blada.
– Przebaczenie – zaczął – jest równoznaczne z wymierzeniem najstraszliwszej kary. To ponad moje siły.
Dżentelmen Jack stał wyprostowany w swoim szarym surducie. Odwrócił się w stronę Szampańskiego Charlie'ego i wykrzywił wargi, przybierając komiczny wyraz twarzy. Szampański Charlie parsknął nerwowym śmiechem.
– Pewnego dnia – powiedział Joel, a gołe ściany zniekształciły jego głos – wierzę, że Barney zrobi coś, co będzie wymagało mojego przebaczenia.
Przerwał, ciężko oddychając. Końcem laski uderzał o twardą dębową podłogę, stuk-stuk-stuk-stuk-stuk. Jego prawe ramię wygięte było do przodu, a chora lewa noga podkurczona, jakby namalowana niewprawną ręką małego dziecka.
– Ach, marzę o tym – powiedział szeptem. – Marzę o chwili, kiedy przyjdzie i powie: Joelu, przepraszam, proszę, przebacz mi.
– I wtedy pluniesz mu w twarz! – krzyknął Szampański Charlie, klepiąc się po udach.
Joel rzucił mu szybkie, triumfujące spojrzenie.
– O nie, Charlie! Nigdy bym tego nie zrobił! Przebaczyłbym mu! To bym właśnie zrobił! Przebaczyłbym mu!
Dżentelmen Jack wypił swoje wino.
– Pójdę się położyć – powiedział. – Oczywiście jeżeli i nie ma pan nic przeciwko temu, panie Blitzboss. Jutro musimy wcześnie zacząć. Dużo pracy.
– Nic się nie martw – powiedział Joel. – Nalej sobie jeszcze jednego drinka.
Dżentelmen Jack wzruszył ramionami.
– Tak jest, panie Blitzboss.
Joel zrobił dwa czy trzy niezdarne kroki, omijając świeczki.
– Wiesz co, Charlie – powiedział w zadumie – myślę, że kocham Barneya. Mimo wszystko naprawdę myślę, że go kocham. Był ulubieńcem mojego ojca, wiesz? Nie matki. Matka zawsze mnie wolała. Lecz myślę, że matki mają słabość do swoich pierworodnych. Myślę, że go kocham.
– Zawsze był w porządku w stosunku do mnie – powiedział Szampański Charlie.
– A wiesz dlaczego? – zaczął Joel. – Bo nie jesteś jego bratem. Aleja go kocham. Nadal go kocham. Jest tylko jedna rzecz, która mnie drażni i złości. Bez przerwy myśli, że jest lepszy ode mnie. Zawsze tak było. A przecież jest moim młodszym bratem i zawsze nim będzie. Przecież jest mniej doświadczony ode mnie. Myśli, że jest lepszy, że to łaska, którą obdarzył go Pan Bóg. I właśnie dlatego mam ochotę go upokorzyć, zniszczyć wszystko, czego się dorobił i co ceni. Rozumiesz? Niszczyłem jego zabawki. Wyrywałem kartki z jego książek. Ale dobrze mu tak. Nie powinien myśleć, że jest lepszy od innych. Rozumiesz? Musi zrozumieć, że jest tak samo grzeszny i słaby jak my wszyscy. Bo jeżeli tego nie zrozumie, słuchasz mnie, Charlie? Jeżeli tego nie zrozumie, będzie bardzo, bardzo żałował.
Szampański Charlie zacisnął mocno wargi i poczuł się trochę nieswojo.
– Zagramy jeszcze raz? – zapytał.
– Napijmy się raczej – powiedział Joel i prostując zesztywniałe ramię, podniósł do góry pusty kieliszek.
Dżentelmen Jack podszedł do stołu i nalał mu porto do kieliszka. Idąc, głośno stukał obcasami.
– Żadnych kobiet dzisiaj? – zapytał Szampański Charlie.
– Nie wiem. Mam dosyć Murzynek. Mam też dosyć tych francuskich kurw, całego tego gdakającego kurnika śmierdzących kobiet, który przyjechał tu z Algierii. Diabli wiedzą, ilu Murzynów i innych durniów już zaliczyły. Mam dosyć wszystkiego.
Szampański Charlie cierpliwie tasował karty. Jego tłuste palce w błyskawicznym tempie posyłały dziesiątki migających w oczach kartoników z jednej ręki do drugiej.
– Słyszałem, że Agnes Knight jest w dobrej formie.
– Córka Knighta?
– Ta blondynka. Ta ładna. Ta, która wyszła za tego głupiego kangura.
– Agnes Knight? – Joel zapytał sam siebie. – Tak, pamiętam ją. Myślałem, że miała wyjechać z Kimberley do Capetown?
– To był pomysł jej męża, ale kiedy przyszło co do czego, Agnes nie chciała z nim jechać. Ludzie mówią, że miała mały romans z kierownikiem Beaconsfield Diamond Mining Company. Nie chciała go porzucić.
– I jej mąż nic nie podejrzewał? – zapytał Joel.
– Jej mąż to kangur. Oni nigdy nic nie podejrzewają aż do momentu, kiedy wchodząc do łóżka i próbując objąć swoje żony, usłyszą słowa: Poczekaj chwilę, chłopie, jeszcze nie twoja kolej!
Szampański Charlie wybuchnął głośnym, zaraźliwym śmiechem tak, żę jego żółta kamizelka w kratkę wydymała się jak skórzane miechy. Joel, wsparty na swojej lasce, pozwolił sobie na suchy uśmiech i czekał, aż Szampański Charlie skończy. Po chwili powiedział:
– Barney kochał się kiedyś w Agnes Knight. Gdyby mógł, pewnie by się z nią wtedy ożenił.
– Knight nigdy by nie pozwolił, żeby jego ukochana córka poślubiła Żyda.
– No właśnie. Dlatego się nie pobrali. Ale może uda się nam ją namówić, mogłaby nam pomóc z Bameyem.
Szampański Charlie przestał się śmiać i przełknął ślinę.
– Nie rozumiem cię, stary. Co masz na myśli, mówiąc, że mogłaby nam pomóc z Bameyem?
Joel z głośnym świstem trzasnął swoją laską o podłogę i zahaczył o jedną ze świeczek. Potem uderzył w drugą i trzecią, aż powoli w pokoju robiło się coraz mroczniej i bardziej ponuro.
– Napij się – powiedział Joel. – Zdrowie. Zobaczysz, co mam na myśli, we właściwym czasie. Zobaczysz!
Siedzieli przy podwieczorku w różowym pokoju gościnnym w Khotso. Gerald Sutter stał przy kominku z jedną ręką założoną pod żakiet i z filiżanką herbaty w drugiej. Filiżankę trzymał sztywno na wysokości klatki piersiowej. W ruchach przypominał żołnierza maszerującego w wojskowym pochodzie. Jego żona siedziała na małym wyściełanym krześle. Wyglądała na nieco zmęczoną po ostatnim bólu głowy, aczkolwiek prezentowała się jak zwykle wspaniale. Miała na sobie cynamonową jedwabną sukienkę oraz jedwabne pantofle.
Sara, zarumieniona, siedziała obok Barneya. Na szyi miała naszyjnik z pereł, jej jasnoróżowa sukienka haftowana była w kwiaty. Różowe obicia foteli i ściany pokryte różowym jedwabiem dodawały jej jeszcze blasku, podkreślając wdzięk. Barney w swoim najlepszym czarnym garniturze wyglądał przy niej jak właściciel zakładu pogrzebowego.
– To dopiero niespodzianka, doprawdy – oznajmił głośno Gerald Sutter, adresując te słowa do Barneya.
– Prawda? – wykrzyknęła Sara. – Uwielbiam niespodzianki!
Pani Sutter nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Podniosła swe ramię, kierując wzrok na męża, tak jakby chciała, żeby wziął ją za rękę. Gerald Sutter nie ruszył się jednak z miejsca. Zbyt był zajęty układaniem odpowiedzi na oświadczyny Barneya.
– Przyjeżdżasz z daleka – zaczął, a filiżanka w jego ręku leciutko się poruszyła. – Tak ni stąd, ni zowąd. I niech mnie kule biją!
– Geraldzie – łagodnie zaprotestowała pani Sutter.
– To przecież prawda – upierał się Gerald Sutter. – Sama widzisz, że ten facet ma tupet. Do jasnej cholery!
– Geraldzie, kochanie, nie musisz kląć po to, by wyrazić to, co czujesz.
– Kląć? Gdybym powiedział na głos wszystkie przekleństwa, które kotłowały mi się w głowie, kiedy ten facet zapukał do drzwi i powiedział mi, że zdecydował się poślubić Sarę, cały ten pieprzony tynk odpadłby zaraz od tych pieprzonych ścian!
– Wiesz, że Sara była zaręczona w zeszłym roku – powiedziała miękko pani Sutter, odchylając lekko głowę w stronę Barneya.
– Mówiła mi – skinął głową Barney.
– To takie smutne. Młody chłopak z Ministerstwa do Spraw Kolonii. Wysoki, szczupły. Kończył Eton. Nie było wcale widać, że mu coś dolega. To wszystko stało się tak szybko!
Teraz odezwała się Sara:
– Naprawdę, mamo, ja go nie kochałam. Miałam złamane serce, gdy umarł. Ale to nie była prawdziwa miłość.
– Jak możesz tak mówić? – zapytał Gerald Sutter z pretensją w głosie.
– Bo to prawda, tato. Dlatego to mówię. Był przystojny i bardzo dobrze wychowany. Umiał jeździć konno i grać w brydża. Byłby bardzo dobrym mężem. Tylko że ja go nie kochałam i to wszystko.
Gerald Sutter wydął policzki.
– Hmm – mruknął. – Jeśli nie kochałaś mężczyzny z tyloma zaletami, to sam już nie wiem, co to jest miłość.
Jego żona dotknęła go swymi delikatnymi palcami.
– Oczywiście, że wiesz, kochanie. Nie mogłeś się utrzymać w siodle, kiedy za ciebie wychodziłam, nie umiałeś też skoncentrować się przy brydżu. A mimo to kochałam cię.
– Chodzi o to – powiedział Gerald – czy Sara naprawdę kocha Barneya. To się teraz liczy.
Sara spojrzała na Barneya i wzięła go za rękę.
– Nie umiałam o nim zapomnieć od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłam – powiedziała. – Wtedy zakochałam się w nim i nadal go kocham.
– To wszystko jest trochę dziwne – stwierdził Gerald Sutter. – Dlaczego chce się z tobą żenić tak nagle?
– Tato, mam dwadzieścia cztery lata. Jestem więc już wystarczająco dorosła, żeby podjąć taką decyzję, a przy tym zbyt długo jestem już panną.
Gerald Sutter wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zrobił tylko kwaśną minę, po czym wzruszył ramionami na znak zgody. W końcu nie chciał mieć Sary na karku do końca swojego życia. A co, jeśli oświadczyny Barneya były nie przemyślane, co, jeśli powodował się tylko nagłą chęcią założenia rodziny, co, jeśli był to tylko słomiany ogień? No cóż, miał przynajmniej pieniądze, umiał jeździć konno i w końcu Sara oświadczyła, że go kocha.
Jakim prawem on, Gerald Sutter, miałby stanąć na drodze ich szczęścia? A poza tym, spadnie z niego ciężar utrzymywania Sary.
– No cóż – odezwał się po chwili. – Dobrze. Zgadzam się. Lecz wbrew zasadom, którymi się zwykle kieruję.
Barney pochylił się i pocałował Sarę w policzek.
– Widzisz – szepnął – wiedziałem, że będzie rozsądny.
– Rozsądny! – wykrzyknął Gerald Sutter, udając oburzenie. Pani Sutter uniosła ręce i roześmiała się. – Niech to diabli! Rozsądny!
Swoimi oświadczynami Barney zaskoczony był nie mniej niż państwo Sutter. Sześć lat temu, kiedy wyjechał z Durban, aby zamieszkać w Kimberley, bardzo mu jej brakowało i często stawała mu przed oczami, kiedy „galopował przez pagórki" na Alsjebliefcie. Był jednak przekonany, że Sara wyjdzie za mąż, a on wróci do Mooi Klip. Po roku czy dwóch te ich przejażdżki nad brzegiem Oceanu Indyjskiego stały się dla niego czymś więcej niż tylko zwykłymi, zachowanymi w pamięci obrazkami z albumu. Czasami budził się w swoim domu i słyszał pustynny wiatr, myśląc, że to szum morza. Od czasu do czasu przychodził list z Durban od jakiegoś dyrektora spółki czy dealera diamentów. Zawsze wtedy łudził się, że to list od Sary. Lecz miłość nie przetrwa, kiedy pozostaną tylko wspomnienia. W dodatku Barney prowadził bardzo aktywne życie. Kwiaty kołyszące się na wietrze w ogrodach Khotso dawno już zwiędły, zapomniane między kartkami „Pilgrim's Progress".
Barney przypomniał sobie o Sarze przy wykańczaniu Vogel Vlei. Z początku odganiał te myśli. Ciągle wierzył, że Mooi Klip wróci do niego i razem wieść będą szczęśliwe życie. Ambicja podpowiadała mu jednak, że nigdy na to nie pozwoli, nie tak od razu, nie teraz. Mooi Klip tylko by mu przeszkadzała w interesach. Nic nie szkodzi, jeśli facet ma jakąś tam Murzynkę na boku, nic się nie stanie, jeśli spłodzi mieszańca. Ale ożenić się z Murzynką, to już zupełnie inna sprawa. I od tej wymówki było już całkiem blisko do następnej, że nie może poślubić Mooi Klip, bo w ten sposób tylko by ją zranił.
Dał im ostatnią szansę. Poprosił Pietera, aby powiedział Mooi Klip, że czeka na nią w Vogel Vlei. Czekał i czekał na odpowiedź. Wmówił sobie nawet, że musi jeszcze trochę poczekać z wyjazdem, po to by dopilnować pracy na belgijskich działkach. Nie doczekał się jednak odpowiedzi i w tydzień później zdecydował się wyjechać. W dzień wyjazdu wiał wiatr, powietrze było tak rześkie jak w każdy inny zimowy dzień w Kolonii na Przylądku. Związany wcześniejszymi planami, chcąc czy nie chcąc, wyruszył w drogę.
Jechał do Durban z zamiarem obejrzenia domu państwa Sutter. Chciał zapytać, gdzie kupili meble oraz jak dobrali zasłony i dywany. Od zewnątrz pomalowany na biało, Vogel Vlei był wierną kopią Khotso, pokoje miały też podobne wymiary. Barney potrzebował teraz tylko mebli i drobnych ozdób. Chciał, by jego dom był elegancki i przytulny zarazem.
Kiedy jechał samotnie przez rozległe równiny i patrzył w górę na zachmurzone niebo, ogarniało go coraz większe podniecenie na myśl o Sarze, o dniach, które spędzili razem latem 1872 roku, o bólu i cierpieniu, które im wtedy towarzyszyły, o burzowych, monsunowych chmurach. Był pewien, że wyszła za mąż. Wróciła do Anglii, to więcej niż pewne. Kiedy tak przemierzał wyżyny Orange Free State, kierując się na wschód, próbując przypomnieć sobie, jak wyglądała, ona spacerowała pewnie ze swoimi terierami po zielonych, falujących pagórkach Sussex w koronkowym czepku i lekkich bucikach. Ale mimo to, nie mógł przestać o niej myśleć.
Barney był teraz bogaty jak nigdy przedtem, bogatszy niż wszyscy, których znał. Lecz teraz czuł, że nadszedł czas, by się ożenić, tym bardziej że Mooi Klip ciągle mu odmawiała, a samotne życie w Kimberley też dawało mu się we znaki. Na gwałt potrzebował żony, kogoś, kogo mógłby obdarzać diamentami i wielbić. Kogoś, przy kim budziłby się co rano i z kim dzieliłby swoje niemądre, największe marzenia. Miał dwadzieścia osiem lat, był zamożny i choć wyrzekł się swojej wiary, był przecież Żydem. Dwadzieścia osiem łat i jeszcze kawaler? Zupełnie jakby słyszał swojego ojca. Co się z tym chłopakiem dzieje? Nie lubi dziewcząt?
Kiedy myślał o Mooi Klip, ojej życiu, ogarniał go smutek, miał w głowie zamęt. Teraz jednak, zbliżając się do celu swojej podróży, coraz bardziej cieszył się na spotkanie z Sarą. Sara była ładna, lecz to nie wszystko. Była Angielką. Byłaby dobrą żoną i podporą w interesach. A jeśli jej tam nie będzie… no cóż, będzie się musiał pogodzić z tym gorzkim faktem.
Otworzyła drzwi. Była o sześć lat starsza, bardziej elegancka i pewniejsza siebie. Jej głos nie drżał już tak jak kiedyś, był jakby bardziej stanowczy. Przez chwilę przyglądała mu się bacznie, tak jak ogrodnik przygląda się chwastom, które niespodziewanie pojawiły się na grządce kwiatów.
– Barney! – zawołała. – Barney.
Stał na progu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.
– Powiedz mi – zaczął, starając się nadać swojemu głosowi normalne brzmienie. – Powiedz mi, wyszłaś już za kogoś?
– Nie – odparła, nie zastanawiając się ani przez chwilę. Była zmieszana. – Nie, nie wyszłam. Ale nie stój tak. Wejdź do środka.
– Dzięki Bogu – powiedział. – Wyjdziesz za mnie?
– Proszę? – Zamrugała zaskoczona.
– Pytam, czy za mnie wyjdziesz. Przyjechałem z Kimberley i tylko to chcę teraz wiedzieć.
Nastała chwila ciszy, wypełniała ją dziwna niepewność.
– Co zrobisz, jeśli dam ci kosza? – zapytała. – Odejdziesz?
– Będę walił do tych drzwi tak długo, aż zmienisz zdanie.
– No nie wiem – powiedziała słabym głosem. – Nie jestem pewna. To znaczy tak, może. Ale nie stójmy tu. Wejdź do środka.
Przez chwilę rozmawiali żywo w sieni, ściszonymi głosami. Barney, widząc swoje odbicie w pozłacanym holenderskim lustrze, niepokoił się. To, co w nim zobaczył, przypominało mu piętnastowieczny portret zastygłej w bezruchu młodej pary van Eycka.
W końcu pojawiła się pani Sutter, która obrzuciła ich zaciekawionym spojrzeniem. Przechyliła głowę na jedną stronę jak paw i powiedziała:
– Czyżby to był pan Blitz?
Siedzieli teraz przy podwieczorku i wyglądali tak, jakby już byli zaręczeni. Niespełna godzinę temu zapukał do drzwi domu państwa Sutter, a fotografia byłego narzeczonego Sary ciągle jeszcze stała na klonowym biurku przy oknie. Absolwent Eton, którego tak ciężko doświadczył los, uśmiechał się trochę głupawo i niedorzecznie. Lecz teraz wszystko się zmieniło, teraz Sara należała do niego, a za miesiąc będą już małżeństwem. Ta elegancka angielska rodzina odmieni jego życie. Wzbogaci się nie tylko o żonę, również o dom, nowe maniery, no i teściów, którzy cieszyli się szacunkiem i uznaniem. Szkoda, że jego matka i ojciec tego nie widzą. Po co komu klub Kimberley?
– Wybudowałem dom w Kimberley – wyjaśnił Barney Geraldowi Sutterowi. – Nazwałem go Vogel Vlei, co w narzeczu afrykańskim znaczy „Ptasie Błota". To najokazalszy dom w promieniu pięciuset mil, a wybudowałem go za pieniądze zarobione na diamentach.
– Diamenty to raczej robaczywy i brudny interes – zauważył Gerald Sutter, stawiając filiżankę na stole i klepiąc się po kieszeniach marynarki w poszukiwaniu papierosów. – Nieustanne kopanie i sortowanie. A zdaje się, że ci kopacze to też dziwni ludzie? Mam nadzieję, że będziesz trzymał Sarę z daleka od nich.
– Oczywiście. Vogel Vlei oddalony jest od kopalni o dobrą milę.
– To dobrze. A zdrowo tam żyć? Nie ma cholery?
– Tak samo zdrowo, jak w każdym innym miejscu w Afryce.
– Hm, zbyt wiele mi to nie mówi. Wypiłeś już herbatę? Napiłbym się trochę whisky. Niecodziennie moja córka decyduje się na zamążpójście. Musimy też porozmawiać o wianie. Nie wiem, czy przyda ci się bydło.
Barney wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Myślałem, że to ja będę musiał panu zapłacić za utratę córki i pracownika w jednej osobie.
– Pracownika? Dobre sobie! Uważasz, że jeżdżenie konno i wydawanie pieniędzy to praca? Ta dziewczyna płaci więcej za jeden kapelusz, niż ja rocznie mojemu stajennemu, wiedziałeś o tym? Piętnaście funtów za kapelusz, a ten biedak musi utrzymać rodzinę, zarabiając dwanaście funtów i sześć szylingów rocznie. To przecież istny rozbój w biały dzień!
Później, po obiedzie, Barney siedział z Sarą na dziedzińcu, podziwiając ogrody Khotso. Mówiono, że ten dom daje ukojenie, może więc wreszcie znajdzie je właśnie tutaj. Interesy szły dobrze, cena diamentów zaczęła w końcu rosnąć, a on ożeni się niedługo z tą wysoką, ładną dziewczyną.
– Wiesz, kiedy obchodzimy Paschę, stawiamy cztery pytania – powiedział Barney. – Pierwsze z nich brzmi tak: Mah nishtana ha-leila ha-zeh mikol ha-laillos? co znaczy „Dlaczego ta właśnie noc jest inna od pozostałych?" Gdybym miał zadać sobie dzisiaj to pytanie, znałbym odpowiedź.
– Myślałam, że resztę życia spędzę samotnie. Bałam się, że zostanę starą panną – powiedziała Sara, opierając swoją dłoń o jego ramię. – Wiesz, umiem wróżyć z ręki i moja linia życia jest strasznie poprzerywana. Natomiast inne linie… najlepiej będzie, jak sam zobaczysz.
Podała mu dłoń. Barney wziął je w swoje i przez chwilę studiował. Potem pochylił głowę i pocałował ją w usta.
– Nie znam się na chiromancji – powiedział zachrypniętym głosem. – Wiem tylko, że powinienem się tobie oświadczyć, kiedy cię poznałem.
– Brakowało mi ciebie, kiedy odjechałeś – powiedziała Sara. – Chyba nie powinnam się do tego przyznawać.
– Mnie też ciebie brakowało. Nie wstydzę się tego.
– To dlaczego nie przyjechałeś wcześniej?
Barney zbliżył jej dłoń do swojego policzka i pocałował.
– Musiałem zająć się kilkoma sprawami, nie wspominając już o działkach diamentonośnych… Miałem problemy… kłopoty, musiałem to wszystko jakoś rozwiązać, poustawiać…
– I poustawiałeś?
Spojrzał w kierunku morza. Było zbyt ciemno, żeby je zobaczyć. Wytężając wzrok, dojrzał tylko białe fale przybrzeżne. Czuł jednak jego bliskość, słyszał szum, wdychał jego zapach, czuł na twarzy jego wilgotny powiew.
– Tak – odparł. – Poustawiałem.
– Mam nadzieję, że w Kimberley są dobre tereny jeździeckie. I klub.
– Tereny jeździeckie są dobre. Można galopować przez dwadzieścia mil i nie spotkać po drodze ani jednego drzewa.
– A życie towarzyskie?
– Jest kółko teatralne. Wystawiają specjalne przedstawienie na Boże Narodzenie.
– A klub?
Barney skrzywił się i kiwnął głową.
– No pewnie, że jest.
– Więc wszystko w porządku. Jest gdzie jeździć, jest gdzie spotkać się ze znajomymi, będzie można potańczyć i rozerwać się. Wspaniale!
Barney wstał i zaczął chodzić po dobrze utrzymanym, krótko strzyżonym trawniku. Włożył ręce w kieszenie. Sara obserwowała go, a jej chustka powiewała na wieczornym wietrze.
– Jesteś bardzo przystojny, wiesz? – powiedziała.
– Jesteś bardzo ładna – odwzajemnił się jej.
Od strony domu dochodziły miarowe, donośne dźwięki fortepianu. To pani Sutter grała koncert Beethovena. Sara wstała z ławki, podeszła do Barneya i chwyciła go za rękę. W domowych pantoflach wydawała się niższa niż zwykle. Oparła czoło o jego ramię, tak że włosami dotykała jego twarzy.
– Będę cię kochać i będę ci wierna – powiedziała. – Nigdy nie zapomnę, że po tylu latach przyjechałeś po mnie.
Powoli, lecz pewnie położył lewą dłoń na jej piersi. Podniosła głowę i spojrzała na niego pytająco, tak jakby chciała się upewnić, czy wszystko było jak należy. Lecz on po prostu pocałował ją dwa razy w usta i przytulił twarz do jej twarzy. W cieniu drzew pomarańczowych rozpiął jej jedwabną wieczorową sukienkę i bawełniany stanik. Trzymał w dłoni jej ciepłą, ciężką pierś jak jakiś skarb i od czasu do czasu ściskał między palcami nabrzmiały sutek. Wsłuchując się w muzykę Beethovena, gładził i pieścił jej piersi.
Sara przymknęła swoje szafirowe powieki, rozchyliła usta i westchnęła leciutko jak muskający powietrze wiatr.
Barney całował jej szyję i czuł, że pożąda i kochają bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Być może istotnie tak było, przynajmniej w tej chwili, na zielonej trawie Khotso.
Pobrali się trzy tygodnie później przy dzwonach kościoła św. Pawła w Durban. Pani Sutter rozsypała ryż, a amatorska orkiestra dęta Ministerstwa do Spraw Kolonii w Durban zagrała Brytyjskich grenadierów pięć razy z rzędu, za każdym razem okropnie fałszując. Następnie udali się do synagogi przy Oxford Road, gdzie odbyła się jeszcze jedna ceremonia, tym razem ślubu udzielił im rabin. Teraz, zgodnie z tradycją, pani Sutter rozsypała jęczmień i zalała się jeszcze większymi łzami niż za pierwszym razem. Cieszyła się, że Sara nie ścięła włosów i nie założyła peruki.
– Moja prababka miała perukę i pamiętam, że jej głowa wyglądała jak zdeformowany bochenek chleba.
W noc poślubną kochali się w ciszy w purpurowym, i aksamitnym pokoju gościnnym. Oddychali cicho jak ptaki j śpiące w gałęziach drzew koralowych. Przez ułamek sekundy obejmowali się tak mocno, że Barney nie wiedział, czy i byli jedną czy dwoma osobami. Potem Sara pocałowała go j w czoło i przez chwilę zmagała się ze swoją nocną koszulą.
– Już nie chcesz? – szepnął Barney, całując jej policzki, oczy, usta.
Zawahała się, zanim odpowiedziała. Po chwili rzekła:
– Było wspaniale, prawda? Lecz to nie wszystko.
Barney nie poruszył się. Leżał wsparty na łokciach, Sara leżała zupełnie nieruchomo, wpatrując się w niego.
– Jesteśmy teraz małżeństwem – powiedział.
– Tak – odparła. – Co za szczęście.
Pochylił głowę i pocałował ją jeszcze raz. Potem położył się na plecach i leżał z rękoma nad głową, wpatrując się w ciemne zasłony łóżka z baldachimem.
Przytuliła się do niego i przycisnęła usta do jego ucha.
– Naprawdę ciebie kocham, Barney. Bardzo.
Spojrzał na nią.
– Tak – powiedział. – I ja ciebie kocham.
Sara kichnęła odurzona aromatycznym zapachem korzeni i ziół unoszącym się w powietrzu.
Następnego dnia Barney obudził się wcześnie rano i ujrzał twarz Sary tuż obok swojej. Usta miała rozchylone i cicho chrapała. Patrzył na nią przez długą chwilę, na jej ciemne włosy rozrzucone na haftowanej poduszce, na długie błyszczące rzęsy. Każdy musiał przyznać, że była śliczną kobietą. Koniuszkami palców dotknął jej policzka, tak delikatnie, jak dotyka się czegoś naprawdę cennego.
Francuski zegar na komodzie wskazywał za kwadrans ósmą. Wstał z łóżka i nago podszedł do szafy, gdzie wisiały jego rzeczy. Założył białą koszulę, spodnie z kantem i zapiął szelki. Następnie po cichu wyszedł z pokoju, na palcach przemierzył korytarz i znalazł się na schodach.
Kiedy zszedł do salonu zauważył, że ktoś był tu już przed nim. Przez otwarte oszklone drzwi widać było zroszone trawniki, a Gerald Sutter stał przy zegarze słonecznym, w swoim wspaniałym chińskim szlafroku, i palił fajkę. Barney podszedł do niego i stanął obok. Jego pantofle były mokre od wilgotnej trawy.
– Wcześnie wstałeś – zauważył Gerald Sutter, wyjmując fajkę z ust i poprawiając palcem tytoń.
– Chciałem zaczerpnąć trochę świeżego powietrza – odparł Barney. – Chyba wypiłem wczoraj za dużo szampana.
– Wolno ci w taki dzień. W zasadzie wolno ci, kiedy tylko chcesz.
– Chciałbym podziękować za wspaniały ślub. Właściwie za dwa wspaniałe śluby.
– Z tym drugim w synagodze nie miałem nic wspólnego. To robota mojej żony.
– W każdym razie dziękuję.
– Nie ma za co.
– Chciałbym panu powiedzieć, że bardzo kocham Sarę i myślę, że będzie nam ze sobą dobrze.
– Wspaniale. Miło mi to słyszeć.
– Może wybierze się pan wkrótce do Kimberley? – zapraszał Barney.
Gerald Sutter aż podskoczył z fajką w ustach. Zmarszczył brwi i obrzucił Barneya takim spojrzeniem, jakim Anglicy obrzucają każdego, kto powie coś miłego i głupiego zarazem.
– Miło z twojej strony, bracie, ale mam tu mnóstwo pracy. Przy okrętach, sam rozumiesz.
– Jest tam dużo ciekawych rzeczy. Kopalnię w Kimberley naprawdę warto zobaczyć.
– Pewnie masz rację – powiedział Gerald Sutter tonem, który wskazywał na to, że wcale go to nie interesowało. W najmniejszym stopniu.
Prawie przez minutę panowała nieprzyjemna cisza. W końcu Barney ją przerwał:
– To ja już pójdę.
– Dobrze – odparł Gerald Sutter, nie wyjmując fajki z ust.
– W takim razie zobaczymy się przy śniadaniu – powiedział Barney.
– Świetnie. Mam przeczucie, że dzisiaj na śniadanie będzie kedgeree.
– Na razie – pożegnał się Barney. Za chwilę był już w domu, przy schodach, i nagle uświadomił sobie, co się stało. „Jestem żonaty", pomyślał. „Jestem też zamożny, mam pieniądze i odpowiednią żonę. Być może, za rok czy dwa będę też ojcem".
Minął go właśnie służący, Bantu, z półmiskiem dymiących cynaderek w ręku. Barney skinął odruchowo głową na jego widok. Przez chwilę czuł się jak mały chłopiec, który ukrył się za wózkami na Hester Street. Wydawało mu się przez ułamek sekundy, że bawi się z Leah Ginzburg.
Usłyszał gong na śniadanie – zaczynał życie od nowa.
– Panie Blitzboss! – wołał już z daleka Dżentelmen Jack. – Panie Blitzboss!
Joel poprawił się na wiklinowym krześle, które wywlókł na werandę, jego twarz wykrzywiła się z bólu. Tej nocy noga dokuczała mu bardziej niż zwykle. Teraz wygrzewał się w porannym słońcu, zaopatrzony w butelkę whisky i swoje prochy (opium + ipekakuana), starając się opanować skurcze, które wydawały się pełzać po jego lewej kości udowej jak rozpalone do czerwoności raki. Kończyły mu się lekarstwa, co wprawiało go w jeszcze bardziej ponury nastrój.
– Co się tak podniecasz? – burknął zirytowany, gdy Dżentelmen Jack zszedł ze swojego zakurzonego konia i przywiązał go pośpiesznie do ogrodzenia. – Nie można w spokoju wypić śniadania?
– Panie Blitzboss, eureka!
– O co ci chodzi, ty głupia, czarna, wystrojona małpo?
– Eureka, panie Blitzboss. Ni mniej, ni więcej! Kompletna eureka!
Joel przeczesał palcami swoje rzadkie włosy. Lata cierpienia sprawiły, że posiwiał, miał też szeroką łysinę, którą zwykle przykrywał, zaczesując włosy do tyłu. Tego ranka nie próbował jej nawet ukryć. Nie było nikogo, komu mógłby zaimponować, chyba że sobie samemu.
– Podaj mi butelkę, dobra? – powiedział, wyciągając rękę. – Ta cholerna kość udowa nie dawała mi dzisiaj spać. W dodatku wygrałeś ze mną w pokera pięćdziesiąt funtów.
– Mniejsza o butelkę, proszę pana – powiedział Dżentelmen Jack. – Niech pan tylko spojrzy na to!
Wyjął z kieszeni tłustą skórzaną szmatkę, taką, jakimi Murzyni owijali sobie ręce, kiedy dotykali stalowej liny wyciągowej. Położył ją na wiklinowym stole i rozwinął. Raz, dwa, trzy i oto był. Ogromny, surowy kamień, wciąż jeszcze zapiaszczony. Mierzył dobrych kilka centymetrów. Na prawie całej powierzchni pokryty był szarawą, zaschłą ziemią, lecz w jednym miejscu ziemia odpadła i widać było przezroczystą powierzchnię. Wszystko wskazywało na to, że był to pokaźnych rozmiarów diament.
Joel przypatrywał mu się bardzo długo, w kompletnej ciszy. Dżentelmen Jack obserwował go, szczerząc zęby i dysząc ze zmęczenia.
– Daj mi butelkę – ponowił polecenie Joel. Dżentelmen Jack wykonał je, po czym Joel nalał sobie pełen kieliszek whisky. Wypił dwa czy trzy łyki i zakrztusił się. Postawił kieliszek na stole i ponownie wlepił oczy w kamień, tak jakby czekał, aż się poruszy albo przemówi do niego czy też zniknie mu nagle z oczu.
– To żart – oświadczył. – Podpisuje się pod nim Edward Norka i Szampański Charlie. To stopiony kawałek butelki po winie. Oczywiście, że tak. Jest brudny od błota.
– Oczywiście, że nie, panie Blitzboss – powiedział Dżentelmen Jack, potrząsając energicznie głową. – Na pewno nie. Ten kamień znaleźliśmy piętnaście minut temu na działce numer 202. Murzyn, którego zwą Ntsanwisi, wykopał go ostrzem swojego kilofa.
Joeł wykrzywił się z bólu, gdy pochylił się do przodu, by lepiej przyjrzeć się kamieniowi.
– Jesteś pewny? Mówisz prawdę? Bo jeżeli nie, to jak Boga kocham powieszę cię za jądra i zostawię sępom na pożarcie. Nie jestem w nastroju do żartów.
– To nie jest żart, panie Blitzboss – zaprotestował Dżentelmen Jack. – Ten kamień został znaleziony, tak jak panu mówiłem.
Wreszcie Joel podniósł ostrożnie kamień i poczuł w ręce jego ciężar.
– Jest olbrzymi – przyznał. – Niemożliwe, żeby to był diament. Diamenty nie są takie duże. Widziałeś kiedyś diament tej wielkości?
– Nie widziałem, panie Blitzboss.
– Daj mi swój nóż – powiedział Joel. Wziął scyzoryk Jacka, otworzył go i począł zdrapywać suchą ziemię z powierzchni kamienia. Jack ciągle jeszcze szczerzył zęby na widok coraz bardziej widocznych krawędzi olbrzymiego diamentu. Kiedy prawie cała ziemia została już usunięta, wytarł delikatnie kamień skórzaną szmatką i położył go z powrotem na stole.
Kamień, choć chropowaty i nierówny, miał tak niezwykły połysk, że Joel patrząc na niego, dostawał dreszczy. Wydawało się, że pod powierzchnią kryje się magiczny blask, blask tak ostry i oślepiający jak światło gwiazd. Joel obracał go na wszystkie strony, widząc niezliczone tęcze, cekiny i łzy. To był diament, niewyobrażalnie duży, nieskończenie piękny i prawdopodobnie wart więcej niż wszystko, co Joel kiedykolwiek posiadał: ubrania, książki, pierścionki, kapelusze, buty, konie i wozy razem wzięte. Przez ponad sto milionów lat, bo tyle lat liczyły sobie pokłady diamentów w Kimberley, ten kamień ukryty był pod powierzchnią ziemi i świecił tam swoim nieskończonym blaskiem, płonął jasnym ogniem. Przez ponad sto milionów lat czekał, aż zostanie znaleziony, przygotowywał się na tę jedną, niepowtarzalną chwilę, kiedy porazi swoim blaskiem wszystkich, którzy na niego spojrzą. Dealerzy nadawali diamentom imiona, kiedy były takie duże jak ten, lecz Joel nie znał imienia, które byłoby odpowiednie dla czegoś tak odległego, tak wiekowego i tak wspaniale wyniosłego. Ten zupełnie niesamowity diament spoczywał na wiklinowym stole, wydawało się, że przybył na ziemię z dalekiej planety i Joel nie mógł oderwać od niego wzroku.
– To diament – szepnął. – Olbrzymi, nieprawdopodobny, niewiarygodny diament.
– Tak, panie Blitzboss – zgodził się Dżentelmen Jack.
– Jack, to diament. Widzisz, jaki jest wielki, Jack. Musi ważyć, no ile, co najmniej trzysta pięćdziesiąt karatów. Trzysta sześćdziesiąt! Zobacz, jaki jest wielki. To sen! Nie mogę się obudzić! Jack, to niesamowite.
Dżentelmen Jack usiadł, nie zapytawszy przedtem o pozwolenie. Splótł swoje serdelkowate ciemne palce i spojrzał na Joela poważnymi, inteligentnymi oczami.
– Wie pan co, panie Blitzboss? Jeśli ten kamień nie jest uszkodzony, to wart jest co najmniej poł miliona funtów. Może więcej. Może nawet milion.
Joel skinął głową. Wyciągnął rękę po butelkę z whisky, nie odrywając przy tym oczu od diamentu. Nalał sobie kieliszek i wytarł stół rękawem.
– Spójrz na niego – dyszał. – Spójrz na tego drania. Trzysta karatów, o ile nie więcej. Majątek! Słuchaj no, przynieś mi wagę z kuchni. Kitty pokaże ci, gdzie jest. Dalej, pośpiesz się. Muszę zważyć tego drania!
Kiedy Jack udał się do kuchni, aby pożyczyć wagę od kucharki Griqua, Kitty, Joel dźwignął się z krzesła, podniósł diament i stanął z nim na brzegu werandy. Przez chwilę przyglądał mu się pod słońce. Był zimny w dotyku, tak jak należy. Wyciągnął rękę przed siebie, uniósł ją i spojrzał na diament z ukosa, przyglądając się szczególnie miejscu, w którym odłamał się prawdopodobnie od innego, większego kawałka. Edward Nork miał rację mówiąc, że diamenty formowały się pod wpływem wysokiej temperatury wytwarzanej przez podziemne wulkany: ogromna siła wybuchów, która powodowała wydostawanie się diamentów na powierzchnię, bardzo często rozszczepiała je i rozkruszała. Dwa duże pięćdziesięciokaratowe kamienie zostały niedawno wykopane w dwóch różnych miejscach oddalonych od siebie o trzysta jardów. Znaleźli je Murzyni pracujący dla British Diamond Mining Company i później okazało się, że idealnie do siebie przystawały.
W środku diamentu Joel dojrzał dziwny blask, blask, jakiego nigdy przedtem nie widział w żadnym kamieniu, nawet w tych najwyższej jakości. Było to światło o bladoliliowym odcieniu, w kolorze porannego nieba, kiedy to gasną ostatnie gwiazdy. Przypominało nieskalaną jasność, wskazywało na niezmienną prawdę. Przez cały dzień mógł wpatrywać się w to światło, aż po zachód słońca. Czuł, że znalazłby sposób, aby przenieść swoją świadomość do wnętrza tego kamienia i właśnie w nim czułby się pewnie, wiedziałby, czego chce, stałby się silny. Byłby po prostu sobą.
W środku diamentu nie było bólu, alkoholu, morfiny, oszukiwania samego siebie. Tam mieścił się inny świat, czysty i niebiański. Nie było w nim miejsca na whisky, hazard i wszy łonowe. Joel czuł, że wpatrując się w diament, obumiera. Nie było nic bardziej martwego od tej właśnie odmiany pierwiastka węgla, nic twardszego, nic bardziej sterylnego. A przecież dealerzy mówili o „ogniu" diamentu, o jego „życiu", i nie mylili się. W najbardziej wydawałoby się martwej części każdego diamentu tańczyły tysiące promieni. W diamencie takim jak ten wszystkie jego marzenia mogły się spełnić, cały ten bałagan i wszystkie upokorzenia mogły zostać zapomniane. Był to z pewnością prawdziwy, diament i gdy oglądał go ze wszystkich stron wiedział, że musi należeć do niego.
Nie do Barneya. Nawet w połowie. Tylko i wyłącznie do niego.
Dżentelmen Jack przyniósł wagę z mosiężną dźwignią i agatową strzałką, po czym postawił ją na stole. Wyjął z kieszeni małe mosiężne ciężarki i ustawił w rządku, jeden za drugim. Joel opuścił rękę z diamentem, mocno ją zacisnął i podszedł do stołu.
– Dotknij go – powiedział w końcu, podając kamień Dżentelmenowi Jackowi.
– Jest ciepły – powiedział Dżentelmen Jack.
– Tak. Po tym między innymi można poznać, czy to prawdziwy diament. Powinien być zimny, kiedy się go bierze do ręki, a gdy się go trzyma w ręku, powinien się robić coraz cieplejszy.
– Widzę, że nauczył się pan czegoś od pana Norka – powiedział Dżentelmen Jack z figlarnym uśmiechem na twarzy.
– Nie chcę słyszeć o Norku – ostro odezwał się Joel. – Ustaw wagę i zobaczmy, ile ten drań waży.
Wyregulowanie wagi i zważenie diamentu na małej szalce zabrało im trochę czasu. Waga nie była dokładna, Kitty ważyła na niej przyprawy i zioła. Lecz w tej chwili Joel nie potrzebował dokładnej wagi. Wiedząc, że jedna uncja równa się stu czterdziestu dwóm karatom i wpatrując się w mosiężne ciężarki, które Joel ustawiał ostrożnie na szali, był pewien, że diament musi ważyć więcej niż trzysta pięćdziesiąt karatów.
Wyprostował się, oparł ręce na biodrach i spojrzał triumfująco na Jacka.
– Pół miliona? – myślał głośno. – Na pewno trzy czwarte miliona. Może nawet milion.
– Tak, panie Blitzboss. Ma pan rację.
Joel zdjął kamień z wagi i począł chodzić po werandzie, obracając go w dłoni.
– Nie opłaca się go sprzedawać tutaj, w Kimberley. Będziemy musieli pojechać z nim pewnie do Capetown. Może do Antwerpii albo do Amsterdamu. Tam damy go oszlifować. Wtedy będzie wart jeszcze raz tyle.
– Ascher & Mendel to zrobią, panie Blitzboss. Pan Barney zawarł z nimi specjalną umowę.
Joel spojrzał na wschód, na drzewa koralowe błyszczące w porannym słońcu.
– Nie mam zaufania do nich.
– To jedni z najlepszych, panie Blitzboss.
– Jack, ty jesteś Ndebele. Co wiesz o szlifierzach diamentów?
– Znam się na tym, panie Blitzboss. Znam Aschera i Mendla. Dobrze szlifują, wszyscy tak mówią. Zwłaszcza nietypowe kamienie.
Joel zagryzł wargi. Po chwili odezwał się:
– Ten Ntsanwisi. Można mu ufać?
– W jakim sensie, proszę pana?
– Czy można mu ufać? Nie rozumiesz po angielsku?
– Lepiej niż biali rozumieją nasz język, proszę pana. Joel zaczął znowu kuśtykać po werandzie.
– Chodzi o to, czy rozpowie o tym diamencie. Czy wszystkim rozgada.
Dżentelmen Jack zamknął oczy i prawie niedostrzegalnie potrząsnął głową.
– Jesteś pewien? – dopytywał się Joel.
– Tak, panie Blitzboss. Ntsanwisi nigdy nie sprawi panu kłopotu. Może powinien mu pan zapłacić. Pięć, sześć funtów. Nikomu nie powie o tym diamencie, jeśli mu pan zabroni.
– W porządku. A ty?
Dżentelmen Jack uniósł głowę, mając się teraz na baczności.
– Ja, proszę pana?
– Tak, ty.
– Nie rozumiem, proszę pana.
Joel trzymał olbrzymi diament w ręce, między jednym palcem a kciukiem, i obracał go w słońcu, tak że mienił się wszystkimi kolorami tęczy.
– Powiem jasno, Jack, tak, żebyś zrozumiał. Ten diament jest mój. Został znaleziony, kiedy pana Barneya tu nie było. Dlatego właśnie jest mój.
– Pan Barney jest współwłaścicielem, proszę pana.
– Być może. Ale kto zarządzał, gdy diament został znaleziony? Ja. Jest takie powiedzenie: „Ci, którzy znajdują, zatrzymują, a ci, którzy przegrywają, płaczą". Jest jeszcze i jedno powiedzenie: „Czego oko nie widzi, tego sercu nie żal".
– Proszę?
– Nie udawaj Greka – warknął Joel. – Zabierzemy ten kamień do Europy, dokąd udamy się pod jakimś pretekstem, i tam go oszlifujemy. Potem sprzedamy go za milion funtów i będziemy bogaci. Jeżeli to do ciebie nie trafia, to jesteś głupszy, niż myślałem.
Dżentelmen Jack zaczął sobie wyłamywać palce, jeden po drugim. Jego przystojna ciemna twarz była bez wyrazu.
– Nauczył mnie pan wielu rzeczy, panie Blitzboss – i zaczął Dżentelmen Jack. – Zostałem wychowany przez dobrych misjonarzy. Zawsze mi powtarzali: bądź uczciwy, nie cudzołóż, nie pij alkoholu, nie kłam.
Joel zmrużył podejrzliwie oczy.
– Nie zawsze mi się udawało – kontynuował Dżentelmen Jack. – Lubiłem cudzołożyć. Nawet bardzo. Dlatego często cudzołożyłem. Wszystko jedno, co jest napisane w Biblii, lubiłem to i myślę, że kobiety, z którymi spałem, też były zadowolone. Jedna z nich, Venda, lubi, gdy śpiewają chóry kościelne, więc gdy chcesz się z nią kochać, musisz i zabrać ją w okolice kościoła i ukryć się gdzieś w krzakach. To nie może być grzech. Sprawiasz przecież tej kobiecie radość, a w dodatku słuchasz niebiańskiej muzyki.
– Do czego zmierzasz? – chciał wiedzieć Joel.
– Tylko do jednego, proszę pana. Zgodnie z prawem kopalnia diamentów należy w połowie do pana Barneya, choć go tu teraz nie ma. Jeśli nie powiemy mu, że znaleźliśmy ten diament, to zupełnie tak, jakbyśmy mu go ukradli, proszę pana.
Joel mruknął coś pod nosem i potarł ręką swoje lewe udo. Jego twarz zdradzała roztargnienie i niezadowolenie.
– Cudzołożę, panie Blitzboss – powiedział Dżentelmen Jack. – Piję i gram w karty. Ale kradzież diamentów to nie to samo. Wykluczone, proszę pana. Proszę się z tym do mnie nie zwracać.
Joel podniósł swoją laskę i szturchnął nią Jacka w okolicach klatki piersiowej. Dwa czy trzy silne szturchnięcia.
– Ja cię nie proszę, Jack. Ja cię po prostu informuję.
– To nie jest w porządku, proszę pana. Bóg mnie skaże.
– Myślisz, że Pana Boga obchodzi jeden mały kamień? Boga nie obchodzą kamienie. Wszystkie kamienie mają dla niego taką samą wartość: granity, sól czy diamenty. Tylko dla ludzi są coś warte. Spójrz – powiedział Joel i podniósł diament na otwartej dłoni swojej prawej ręki. – Mógłbym wrzucić ten diament w krzaki i nikt by go nie znalazł. Ile byłby wtedy wart? Nic. Kompletnie nic. I to właśnie próbuję wbić do twojej głupiej kapuścianej głowy. Ten diament jest cenny tylko dlatego, że został wykopany przez Ntsanwisi i dlatego, że mi go przyniosłeś. I jeszcze dlatego, że wiem, co z nim zrobić. Dla pana Barneya nie ma żadnej wartości. Bo co on takiego zrobił? Nawet go tu nie ma. Ten diament jest nasz, bo jest nasz i basta.
– Pan go zabierze? – Dżentelmen Jack mówił teraz bardzo powoli. – Da go pan oszlifować, potem go pan sprzeda i nigdy nie powie panu Barneyowi, co się stało?
– Jesteś bardzo pojętny – uśmiechnął się Joel. – Lubię pojętnych ludzi.
– A jeśli powiem panu Barneyowi? – Dżentelmen Jack spuścił głowę.
Joel obrzucił go chłodnym spojrzeniem.
– Nie powiesz.
– A jeśli powiem?
– Jesteś czarnuchem – odparł Joel. – Nie masz żadnych uprawnień, żadnej reputacji, nie masz nawet duszy. Możesz sobie mówić dobrze po angielsku, możesz się robić na strojnisia z Capetown, ale na tym się kończy. Pod tą dobrze skrojoną kamizelką jesteś nikim innym jak tylko prymitywnym dzikusem i nikt ci nie uwierzy, nawet jeśli przysięgniesz, że gotów jesteś poderżnąć sobie gardło. Ale coś ci powiem. Jeśli Barney dowie się o tym diamencie, to gorzko pożałujesz, że go sobie nie poderżnąłeś.
Dżentelmen Jack patrzył na Joela szeroko otwartymi oczami. Potem westchnął zrezygnowany, odwrócił wzrok i wytarł usta dłonią.
– Zrozumiałeś?
– Co?
– Zrozumiałeś, co masz robić?
– Tak – odparł Dżentelmen Jack. – Mam wrócić do pracy i trzymać język za zębami.
Joel jeszcze raz podniósł do góry rękę z diamentem. Słońce świeciło coraz jaśniej. Joel oglądał diament ze wszystkich stron.
– Musisz zrobić jeszcze więcej. Musisz sobie wmówić, że nigdy nie widziałeś tego diamentu.
– Chcę swoją dolę, panie Blitzboss.
– Dolę? A niby z jakiej racji?
Dżentelmen Jack zachował ten sam wyraz twarzy, grzeczny, służalczy, powściągliwy, lecz cała jego sylwetka zastygła jakby w bezruchu, mięśnie ramion napięły się.
– Chodzi o diament, panie Blitzboss. Dobrze pan wie.
Joel włożył ostrożnie diament do kieszeni koszuli. Potem obrzucił Jacka jednym ze swoich najbardziej bezczelnych spojrzeń i rzekł:
– O jaki diament?
– Niech pan przestanie, panie Blitzboss. Mam dowód. Ntsanwisi poświadczy, że sam go wykopał.
– I to ma być dowód? Ntsanwisi wykopał bezużyteczną bryłkę ziemi i kwarcu.
– Panie Blitzboss, ostrzegam pana, chcę swoją dolę. Joel obszedł stół i wyszczerzył zęby.
– Oczywiście, że dostaniesz swoją dolę. Myślałeś, że cię oszukam? Przyniosłeś ten diament, więc ci zapłacę. Zapłacę ci też za trzymanie języka za zębami. Co powiesz na pięćset funtów?
– Siedemset pięćdziesiąt, panie Blitzboss.
– Pięćset.
Dżentelmen Jack wolno skinął głową. Jego kolczyk z kości słoniowej zamigotał w słońcu.
– W porządku, panie Blitzboss. Pięćset. Ale musi mi pan zapłacić teraz.
– Zapłacę ci, jak sprzedam diament.
– Nie, panie Blitzboss. Teraz. W przeciwnym razie przekażę dobrą wiadomość panu Barneyowi Blitzboss, gdy wróci. Pomyślna wiadomość, powiem. Szczęście się do pana uśmiechnęło. Olbrzymi diament!
– No dobrze – powiedział Joel, sadowiąc się ponownie na krześle. – Zapłacę ci, kiedy pójdę do banku. Chcesz się napić?
– Nie bardzo mam co oblewać, panie Blitzboss.
W tej właśnie chwili zjawiła się Kitty Griqua. Przyszła zabrać brudne naczynia i kieliszki. Była pulchną, przyjazną kobietą, wdową. Jej mąż i dwoje dzieci umarli na cholerę ponad sześć lat temu. Od tego czasu pracowała jako służąca u białych ludzi. Gotowała i sprzątała w domu Barneya i Joela. Przedtem pracowała dla pana Oliviera Petersa z British Diamond Mining Company, który wyjechał w pośpiechu do Anglii, by opiekować się swoją sparaliżowaną matką w East-bourne. Joel nienawidził jej ze wszystkich sił, bardziej za śpiewane przez nią pieśni religijne niż za rostbefy, choć za tymi ostatnimi też nie przepadał.
– Rozmawia pan o diamentach? – zagadnęła, sprzątając z wiklinowego stołu. Na głowie miała ciasno zawiązaną zieloną chustkę. Ubrana była w prosto skrojoną sukienkę z barwionego na zielono perkalu.
– Zawsze rozmawiam o diamentach – powiedział Joel głośno i wolno, tak jakby mówił do opóźnionego w rozwoju dziecka. – Tym się właśnie zajmuję w życiu.
Kitty, wcale nie zbita z tropu, wyszczerzyła swoje rzadkie zęby i wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Wiem, proszę pana. Diamenty to pana zajęcie, proszę pana. Ale nie są pana głównym zajęciem. – Chwyciła opróżnioną do połowy butelkę whisky i potrząsnęła nią tak mocno, że aż prysnęło. – To tutaj, to pana główne zajęcie.
– Nie bądź taka bezczelna – powiedział Joel, lecz bez złości w głosie. – Idź i ugotuj mi kilka jajek, zanim kopnę cię w gruby tyłek i wyrzucę stąd na dobre. Słyszysz? I przypilnuj, żeby nie ugotowały się na twardo, tak jak ostatnio.
– Już się robi, panie Blitz – uśmiechnęła się Kitty. – Pewnie musi się pan teraz zająć swoimi diamentami?
Joel nachmurzył się. Zwolniłby Kitty już dawno temu, gdyby mógł. Nigdy by jej nie zatrudnił. Lecz Kitty przyjaźniła się z rodziną Mooi Klip i Barney lubił, kiedy kręciła się po domu, bo przypominała mu o niej. Pamiętała czasy, kiedy Mooi Klip była małą dziewczynką. Obecność Kitty sprawiała, że Barney wierzył, iż Mooi Klip jeszcze do niego wróci, nie przepadnie tak bez śladu.
Joel uważał, że Barney jest zbyt miękki. Pewnego dnia udusi się w swoich własnych sentymentach i dobrze mu tak. Barney nie był w stanie dostrzec, że jego rzekoma żyłka do interesów czy też godna podziwu determinacja, z jaką walczył z Cecilem Rhodesem, były jedynie blichtrem. Pod spodem był ciągle jeszcze naiwnym Zydkiem z Clinton Street, pieszczochem przytulonym do swojej mamy, który z niecierpliwością czeka na szabasowe smakołyki. Miał ambicję, zgoda, lecz nigdy nie wyzwoli się ze swoich wspomnień z dzieciństwa. Nie tak łatwo zapomina się Lower East Side, nawet jeśli jest się tutaj, w dalekiej kolonii. Świeczki Murzynów zawsze będą mu się kojarzyły z siedmioramiennym kandelabrem, rozpraszającym ciemności Nowego Jorku.
Dżentelmen Jack przerwał ciszę.
– To ja już sobie pójdę. – Zabrzmiało to jak pytanie.
– Dobrze, wracaj do pracy – powiedział Joel. – Do zobaczenia później. Spotkajmy się może po lunchu.
– Będzie pan dzisiaj jadł śniadanie, panie Joel? – zapytała Kitty, odwracając siei przytrzymując jednocześnie stopą rozsuwane drzwi.
– Pasztet albo ser – powiedział Joel.
– Jest zimna wołowina, panie Joel. Może zje ją pan z piklami?
– Obojętnie. A teraz może dałabyś mi spokój, bo muszę wrócić do swoich zajęć, o których nie masz zresztą zbyt pochlebnego zdania.
Kitty przechyliła głowę, tak że jej podwójny podbródek przypominał błyszczącą kiełbaskę.
– Wie pan, co Griqua mówią o pochodzeniu diamentów, panie Joel?
– Nie, Kitty, nie wiem.
– Za każdym razem, kiedy słyszę, jak poszukiwacze diamentów sprzeczają się, do kogo jakiś tam diament należy, kto tak naprawdę jest jego właścicielem, przypominam sobie starą opowieść, przekazywaną z ust do ust wśród naszych ludzi. Historia głosi, że dawno temu panował tu głód, smutek i cierpienie. Wtedy pewien dobry duch przybył z nieba z koszykiem pełnym diamentów i postanowił rozsypać je wokoło, aby sprawić ludziom radość. Więc ten duch przeleciał nad rzeką Vaal, rozsypując po drodze diamenty, aż w końcu dotarł do Colesberg Kopje, do miejsca zwanego Kimberley. W tych odległych czasach rosło tu mnóstwo wysokich drzew. Duch zaplątał się w ich gałęziach i wszystkie diamenty rozsypały się po wzgórzu. Tam znaleźli je biali ludzie.
– Tak – powiedział niecierpliwie Joel. – Bardzo ładna opowieść.
– Kiedy o tym wszystkim myślę – przerwała mu Kitty – zadaję sobie pytanie: Jeśli to prawda, że duch rozrzucił te diamenty, to czy jakiś człowiek ma prawo twierdzić, że jakiś diament należy do niego? Diamenty były prezentem z nieba i myślę, że należą one do nas wszystkich, prawda?
Joel zabębnił palcami w stół. Dżentelmen Jack spojrzał na niego, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, i zagryzł usta.
– Przez wiele setek lat ludzie mieli różne teorie, jeśli chodzi o diamenty – odezwał się wreszcie Joel. – W Indiach ciągle jeszcze wierzą, że diamenty rozrastają się tak jak kryształy i że co dwadzieścia lat będą mogli wykopywać nowe. Jeszcze nie tak dawno temu nawet tutaj ludzie myśleli, że to zastygłe kropelki rosy, które zakrzepły pod wpływem promieni wysyłanych przez określoną koniunkcję gwiazd. Prawda jest jednak zupełnie inna. Diamenty to rozgrzane przez wulkany grudki węgla. Leżą porozrzucane pod ziemią i czekają, aż się je wykopie. Nie mają w sobie magicznej siły i nie są wcale tajemnicze. To po prostu grudki węgla. A teraz może już byś sobie poszła i przyrządziła mi jajka? Tylko nie gotuj za długo.
– Oczywiście, proszę pana. – Kitty skinęła głową i weszła do środka. Rozsuwane drzwi głośno się zatrzasnęły.
Joel oparł się o krzesło i spojrzał na Dżentelmena Jacka obojętnymi jak kamienie oczami. Jego zdeformowana dłoń znajdowała się na wysokości ust.
– Wiesz co, Jack?
– Słucham, panie Blitzboss.
– Uważam, że błędem jest kształcenie czarnych. Kształcenie czarnych to początek końca. Są tym bardziej szczęśliwi im mniej wiedzą i gdy mogą żyć jak dzikusy. Przedtem śpiewali ihubo. A co teraz śpiewają? Ponure anglikańskie pieśni religijne. Zapamiętaj sobie moje słowa, Dżentelmen Jack, edukacja czarnych przyniesie same kłopoty.
– To nie jest zła kobieta – powiedział Dżentelmen Jack, odwracając głowę w stronę domu.
– Tak myślisz? Jest za bardzo dociekliwa i to mi się w niej nie podoba. O co jej chodziło z tymi duchami i diamentami?
– Nie wiem, proszę pana.
– Myślisz, że podsłuchiwała? Dżentelmen Jack wzruszył ramionami.
Joel miarowo gładził swoją łysinę, raz za razem. Wpatrywał się w szparę w podłodze, przez którą widać było połyskujący w słońcu kurz oraz śmieci. Po chwili położył rękę na swojej kieszeni, w której spoczywał diament. Był cieplejszy niż przedtem. Rozgrzał się wydzielanym przez jego ciało ciepłem. Uśmiechnął się do Dżentelmena Jacka. Był teraz w jeszcze lepszym humorze.
– Kiedy powinienem pojechać do Capetown? – zapytał. – Może w przyszłym tygodniu? Edward Nork może mnie przecież zastąpić do czasu powrotu Barneya, prawda? Edward Nork rzadko kiedy jest trzeźwy, ale ma głowę na karku.
– A jaki powód swojego wyjazdu pan wymyśli? – chciał wiedzieć Dżentelmen Jack. – Niech pan pamięta, jeśli pana nakryją z tym diamentem, to i ja wpadnę. I wie pan, co mi wtedy grozi?
– Powiem, że jadę kupić pompy – powiedział Joel.
– Pompy? Po pompy nie trzeba jechać aż do Capetown. Pan Rhodes ma mnóstwo pomp w De Beers.
– To powiem, że jadę poszukać sobie żony.
– Żony, panie Blitzboss?
Joel roześmiał się słysząc zdziwienie w głosie Jacka. – Tak – odparł, ściszając głos. – W końcu kiedyś trzeba się ożenić, prawda?
Wozy zaprzężone w woły, które wiozły Barneya, pięćdziesiąt cztery krzesła, osiemnaście stołów, szesnaście łóżek, kilkadziesiąt metrów wykładzin, dwadzieścia trzy perskie dywany, trzydzieści jeden obrazów, jedenaście szaf, materiały na zasłony, zegary, biurka, kanapy, klatki na ptaki, wysokie komody – podziwiane były przez wszystkich, których mijały. Było to jedno z najwspanialszych widowisk 1878 roku. „Colesberg Advertiser" przyrównywał wozy wjeżdżające do Kimberley do cyrku, który zjechał na występy, a całej tej powoli zbliżającej się do Vogel Vlei procesji towarzyszyli tańczący na boso czarni chłopcy oraz dwie irlandzkie prostytutki wdzięczące się bez przerwy do woźniców.
Wozy wiozły nie tylko meble. Na samym przodzie orszaku siedziała świeżo upieczona małżonka Barneya w swoim błyszczącym powozie, pod kremową jedwabną parasolką z frędzelkami. Była wysoka, smukła i tak dobrze ułożona jak jeszcze żadna z kobiet przybywających do Kimberley. „Pani Blitz jest kobietą o olśniewającej urodzie!", pisał „Colesberg Advertiser" w swojej kolumnie towarzyskiej. „To bogini, uosobienie kobiecego wdzięku! Czekamy z niecierpliwością, by oddać jej pokłon!"
Kiedy furmani i portierzy rozładowywali wagony, Barney oprowadzał Sarę po pokojach Vogel Vlei. Ich kroki rozbrzmiewały w jadalni, pokoju gościnnym, kuchni, na schodach, półpiętrach. Dotarli w końcu do głównego pokoju sypialnego.
Barney usiadł na szerokim parapecie w swoim eleganckim, szarym garniturze. Zdjął kapelusz i patrzył na Sarę biegającą to tu, to tam, po błyszczącej drewnianej posadzce.
– No i co powiesz? – zapytał, odkładając kapelusz na bok.
– Barney, jest zachwycający, dużo ładniejszy niż Khotso.
– Cieszę się – powiedział. – Wiedziałem, że będzie ci się podobał.
Podbiegła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w czubek nosa.
– Jest wspaniały – szepnęła. – Jest jak marzenie. Poczekaj tylko, aż Nareez zobaczy ten wspaniały pokój!
– Nareez jest teraz zbyt zajęta rozpakowywaniem – powiedział Barney.
– Rozpakowywaniem? Gdzie?
– W swoim pokoju, oczywiście. Co powiesz na butelkę zimnego francuskiego szampana i pasztet z antylopy?
– Nareez jest moją nianią – powiedziała Sara i zmarszczyła brwi… – Opiekowała się mną od kołyski, od dnia moich urodzin.
– Tak? – Barney nie wiedział, do czego zmierzała.
Sara odsunęła kapelusz Barneya i usiadła na parapecie obok niego. Poprawiła falbany swojej jasnoniebieskiej sukienki podróżnej. Jej ozdobny czepek miał tak szerokie rondo, że prawie dotykał czoła Barneya, więc musiał się trochę odsunąć.
– Wszystko w porządku, prawda? – zapytał. – Kiedy mówiłaś o Nareez, odniosłem wrażenie…
Wyraz twarzy Sary pozostał obojętny. Dwa razy mrugnęła powiekami, kokieteryjnie, pretensjonalnie. Źrenice jej dużych oczu były brązowe i zamglone jak grzybki pławiące się w pierwszych promieniach słońca. Zdanie Barneya zawisło w próżni. Pozostało niedokończone i bez odpowiedzi, a kiedy przechylił głowę na bok, chcąc dać w ten sposób do zrozumienia, że czeka na reakcję z jej strony, zacisnęła tylko usta i spojrzała mu prosto w oczy. Przypominała teraz niewinną, kokieteryjną bohaterkę kiepskiego, amatorskiego przedstawienia teatralnego.
Barney uśmiechnął się z przymusem. Podróż z Durban do Kimberley okazała się trudniejsza, niż przypuszczał. Kiedy przemierzali Natal, grzmoty rozlegały się prawie bez przerwy, a wolną wędrówkę po podgórskich terenach Drakensberg urozmaicały częste postoje spowodowane błotem, rwącymi się postronkami i łamiącymi się osiami. Pewnego niedzielnego popołudnia, przy wyjątkowo paskudnej pogodzie, dotarli do miejsca, gdzie droga przez góry zablokowana została przez olbrzymie osuwisko skalne, i w potokach deszczu zmuszeni byli rozebrać wozy na części i zepchnąć je po śliskich skałach, zanim mogli powędrować dalej. Przez całą podróż Sara była opanowana i niedostępna jak skała. Na każdym kroku widać było jej angielskie wychowanie.
Spała w jednym z wozów z meblami ze swoją bengalską nianią, Nareez, drobną kobietą, która nosiła kolczyk z rubinem w lewej dziurce od nosa, smarowała ciało olejkiem piżmowym, owijała się w purpurowy jedwab i bez względu na okoliczności musiała mieć do swojej dyspozycji maszynkę spirytusową, na której gotowała zjełczałe bhuna ghosth i smażyła parathes. Nareez pachniała jak brinjal bhaji w wodzie kolońskiej, lecz Sara uwielbiała ją i traktowała jak własną siostrę, a nawet matkę. Przez całą podróż, która prowadziła przez góry Basutoland i wyżyny Orange Free State, nawet wieczorem, kiedy zachodziło słońce, chmury płonęły, a bzy stawały się purpurowe, Barneyowi nie wolno było zbliżać się do „apartamentów podróżnych" Sary, jak sama je nazywała. Nigdy nie widział jej nawet w bieliźnie. Pewnego ranka, kiedy kropelki rosy na trawie wyglądały jak diamenty, zapukał do jej wozu, lecz został przywitany przez oburzoną Nareez, która wystawiła tylko głowę i krzyknęła: „Idź sobie! Mężczyznom wstęp wzbroniony! Żadnych ciekawskich!"
Barney miał nadzieję, że kiedy przybędą do Vogel Vlei, Nareez nie będzie miała takiego wpływu na Sarę, a on sam umocni swoją pozycję jako jej mąż i kochanek. Wiele tygodni temu zdecydował, że Nareez otrzyma najmniejszą sypialnię we wschodnim skrzydle domu. Jej okna wychodziły na Kimberley i Wielką Dziurę. Główna sypialnia zajmowała prawie całe piętro w zachodnim skrzydle, a jej okna wychodziły na bujną roślinność ogrodu Vogel Vlei.
– Jeśli nie powiesz mi, o co chodzi – powiedział Barney – nie mogę nic zrobić.
– Sam powinieneś wiedzieć! – odparta Sara.
– Nie jestem jasnowidzem. Może powinnaś poślubić jasnowidza?
– Przestań się wygłupiać, jesteś niemiły. Myślałam, że wykażesz się większą wrażliwością i może odrobiną savoir-faire.
– Nie wiem, co to jest savoir-faire. Jestem Amerykaninem, a nie Niemcem.
– To po francusku. Sauoir-faire to zręczność w postępowaniu z ludźmi.
Barney poddał się. Podniósł do góry ręce i ponownie opuścił je na kolana.
– No dobrze, nie znam się na savoir-faire. A teraz powiedz mi, o co ci właściwie chodzi.
– O sypialnię – powiedziała Sara. – O twoje zarządzenia. W końcu jestem damą, a ty oczekujesz ode mnie, żebym do końca życia przebywała z tobą dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Barney patrzył na nią, a po chwili powiedział:
– Tak, to prawda. Przecież na tym chyba polega małżeństwo?
– Ależ Barney – oburzyła się Sara. Złożyła dłonie jak nadąsana mała dziewczynka. Przesadnie akcentowała każde słowo. Barneyowi aż dreszcze przebiegły po karku. – Dama potrzebuje intymności i samotności, nie może przecież rozbierać się przy swoim mężu. Mój Boże, nie chcesz chyba oglądać mnie przy toalecie, czy patrzeć, jak się ubieram? Kobieta powinna być tajemnicza… tak zawsze mówiła mama… powinna być uosobieniem piękna, nie zdradzając, w jaki sposób osiągnęła taki efekt. A poza tym to krępujące.
– Wstydzisz się przy mnie ubierać?
Sara zarumieniła się i spuściła głowę, tak że kapelusz zakrył jej twarz. Chwycił ją pod brodę i z niedowierzaniem spojrzał jej w oczy.
– Jak to możliwe? Jesteś przecież moją żoną.
– Barney, kochanie, jestem też damą.
– Ale przecież wcześniej nic mi o tym nie mówiłaś. Nie wstydziłaś się w naszą noc poślubną.
– Nie rozbierałam się przy tobie. A poza tym, wstydziłam się.
– Wstydziłaś się? Czego się wstydziłaś? Odsunęła się i ustawiła do niego profilem. Był tak klasyczny jak rzeźby Donatella i tak samo jak one zimny.
– Nie mogę o tym mówić – powiedziała. – Nie godzi się.
– Mąż i żona nie mogą rozmawiać o miłości? Mąż i żona nie mogą rozmawiać o seksie? Jeśli nie godzi się, żeby oni o tym rozmawiali, to komu się godzi?
Sara oblizała wargi koniuszkiem języka, tak jakby nie smakowały jej słowa, które chciała wypowiedzieć.
– Mężczyźni rozmawiają o tym w klubach i szatniach, przy grze w polo.
Barney czuł się tak zdezorientowany, ze nie mógł złapać oddechu. Wstał, przeszedł się po sypialni, odwrócił na pięcie i wrócił do okna.
– W klubach? I w szatniach? To ci powiedziała matka?
– Barney, moja matka tak mnie wychowała, że czuję się teraz stuprocentową damą. Nauczyła mnie jeździć konno, szyć, mówić po francusku, grać na fortepianie i prowadzić dom. Dała mi też instrukcje odnośnie do małżeństwa, uświadomiła, czego mąż będzie ode mnie oczekiwał. Nie jest kobietą pruderyjną. Dawała mi też porady w sprawach intymnych, w sprawach seksu. Nigdy niczego przede mną nie ukrywała.
– Saro – Barney mówił teraz łagodnie, choć stanowczo – seks nie jest obowiązkiem. To przyjemność i najlepszy sposób na okazanie drugiej osobie swoich uczuć. To jedna z największych radości małżeństwa.
– Zapomniałeś chyba o najważniejszym, o dzieciach. Aleja chcę mieć z tobą dzieci, Barney. Nie zawiodę cię. Mam nadzieję, że nigdy cię nie zawiodę.
– Saro, wiem, że mnie nie zawiedziesz. Lecz zrozum, że nie chcę oglądać cię tylko w ubraniu czy w łóżku. Chcę cię oglądać w dzień i w nocy, nieważne, czy twoje włosy są uczesane czy w nieładzie, nieważne, czy masz na sobie koszulę nocną czy bieliznę, z makijażem i bez makijażu.
Sara zachichotała, lecz wcale nie było jej wesoło.
– To nonsens – stwierdziła. – Moi rodzice nigdy nie mieli wspólnej sypialni. Więc jak my możemy?
– Spaliśmy w tym samym łóżku w Khotso.
– To był nasz miodowy miesiąc. To naturalne. Ale teraz mówimy o czymś zupełnie innym. Mówimy o zwykłym, normalnym życiu.
– Normalnym? – z pretensją w głosie powiedział Barney. – Uważasz, że to normalne, gdy mężczyzna skrada się na palcach po korytarzu z pantoflami w rękach za każdym razem, kiedy chce się kochać ze swoją własną żoną?
– Ależ Barney, my nie możemy mieć wspólnej sypialni. Co z Nareez?
– Nareez? A co ma do tego Nareez? Poślubiłem ciebie, a nie Nareez!
– Nareez to moja niania, Barney. Kąpie mnie, ubiera, czesze. Przynosi mi wodę w nocy, kiedy chce mi się pić. Siada przy mnie i rozmawia, kiedy nie mogę zasnąć. Masuje mi czoło, kiedy boli mnie głowa. To niemożliwe. Nie możemy w trójkę dzielić jednej sypialni. Czysta utopia. Barney utkwił w niej wzrok.
– Ach tak – powiedział ostrym tonem. – Niemożliwe. Dlaczego mi od razu nie powiedziałaś? Gdybym wiedział od samego początku, nie musielibyśmy się teraz kłócić. Na miłość boską, Saro, o co ci chodzi? To jest nasza sypialnia, twoja i moja. Jesteśmy mężem i żoną. Czy naprawdę myślisz, że wybudowałem tę sypialnię po to, byś dzieliła ją z jakąś grubą, tłustą Bengalką? Mam teraz spać w innym łóżku, w innym pokoju, nie móc się tobą cieszyć, dotykać cię i całować, kiedy tego zapragnę? Nigdy! Jeśli spanie w oddzielnych łóżkach to sprawa zupełnie normalna w Anglii, to wcale się nie dziwię, że Anglicy są tak cholernie ekscentryczni!
– Anglicy nie są ekscentryczni, a Nareez nie jest gruba i tłusta! Jak śmiesz!
– Mówię to, bo to prawda, a ty zachowujesz się jak i stara panna, a nie jak zakochana młoda żona. Mówię to j przede wszystkim dlatego, że cię kocham i nie mam zamiaru spać bez ciebie.
Sara siedziała sztywno wyprostowana, nieruchoma, j Słońce przesunęło się nad domem, wpadało teraz przez okno, na którym siedziała. Jej włosy mieniły się czerwienią i brązem. Ostre światło słoneczne podkreślało też cienie na jej twarzy, a oczy, w których wyczytać można było zmęczęnie i niezadowolenie, pociemniały.
Kiedy ponownie się odezwała, w jej głosie wyczuwało się wyższość.
– Z czasem zrozumiesz, że wszystko musi odbywać się we właściwym czasie i miejscu. Dotyczy to również namiętności.
– Ale z ciebie mądrala – powiedział Barney i opuścił ramiona, sprawiając wrażenie kompletnie wykończonego. Wyglądał tak, jakby miał się za chwilę przewrócić.
– W pewnych sytuacjach uczucia można wyrazić, w innych lepiej ich nie ujawniać. Etykieta nie pozwala mężowi i żonie na pewne rzeczy, podobnie jest w relacjach koleżeńskich i między nieznajomymi.
– Powiedziała ci o tym twoja matka, czy przeczytałaś to w jednej z tych tanich książek o dobrych manierach?
– Barney, jesteś taki niemiły!
Barney rozluźnił krawat i wyszarpnął go spod kołnierzyka, następnie owinął go sobie dookoła dłoni.
– Pamiętam czasy, kiedy nie przejmowałaś się zbytnio etykietą. Na trawniku w Khotso, pamiętasz?
– Nie powinieneś mi o tym przypominać – odparła Sara. – Jestem teraz taka zdenerwowana. Uważam, że we wszystkim należy zachować umiar, choć to wcale nie znaczy, że ciebie nie kocham i nie żywię do ciebie gorących uczuć.
Barney spojrzał teraz na nią.
– No cóż – powiedział. – W takim razie Nareez pozostanie tam, gdzie jest, we wschodnim skrzydle, a my pozostaniemy tutaj. Jeśli chcesz, zainstaluję tu dzwonek, żebyś mogła wezwać Nareez, kiedy będziesz jej potrzebować. Ale pamiętaj, że i ja mogę tobie przynieść wody, mogę też z tobą rozmawiać, kiedy nie będziesz mogła zasnąć, w dodatku bez bengalskiego akcentu, mogę też z powodzeniem masować twoją biedną, bolącą głowę.
– A co z toaletą?
– Mamy osobne garderoby i osobne łazienki. Możesz zamykać drzwi, jeśli tak bardzo nie chcesz, żebym oglądał cię w gorsecie czy w papilotach.
– Nie noszę… – obruszyła się Sara i zaraz potem zorientowała się, że nie powinna rozmawiać na takie tematy. Podniosła się więc i tupnęła nogą. – Jesteś niemożliwy! Dlaczego musisz być taki okropny? Dlaczego jesteś taki uparty i wszystkim rozkazujesz?
Barney podszedł do okna, położył ręce na ramionach Sary i ścisnął tak mocno, że aż krzyknęła.
– Barney – błagała.
Uśmiechnął się do niej, lecz jego głos brzmiał oschle.
– Jestem niemożliwy, ponieważ mam do tego prawo. To jest mój dom, a ty jesteś moją żoną i musisz mnie słuchać, obojętnie czy jesteś Żydówką, czy chrześcijanką.
– A jeśli się tobie przeciwstawię?
Pocałował ją najpierw w policzek, potem w usta. Te pocałunki były szybkie, lekkie, lecz zdradzały wyraźnie jego potrzeby.
– Nie przeciwstawisz się – powiedział. – Za bardzo mnie kochasz.
Całował ją coraz namiętniej, lecz ona odsunęła się i zaprotestowała.
– Nie! – powiedziała z naciskiem.
Echo tego „Nie!" zabrzmiało jednocześnie w dziesięciu pokojach, a nawet na parterze, gdzie czterech robotników pociło się i dyszało przy przenoszeniu przez drzwi olbrzymiego mahoniowego łoża małżeńskiego.
Pojawił się Joel. Był nie ogolony i widać było, że ubierał się w pośpiechu, bo miał na sobie brudne bawełniane spodnie i poplamioną błotem koszulę.
– Nie spodziewałem się ciebie tak szybko – powiedział zadyszanym głosem i pokuśtykał za Bameyem przez korytarz. – Myślałem, że wrócisz najwcześniej w połowie przyszłego miesiąca.
Barney polecił jednemu z Murzynów, żeby wniósł złocone francuskie krzesło do jadalni.
– My też. Ale ze względu na pogodę zdecydowaliśmy się wyruszyć, gdy tylko kupiliśmy meble. Obawialiśmy się deszczów. Oczywiście nie mamy jeszcze wszystkiego, ale na początek wystarczy. Przynajmniej będziemy mogli już zacząć wydawać przyjęcia.
– Szkoda, że mnie nie uprzedziłeś o swoim powrocie – narzekał Joel. – Postanowiłem w poniedziałek wyruszyć do Capetown.
– Capetown? Po co? Jesteś tu teraz potrzebny.
– Tak, wiem.
– Więc zostań. Nie musisz przecież jechać do Capetown. Podróż cię dobije, jest przecież środek lata. A poza tym w przyszłą środę wydaję obiad i nie możesz mi odmówić. Zaprosiłem nawet Rhodesa.
Joel przywołał jednego z Murzynów, który niósł krzesło na plecach i wnosił je właśnie do ba wialni. Murzyn postawił krzesło na ziemi. Joel oparł się o nie, prostując swoje obolałe plecy, a jednocześnie wspierając się cały czas na lasce.
– Barney, prawda jest taka, że chcę poszukać jakiejś pokrewnej duszy. Oczywiście, mam też tam inne sprawy do załatwienia.
– Przecież tu, w Kimberley, masz mnóstwo przyjaciół. I służących. A propos, mam zamiar zatrudnić lokaja, to już postanowione. Może znajdziemy kopacza, który nadawałby się też do wykonywania prac domowych. Poza tym Kitty też potrzebuje pomocników w kuchni. Przecież wprowadzamy się teraz na dobre.
– Mam nadzieję, że będą mieli odpowiednie kwalifikacje i będą umieli doprawić pieczeń. Najzupełniej się z tobą zgadzam – powiedział Joel. – Ale wracając do tego, o czym mówiłem wcześniej, mam zamiar poszukać sobie żony.
Barney usiłował przywołać jednego z Murzynów, który chodził w kółko z figurką z brązu, nie wiedząc, gdzie ją postawić. Lecz teraz odwrócił się i spojrzał na Joela.
– Żony? – powtórzył, nie wierząc własnym uszom. – Poszukać żony? Jest przecież tyle dziewcząt w Kimberley.
– Dziewczęta to dziewczęta, Barney. Ja potrzebuję kogoś, kto by się mną opiekował. Starzeję się. Noga i biodro nie dają mi sokoju. Chcę dzielić z kimś życie. To wszystko. Potrzebuję prawdziwego przyjaciela.
– A tu takiego nie znajdziesz?
– Wszystkie przyzwoite dziewczyny powychodziły już za mąż, a te mniej przyzwoite to nie Żydówki. Poza tym nie chcę dziewczyny, która spała prawie z każdym kopaczem z Wielkiej Dziury. Chcę kogoś spokojnego, rozumiesz, kogoś, kto cieszy się szacunkiem. Kogo można obdarzyć zaufaniem.
Barney jeszcze nie przyszedł do siebie.
– Mówisz poważnie? Szukasz żony?
– Dlaczego to cię tak dziwi?
– Nie dziwi mnie. Chyba po prostu się cieszę. Widzę, że idziesz w moje ślady.
Joel napiął mięśnie twarzy, lecz tylko osoba, która bardzo dobrze go znała, mogła to zauważyć. Zmarszczki na jego twarzy, które od czasu wypadku pogłębiły się i wżarły w skórę jak kwas w stalową płytę, zrobiły się dłuższe, bardziej napięte i wyraźniejsze. Przez jedną małą chwilę postarzał się o pięć lat. Słońce wychodzące zza chmury zajaśniało ponownie pełnym blaskiem, a ptak rozpostarł skrzydła na wietrze.
– Co zaszło w Durban? – zapytał cichym, drażniącym głosem.
Barney nie spodziewał się tak ostrej reakcji.
– Co zaszło? Nie domyślasz się, co zaszło?
– Powiedz mi. Chcę usłyszeć od ciebie.
– No cóż… – bronił się Barney. – Ożeniłem się.
– Ożeniłeś się? Tak po prostu? Pojechałeś do Durban i ożeniłeś się?
– Masz coś przeciwko temu? – warknął Barney.
– Nie wiem. Stało się. Nie ma sprawy. To pewnie ta dziewczyna o nazwisku Sutter. Śniła ci się po nocach od twojego pierwszego pobytu w Natal. To ona albo jakaś Murzynka.
– Myślisz, że wolno ci tak ze mną rozmawiać? – Barney nie wytrzymał. – Poślubiłem Sarę, jeśli chcesz wiedzieć. Jest moją żoną. Uważaj na swoje słowa, bo nie ręczę za siebie.
– Co, pewnie mnie zastrzelisz – prowokował Joel. Był oschły.
– To piękna, delikatna dziewczyna – powiedział Barney.
– Na pewno. Nie jest też Żydówką.
– Spałeś z tyloma kurwami, że powinieneś teraz trzymać język za zębami.
– Przynajmniej się z nimi nie żeniłem.
– W porządku, Joelu – powiedział Barney. – Nie kłóćmy się, zgoda? Obojętnie, co powiesz, nie zmieni to faktu, że panna Sara Sutter jest teraz Sarą Blitz i twoją bratową. I niezależnie od tego, co powiesz, i tak zaproszę cię na obiad w środę wieczór.
– Umówiłem się z Henkiem van der Westhuizen. Jadę w poniedziałek.
– Jedź w przyszły piątek. Mógłbyś się wtedy zabrać z Haroldem Feinbergiem. Jedzie ze swoimi diamentami.
Joel spojrzał na dwóch Murzynów, którzy nieśli ciężką, zdobioną szafę. Stąpali po lśniącym korytarzu jak dwie czarne mrówki zmagające się z pudełkiem od zapałek sto razy większym od nich.
– Wolałbym jednak jechać z Henkiem, to wszystko – powiedział niepewnie.
– Jaką różnicę sprawią ci trzy dni? – zapytał Barney. – Masz złapać żonę a nie pociąg.
– Nie wiem – powiedział Joel.
– Ale ja wiem – stwierdził Barney i klepnął go po ramieniu. Joel zamknął oczy z bólu. – Wiem, że zostaniesz i będziesz się dobrze bawił. Patrz, idzie Sara.
Sara schodziła właśnie po kręconych schodach. Miała na sobie jasnozieloną sukienkę i perłowy naszyjnik. Jej lewą pierś zdobiło ciemnozielone strusie pióro oraz diamentowa broszka, którą dostała od Barneya w prezencie zaręczynowym. Jej ciemne włosy zaplecione były w modny warkocz i ozdobione turkusowymi grzebieniami. Barney powitał ją przy schodach i ujął za dłoń.
– Przywitaj się z Joelem. Ostatni raz widziałaś go w szpitalu.
Joel wstał z wysiłkiem i bólem. Podał Sarze rękę. Pochylił się i ucałował jej palce, po czym spojrzał na jej dłoń i koniuszkiem palca dotknął linii zdrowia, linii miłości i linii życia. Obserwowała go z zaciekawieniem, litością i wstrętem zarazem. Ostatnimi czasy jego twarz wydawała się bardziej powykrzywiana i wynędzniała niz zwykle, w dodatku czuć było od niego whisky. Mimo wszystko ciągle jeszcze potrafił oczarować kobietę i powiedzieć jej coś miłego. Tak jak za dawnych czasów.
– Ma pani przed sobą długie i dostatnie życie – powiedział.
– Nie wiedziałam, że umie pan wróżyć z ręki?
– Nie umiem – uśmiechnął się Joel. – Lecz lubię głaskać dłonie ładnych kobiet, a poza tym nie jestem taki głupi, więc wiem, że kobieta, która wychodzi za mąż za jednego z najbogatszych ludzi w Kimberley, będzie żyła dostatnio do końca swoich dni.
– Droczy się pan ze mną – odparła Sara. – Barney, twój brat droczy się ze mną.
– Zgadza się – stwierdził Barney z entuzjazmem w głosie.
– Będzie pan oczywiście na naszym uroczystym obiedzie? – zapytała Sara.
Oczy Joela powędrowały w bok i zatrzymały się na Barneyu. Barney z kolei spojrzał ukradkiem na Sarę. Joel przełknął ślinę.
– Miałem zamiar udać się w poniedziałek do Capetown.
– Wykluczone. – Sara uśmiechnęła się. – Musi pan przyjść na nasz środowy obiad, elegancko się ubrać i wygłosić mowę, oznajmiając o naszym ślubie. Jestem pewna, że zrobi to pan najlepiej ze wszystkich.
– Naprawdę bardzo bym chciał – zaczął Joel, lecz Sara nie pozwoliła mu skończyć.
– W takim razie załatwione – oświadczyła. – A teraz chodź mi pomóc z obrazami na górze, Barney, kochanie.
Przestawiłam je chyba dwadzieścia razy i ciągle jeszcze nie wyglądają tak jak należy.
Joel spojrzał błagalnie na Barneya, lecz on wzdrygnął tylko ramionami. W tej właśnie chwili pojawiła sięNareez. Człapała powoli w swoich jedwabnych pantoflach i na widok Joela zmarszczyła pogardliwie brwi. Z odrazą spojrzała na jego brudne spodnie i koszulę, więc Joel podniósł tylko do góry swoją laskę, rzucił szybko shalom, po czym ulotnił się z Vogel Vlei.
– Shalom - krzyknął za nim Barney.
– Czy to jeszcze jeden diabeł? – zapytała Nareez, z wyraźnym bengalskim akcentem.
– To mój brat – sprostował Barney.
– To właśnie miałam na myśli – odparła Nareez, składając ręce. – A teraz, panno Saro, czas na masaż.
– Myślałem, że mamy zawiesić obrazy – zdziwił się Barney.
Sara posłała mu pocałunek.
– Pielęgnacja ciała jest ważniejsza, kochanie. A Nareez jest znakomitą masażystką. Poza tym jestem bardzo zmęczona i mam ochotę się zrelaksować. Nareez tobie też zrobi masaż, jeśli chcesz.
Barney pokręcił głową.
– Wolałbym już wyjść na drogę i zostać podeptanym przez słonie. Dziękuję bardzo. Kiedy zejdziesz?
– Na podwieczorek, oczywiście. Powiem tej twojej kucharce, żeby nakryła do stołu z tyłu, na tarasie. Proszę cię, kochanie, bądź ostrożny i nie pracuj zbyt ciężko.
– Proszę za mną, panno Saro – powiedziała Nareez, ujmując Sarę za rękę. Za plecami Sary, Barney rzucił niani groźne spojrzenie. Nareez podciągnęła pospiesznie swą szatę i ruszyła po nie przykrytych dywanami schodach. Jej bransolety i inne ozdoby brzęczały tylko hałaśliwie, a tłusty tyłek kołysał się na wszystkie strony.
Barney siedział właśnie w salonie w swoim zielonym szlafroku i czytał londyńską „Morning Post" sprzed trzech miesięcy, kiedy Dżentelmen Jack zapukał do drzwi. Był to drugi dzień ich pobytu w Kimberley, więc Sara jeszcze spała. Głowę miała całą w papilotach, a powieki wdzięcznie przymknięte. Barney zszedł wcześniej na dół, żeby napić się herbaty i skosztować wątróbki drobiowej z cebulką przyrządzonej przez Kitty. Raczył się właśnie drugą filiżanką herbaty, owocami i przestarzałymi wiadomościami z Anglii.
– Jack! – przywitał go grzecznie Barney. – Miło mi, że cię widzę. Co tam słychać w kopalni?
– Wszystko dobrze, panie Blitzboss. Znakomicie. Od kiedy pan wyjechał, każdy tydzień przynosi trzy tysiące siedemset funtów zysku. Niektóre kamienie są całkiem przyzwoite, proszę pana. Jeden miał nawet dwadzieścia trzy karaty.
– To dobre wiadomości, Jack. A jak układały się tobie stosunki z panem Joelem?
– Żadnych kłopotów, proszę pana. Bardzo dobrze. Nie było żadnych spięć.
– Kamień spadł mi z serca. Chcesz się napić herbaty? Kitty ma więcej w kuchni.
– Nie, proszę pana. Przyszedłem tylko, zęby się z panem przywitać.
– To miło z twojej strony. Cieszę się, że już jestem z powrotem. Dostaliśmy już te dwie maszyny parowe do wyciągu?
– Dwie, proszę pana. Jedna jest uszkodzona, ale myślę, że tę drugą uda się uruchomić za dwa dni.
– Dobrze. W porządku.
Barney wrócił do swojej gazety, ale po chwili spostrzegł, że Dżentelmen Jack wciąż stał w miejscu. Jak zwykle, miał na sobie szary garnitur i zabłocone buty. Obracał w rękach kapelusz. Sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć.
– Tak? – zapytał Barney, opuszczając gazetę. – Coś jeszcze?
Dżentelmen Jack odetchnął głęboko jak człowiek, który jest zły na samego siebie.
– Tak naprawdę, panie Blitzboss, nie wiem, co zrobić.
– Nie wiesz, co zrobić? W związku z czym?
– Chodzi o diamenty, proszę pana. I o Pana Boga. I o to, do kogo należy diament, kiedy już zostanie znaleziony.
– To proste – odparł Barney. – Zgodnie z prawem, diament należy do człowieka, na którego działce został znaleziony.
– Niezależnie od tego, kto by go znalazł, proszę pana?
– Oczywiście.
Zapanowała dziwna cisza i po chwili Dżentelmen Jack zapytał:
– Jeżeli pewien człowiek posiada kopalnię diamentów i w tej kopalni znajduje się diament, który nigdy nie został wykopany, to do kogo on wtedy należy, proszę pana?
– Jack, obojętnie, czy diament zostanie wykopany czy nie, i tak należy do niego.
– Nawet jeśli ten człowiek nie ma pojęcia o jego istnieniu, proszę pana?
Barney odłożył na bok „Morning Post" i wstał. Podszedł do drzwi, przy których stał Dżentelmen Jack. Ręce włożył do głębokich kieszeni swojego szlafroka i wpatrywał się teraz bacznie w twarz Dżentelmena Jacka. Ten Ndebele był sześć cali wyższy od Barneya i wyraźnie unikał jego spojrzenia. W końcu uśmiechnął się głupawo, jakby z lękiem.
– Co się stało, Jack? – zapytał Barney szeptem.
– Nic, panie Blitzboss. Wszystko jest w najlepszym porządku. Potrzebowałem tylko objaśnień, proszę pana. Prawnych objaśnień, ma się rozumieć. I moralnych. To wszystko. To wszystko, proszę pana. Tak jest napisane w Piątej Księdze Mojżeszowej, proszę pana, że prawa należy bezwzględnie przestrzegać. Ale żeby postępować zgodnie z prawem, trzeba je znać.
– Jesteś pewien, że wszystko w porządku? Wyglądasz, jakby coś cię dręczyło.
– Jestem pewien, proszę pana.
Barney patrzył przez chwilę na Dżentelmena Jacka, następnie wrócił na swoje miejsce i wziął do rąk gazetę.
– Wiesz co, Jack, kiedy byłem dzieckiem i potem nastolatkiem, sam nie wiedziałem, czego chcę od życia, od otaczających mnie ludzi, od siebie samego. Teraz zarabiam bardzo dużo pieniędzy i dokładnie wiem, co chcę robić, oraz jak się do tego zabrać.
Z przesadną dokładnością złożył gazetę, po czym powiedział, nie podnosząc wzroku:
– Pragnę zostać wyłącznym właścicielem kopalni diamentów w Kimberley. Chcę zostać członkiem klubu Kimberley nie po to, by się jeszcze wzbogacić. Zostanę nim, gdyż będę tak majętny i potężny, że będą mnie po prostu musieli przyjąć. Chcę być szczęśliwy i pragnę mieć dużo dzieci. Chcę odnaleźć też swoją religię, gdyż porzuciłem ją, przenosząc się tutaj, do Kolonii na Przylądku. Starałem się o niej zapomnieć, wymazać ją z pamięci.
– Rozumiem, proszę pana. Barney usiadł.
– A co u ciebie, Jack? – zapytał. – Wiesz, czego chcesz od życia?
Jack wpatrywał się uparcie w swój kapelusz, tak jakby odpowiedź na to pytanie wypisana była na szarej jedwabnej wstążce.
– Chcę dobrze kierować ludźmi, proszę pana. Chcę dobrze wypełniać swoje obowiązki, to wszystko.
– Jesteś pewien?
– O niczym innym Murzyn nie może marzyć, panie Blitzboss.
– Twoje pragnienia są śmielsze niż pragnienia większości Murzynów. Dużo śmielsze.
– Wiem, proszę pana.
– W takim razie w porządku. Najważniejsze, że to rozumiesz. A teraz wracaj do kopalni i zabierz się do naprawy tych maszyn wyciągowych.
– Tak, proszę pana. Jeszcze jedno, proszę pana. W holu czeka jakiś dżentelmen. Nazywa się Ransome.
– Biały?
– Tak, proszę pana.
– Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? Biały człowiek czekał cały ten czas na zewnątrz, a ty zawracałeś mi głowę tą bezsensowną gadaniną o prawnych objaśnieniach?
– Przepraszam, panie Blitzboss. Barney zacisnął gniewnie usta.
– Masz szczęście, że jeszcze u mnie pracujesz – syknął. – Wyjdź do niego natychmiast i poproś. I przeproś, że musiał czekać. Wiesz, czego chce?
– Nic nie mówił, proszę pana. Ale to duchowny, proszę pana. Ma koloratkę i czarną sutannę, proszę pana.
– No dobrze. A teraz ruszaj po niego.
– Tak, proszę pana. Dziękuję.
Po jednej czy dwóch minutach rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Barney zawołał:
– Proszę wejść! – i mały, zakurzony mężczyzna w czarnej sutannie wszedł do pokoju i zdjął kapelusz, z którego posypał się kurz.
– Pan Blitz? – zapytał drżącym, młodzieńczym głosem.
– Zgadza się. Barney Blitz. A pan nazywa się Ranso-me. Przepraszam, że mój pracownik kazał panu tak długo czekać. Nie miałem pojęcia, że był pan za drzwiami.
– Ja, to znaczy, nic nie szkodzi. Czekanie sprzyja medytacji, prawda? Bardzo przepraszam za ten kurz. Dzień był taki upalny, a ja jechałem w pośpiechu. Przyjechałem z Klipdrift.
– Proszę usiąść – zaprosił Barney. – Może napije się pan herbaty?
– Chętnie. Zaschło mi w gardle, zupełnie jak dzieciom izraelskim podróżującym przez pustynię. – Specjalnie położył akcent na „dzieciach izraelskich".
Barney podniósł głowę.
– Do czego pan zmierza, panie Ransome? Pan Ransome poczerwieniał.
– Przepraszam. Nie chciałem być nieuprzejmy. Chciałem w ten sposób podkreślić różnice, które nas dzielą. Chodzi mi o to, że ja jestem anglikaninem, a pan, no cóż, Żydem.
– I to trzeba podkreślać? – zapytał Barney ostrym tonem.
– Nie jestem pewien. Pomyślałem sobie tylko, że zanim panu powiem, po co tu przyjechałem, powinniśmy obaj wiedzieć, na czym stoimy.
Barney zadzwonił mosiężnym dzwonkiem na służącego. Następnie założył ręce na piersiach i z niekłamanym zainteresowaniem przyglądał się panu Ransome. Pan Ransome chwycił w rękę jakąś nitkę widoczną na poręczy jego krzesła i niemalże w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że niszczy materiał i to w dodatku w obecności pana domu. Zmieszał siei wyprostował. Zacisnął pięści i zarżał cichutko jak koń Barneya, Alsjeblieft w zimny lipcowy poranek.
– Przyjechałem, żeby porozmawiać z panem o Natalii Marneweck – powiedział pan Ransome. – Nie wiem dlaczego tak uważam, ale wydaje mi się, że ona lepiej ma się bez pana. Niech mi pan wybaczy tę szczerość. Lecz przez te sześć lat nie zapomniała o panu, nie do końca, choć próbowała. I zanim wyjdzie za mąż za swojego nowego narzeczonego, Coena Boonzaiera, o którego sstnienm pan przypuszczalnie wie, uznałem, że stosowne byłoby zapytanie pana, czy żywi pan jakieś… hmm, jakieś uczucia w stosunku do niej.
– Czy to ma być żart, panie Ransome? – zapytał Barney. – Bo jeśli tak, to jest naprawdę w bardzo złym guście.
– Żart? – zdziwił się pan Ransome. Jego uszy wydawały się bardzo czerwone w blasku porannego słońca, gdzieniegdzie widać też było pod skórą purpurowe żyłki. – Dlaczego, do licha, miałbym opowiadać takie żarty i to właśnie panu, którego ledwie znam.
– To ja oczekuję wyjaśnień.
– Panie Blitz – zaprotestował pan Ransome. – Co tydzień odwiedzam pannę Marneweck. Jest to kobieta o niezwykłym uroku osobistym, a w dodatku o niezwykłym harcie ducha, delikatna i głęboko religijna. Większość ludzi uważa ją za kobietę upadłą, od czasu gdy poczęła i urodziła nieślubne dziecko. Lecz nawet jeśli upadła, podniosła się znowu, a zawdzięcza to swojej prostocie, uczciwości i miłości Boga.
Barney podrapał się w zamyśleniu po policzku. Jak w kalejdoskopie widział wszystkie te chwile, które spędził w domku Mooi Klip, te noce w skrzypiącym, mosiężnym łóżku, pocałunki, szepty i spacery po wysuszonych drogach Kimberley, kiedy to słońce piekło niemiłosiernie, a kurz nie dawał spokoju. Myślał o torcie weselnym, o szczęściu, o wspólnych planach. Myślał o śniadaniu, które wylądowało na podłodze, i o Joelu.
– Panna Marneweck kochała mnie kiedyś, panie Ransome – powiedział Barney. – Przez sześć lat starałem się ją przekonać, że kocham ją i powinniśmy się pobrać, lecz bezskutecznie. Za każdym razem dawała mi kosza. Przyznaję, że zraniłem jej uczucia, ja i mój brat, panie Ransome. Lecz ona też mnie zraniła. Dlatego właśnie byłem taki podejrzliwy, kiedy zapytał mnie pan, czy żywię do niej jakieś uczucia.
– Czy nadal ją pan kocha? – zapytał pan Ransome ochrypłym głosem.
Barney podszedł do okna i ogarnął wzrokiem ogrody Vogel Vlei, w których nic jeszcze nie zdążyło wyrosnąć.
Pewnego dnia będą tutaj grządki z kwiatami, ścieżki posypane żwirem i drzewa pomarańczowe. Pewnego dnia wyrosną tu krzewy ozdobne, wśród których bawić się będą dzieci. Pewnego dnia będą tu dzieci. Obrócił się do pana Ransome i powiedział, akcentując każde słowo:
– Tak. Ciągle ją jeszcz kocham. Prawdopodobnie zawsze będę ją kochał. Ale teraz jestem już żonaty. Ożeniłem się ponad dwa miesiące temu, w Durban.
Pan Ransome otworzył usta, po czym ponownie je zamknął. Był oszołomiony. Rozejrzał się po pokoju, tak jakby miał za chwilę ujrzeć groźną, mściwą żonę wyłaniającą się nagle spod krzesła czy wychodzącą zza zasłony.
– Jest pan żonaty? -jęknął łamiącym się głosem. – Nic nie wiedziałem. Nie wiem, co powiedzieć.
– To nie pana wina – powiedział Barney. Poczuł bolesny ucisk w piersiach. Żałował teraz, że poznał prawdę. Wolałby się nigdy nie dowiedzieć, że Mooi Klip ciągle jeszcze go kocha. Nadal go kocha, po tych wszystkich kłótniach, mimo to, że tyle razy go odtrącała, po tych wszystkich wizytach i rozmowach. Kochała go, choć upłynęło już tyle lat. Był teraz kompletnie oszołomiony i zbity z tropu. Czuł się tak, jakby ten jąkający się ksiądz wychłostał go do krwi żelazną liną.
Kochał Sarę, to nie ulegało wątpliwości. Lecz miłość, którą czuł do Sary, była cząstką miłości, jaką darzył swą pracę i przyszłość. Sara pomoże mu zostać członkiem klubu Kimberley, Sara będzie idealną panią domu, żoną, która wie, że don'tyou know można wymawiać don't-chi-know oraz że nie powinno się wymawiać doing czy thinking z „g" na końcu. Nie trzeba było jej też przypominać, że nie powinno się prosić o dokładkę zupy, że dżentelmeni, którzy zjawili się w domu w porze lunchu i zostali zaproszeni do stołu, powinni wziąć swój kapelusz i laskę ze sobą do jadalni, że wizytówka powinna mieć dokładne wymiary: trzy cale na półtora cala oraz powinna być napisana kursywą.
Była ponadto kobietą o dużej urodzie. Miała regularne rysy twarzy i zgrabną sylwetkę, co zawdzięczała wieloletniej jeździe konnej. Jej włosy były miękkie, oczy niezwykłe, a piersi piękne jak płatki azalii.
Sara miała wszystko, co poszukiwacz diamentów mógł sobie wymarzyć. Jej jedyną wadą było to, że nie była Mooi Klip.
Pan Ransome odezwał się ze smutkiem w głosie:
– Myślę, że lepiej będzie, jak sobie już pójdę. Przepraszam, że tu przyjechałem.
– Co pan powie Natalii? – zapytał Barney.
– Że się pan ożenił. Nie chce pan chyba, żebym jej powiedział o pańskich uczuciach w stosunku do niej, prawda?
– Nie – odparł Barney. – Myślę, że nie.
– Nie powinienem jej tego mówić – podkreślił pan Ransome. – W końcu związał się pan z inną kobietą aż do śmierci, nieważne, co pan teraz czuje.
– Tak. Mam tego świadomość – powiedział Barney.
– W takim razie już pójdę – niecierpliwił się pan Ransome. – Mój koń napiłby się pewnie trochę wody.
– Powiem jednemu z Murzynów, żeby mu nalał.
– Dziękuję. I jeszcze raz przepraszam, ze zawracałem panu głowę. Jechałem tu w dobrych intencjach, a okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Przykro mi.
Barney wskazał mu drzwi, lecz kiedy naciskał na klamkę, wydawało mu się, że słyszy pisk sandałów w korytarzu. Rozejrzał się pospiesznie, lecz nie zobaczył żywej duszy. Poczuł tylko ledwo wyczuwalny zapach olejku piżmowego, curry i potu.
– Nareez? – zawołał. Jego głos rozległ się po korytarzu. Pan Ransome uśmiechnął się, nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc.
– Chyba nikogo tam nie ma, panie Blitz.
– Nie – zgodził się Barney. – Ale może właśnie dlatego należałoby się zacząć martwić.
Na korytarzu pojawił się jeden ze służących, Malajczyk o chudych nogach i w grubych okularach, w których jego oczy wyglądały jak dwie świeżo złowione ostrygi.
– Dzwonił pan, panie Blitz? Podać herbatę? Barney spojrzał pytająco na pana Ransome, lecz ten pokręcił nieśmiało głową i na znak protestu podniósł rękę do góry jak Jezus.
– Myślę, że najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej wyruszę z powrotem do Klipdrift.
Tego wieczoru, kiedy Barney wrócił do Vogel Vlei po długim spotkaniu z Haroldem Feinbergiem, zmęczony i zdenerwowany, drzwi do sypialni były zamknięte. Nacisnął klamkę raz, drugi i w końcu zapukał.
– Saro! To ja, Barney. Otwórz drzwi!
Nikt nie odpowiadał, więc zapukał raz jeszcze i nacisnął klamkę bardziej zdecydowanie.
– Saro! Proszę cię! Co się dzieje? – Prawie przez minutę stał pod drzwiami, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Znowu szarpnął klamkę i w końcu z całej siły kopnął butem w drzwi. – Saro! Na pewno tam jesteś! Otwieraj zaraz! Znowu się dąsasz z powodu wspólnej sypialni? Saro?
Stał po ciemku pod drzwiami i czekał. Z jakiegoś powodu Sara nie miała zamiaru odpowiedzieć, nie zamierzała też otworzyć drzwi. W przechowalni naczyń stołowych na dole był zapasowy klucz. Na szczęście robotnicy nie zdążyli jeszcze założyć zasuw do drzwi, więc z łatwością je otworzy. Zmęczony i zły zszedł na dół, przeszedł przez hol i wszedł do kuchni.
Była w niej jeszcze Kitty. Kroiła właśnie wołowinę na jutrzejsze śniadanie. Był też Dżentelmen Jack i nowy parobek, John Geumisa, drobny, włochaty Zulus, który pracował przedtem u Jana Branda w Bloemfontein. Widząc Barneya, obydwaj Murzyni odłożyli kubki z herbatą i stanęli na baczność. Nieco przestraszeni okazali mu szacunek i pozdrowili słowami:
– Dzień dobry, panie Blitzboss, proszę pana.
– Proszę klucz do głównej sypialni – powiedział Barney.
Kitty odłożyła nóż, wytarła ręce w fartuch i zniknęła w przechowalni. Barney czekał na środku podłogi wykładanej biało-niebieskimi kafelkami. Był spięty, mięśnie ramion drgały mu ze zdenerwowania, a Dżentelmen Jack i John Geumisa wpatrywali się w niego w milczeniu. Na stole stały białe emaliowane kubki z gorącą herbatą, były też na nim inne przedmioty: guziki, nitki, karty do gry, zapałki i niebieska, papierowa paczka tytoniu. Swym wejściem Barney zakłócił jakiś ustalony porządek.
– Proszę – powiedziała Kitty, wręczając Barneyowi klucz. Barney spojrzał na niego i ścisnął mocno między palcami.
– Wszystko w porządku, panie Blitz? – zapytała Kitty, tonem, który wskazywał na to, że nie oczekiwała odpowiedzi.
– Dziękuję, Kitty – powiedział Barney. – Wracaj do pracy. Wy też wracajcie do swoich zajęć, Jack.
– Tak, proszę pana, panie Blitzboss.
Kiedy Barney był już przy drzwiach, Kitty powiedziała nieśmiało:
– Widziałam dzisiaj rano pana Ransome, panie Blitz. Poznałam go, gdy przyjechał do Klipdrift.
Kitty spuściła głowę owiniętą czarno-czerwoną chustką. Jej złote, okrągłe kolczyki kołysały się w powietrzu.
– Wszystkiego mi nie powiedział, proszę pana. Ale wytłumaczył, dlaczego tu przyjechał. I powiedział jeszcze, że przykro mu z powodu takiego obrotu spraw.
Barney położył rękę na ramieniu Kitty.
– Chyba wiem, co mi próbujesz powiedzieć – rzekł. – Ale wiesz przecież, że powinnaś zachować to tylko dla siebie.
– Tak, proszę pana. Wiem.
Barney po raz kolejny wszedł na górę po spiralnych schodach. Miał klucz i ściskał go tak mocno, że ręka zrobiła się czerwona. Zanim włożył klucz do dziurki, spojrzał na swoją dłoń i zamyślił się. Co by chiromanta z niej wyczytał? Linia klucza? Linia pokazująca, które drzwi się otworzą, a które zamkną, za którymi drzwiami jest szczęście, a za którymi łzy?
Najgorsze było to, że domyślał się, dlaczego Sara nie chce go wpuścić do środka. Jeśli Nareez podsłuchała jego dzisiejszą rozmowę z panem Ransome, na pewno wszystko powtórzyła Sarze. A jeśli Sara dowiedziała się, że nadal kocha kobietę Griąua, kobietę, która dała mu jedynego syna, jej angielska duma została z pewnością urażona i na darmo będzie się starał ją przekonać. Jak wszystkie dziewczyny w Kolonii, Sara była wytrzymała na ból, ataki tubylców i malarię, lecz mdlała i potrafiła zamknąć drzwi, jeśli obrażono jej uczucia.
– Saro! – krzyknął Barney. – Mam klucz i wchodzę.
Przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi. Sara wepchnęła krzesło pod klamkę, lecz niezbyt mocno, więc wystarczyło jedno energiczne pchnięcie i krzesło przewróciło się. Otworzył szeroko drzwi i wpadł do środka.
Sara siedziała na łóżku z prześcieradłem podciągniętym pod szyję. Oczy miała szeroko otwarte z oburzenia i z gniewu. Obok niej siedziała Nareez. Jej włosy ukryte były pod perkalowym czepkiem i wyglądała na równie przerażoną.
– Nie masz prawa! – pisnęła Sara.
– Nie mam prawa? – ryknął Barney. – Zbudowałem ten dom, bo harowałem jak wół. A ty mi mówisz, że nie mam prawa?
– Nie po tym, co Nareez dzisiaj usłyszała. Przywiozłeś mnie tutaj podstępem. Uwierzyłam ci, że mnie kochasz. Okłamałeś mnie. Oszukałeś. A ja tobie zaufałam.
– No pewnie – odgryzł się Barney. – To był tylko taki żart. Przejechałem ponad pięć tysięcy mil do Durban, żeby się trochę rozerwać. Czasami mnie zadziwiasz, Saro. To zupełnie nieprawdopodobne! Wczoraj nie chciałaś ze mną spać. Dzisiaj twierdzisz, że cię okłamałem, że cię nie kocham. Czego ty chcesz? Co mam ci powiedzieć? Myślałem, że wystarczy, gdy powiem to w kościele i w świątyni. Powiedziałem, że chcę ciebie wziąć za żonę, że będę cię kochał i opiekował się tobą. Przyrzekałem ci miłość! Rozumiesz, co to znaczy? A teraz mówisz mi, że mi nie wierzysz? Że wątpisz w szczerość moich intencji?
– Powiedziałeś temu księdzu, że ciągle kochasz Natalię. – Głos Sary drżał.
– Skąd wiesz? – wrzasnął Barney.
– Co to za różnica? – powiedziała Sara rozdrażnionym tonem. – Od Nareez.
– Nareez – kiwnął głową Barney. – Przeklęta Bengalka.
– Chciała mnie tylko obronić. To wszystko – zaprotestowała Sara. – Nie możesz jej za to winić. Mijała świetlicę i usłyszała przypadkiem. Tak mi mówiła.
Barney obszedł łóżko i stanął w odległości zaledwie kilku centymetrów od Nareez. Niania podciągnęła kołdrę aż pod szyję i wpatrywała się w niego w trwodze.
– Znam kobietę o imieniu Natalia – powiedział Barney, tym razem dużo spokojniej – i wiele lat temu kochałem ją. A ty sama, czy nie kochałaś nikogo przede mną? A ten młodzieniec z Eton?
Sara spojrzała mu prosto w oczy, po czym spuściła wzrok.
– Nie wiedziałam przecież, że po mnie wrócisz. Nie wiedziałam też, że biedny Trevor umrze.
– To prawda – zgodził się Barney. – Ale to samo, co ty czułaś do Trevora, ja czułem do Natalii. Reszta to zwykłe plotki, złośliwe przekręcanie cudzych rozmów.
– Nie masz prawa! – zawołała Nareez. – To same oszczerstwa! Usłyszałam tę rozmowę przez przypadek, drzwi były otwarte. Jeśli nie zamykasz ich tak jak trzeba, to nie dziw się potem, że ktoś coś usłyszy. To jest otwarty dom.
– Otwarty dom, tak? – ruszył do ataku Barney. – Myślisz, że możesz sobie chodzić, gdzie się tobie podoba, podsłuchiwać cudze rozmowy i wtrącać się do nie swoich spraw?
– Panna Sara jest pod moją opieką. Mam obowiązek ją chronić.
– Nie przerywaj mi, wstrętna, tłusta babo. Wyłaź zaraz z mojego łóżka i żebym cię tu więcej nie widział!
– Barney, to straszne! – krzyknęła Sara. – Biedna Nareez chciała tylko…
– Wynoś się z mojego łóżka! – ryknął Barney. – Zabieraj się stąd, ty wielka, gruba, śmierdząca babo!
Doprowadzona do wściekłości Nareez odrzuciła kołdrę, chwyciła swoje powyginane na wszystkie strony pantofle i ruszyła w kierunku drzwi.
– Nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa, ty diable! – krzyknęła, grożąc mu palcem. – To dopiero początek! Wiem, co usłyszałam pod drzwiami salonu. Wiem, co powiedziałeś o tej dziewczynie! Panna Sara jest pod moją opieką. Pielęgnowałam ją od urodzenia i ani ty, ani nikt inny nie skrzywdzi jej! Dopilnuję tego!
Barney wziął głęboki oddech.
– Masz natychmiast opuścić moją sypialnię, Nareez – powiedział głosem, który drżał jak linia telegraficzna pod rosnącym stopniowo napięciem. – Masz opuścić moją sypialnię i żebym cię tu więcej nie widział, nigdy więcej tu nie wchodź. I jeszcze jedno. Odtąd nie będziesz nazywać pani Blitz panną Sarą. Dla ciebie jest odtąd panią Blitz i tak masz się do niej zwracać. Poczekaj, jeszcze jedno. Masz teraz zejść na dół i powiedzieć Kitty, żeby tu przyszła zmienić pościel. Powiedz jej, że została zabrudzona.
Nareez spojrzała na Barneya z nienawiścią. W swoim czepku i obszernej koszuli nocnej, z długimi, ciemnymi włosami, opadającymi na plecy, przypominała mu rozzłoszczonego kalifa, przywódcę muzułmanów. Zatrzasnęła za sobą drzwi, zostawiając ich samych.
Barney podszedł do komody, odpinając swoje diamentowo-złote spinki od mankietów.
– Rozbierasz się? – zapytała Sara nieprzyjemnym tonem.
– Chcesz, żebym położył się do łóżka w ubraniu?
– Wolałabym, żebyś w ogóle się nie kładł.
Barney wyjątkowo dokładnie i z niezwykłą cierpliwością wkładał swoje spinki od mankietów i od kołnierzyka do czerwonego atłasowego pudełka, po czym zamknął powoli szufladkę komody. W lustrze widział Sarę. Siedziała sztywno na łóżku z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. W świetle lampki naftowej przy łóżku jej twarz wyglądała tak jakoś dziwnie i obco. Równie dobrze mogła być swoją własną siostrą lub podstawioną aktorką.
– Jeśli chcesz wiedzieć, Saro – zaczął Barney, wymawiając każde słowo wyjątkowo wyraźnie -jestem potwornie zmęczony. Przez cały wieczór rozmawiałem z Haroldem o interesach i marzę o tym, żeby się położyć i zasnąć.
– Nareez miała rację, prawda? – zapytała Sara.
– W czym? Nareez nigdy nie ma racji. To zrzędliwa, zazdrosna, głupia, chciwa, przesądna wiedźma.
– Jak możesz?!
– Mogę, bo to prawda. Od samego początku tylko nam przeszkadza. Próbuje ci wmówić, że jestem jakimś lubieżnym potworem i czekam tylko na stosowną okazję, żeby cię zgwałcić. A najgorsze jest to, że ty jej wierzysz.
– Muszę jej wierzyć, Barney. Jest moją nianią. Kocha mnie.
– Tylko dzieci mają nianie, Saro. Jesteś na tyle dorosła, że sama sobie poradzisz, bez jej pomocy. Gdyby to ode mnie zależało, wysłałbym ją z powrotem do Durban następnym wozem, który tam pojedzie. Zrobiłbym to z największą przyjemnością.
Sara patrzyła, jak Barney rozpina koszulę. Ciągle jeszcze miała ten dziwny wyraz twarzy. Sprawiała wrażenie zatroskanej, lecz Barney nie był pewien, czy myśli teraz o sobie, o Nareez czy o nim. Gdyby uważnie przypatrzyć się teraz jej twarzy, można było zobaczyć napięte mięśnie wokół oczu. Małe dziecko w taki właśnie sposób napina mięśnie, kiedy spodziewa się klapsa.
Kiedy zdjął kalesony i stał tak przed nią nagi, zdał sobie sprawę z tego, że być może ona się go boi. Boi się nie tego, że ją uderzy czy wykorzysta. Być może boi się po prostu jego ambicji, tego, że jest Żydem, jego rosnącej pewności siebie w świecie, który był jej obcy i w którym źle się czuła.
Częściowo miał rację. Sara została wychowana w Kolonii, w tradycyjnej angielskiej rodzinie. Była zachwycona, kiedy Barney poprosił ją o rękę, przemierzając przedtem pięć tysięcy mil. Podniecała ją perspektywa zamieszkania w wytwornym dworku, usytuowanym tuż obok kopalni diamentów, lecz bardzo szybko spostrzegła, że rzeczywistość okazała się zupełnie inna i nie była spełnieniem jej marzeń. Życie w Kimberley było trudne, samotne i pełne wyrzeczeń. Barney był co prawda bogaty, lecz po co być bogatym, kiedy nie można sobie nic kupić, nie można pójść do teatru ani na wystawne przyjęcia, nie można wybrać się na polowanie i nie można snuć podniecających intryg towarzyskich, które tak urozmaicały życie. Co to za życie bez podwieczorku o piątej, bez tańców po kolacji, bez statków parowych taty, które przywoziły londyńską modę? Jak mogła się obyć bez potraw, do których przyzwyczaiła się w Durban, i bez opery? Jakże tęskniła za wieczornymi rozmowami z matką przy gorącej czekoladzie i miętowym ciastku.
Czuła się wyobcowana i Barney też stawał się jej coraz bardziej obcy. Widziała, jak rozmawiał z liczącymi się dealerami diamentów, takimi jak Harold Feinberg, i z oddanymi swej pracy geologami, takimi jak Edward Nork. Widziała jak, rozkazywał trzydziestu zabłoconym Murzynom pracującym na działkach diamentonośnych braci Blitz, trzymającym w rękach kilofy i łopaty. Był częścią tego dziwnego i surowego świata, którego Sara bała się, i wiedziała, że nigdy do niego nie przywyknie.
W dodatku stał teraz przed nią nagi i obserwował ją z tym dziwnym wyrazem twarzy, którego zupełnie nie rozumiała. Jej twarz też była dla niego zagadką. Było coś jeszcze, co podkreślało jego inność: penis z obciętym napletkiem, znak miłości Bożej.
– Wolałabym dzisiaj spać sama – powiedziała Sara. – Proszę cię… Nie masz nic przeciwko temu?
– Nadal uważasz, że Nareez ma rację? – zapytał Barney.
– Nie wiem. Wszystko mi się pomieszało. Chcę być sama. Muszę wszystko przemyśleć.
Barney usiadł na brzegu łóżka. Sara z podciągniętym pod szyję prześcieradłem odsunęła się od niego.
– Saro, coś jest nie w porządku między nami, prawda? – zapytał łagodnie Barney.
– Co miałoby być nie w porządku?
– Nie wiem. Tego właśnie próbuję się dowiedzieć. Zaczynam myśleć, że przestałaś mnie kochać. Czasami wydaje mi się, że nigdy mnie nie kochałaś.
– A ty mnie kochasz? – szepnęła Sara.
– Oczywiście. Wiesz o tym.
– I jesteś pewien, że nie kochasz nikogo innego? Dziewczyny o imieniu Natalia?
Barney położył dłoń na jej ramieniu, lecz zaprotestowała, gdy próbował przyciągnąć ją do siebie.
– Jesteś moją żoną, Saro, i to jest najważniejsze.
– Naprawdę? Kiedy mężczyźni uganiają się za Murzynkami w Durban, ich żony wcale im nie przeszkadzają.
– Ja nie jestem taki. Poza tym przecież ciebie kocham.
Sara poprawiła się na łóżku i uważnie mu się przyjrzała.
– Jesteś pewien? Kochasz mnie i tylko mnie?
– Przecież nie okłamywałbym ciebie.
– Przysięgnij – domagała się. – Przysięgnij na Biblię, że kochasz tylko mnie.
Barney uniósł rękę i dotknął jej włosów.
– Czy muszę przysięgać na Biblię, abyś uwierzyła, że cię kocham?
– Jeżeli naprawdę mnie kochasz, to nie powinieneś się wahać.
W sypialni zrobiło się nagle duszno i piekielnie gorąco, tak przynajmniej wydawało się Barneyowi. Pościel pachniała jeszcze olejkiem piżmowym bengalskiej niani. Wstał, podszedł do okna i otworzył je nieco szerzej.
– Składałem uroczystą przysięgę w kościele i w synagodze – powiedział. – Nie mam zamiaru ciągle tego powtarzać i nie możesz tego ode mnie wymagać. Kocham cię i nic więcej nie musisz wiedzieć.
– Ach tak – powiedziała Sara niespodziewanie oschłym tonem, tak jakby dowiedziała się właśnie, że jeden ze służących wziął sobie dwa worki cukru, nie pytając wcale o pozwolenie. – W takim razie Nareez miała rację.
– Na miłość boską! – rozgniewał się Barney. – Jak długo jeszcze będę musiał wysłuchiwać, co ta stara kwoka ma do powiedzenia?
Sara wyplątała się z pościeli i jak strzała ruszyła prosto do szafy. Zdjęła z wieszaka swój długi biały szlafrok, czyniąc przy tym dużo hałasu.
– Co robisz? – krzyknął Barney. – Tylko dlatego, że nie chcę, żeby jakaś…
– Wcale nie o to chodzi – wybuchła Sara, kierując się w stronę drzwi i otwierając je z takim hukiem, z jakim zamknęła je przed chwilą Nareez. – Chodzi o miłość, zaufanie i troskę o mnie. Nie masz pojęcia, jak obco i okropnie się tu czuję. Już teraz jestem nieszczęśliwa, a minęły dopiero dwa dni. Nie próbowałeś mnie nawet pocieszyć, nie starałeś się, abym poczuła się tu jak u siebie w domu. Bez przerwy na mnie krzyczysz, na mnie i na Nareez. Uważam, że zachowujesz się podle i nie mam zamiaru zostać tu ani chwili dłużej.
– Saro…
– Nie mam zamiaru cię słuchać. Nienawidzę cię! – Mówiąc te słowa, ruszyła boso po korytarzu, popłakując przy tym jak duszek litujący się nad sobą samym.
Barney stał przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w otwarte drzwi. Po chwili zamknął je. Westchnął ciężko. Po raz pierwszy od długiego czasu miał ochotę się napić. Usiadł na brzegu łóżka, oparł brodę na dłoniach i popadł w zadumę. Zastanawiał się, jak radzi sobie Mooi Klip i czy Pięter urósł od ostatniego razu.
Położył się po stronie Sary, lecz długo nie mógł zasnąć. Obudził się o piątej nad ranem. Miał sen, że Dżentelmen Jack pobrudził błotem jego nowe dywany. Wstał i uklęknął przed oknem, przez które widać było zawieszoną w powietrzu ognistą kulę słońca. Z większym niż zwykle skupieniem odmówił schach ris, modlitwę poranną.
Dwa dni później, w piątek wczesnym popołudniem, rozmawiał z Haroldem Feinbergiem. Obaj byli po trzygodzinnym spotkaniu z tłustymi, dobrze ubranymi prawnikami Rosę Innes Diamond Mining Company, z którymi negocjowali kupno sześciu działek. Zazwyczaj Joel brał udział we wszystkich negocjacjach, jednak tego dnia ciśnienie baro-metryczne spadło, a niebo od północy pochmurniało i szarzało, na domiar złego dokuczliwe kurzawy szalały po stepach. W dni takie jak ten Joel nie wychodził ze swojego apartamentu w tylnej części Vogel Vlei. Leżał przy zasłoniętych zasłonach i zmagał się z potwornym bólem.
Nie pomagała mu wówczas ani whisky, ani morfina. Skurcze mięśni wzmagały się niczym ataki dzikiej bestii. Kiedy usłyszał, że jeden z Murzynów został zaatakowany i poturbowany przez lwicę, tylko się roześmiał.
– Lwy dobierały się do mnie ze sto razy.
W czasie spotkania Harold wyglądał na zmęczonego. Miał lekką nadwagę, narzekał też, że serce szamoce się mu w piersiach jak słoń tańczący w węgierskim balecie.
– To przez pracę – narzekał, choć Joel domyślał się, że prawdziwą przyczyną była ładna młoda Francuzka z Na-tal, dziewczyna, która jemu samemu kiedyś się podobała, a którą widział ostatnio na głównej ulicy z Haroldem, a potem w Woodhouse Restaurant przy kolacji.
Około trzeciej Barney doszedł do porozumienia z prawnikami Rosę Innes. Stanęło na tym, że firma braci Blitz kupi cztery działki za siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów, gwarantując sobie jednocześnie prawo do nabycia dwóch pozostałych za dwa tygodnie. Prawnicy podali im ręce, zimne i nieprzyjemne w dotyku jak indycze pazury, po czym wyszli. Harold podszedł do swojego biurka z żaluzjowym zamknięciem, które znajdowało się w rogu pokoju, wyjął butelkę brandy i nalał sobie do dużego kieliszka.
– Chcesz też? Uczcijmy to.
Barney potrząsnął głową. Stał przy oknie. Na dole, na ulicy mignęła mu właśnie Agnes Joy, z domu Knight. Była w towarzystwie dwóch wysokich, młodych kopaczy. Rozpoznał Hugha Johnsona i Davida Mackie, dobrze prosperujących młodych właścicieli Cape Star Diamond Company. Obok Barneya, Johnson i Mackie byli najbogatszymi ludźmi w mieście. Agnes odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, a potem Barney zobaczył, że Mackie ukradkiem ścisnął jej dłoń.
Harold podszedł do Barneya, popijając brandy.
– To Agnes, prawda? – zapytał, a Barney skinął głową. – Ta dziewczyna powinna być trochę bardziej ostrożna. Psuje sobie reputację.
– Dlaczego? Bo śmieje się na ulicy?
– Wiesz, o co mi chodzi. Nie mam pojęcia, po co wyszła za tego grubego Australijczyka z kółka teatralnego. Nawet nie umie grać.
– Lepiej już pójdę – stwierdził Barney. – Sara planuje na dzisiaj wcześniejszą kolację.
– Jak się zadomawia?
– Całkiem nieźle. Jest jej ciężej, niż się spodziewała, ale myślę, że prędko się przyzwyczai.
Harold pokazał ręką na okno wychodzące na murowane fasady i dachy z blachy falistej z kominami.
– Za pięć lat nie pozna tego miejsca. Będzie tu jak na West Endzie w Londynie. Pamiętasz, jak wszystko tu wyglądało, kiedy przyjechałeś? Tę starą chałupę, w której pracowałem, i tę irlandzką kurwę w domu obok? To były ciężkie czasy!
Barney zdjął kapelusz z wieszaka i wytarł go rękawem.
– Jestem zadowolony z porozumienia z Rosę Innes – powiedział. – Lecz chciałbym zająć się Octahedron Company tak szybko, jak to tylko możliwe. Mamy kapitał, pora przyspieszyć. Ostatnio wszystko toczyło się w zbyt powolnym tempie, nie uważasz? Wiem, że mnie tu nie było, ale Rhodes kupił już jedną trzecią kopalni De Beers i niech mnie diabli, jeśli pozwolę się prześcignąć.
– Słyszałem, że Rhodes rozpoczął współpracę z Alfredem Beitem – wtrącił Harold.
– Z Alfredem Beitem? Czy on nie pracuje dla Lippert & Company w Hamburgu?
– Pracował. Ale potem został partnerem Julesa Po-rges, a wszyscy wiedzą, że to najlepiej prosperujący kupcy diamentów na całym świecie, to nie ulega wątpliwości. To geniusz. Myślisz, że ja jestem geniuszem? Beit pamięta każdy kamień, którym kiedykolwiek handlował. Jeden z ludzi Dunkana próbował sprzedać mu kilka kradzionych kamieni, a on w mgnieniu oka rozpoznał, że to te same diamenty, które trzymał w rękach siedem lat temu.
Barney podniósł brwi:
– Więc czeka nas twarda walka?
– Z Beitem? Oczywiście? Beit powiedział mi kiedyś, że jedynym jego celem w życiu jest posiadanie wszystkich kopalni diamentów w Afryce.
– No to z Rhodesem świetnie do siebie pasują. Harold zszedł z Barneyem na dół, bo musiał za nim zamknąć. Po drodze zapytał ni stąd, ni zowąd:
– A tak przy okazji, słyszałeś już o tym olbrzymim diamencie?
Barney otworzył drzwi frontowe i natychmiast rozległ się hałas upalngo popołudnia: wozy, śmiech i odległe dźwięki pracujących urządzeń wyciągowych. Jakiś Bantu siedział na chodniku i grał na instrumencie, który przypominał okarynę. Muzyka sączyła się sennie i monotonnie.
– Olbrzymi diament? – zdziwił się Barney i potrząsnął głową. – Co to ma być, dowcip?
Harold oparł się o drzwi. Był cały spocony. Rozluźnił krawat, żeby swobodniej oddychać.
– Nie jestem pewien – powiedział. – Słyszałem coś takiego od jednego z czarnych, który pracuje na działce Isaacsów. Zapytał mnie tak: „Szefie, ile taki kamień jest wart?" Równocześnie dotknął swoim kciukiem wskazującego palca, pokazując w ten sposób wielkość diamentu.
– Diamenty nie są takie duże – powiedział Barney. – W każdym razie nie tu, w Afryce Południowej.
– Dlaczego nie? – zdziwił się Harold. – A Koh-i-Noor miał przecież sto osiem karatów. A French Blue? Ten miał sześćdziesiąt siedem karatów. Zapomniałem o Florentine. Miał sto trzydzieści karatów, pamiętasz?
– No tak, ale to były indyjskie diamenty. A poza tym diament, o którym mówił ci twój Murzyn, musiałby być dwukrotnie większy od nich, dwukrotnie większy od Florentine. To bajka, Haroldzie, nic więcej. Wiesz, jacy oni są, gdy wypiją trochę whisky.
– Nie wiem – powiedział Harold – nie wyglądał na pijanego i nie wydaje mi się, żeby próbował mi wcisnąć jakąś ciemnotę. Zapytał tylko, ile taki kamień mógłby być wart. Ja odpowiedziałem mu, że to zależy od tego, kto chciałby taki diament kupić, że rynkowa cena diamentów nie jest w tym przypadku tak istotna. Wtedy on do mnie: „To chyba trudno go będzie sprzedać, szefie?" a ja do niego: „Tak, oczywiście". Jeżeli ten diament ma naprawdę ponad trzysta karatów, to daję głowę, że można go sprzedać za ponad milion funtów. Może nawet więcej, jeśli dałoby się namówić do kupna rząd.
Barney otwierał i zamykał na przemian drzwi. Czuł na twarzy lekki wiatr. Ta historia z diamentem irytowała go i drażniła jak kamień w bucie. Budziła w nim dziwne emocje i uczucia, a ponadto tłumaczyła specyficzną atmosferę, którą wyczuwał od czasu powrotu z Durban.
– Co jeszcze mówił ten Murzyn? – zapytał Harolda. – Czy mówił, że widział go na własne oczy?
– Nie – odparł Harold. – Ale myślę, że gdyby go nie widział, nie pytałby mnie o jego cenę. Lecz gdzie mógłby go widzieć? Sam sobie zadałem takie pytanie.
– Isaacs graniczy tylko z trzema działkami: Francis & Company, The Griqualand Diamond Mining Company, no i z moją. Mamy więc cztery możliwości.
– Razem z twoją – powiedział Harold.
– Tak – zgodził się Barney. – Razem z moją.
– Martwią mnie konsekwencje wynikające ze znalezienia tak dużego diamentu – powiedział Harold i otarł czoło pogniecioną chusteczką. – Sami zarobią milion funtów, ale wiesz przecież, jak zareaguje rynek. Kopacze zaczną wydobywać dwa razy szybciej niż zwykle, bo będą chcieli znaleźć coś większego. Rynek znowu zostanie zalany tak jak w 1874 roku. Wtedy potrzebne były aż cztery lata, żeby podnieść cenę, a jeśli teraz znowu zacznie spadać, to wielu dealerów się nie utrzyma.
Barney położył rękę na ramieniu Harolda.
– Ja bym tak się nie martwił. Prawdopodobnie to zwykła plotka. Może ktoś wykopał pokaźny kawałek kwarcu?
– Nie wiem – odparł Harold. – Po prostu nie wiem. Ale zatrzymaj to dla siebie, dobra? Wyimaginowany diament może spowodować taką samą panikę jak prawdziwy.
– Możesz się przynajmniej pocieszyć jednym – powiedział Barney. – Kupując dzisiaj po południu działki Rosę Innes, postawiliśmy krok we właściwym kierunku. Pewnego dnia będą tylko dwie czy trzy spółki diamentowe, sprawujące kontrolę nad wszystkimi kopalniami w Afryce Południowej i wtedy sami będziemy mogli dyktować ceny.
Harold trzymał dłoń na piersiach. Nie mógł złapać oddechu i tak się pocił, że jego twarz wyglądała, jakby była pokryta miodem.
– Chyba już nie doczekam tych czasów.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Barney, marszcząc brwi.
– Zbyt dużo pracy – powiedział Harold, robiąc duże przerwy między każdym wymawianym słowem, ciężko przy tym dysząc. – Idź już. Zobaczymy się w środę na wydawanym przez ciebie obiedzie.
Barney stał w drzwiach, aż Harold wszedł z powrotem na górę do swojego biura. Słyszał ciężko stawiane przez niego kroki. Potem wyszedł na ulicę. Popołudnie było pochmurne i wilgotne. Poprawił kapelusz na głowie i wolnym krokiem szedł po chodniku w kierunku bocznej ulicy, na której czekał jego powóz. Nowy, czarny woźnica Michael siedział na pudle w samej tylko koszuli, poszarpanych spodniach i eleganckim czarnym szapoklaku. Odpowiednie stroje dla służby nie zostały jeszcze zamówione w Capetown.
– Z powrotem do Vogel Vlei, szefie? – zapytał Michael, strzelając z bata.
– Tak. – Barney był wyraźnie zdenerwowany. Po chwili zagadał do woźnicy. – Michaelu?
– Tak, proszę pana, szefie.
– Czy słyszałeś ostatnio o jakimś diamencie?
Michael gwizdnął na konie, które posłusznie skręciły, wykonując przy tym pół obrotu.
– O diamencie, szefie? O jakimś szczególnym diamencie, szefie?
– Zgadza się. O jakimś szczególnym diamencie.
– Coś tam słyszałem, szefie.
Barney oparł się wygodnie i skrzyżował nogi, starając się wyglądać na odprężonego.
– Coś słyszał, Michaelu? Czy ktoś mówił ci o olbrzymim diamencie? Dużym jak jajo orła?
– Pan też coś słyszał, szefie.
– Słyszałeś coś więcej? Nie wiesz, kto go znalazł, albo gdzie?
– Nie wiem, proszę pana. Ale słyszałem, że ktoś płaci, żeby to się nie rozeszło.
– I nie wiesz kto?
Michael kazał koniom jechać wzdłuż Main Street i wkrótce minęli wszystkie biura, domy i przybudówki, w których mieściły się sklepy. Dzień był przeraźliwie nudny.
– Gdybym wiedział, kto to jest, szefie, byłbym już pod jego drzwiami i prosił o pieniądze w zamian za trzymanie języka za zębami. Nie dlatego, że pan mi źle płaci, szefie. Pan płaci najlepiej w całym Kimberley.
Barney milczał. Starał się przypomnieć sobie coś, o czym dowiedział się dwa, trzy dni temu. Jedno słowo, kilka słów. Miał przeczucie, że zdarzyło się coś niezwykłego i komuś zależało na tym, żeby się o tym nie dowiedział.
Joel wstał już z łóżka, kiedy Barney wrócił do Vogel Vlei, ale był nadal w złym humorze. Kazał sobie przynieść herbatę, po czym odesłał ją z powrotem, bo była zimna, i nie dostał biszkoptów. Leżał teraz rozwalony na kanapie, lewą nogę położył na stosie poduszek, popijał whisky prosto z butelki i mruczał coś sam do siebie, tak jakby komuś wygrażał.
Barney wszedł do pokoju i od razu skierował się ku oszklonym drzwiom. Idąc po indyjskim dywanie, nawet nie spojrzał na Joela. Scena, którą zobaczył, przypominała jeden z zaczarowanych krajobrazów namalowanych przez Claude'a Lorraine'a: dwaj Murzyni przy pracy, z motyką w ręce wyrównywali duży teren, który Barney przeznaczył na wybieg dla koni. W powietrzu unosił się delikatny, upajający zapach, który po wielu latach zawsze będzie mu się kojarzył z Afryką. Słońce padało na zakurzone bruzdy i odbijało się od uniesionych motyk Murzynów. Barney słyszał też odległe głosy rozmawiających ze sobą mężczyzn.
– Twoja żona układa włosy przed zejściem na kolację – obwieścił Joel ochrypłym głosem.
– Nie! – zachichotał.
– Nieprawda. Jeszcze ich nie układa. To znaczy później będzie układać. Teraz je myje.
Barney zamknął drzwi.
– Ile już wypiłeś? – zapytał obojętnym tonem.
– Proporcjonalnie do skonsumowanego przeze mnie wcześniej proszku Dovera, prawie nic. To dopiero druga butelka, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć. Pierwszą prawie całą zwymiotowałem.
– Daj mi ją – powiedział Barney, wyciągając rękę. Joel przycisnął butelkę do piersi i energicznie potrząsnął głową.
– Nie twój biznes, braciszku.
– Dobra – zgodził się Barney. – Ale jeżeli masz zamiar pić, wracaj do swojego pokoju. Nie chcę, żebyś tu leżał i robił z siebie przedstawienie.
– Przedstawienie? Ja? – zaprotestował Joel.
– Ruszaj na górę – powiedział Barney.
– I ty to nazywasz przedstawieniem? Dobre sobie! Przecież cały dom już wie, że wyrzuciłeś Nareez ze swojej sypialni, że ty i Sara spaliście tutaj ze sobą najwyżej jeden raz! Przedstawienie! Dobre sobie!
– Wynoś się! – warknął Barney.
– Idę – oznajmił Joel. – Już sobie idę. Ale gdybym był tobą, nie rozgłaszałbym wszystkim o swoich kłopotach osobistych. Naprawdę! Co sobie służba pomyśli, kiedy słyszy te kłótnie i bójki na górze?
– Wynoś się stąd, zanim cię kopnę.
Na chwiejnych nogach, kuśtykając i wędrując od jednego mebla do drugiego, chwytając się po drodze kremowego gzymsu przy kominku, dotarł w końcu do schodów. Barney szedł kilka kroków za nim.
– Jesteś głupi, rozumiesz? – dyszał Joel, stojąc przy schodach. – Takiego skończonego idioty jak ty jeszcze nie spotkałem.
Potem chwycił się poręczy obiema dłońmi i zaczął się powoli wspinać na drugie piętro. Barney, zaciskając usta z gniewu, frustracji i zwykłej rozpaczy, stał przy schodach i obserwował Joela, nie ruszając się z miejsca, nawet nie próbując mu pomóc. Najgorsze było to, że chciał to zrobić, chciał wbiec na schody i podać mu rękę, chciał mu pokazać, że mimo wszystko ciągle jeszcze byli braćmi, narodzonymi z tej samej matki i wychowanymi w tej samej kamienicy na Clinton Street. Joel wgramolił się w końcu na górę i przechylał się teraz niebezpiecznie przez barierkę. Miał tak dziwaczny wyraz twarzy, że przypominał ulepioną z gliny chimerę.
– Słyszysz mnie, głupku?! – krzyknął. – Nie powinieneś obnosić się ze swoimi niepowodzeniami osobistymi! – Powiedziawszy te słowa, poczłapał do swojej sypialni. Po drodze potknął się i wpadł na przykryty płótnem kufer stojący w korytarzu.
Barney wszedł na pierwszy stopień, gotowy pospieszyć za nim, lecz spuścił tylko głowę i zawrócił. Zbyt wiele razy szedł za Joelem, gdy się pokłócili, i doskonale wiedział, na co go było stać, kiedy był pijany oraz nafaszerowany prochami. Nawet jeśli Barneyowi udało siego uspokoić i porozmawiać o dzielących ich różnicach, Joel i tak zapominał o wszystkim następnego dnia. Przy śniadaniu siedział blady jak ściana, prawie się nie odzywał i jadł tylko suche grzanki, walcząc z nasilającym się głodem narkotycznym oraz kacem. Doktor Tuter, który przychodził co dwa, trzy tygodnie ze swoją zniszczoną, brązową, skórzaną torbą i zardzewiałym stetoskopem, za każdym razem szeptał Barneyowi do ucha, że to prawdziwy cud, że Joel jeszcze żyje.
Gdy Barney szedł przez hol, natknął się na Michaela idącego szybko w jego stronę w swoich dużych pantoflach.
– Panie Blitz?
– O co chodzi, Michaelu?
– Ktoś na pana czeka, szefie. W kuchni.
– W kuchni? Jak to w kuchni? Kto to jest?
Michael zawahał się przez chwilę, po czym spojrzał ukradkiem na schody.
– Stary przyjaciel, proszę pana – powiedział tajemniczym tonem.
– Stary? – zdziwił się Barney, lecz kiedy spojrzał na Michaela, domyślił się, kto to może być. – Prowadź – powiedział szorstko.
Michael odwrócił się zaraz i poczłapał w kierunku pomieszczenia dla służby.
– Jeszcze jeden dziwny dzień, szefie – zauważył.
– Tak – zgodził się Barney, nie wiedząc nawet z czym.
Czekała na niego przy zawalonym naczyniami kuchennym stole. Siedziała nieruchomo na drewnianym krześle, jak gdyby pozowała do obrazu. Przez firanki w oknach wpadały do kuchni promienie słoneczne, więc bardzo wyraźnie widział jej postać, elegancki płaszcz podróżny i mały modny kapelusz. Światło w kuchni było tak ostre, że Barney miał wrażenie, jakby oglądał ją przez łzy.
– Natalio – powiedział, wychodząc jej na spotkanie i ujmując za dłonie. Pocałował ją w palce, następnie pochylił się i pocałował ją jeszcze raz w policzek, który był miękki jak dawniej i pachniał lekko piżmem.
– Słyszałam, że się ożeniłeś? – zaczęła odważnie.
– Tak – odparł. Odsunął na bok cynową tarkę do sera i pół główki czerwonej kapusty, po czym usadowił się na brzegu kuchennego stołu. – Ożeniłem się w Durban. Z Angielką.
– Kitty mi powiedziała.
Barney podniósł wzrok na Kitty, która szorowała ostentacyjnie blachy do pieczenia i robiła dużo hałasu, przestawiając z miejsca na miejsce bańki do mleka. Uśmiechnął się i spojrzał ponownie na Mooi Klip. Pomyślał, że wygląda na zmęczoną. Oczy miała podkrążone i prawdopodobnie schudła.
– Nie można niczego utrzymać w tajemnicy, jeśli powie się Kitty – powiedział. – Ale co u ciebie? Kiedy przyjechałaś?
– Po południu. Jeden z kopaczy jechał tu po sprzęt, pompy i łopaty, więc zabrałam się z nim.
– A Pieter?
– Został z mamą i tatą.
– Dobrze się miewa?
– Jest wspaniały. Zaczyna czytać.
– Jesteś dobrą matką, Natalio.
Nastąpiła chwila ciszy. Mooi Klip obracała swój diamentowy pierścionek zaręczynowy, starając się za wszelką cenę zachować spokój, lecz Barney mieszkał z nią wystarczająco długo, żeby wiedzieć, jak bardzo była zdenerwowana. Czuł też, że ma mu jeszcze coś do powiedzenia. Siedział więc cierpliwie na stole i czekał, aż przejdzie do rzeczy. Jego ojciec powiedziałby w takiej sytuacji: „O co chodzi, przyjacielu?… W czym rzecz?" Barney czekał.
– Wczoraj odwiedził mnie pan Ransome – powiedziała wreszcie Mooi Klip. – Przyszedł do mnie zaraz po powrocie z Kimberley.
– Wiedziałaś, że chciał ze mną rozmawiać? To znaczy, zanim tu przyjechał?
Mooi Klip skinęła głową. Słońce kąpało się w jej kręconych włosach.
– To był jego pomysł, przynajmniej na początku. Ale ja nie powstrzymywałam go. Nie wiedziałam, że jesteś żonaty. Nikt z nas nie wiedział. Gdybym wiedziała…W zasadzie to bez różnicy.
– Nie myślałem, że mnie jeszcze kochasz – szepnął.
– Nie kochałam cię – powiedziała. – Bardzo długo tak było. Myśl sobie, co chcesz, ale bałam się ciebie, Joela i tego wszystkiego, co mówiłeś. Mówiłeś, że będziesz zarządzał całym Kimberley. Bałam się tego. To przyszło tak nagle. Wiesz, jaki bogaty musi być człowiek, żeby zarządzać całym Kimberley? Taki człowiek musiałby być prawie bogiem. W nocy ciągle o tym myślałam i nie mogłam zasnąć.
Gdybyś był taki bogaty, musiałabym spotykać się z księciem, maharadżą oraz innymi osobistościami. Musielibyśmy wydawać bankiety! Taka prosta kobieta jak ja, bez żadnego wykształcenia, tylko by ci przynosiła wstyd.
– Dlaczego tak mówisz? – powiedział Barney, wstając i podchodząc od tyłu do jej krzesła. – Wtedy gdy chciałem się z tobą ożenić, kochałem cię i nadal cię kocham. Rozmawiałabyś z księciem i z maharadżą jak równy z równym. Poza tym nie mów mi o maharadżach. Nie byliby tu teraz mile widziani.
– Kitty mówiła mi o Nareez.
– Wierz mi na słowo – wyszczerzył zęby Barney – Nareez jest jak pokrzywa. Lepiej się do niej nie zbliżać.
– Nie byłabym dla ciebie odpowiednią żoną, Barney – powiedziała Mooi Klip tak łagodnie, jak tylko potrafiła. -Na pewno zdawałeś sobie z tego sprawę. Wiem, że kochałeś mnie, i wierzę ci, że nadal mnie kochasz. Ale czy zrobiłeś wszystko, żeby mnie odzyskać? Bałam się tego i właśnie dlatego tyle razy cię przeganiałam. Zbyt łatwo godziłeś się zawsze z przegraną. Gdybyś się tak szybko nie poddał, nie miałabym w końcu wyboru, musiałabym zostać twoją żoną.
Barney wydął policzki.
– Robiłem, co mogłem. Jak możesz mówić, że tak nie było?
Mooi Klip poprawiła się na krześle i chwyciła Barneya za ręce. W jej oczach nie było łez, lecz malowała się w nich taka rozpacz i żal, że Barney miał ochotę zamienić w parę wszystko, co go otaczało, zniszczyć Vogel Vlei i przywołać czasy przepełnione śmiechem, miłością, te wieczory przy kominku. Chciał przywołać czasy przed gwałtem Joela i przed Sarą Sutter.
– Przyjechałam, żeby się upewnić, że naprawdę się ożeniłeś – powiedziała Mooi Klip. – Wiedziałam, że to musi być prawda, skoro usłyszałam to od pana Ransome. Ale chciałam się też pożegnać. Prawdopodobnie wyjdę za mąż za Coena Boonzaiera i spędzę resztę życia na gospodarstwie. Zapomnę pewnie angielski i będę piekła chleb sodowy.
– Obiecywałem, że obsypię cię diamentami – powiedział Barney ze smutkiem w głosie.
Przesunęła palcem po jego spracowanej ręce.
– Nie przejmuj się, że nie dotrzymałeś obietnicy. Obietnice są tylko po to, żeby powiedzieć, że się kogoś kocha, że chce się mu dać wszystko. Kochankowie nie czekają na dzień, w którym wszystkie obietnice zostaną dotrzymane.
– Natalio… – powiedział Barney, lecz Mooi Klip podniosła się z krzesła, chwyciła go za ręce i potrząsnęła głową, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że nie ma nic więcej mówić.
– Jesteś teraz żonaty. Kochasz swoją żonę, nie psuj wszystkiego.
Barney nie mógł na nią patrzeć. Wiedział teraz, że popełnił fatalny błąd. Miał wrażenie, że lada chwila mury tego domu runą i przywalą go, że od tej chwili każda sekunda i minuta jego życia będą wypełnione bólem, że będzie go w sobie nosił aż do śmierci. Kiedy poślubił Sarę, był szczęśliwy i pewny swego wyboru, wiedział, że tak właśnie należało postąpić. Sara była kobietą „dojrzałą", może nawet zbyt „dojrzałą", lecz za to bez wątpienia ładną. Ciągle jeszcze była „dobrą partią". Z wdziękiem będzie stała przy jego boku podczas niezliczonych przyjęć oficjalnych, uroczystych bankietów oraz zebrań towarzyskich. Jej obfite piersi będą się unosiły pod dużym dekoltem sukien wieczorowych. Będzie z pewnością manifestować swe uczucia patriotyczne głośno i z przekonaniem, obwieszona diamentami, od których uzależnione było jej szczęście. Jej włosy mienić się będą kolorowo, ozdobione różnego rodzaju błyskotkami, wstążkami, spinkami oraz perłami. Będą pewnie kilka razy spali w tym samym łóżku i dostarczać sobie będą wielu zmysłowych wrażeń. Prawdopodobnie da mu syna, córkę, może drugiego syna, który będzie się pasjonował wybijaniem szyb w oknach. Będą często podróżować statkami parowymi, w oddzielnych luksusowych kabinach, i żyć długo i szczęśliwie. Włosy im posiwieją, staną się ekscentryczni, a wspomnienia z Afryki zatrą się i zamienią w śmieszne anegdoty, którymi będą się karmić. Postąpił właściwie, żeniąc się z Sarą, królowa i Imperium mogli być z niego dumni. Na pewno będzie szczęśliwy.
Pech jednak chciał, że kochał Mooi Klip.
– To, co powiedziałem panu Ransome… to była prawda – powiedział. – Nadal cię kocham. Nadal cię pragnę.:
– Nie wolno ci. Pomyśl o żonie.
– Natalio, nie wiem, co teraz powiedzieć. Nie wiedziałem, że coś jeszcze do mnie czujesz. Byłem samotny. Nie wiesz nawet jak bardzo. No i wydawało mi się, że ją kocham.
Czuł, że coraz większy smutek ściska go za gardło i nie był w stanie wyrazić tego, jak bardzo jej pragnął. Była teraz tak blisko, pod materiałem jej płaszcza podróżnego wyczuwał ciało, które pieścił i które nosiło jego syna. Ciało, którego nie wolno mu było teraz dotykać. Teraz byłoby to złamanie przysięgi małżeńskiej i cudzołóstwo. Oczami wyobraźni widział jej nagie ramiona, dwa identyczne ciemne znamiona po obu stronach kręgosłupa. Widział szyję, którą zasłaniały teraz włosy i którą kiedyś głaskał. Widział jej duże, brązowe brodawki i miękkie piersi. Doznawał strasznego uczucia, podobnego do tego, jakiego doznaje kaleka, któremu obcięli nogę. Uczucia, że na zawsze ją stracił.
Widział ją leżącą obok siebie w łóżku, widział ich złączone ciała. Potrafili rozmawiać przez wiele godzin. Uczył ją angielskich słów, takich jak „namiętność", „raptowny" i „godny podziwu".
To wszystko teraz stracił i czuł się tak, jakby umarła jakaś bliska mu osoba.
– Pójdę już – oznajmiła Mooi Klip. – Nic tu teraz po mnie. Będę do ciebie pisać, żebyś wiedział, co się ze mną dzieje. Możesz odwiedzać Pietera, kiedy tylko chcesz. Tęskni za tobą.
– I ja tęsknię za nim – powiedział Barney ze łzami w oczach.
– Szszsz – szepnęła, dotykając koniuszkami palców jego łez. – Jesteś bogatym, dobrze prosperującym, dumnym, żonatym mężczyzną. Nie pozwól, żeby słudzy zoba-«syli, że jesteś też człowiekiem.
Uśmiechnął się ze smutkiem.
– Pewnie masz rację. Nie ma sensu płakać z powodu nieudanego małżeństwa, prawda?
– Jest jeszcze coś – powiedziała, a mówiła tak cicho, |e prawie jej nie słyszał.
– O co chodzi?
– O diamenty. Kitty mi powiedziała, ale boi się, że ją rzesz albo wyrzucisz.
– O co chodzi? – ponowił pytanie Barney.
– Musisz najpierw obiecać, że nie będziesz zły na Kitty.
Barney poddał się i spuścił głowę.
– Dobrze, jeżeli to naprawdę konieczne, obiecuję.
– Kitty mówi, że Dżentelmen Jack znalazł olbrzymi diament na jednej z twoich działek. Stało się to wtedy, gdy byłeś w Durban. Ten diament jest bardzo duży. Kitty mówi, że wygląda jak słońce. Jasny jak słońce, tak powiedziała.
Barney podniósł wzrok. Był wstrząśnięty.
– Naprawdę go widziała? – zapytał z niedowierzaniem, zbytnio podnosząc głos. – Widziała go i jest mój?
– Słyszałeś już o nim? – zapytała Mooi Klip.
– Tak, słyszałem. Harold Feinberg powiedział mi tego popołudnia. Prawdopodobnie dowiedziałem się ostatni. Wygląda na to, że wszyscy handlarze diamentów, kopacze i plotkarze o niczym innym nie mówią.
– Kitty powiedziała, że Dżentelmen Jack przyniósł go do domu parę dni przed twoim powrotem. Pokazał go Joelowi a Joel kazał Dżentelmenowi Jackowi pożyczyć wagę kuchenną od Kitty, żeby go zważyć.
Barney spojrzał w stronę Kitty, która była zajęta praniem ręcznika na tarze i sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej swoją pracą. Wyglądało na to, że robiła wszystko, żeby nie słyszeć, o czym rozmawiają.
– Czy Kitty słyszała, iłe ten diament waży? – zapytał Barney. Nie potrafił się teraz skupić, jego własne słowa wracały z powrotem jak echo. Więc ogromny diament nie został wymyślony przez pijanego Murzyna. Był prawdziwy, ten diament był jego własnością. Byłby jego własnością, gdyby Joel go nie zagarnął.
Mooi Klip odwróciła się do Kitty i zapytała ją o coś w swoim języku. Nie patrząc na nią, Kitty rzuciła, że dwie i pół uncji.
– Dwie i pół uncji – powtórzyła Mooi Klip. – Byli na tyle nieostrożni, że kiedy przynieśli ją z powrotem do kuchni, można było odczytać wagę ważonego przedmiotu.
Barney dokonał szybkich obliczeń. Następnie ogarnął go jakby lęk i po chwili odezwał się wreszcie do Mooi Klip:
– Dwie i pół uncji to trzysta pięćdziesiąt pięć karatów. Czy wiesz, ile taki kamień może być wart?
Mooi Klip potrząsnęła głową.
– Nie obchodzi mnie, ile jest wart. To twój majątek, Barney. Tylko twój. Ale kiedy Kitty powiedziała mi o tym, nie mogłam się powstrzymać. Nie tak często nadarza się okazja, by zemścić się na kimś, kto wyrządził tyle zła. Uważam, że Joel na to zasługuje. Musiałam ci powiedzieć.
– Boże, powinienem był ożenić się z tobą, kiedy cię tylko pierwszy raz ujrzałem – powiedział Barney.
Stanęła na palcach i pocałowała go.
– Nie mów nic więcej. Proszę.
– Ale ten diament – powiedział, rozkładając ręce. – Dlaczego Kitty nie powiedziała mi zaraz po powrocie? Albo Dżentelmen Jack?
– To służba – powiedziała Mooi Klip. – Są szczęśliwi, gdy przeżyją w spokoju kolejny dzień. Nie chcą żadnych kłopotów. Nawet jeśli to nie ich wina, myślą, że mogą stracić pracę. Więc nic nie mówią. Przecież nie mogą donosić na pana Joela Blitza, zrozum. Ich praca polega na robieniu tego, co do nich należy, to wszystko. A pan Joel Blitz powiedział im, że mają trzymać język za zębami. Być może nawet im zapłacił.
Barney zaczął chodzić po kuchni i nagle uderzył pięścią w stół.
– Teraz wszystko się zgadza! Joel chciał wyruszyć do Capetown tak prędko, jak tylko możliwe. Dżentelmen Jack chciał się dowiedzieć, kto jest właścicielem diamentu, oczywiście zgodnie z prawem. Wszystko pasuje jak ulał! Znaleźli
Olbrzymi diament i Joel chciał to utrzymać w tajemnicy!
Mooi Kłip patrzyła na Barneya z szacunkiem, lecz także z niepokojem.
– Nie zrobisz mu krzywdy, prawda?
– Komu? Joelowi? Złamię mu kark!
– Barney, nie mów tak. Ty taki nie jesteś. Jak myślisz, dlaczego ciągle jeszcze cię kocham? Bo wiem, że jesteś wierny pewnym zasadom. Chcę, żeby Joel stracił ten diament, ale nie chcę, żebyś go skrzywdził.
Barney spojrzał na Mooi Klip. Gwałtownym ruchem przysunął sobie krzesło i usiadł.
– Jestem rozdarty – powiedział. – Boże, jestem rozdarty.
Mooi Klip uklękła na podłodze przy nim i mocno chwyciła go za ręce.
– Wiem – powiedziała szeptem. – Wiem, że jesteś zdenerwowany. Ale postaraj się być silny. Pamiętaj, że cię kocham i że Pięter cię kocha. Pamiętaj, kim jesteś.
Barney spojrzał na nią z goryczą.
– Jestem krawcem, oto kim jestem. Krawcem z Clinton Street w Nowym Jorku.
– Nie – zaprzeczyła. – Nie dla mnie. Dla mnie jesteś właścicielem ogromnej kopalni diamentów i milionerem. Jesteś też wspaniałym i czułym kochankiem. Myśl o tych dwóch rzeczach, kiedy będziesz rozmawiał z Joelem. Pamiętaj o tym, że jesteś równocześnie silny i wrażliwy. Wtedy nie przyjdzie ci nawet na myśl, żeby go skrzywdzić. Będzie ci go po prostu żal.
Drzwi kuchenne otworzyły się gwałtownie i do środka wszedł Dżentelmen Jack. Gdy zobaczył Barneya i Mooi Klip, zawahał się, a kiedy Kitty rzuciła mu ukradkiem ostrzegawcze spojrzenie, skierował się ku spiżarni.
– Jack! – zawołał Barney, nie patrząc na niego.
– Tak, panie Blitzboss – powiedział Jack i zastygł w bezruchu niczym pies myśliwski, który zobaczył nagle zająca.
– Jack, zdarzyła się dziwna rzecz.
– Co takiego, panie Blitzboss?
Barney wyprostował się na krześle, nadal omijając go wzrokiem.
– No cóż, wygląda na to, że ktoś znalazł diament na moich terenach, całkiem duży diament.
– Tak, panie Blitzboss?
– Nie musisz udawać głupka, Jack. To nie kółko teatralne w Kimberley. Słyszałem, że na gwałt potrzebują tam Murzyna, który zagrałby w przedstawieniu bożonarodzeniowym pt. Robinson Crusoe.
Dżentelmen Jack milczał. Stał tylko wyprostowany ze zbaraniałym wyrazem twarzy i położył kapelusz na statywie do suszenia naczyń.
– Nie lubię karać ludzi za niewinne błędy, które popełnili, Jack – kontynuował. – Uważam, że każdy ma prawo do popełnienia jednego czy dwóch błędów. Sam je robię (w tej chwili Mooi Klip ścisnęła go za rękę). Lecz kiedy w grę wchodzi kradzież, to co innego. Ludzie, którzy kradną, nie przestrzegają ósmego przykazania, które Pan Bóg zostawił Mojżeszowi. To wszystko.
– Tak, proszę pana – powiedział Dżentelmen Jack niepewnym głosem.
– Więc kiedy okazuje się, że ktoś znalazł diament na obszarze, który należy do mnie, całkiem duży diament, i skoro nikt mi go jeszcze nie pokazał mimo to, że jestem tu, w Vogel Vlei, już od kilku dni, no cóż, nie pozostaje mi wtedy nic innego jak uznać, że ten, kto go znalazł, ukrywa go przede mną.
– Też tak myślę, proszę pana – powiedział Dżentelmen Jack.
– Nie prosiłem cię o komentarz, nie obchodzi mnie też, co myślisz – powiedział Barney nieprzyjemnym tonem. – Proszę cię jedynie o to, żebyś przekazał osobie, która ukrywa przede mną diament, że mam zamiar przeszukać ten dom od piwnicy po strych i że zrobię wszystko, żeby go znaleźć, nawet jeśli będę musiał odrywać podłogi.
– Nie wiem, kto go wziął, proszę pana. Naprawdę – powiedział Dżentelmen Jack.
Barney szybko się odwrócił i spojrzał mu prosto w oczy.
– Wiem, że ci zapłacił za trzymanie języka za zębami, Jack. Wiem też, że boisz się utracić pracę. Ale chcę ci powiedzieć jedną rzecz. Mam wystarczające dowody, żeby obciążyć cię winą za zniknięcie diamentu, więc jeśli mi nie pomożesz i nie powiesz całej prawdy, to każę cię powiesić na drzewie, w surducie lub bez.
Dżentelmen Jack sięgnął po kapelusz i zrobił głupią minę. Był wyraźnie wystraszony
– Tak jest, szefie.
– Mam nadzieję, że zrozumiałeś – powiedział Barney.
Przez chwilę trwała nieznośna cisza. Dżentelmen Jack szarpnął wreszcie za klamkę i już go nie było.
Gdy wyszedł, Mooi Klip wstała i pocałowała Barneya w czoło.
– Ja też muszę już iść.
– Przecież jest już ciemno.
– Zatrzymałam się u znajomych w Kimberley. Jutro rano wracam do Klipdrift.
– Wkrótce przyjadę, żeby się z tobą zobaczyć. Obiecuję.
– Nie obiecuj, Barney. Pomyśl tylko o miłości, którą kiedyś żyliśmy, i o dziecku, które się z niej narodziło. To wystarczy.
– Natalio, nie odchodź.
– Muszę, Barney.
– Nie odchodź. Zostań ze mną dziś wieczorem.
– Być może nasze gwiazdy mówią, że bylibyśmy ze sobą szczęśliwi, mój almanach tak właśnie mówi. Lecz gwiazdy to nie wszystko. Ważniejszy jest czas, no i okoliczności.
– Nauczyłaś się już kilku długich słów.
– Pan Ransome mnie nauczył. Powiedział, że „to zależy od okoliczności".
– Tak – powiedział Barney, sięgając po jej dłoń. – Myślę, że pan Ransome ma rację.
Mooi Klip pocałowała go jeszcze raz, niezwykle czule.
– Ek hetjou lief, Barney, wat ookal gebeur.
Joel prawie zasypiał, kiedy usłyszał nieśmiałe pukanie do drzwi. Otworzył jedno oko i nasłuchiwał. Pokój był ciemny i jeszcze ciepły od słońca, które zachodziło właśnie nad stepem. W powietrzu rozlegał się śpiew ptaków, które gromadnie oblegały pobliskie drzewo. Pukanie powtórzyło się, po czym usłyszał szept:
– Panie Blitzboss, to ja, Jack. Musi mi pan otworzyć drzwi, panie Blitzboss.
– Jack? – zdziwił się Joel. – Co chcesz, do diabła? Zasypiam.
– Przepraszam, panie Blitzboss, ale to pilne.
– No to wejdź. Otwarte.
Dżentelmen Jack otworzył drzwi, szybko wszedł i z powrotem je zamknął.
– Panie Blitzboss, jesteśmy w tarapatach.
– W jakich tarapatach? Podaj mi szklankę wody, proszę. Jack podał mu wodę i stanął przy jego łóżku. Czekł, aż się napije, przestępując ze zdenerwowania z nogi na nogę. Joel podał mu pustą szklankę.
– Co jest takie pilne, że musiałeś mnie budzić? – zapytał Joel.
– Chodzi o diament, panie Blitzboss. Pan Barney się dowiedział.
– Dowiedział się o czym? Co ty mówisz? Dowiedział się, że ktoś go znalazł czy że my go mamy?
– Dowiedział się wszystkiego, proszę pana. Wie, kiedy został wykopany, ile waży i że prawdopodobnie pan go gdzieś ukrył, proszę pana.
Joel usiadł na łóżku.
– Kto mu powiedział? Ty? Obetnę ci te twoje głupie, czarne uszy, jeśli to ty!
– To nie ja, proszę pana. To ta dziewczyna Griąua, Natalia Marneweck. Ona tu była dzisiaj po południu, proszę pana. Rozmawiała z panem Barneyem.
– A niech to diabli – złościł się Joel. – To kuzynka Kitty, no nie? Czy coś w tym rodzaju. Ta diabelna Natalia. Co ona tutaj robiła? Nie wiedziała, że Barney się ożenił?
– Nie wiem, proszę pana.
– Pewnie wiedziała – powiedział Joel. – Przez to Barney stał się tylko bardziej atrakcyjny. Ta Murzynka zawsze była taka pyszna, zawsze wyciągała rękę po zakazany owoc.
Joel z trudem wygramolił się z łóżka, chwycił swoją laskę i podszedł do stojącej przy ścianie brzydkiej palisandrowej komody. Wyjął mały mosiężny kluczyk z kieszonki w kamizelce i otworzył drugą szufladę od dołu. W szufladzie leżał olbrzymi trzystupięćdziesięciokaratowy diament, owinięty w niebieską jedwabną chustkę..Dżentelmen Jack rzucił na niego niespokojnie okiem.
– Pan Barney powiedział, że przeszuka dorn, proszę pana. Od góry do dołu. Powiedział, że wyrwie podłogę.
Joel podniósł diament i trzymał go mocno w dłoni. Ściskał go tak każdego dnia, począwszy od tego, w którym Dżentelmen Jack przyniósł mu go z kopalni. Czasami, kiedy dokuczał mu ból w biodrach i nogach, tak że nie mógł zasnąć, siadał przy oknie w swoim fotelu z wysokim oparciem, oplatając dłońmi swój diament. Czuł, jak powoli pochłania ciepło jego ciała. To był jego diament, tylko jego. Nikt inny nie był w stanie zrozumieć tajemniczego piękna i blasku, którym promieniał. Nie był w stanie pojąć tych migających marzeń, które w niepojęty sposób krystalizowały się wewnątrz. Joel całował go i lizał, przyciskał do serca. Czasami nawet zamykał oczy i pieścił nim swój członek, podniecając się na myśl o bogactwach i ślicznych kobietach.
– Powiemy, że Kitty kłamie – powiedział Joel.
– Kłamie, proszę pana? Ale po co by miała kłamać?
– Żeby się zemścić, oto dlaczego. Nigdy mnie nie lubiła. Powiemy, że usłyszała jakieś plotki, że ktoś w Kimberley wykopał olbrzymi diament i postanowiła powiedzieć, że to ja, chcąc, żebym wpadł w tarapaty. Musimy wszystkiemu zaprzeczyć, kategorycznie zaprzeczyć.
– A co będzie, jeśli pan Barney przeszuka dom, panie Blitzboss? To duży diament, trudno go ukryć.
– Jest wiele miejsc, w których nigdy go nie znajdzie, Jack. Mógłbym go na przykład zakopać w ogrodzie.
– Przekopują teraz ogród, panie Blitzboss. Ktoś mógłby pana zobaczyć i potem go wykopać. A poza tym, jaką ma pan pewność, że zdąży się go wykopać, żeby zabrać do Capetown? Pan Barney będzie od tej chwili bardzo podejrzliwy, proszę pana, szczególnie gdy będzie pan chciał wyjechać. Musi być pan bardzo ostrożny, bo na pewno będzie chciał przeszukać pański bagaż.
– Nie ma prawa przeszukiwać ani mnie, ani mojego bagażu.
Dżentelmen Jack powiedział z przestrogą w głosie:
– Nie sądzę, żeby pan Barney na to zważał, proszę pana. On wie, że zgodnie z prawem diament należy do niego. Myślę, że tym razem nie uda się go panu zbyć byle czym.
– Niech go jasna cholera!
– Proszę pana – prosił Dżentelmen Jack. – Musi pan coś zrobić, panie Blitzboss. Może powinien pan oddać ten diament, powiedzieć, że to było nieporozumienie. Jeżeli pan Barney sam znajdzie ten diament, proszę pana, to każe mnie powiesić.
– Nie bądź śmieszny. Mój brat nie ma tyle odwagi, żeby kogoś powiesić.
– Proszę – nalegał. – Mam rodzinę, proszę pana. Nawet jeśli pan Barney nie każe mnie powiesić czy wychłostać, już nigdy nie znajdę dobrej pracy, proszę pana.
– Powinieneś był o tym pomyśleć, zanim wyciągnąłeś brudne łapy po swoją dolę – odparował Joel. – Chce mi się rzygać na twój widok. Murzyn ze szkółki niedzielnej, dobre sobie! Biały kołnierzyk i dobrze skrojony szary garnitur nie wystarczą, by z czworonoga uczynić człowieka. Wiem, bo sam byłem krawcem. Więc gadasz jak biały, znasz alfabet i wierzysz w Jezusa Chrystusa, tak? Dobrze wyszkolony pies mógłby robić to samo, Jack, z taką tylko różnicą, że pies nie przylazłby, żeby wyrzygać się na moim dywanie i nie narzekałby tak jak ty teraz, że mięso, które zżarł, było trochę tłuste.
Trzymał błyszczący diament przed sobą, a Jack wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczyma.
– Jack – powiedział – to jest mój diament. To wszystko, co mam do powiedzenia. Jeśli piśniesz panu Barneyowi choćby jedno słówko na temat tego, gdzie teraz jest albo gdzie pojedzie, jeśli tylko choć wspomnisz o jego istnieniu, to Bóg mi świadkiem, zamorduję cię. Nie żartuję.
Dżentelmenowi Jackowi przeszły mimo woli ciarki po grzbiecie.
– Panie Blitzboss, naprawdę lepiej by było, gdyby pan… Joel zamachał mu diamentem przed oczami, po czym ukrył go w zaciśniętej dłoni, przyciskając do klatki piersiowej.
– Nic nie mów – ostrzegał. – Nawet nie próbuj mnie przekonywać, bo dopóki nie wywiozę tego diamentu z Kimberley, dopóki nie "będzie już w drodze do Capetown, nie zaznam spokoju. Nie mogę sobie teraz pozwolić na wyrzuty sumienia. Wynoś się stąd.
Dżentelmen Jack był już przy drzwiach. Powoli je otworzył, wychylił głowę, upewniając się, czy nikogo nie ma na korytarzu, i wreszcie wymknął się na palcach. Joel zamknął za nim drzwi i przekręcił klucz w zamku.
Problem w tym, że Jack miał rację. Nie mógł ukryć diamentu w domu, ponieważ niezależnie od tego, jak dobrze by go schował, zawsze należało się liczyć z tym, że Barney go znajdzie, a gdyby tak się stało, gdyby Barney mu go odebrał, Joel prawdopodobnie by tego nie przeżył. Załamałby się wtedy psychicznie i fizycznie. Diament gwarantował mu dostatnie życie aż do śmierci, lekarstwa, jakich potrzebował, dobrobyt, o którym marzył, i niezależność. Nie mógłby teraz tego wszystkiego utracić. Równie dobrze mógłby sobie rozwalić łeb i skonać.
Usiadł w swoim fotelu i trzymał diament na rozpostartej dłoni. Nowe życie – stopiony węgiel. Ognisty, żywy i nieskończenie zwodniczy jak spojrzenie w przyszłość oglądaną przez niezliczoną liczbę tęczowych pryzmatów.
Nie mógł go połknąć, tak jak to robili Murzyni pracujący na działkach. Mógłby się w ten sposób zadławić. A nawet gdyby się udało, to nie wiadomo, czy by go wydalił. Nawet gdyby go wydalił, to przecież musiałby go bez przerwy połykać aż do przyszłego czwartku, kiedy to miał jechać do Capetown. Już na samą myśl o tym robiło mu się niedobrze.
Otworzył szeroko usta i starał się wepchnąć diament jak najgłębiej, ale na próżno. Zahaczał o zęby i było jasne, że nie uda mu się go połknąć. Udusi się albo rozedrze sobie krtań na strzępy.
Mógłby go sobie włożyć do odbytu, ale wszyscy wiedzieli aż nadto dobrze, że to jeszcze jedna kryjówka Murzynów. Jeśli Barney był pewny, że gdzieś go ukrywa, bez wątpienia zmusi go do rewizji osobistej. Joel wstał i podszedł do lustra. Patrzył w swoje odbicie tak, jakby czekał, że powie mu, co ma robić. Lecz czy ten zmęczony, zniszczony chorobą, opierający się o komodę mężczyzna mógł jeszcze coś wymyślić? W pokoju panował półmrok. Był sam i pragnął zagarnąć ten diament tylko dla siebie. Pozbawiony przyjaciół oraz miłości, uciekał teraz od brata i od prawa. Patrzył na swoją ponurą twarz i zastanawiał się, co doprowadziło go do tego stanu, do tego ostatecznego i fatalnego zarazem zderzenia temperamentu i chciwości.
Pomyślał o matce, której problemy dawno już się skończyły. Lecz nie chciał o niej myśleć. W życiu każdego nadchodzi taki czas, kiedy złość kruszy się i zaciera. Takie przebaczenie przez zapomnienie.
Z dołu dochodziły Joela jakieś głosy oraz odgłosy kroków na korytarzu. Przeszukiwanie domu pewnie już się zaczęło. Powodowany niepowstrzymaną chęcią posiadania, Barney przewracał dom do góry nogami i zaglądał do wszystkich zakamarków. Boże, że też musiał urodzić się w takiej rodzinie. Że też w ogóle się urodził.
Spojrzał na uchylone drzwi od łazienki i coś przyszło mu do głowy. Przypomniał sobie pewien wieczór jakieś dwa lata temu, kiedy Barney zaprosił Harolda Feinberga do domu na obiad. Przypomniał sobie te niesamowite historie, które opowiadał tego wieczoru Harold, a które dotyczyły kilku słynnych indyjskich diamentów. Jedna z tych historii związana była z odkryciem diamentu o nazwie Regent. Byl to olbrzymi czterystudziesięciokaratowy diament, a znaleziono go w kopalni Parteal na rzece Kistna w 1701 roku. Pewien niewolnik przemycił go z kopalni i pojechał z nim nad morze, gdzie próbował wydostać się z Indii, sprzedając kamień pewnemu brytyjskiemu kapitanowi za pół ceny.
Nieważne, że niewolnik został zamordowany przez kapitana i wyrzucony następnie za burtę. Istotny był w tej chwili sposób, w jaki niewolnik przemycił diament z kopalni Parteal. Własnoręcznie zadał sobie głęboką ranę w nogę i ukrył diament we własnym ciele.
Joel spojrzał jeszcze raz w lustro, w swoje własne odbicie. I tak przecież kuśtykał, więc nikt nie zauważy, jeśli zacznie kuśtykać trochę bardziej. Zawsze przecież może powiedzieć, że noga nie daje mu ostatnio spokoju i kilka dodatkowych bandaży nie przyciągnie niczyjej uwagi.
Mój Boże, gdyby nosił diament w nodze, mógłby się nawet poddać rewizji osobistej, mógłby wówczas pozwolić Barneyowi przeszukać się od stóp do głów, mógłby zajrzeć, gdzie tylko by sobie życzył. Możesz nawet poniżyć się, grzebiąc w moich odchodach, braciszku. Nie znajdziesz tego, czego szukasz.
Przez chwilę stał nieruchomo, bębniąc tylko palcami w palisandrową komodę. Potem chwycił laskę i pokuśtykał do łazienki. Na półce pod lustrem, obok pędzla do golenia, w tym samym miejscu co zwykle, leżała brzytwa. Wziął ją do ręki i otworzył. Będzie ją musiał naostrzyć, musi być ostra jak nigdy przedtem. Musi ją też wysterylizować nad ogniem. Bandaże muszą być w pogotowiu, musi też przygotować ręcznik, żeby zatamować krwawienie, oraz mieć pod ręką mnóstwo whisky. Wziął płytki oddech i wrócił do sypialni.
Za drzwiami słyszał Michaela i kilku innych Murzynów biegających po schodach w górę i w dół. Usłyszał też głos Barneya, który wydawał im właśnie głośne polecenie przeszukania strychu. Barney domyślał się pewnie, że diament jest tutaj, w pokoju Joela, i urządził całe to przedstawienie tylko po to, żeby go przestraszyć i zmusić do dobrowolnego oddania kamienia. To byłoby dla Joela największe upokorzenie: ukraść szansę na dostatnie życie i zostać potem zmuszonym do poddania się. Czułby się wtedy jak mały chłopiec, który coś przeskrobał.
– Whisky – szepnął Joel sam do siebie. Podszedł do swojej nocnej szafki i wyjął pełną butelkę scotcha. Usunął korek i pociągnął trzy czy cztery razy prosto z butelki. Ostrożnie odłożył ją na bok i zaczął rozpinać spodnie.
Przygotowywał wszystko z wielką starannością po części dlatego, że postanowił nie pozwolić zastraszyć się tym melodrarnatycznym głosom rozlegającym się w całym domu, a po części dlatego, że bał się tego, co będzie musiał za chwilę zrobić. Lecz po dziesięciu minutach siedział już na brzegu łóżka bez spodni, gotowy rozpocząć operację. Na podłodze przy jego lewej nodze stała porcelanowa miska.
Nagle spostrzegł, że zostawił diament na komodzie, więc musiał go przynieść. Kiedy dziura w nodze będzie już wystarczająco duża, nie będzie pewnie miał siły ani ochoty na chodzenie po pokoju i szukanie go. Jeszcze jeden łyk czystej whisky i był już gotów.
Rozległo się energiczne pukanie do drzwi.
– Kto tam? – zapytał z brzytwą w ręku, szykując się właśnie do przecięcia białej skóry swojego owłosionego lewego uda.
– Barney.
– Idź sobie, jestem zmęczony. Próbuję zasnąć. Idź się teraz kłócić ze swoją żoną.
– Chcę z tobą porozmawiać.
– Nie teraz. Powiedzieliśmy już dzisiaj obaj wystarczająco dużo.
– Nie chcę do tego wracać. Już dawno o tym zapomniałem. Teraz chodzi o coś innego.
– Cokolwiek to jest, może poczekać – powiedział Joel. – Jestem zmęczony i pijany. Nie mam zamiaru, o niczym rozmawiać.
– Obiecuję, że zajmę ci tylko minutę lub dwie.
Joel spojrzał na olbrzymi nie szlifowany diament, który leżał obok niego na łóżku. Ręka, w której trzymał brzytwę w odległości zaledwie kilku centymetrów od uda, zadrżała.
– Możemy porozmawiać później. Teraz nie jestem w odpowiednim nastroju. Idź sobie.
Usłyszał szuranie nogami i czekał teraz w napięciu z zamkniętymi oczami. Niech sobie pójdzie, Boże, niech sobie pójdzie.
Po chwili Barney odezwał się znowu.
– Dobrze. Wrócę za godzinę lub dwie, kiedy się trochę prześpisz. Ale przygotuj się na rozmowę ze mną, Joelu. Możesz być pewien, że tu wrócę, i jeśli będzie trzeba, to wyważę drzwi.
– Tyle razy mówiłem ci, że jesteś zbyt brutalny – powiedział Joel.
Barney nic nie powiedział. Postał jeszcze chwilę pod drzwiami, zanim zszedł na dół. Na sam koniec krzyknął jeszcze do Joela:
– A tak przy okazji, kolacja jest dzisiaj wcześniej niż zwykle, to znaczy o siódmej. Mam nadzieję, że się zjawisz.
Joel nie odpowiedział, nie mogąc się doczekać, kiedy Barney zejdzie na dół i zacznie rozmawiać z Murzynami biegającymi ciągle po korytarzu. Dochodziły go odgłosy jak w cyrku: krzyki, gwizdy i szuranie nogami. Joel wykrzywił twarz i zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, przeciął skórę brzytwą.
Brzytwa była bardzo ostra, więc weszła jak w masło. Prawie nie odczuwał bólu, ale ciarki przeszły mu po grzbiecie, gdy zobaczył, że ostrze brzytwy nie napotykało prawie żadnego oporu. Wbijało się coraz głębiej, nie mogąc się zatrzymać. Otrząsnął się widząc, jak mięsień udowy otworzył się niczym krwawiące, obojętne usta. Drżącymi palcami położył brzytwę na jednym z ręczników, przycisnął do uda chusteczkę do nosa, żeby zahamować krwawienie, i szybkim ruchem sięgnął po butelkę z whisky.
– Mój Boże – powiedział sam do siebie, starając się nie patrzeć na nogę. Następnie przyssał się do butelki i pił tak długo, aż zaczęło go palić w brzuchu.
Powoli odkrył ranę, chcąc zobaczyć, czy jest wystarczająco głęboka, by pomieścić diament. Tak bardzo krwawiła, że nic nie można było powiedzieć. Nie mając innego wyjścia wepchnął diament w rozcięte miejsce i pchał tak mocno, jak tylko się dało. Zagryzł wargi z bólu. Kiedy się pochylił, zobaczył, że tylko jedna trzecia diamentu zniknęła w ranie. Musiał ciąć dalej.
Przy drugim cięciu brzytwa drżała mu w rękach i trudno mu było zachować zimną krew. Musiał odłożyć brzytwę i wziąć kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić i kontynuować.
– Zacząłeś coś – powiedział sam do siebie ze złością – to nie przerywaj teraz, kiedy jesteś w połowie drogi. Słyszysz mnie? I tak będziesz miał już bliznę, nie chcesz chyba, żeby to wszystko poszło teraz na marne.
Joel z dziką fascynacją wpatrywał się w swoją własną rękę, tak jakby należała do kogoś innego. Zobaczył, jak brzytwa weszła w ranę i dotknęła samej kości. Następnie ostrze brzytwy zaczęło szybko wędrować w prawo i w lewo, wycinając blade, zakrwawione kawałki mięśni, aż w końcu zrobiła się ogromna, tonąca we krwi dziura.
Upuścił brzytwę na podłogę. Dygotał teraz jak w konwulsjach. Niepohamowanym strumieniem, krew spływała po nodze do porcelanowej miski. Jednym z ręczników, który posłużył mu jako bandaż, dotknął rany i przycisnął tak mocno, jak tylko mógł. Nagle przyszło mu do głowy, że wykrwawi się i umrze. Za jakąś godzinę przyjdzie tu Barney, wyłamie drzwi i znajdzie go leżącego na podłodze oraz diament na łóżku.
Zaciskając usta z bólu, chwycił butelkę whisky i wziął duży łyk. Reszta potrzebna mu będzie do oczyszczenia rany. Rzucił na podłogę czerwony, ociekający krwią ręcznik i wylał alkohol na udo, pozwalając, by zmieszał się z krwią.
Wtedy nie mógł się już opanować i głośno krzyknął. Noga piekła go do żywego, tak jakby płonęła. Lecz po minucie czy dwóch ból ustał i noga nagle zdrętwiała. Otworzył oczy, rozejrzał się wokoło i uprzytomnił sobie, że od kiedy Barney zapukał do drzwi, nie upłynęło wcale zbyt wiele czasu i że w związku z tym nikt nie będzie go o nic podejrzewać, w każdym razie jeszcze nie teraz.
Podniósł diament, oblał go ze wszystkich stron whisky i wepchnął w ranę. W nodze zrobiło się niewielkie wybrzuszenie, lecz Joel mocno owinął nogę ręcznikiem, a następnie bandażem.
Przez ponad dziesięć minut siedział, nie ruszając się z miejsca. Zaszokowany był tym, co właśnie uczynił, i starał się to sobie jakoś poukładać w głowie. Nie mógł uwierzyć, że diament znajduje się teraz w jego nodze. Przez chwilę myślał, że oszaleje, że być może już oszalał. Lecz powoli opanowywał histerię i po kilku minutach był już w stanie pozbierać zakrwawione ręczniki, miskę, oczyścić ostrze brzytwy.
Chwiejnym krokiem skierował się ku łazience, klnąc przy tym po drodze. Postawił miskę na marmurowym statywie i zmoczył ręczniki w wannie. W przelocie ujrzał swoją twarz w lustrze i stwierdził, że wygląda tak samo jak przedtem, nie była wcale bardziej szara, zniszczona czy nawet bardziej komiczna niż przedtem.
Otworzył kurki z wodą, zęby wypłukać zakrwawione ręczniki, dopóki jeszcze krew na nich me zaschła. Służbie zawsze mógł powiedzieć, że miał obfity krwotok z nosa. Pił tyle, że często je miewał.
Następnie pokuśtykał z powrotem do sypialni, z nocnej szafki wyciągnął kolejną butelkę whisky i jednym haustem wypił prawie jedną trzecią zawartości. Część alkoholu, który wypił, wydostawała się z powrotem przez nozdrza.
Z dołu dochodził go śmiech służby przeszukującej płaszcze i buty w szafie na korytarzu. I pomyśleć, że było jeszcze coś takiego, z czego można się było śmiać. I pomyśleć, że dla czegoś warto było jeszcze żyć. Zerwał się i poczłapał do szafy. Otworzył ją. Musiał się przecież ubrać na kolację, nie chciał, żeby jakiś służący zobaczył zakrwawione bandaże na jego udzie. Zastanawiał się, czy będzie miał odwagę siedzieć przy stole z diamentem w nodze, jeść zupę, dziczyznę i słodki pudding, udając, że słucha bezmyślnej paplaniny Sary na temat pysznych galaretek, które jadała w Durban. Zastanawiał się, czy będzie musiał wymiotować.
Sypialnia zaczęła się chwiać i musiał szybko usiąść, żeby nie upaść.
Kiedy Sara zeszła na kolację, wyglądała jak europejska księżniczka. Nosiła kobaltowoniebieską suknię, a jej ciemne włosy związane były trzema rzędami pereł z Oceanu Indyjskiego. Ku zaskoczeniu wszystkich, dekolt sukni był bardzo głęboki, tak że widać było różowe obrzeże brodawek, a ozdabiał go szmaragdowo-diamentowy krzyżyk, który spoczywał w zagłębieniu między piersiami i wskazywał, że właśnie tutaj należało szukać skarbu. W powietrzu unosiły się zapachy drogich, odurzających perfum, olejków wonnych, wetiwerowych oraz różanych. Usta miała pomalowane na czerwono.
Gdy weszła do pokoju gościnnego, Barney we fraku i pod czarnym krawatem, odstawił drinka i wstał. Kiedy wyciągnął do niej ramiona, chętnie podeszła i pocałowała go w policzek.
– Wspaniale dzisiaj wyglądasz – powiedział z nie ukrywanym zachwytem.
– Czyż nie zawsze wyglądam wspaniale?
– Oczywiście, że tak. Ale dzisiaj szczególnie.
Pocałowała go jeszcze raz i ręką w niebieskiej rękawiczce starła szminkę z jego policzka.
– Ubrałam się dla ciebie. Tylko w ten sposób mogą pokazać, jak bardzo mi przykro.
– Nie musi ci być przykro. To ja powinienem cię przeprosić. Zachowałem się jak goryl.
Sara usiadła na sofie, podtrzymując swoją rozłożystą suknię. Jej brzegi ozdobione były jedwabną wstążką w nieco ciemniejszym niebieskim kolorze oraz tuzinami drobnych pereł przyszytych w ten sposób, że tworzyły kwiaty. Stopy miała gołe, co Barney ze zdumieniem odczytał jako prowokację.
– Chyba za wiele od ciebie oczekiwałam – powiedziała. – Na pewno za dużo sobie obiecywałam po przyjeździe do Kimberley. Dla dziewczyny takiej jak ja szokiem było odkrycie, że nie istnieje tu prawie żadne życie towarzyskie. Jest tu tylko kilka osób z angielskich firm badawczych i nie ma kogo zaprosić na podwieczorek o piątej.
– To się zmieni prędzej, niż myślisz – powiedział Barney, który stał odwrócony plecami do ozdobnego, marmurowego kominka. – Harold Feinberg mówi, że miasto szybko się rozrośnie i atmosferą będzie przypominało wyrafinowany londyński West End. To kwestia jednego lub najwyżej dwóch lat. Wtedy życie towarzyskie będzie tu kwitło i wszyscy w Durban będą ci zazdrościć.
– Jestem pewna, że masz rację – uśmiechnęła się Sara. – Niezależnie od wszystkiego, pragnę być twoją oddaną żoną. Przepraszam za te niemądre kłótnie. Nareez prosiła, żebym przekazała, że jej też jest przykro. Ona wie, że ja się bałam. W końcu to dzikie miejsce! A ona chciała tylko mnie chronić. Ochraniała mnie przez całe życie.
Barney wziął Sarę za rękę i przycisnął ją do swojego policzka. Popatrzył jej prosto w oczy i depresja, w której był pogrążony od wizyty Mooi Klip, zaczęła go nagle opuszczać. Być może Sara była mimo wszystko trafnym wyborem i dobrym materiałem na żonę. Być może wszystkie te awantury wynikały po prostu z tęsknoty za domem i spóźnionych nieco obaw przed nocą poślubną.
– Po kolacji możemy udać się na spoczynek – zaproponowała Sara i lekko się zarumieniła. Barney pochylił się i pocałował ją najpierw w czoło, potem w policzki i w końcu w usta.
– Nie zostanie mi ani trochę szminki – szepnęła.
– Czy istnieje jakiś lepszy sposób, żeby się jej pozbyć? Właśnie w tej chwili wszedł ich nowy lokaj Horacy. Miał na sobie źle dopasowane bryczesy oraz brązowy udrapowany strój do konnej jazdy. Przyniósł słodką sherry na srebrnej tacy, po czym wycofał się z pokoju, idąc tyłem i skrzypiąc butami.
– Myślę, że Horacy słyszał coś na temat rodziny królewskiej – powiedziała Sara. – Bez przerwy się kłania, kiedy mnie widzi, i nigdy nie odwraca się do mnie plecami. To dosyć osobliwe, nie sądzisz? Ale nie chciałabym go rozczarować.
Wypili, wznosząc cichy toast za siebie nawzajem, a Barney podziękował Bogu za zmianę, jaka dokonała się w Sarze. Przez wiele miesięcy trudno mu będzie zapomnieć o miłości, którą czuł do Mooi Klip, lecz jeśli Sara zawsze będzie tak piękna i ponętna jak w tej chwili, nie będzie tak strasznie cierpiał.
– Straszne dzisiaj zamieszanie w całym domu – zauważyła Sara. – Pytałam Nareez, ale powiedziała, że nie wie, nie była pewna. Mówiła, że pewnie czegoś szukają. Co takiego mogliśmy zgubić, że w całym domu takie poruszenie? Nic z tego nie rozumiem.
– Hmm – mruknął Barney, przeczesując palcami kędzierzawą czuprynę. – To długa historia.
– Bardzo bym chciała ją usłyszeć, szczególnie że to mój własny dom jest przewracany do góry nogami.
Barney sam nie wiedział, dlaczego nie miał ochoty powiedzieć Sarze. Prawdopodobnie nie do końca jej ufał. Nie miał żadnego konkretnego powodu, żeby jej nie mówić. W zasadzie miała prawo wiedzieć. Mimo to wahał się i bronił przed wyjawieniem jej prawdy.
– Chodzi o to – zaczął – że zgubiłem coś bardzo cennego. Przynajmniej mam nadzieję, że zgubiłem, a nie zostałem okradziony. W każdym razie zarządziłem poszukiwanie, o którym wszyscy już wiedzą, i mam nadzieję, że ktokolwiek ten przedmiot ukrywa, będzie zmuszony go oddać, a jeśli nikt go nie ukradł, to prawdopodobnie w niedługim czasie zostanie odnaleziony.
Sara rozejrzała się wokoło i wydawało się, że ma ochotę zaapelować do tak samo jak ona zawiedzionej, niewidzialnej publiczności.
– Doprawdy, kochanie, powinieneś zostać zarządcą. Od obiadu, na który tata zaprosił Henry'ego Barkly, nie słyszałam tak długiej, a przy tym tak mało konkretnej mowy. Po pierwsze, nie powiedziałeś mi, co to za cenny przedmiot, jak go zgubiłeś i czy opłacało się go ukraść.
– No cóż… – zaczął Barney, lecz w tej właśnie chwili w drzwiach pojawił się Joel. Miał na sobie nową śnieżnobiałą koszulę oraz żakiet, lecz widać było, że jest wykończony. Barney poczuł, że serce bije mu teraz wolniej niż zwykle. Joel wpatrywał się w niego, opierając się całym ciałem na swojej lasce. Najwyraźniej czekał, aż Barney skończy przerwane w połowie zdanie.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – chrapliwym głosem odezwał się Joel. – Podobnie jak Sara, ciekaw jestem, co to za przedmiot. Przecież nie możemy ci pomóc w szukaniu, nie wiedząc, co to jest.
– Tak, to prawda – powiedziała Sara. – Bawisz się z nami w kotka i myszkę, kochanie.
– Napij się – powiedział Barney, kierując te słowa do Joela. – Dobrze ci to zrobi.
Joel z ogromnym trudem podszedł do najbliżej stojącego fotela i usiadł.
– Dziękuję – powiedział, wykrzywiając twarz z bólu. – Noga strasznie mi dzisiaj dokucza. To chyba pogoda. Ciśnienie spada, a ja już zdycham.
– Czy to list? – zapytała Sara.
– Jaki list? – zdziwił się Barney.
– Ten zgubiony czy ukradziony przedmiot! Ta cenna rzecz, której wszyscy szukają! Listy są zawsze cenne, prawda? Szczególnie miłosne, można nimi przecież szantażować.
– Nie, to nie jest list. – Uśmiechnął się Barney, wyraźnie rozbawiony. – Nie umiem pisać listów miłosnych, nie mam w tym zbyt wielkiej wprawy.
– A może to coś z biżuterii? – zastanawiała się głośno Sara. – Szpilka do krawata albo spinki do mankietów?
– Albo klips – wtrącił Joel bardzo cichym głosem. Te słowa nie umknęły uwagi Barneya, który nie spuszczał teraz wzroku z brata.
– Prawie zgadłaś, Saro – powiedział, nie podnosząc głosu. – Tak naprawdę to diament. Nie byle jaki diament. Olbrzymi. Z tego, co słyszałem, to prawdziwy gigant.
– To ekscytujące! Czy ktoś go ukradł?
Na twarzy Barneya pojawił się grymas.
– Szczerze mówiąc, to nie wiem. Nie mogę nic powiedzieć, dopóki go nie znajdę. Został prawdopodobnie wykopany na jednej z moich działek, kiedy byłem w Durban. Krąży na ten temat wiele różnych plotek, chociaż wcale nie wiadomo, czy on naprawdę istnieje. Nikt się jeszcze nie przyznał, że go posiada.
– To pewnie jeszcze jedna z tych niestworzonych historii wymyślanych przez czarnych – powiedział Joel z wymuszonym uśmiechem na twarzy. – Zawsze wymyślają takie historie, żeby zdenerwować białych, a oni biegają potem w kółko jak pies za własnym ogonem. Jeden z nich powiedział mi, że wie, gdzie jest schowany skarb króla Salomona. Pięćdziesiąt metrów pod ziemią pod twardym podłożem skalnym. Kazałbym go porządnie wychłostać, gdybym go złapał.
– Ale to jest diament, Joelu – powiedział Barney i nagle spoważniał. – To olbrzymi diament. Ma prawie czterysta karatów i został znaleziony na naszej działce.
Joel pokręcił głową i parsknął śmiechem.
– Kiedy ty byłeś w Durban, braciszku, ja tutaj zarządzałem. A powiem ci coś jeszcze, potrafię dopilnować robót w tej kopalni dziesięć razy lepiej niż ty. Nawet jeśli spluną na ziemię, dostają natychmiast kuksańca, a gdybym złapał któregoś na kradzieży, to jak Bóg mi świadkiem, udusiłbym własnymi rękami.
– Próbujesz mi wmówić, że ten olbrzymi diament nie istnieje, co? Myślisz, że to wymyślona historia, tak?
Joel spojrzał uważnie na brata.
– Może istnieje, Barney, ale ja go nie widziałam. Nie mów, że mi nie wierzysz. Jałt myślisz, co bym zrobił, gdybym go znalazł? Pokazałbym tobie, prawda? Od razu po twoim powrocie z Durban. Nie jestem złodziejem diamentów, wszystko tylko nie to. A poza tym jestem twoim bratem.
– Cieszę się, że to powiedziałeś – skonstatował Barney. – Bo kiedy teraz rozmawiamy, twój pokój jest przeszukiwany. Kazałem im nawet przekroić mydło.
Sara była zaszokowana.
– Barney, to po prostu nie do wiary! – zawołała.
– W porządku – powiedział Barney spokojnym tonem. – Po prostu nie do wiary, mówisz? Lecz ja tyle się dzisiaj nasłuchałem o tym mitycznym diamencie, że wiem, co robię. W pierwszej kolejności muszę przeszukać ten dom. Chodzi o diament, który może być wart ponad milion funtów, Saro, a kiedy w grę wchodzi tyle pieniędzy, lojalność schodzi zwykle na drugi plan. Lojalność rodzinna, lojalność służby, obojętnie jaka lojalność. Większość ludzi postępuje według jakichś tam norm, zgoda. Większość ludzi zna swoje powinności i żyje uczciwie, starając się nie zawieść swoich bliskich, lecz dla większości ludzi milion funtów jest więcej wart niż uczciwość. Milion funtów wystarczy, by przekonać większość ludzi, że czas zapomnieć o obowiązkach i przyjaciołach, nawet o tych, których się kocha. Milion funtów wystarczy, by większość ludzi zapomniała o Bogu.
Nastąpiła chwila ciszy. Joel spojrzał na Sarę i wzruszył ramionami, tak jakby chciał powiedzieć, że być może on mi nie wierzy, ale wiem, że ty tak.
– Może myślisz, że oszalałem – powiedział Barney. – Może myślisz, że podejrzewanie własnej rodziny jest równie naganne jak sama kradzież. Może masz rację. Ale chcę ci powiedzieć tylko jedną rzecz. Kiedy w grę wchodzi milion funtów, jestem tak samo chytry i bezwzględny jak wszyscy inni, szczególnie gdy wiem, że to mój milion funtów, który sprzątnięto sprzed nosa.
– Więc oskarżasz mnie o przywłaszczenie sobie największego kamienia w Kimberley, powiem więcej, jednego z największych kamieni szlachetnych na całym świecie?
– Tego nie powiedziałem – powiedział spokojnie Barney.
– Nie musiałeś – odciął się Joel. – Wystarczy, że kazałeś swoim czarnym małpom przeszukać mój pokój. I prze-kroić moje mydło? Jesteś równie zwariowany jak mama.
– A co ty byś zrobił, będąc na moim miejscu? – chciał wiedzieć Barney.
– Gdybym podejrzewał cię o kradzież jakiegoś fikcyjnego diamentu, na miłość boską, Barney, podkreślam „fikcyjnego", byłbym na tyle przyzwoity, żeby cię uprzedzić. Na pewno zadbałeś o to, żeby grzebali mi w bieliźnie, co? I we wszystkich moich osobistych pamiątkach? W moich listach, zdjęciach mamy i taty? Na pewno zadbałeś, żeby odarli mnie z tej resztki godności, która mi jeszcze została, prawda?
Barney postawił drinka na małym inkrustowanym stoliku obok.
– Przykro mi, Joelu – powiedział ściszonym głosem. – Ale taka jest właśnie różnica między nami.
– Jaka różnica? O co ci chodzi?
– O twoje przechwałki, o to właśnie mi chodzi. O głupie gadanie. Bez przerwy mnie pouczasz, od kiedy tylko zacząłeś mówić. A teraz bez przerwy odwołujesz się do sprawiedliwości, Boga i do wszystkiego, co ci przyjdzie do głowy. Ale w gruncie rzeczy niczego specjalnego nie dokonałeś, prawda? Nigdy nie uprawiałeś ziemi na farmie w Derdeheuvel. Straciłeś wszystkie swoje pieniądze w Klipdrift. Zostałeś oskarżony o kradzież diamentów w Kimberley. Na próżno użalasz się nad sobą, nie pomogą ci żadne moce niebieskie. I tylko mnie zawdzięczasz, że siedzisz teraz w tym pokoju i czekasz na dobrą kolację.
– Rozumiem, że mam się spakować i wynieść? – zapytał Joel, a jego bladą twarz wykrzywiła nienawiść.
– Nie – powiedział po prostu Barney. – Ale masz mi powiedzieć wszystko, co wiesz o tym diamencie, i przestań udawać głupszego, niż jesteś.
– Dobre sobie! – krzyknął Joel, lecz głos uwiązł mu w gardle, co popsuło zamierzony efekt. – To ty udajesz głupszego, niż jesteś! Zaskoczyłeś mnie tą opowieścią o olbrzymim diamencie. Słyszę ją pierwszy raz w życiu, a ty oskarżasz mnie od razu o kradzież! To idiotyczne! A zaraz potem mówisz mi, że udaję!
Sara zwróciła się do Barneya błagalnym tonem:
– Czy nie możemy zmienić tematu, kochanie? Nie chcę, żebyśmy pokłócili się tuż przed kolacją.
Barney ciągle jeszcze patrzył na Joela, a na jego twarzy malowała się nieufność.
– Proszę tylko o jednoznaczną odpowiedź. Wiem, że ten diament istnieje. Jestem tego pewien. Powiedział mi o tym Harold Feinberg; mówili mi też ludzie, którym ufam. Więc jeśli Joel nic o nim nie wie, mogę tylko powiedzieć, że jego pamięć jest tak samo zawodna jak jego lojalność.
W tej chwili Michael wszedł przez otwarte drzwi do pokoju gościnnego, spojrzał ukradkiem na Barneya i potrząsnął głową.
– Aha – powiedział Joel i usiadł wygodniej w fotelu. – To chyba znaczy, że zostałem oczyszczony z zarzutów.
– To znaczy, że nie znaleźli diamentu w twoim pokoju, to wszystko – powiedział Barney.
– Diamenty – kpił Joel, wybuchając głośnym śmiechem. – Gdybyś mnie pytał o zdanie, to powiedziałbym ci, że za długo już siedzisz w Kimberley. Opanowuje cię gorączka.
– Ten diament istnieje – obstawał przy swoim Barney. – Waży ponad trzysta pięćdziesiąt karatów i założę się, że gdzieś tutaj jest.
– Czy zdradzisz nam tożsamość swojego informatora? – zapytał Joel, unosząc brwi.
Barney spojrzał na Sarę. Nareez i tak już dostatecznie narozrabiała, mówiąc Sarze o jego uczuciach do Mooi Klip. Jeśli Joelowi uda się obudzić podejrzenia Sary, informując ją o tym, że Mooi Klip była tu tego wieczoru, będzie musiał przez dwa dni przekonywać ją, że to już skończone, że Mooi Klip wróciła do Klipdrift, aby poślubić farmera i hodować kurczaki. Nie spuszczając wzroku z Joela, powiedział prawie szeptem:
– W porządku. Zapomnijmy dzisiaj o diamentach. Porozmawiajmy teraz o miłości.
– O miłości! – wykrzyknął Joel.
– Uważam, że to bardzo dobry temat – podchwyciła z entuzjazmem Sara. – Dryden twierdził, że miłość jest najszlachetniejszą słabością umysłu.
– Tak – zgodził się Joel – za to Phineas Fletcher twierdził, że miłość jest jak bielizna. Im częściej się ją zmienia, tym lepiej.
Sara nie wiedziała, jak odpowiedzieć, a Barney był zbyt wściekły na Joela, żeby jakoś zareagować, więc kiedy Horacy stanął uroczyście na środku pokoju i uderzył w mały ręczny gong na kolację, ochoczo skierowali się ku drzwiom.
– Czy mogę ci towarzyszyć? – Joel wstał z trudem i podał Sarze ramię. Sara spojrzała na Barneya, żeby sprawdzić, czy nie ma nic przeciwko temu, lecz na jego twarzy pojawił się tylko dziwny grymas, który oznaczał zgodę.
Ani Barney, ani Sara nie mieli pojęcia o męce, przez którą przechodził Joel, pokonując dystans dzielący ich od jadalni. Ani razu się nie potknął, nie krzyknął, lecz gdy byli już na miejscu, jego twarz zrobiła się ciemnoszara i cała była zroszona potem. Wyglądał, jakby cierpiał na dusznicę i przechodził właśnie kolejny atak. Przy stole zajął miejsce pomiędzy nimi i z początku zupełnie się nie odzywał; od czasu do czasu dygotał tak bardzo, że nóż i widelec wypadały mu z rąk.
– Dobrze się czujesz? – zapytał zaniepokojony Barney.
– Co?
– Pytałem, czy dobrze się czujesz. Wyglądasz jak śmierć.
Joel sztywnymi palcami rozłożył swoją płócienną serwetkę.
– Oczywiście, że tak. To ta pogoda, nic więcej. Od czasu do czasu trochę mi strzyka w kościach.
– No cóż, skoro tak mówisz – powiedział Barney. – Możesz przecież odejść od stołu, jeśli wolisz zjeść na górze.
– Czy to aby nie przeszkodzi w poszukiwaniach? – szydził Joel.
– Joelu – łagodnym tonem odezwała się Sara – naprawdę nie bierz sobie tego tak bardzo do serca.
– Pewnie, że nie – powiedział Joel z fałszywym uśmiechem na twarzy. – Już zapomniałem.
Była to lekka kolacja składająca się z pasztetu, grzanek oraz pieczonego drobiu. Horacy z ważną miną obchodził stół, dolewając im schłodzonego białego wina austriackiego, które Harold Feinberg dostał w prezencie od dealera diamentów w Wiedniu. Sara opowiadała o Fanny Brewbaker, młodej dziewczynie, którą poznała w Durban, a która próbowała uciec ze swoim ukochanym o nazwisku Watkins, lecz zamiast w jego objęciach wylądowała na drzewie.
Joel przesuwał widelcem jedzenie z jednego końca talerza na drugi, nic przy tym nie mówiąc i prawie nic nie jedząc. Barney spojrzał na niego raz czy dwa, oczekując jakiejś reakcji, lecz Joel nawet nie podniósł głowy. Barney nie wiedział, że spacer z pokoju gościnnego do jadalni spowodował otworzenie się rany. Nie wiedział też, że krew sączyła się teraz powoli, brudząc skarpetkę.
Zanim podano kawę, Joel wstał, upuszczając serwetkę, i rzekł:
– Będziecie mi musieli wybaczyć. Miałem zły dzień.
– Może napijesz się przedtem brandy? – zaproponowała Sara. – Jestem pewna, że pogodzicie się przy kieliszku.
Joel oparł się o stół.
– Dziękuję – powiedział. – Bardzo to miło z twojej strony, ale wiesz, jak to z braćmi bywa. Jednego dnia się kłócą, a drugiego są najlepszymi przyjaciółmi. Jestem pewien, że Barney nie mówił tego wszystkiego poważnie.
– Źle wyglądasz – powiedział Barney. – Lepiej idź się położyć.
– To nic takiego – oświadczył Joel. – Po prostu zmęczenie.
Horacy podał mu laskę. Joel wolnym krokiem szedł ku drzwiom jadalni.
– Przykro mi, że nie znalazłeś swojego wyimaginowanego diamentu – powiedział, nie oglądając się za siebie. – Byłoby wspaniale, gdyby okazał się prawdziwy.
– Tak, rzeczywiście – obojętnie powiedział Barney. Nie dawał nic po sobie poznać.
– W takim razie dobranoc – powiedział Joel, z wysiłkiem wchodząc po schodach.
– Jest chyba bardzo chory – zauważyła Sara, kiedy zniknął im z oczu.
Barney obrał sobie pomarańczę.
– Myślę, że to morfina i whisky. Sam się wpędzi do grobu, jeśli nie będzie uważał.
– Tak naprawdę wcale nie jest złym człowiekiem. – Nigdy tak nie twierdziłem.
– Nie, wiem, że nie – powiedziała Sara – ale czasami go krzywdzisz. On jest bardziej delikatny od ciebie, nie widzisz tego? Myślę, że byłby szczęśliwy jako malarz, a może jako muzyk. Nie ma głowy do interesów, nie zna się na całym tym diamentowym szaleństwie. Myśli, że to jego obowiązek, bo ty w tym siedzisz. Ale to wcale nie sprawia mu przyjemności i myślę, że dlatego jest taki nieszczęśliwy.
Barney przeżuwał pomarańczę, wypluwając pestki na rękę. Nauczył się tego, będąc w Capetown i Durban.
– Joel jest nieszczęśliwy, ponieważ nie umie zaakceptować swoich ograniczeń. Żyje w świecie fantazji, wyobraża sobie, że jest bogaty, majętny i niesłychanie atrakcyjny w oczach kobiet. A prawda jest taka, że wcale nie jest. Nigdy tak nie było. Po prostu nie potrafi.
– Ale nadal go kochasz, prawda? – pytała Sara. Wyciągnęła rękę nad adamaszkowym obrusem i dotknęła nią dłoni Barneya.
Nie chciałabym, żebyś się z nim poróżnił.
– Nie wiem – powiedział Barney. – Kiedyś myślałem, że zawsze będziemy razem, zawsze będziemy się kochać, bez względu na wszystko. Lecz teraz ta sprawa z diamentem…
– Naprawdę wierzysz w istnienie tego diamentu i w to, że Joel go ma?
Barney kiwnął głową.
– Czy mogę wiedzieć, jak się o tym dowiedziałeś? Barney patrzył przez chwilę na Sarę, po czym sięgnął po kilka winogron.
– Powiedział mi pewien Murzyn. To wszystko.
– I wierzysz Murzynowi bardziej niż swojemu własnemu bratu?
Barney nie odpowiedział. Zrywał tylko winogrona, jedno po drugim. Jadł powoli, tak jakby recytował w myślach wyliczankę: kocha, nie kocha, kocha, nie kocha.
Tej nocy, kiedy się położył, Sara miała na sobie tylko mały koronkowy stanik i natychmiast wyciągnęła do niego ramiona. Gdy ją pocałował, przycisnęła łakomie wargi do jego ust. Tak szeroko otworzyła usta, jakby chciała połknąć grejpfruta. Jej palce z długimi paznokciami głaskały go po plecach i pośladkach. Delikatnie przesunęła dłonią po jego jądrach. Pieściła je i od czasu do czasu mocno ściskała, aż zapierało mu dech w piersiach.
Rozsunęła uda i gwałtownie go do siebie przyciągnęła. Tracił głowę, tak jak w jeden z tych wietrznych, upiornych poranków w Drakensberg. Jej nieoczekiwana, agresywna namiętność sprawiła, że dawno nie był tak podniecony. Być zaatakowanym w łóżku przez kobietę lekkich obyczajów, to pestka. To było zupełnie coś innego. Ta dziewczyna nigdy nie mówiła brzydkich wyrazów, a tabliczki z nazwiskami zaproszonych gości przy obiedzie uważała za przeżytek. Szeptała mu teraz do ucha czułe słówka, aż w końcu stracił panowanie nad sobą i osiągnął orgazm, któremu towarzyszyły trzy obfite wytryski. Lecz jej ciągle jeszcze było mało, więc kiedy położył się na plecach, ona położyła się na nim i objęła go lepkimi dłońmi, szepcząc przy tym słowa, które wprawiłyby w zakłopotanie nawet australijskiego poszukiwacza diamentów.
– Barney, jesteśmy wspaniałymi kochankami, prawda? – szczebiotała.
Barney nie odpowiedział. Był zbyt odurzony jej posłuszną uległością i lubieżnymi szeptami. To było jak sen, w którym urzeczywistniły się wszystkie jego zapomniane już marzenia. Obrócił ją na brzuch, a ona natychmiast wypięła pośladki i rozchyliła uda tak szeroko, jak tylko mogła. Barney wszedł w jej miękkie ciało, ściskając ją rękami za biodra. Po chwili opadł z sił. Czuł się nadzwyczajnie. Nie był pewien, czy śni, czy się modli. Zastanawiał się, czy nie jest pijany.
Nie słyszał, kiedy otworzyły się drzwi. Nie widział też Sary, jej ciemnych włosów rozrzuconych na poduszce, jej wypieków na twarzy, jej dziwnie spokojnych i zamyślonych oczu, którymi wpatrywała się w swoją indyjską nianię Nareez, stojącą na korytarzu nieruchomo jak myśliwy podchodzący do zwierza.
Sara do samego rana nie zmrużyła oka. Słyszała oddech Barneya, słyszała, jak mruczał przez sen. Z jednej strony wstydziła się swojego lubieżnego zachowania, ale wiedziała, że podjęła właściwą decyzję. Uspokoiła się. Była już pewna, szczególnie teraz, kiedy pozbyła się napięcia seksualnego, że wcale nie kocha Barneya, nie tak jak jej matka kochała ojca. Wiedziała, że nie w taki sposób kobieta powinna kochać i szanować swojego małżonka.
Barney wydawał się Sarze przystojny i pociągał ją od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyła. Był niezwykle męski, zresztą nadal tak uważała. Często obserwowała jego profil w świetle wieczornego słońca i nie mogła wtedy oderwać od niego oczu. Lecz on zupełnie jej nie rozumiał, nie miał też pojęcia, co było dla niej ważne w życiu i dlaczego. Widział tylko jej nagłe zmiany nastroju, ale uważał je za zwykłe wybryki oraz przejawy jej kapryśnej natury. A prawda była taka, że wszystko, co Sara robiła i mówiła, układało się w logiczną całość oraz potwierdzało fakt, że była angielską córą z krwi i kości.
To nie jego wina. Nie znał po prostu zwyczajów i rytuałów Anglików przebywających za granicą. Był Amerykaninem i Żydem. To wszystko utrudniało mu zrozumienie Boga, Królowej i Ojczyzny; dworskiej etykiety, która dyktowała modę, sposób zachowania się przy stole, podpowiadała, w jakich miejscach należy być obecnym i kiedy; wszystkich tych zawiłości związanych ze składaniem wizyt towarzyskich oraz dlaczego było się w bardzo kłopotliwym położeniu, kiedy stawało się oko w oko z osobą, w której domu zostawiło się kiedyś swoją wizytówkę.
Barney nie miał pojęcia o hurra mem (indyjskie wyrażenie, które matka Sary, prawdziwa hurra mem, przywiozła z Indii), nie był w stanie przeniknąć umysłu dziewczyny, która wyrastała w świecie klubów, polo, pięknej bielizny i pikników, w świecie służących tubylców i corocznych pokazów gimnastycznych, w świecie, w którym rywalizacja między żoną poborcy podatkowego a żoną pułkownika podniecała przez wiele tygodni całe miasto, w świecie, w którym człowiek, który przez roztargnienie włożył na głowę hełm tropikalny po zachodzie słońca, dopuścił się okropnego przewinienia.
Sara straciła głowę, kiedy Barney tak nieoczekiwanie poprosił ją o rękę. Jego majątek też zrobił na niej wrażenie. Oprócz tego podniecał ją, nadal zresztą tak było, choć już nie tak jak na początku. W końcu angielskie damy zamieszkałe w Koloniach charakteryzowały się nie tylko przestrzeganiem norm towarzyskich oraz wdziękiem. Cechowała je również dzika zmysłowość, typowa dla ludzi żyjących w gorącym klimacie. Pewna osoba opisała kiedyś ich życie jako wspaniałe pasmo wydawanych przyjęć, wieczorków towarzyskich, pikników oraz zdrad małżeńskich. Z drugiej strony tylko te sztywne normy towarzyskie, które sami sobie narzucali, ratowały ten odizolowany, stary świat, nie dając mu utonąć w pijaństwie, rozstrojach nerwowych oraz rozpaczy. Nie było mile widziane chodzenie z kieliszkiem w ręku przed zachodem słońca lub po obiedzie. Nie należało też puszczać się na prawo i lewo, żeby wszyscy (szczególnie mąż) o tym wiedzieli. Ścisłe stosowanie się do reguł gry uchroniło już wiele wspaniałych kobiet przed katastrofą.
Lecz tu, w Kimberley, nie było w ogóle żadnych obyczajów towarzyskich, ani dobrych, ani złych. Sara, która wychowała się wśród ludzi stosujących się do pewnych norm, myślała na początku, że jakoś się bez tego wszystkiego obejdzie. Teraz jednak doszła do wniosku, że to niemożliwe. Barney nie byłby nawet w stanie wyobrazić sobie tego wszystkiego, czego jej brakowało. Była to bardzo poważna przeszkoda, która zagradzała im drogę do szczęścia.
Sara zdecydowała, że nie będzie pogrążać się w czarnych myślach. Największą zaletą burra mem, oprócz jej doskonałego obycia towarzyskiego i niezawodnego kobiecego instynktu, była umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Zrobi wszystko, by być dla Barneya dobrą żoną, będzie go kochać tak długo, jak to będzie możliwe, będzie z nim sypiać, kiedy tego zapragnie. Lecz ambicja nie pozwoli jej na wycofanie się z życia towarzyskiego, zrobi wszystko by uważano ją za ozdobę Afryki Południowej. Wykorzysta każdą okazję, aby to osiągnąć.
Poczuła, że będzie w stanie uparcie dążyć do obranego celu. Gdyby Barney wiedział, jak bardzo potrafi być bezwzględna, spędzałoby mu to sen z powiek. To jedyne dziecko, które mu podaruje.
Joel nie wychodził z pokoju przez cały szabat i przez prawie całą niedzielę. Drzwi od jego sypialni były przez cały ten czas zamknięte, raz tylko poprosił o przyniesienie na górę rosołu z kury. Barney wchodził na górę dwa czy trzy razy, lecz Joel nie chciał z nim rozmawiać i wpuścił go dopiero w niedzielę wieczorem.
Kiedy w końcu otworzył drzwi, Barney zobaczył, że w pokoju panował półmrok, zasłony były zaciągnięte, a w po-! wietrzu unosił się nieprzyjemny zapach. Miał wrażenie, żel Joel w ogóle się ostatnio nie mył. Miał na sobie ciemnonie-j bieski szlafrok. Siedział w swoim fotelu i czytał książkę: o wiejskich domach w stanie Nowy Jork i na Long Isla.
– Dobrze się czujesz? – zapytał go Barney. – V. & otworzę okno?
Joel wzruszył ramionami, nie miał najwyraźniej nie; przeciwko temu. Barney odsunął jedną zasłonę i otworzył; okno, które wychodziło na tył domu. Chłodny podmui wiatru wpadł do pokoju i zwiał z biurka Joela kartkę papieru. Barney podniósł ją, spojrzał i zobaczył rysunek dużego imponującego domu z portykiem, kolumnami oraz ogrodami.
– Masz jakiś pomysł na rozbudowanie Vogel Vlei? – zapytał. – Cieszę się, że to cię interesuje.
Joel nic nie odpowiedział. Pochylił się tylko do przodu, wyrwał Barneyowi kartkę z rąk i schował ją za sobą. Ba; patrzył na niego przez minutę czy dwie, po czym usiadł brzegu łóżka, splótł dłonie, przypominając ojca rozmawiającej go z uczniem, który został właśnie przyłapany za oranżerią.
– Joelu – zaczął – wiem, że znalazłeś diament. Wiem też, że gdzieś go ukrywasz.
– Ach tak – powiedział Joel, przewracając kartkę książki.
– Joelu, posłuchaj, jesteśmy równoprawnymi wspólnikami w tym diamentowym interesie, prawda? Jeżeli znalazłeś diament, który jest naprawdę wart milion funtów, to dostaniesz przecież swoje pięćset tysięcy. Gardzisz taką forsą?
Joel zamknął książkę i odważnie spojrzał Barneyowi w oczy.
– Jaki diament? – udawał zdziwienie Joel.
– Diament, o którym powiedział mi Harold, o którym mówiła mi Mooi Klip i o którym Dżentelmen Jack tak bardzo boi mi się powiedzieć. Wiesz doskonale, o jaki diament chodzi!
– Czy znalazłeś ten diament, kiedy przeszukiwałeś dom? Może pod podłogą? W mydle? Dlaczego nie zajrzysz mi do dupy, może tam go schowałem?
– Jeśli nie znajdę go do czasu twojego wyjazdu do Capetown, to zajrzę i tam. I wcale nie żartuję.
– Niech Bóg mnie broni, jeśli myślę, ze ty żartujesz, Barney. Niech Bóg mnie broni! Ty przecież nigdy nie żartujesz. Prędzej byś trupem padł, niż zażartował.
Barney wstał.
– Chcę ten diament, Joelu. To wszystko, co mam do powiedzenia.
– Diament, diament, diament! Zwariuję, jeśli nie przestaniesz marudzić o tym diamencie!
Zrezygnowany Barney opuścił pokój Joela i zamknął za sobą drzwi, lekko je zatrzaskując. Stuk. Więc dobrze. Sam tego chciałeś. Potem zszedł szybko na dół i zawołał Michae-la, każąc mu przygotować konie. Jechał do Kimberley porozmawiać z Haroldem.
Harold siedział na werandzie przed domem, kołysząc się rytmicznie w swoim wiklinowym fotelu na biegunach. Drzemał. Jego francuska asystentka, szczupła, ładna Paryżanka, wyszywała chusteczkę. Miała gęste brwi i włosy zaplecione w warkocz. Gdy wyszedł z powozu, zawołała: Bonjour, Monsieur Bleatsl
– Co za niespodzianka – przywitał go Harold i ruchem ręki wskazał na mały wiklinowy fotel. – Co cię sprowadza w taki dzień? Napijesz się czegoś? Może herbaty? Może trochę pejsachówki?
– Przyjechałem cię trochę powypytywać – powiedział Barney, zakładając nogę na nogę i eksponując swoje krzykliwe żółto-czerwone skarpetki z wełny szetlandzkiej. – Chodzi o ten ogromny diament, o którym rozmawialiśmy kilka dni temu.
– Tak? – zapytał podejrzliwie Harold.
– Załóżmy, że on istnieje naprawdę. Załóżmy też, że facet, który go znalazł, chce go wywieźć z Kimberley na wybrzeże, a nie może go, ot, tak sobie, włożyć do kieszeni czy do walizki, ponieważ wie, że jest pod obserwacją. Jak myślisz, co by zrobił w takiej sytuacji?
Harold bujał się w fotelu w przód i w tył, rozmyślając o tym, co przed chwilą usłyszał. Po chwili powiedział:
– Przede wszystkim trzeba wykluczyć wszystkie tradycyjne kryjówki, gdyż to wielki kamień. Jest gdzieś taki duży, prawda? (Dotknął kciukiem koniuszka wskazującego palca.) Jest więc duży. Nie można go połknąć, nie można też ukryć go we włosach. Można go przykleić pod pachą, choć podczas rewizji osobistej od razu zostanie odkryty. W 1739 roku monarcha mongolski, Mohammed Shah, ukrywał Koh-i-Noora przez pięćdziesiąt osiem dni w swoim turbanie. Lecz pewna dziewczyna z jego haremu wydała jego sekret, opowiadając o wszystkim szachowi perskiemu, Na-dirowi. Następnym razem, kiedy Nadir zaprosił go na ucztę, uparł się, że tradycyjnym zwyczajem powinni wymienić się turbanami. Mohammed nie mógł odmówić, prawda? Nadjr pospieszył więc do swego namiotu, rozwinął turban i jego oczom ukazał się niezwykły widok. „To góra światła" – powiedział i tak już zostało. Koh-i-Noor.
– To bardzo interesujące – powiedział Barney – ale nikt w Kimberley nie nosi turbanu na głowie. Nikt z tych, których znam.
– Opowiadam ci o wszystkich kryjówkach, które mi przychodzą do głowy – bronił się Harold. – Chcesz je wszystkie poznać czy nie?
– No dobrze już, mów dalej. Gdzie jeszcze można ukryć diament?
– Kiedy Koh-i-Noor dostał się w posiadanie afgańskich książąt, przez wiele lat ukrywano go w ścianie celi szacha Zamana, który został uwięziony i oślepiony przez swojego brata Shuję.
– To świetny pomysł zamurować go w ścianie.
– Tak – zgodził się Harold – tylko że facet, o którym mówisz, chce go wywieźć z Kimberley, prawda? Żeby potem sprzedać? Nie ma wcale zamiaru ukrywać go przez rok czy dwa?
– To prawda – powiedział Barney.
– Diament Regent, który Maria Antonina nosiła w czarnym aksamitnym kapeluszu, został ukryty w belce na jakimś poddaszu, gdy wyjęto go ze skarbca podczas Rewolucji Francuskiej. Sprawdziłeś już belki?
– Odrywałem podłogę.
– Sprawdź też belki. Sprawdź wszystko, w czym można zrobić dziurę. Materace, poduszki.
Francuzka podeszła do niego i zapytała:
– Może napiłby się pan herbaty, Monsieur Bleats? Chętnie sparzę, jeśli ma pan ochotę.
– Poproszę – odparł Barney.
Harold kontynuował.
– Pamiętasz tę historię z Regentem, o której ci opowiadałem? O tym, jak został znaleziony i wyniesiony z kopalni Parteal?
Barney wyłączył się na chwilę, skupiając całą swoją uwagę na wysokiej Hotentotce, która przechodziła właśnie obok z glinianym dzbankiem na głowie i zawiniętym w chustkę małym dzieckiem na brzuchu.
– Co mówiłeś? – zapytał Harolda. – Z kopalni Parteal?
– Tak. Niewolnik znalazł diament Regent w kopalni na rzece Kistna i zrobił sobie dziurę w nodze, żeby go tam ukryć. Trochę przesadził, prawda? Lecz ten niewolnik mógł przecież wiele zyskać, nie mając przy tym nic do stracenia.
– Pamiętam, kiedy nam o tym opowiadałeś – skinął głową Barney. – Joel powiedział wtedy, że ten facet musiał być szalony, posuwając się tak daleko.
Barney chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz urwał i popadł w zadumę. Joel też słyszał tę historię, więc kiedy myślał o sposobach wywiezienia diamentu z Kimberley, musiał sobie przypomnieć i o tym. Joel i tak już przecież kuśtykał. Jeśli założymy, że pragnął tego diamentu tak bardzo, że gotowy był nawet…
To tłumaczyłoby nagłe pogorszenie się stanu jego zdrowia w piątek wieczorem, a również i to, że przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie wychodził ze swojego pokoju i nikogo do siebie nie wpuszczał. A jeśli naprawdę zrobił to samo, co ten biedny, zdesperowany niewolnik, jeśli zrobił sobie w nodze dziurę, w której schował trzystapięćdziesięciokaratowy diament? Przecież to tłumaczyłoby także dziwny smród w jego pokoju: nieprzyjemny zapach zasuszonej krwi i brudnych bandaży.
– Riboyne Shel O'lem - szepnął.
– Co mówiłeś? – zapytał Harold.
– Nic. Ale mam dziwne przeczucie, że wiem, gdzie mogę znaleźć ten diament.
Gdy pojawiła się Francuzka z herbatą, Barney wpatrywał się w pustą przestrzeń. Oryginalną herbatę Darjeeling podano w złoto-zielonych filiżankach Minton. Haroldowi dobrze się teraz powodziło, zamierzał nawet otworzyć kolejne biuro w Bultfontein. Na gwałt potrzebował potomka, więc być może dlatego tak zabiegał o względy tej dziewczyny, którą Edward Nork nazwał „małą żabką Harry'ego".
– Jeśli znajdziesz diament – powiedział Harold, ważąc każde słowo – daj mi znać pierwszemu. Nie chcemy przecież spowodować niepokoju na rynku, prawda? Zaszkodziłoby to wszystkim, a już najbardziej tobie. Jestem zbyt stary i chory, żeby utrzymać się przy kolejnym spadku cen. Chcę coś po sobie zostawić, dobrze prosperującą firmę. Feinberg i Syn.
– Albo córka – wtrącił Barney.
– Jeśli taka wola Boża? Przepraszam na chwilę. Kiedy Harold udał się do łazienki, Barney rozmawiał przez chwilę z jego „żabką". Dowiedział się, że ma na imię Annette i pobierała lekcje muzyki w Paryżu, lecz kiedy skończyła szesnaście lat, zmuszona była uciec i zamieszkać w Navarre z pewnym osobliwym ekscentrykiem. Człowiek ten obudził w niej pasję do kamieni szlachetnych. Zabrał ją w podróż morską do Capetown, lecz w połowie drogi, zupełnie nieoczekiwanie i bez żadnego widocznego powodu, rzucił się do morza. Została więc w Capetown, nie mając żadnych pieniędzy, choć potrafiła jako tako zagrać na pikolo.
Nie wiedząc, co robić, została gosposią, lecz później znalazła pracę u poważnego dealera diamentów w Capetown i została jego asystentką. Od tego czasu bardzo dużo dowiedziała się o diamentach.
– Jak myślisz, czy będziecie kiedyś z Haroldem mieli dzieci? – zapytał Barney. – Wiesz, to dla niego bardzo ważne, miałby wtedy komu przekazać firmę.
Dziewczyna wolno pokręciła głową.
– Wiem, że Harold chce mieć dzieci, ale dziecko by mnie zabiło. Może nie zabiło, ale zniszczyło moją wolność. Nie będę nigdy miała żadnych dzieci, możesz mi wierzyć.
Barney był zaskoczony. Żadna dziewczyna, którą spotkał, nie była tak pewna jak ona, że nie urodzi dziecka. Wiedział oczywiście, że doktor Tuter słynie z tanich i nie do końca bezpiecznych zabiegów usuwania ciąży.
– Co miesiąc wkładam sobie diamenty do macicy – szepnęła dziewczyna. – Pięć jednokaratowych kamieni. To wystarczy, żebym nie zaszła w ciążę.
Barney otworzył usta ze zdumienia, lecz w tej chwili pojawił się właśnie Harold z koszulą wystającą z nie zapiętych spodni. Usiadł z uśmiechem na twarzy i wziął do ręki swoją filiżankę herbaty.
– Wznieśmy toast przy filiżance dobrej indyjskiej herbaty – powiedział. – Życzę ci pomyślności w interesach i dużo szczęścia. I obym jak najszybciej mógł cię zaprosić na obrzezanie mojego syna.
Francuzka spojrzała na Barneya i uśmiechnęła się. Barney wiedział, że przez wzgląd na Harolda nigdy nie zdradzi jej tajemnicy. Szczerze mówiąc wątpił, czy wkładanie sobie diamentów do macicy może zapobiec zajściu w ciążę. Zawsze uważano, że diamenty mają wiele leczniczych właściwości. Hindusi kruszyli je i pili wierząc, że dadzą im siłę, a car Iwan Groźny był przekonany, że zawierały śmiertelną truciznę. Barney wiedział, że Harold ma słabe serce i gdyby dowiedział się, że został oszukany, mógłby tego nie wytrzymać.
– Co masz zamiar teraz zrobić? – zapytał Harold, gdy skończyli pić herbatę.
– Teraz jeszcze nic – powiedział Barney. – Jeżeli mam rację, jeżeli rzeczywiście jest tam, gdzie myślę, to wkrótce wszystko się wyjaśni.
– Czuję, że chcesz się na kimś zemścić – powiedział Harold, kładąc jakby od niechcenia rękę na ramieniu dziewczyny i podkreślając tym gestem, że do niego należy.
Barney lekko się do niego uśmiechnął.
– Powiedz mi coś o tych szlifierzach diamentów w Antwerpii. Myślisz, że oszlifują trzystupięćdziesięciokaratowy diament? – zapytał.
O szóstej wieczorem w środę Vogel Vlei, wspaniale przystrojony i oświetlony, gotów był na przyjęcie pierwszych gości. Dwudziestu Murzynów stało wzdłuż drogi dojazdowej z pochodniami w rękach, wskazując główne wejście. Przy drzwiach stał Michael w stroju lokaja, który Barney wypożyczył z kółka teatralnego w Kimberley. W holu wszystkie lampy były zapalone, a podłoga tak błyszczała, że gościom wchodzącym do domu wydawało się, że stąpają po gładkiej tafli jeziora. Byli czarni kelnerzy szczerzący białe zęby oraz kwintet smyczkowy składający się z pięciu smutnych Bu-rów, których Barney zobaczył po raz pierwszy w Dutoitspan, kiedy jeszcze jeździł na Alsjebliefcie. Był szampan, wino południowoafrykańskie i wiele przystojnych kobiet, które po raz pierwszy w Kimberley można było oglądać wszystkie razem. Nawet w burdelu francuskim na Kopje Street nie było tylu uroczych dam. Rozmawiano o diamentach, o brytyjskiej aneksji zbankrutowanego stanu Transvaal, o Cetewayo i królu Zulu. Mówiono z akcentami: angielskim, holenderskim, afrykańskim oraz australijskim. Śmiano się bardzo głośno. Niecodziennie w Kimberley wyprawiano takie wspaniałe przyjęcia, więc mniej znakomici goście byli zachwyceni, że w ogóle zostali zaproszeni.
Niektórzy z zaproszonych gości nie pojawili się wcale; panowie i panie, do których Sara wysłała specjalne zaproszenia, grzecznie lecz zdecydowanie odmówili. Sara była tu dopiero od tygodnia i nie wiedziała, że „bywalcy sal bilardowych" klubu Kimberłey nie przyjmowali zaproszeń od Żydów, Murzynów i wszystkich tych, których dyskwalifikował akcent i pochodzenie społeczne. Nie wiedziała jeszcze, że Barney nie był wcale członkiem klubu. Nie wiedziała też tego, że tylko i wyłącznie jej nieskazitelna reputacja oraz urok osobisty skłoniły niektórych spośród angielskich gości wywodzących się z klasy średniej do przyjęcia zaproszenia i włożenia swoich starych fraków przez wzgląd na panią domu.
Przybyło jednak kilku szacownych gości, w większości dealerów diamentów. Pojawił się też Cecil Rhodes, który głaszcząc się po swojej kędzierzawej czuprynie, stał wyprostowany przy kominku i od czasu do czasu obciągał nakrochmalone rękawy białej koszuli. Próbował zabawiać rozmową drobną damę ubraną w suknię z frędzelkami, której perlisty śmiech zerwałby umarłego na równe nogi. Barney wiedział, że Rhodes nie czuje się dobrze w towarzystwie kobiet. Wiele razy obserwował go, kiedy towarzyszył damom, prowadząc je do tańca po lśniącej, drewnianej podłodze w Pałacu Tańców w Kimberley. Podczas tańca plecy miał wyprostowane, a brodę uniesioną tak, iż miało się wrażenie, że komponuje właśnie jakiś patriotyczny sonet lub szykuje się do skoku do wody. Rhodes tańczył zawsze z najmniej rzucającymi się w oczy kobietami i po wszystkich obowiązkowych tańcach natychmiast wychodził do domu.
Był też ciemnowłosy, nieśmiały Alfred Beit, który okiem eksperta finansisty spoglądał na dom i dobytek Barneya. Sir Joseph Robinson, obecnie burmistrz Kimberłey, złożył krótką i niezbyt miłą wizytę tuż po ósmej, ponieważ uważał najwidoczniej za swój obowiązek wypicie trzech kieliszków szampana z piwnicy pana domu, zjedzenie pięciu kanapek z wędzoną antylopą i nieodzywanie się do nikogo. Mruczał tylko bez przerwy pod nosem i zbierał okruchy jedzenia ze swoich rzadkich wąsów. Franci s Baring Gould nie przyjął z początku zaproszenia, lecz w ostatniej chwili zmienił zdanie i pojawił się w towarzystwie młodej Holenderki, która nie była jego żoną. Był też Edward Nork, który starał się nie wypić zbyt dużo szampana zbyt wcześnie, a towarzyszyła mu nowa i zarazem największa gwiazda kółka teatralnego, sympatyczna młoda dziewczyna o nazwisku Fanny Bees. Przybył też Harold Feiberg ze swoją Francuzką, którą wszystkim dumnie przedstawiał.
Sara była zachwycona. Nie można było porównywać tego przyjęcia z przyjęciami wydawanymi w Durban, lecz z drugiej strony przyjęcia w Durban różniły się przecież od przyjęć w Capetown, a te ustępowały bez wątpienia przyjęciom w Londynie. I tak było bardziej huczne i kolorowe, niż myślała, a jej błyszczące oczy wędrowały od jednego gościa do drugiego. W białej atłasowej sukni, ozdobionej białymi piórami, wydawała się wyższa niż zwykle. Poruszała się z gracją jak łabędź. Z radością dziękowała za komplementy i przyjmowała powinszowania. Barney obserwował ją z uśmiechem na ustach. Raz nawet nachyliła się do Edwarda Norka, szepcząc mu do ucha, jak bardzo była teraz szczęśliwa.
O ósmej trzydzieści Joela jeszcze nie było, nie zszedł nawet, gdy goście podeszli do bufetu. Przez ostatnie dwa dni Joel wychodził czasami ze swojego pokoju, lecz robił się coraz chudszy i coraz bardziej chwiał się na nogach. Barney nie pamiętał, czy był on kiedykolwiek równie chory jak teraz. Tak źle nie było nawet po zabiegu Thomasa Suttera w Durban. Gdy coś mówił, zasychało mu ciągle w ustach, a jego oczy błądziły po pokoju, jakby szukały czegoś, czego zapomniał. W ciągu trzech dni ogolił się tylko jeden raz, a gdy przechodził obok, w powietrzu unosił się okropny zapach, który nawet Nareez przyprawiał o mdłości.
Barney wiedział, co się dzieje, a przynajmniej się domyślał. Poważnie zastanawiał się, czy nie powinien powiedzieć Joelowi, o co go podejrzewa, by w ten sposób ukrócić jego cierpienia. Lecz Joel wybrał sam – postanowił żyć w taki, a nie inny sposób, i ze swojej własnej woli przechodził teraz przez to piekło. Zbyt często i zbyt okrutnie krzywdził Bar-neya przez te wszystkie lata, by miał teraz ochotę mu ulżyć, Barney nie miał zamiaru mu pomóc.
Dżentelmen Jack widział, że Barney stał się nagle spokojniejszy, przestał szukać diamentu i ten jego spokój tak bardzo go przeraził, że od niedzieli wszystkimi sposobami starał się go unikać, a szczególnie rano, gdy Barney jak zwykle obchodził kopalnię. Barney nic nie mówił. Postanowi, jak ukarać Dżentelmena Jacka, kiedy diament zostanie już znaleziony.
Przy bufecie Harold Feinberg podszedł do niego i powiedział:
– Uważam, że to najlepsze przyjęcie, na jakim byłem. Sara jest czarującą panią domu.
– Dziękuję, Haroldzie – powiedział Barney. Poczęstował się bułeczką z kurczakiem i włożył ją sobie do ust. – Cieszę się, że przyszło tyle osób. Nawet jeśli przyszli z czystej ciekawości.
– Czy znalazłeś już diament? – zapytał Harold, rozglądając się na wszystkie strony, czy nikt nie podsłuchuje.
– Mam kilka pomysłów – powiedział Barney jak gdyby nigdy nic, z ledwo widocznym uśmiechem na twarzy.
– Jakich pomysłów? To znaczy, że wiesz, gdzie jest?
– Myślę, że tak.
– Więc co zamierzasz zrobić? – zapytał Harold. – Barney, posłuchaj, to jest ważne.
– Oczywiście, że jest ważne – odparł Barney.
Waśnie wtedy w otwartych szerokich drzwiach jadalni, tuż przy schodach, Barney zobaczył koniec laski Joela, a następnie jego stopy w błyszczących czarnych butach wieczorowych z koźlęcej skóry. Krok po kroku Joel zmierzał w kierunku jadalni. Barney śledził jego ruchy z pewną litością i żalem, lecz nie ze smutkiem. Jeśli Joel teraz cierpiał, była to tylko i wyłącznie jego wina.
– To mogłoby rozłożyć cały przemysł – kontynuował Harold. – Wiesz o tym, prawda? A ty sam też nie będziesz miał z tego żadnego pożytku, kiedy zechcesz kupić wszystkie działki dookoła. Ceny skoczą natychmiast w górę.
Barney nie spuszczał z oczu Joela, który z ogromnym wysiłkiem i cierpieniem wymalowanym na twarzy szedł przez hol. Harold odwracał się kilka razy, chcąc zobaczyć, co tak intryguje Barneya, lecz nie przyszło mu do głowy, że Barney skupia w tej chwili całą swoją uwagę na własnym bracie.
Joel wyglądał jak trup, który w ostatniej chwili zaprotestował, wylazł z trumny i przyszedł na bankiet. Całe jego ciało wyginało się na wszystkie strony, posuwał się do przodu dzięki lasce, którą chwytał na wiele różnych sposobów, próbując utrzymać równowagę. Wszystko to wyglądało karkołomnie. Miał zaledwie trzydzieści cztery lata, a wyglądał tak, jakby miał siedemdziesiąt.
– Obiecujesz, że mi powiesz, prawda? – domagał się Harold. – Nie pośpieszysz się i nie zawieziesz diamentu do Capetown bez mojej wiedzy?
– Haroldzie, powiem ci – uspokoił go Barney. – A teraz dołącz do innych i baw się dobrze. Za bardzo się przejmujesz, przecież nic się jeszcze nie stało.
Kiedy Harold odszedł do innych, pojawiła się Sara, wzięła Barneya pod ramię i pocałowała w policzek.
– To wspaniałe – powiedziała. – Wszyscy są tacy mili. Nie wiem, dlaczego Kimberley tak mnie przeraziło, gdy tu przyjechałam.
– Ciężko tu żyć – odparł Barney – ale ludzie są tacy sami jak wszędzie. To wszystko.
– Poznałam tę miłą panią Forsyth – entuzjazmowała się Sara. – Opowiadała mi o comiesięcznych spotkaniach dla pań w klubie Kimberley. Bardzo bym chciała, żebyś mnie zabrał na takie spotkanie! Jestem pewna, że przyćmiłabym je wszystkie.
– Może w przyszłym miesiącu? – zaproponował Barney.
– Koniecznie! Jeżeli mamy tu mieszkać, to musimy udzielać się towarzysko. Szczególnie teraz, kiedy będziesz milionerem!
Barney oderwał na chwilę wzrok od Joela i spojrzał na Sarę, kompletnie oniemiały.
– Kto powiedział, że zostanę milionerem? Nie jestem żadnym milionerem! Chciałbym nim być.
Sara była teraz zdezorientowana jak ktoś, kto zrobił awanturę jakiemuś nieznajomemu w restauracji myśląc, że ten założył jego płaszcz, a później zorientował się, że się mylił, gdyż płaszcz miał inną metkę, inne rękawiczki w kieszeni, pachniał nawet kimś innym.
– Diament sprawi, że zostaniesz milionerem, prawda? Przecież sam mówiłeś, że jest tyle wart.
– Saro, nie mam żadnego diamentu. Jeśli istnieje, nadal jest gdzieś schowany. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.
– Ale wiesz, gdzie jest. A może nie wiesz?
– Kto ci powiedział, że wiem, gdzie jest?
– Nareez. Rozmawiała z tym Murzynem, Dżentelmenem Jackiem.
Barney powoli skierował wzrok na Joela. Joel opiera! się teraz o jeden z bufetowych stołów, na którym stała mała tacka z kieliszkami szampana, i wychylał jeden za drugim w równych odstępach czasu, mrucząc przy tym sam do siebie.
– Co jeszcze powiedziała ci Nareez? – zapytał Barney.
– Nic więcej. Powiedziała tylko, że Dżentelmen Jack martwi się, ponieważ przestałeś szukać diamentu, a jeśli przestałeś go szukać, to na pewno wiesz, gdzie jest.
– Masz dobrego szpiega w osobie Nareez.
– To nie szpiegowanie, przecież to mój własny dom! Jakby to było? Sam powinieneś mi o tym powiedzieć!
– Tak – powiedział Barney – może powinienem.
– Oczywiście, że powinieneś! Jesteś taki tajemniczy, a potem dziwisz się, dlaczego tak się bronię. To wspaniale, że będziesz milionerem! Pomyśl, ile koni będziemy mogli kupić! Będziemy mogli pojechać do Capetown i do Londynu! Będziemy mogli stosować się do najnowszej mody!
– Saro – tłumaczył cierpliwie Barney – nawet jeżeli znajdziemy ten diament i sprzedamy go za milion funtów, będziemy musieli przez kilka miesięcy czekać na te pieniądze, a potem pewnie zainwestuję większość z nich w kupno działek.
– Nie możesz tego zrobić – zaprotestowała Sara. – Masz już przecież i tak wystarczająco dużo działek.
– Chcę zostać wyłącznym właścicielem całej kopalni w Kimberley – odparł Barney zdecydowanym tonem. – Tylko to mnie interesuje.
– Nie to chciałaby usłyszeć żona od męża na swoim przyjęciu weselnym.
Barney chwycił jej dłoń i ścisnął.
– Przecież wiesz, że nie to miałem na myśli. Jestem tylko trochę zaabsorbowany innymi sprawami, to wszystko.
– Słodkimi wspomnieniami o Natalii Marneweck, prawda?
– Oczywiście, że nie! Co to ma, do diabła, znaczyć? Wyraz twarzy Sary zmieniał się teraz tak szybko jak w kalejdoskopie.
– Masz przecież słodkie wspomnienia związane z jej osobą, prawda?
– Dlaczego miałbym je mieć? Takie same jak twoje wspomnienia związane z osobą Trevora czy z innymi mężczyznami, których kiedyś znałaś.
– Ja przynajmniej nie spotykam się z nimi po kryjomu w pomieszczeniach dla służby w domu własnego męża.
– O czym ty mówisz? – zapytał Barney, starając się nie podnosić głosu. Nadal trzymał Sarę za rękę, lecz teraz ściskał tak mocno, że próbowała ją wyrwać.
– Nie mówię niczego, co nie byłoby prawdą. Nareez weszła akurat do kuchni, żeby mi przynieść ciepłego mleka i zobaczyła, jak rozmawiałeś z Natalią Marneweck. Słyszała wszystko, co mówiłeś, i powiedziała, że byłeś niezwykle czuły.
Bamey patrzył na Sarę przez długą chwilę. Mięśnie wokół jego ust napięły się tak, jakby rozważał, czy ma ją uderzyć, czy wyjść z pokoju. Po chwili milczenia szepnął tylko:
– Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej, że o tym wiesz?
– Chyba się bałam. Poza tym Nareez powiedziała, że będziesz milionerem, więc powinnam być ostrożna. Powinnam być dla ciebie miła oraz starać się, żebyś zapomniał o Natalii.
– Naprawdę jesteś taka naiwna? A może to jakiś głupi żart? Obojętnie, co czułem do Natalii, jestem teraz twoim mężem i możesz sobie wierzyć albo nie, ale chcę, żeby nasze małżeństwo było udane. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. Nie chciałem ci mówić, że Natalia tu była, bo pomyślałem sobie, że na pewno się zdenerwujesz. Nic się nie zdarzyło prócz tego, że wróciła z powrotem do Klipdrift, by wyjść za mąż za jakiegoś farmera. Adonai El Rachum Ve-Chanum, czy Nareez naprawdę wszystko słyszała? Więc wiedziałaś o diamencie od samego początku? I myślałaś, że zostanę milionerem? Więc dlatego…
Nagle Sara zarumieniła się i w końcu udało jej się wyrwać dłoń.
– Saro? – gorączkowo dopytywał się Barney. – Czy dlatego stałaś się raptem taka namiętna? Dlatego? Ponieważ Nareez powiedziała, że masz zrobić wszystko, żebym zapomniał o Natalii? Bałaś się, że mój milion funtów przejdzie ci koło nosa?
– Przestań – błagała Sara, najwyraźniej urażona.
– Co mam przestać? Próbuję się tylko dowiedzieć prawdy. Czy mam przez to rozumieć, że cała ta twoja namiętność jest tylko udawana? Że prostytuujesz się przez ten diament?
– Jestem twoją żoną – syknęła Sara. – Jak śmiesz tak do mnie mówić?
Barney stał z opuszczonymi ramionami i patrzył na Sarę tak, jakby chciał porazić ją własnym spojrzeniem.
– Mogę tak do ciebie mówić, bo wydaje mi się, że to wszystko prawda.
– Tak ci chodzi o prawdę, co? Jesteś taki szlachetny, uczciwy i litościwy. Problem w tym, mój kochany, że twoja litość jest jak przekleństwo. Jesteś tak bardzo nieugięty, że miażdżysz wszystkich wokół siebie, nie rozumiejąc przy tym własnej siły. Czy zastanowiłeś się przez chwilę, mój drogi, jaki twoja ambicja ma wpływ na innych ludzi? Chcesz posiadać całą kopalnię w Kimberley i najgorsze jest to, że tak właśnie się stanie. Nareez zrozumiała, do czego dążysz, i robiła, co mogła, żeby uchronić mnie przed upadkiem pod ciężarem twojego miłosierdzia, twojego poczucia obowiązku i winy, którą czujesz, ponieważ ożeniłeś się ze mną. Ale dlaczego masz się czuć winny? Prawdopodobnie się nie kochamy, lecz nie jesteśmy jakimś wyjątkiem, tysiące par ma takie same problemy. Jestem tak samo odpowiedzialna za to, co się stało, jak ty. Oczarowałeś mnie, kiedy w tak niekonwencjonalny sposób poprosiłeś mnie o rękę. Dopiero co straciłam narzeczonego i śmiertelnie nudziłam się w domu. Spieszyłam się do tego małżeństwa tak samo jak ty. Być może byłam niekiedy chłodna i nieprzyjemna. Może byłam sztywna. No cóż, taka już jestem, choć nie zawsze. Kłopot w tym, że mam popękaną linię życia. Jednego dnia jesteś mi bardzo bliski, a następnego tak mi działasz na nerwy, że najchętniej w ogóle bym z tobą nie rozmawiała. Ale na miłość boską, Barney, nie lituj się nade mną, nie obwiniaj się i nie udawaj, że wszystko jest w porządku. W przeciwnym razie wpędzisz mnie do grobu, tak jak wpędzasz do grobu swojego brata oraz Natalię Marneweck. Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielką masz władzę nad ludźmi, Barney. Jesteś jak spadająca lawina – lawina z zasadami, która nie zmieni kierunku, ponieważ nie pozwala jej na to sumienie, poczucie obowiązku oraz niepohamowana, wygórowana ambicja.
Barney otworzył usta i zaraz je zamknął, nic nie mówiąc. Kumulowała się w nim jakaś straszna energia, czuł się jak ciężarowiec, który nie może utrzymać sztangi nad głową, dostaje zawrotów głowy i wreszcie puszcza ją na ziemię.
– To nie jest odpowiednie miejsce na takie rozmowy – powiedział wreszcie.
– Wiem – zgodziła się Sara. – Ale to musiało zostać powiedziane.
Skinął głową, zdezorientowany, wyprowadzony z równowagi.
– Czy myślisz, że możemy…? – Nie mógł znaleźć odpowiednich słów. W końcu powiedział tylko: – Przepraszam.
– Nie przepraszaj – powiedziała szybko Sara. – Teraz idę się trochę rozejrzeć. Cała się trzęsę, jeśli chcesz wiedzieć. Muszę się uspokoić, jakaś lekka rozmowa dobrze mi zrobi.
– Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie – powiedział Barney, tym razem delikatnie ujmując jej dłoń. – Czy naprawdę bałaś się, że zarobię milion funtów i ty nic z tego nie dostaniesz? Bałaś się tak bardzo, że…
Sara trochę się zastanawiała, a następnie dwuznacznie głową kiwnęła, co prawdopodobnie oznaczało, że nie chodziło o strach, lecz nie potrafiła znaleźć lepszego słowa, żeby zrozumiał, o co jej chodziło.
– W takim razie dlaczego… – zaczął Barney, lecz w tym momencie rozległ się głośny krzyk, hałas tłuczonych półmisków oraz przewracających się waz z zupą, i nagle Joel runął na ziemię, ciągnąc za sobą długi lniany obrus, a wraz z obrusem jabłka, śliwki, noże, widelce i pokrojoną na plasterki szynkę. Żółty ser Gouda potoczył się po jadalni i zniknął za aksamitnymi zasłonami, tak jakby miał tam coś do załatwienia.
– Przewrócił się! – krzyknęła Fanny Bees, aktorka, która stała blisko niego. – Zaczął się chwiać jak drzewo i potem nagle upadł!
Po kilku fałszywych akordach muzyka nagle ucichła. Barney uklęknął przy Joelu i zdjął mu krawat. Joel był siny wokół ust, lecz nadal oddychał. Jego lewa ręka drżała i zaciskała się nerwowo – zbyt dużo wysiłku kosztowało go podpieranie się laską. Otworzył oczy i patrzył przez chwilę na Barneya jak człowiek próbujący zobaczyć dno w studni.
Barney podniósł wzrok na zgromadzonych wokół gości.
– Niech ktoś pomoże mi go przenieść do pokoju gościnnego. Położymy go na kanapie.
– Nie dotykaj mnie – wyszeptał Joel. – Tylko mnie nie dotykaj.
– Joelu – upierał się Barney – nie możesz tutaj leżeć.
– Nie uważasz, że dostatecznie dużo przez ciebie cierpiałem, ty świnio?
Barney chwycił za obrus i gwałtownym ruchem wyszarpnął go spod pleców Joela.
– Trzymaj za zębami ten swój parszywy język – powiedział głosem drżącym z gniewu i podniecenia. Chciał go jednocześnie uderzyć pięścią i objąć. Boże, ileż musiał wycierpieć, pomyśleć, że posunął się aż tak daleko!
Krępy, rudowłosy kupiec diamentów o nazwisku Na-than Golden przykucnął na podłodze i zaoferował swą pomoc.
– Dobra, Barney, ja chwycę go za ramiona.
– Nie dotykaj mnie nawet jednym palcem – ostrzegał Joel.
Barney schylił się i chwycił Joela za kostki.
– Możesz sobie mówić, co chcesz, Joełu. Nie możesz leżeć na środku podłogi w jadalni, cały w owocach. Jesteś chory i przeniesiemy cię do pokoju gościnnego. Trzymasz go, Nathanie?
Nathan chwycił Joela pod pachy swoimi tłustymi rękami i uniósł.
– Barney! – zawołał Joel. Następnie skrzeczącym głosem, który sparaliżował wszystkich w jadalni, zawołał jeszcze raz: – Barney! Na miłość boską, Barney!
Barneyowi ciarki przeszły po grzbiecie.
Nathan Golden szeroko otwartymi oczami spojrzał na Barneya. Był śmiertelnie przerażony. Na czole pojawiły mu się nabrzmiałe żyły. Barney spojrzał w dół i zobaczył, że twarz Joela wyglądała jak gumowa karnawałowa maska, bezlitośnie wywrócona na lewą stronę. Joel tak bardzo cierpiał, że nie mógł mówić, mógł tylko leżeć na podłodze i modlić się, żeby Nathan i Barney zostawili go w spokoju.
– Połóżmy go, ostrożnie! – powiedział Barney do Nathana, a potem zwrócił się do Sary: – Przynieś mi kilka poduszek. Podeprzemy mu głowę. Horacy, przynieś mi jakieś ostre nożyczki z kuchni, szybko. I kilka ręczników.
Sara przyniosła dwie czy trzy jedwabne poduszki i ostrożnie wsunęła Joelowi pod głowę. Był on teraz prawie nieprzytomny i ślina spływała mu z kącika ust. Od czasu do czasu całym jego ciałem wstrząsały gwałtowne skurcze mięśni, a oczy otwierały się i patrzyły na Barneya z tą dziwną, nieludzką obojętnością, którą widziało się tylko w oczach umierających lub dopiero co narodzonych.
Horacy też przybiegł na ratunek i wręczył Barneyowi nożyce, którymi odcinali skrzydełka kurczaków, oraz sznurek. Goście bankietowi stali w zupełnej ciszy, gdy Barney złapał lewą nogawkę spodni Joela i przeciął ją aż do krocza. Niektóre z pań odwróciły się, lecz większość nie ruszyła się ze swoich miejsc, patrząc z fascynacją na obrzezany członek Joela i czekając na dalszy bieg wypadków. To nie były damy z Capetown.
Nogawka spodni Joela przykłeiła się w jednym miejscu do uda. Ze skrzepłej krwi oraz płynu limfatycznego powstał strup. Kiedy Barney chciał ją delikatnie oderwać, Joel wpakował sobie rękę do ust i rozległ się pojedynczy charkot. Najwidoczniej zrozumiał, że najgorsze było jeszcze przed nim, bo nie wyjmował ręki z ust. Barney chwycił jeden z przyniesionych przez Horacego z kuchni ręczników i zanim przystąpił do dalszego odrywania nogawki, wepchnął go pod udo Joela. Potem zwrócił się do Nathana Goldena:
– Whisky. Przynieś mi pełną butelkę whisky.
Wszyscy czekali, przypominając zupełnie gustownie ubrane manekiny krawieckie, a Nathan, skrzypiąc butami, podszedł do baru i wyjął z niego butelkę szkockiej.
– Wlej mu to w gardło – powiedział Barney. – Upij go porządnie.
Nathan zawahał się, ale przyłożył butelkę Joelowi do ust.
– Masz go upić, na miłość boską, a nie rozweselić – warknął Barney. Chwycił butelkę, brutalnie włożył mu ją między zęby i porządnie przechylił. Alkohol lał się Joelowi do gardła i wylewał na koszulę. Joel krztusił się, tak jakby zbierało mu się na wymioty, lecz po chwili butelka była już prawie pusta.
Następnie jednym zdecydowanym ruchem Barney oderwał nogawkę wraz z bandażem z podartego płótna i oczom wszystkich ukazała się rana. Rozległ się okrzyk i prawie wszystkie panie wycofały się z jadalni z twarzami bladymi jak ściana. Kilku mężczyzn cofnęło się o kilka kroków, szczególnie wtedy, gdy poczuli smród zalatujący z rany w nodze, która była już dotknięta gangreną. Wszyscy mogli teraz zobaczyć, jak potwornie Joel się okaleczył.
Rana Joela była wilgotna, otwarta, nabrzmiała, zielonkawa, cała pokryta wodnistymi pęcherzykami. Rana sączyła i gniła. Barney nie mógł znieść okropnego smrodu. Z rany wystawało coś, co wyglądało jak kawałek szkła.
Barney dotknął nożyczkami brzegów rany oraz kawałka szkła. Joel, o dziwo, prawie się nie poruszył. Obrzeże rany przypominało rybie usta i Joel nie miał w tym miejscu czucia, gdyż było ono martwe. Odczuwał jedynie ból w zaczerwienionym miejscu wokoło rany, które gangrena zaczynała właśnie atakować.
Przez wiele dni Barney domyślał się tego, lecz teraz, gdy ujrzał ranę, był tak wstrząśnięty, że nie potrafił nic powiedzieć, nic zrobić. Położył nożyczki na ręczniku i uklęknął przy Joelu z pochyloną głową i zamkniętymi oczami.
– Wyślę kogoś po doktora Tutera – powiedział Rhodes.
Barney podniósł wzrok.
– Dziękuję, sam nie dam sobie rady.
– Czy to jest to, czego szukałeś? – zapytał Rhodes, wskazując na ranę.
– Też już słyszałeś – stwierdził Barney.
– Takie wiadomości rozchodzą się niesłychanie szybko – powiedział Rhodes. – Jeśli się bardzo chce, to można się wszystkiego dowiedzieć. Moi Murzyni o niczym innym ostatnio nie rozmawiają, bez przerwy tylko roznoszą plotki o ogromnym diamencie znalezionym na działce pewnego Żyda w Kimberley.
– Wygląda na to, że ten Żyd dowiedział się o wszystkim ostatni – powiedział Barney.
– Wszystko jedno – uśmiechnął się Rhodes. – Wiesz przeciesz, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Znalazł się przecież, jest twój, trzeba go tylko wydłubać.
– Joel jest moim bratem – powiedział Barney.
– Nie słyszałeś wspaniałych opowieści Harolda o braciach, którzy oślepiali się nawzajem i zamykali, gnijąc potem przez resztę życia w jakichś komórkach? Wszystkiemu winne te diamenty.
– Słyszałem. – Barney skinął tylko głową.
– No widzisz – powiedział Rhodes. – Masz tu przed sobą dowód na to, co ludzie są w stanie zrobić, by zdobyć dużą bryłkę skrystalizowanego węgla. Są w stanie skrzywdzić nie tylko innych. Również i siebie samych.
Barney milczał przez kilka minut, nie podnosząc się z klęczek. Rhodes obserwował go z prawie niewidocznym uśmiechem na twarzy. Gdyby chodził jeszcze do szkoły, sprawiliby mu pewnie niezłe lanie za ten głupi uśmiech. Po chwili Barney znowu wziął do ręki nożyczki, chwycił Joela za łydkę tuż pod kolanem i kiedy unieruchomił już w ten sposób nogę, wolnym ruchem włożył końce nożyc pomiędzy szklaną bryłkę a pokryty pęcherzykami brzeg rany. Joel był już prawie nieprzytomny i kiedy Barney wpychał nożyce coraz głębiej w miękkie, pozbawione czucia ciało, Joel wydał tylko świszczący dźwięk przez zaciśnięte zęby.
Ogromny kamień wypadł wreszcie na ręcznik. Barney wyjął swoją chusteczkę do nosa z kieszonki marynarki i z obrzydzeniem go zawinął. Rhodes chrząknął, co mogło oznaczać rozbawienie, ironię, a może po prostu ulgę, że było już po wszystkim.
Barney wstał. W drzwiach ukazał się właśnie doktor Tuter prowadzony za rękaw przez młodego, bosego Hotentota. Na widok Barneya doktor Tuter zaczął mrugać oczami, tak jakby go nie poznawał.
W rogu pokoju stała Sara. Ręce miała złożone jak do pacierza, a na jej twarzy malowało się ogromne napięcie. Nie opodal stała Nareez w szmaragdowej szacie. Barney podniósł do góry rękę z diamentem zawiniętym w chustkę nie triumfująco, lecz jakby po prostu chciał powiedzieć: Zobaczcie, znalazłem go!
Rhodes, nie wiadomo dlaczego zadowolony sam z siebie, powiedział:
– Dobra robota – po czym z rękami w kieszeniach zaczął przepychać się przez tłum gości w kierunku Alfreda Beita, z którym nie dokończył wcześniejszej rozmowy. Poczęstował się kolejnym kieliszkiem szampana.
Pan Ransome zamiatał swoje małe podwórko na tyłach domu, kiedy przy płocie pojawiła się Mooi Klip w dużym letnim czepku. Z koszykiem piżmianu jadalnego i czerwonej kapusty pod pachą stała w słonecznym blasku i patrzyła na niego. Oparł miotłę o ścianę i tyłem dłoni wytarł pot z czoła.
– Natalio! Jak miło cię zobaczyć.
Mooi Klip uśmiechnęła się.
– Już tyle razy wybierałam się do pana – powiedziała. Pan Ransome otworzył bramę i wpuścił ją do środka
– Robię, co mogę, żeby tu było czysto, ale jest tyle innych spraw, tyle dusz, które trzeba ratować. Zapamiętaj sobie moje słowa: teraz, kiedy mamy nowego gubernatora, będzie nam łatwiej nawrócić całą Południową Afrykę na wiarę chrześcijańską.
– Nawet nie wiedziałam, że mamy nowego gubernatora – odparła Mooi Klip. – To tylko świadczy o tym, jak wielką jestem ignorantką w tych sprawach.
– Nie wiem, od kogo miałabyś się o tym dowiedzieć – rzekł pan Ransome. – Ale wejdź, proszę, napijemy się herbaty. Przysłali mi właśnie wspaniałą herbatę z Cape.
Poprowadził ją przez zarośniętą werandę swego domku, pod gmatwaniną pnączy tropikalnych i przez otwarte drzwi do skromnego pokoju dla gości, w którym meble dostosowane były ściśle do budżetu Kościoła anglikańskiego. Stało w nim kilka ciemnych, tanich krzeseł i podrabiana jakobińska kanapa z powypychanymi poduszeczkami. Ozdobnie oprawione Biblie misyjne i książeczki do nabożeństwa poustawiane były niedbale na biurku, po którym walały się też ozdobne serwetki poplamione herbatą, drewniany krzyż oraz puszka herbatników Huntley & Palmers'Albany.
W całym pokoju był tylko jeden przedmiot, z którym czuł się związany – była nim akwarela przedstawiająca podmiejską ulicę z murowanymi domami i rosnącymi wzdłuż niej drzewami.
– To ulica, przy której mieszkałem – powiedział pan Ransome. – Moja mama namalowała go, kiedy chorowała na szkarlatynę.
Mooi Klip postawiła swój koszyk i usiadła na kanapie. W słońcu wyraźnie zarysowywał się jej profil, a w zagłębieniach obojczyka królował cień. Pan Ransome spojrzał na nią i uniósł nieco ręce, tak jakby miał coś ważnego do powiedzenia, ale zapomniał co.
– Przyszłam w związku z Coenem – powiedziała Mooi Kip.
– Chcesz ustalić dzień, prawda? – zapytał pan Ransome. – Zaraz przyniosę kalendarz i wstawię wodę na herbatę. Elretha poprosiła o wolny dzień, żeby mogła odwiedzić kuzyna. Elretha jest silnie związana ze swoją rodziną. To dobra chrześcijanka.
– Zdecydowałam się nie wychodzić za Coena – oświadczyła Mooi Klip.
Pan Ransome utkwił w niej wzrok.
– Zdecydowałaś się nie wychodzić za niego? Ale dlaczego, moja droga Natalio? Czy coś się stało?
Podniosła głowę i obdarzyła pana Ransome łagodnym, odważnym uśmiechem.
– Razem tak postanowiliśmy. On jest dobrym człowiekiem, jest łagodny jak baranek, ale to nie jest dla mnie odpowiedni mężczyzna. Barney tak bardzo mi pomógł, dzięki niemu poznałam swoje możliwości. Gdybym wyszła za mąż za Coena, byłabym tylko żoną farmera i prawdopodobnie przez resztę życia nie miałabym do kogo odezwać się po angielsku, chyba że do pana.
Pan Ransome usiadł obok Mooi Klip i chwycił ją za dłoń.
– Moja droga, to przecież nie żaden wstyd zostać żoną farmera. Uprawianie ziemi to bardzo szlachetne zajęcie. W Księdze Przysłów napisane jest, że ten, kto uprawia ziemię, zawsze będzie miał pod dostatkiem chleba, a ten, w tym przypadku ta, która szuka towarzystwa próżnych ludzi, nie ma rozumu.
Mooi Klip odwróciła się i zmarszczyła brwi.
– Nie jestem pewna, czy to rozumiem – powiedziała.
Pan Ransome, natchniony recytacją, wracał powoli na ziemię i stawał się coraz bardziej posępny.
– Sam nie wiem, czy ja to rozumiem. – Wstał. -Pójdę zrobić herbaty. Po herbacie lepiej się poczujesz.
– Ale ja się dobrze czuję – powiedziała.
– To wspaniale – powiedział pan Ransome. – Ale co masz zamiar teraz zrobić? Masz sześcioletniego syna, nie jesteś mężatką i finansowo jesteś całkowicie uzależniona od swoich rodziców. Z pewnością życie, które teraz wiedziesz, dokucza ci znacznie bardziej, niż gdybyś wyszła za mąż za farmera, a będzie ci jeszcze ciężej, kiedy rodzice postarzeją się,
Mooi Klip nic nie powiedziała, wygładzając ręką spódniczkę w kwiaty.
– Zwykle nie mówię tego młodym kobietom – kontynuował pan Ransome już dużo ostrożniej. – Widzisz, mówi się, że jedna córka powinna pozostać w domu, nie wychodzić za mąż i opiekować się rodzicami, kiedy będą w podeszłym wieku. Tak zaleca biskup. Ale w twoim przypadku uważam, że sprawa wygląda nieco inaczej.
– Dlaczego? – zapytała Mooi Klip.
– Moja droga dziewczyno, sprawa wygląda inaczej, ponieważ ty jesteś inna. Jesteś Griqua, żywym symbolem jedności tego narodu z Bogiem, przemieszania się białej i czarnej rasy. Czy wiesz, że jednym z pierwszych chrześcijańskich ślubów pobłogosławionych w Cape w siedemnastym wieku był ślub kobiety z plemienia Hotentotów i białego pracownika Dutch East India Company? Jesteś częścią tej wspaniałej tradycji wspólnej dla dwóch ras. A oprócz tego jesteś też piękna i jeśli zgodzisz się na to, aby twoja uroda, przez nikogo nie oglądana/zwiędła jak kwiat w domu twoich rodziców, zmarnujesz wielki dar, który otrzymałaś od Boga.
– Nie rozumiem, do czego pan zmierza – powiedziała Mooi Klip ściszonym głosem.
Pan Ransome nie wytrzymał i chwycił się ręką za szyję, tak jakby chciał zabić komara.
– Zmierzam do tego, Natalio, zmierzam do tego, że jesteś naprawdę wyjątkową młodą damą. Próbuję ci wytłumaczyć, dlaczego powinnaś wyjść za mąż. W końcu twój syn także potrzebuje ojca. A ty potrzebujesz mężczyzny, abyś mogła w pełni wyrazić swoją kobiecość, inteligencję oraz urodę.
Przerwał i zwilżył wargi.
– Mam nadzieję, że nie wprawiłem cię w zakłopotanie?
Mooi Klip potrząsnęła głową.
– Nie jestem zakłopotana, gdy ktoś prawi mi komplementy. Bardzo mi wtedy miło. Ale dlaczego jest pan taki zły? Nigdy pana takiego nie widziałam, nawet podczas kazań. Nie musi się pan na mnie gniewać. Umiem żyć tak, abym była szczęśliwa, pan o tym wie.
– Jestem zły, ponieważ tak źle ciebie traktowano – powiedział pan Ransome. – Wygląda na to, że ten twój Barney nie poznał się na tobie. Zrobił ci dziecko, po czym wyrzucił cię na śmietnik!
Mooi Klip odwróciła od niego wzrok.
– Panie Ransome – powiedziała – takie smutne rzeczy ciągle się zdarzają. Bardzo mnie to wtedy bolało. Nadal boli, po tylu latach. Być może zapomniałabym o tym, gdyby nie Pieter. Ale co się stało, to się nie odstanie. Nie można się złościć tylko dlatego, że pewien mężczyzna zachował się w stosunku do pewnej kobiety w taki sam sposób, w jaki większość mężczyzn zachowuje się w stosunku do kobiet od czasów Adama i Ewy.
Pan Ransome spuścił głowę, a kiedy znowu się odezwał, mówił tak niewyraźnie, że prawie nie można było go zrozumieć.
– Ja nigdy bym tak nie postąpił w stosunku do kobiety, którą kocham.
W małym pokoju zapanowała grobowa cisza. Przez otwarte drzwi widać było liście na pnączach, poruszające się lekko na wietrze, który delikatnie tylko je muskał. Promyk słońca, który oświetlał przedtem krucyfiks na biurku, padał teraz na puszkę z herbatnikami Albany.
Pan Ransome spojrzał w górę. Mooi Klip wpatrywała się w niego jak zastygła w bezruchu czarna madonna. Jej czepek tworzył aureolę.
– Nowy zarządca nazywa się sir Bartle Frere – rzekł nagle głośno i znienacka pan Ransome, próbując w ten sposób zmienić temat. – Biskup powiedział mi, że ma twardą rękę. Ma za zadanie skupienie tych wszystkich rozproszonych kolonii, królestw oraz pojedynczych stanów Burów, a także utworzenie z nich jednego dominium podległego Koronie Brytyjskiej. I oczywiście religii.
– Co pan powiedział? – zapytała Mooi Klip.
– Powiedziałem „i oczywiście religii" – pan Ransome zaczął się jąkać i przestępować z nogi na nogę. Cofnął się o jeden krok, przewracając plik Biblii, które spadły na podłogę.
– Nie, przedtem. Zanim pan zaczął mówić o nowym zarządcy.
– Nic nie mówiłem. Słyszałaś, żebym coś mówił?
– Panie Ransome, jest pan pobożnym człowiekiem. Nie powinien się pan wymigiwać.
Pan Ransome podkasał sutannę i schylił się, żeby pozbierać Biblie.
– Coś mi się wymknęło, to wszystko. Obiecałem swojej mamie wiele lat temu, kiedy zostałem księdzem, że będę się powstrzymywał od uciech tego świata, że zachowam czystość, więc to, co powiedziałem, nie było stosowne i wolałbym, żebyś zapomniała, że w ogóle otworzyłem usta. Usta zostały mi dane, abym wychwalał Pana, nie abym formułował nieprzyzwoite propozycje.
– Powiedział pan, że mnie kocha – upierała się Mooi Klip.
– Więc chyba straciłem rozum. Proszę, przebacz mi. – Pan Ransome zniknął teraz za kanapą, tak że Mooi Klip widziała tylko jego zniszczone czarne buty oraz czarne dziurawe skarpetki.
– Panie Ransome – zaczęła Mooi Klip. – Czy trzeba przepraszać za to, że się kogoś kocha? Przecież zawsze mówił mi pan, że miłość jest ostoją religii chrześcijańskiej.
Pan Ransome zaczął szurać nogami i sapać, po czym wyszedł zza kanapy. Oczy miał zaczerwienione, a po obu jego policzkach spływały łzy.
– Panie Ransome, co się dzieje? – zapytała Mooi Klip, wyciągając do niego ręce. – Dlaczego pan płacze?
– Płaczę, bo jestem nieszczęśliwy – powiedział. – Przepraszam, to śmieszne. W ogóle nic nie powinienem był mówić, wtedy nie byłoby tego całego przedstawienia. Ale ty nie powiesz nikomu, prawda? Jeśli biskup się o tym dowie… Wysłano mnie do Klipdrift, ponieważ sam zgodziłem się żyć w celibacie. Uważano, że wskazane jest wysłać kogoś żyjącego w cnocie… żeby inni brali z niego przykład.
Mooi Klip uśmiechnęła się.
– Jaki przykład? Chce pan ich uczyć, jak być nieszczęśliwym? Jak powstrzymywać się od wchodzenia w związek małżeński, choć ma się na to ochotę?
Pan Ransome wstał i włożył rękę pod sutannę w poszukiwaniu chusteczki do nosa. Wydmuchał nos, przetarł oczy i powiedział:
– Przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro.
– Proszę przestać przepraszać. Bardzo pana polubiłam, zanim jeszcze spotkałam Coena Boonzaiera. Polubiłam pana pierwszego dnia, kiedy pan przyjechał do Klipdrift. Wniósł pan tu coś nowego. Możemy zostać przyjaciółmi, prawda?
Pan Ransome przełknął ślinę.
– Oczywiście. Tak. To znaczy, zawsze przecież byliśmy przyjaciółmi. – Położył Biblie z powrotem na biurku i podszedł do kanapy. Usiadł przy Mooi Klip, pochylając się nieco do przodu, z rękami na kolanach. – Jestem zaskoczony, że masz o mnie takie dobre zdanie.
– Dlaczego? Jest pan przecież przystojny. Zna się pan na wielu interesujących rzeczach. Zawsze uważałam, że gdyby pan nie został księdzem, byłby pan idealnym mężem.
– Natalio… naprawdę nie wolno ci tak mówić. Ja… ja jestem bardzo uczuciowy.
– Nie znam tego słowa.
– To znaczy, że na mnie działasz.
Mooi Klip spojrzała na niego z powagą. Była tak kobieca, wrażliwa i ładna, że pan Ransome nie mógł patrzyć na jej opadającą i unoszącą się klatkę piersiową. Wiedział, że to wszystko było absurdalne. Kusiło go ciało. Lecz cały szkopuł w tym, że Mooi Klip była tak bezpośrednia i niewinna. Kiedy do niego mówiła, tak szczerze okazywała swoje uczucia, iż nie mógł uwierzyć, że to, co czuł, było sprawą szatana. Zamknął oczy, lecz mógł tylko myśleć o tej chwili, kiedy zobaczył jej ciemną brodawkę przez przejrzystą bluzkę. Myślał też o tutejszych kobietach, które widział przy rzece Vaal, o ich nagich, dużych piersiach i hotentockich pośladkach wychodzących spod kolorowych przepasek, którymi opasywały swe talie. Myślał jeszcze o ciekawym doświadczeniu, kiedy to na bocznej uliczce w Klipdrift ujrzał zadziwiająco piękną, długowłosą dziewczynę, Metyskę, która mogła mieć najwyżej trzynaście, czternaście lat i nie miała na sobie nic oprócz łańcuszka na kostce. Śnił potem o niej, tak jak śnił o Mooi Klip, a jej skośne oczy widział za każdym razem, gdy w pocie czoła i z ogromnym bólem opierał się kolejnej pokusie.
– Najlepiej będzie, jeśli już pójdę- powiedziała Mooi Klip łagodnym tonem.
– Nie zrobiłem jeszcze herbaty – powiedział pan Ransome, wstając ociężale.
– Nic nie szkodzi – odparła Mooi Klip. Też wstała i chwyciła koszyk z warzywami. – Przyszłam tylko po to, żeby panu powiedzieć o Coenie.
– Tak – powiedział pan Ransome. – No cóż, szkoda, że zmieniłaś plany związane z małżeństwem. Ja, ja… ja mogę cię jedynie pocieszyć słowami z Biblii. Jak napisano w Księdze Eklezjasty, „lepszy jest smutek niż śmiech, bo przy smutnym obliczu serce jest dobre!"
Przez chwilę Mooi Klip patrzyła na pana Ransome, po czym zachichotała. Pan Ransome także wybuchnął urywanym śmiechem, co rozśmieszyło ją jeszcze bardziej. Stanęła na palcach, pocałowała go w policzek i powiedziała:
– Już mnie pan pocieszył. Myślę, że jest pan bardzo dobrym misjonarzem, panie Ransome.
– Mów do mnie Hugh.
– To pana imię? Hugh? Co ono oznacza?
– Nie jestem pewien. Moja matka wie. Zna się na takich rzeczach. Na folklorze, historii, no wiesz. Umie też haftować. Na urodziny przysłała mi cały komplet haftowanych pokrowców na meble. Ale… – Rozejrzał się po swoim skromnym, zagraconym pokoju gościnnym. – Nie miałem czasu, żeby je założyć.
– Mówisz o swojej matce – zauważyła Mooi Klip – dlaczego nie mówisz nic o sobie?
– Nie mam na ten temat nic do powiedzenia.
– A może wybierzemy się razem na piknik. Moglibyśmy w piątek wybrać się do Blaakwkopje i porozmawiać. Moja mama zaopiekuje się Pieterem.
Hugh Ransome spojrzał badawczo na Mooi Klip i przeciągnął ręką po włosach.
– Powinienem odmówić – powiedział. Jego głos zabrzmiał nagle bardziej dojrzale, spokojnie. – Naprawdę byś chciała?
Mooi Klip skinęła głową.
– Chcę posłuchać historii twojego życia, począwszy od dnia twoich narodzin.
– Obawiam się, że życie mężczyzny, który nigdy nie poznał bliżej żadnej kobiety, nie będzie nikogo interesować.
– Nigdy nie wiadomo – powiedziała Mooi Klip i skierowała się do wyjścia. Jakiś kundel zaszczekał głośno na sąsiednim podwórku.
– Natalio! – zawołał pośpiesznie Hugh Ransome.
– Tak?
– Nic, idź już. Chciałem tylko wymówić twoje imię. Jest tak samo ładne jak dziewczyna, która je nosi.
– Dziękuję, Hugh – powiedziała Mooi Klip, wychodząc na werandę zalaną jasnym popołudniowym słońcem.
W jego blasku przypominała zjawę, która za chwilę zniknie. Hugh Ransome przez długi czas stał nieruchomo na środku pokoju, obejmując się rękami. Nagle poczuł, że musi usiąść.
– Roztropność uratuje cię od złego, rozum cię poprowadzi – wyrecytował szeptem. – Mądrość uchroni cię przed nieznajomą kobietą. Nawet gdy zacznie ci szeptać miłe słówka, nigdy nie zbocz z drogi. Szukaj towarzystwa sprawiedliwych.
Utkwił wzrok w zniszczonym dywaniku na podłodze i zaczął znowu myśleć o Mooi Klip z aureolą nad głową.
– Do licha z mądrością, do licha z roztropnością – powiedział i zaraz wyprostował się na krześle, pośpiesznie rozejrzał dookoła, chcąc się upewnić, że nikt go nie słyszał.
Barney pracował w bibliotece w Vogel Vlei, kiedy Horacy zapukał do drzwi i wsunął do środka czarną głowę. Widać było tylko jego oczy. Barney oderwał wzrok od dokumentów i zapytał: – O co chodzi, Horacy? – nie komentując nawet dziwnej postawy służącego. Przyzwyczaił się już do jego dziwnego zachowania. Horacy pracował u niego od sześciu miesięcy i był wyjątkowym indywiduum. Pewnego razu postanowił ogrzać łóżko pewnego gościa, więc włożył pod kołdrę małą czarną kózkę, która leżała w nim do czasu, kiedy ów gość udał się na spoczynek.
– Dżentelmen z Capetown chce się z panem widzieć – powiedział Horacy. – Oto jego wizytówka.
– Dziękuję – powiedział Barney. – Gdzie ją masz? Głowa Horacego znikła jak w źle wyreżyserowanej sztuce teatralnej z kiepskimi efektami scenicznymi. Po chwili w drzwiach pojawiła się jego prawa ręka z wizytówką.
– Proszę cię, Horacy, przynieś ją tutaj – poprosił Barney. – Mam całkiem niezłe oczy, ale nie przeczytam, co jest napisane na wizytówce, z odległości pięćdziesięciu stóp.
Horacy schował wizytówkę i stał dalej, nie ruszywszy się nawet z miejsca.
– No dalej, człowieku, nie ma czasu – zniecierpliwił się Barney.
– Nie mogę, szefie.
– Nie możesz? Dlaczego?
– Moje spodnie, szefie, podarły się.
– To przeczytaj mi nazwisko.
– Nie umiem czytać, szefie.
Barney rzucił długopis, ruszył do drzwi i wyrwał Horacemu wizytówkę z ręki. Było na niej napisane: William Hunt, attache handlowy, Government House, Capetown.
– To ja! – rozległ się przenikliwy krzyk i Horacy cofnął się o dwa kroki, żeby przepuścić drobnego Hunta. Ciągle jeszcze nosił brodę, w której pojawiły się teraz pojedyncze srebrne, kręcone włosy. Był elegancko ubrany w szarola-wendowy garnitur i tak samo jak kiedyś pachniał francuską wodą kolońską. – Mój drogi Barney, jak miło mi ciebie widzieć! Kopa lat!
Barney uścisnął dłoń Hunta.
– Co za niespodzianka – powiedział. – Co może sprowadzać takiego mieszczucha jak ty do Kimberley? Chodź, napijemy się. Horacy, przynieś nam dwa kieliszki dżinu.
Horacy, który stał przyklejony plecami do otwartych drzwi, zapytał:
– Teraz, proszę pana?
– Tak, Horacy, teraz.
Horacy zaczął niezgrabnie przestępować z nogi na nogę, po czym odwrócił się i odszedł tak szybko, jak tylko mógł, chwytając się za trójkątny pasek materiału, który oderwał się od spodni. Hunt obserwował go z wyrazem twarzy, który zdradzał niemalże profesorskie zainteresowanie, wyjął nawet okulary w drucianych oprawkach.
– Ładny brązowy tyłek ma ten twój służący – zauważył.
– Ma w sobie coś z clowna, ale to dobry człowiek – powiedział Barney. – Widzę, że nic się nie zmieniłeś.
– Oj, zmieniłem się, mój drogi przyjacielu. Prawda jest taka, że wszyscy mężczyźni, których sir Bartle sprowadził z Indii, są okropnie butni, a jak nie są butni, to mają pryszcze. Nie wiem sam, co mnie mniej drażni, pycha czy pokrzywka. Jedno i drugie jest raczej przykre i zatruwa atmosferę.
Hunt podszedł do dużego, brązowego, skórzanego fotela przy kominku i rozsiadł się tak, jakby mieszkał w Vogel Vlei od dobrych kilku lat. Oparł swą laskę o kominek, zdjął rękawiczki i rzucił je na poręcz fotela.
– Słyszałem o tobie wiele interesujących rzeczy – powiedział. – Mówią, że jesteś teraz prawie milionerem.
Barney obszedł swoje szerokie biurko i uprzątnął dokumenty, które właśnie przeglądał. Wkraczał teraz w fazę finałowych negocjacji dotyczących kupna siedmiu dalszych działek, z których dwie były niesłychanie zasobne w diamenty i znajdowały się w centrum Kimberley. Oprócz faktu, że obydwie działki obfitowały w wysokiej jakości diamenty, które wykopywano tu każdego tygodnia począwszy od dnia, w którym rozpoczęto na nich pracę, znajdowały się między terenami braci Blitz a terenami będącymi własnością francuskiej spółki, skupiającej większość działek po południowej stronie Wielkiej Dziury. Ich właściciel żądał 360 000 funtów i Barney robił, co tylko mógł, żeby przekonać go do obniżenia ceny. Barney był milionerem, zgoda, lecz tylko na papierze.
Kłopot w tym, iż wszyscy w mieście wiedzieli, że Barney posiada trzystupięćdziesięciokratowy diament i nawet w miejscowych sklepach galanteryjnych jego słudzy musieli płacić dwukrotnie więcej niż inni za towar zamawiany dla Vogel Vlei. Barney spostrzegł, że pieniędzy bardzo szybko ubywało, a właśnie teraz bardzo ich potrzebował. Miał teraz wpływ na produkcję, lecz bał się postawić na nogi całą kopalnię Kimberley, gdyż nagłe ożywienie pracy mogłoby spowodować ponowne zalanie rynku i obniżenie ceny diamentów. Kiedy publicznie pytano go o olbrzymi diament, odpowiadał, że to jedyny w swoim rodzaju wybryk natury i że szansę na znalezienie drugiego diamentu o podobnych rozmiarach są praktycznie równe zeru. Przez całe lato roku 1878 oraz 1879 Harold cierpiał na niewydolność serca, połykał tabletki i wytrwale sypiał ze swoją małą żabką. Za każdym razem, kiedy Barney wspominał o diamencie, jego twarz robiła się blada jak ściana.
– To, że posiadam jeden fantastyczny diament, nie znaczy, że jestem najbogatszym człowiekiem na świecie – powiedział Barney.
– Oczywiście, że nie. Ja to rozumiem – powiedział Hunt. – Sir Bartle też to rozumie.
– Czy sir Bartle interesuje się moją osobą? Myślałem, że sir Bartle zajęty jest Zulusami.
– Niezupełnie – sprostował Hunt. – Między innymi dlatego tu jestem. Prawdę mówiąc, źle układają się nam stosunki z Zulusami. Wiesz, że bez przerwy kłócą się z Burami o granicę z Transvaal… Sir Bartle powołał w zeszłym roku komisję do zbadania tej sprawy, lecz niestety, komisja rozstrzygnęła tę sprawę na korzyść Zulusów. Trochę to wszystko kłopotliwe. Sir Bartle upiera się, iż zatwierdzi granicę pod warunkiem, że Cetewayo rozwiąże swoją armię. Barney wysłuchał Hunta i skrzywił się.
– Nie wiem zbyt wiele o Zulusach, ale z tego, co mi wiadomo na temat Cetewayo, myślę, że to ostatnia rzecz, którą by zrobił. Jak może rozwiązać armię i pozostać w dalszym ciągu niezależny? Burowie zjedzą go na śniadanie.
– Tak między nami, stary przyjacielu, masz zupełną rację. Ale sir Bartle liczy właśnie na to, że Cetewayo odmówi. Jeśli Cetewayo nie rozpuści wojska w ciągu tygodnia, sir Bartle wyśle Lorda Chelmsforda wraz z dwoma tysiącami żołnierzy do kraju Zulusów, a ci dadzą mu niezłą nauczkę. W ten sposób sir Bartle uszanuje decyzję komisji i równocześnie pokona Zulusów.
Barney przetarł oczy. Przez ostatnie trzy tygodnie każdego dnia pracował do późna i był wykończony.
– Wy, małpy z Ministerstwa do Spraw Kolonii, lubicie takie rzeczy, co? – szydził. – Ale jaka moja w tym wszystkim rola? Wiem o Zulusach dokładnie tyle co każdy inny, a to przecież niewiele.
Horacy wszedł do biblioteki, niosąc dwa kieliszki dżinu oraz dzbanek wody. Miał na sobie czarny żakiet i jasnożółte bryczesy. Hunt rzucił mu rozbawione, wyzywające spojrzenie, które wprawiło go w ogromne zakłopotanie. Spojrzał na Barneya, oczekując od niego pomocy, a Barney wyszczerzył zęby i dał mu znak, że może odejść.
– Jesteśmy zainteresowani twoim diamentem – oświadczył Hunt. – Oczywiście pisali już o nim w londyńskich gazetach, choć muszę powiedzieć, że nie podałeś prasie zbyt szczegółowych danych. W „Morning Post" przeczytałem tylko, że w Kimberley wykopano prawdopodobnie wyjątkowo duży kamień szlachetny i „oszacowano", że waży ponad trzysta karatów.
– Nie powiem nic więcej, dopóki nie będę gotowy – powiedział Barney. – Potrzeba było wielu lat, aby przemysł wydobywczy wyglądał tak jak dziś. My się do tego przyczyniliśmy: Rhodes, Gould i ja. Najgorsza rzecz, która mogłaby nas teraz spotkać, to gorączka diamentów i spadek ich ceny na rynku światowym.
– Masz oczywiście rację – powiedział Hunt. – Choć muszę przyznać, że sir Bartle wymyślił świetną rzecz, kiedy siedział któregoś dnia w wannie. Powiedział, że rozpowie-działby od razu wszystkim o znalezieniu diamentu, urządziłby bankiet z szampanem, trąbkami i „Niech Bóg chroni Królową", a następnie zaprezentowałby diament Jej Wysokości w Londynie. Powiedział, że mógłbyś nawet ochrzcić kamień, nadając mu imię Gwiazda Wiktoria. Oczywiście na jej cześć.
– Ale po co to wszystko? Hunt uniósł palec.
– W ten sposób, mój drogi przyjacielu, odwrócisz uwagę Jej Wysokości oraz ministrów stanu i w czasie, kiedy ich głowy będą zaprzątnięte tym wspaniałym patriotycznym gestem, sir Bartle zmiażdży Zulusów i weźmie do niewoli Cetewayo, zanim ktokolwiek z rządu zacznie się wymądrzać na temat fair play, niehonorowych zagrywek i wszystkich tych bzdur.
Barney rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu przy biurku i w zadumie obserwował Hunta. Barney zmienił się bardzo, od czasu kiedy Hunt po raz pierwszy spotkał go na pokładzie „Wesera". Hunt, który zwracał szczególną uwagę na mężczyzn, miał się teraz na baczności, widząc jego dobrze skrojony, rzucający siew oczy garnitur z tweedu i pewny sposób bycia. Wiedział, że Barney ma świadomość swojej własnej siły. Przeczuwał, że dużo trudniej będzie się z nim teraz rozmawiało niż wtedy, gdy był tylko wynędzniałym żydowskim emigrantem, którego miał ochotę uwieść daleko od brzegów gorącej Afryki.
Hunt nie wiedział jednak, że Barney zrobił się też bardziej bezwzględny. W niczym nie przypominał już tego delikatnego, spontanicznego młodzieńca z Nowego Jorku. Nie był już tak bezgranicznie oddany swemu bratu, nie żył już tak bardzo jak kiedyś wspomnieniami o matce, przyzwyczaił się do wyższych sfer, wśród których był zmuszony się obracać. Barney mniej ulegał teraz wpływom, lecz równocześnie zrobił się bardziej spostrzegawczy. Był panem samego siebie, zarówno w domu, jak i w pracy bardzo rzadko przystawał na warunki dyktowane przez innych.
Dawno zapomniał już o tych nie przespanych nocach wypełnionych wyrzutami sumienia. Coraz rzadziej w snach przychodziła matka. Teraz sypiał spokojnie obok dobrze wychowanej kobiety, która robiła wszystko, czego się od niej oczekiwało. Unosiła koszulę nocną, kiedy sieją o to prosiło, i uśmiechała się wdzięcznie, kiedy wypadało. W zamian za to Barney był jej wierny, przynosił jej często diamentowe bransoletki i naszyjniki. Nareez chodziła po domu w swoich jedwabnych pantoflach, patrzyła na niego spode łba, ilekroć tylko mijali się na schodach, choć przestała go już drażnić. Barney miał coraz mniej słabych stron i Nareez nie miała się po prostu do czego przyczepić. Dobrze układały mu się stosunki z atrakcyjną kobietą, której nie kochał i która nie kochała również jego. Był właścicielem prawie jednej trzeciej Wielkiej Dziury w Kimberley. Posiadał też jeden z największych diamentów, jakie kiedykolwiek ujrzały światło dzienne.
– Gwiazda Wiktoria, tak? – zastanawiał się głośno Barney. – Jestem Amerykaninem, więc dlaczego miałbym się zgodzić, aby mój diament otrzymał nazwę Gwiazda Wiktoria?
– Jesteśmy przecież przyjaciółmi, prawda? My, Amerykanie i Brytyjczycy?
– Nie wiem – odparł Barney. – Przecież niecałe sto lat temu dziadek królowej Wiktorii toczył z nami krwawe walki.
Hunt głupio się uśmiechnął.
– Chyba żartujesz. Jesteś przecież niemieckim Żydem. Co ciebie może obchodzić Jerzy III? A poza tym królowa też ma w sobie niemiecką krew. Powinieneś się więc cieszyć, że możesz jej podarować Gwiazdę.
– Podarować? – zapytał Barney, ignorując uwagę na temat swojego pochodzenia.
– Nie w tym znaczeniu, mój drogi przyjacielu. Oczywiście, że ci zapłacą.
– Kto?
– Konsorcjum brytyjskich biznesmenów, w których interesie leży, aby Afryka Południowa tworzyła zorganizowane, przynoszące zyski i dobrze zarządzane dominium i aby kraj Zulusów był Ali Sir Garnet tak szybko, jak to tylko możliwe.
– Ali Sir co?
– Przepraszam, stary przyjacielu. To modne określenie w Kolonii. Wzięło się od sir Gameta Wolseleya, który pokonał Ashanti w '73. Oznacza „we wzorowym porządku"!
– Wy, Brytyjczycy, macie śmieszne określenia na wszystko, prawda? – powiedział Barney. – Jakiego określenia używasz, chcąc komuś powiedzieć, żeby się wyniósł z twojego domu?
Hunt zrobił głupią minę.
– „Spływaj" byłoby chyba najbardziej odpowiednie.
– Dobra. No to spływaj.
Hunt westchnął.
– Chyba naprawdę nic nie rozumiesz. Jestem tu po to, żeby zaoferować ci niemal każdą sumę, oczywiście w granicach rozsądku i pod warunkiem, że sprzedając nam go, zrobisz dużo hałasu na temat tego, w jaki sposób go znalazłeś i jak dumny jesteś, iż możesz przekazać go Jej Wysokości.
– Diament nie jest jeszcze wyceniony – powiedział Barney. – Mój dealer nadal przeprowadza testy.
– A co te testy wykazały do tej pory? Czy są jakieś pęknięcia? Jaki ma kolor? Nie mam zamiaru kupować kota w worku. Może królowej wcale się nie spodoba?
– To wyjątkowo udany liliowy kamień ważący dokładnie 356,2 karaty. Nie ma żadnych pęknięć. To wszystko, co mam ci do powiedzenia.
Hunt wypił łyk dżinu i wyjął chusteczkę do nosa, by przetrzeć nieco usta.
– Jestem upoważniony, aby zaproponować ci siedemset pięćdziesiąt tysięcy funtów w złocie i w banknotach.
– Być może jest wart więcej – stwierdził Barney – a być może mniej. Nie mogę nic powiedzieć, dopóki nie skończymy testów. A poza tym nie bardzo podoba mi się pomysł wykorzystania diamentu do odwrócenia powszechnej uwagi od jednej z waszych parszywych wojen.
– Uspokój się – powiedział Hunt. – Rozbicie Imperium Brytyjskiego to poważna sprawa. Wszędzie tam, gdzie Brytyjczycy sprawują rządy, panuje sprawiedliwość, wolność, ściśle przestrzega się fair play i na każdym kroku natknąć się można na dżin i cudzołóstwo, więc ci, którzy nie chodzą po czworakach, leżą rozciągnięci na plecach.
Barney skrzywił się, wyraźnie rozbawiony. Lecz po chwili nagle powiedział:
– Nie sprzedaję. Nie teraz. Chcę, żeby ten kamień przeszedł przez wszystkie fazy obróbki oraz marketingu i chcę być przy tym obecny. I dopilnuję, aby został kupiony przez właściwą osobę oraz został użyty do właściwych celów. Gwiazda Wiktoria? Chyba żartujesz.
– Mogę ci dać milion funtów – powiedział Hunt, szczerząc zęby.
– Ot tak, po prostu? Przecież go nawet nie widziałeś.
– Oczywiście po dokładnych oględzinach. Ale jeśli kamień jest taki, jak mówisz, 356,2 karaty i żadnych pęknięć, nie widzę przeszkód. Wtedy jest tyle wart.
– Nie sprzedaję – powtórzył Barney.
– Milion dwieście – powiedział Hunt. – To moje ostatnie słowo!
– Powiedziałem ci, że nie sprzedaje.
– W takim razie jesteś głupcem, drogi przyjacielu. Nigdzie nie dostaniesz więcej niż prawie 1,25 miliona, nawet za trzystupięćdziesięciokaratowy diament bez pęknięć. To najlepsza oferta, jaką możesz dostać, i wierz mi, że jeśli jej nie przyjmiesz, będziesz żałował do końca życia.
Barney wyciągnął rękę nad zielonym skórzanym blatem swojego biurka i podniósł mały mosiężny dzwonek z twarzą diabełka. Zadzwonił trzymając go w dwóch palcach, skupiając jednocześnie całą uwagę na Huncie.
– Nie sprzedaję – powtórzył.
Hunt jeszcze przez sekundę siedział w tym samym fotelu, głośno bębniąc palcami w jego poręcz. Po chwili wstał szybko jak sprężyna, podniósł laskę, rękawiczki i powiedział:
– Bardzo dobrze. Jak nie sprzedajesz, to nie sprzedajesz. Miło było się z tobą znowu spotkać.
Horacy otworzył drzwi.
– Tak, szefie?
– Pokaż panu Huntowi drogę, Horacy.
– Tak, szefie. Tędy, panie Hunt, proszę pana.
– Aha, Barney – powiedział Hunt, kiedy był już przy drzwiach. – Zapomniałem cię jeszcze o coś zapytać.
– O co chodzi?
– O twojego brata, Joela… z tego, co wiem, ulokowałeś go tu, tak przynajmniej napisali w „Colesberg Advertiser".
– Tak, to prawda.
– Napisali, że nie czuje się najlepiej.
– Tak, miał jakąś infekcję. Stracił lewą nogę.
– Przykro mi – powiedział Hunt. – Więc nadal tu mieszka z tobą?
– Ma swój apartament na górze. Ostatnio trzyma się od wszystkich z daleka. Gra dużo w szachy. Prawie go nie widuję.
Hunt zamyślił się i cały czas lekko się uśmiechał. Po chwili powiedział:
– Mówiono, że twój brat znalazł diament pierwszy i ukrył go potem przed tobą.
– Tak? – zdziwił się Barney.
– W każdym razie tak słyszałem w De Beers. Bardzo możliwe, że to zwykła bzdura.
– Zgadzam się, że to bzdura – powiedział Barney spokojnym głosem. – A teraz przepraszam cię, ale mam dużo pracy. Na długo zatrzymałeś się w Kimberley?
– Tydzień czy dwa. Żeby mieć pokrycie na moje skandaliczne wydatki.
– Musisz w takim razie przyjść do nas na obiad. Porozmawiam z Sarą.
– Mój drogi przyjacielu, zawsze byłeś dżentelmenem. Bardzo dziękuję za zaproszenie.
Kiedy Hunt wyszedł, Barney stał za biurkiem, na którym znajdowała się lampa z zielonym kloszem. Światło padało w taki sposób, że wydawał się wyższy, niż w rzeczywistości. Był w ponurym nastroju, ponieważ dręczyły go tysiące pytań, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi – pytań dotyczących jego samego, szczęścia i smutnego, groteskowego świata, w którym najważniejsze były manipulacja oraz pieniądze. Ten świat stawał się powoli jego światem. Powodem takiego stanu rzeczy był ogromny liliowy diament. Jego diament. Przypomniał sobie bogatych ludzi, których widywał dawno temu w Nowym Jorku w lśniących melonikach na głowach, w płaszczach z karakułowymi kołnierzami, rozpartych w swoich powozach, ze starannie wy-czesanymi bokobrodami i twarzami obojętnymi jak twarze królów. Teraz wiedział już, dlaczego tak wyglądali. Byli zadbani, ponieważ byli bogaci i mogli sobie pozwolić na służących, lecz obojętność malująca się na ich twarzach wynikała z niepewności, którą odczuwali i której jednocześnie bali się okazać. Barney myślał kiedyś, że bycie zamożnym musi być wspaniałe, lecz teraz był przecież zamożny: w tej okazałej bibliotece, wypełnionej tysiącami nie przeczytanych książek, czuł się jednak obco i niepewnie, a jednocześnie bardziej niż kiedykolwiek przedtem pragnął miłości i przyjaźni.
Nie tęsknił za Clinton Street ani za Lower East Side. Nadal wolał być potentatem diamentowym niż krawcem spełniającym cudze zachcianki. Lecz zaczynał znowu odczuwać tę straszną samotność, którą czuł, gdy po raz pierwszy przepłynął Ocean Atlantycki w drodze do Liverpoolu. Teraz zdał sobie sprawę z tego, że uczucie samotności nigdy go nie opuszczało, z wyjątkiem tych miesięcy, które spędził z Mooi Klip.
Wstał zza biurka i podszedł do stalowocementowego sejfu Union, który został zainstalowany pod jedną z półek z książkami. Wyjął kluczyk i otworzył podwójne drzwi. Na górnej półce, owinięty w miękką skórę gazeli, spoczywał diament. Wyjął go, podszedł do lampy stojącej na biurku, rozwinął skórzaną szmatkę i oto diament ukazał się w całej swej okazałości, uosobienie prawdziwego piękna.
Kilku kupców złożyło mu już oferty kupna diamentu. Większość z nich występowała w imieniu rządów lub zamożnych kolekcjonerów. Dwór rosyjski interesował się nim wyjątkowo żywo i dwukrotnie wysyłał belgijskich dealerów, którzy proponowali sumę prawie miliona funtów, aczkolwiek byli bardzo powściągliwi. Lecz Harold Feinberg zalecał ostrożność. Diament był na tyle rzadki oraz ogromny, że mógł mieć wpływ na politykę, mógł też w spektakularny sposób pomnożyć czyjś majątek. Został znaleziony na terenach, które Brytyjczycy uważali za swoje i w „The Times" pojawiły się już listy, w których pytano, kiedy diament znajdzie się w kraju, do którego należy. Główny Zarząd do spraw Ochrony Przemysłu Górniczego oraz Government House nie pochwaliłyby braci Blitz za sprzedanie diamentu carowi lub Prusakom, a już na pewno nie Holendrom. Zbyt wielu było sympatyków Burów wśród kupców diamentów z Amsterdamu, którzy mogliby się pokusić o oddanie go w ręce mieszkańców Orange Free State. Diament stałby się wtedy symbolem ich niezależności, a republika Burów utwierdziłaby się w przekonaniu, że ma pełne prawo do kopalni diamentów. Barney przechowywał diament w sejfie od owego pamiętnego dnia, w którym został znaleziony. Pozwolił Haroldowi na obejrzenie go i przeprowadzenie odpowiednich testów. Harold spędził w bibliotece cały dzień, przerywając tylko na chwilę na wypicie filiżanki kawy i skonsumowanie talerza kanapek z wołowiną, lecz nawet wtedy nie odrywał od niego oczu. Był jak zaczarowany. O czwartej Barney skończył swoją robotę papierkową i przyszedł do biblioteki, aby popatrzeć.
– Prawie skończyłem – powiedział Harold. – Ma kilka malutkich wrostków z jednej strony, ale znikną, kiedy go oszlifują. To zdumiewający diament. Po prostu zdumiewający. Szkoda, że mój stary ojciec nie może go zobaczyć. Wycisnąłby łzy z jego oczu.
– Jakie testy przeprowadziłeś? – zapytał Barney. – Jesteś pewien, że to diament? Na sto procent?
– Nie mam wątpliwości – odparł Harold. – Sprawdziłem twardość, pocierając innym diamentem. Także szafirem. Tego testu nie wolno przeprowadzać na oszlifowanym diamencie, bo można uszkodzić brzegi. Ale w tym przypadku nie ma żadnych wątpliwości.
– Myślałem, że standardowy test polega na uderzeniu diamentu młotkiem – zauważył Barney.
– Tak się mówi. Ale kłopot w tym, że diamenty są kruche, chociaż twarde, i mógłby rozpaść się na drobne kawałki. Znam dwóch kupców z East Endu, którzy namawiali kopaczy do sprawdzania, czy ich kamienie są prawdziwe, tym właśnie sposobem. Kazali im uderzyć je młotkiem. Kiedy rozczarowani kopacze oddalili się, kupcy pozbierali kawałki, po czym sprzedali je przemysłowcom oraz jubilerom, a ekspedientki w sklepach nosiły je potem w swoich pierścionkach zaręczynowych. Zrobili na tym niezły interes.
Barney podniósł diament i obracał go na wszystkie strony.
– Jakie inne testy wykonałeś?
– Napięcie powierzchniowe, choć trudno coś powiedzieć na sto procent, ponieważ nie był jeszcze obrabiany. Kropla wody zostawiona na jego powierzchni utrzymuje się dłużej niż na innych kamieniach. No i przewodnictwo cieplne. Sam zauważyłeś, jak szybko się rozgrzewa i traci potem ciepło, gdy trzyma się go w ręce i odkłada na biurko.
– Ile jest wart? – zapytał Barney. – Może wiesz chociaż w przybliżeniu?
Harold spuścił rękawy koszuli i spojrzał na Barneya. Był już zmęczony.
– Ten diament wart jest tyle, ile jest się gotowym za niego zapłacić, ale na twoim miejscu nie sprzedałbym go za mniej niż milion funtów w złocie – odpowiedział.
Barney siedział teraz w bibliotece z głową podpartą na rękach, wpatrywał się w diament i myślał. Nigdy jeszcze nie posiadał tak wspaniałej rzeczy, czystej, jasnej i tak doskonałej, że prawie świętej. Gdyby wszystkie prawa i prawdy zawarte w Pięcioksięgu można było skupić w jednym przedmiocie, tak by właśnie wyglądał. Ten ogromny diament był wart znacznie więcej, pieniądze nie wystarczą, aby go kupić. Jednocześnie niedługo będzie musiał z niego zrezygnować, Barney doskonale o tym wiedział. Zbyt silna była finansowa oraz polityczna presja świata.
Teraz jednak, kiedy samotność tak bardzo mu dokuczała, diament był dla niego prawdziwą pociechą. Mógł się w niego wpatrywać całymi godzinami, obracając na wszystkie strony, próbując zobaczyć wszystkie barwy, którymi się mienił, wszystkie odcienie drzemiące w jego lilioworóżowym wnętrzu. Joel, wpatrując się w niego, marzył o luksusie, bogactwach i kobietach. Dla Barneya diament był dowodem na istnienie Boga, niezbitym i namacalnym dowodem na to, że Barney nie został przez Niego zapomniany, mimo iż tyle razy odchodził, wątpił, zasypiał bez modlitwy.
Barney szeptem wyrecytował w swojej wielkiej bibliotece słowa Koi Nidre, modlitwy, którą odmawia się w wigilię Yom Kippur. Następnie położył masywny diament tak blisko lampy, że zaczął mienić się nieziemskim, różowym światłem. Nie płakał. Za późno na łzy. A poza tym na biurku leżał przecież przed nim najdoskonalszy symbol zachłanności człowieka i rozrzutności Boga.
O dziesiątej Barney wszedł na górę, żeby zobaczyć się z Joelem. Robił to niechętnie. Od pamiętnego przyjęcia weselnego obydwaj bracia prawie przestali ze sobą rozmawiać: Joel z powodu wstydu, że został przyłapany, i smutku, że nie udało się mu wywieźć diamentu po tych wszystkich cierpieniach, które sam sobie zadał, a Barney – ponieważ już Joelowi nie ufał.
Kiedy Barney zapukał do drzwi i wszedł, w sypialni Joela była właśnie Sara. Siedziała na brzegu łóżka i grała z nim w karty. Stawką były cukierki miętowe. Jak zwykle była modnie ubrana. Miała stalowoszarą, atłasową suknię koktailową, a na piersiach nosiła długi diamentowy naszyjnik. Jej włosy zaplecione były w warkocz i ozdobione diamentowymi spinkami. Wszystkie diamenty otrzymała w prezencie od Barneya; diamentowy naszyjnik, który został wyceniony na dwadzieścia dwa tysiące pięćset funtów, dostała od Barneya w tydzień po tym, jak dowiedziała się, że nie jest on członkiem klubu Kimberley i że będąc Żydem, prawdopodobnie nigdy nim nie będzie.
Joel wyglądał nieprzyzwoicie zdrowo. Odkąd doktor Tuter odciął mu lewą nogę w dzień przyjęcia – w czasie operacji zarówno chirurg, jak i pacjent byli nieprzytomnie pijani – czuł się lepiej, a dobry humor dopisywał mu jak nigdy dotąd. Doktor Tuter posmarował mu nogę maścią z kwasem bornym, co zapobiegło dalszemu rozszerzaniu się gangreny, i Joel wolno, lecz pewnie, wracał do zdrowia. Gdy ustał ból, który Joel odczuwał po operacji, stwierdził, że dokuczliwe męczarnie, przez jakie zawsze przechodził, ustały. Co prawda lewe biodro ciągle jeszcze dawało o sobie znać w burzowe dni, lecz sypiał lepiej, jadł, jak się należy, przekomarzał się nawet z angielską pielęgniarką, rumianą Betty, którą Barney sprowadził specjalnie z Capetown. Tłumaczył jej, że jednonogi mężczyzna lepiej sobie poradzi z kobietą niż dwunogi. Oczywiście służący mieli teraz dużo mniej kłopotów z odróżnieniem obydwu pracodawców w rozmowach. Rozkazy wydawał teraz „Jednonogi pan Blitz" lub „Dwunogi pan Blitz".
– Przyszedłem zobaczyć, jak się miewasz – powiedział Barney, przestępując z nogi na nogę.
– Przegrywa w karty, to mówi bardzo wiele o jego samopoczuciu – odparła zamiast Joela Sara.
– Aha – powiedział Barney z uśmiechem, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.
– Cieszę się, że przegrywam z twoją uroczą żoną – oświadczył Joel, wręczając Sarze trzy następne cukierki. – Lubię, kiedy jest taka radosna.
– Doprawdy?
Barney podszedł do okna i jedną ręką odsunął zasłonę. Za oknem niebo było czarne jak atrament, z wyjątkiem czerwonego paska, który pokazywał miejsce, gdzie zniknęło słońce.
– Znowu nad czymś rozmyślasz, kochanie? – zapytała Sara, tasując karty. Jej ostre, różowe paznokcie widoczne były z daleka.
– Mmmmh? – wymamrotał Barney, odwracając się do tyłu.
– Pytałam, czy znowu nad czymś rozmyślasz. Całe dnie spędzasz w swoim brązowym gabinecie. – Rozdawała karty od spodu tak szybko i sprawnie, jak przystało na kolonialną córkę Imperium Brytyjskiego.
– W brązowym gabinecie albo w diamentowej bibliotece – zachichotał Joel. Sara spojrzała na niego kątem oka i też roześmiała się.
– Otrzymałem ofertę od konsorcjum brytyjskich biznesmenów – powiedział Barney.
– Mam nadzieję, że zaproponowali więcej niż ci okropni Belgowie.
– Istotnie. Powiedzieli, że mogą zapłacić milion dwieście.
Joel podniósł głowę do góry, spojrzał najpierw na Barneya, potem na Sarę.
– To mnóstwo pieniędzy – powiedział. – Nawet połowa tej sumy to mnóstwo forsy.
– Chcesz go sprzedać? – zapytała Sara. – Joelu, mój drogi, tak nie możesz. Oszukujesz.
– Lubię oszukiwać – powiedział Joel. – Oszukiwanie jest prawie tak samo przyjemne jak picie.
Sara zabrała mu jeszcze dwa cukierki.
– Oszukiwanie sprawia przyjemność tylko wtedy, kiedy się nie zostanie przyłapanym lub kiedy cała sprawa wyjdzie na jaw zbyt późno.
– Myślę o tym – wtrącił Barney. – To znaczy o tej ofercie. Kłopot w tym, że chcą kupić kamień z pobudek politycznych, no i oczywiście finansowych. Sir Bartle Frere chce napaść na Zulusów, tak to przynajmniej odebrałem, i w tym samym czasie zaprezentować diament królowej Wiktorii. W ten sposób odwróci uwagę rządu i uniknie nieprzyjemnych komentarzy.
– Co za chozzerl - zawołał Joel. – Wiesz, jaki ma pseudonim? Sir Butelkowe Piwo!
– Czy musisz tak się wyrażać? – zirytował się Barney. – To dom, a nie chlew.
Sara zachichotała.
– Uwielbiam, kiedy Joel używa hebrajskich słów. Mają w sobie tyle ekspresji. Dzisiaj rano nauczył mnie słowa pisher.
– Życie jest ciężkie tu, w Kimberley – powiedział Barney – ale używanie ordynarnych słów nic nie pomoże.
– Och, Barney – zaprotestowała Sara. – Strasznie się ostatnio wymądrzasz.
– Wcale się nie wymądrzam, Saro – odciął się Barney. – Po prostu nie lubię, kiedy kobieta używa wulgarnych słów, to wszystko. Szczególnie kobieta, która uważa się za wielką damę.
– Mój drogi Barney – powiedziała Sara, rzucając z trzaskiem karty – w tym małym, pożałowania godnym miasteczku nie mogłabym uważać się za wielką damę, nawet gdybym chciała, ponieważ mój ukochany mąż nie jest członkiem jedynego w miarę przyzwoitego klubu w promieniu kilkuset mil. Jedyne przyjęcie, które tu wydałam, zakończyło się dużo wcześniej, niż planowałam, ponieważ mój mąż uparł się i przy wszystkich gościach grzebał w zgangrenowanej nodze swojego brata. A w dodatku nie wydam już chyba żadnych innych przyjęć, ponieważ zainwestował wszystkie swoje pieniądze w jakieś idiotyczne kopalnie diamentów i nie chce sprzedać jedynej wartościowej rzeczy, jaką posiada: tego głupiego, przerośniętego diamentu.
– Sprzedam go, ale nie byle komu! – warknął. – I nikt nie będzie na mnie wywierał nacisku, zrozumiałaś? Sprzedam go, kiedy mi się spodoba, komu będę chciał i za odpowiednią sumę!
– Jak będziesz się na niego tak ciągle gapić, to się rozpłynie i nie będziesz go musiał wcale sprzedawać! – powiedziała Sara.
– Nic nie rozumiesz – denerwował się Barney. – Czy chcesz splamić swoje ręce krwią Zulusów Cetewayo tylko dlatego, że potrzebujesz kilku tysięcy funtów na sukienki i na przyjęcia? Chcą tam wysłać dwutysięczną armię. Wiesz, co to oznacza? Najwidoczniej nie wiesz. To oznacza rzeź!
Sara wstała, zacisnęła pięści, a jej twarz wykrzywiła się z wściekłości.
– Jak śmiesz tak do mnie mówić! Jak śmiesz! Czy myślisz, że przez garstkę jakichś czarnych dzikusów rok za rokiem będę znosić to wstrętne, nudne miejsce bez pieniędzy, życia towarzyskiego i przyjaciół? A jakich potem użyjesz wymówek, żeby mi nie dać pieniędzy? Kto będzie po Zulusach? Hotentoci czy Xhosa? Musisz sprzedać ten diament, to wszystko!
– Nie sprzedam – oświadczył półszeptem Barney.
– I tak najadą na Zulusów – powiedział Joel, cierpliwie zbierając porozrzucane karty i miętowe cukierki i układając je na pikowanej kołdrze. – Czy sprzedasz diament, czy nie i tak będzie masakra.
– Przynajmniej ja nie będę w tym maczał palców – stwierdił Barney.
– Słuchaj, Barney, każdy diament, który znaleziono, splamiony jest czyjąś krwią. Ten diament już został splamiony krwią, moją krwią. Myślisz, że kilkuset zabitych Zulusów ma tutaj jakieś znaczenie?
– Tak właśnie zawsze mówiono o Żydach – powiedział Barney, a silne emocje dławiły go i ściskały za gardło. – Co za znaczenie? Kilkuset zabitych Żydów nie ma żadnego znaczenia? Dobrze, Joelu, coś ci teraz powiem. Nie wiem zbyt wiele o Zulusach, ale wiem, że są dumni, niezależni, że mają kulturę i własne życie towarzyskie. Wiem też przez przypadek, że Cetewayo stara się żyć w pokoju z Brytyjczykami. A to po prostu zdrada, dobrze przemyślana zdrada, podstęp i zbrodnia. A zarządca postanowił zrobić trochę szumu i ratować swoją reputację za pomocą mojego diamentu, reputację, która i tak utonie niebawem we krwi. Możecie sobie myśleć, co chcecie. Możecie myśleć, że się wymądrzam, możecie myśleć, że jestem śmieszny. Ale nie pozwolę, żeby ten diament pojechał do Londynu jako Gwiazda Wiktoria.
Nozdrza Sary pulsowały jak nozdrza klaczy, ale zdołała zachować spokój. Usiadła na łóżku, wyprostowała się i sięgnęła po rękę Joela.
– Jeżeli postanowiłeś już, że go nie sprzedasz, to mógłbyś mi przynajmniej pozwolić urządzić następne przyjęcie. Być może tym razem oprzesz się pokusie rozdarcia spodni Joela i pokazania jego członka wszystkim naszym gościom.
– Myślę, że to nie będzie konieczne – oświadczył Barney. – Może przy końcu stycznia?
– Pewnie nikt nie przyjdzie – powiedziała Sara. – Nie po tej ostatniej wpadce.
– Powiedz im, że będą mogli obejrzeć diament – zaproponował. – Wtedy na pewno przyjdą.
– Naprawdę pozwoliłbyś innym ludziom oglądać twój cenny diament i na niego dmuchać, tylko po to, żeby mi sprawić przyjemność? – zapytała Sara z sarkazmem w głosie.
– Saro, naprawdę robię, co mogę, żebyś była zadowolona. Wiesz o tym?
Sara wstrzymała oddech i po chwili z głośnym westchnieniem wypuściła powietrze.
– Tak, kochanie – skinęła głową. – Strasznie mi przykro. – Jej przesadny akcent zdradzał znudzenie i pogardę, z jaką potraktowałaby każdego, kto przejmuje się tubylcami. Cóż za dziwak.
Barney został jeszcze przez chwilę w sypialni, lecz widział, że Sara i Joel czekają aż wyjdzie, zupełnie jak dzieci, które nie mogą usiedzieć spokojnie na miejscu i chcą jak najszybciej zostać same, żeby kontynuować zabawę. Widział, że przeszkadza.
– Zejdę powiedzieć Kitty, żeby przygotowała lekką kolację – powiedział.
– Ja nic nie jem – zakomunikowała Sara.
Barney spojrzał najpierw na nią, potem na Joela. Doskonale znał tę jego zadowoloną minę.
– W takim razie będziesz musiała siedzieć i dotrzymywać mi towarzystwa, prawda? – powiedział. – Powiem Horacemu, żeby uderzył w gong, kiedy będzie gotowa.
Wyszedł z sypialni, zostawiając za sobą lekko uchylone drzwi. Na drugim końcu korytarza zobaczył w ciemnościach Nareez. Indyjska niania zniknęła, nim zdążył cokolwiek powiedzieć, lecz zapach jej perfum unosił się w powietrzu jak niespokojny duch.
– Nie wiedziałam, że duchowni umieją gotować – powiedziała Mooi Klip, siadając wygodnie w tanim, lakierowanym fotelu przy matowej lampce naftowej.
– Nie ma tego zbyt wiele – powiedział Hugh. – Gotowana wołowina i kluski z cebulą to wszystko, na co mnie stać. Może trochę herbaty? Albo kawy?
– Później – odpowiedziała Mooi Klip. – Chodź tu i usiądź przy mnie. Tak się napracowałeś, zęby wszystko przygotować.
– Trochę się martwiłem o kluski – powiedział Hugh, patrząc na resztki obiadu na małym stole jadalnym. Zmarszczył brwi. – Przedtem robiłem je tylko dla siebie, a przecież kiedy gotuje się tylko dla siebie, nie trzeba się tak bardzo przejmować, czy wszystko się uda. Udały się, prawda?
– Oczywiście – uśmiechnęła się Mooi Klip, ujmując go za dłoń. – Były bardzo dobre.
Hugh wyglądał na zadowolonego z siebie. Przyniósł jedno z krzeseł i postawił je obok fotela Mooi Klip. Hugh i Mooi Klip bardzo się ostatnio do siebie zbliżyli. Wybierali się razem na pikniki, zabierając też Pietera, siadywali na szczytach małych pagórków o barwie siana, spoglądali w dół na dolinę i rzekę Vaal, a chmury nad nimi przesuwały się jak dym z niewidzialnych pociągów. Kiedy powietrze robiło się gorące, siedzieli tylko pod szeroką parasolką i patrzyli na krople potu spływające im po twarzach. Byli na balu przebierańców zorganizowanym przez prezbiterianów. Spacerowali, trzymając się za ręce, raz nawet pojechali odwiedzić Coena Boonzaiera na jego farmie. Coen przyjął ich życzliwie i wesoło, poczęstował nawet Hugha fajką.
Hugh odmówił, ale z uśmiechem.
Teraz, kiedy Elretha dostała wolny wieczór, Hugh zaprosił Mooi Klip na obiad, przystroił stół polnymi kwiatami, były nawet serwetki haftowane przez jego matkę.
– Czy zostaniesz tutaj do końca życia? To znaczy w Griqualandii?
– To zależy od mojego biskupa – odpowiedział Hugh. – Ale myślę, że każe mi wracać. Bardzo bym chciał zabrać cię ze sobą do Anglii, Pietera też. Kennington jest bardzo ładny latem. I jestem pewien, że mama byłaby tobą zachwycona.
Mooi Klip spojrzała na niego z czułością. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy, dając w ten sposób do zrozumienia, jak bardzo jest jej bliski. Chwycił jej rękę i mocno ścisnął. Zbyt mocno. Krzyknęła z bólu, więc szybko ją puścił.
– Nie mam wyczucia – powiedział Hugh. – Ale naprawdę chciałbym cię zabrać do Anglii, bardzo bym chciał. Tak naprawdę, Natalio, myślę już o tym od wielu tygodni i strasznie chcę się z tobą ożenić, pragnę, byś została moją żoną. Prawda jest taka, że strasznie cię kocham.
Mooi Klip nie była wcale zaskoczona. Uśmiechnęła się tylko i powiedziała:
– Hugh… zawsze byłeś dla mnie dobry.
– To moja praca – powiedział podniecony. – Na tym polega moja praca, żebym był dobry dla ludzi. Za to mi płacą.
Mooi Klip potrząsnęła głową.
– Ile musieliby tobie zapłacić za uczucia, które mi okazałeś, za wyrozumiałość i ojcowską miłość, którą darzysz Pietera? To byłoby niemożliwe. Nawet gdyby płacili przez dwadzieścia lat, i tak byłoby za mało. Hugh, nawet gdyby ktoś oszczędzał przez całe życie, nie mógłby kupić tego wszystkiego, co tobie zawdzięczam.
– Pieniądze, co? – wtrącił Hugh, zawzięcie drapiąc się po nodze. – No cóż, nie mam ich zbyt wiele.
– Hugh, chcę być z tobą szczera. Nie będę cię nigdy okłamywać.
– Oczywiście, że nie – powiedział Hugh. – Nie można żyć w małżeństwie, jeśli się kłamie i nie jest się całkowicie szczerym. Zupełnie się zgadzam.
– Barney Blitz zawsze pozostanie człowiekiem, którego kochałam najbardziej – zaczęła ostrożnie. – Tak już jest, nie wiem dlaczego. Daliśmy sobie nawzajem to, co najlepsze. Barney sprawił, że poczułam się kobietą, ale dał mi też siłę. Opiekował się mną, ale nie trzymał mnie na łańcuchu. Był zazdrosny, lecz czułam się wolna. Był namiętnym kochankiem i dobrym przyjacielem.
– Rozumiem – wyjąkał Hugh, blady jak papier. Mooi Klip jeszcze raz wyciągnęła rękę. Trzymała teraz jego prawą dłoń w swoich dłoniach.
– Chcę, żebyś wiedział, Hugh, że ani czas, ani miłość do kogoś innego nie zatrze tego, ile Barney dla mnie znaczył. To fakt i zawsze tak będzie. Nigdy o nim nie zapomnę, lecz moja kobieca intuicja i rozsądek podpowiadają mi, że on nigdy już do mnie nie wróci, a nie mogę przecież bez końca żyć bez żadnego mężczyzny przy boku. Kocham cię, Hugh. Nie tak jak Barneya. Lecz kocham cię za przyjaźń, którą mnie darzysz, i za delikatność. Kocham, gdy Pięter bawi się z tobą i woła cię po imieniu. Jeśli możesz mnie wziąć taką, jaka jestem, wiedząc, że gdzieś na dnie noszę w sobie miłość do kogoś innego, obiecuję ci, że zawsze będę dla ciebie dobrą żoną, będę cię kochać, opiekować się tobą i szanować. Jeśli naprawdę chcesz wziąć mnie za żonę, jestem twoja.
Hugh nie posiadał się z radości, łzy napłynęły mu do oczu i nie mógł wykrztusić ani jednego słowa. Wstał, po czym znowu usiadł. Potem przeszedł przez pokój i wydał z siebie dziwny dźwięk, przypominający kichnięcie i szloch zarazem.
– Jestem tak zachwycony – powiedział. – Jestem tak zachwycony, że chyba zaraz się rozpłaczę.
Mooi Klip uśmiechnęła się.
– Wygląda na to, że już płaczesz.
– Co? – gwałtownie zareagował Hugh, ocierając równocześnie łzy. -Dlaczego miałbym płakać, kiedy jestem tak szczęśliwy? Natalio! Prawie nie mogę w to uwierzyć! Moja kochana Natalio, tak bardzo cię kocham!
Mooi Klip wstała, a Hugh objął ją ramionami.
– Czuję się nadzwyczajnie – powiedział. – Czuję też, że Bóg to pochwala! Jestem tego nawet pewien! Będąc twoim mężem, mogę Mu przecież służyć tak samo dobrze. A może nawet lepiej.
Pocałował Mooi Klip z wielką czułością; ich wilgotne usta dotknęły się delikatnie jak rozchylające się powoli skrzydła motyla. Lecz potem przycisnął ją do siebie tak mocno, jak tylko mógł. Drżał z podniecenia. Całowali się w milczeniu, z zamkniętymi oczami. W pewnej chwili Mooi Klip podniosła rękę jak niewidoma i dotknęła jego twarzy, włosów, policzków, rzęs.
Hugh otworzył wreszcie oczy i spojrzał na nią.
– Jest wiele rzeczy, których będziesz musiała mnie nauczyć – powiedział drżącym głosem. – Jestem człowiekiem wykształconym, ale przy tym bardzo niedoświadczonym.
Nie odpowiedziała. Wzięła go tylko za rękę i poprowadziła w kierunku drzwi. Na początku zawahał się i spojrzał na nią pytająco, lecz ona powiedziała tylko: – Chodź – tak ciepło i słodko, że poszedł.
W sypialni panował półmrok. Grawerowana lampa naftowa paliła się niewielkim płomieniem na bieliźniarce przy łóżku. Jej płomyk drżał lekko, gdy powiew wiatru wpadał do pokoju przez uchylone okno. Samo łóżko było niesłychanie proste: nie lakierowany dąb, z jaskółczymi złączami przymocowanymi kołkami. Przykryte było pstrokatą narzutą z muślinu i perkaliku w różne wzory i desenie. Na ścianie nad łóżkiem wisiała ponura litografia przedstawiająca ogród Gethsemani. Hugh stanął przodem do Mooi Klip, wyraźnie nie wiedząc, co robić. Zaparło mu dech w piersiach.
– Jesteś pierwszą kobietą, która tutaj weszła, nie licząc Elrethy.
– Boisz się? – zapytała Mooi Klip.
– Skłamałbym, gdybym powiedział, że się nie boję. I nie jestem pewien, czy nie powinniśmy zaczekać do ślubu. To przecież grzech… – Przerwał i po chwili mówił dalej. – Jakby to powiedzieć… – ściszył głos – to przecież cudzołóstwo.
– Jesteś mi oddany? – szepnęła Mooi Klip.
– Wiesz, że tak – odparł Hugh.
– Ja też jestem tobie oddana. Nie przyszłabym tutaj dzisiaj, gdyby tak nie było, ponieważ przeczuwałam, że miałeś zamiar poprosić mnie o rękę. Gdybym nie była ci oddana, nigdy by mi nawet nie przyszło do głowy, żeby iść z tobą do łóżka.
– Wiem – zamartwiał się Hugh – wiem, ale to takie grzeszne.
Mooi Klip spuściła oczy.
– W takim razie poczekamy, jeśli uważasz, że tak będzie najlepiej. Jesteś przecież sługą Bożym.
Podeszła do drzwi i otworzyła je. Hugh stał w tym samym miejscu, twarz mieniła mu się z nadmiaru wrażeń, mocno zaciskał pięści. Gdy wchodziła do pokoju gościnnego, zawołał:
– Nie!
Mooi Klip odwróciła się. Spokojniejszym już głosem powiedział:
– Nie, nie chcę czekać, nieważne, czy to grzeszne czy nie. Będę musiał prosić Boga o przebaczenie, tak bardzo cię kocham. Słyszysz mnie? Nie chcę czekać. Nie mogę. Ani chwili dłużej.
Powoli Mooi Klip podeszła do niego i chwyciła za obie dłonie.
– Czy jakieś słowo oddaje to, co teraz czujesz? – zapytała.
– Słowo? – zmarszczył brwi.
– Tak się właśnie uczę nowych słów. Pytam ludzi, co czują.
Hugh roześmiał się, lecz był to raczej śmiech rozpaczy.
– Przychodzi mi do głowy tylko jedno: niesforny. Jestem prawdziwie niesfornym księdzem.
Pocałowali się jeszcze raz. Hughowi wydawało się, że ten pocałunek trwa całe wieki, bo jak w kalejdoskopie pojawiały się i znikały obrazy przeszłości: Oval w Kennington, powozy zaprzężone w konie przy Piccadilly Circus, seminarium duchowne w Caterham, a potem widoki z zachodniej Afryki i z Przylądka Dobrej Nadziei, słomiane chatki, spalone przez słońce pustynie, gołe Hotentotki ze złotymi bransoletkami na ramionach, nagie dziecko przy bocznej uliczce.
Mooi Klip zwolniła uścisk i usiadła na łóżku.
– Chodź – powiedziała. – Chodź, to będzie wspaniałe. Przełknął ślinę, tak jakby miał za chwilę rozpocząć kazanie. Zrobił dwa kroki do przodu i zaczął rozpinać jej sukienkę na plecach. Mooi Klip siedziała spokojnie i z wdziękiem, a on opuścił jej sukienkę aż do talii i pochylił się do przodu, by pocałować jej ramiona.
– Co teraz? – zapytał niecierpliwie. – Nie mam doświadczenia, jeśli chodzi o te sprawy.
– Tutaj – uśmiechnęła się i pokazała palcem na jasnoniebieskie jedwabne wstążki przy białym bawełnianym staniku. Hugh ostrożnie za nie pociągnął i stanik zsunął się na jedną stronę, odkrywając jej pierś.
– O mój Boże – powiedział Hugh i wyciągnął rękę. Trzęsącymi się palcami dotknął jej ciała. Jej sutek zmarszczył się i stwardniał. Mooi Klip dotknęła jego policzka i pocałowała go.
Rozbierali się niezręcznie, lecz z wielką czułością. Po chwili Hugh leżał już na narzucie – jego twarz i ręce były czerwone od słońca, reszta biała. Mooi Klip uklękła przy nim, głaszcząc ciemne włosy na jego klatce piersiowej i nucąc jedną z tych szybko wpadających w ucho, monotonnych piosenek Griąua, których nie sposób było zapamiętać ani zapomnieć. „Ich muzyka jest jak smutne wołanie na wietrze" – powiedział po latach Hugh Ransome biskupowi z Bath.
– Kocham cię – wyszeptał Hugh drżącym z podniecenia głosem. – Nie umiem wyrazić jak bardzo.
Mooi Klip dotknęła palcem swoich warg. W milczeniu patrzył, jak jej dłoń zanurzyła się w gęstszych włosach na jego brzuchu i dotknęła sztywnego członka. Głaskała go namiętnie, przesuwając ręką po jego dziewiczym penisie. Potem uklękła na obu kolanach. Jej duże piersi kołysały się miarowo, gdy najwolniej, jak tylko umiała, opuszczała się na niego. Powoli, centymetr po centymetrze, pozbawiany był dziewictwa.
– Natalio – dyszał. – O Jezu Chryste, Natalio… Osiągnął orgazm bardzo szybko, lecz ona nie ruszała się z miejsca, gładząc go rękami po piersiach, dotykając jego sutków, całując i uspokajając. Po chwili rozluźnił się zupełnie i przycisnął ją do siebie.
Kochali się trzy razy. Zegar w pokoju gościnnym wybił dziesiątą i Mooi Klip musiała wracać. Wyskoczyła z łóżka, zdjęła sukienkę z oparcia krzesła i szybko się ubrała. Hugh leżał na łóżku z rękami pod głową, nie mogąc od niej oderwać wzroku, bojąc się, że za chwilę rozpłynie się jak duch.
Pochyliła się nad łóżkiem i pocałowała go w czoło.
– Mam nadzieję, że masz spokojne sumienie – szepnęła.
Teraz on z kolei ją pocałował.
– Tak, jestem w zgodzie z sobą, jestem w zgodzie z tobą i jestem w zgodzie z Bogiem. Tylko Bóg mógł wprawić mnie w taką ekstazę. Tylko Bóg mógł mi ciebie zesłać. Natalio, nie mogło mi się nic lepszego w życiu przydarzyć.
– Czy mam przyjść jutro?
– Ja przyjdę do ciebie. Obiecałem Pieterowi, że skończymy jego latawiec.
– A ślub? – zapytała.
– Oczywiście będę musiał napisać do biskupa. Ale nie ma żadnych powodów, żebyśmy nie mieli się pobrać na końcu lutego. Dostanę wtedy trochę więcej pieniędzy. Nie tak znowu bardzo dużo, ale wystarczy, by żyć na jako takim poziomie.
– Jeśli tylko nie zabraknie nam twojej gotowanej wołowiny i klusek z cebulą, to nie ma się o co martwić – uśmiechnęła się Mooi Klip.
Hugh owinął siew narzutę, przypominając teraz szejka o bardzo białej skórze i odprowadził Mooi Klip do drzwi.
– Nie wychodź na werandę – powiedziała. – Wiesz, jak ludzie z Klipdrift plotkują. Nie chcę ci popsuć reputacji.
– Wrócisz sama do domu?
– Oczywiście. Dobranoc, Hugh, mój kochany. Pocałował ją po raz ostatni.
– Myślę, że będę dzisiaj spał lepiej niz kiedykolwiek przedtem.
Hunt był wyjątkowo zjadliwy, kiedy przyszedł na obiad w czwartkowy wieczór. Opowiadał skomplikowaną i zdecydowanie niestosowną historię o dyplomacie z Capetown, który na przyjęciu zorganizowanym na cześć francuskiego ambasadora pojawił się jako Maria Antonina z dwiema czarnymi małpami, które wierciły się na wszystkie strony pod jego pożyczoną suknią, starając się za wszelką cenę wydostać na zewnątrz. Hunt irytował Barneya do granic wytrzymałości. Jako gospodarz domu zajmował główne miejsce przy stole, dłubał nerwowo w swojej potrawce z kurczaka i żałował, że w ogóle Hunta zaprosił. Lecz Joel, który poruszał się, podpierając swoje ciało na kulach i wprawiając je w ruch wahadłowy, siedział teraz naprzeciwko Hunta z kikutem mocno zahaczonym o stołową nogę i miał zupełnie inne zdanie w tej sprawie. Uważał, ze Hunt jest doskonały i bez przerwy nazywał gopitseleh, swoją małą dziecinką. Sara też chyba dobrze się czuła w jego towarzystwie, chociaż od czasu do czasu rzucała Barneyowi zagadkowe spojrzenia, a za każdym razem, kiedy wybuchała śmiechem, mrużyła oczy i badawczo mu się przyglądała. Barney wiedział, że udawała rozbawienie tylko po to, aby go zirytować.
– W ciągu mojej wieloletniej służby kolonialnej pewnego razu wydarzyło się coś, co pamiętam aż do dzisiaj. To było niesłychanie śmieszne. Sir Butelkowe Piwo chciał opuścić flagę na tyłach Government House i ciągnął za złe sznurki – mówił Hunt. – Flaga tak się na górze okropnie zaplątała, że jeden z czarnuchów musiał wdrapywać się na maszt z nożyczkami w zębach, żeby ją zdjąć. Biedny sir Butelkowe Piwo pospieszył czym prędzej do środka i przez tydzień nie wychodził ze swego biura.
– Musi pan mieć zabawne życie – powiedziała Sara.
– Tak bardzo bym chciała pojechać do Capetown, ale mamy tu oczywiście dużo pracy, prawda, Barney?
– Okropnie dużo – wtrącił Joel. – Musimy nadzorować wschody i zachody słońca, musimy każdego dnia liczyć wszystkie łopaty, bo któryś z Murzynów mógłby którąś próbować ukryć w spodniach i przemycić do domu, musimy też przystrajać to mauzoleum na wypadek, gdyby jakiejś grubej rybie z Zarządu do Spraw Ochrony Przemysłu Górniczego przyszło do głowy złożyć nam wizytę. Ciężkie życie, pitseleh, proszę mi wierzyć.
Hunt, z winogronami w ręce, spojrzał kątem oka na Barneya. Zrobił figlarną minę i zachichotał.
– Droczą się z tobą, Barney. Ale nie mam im tego za złe. Nie jesteś tym samym człowiekiem co kiedyś, kiedy cię poznałem. Byłeś wtedy pełen nadziei, prawda? Pełen nadziei i szczęśliwy. Byłeś wtedy Żydem nie mającym grosza przy duszy, ale byłeś szczęśliwy. To ten diament. Przez niego stałeś się taki posępny. Słyszałem, że często tak bywa. Te kamienie potrafią wprawić człowieka w przygnębienie, wierz mi, przyjacielu.
– I pewnie jedynym sposobem na pozbycie się przygnębienia jest sprzedanie go tobie? – szydził Barney, dopijając wino.
– Oczywiście – powiedział Hunt, zerkając na Joela.
– Poczułbyś się o wiele lepiej, gdybyś pozbył się kamienia, który wywiera na ciebie taki zgubny wpływ. Gdzie twoje poczucie humoru, stary przyjacielu? Przez ostatnich dwadzieścia minut gonisz ten sam kawałek jedzenia po całym talerzu i jesteś przy tym tak wesoły jak dyrygent chóru kościelnego.
– Nie ma sensu go przekonywać – odezwała się Sara wyniośle. – Postanowił już sam zająć się tym diamentem, nawet jeśli nie będzie miał z tego żadnych zysków. Myślę, że to przez jego wychowanie. Bieda dotyka różnych ludzi na wiele różnych sposobów, ale nie ulega wątpliwości, że z Barneya zrobił się chomik. No wiecie, tak jak ci starzy włóczędzy z papierowymi paczkami pod pachą, załadowanymi śmieciami i kawałkami sznurka.
Joela ogarnęła nagła wesołość. Krzyknął jak dzika gęś, tracąc przy tym prawie równowagę i rozsypując sól po całym obrusie.
– Sara zna swojego męża od podszewki, no nie? Oj, Saro! O Boże, moje biedne, obolałe kishkasl Wpędzi mnie do grobu!
Barney wstał i cisnął na podłogę swoją zmiętą serwetkę.
– Nie napijesz się brandy? – zapytała uszczypliwie Sara.
Barney potrząsnął głową.
– Będziecie mi musieli wybaczyć. Niestety, muszę spędzić resztę wieczoru w bibliotece i zająć się dokumentami. W przyszłym tygodniu składamy ofertę na kupno tych trzech działek Quadrant i muszę wszystko dokładnie zbadać, muszę też przejrzeć raport Harolda dotyczący jakości ich diamentów.
– Nie ma sprawy, Barney, bubeleh - wyszczerzył zęby Joel. – Jestem pewien, że znajdziemy sobie jakieś zajęcie podczas twojej nieobecności. Może trochę brandy, Williamie, a może zagramy w karty? Saro?
Sara obserwowała Barneya poprzez srebrne kandelabry, które raziły ją w oczy, z wyrazem twarzy, jakiego nigdy przedtem nie widział. Na początku pomyślał, że się do niego uśmiecha, tak jak wcześniej tego wieczoru, więc odwzajemnił jej uśmiech. Lecz po chwili, kiedy blask światła prawie zupełnie go oślepił, zmrużył oczy i zobaczył, że patrzy na niego jak na obcego, tak jakby nie wiedziała, kim jest ani skąd go zna. Ten wyraz twarzy był dowodem na to, że Sara nic już nie czuła do swojego męża. Ta kobieta patrzyła na mężczyznę zajmującego główne miejsce przy stole, leżącego obok niej w łóżku i widziała w nim tylko nieznajomego. Barney wiedział, że ich małżeństwo właściwie przestało istnieć, lecz teraz, po raz pierwszy wyraźnie zdał sobie sprawę z tego, że czuje się obco w swoim własnym domu. Spojrzał na Joela, który przedrzeźniał Hunta i wznosił za niego toast, potem znów spojrzał na Sarę i poczuł, że nie ma tu nic do roboty. Odsunął krzesło, wstał i wyszedł z pokoju.
Kiedy znalazł się już w bibliotece i zamknął za sobą drzwi, stał przez długi czas z ręką przy ustach, myśląc. Radził sobie z Sarą i z Joelem, kiedy rozmawiał z każdym z nich z osobna. Joel robił się wtedy drażliwy, a Sara wyniosła. Lecz teraz coraz bardziej zbliżali się do siebie, a Bar-ney pozostawał coraz bardziej w tyle. Związek Joela i Sary opierał się na niezadowoleniu, poczuciu samotności i nie-przystawalności do otoczenia, co kontrastowało wyraźnie z odniesionym przez Barneya sukcesem. Pomyślał, że gdy poprzedniego wieczoru wszedł do pokoju Joela, wyglądali jak małe dzieci grające w karty, w pewnym sensie zachowywali się też jak małe dzieci. Mieli przed nim jakieś tajemnice, przerywali rozmowę w pół słowa, gdy wchodził, wymieniali spojrzenia i uśmiechy. Nie przypuszczał, żeby byli w sobie zakochani. Oni nie potrzebowali od siebie miłości. Lecz z całą pewnością dzielili swoje obawy oraz niepewność i byli ze sobą dużo bardziej szczerzy niż z Barneyem.
Przez długie letnie miesiące, kiedy Joel wracał do zdrowia, Barney kopał i nadzorował pracę na działkach diamentonośnych przez dwanaście godzin dziennie, następnie wracał, w pośpiechu zjadał kolację, po czym pracował przez następne trzy godziny z Haroldem Feinbergiem. Przez cały ten czas Sara i Joel grali w wista: czasami w apartamencie Joela, kiedy bolała go noga, innym znowu razem na wewnętrznym dziedzińcu w cieniu połyskujących w słońcu dopiero co posadzonych drzew czereśniowych. Czasem sprzeczali się i gdy Barney był w domu, podnosił głowę znad swojego biurka w bibliotece, słysząc, jak Sara wyzywa Joela z przesadnym akcentem tresowanego pudla. Uśmiechał się wtedy i wracał do pracy. Kobieta i mężczyzna kłócą się z taką zaciekłością tylko wtedy, gdy chcą się do siebie zbliżyć. Starają się wtedy dotrzeć do siebie nawzajem, odkryć, co kryje się pod fasadą kłujących docinków i agresywnych szarad.
Wieczorami, pocąc się z gorąca, bólu i frustracji, Joel opowiadał Sarze o swoim dzieciństwie na Lower East Side, o tym jak papa zawsze faworyzował Barneya, sadzając go sobie na kolanach i ramionach. Opowiadał jej też o mamie, o tym, jak przytłaczała go nie tylko swoją miłością, lecz również coraz większą odpowiedzialnością, aż w końcu brakło mu po prostu powietrza. Opowiadał Sarze o rzeczach, których dokonał, i o tych, z którymi nie umiał sobie poradzić. Opowiadał jej o swoich sekretach, których nigdy nie wyznałby Barneyowi. Powiedział jej o swojej rudowłosej dziewczynie Meg i o tym, za co jej płacił.
Sara z kolei opowiadała Joelowi o starannym wychowaniu, jakie otrzymała, o swojej kapryśnej matce i małomównym ojcu. Opowiadała mu o życiu, które tylko na pozór było eleganckie i atrakcyjne, lecz tak naprawdę okazało się puste i pozbawione sensu.
Obydwoje mieszkali w ogromnych, pustych pokojach Vogel Vlei, on z bratem, któremu wszystko zawdzięczał, łącznie z życiem i kalectwem, ona z mężem, który kupował jej eleganckie stroje, wspaniałe diamenty, który był źródłem jej bezgranicznego rozgoryczenia.
Barney podkręcił knot w lampie i podszedł do sejfu. Przez chwilę wahał się, ale potem otworzył go i wyjął diament. Leżał w ciemnościach, nie oświetlony. Jego diament. Kiedy Barney położył go na biurku, na białej kartce papieru, zaczął się mienić wszystkimi barwami tęczy.
– Nadam ci imię – powiedział. – Żaden kamień tak wspaniały jak ty nie może nie mieć imienia.
Podniósł kamień i zacisnął palce wokół niego. Miał wrażenie, że trzyma ludzkie serce.
– Daję ci imię Gwiazda Natalia.
Upłynęło ponad pięć minut, zanim położył diament z powrotem na biurku. Nie odrywał od niego wzroku. Wiedział, że zwerbalizował właśnie swoje najgłębsze i najbardziej bolesne uczucia, ale nie chciał o tym dłużej myśleć. Strata była zbyt bolesna i zbyt dotkliwa.
Pracował przez jakąś godzinę, studiując dokumenty dotyczące Quadrant i pisząc długi list do firmy Ascher & Mendel. Prosił, by przysłali swojego przedstawiciela do Capetown, z którym mógłby przedyskutować obróbkę Gwiazdy Natalii. Odruchowo napisał też do Leah Ginzburg z Nowego Jorku, informując ją o tym, że bardzo ciężko pracuje i że się ożenił „z czarującą Angielką z Natalu". Czuł, że gdyby opowiedział Leah o swoim małżeństwie, wszystko dałoby się jakoś naprawić. Jego współżycie z Sarą nie było aż tak znowu beznadziejne. Nadal się całowali. Nadal się kochali. Rozmawiali przy śniadaniu. Czego więcej trzeba?
Znowu spojrzał na diament i przypomniał sobie noc w chatce, którą spędził z Mooi Klip. Szeptała wtedy: „Kocham cię, kocham cię, kocham cię" – bez końca. Trwało to przez ułamek sekundy.
Wreszcie odłożył długopis, przykręcił lampę i wyprostował się. Miał właśnie włożyć Gwiazdę Natalię z powrotem do sejfu, kiedy przyszło mu do głowy podrażnić trochę Hun-ta. Zawinął diament w skórzaną szmatkę i zabrał ze sobą do pokoju gościnnego.
Sara, Hunt i Joel skończyli właśnie grać w karty. Śmiali się z jeszcze jednej skandalicznej opowieści Hunta. Tym razem opowiedział im o pewnym rekrucie z kolonialnego wojska, któremu pierwszego dnia podano ugotowane strusie jajo i powiedziano, że zupełnie nie wypada go nie zjeść. Gdy wszedł Barney, momentalnie zamilkli, a Joel wyciągnął rękę po dzwonek, chcąc powiadomić Horacego, że ma przynieść więcej brandy.
– Skończyłeś, kochanie? – zapytała Sara. Jej policzki zaróżowiły się od alkoholu i śmiechu.
Barney skinął głową.
– Przed chwilą. Będę musiał jutro wcześnie wstać i napisać dwa, trzy listy, zanim pójdę do kopalni.
– Ty zapracowany biedaku! 1 pomyśleć, że my wszyscy możemy tu sobie spokojnie siedzieć i zabawiać się, podczas gdy ty musisz wychodzić, żeby nas utrzymać. Ale nie przejmuj się, pojutrze jest szabas i będziesz mógł trochę odpocząć!
– Obchodzicie tutaj w Kimberley żydowski szabas? – zapytał Hunt, unosząc brwi.
– Szabas to szabas, obojętnie czy w Kimberley, czy w Potter's Bar – odpowiedział Barney. – Nie zastanawiałem się nad tym, kiedy tu przyjechałem, ale teraz jest inaczej. Mam czas, żeby przypomnieć sobie o swojej przeszłości i o swoim Bogu.
– Zwykle ma te pięć minut, aby odmówić kilka modlitw w drodze z biblioteki do kopalni – powiedział Joel. – Może odmówić shachris podczas golenia, mincha w czasie lunchu, a maireu podczas wieczornego mycia zębów. Kiedy Murzyni napełniają mechaniczny bęben niebieską ziemią, ma czas, żeby odmówić shema, inne modlitwy odmawia w zależności od potrzeby.
– Nie wiedziałem, że z ciebie taki ortodoks – powiedział Hunt.
Barney usiadł.
– Bo tak nie jest. Kiedy przyjechałem tu, do Cape, zupełnie zapomniałem o Bogu. Religia nie wystarczała, aby przeżyć. Lecz teraz próbuję do Niego wrócić, a jedyną drogą jest modlitwa. Żydzi umieją się dobrze modlić, Williamie. Wierzą, że całe ich życie to nieustająca rozmowa z Panem. Dlaczego nie miałbym się modlić, kiedy ujrzałem tak wielki dowód na istnienie Pana?
W tym momencie Barney wyciągnął rękę i pokazał diament. Joel, który siedział na sofie, natychmiast się odwrócił, tak jakby Barney uderzył go w twarz. Lecz Hunt wstał, oszołomiony. Wpatrywał się w kamień, nie mogąc jeszcze uwierzyć, że na niego patrzy.
– Mój Boże – powiedział – nie miałem pojęcia. Barney ciągle trzymał go na wyciągniętej dłoni. Hunt podchodził coraz bliżej, z szeroko otwartymi oczami. Kiedy był już dosyć blisko, poprosił:
– Mogę?
Ostrożnie wziął diament do ręki.
– Nigdy czegoś podobnego nie widziałem – chrapliwym głosem powiedział Hunt. – Czuję się przy nim okropnie głupio. To znaczy… teraz w pełni rozumiem, dlaczego przywrócił ci wiarę w Boga, mój drogi przyjacielu!
– Na twoim miejscu dokładnie bym mu się przyjrzał – powiedział Joel. – Nigdy więcej go już nie zobaczysz. Stary Shylock będzie trzymał go w swojej skrzynce tak długo, aż umrze, wierz mi.
Hunt zbliżył kamień do lampy i barwy tęczy odbiły się na jego twarzy.
– To zadziwiające. Nie mam ci za złe, że chcesz go zatrzymać. Spójrzcie na te kolory!
– Bez przerwy powtarzam Barneyowi – odezwała się teraz Sara – że jest zbyt ładny, aby trzymać go w ukryciu, ale nie chce mnie słuchać, prawda, kochanie? Uważam, że cały świat powinien go podziwiać. Ale nie, Barney chce go tylko dla siebie. Chce go trzymać w sejfie, gdzie nic nie jest wart.
– Ten kamień ma swoje przeznaczenie – powiedział Barney i wyciągnął rękę po diament. – Zrobię wszystko, żeby trafił w odpowiednie ręce.
Hunt raz jeszcze obrócił diament w palcach, po czym oddał go Barneyowi.
– Nigdy nie będziesz pewien, czy trafi do właściwych rąk, stary przyjacielu. Kiedy umrzesz, a kiedyś przecież musisz, ten kamień będzie musiał torować sobie drogę w gąszczu polityki, finansów oraz ludzkich namiętności. Ty nie będziesz mógł nic na to poradzić. Więc co cię obchodzi jego przeznaczenie? Dam ci milion trzysta.
– Nie sprzedaję – powiedział Barney.
– Milion czterysta. Jestem pewien, że szef będzie zachwycony, kiedy go zobaczy.
– Tracisz czas, Williamie – powiedział Joel, w dalszym ciągu nie patrząc na diament. – Pieniądze nigdy Barneya nie skuszą, lubi tylko udowadniać wszystkim swoją niepodważalną wyższość. W Nowym Jorku mieliśmy specjalne określenie na takich ludzi jak on, ale nie chciałbym go tu powtarzać.
Hunt patrzył chciwie na diament, kiedy Barney zawijał go z powrotem w skórzaną szmatkę.
– Jestem w Kimberley jeszcze dzień lub dwa – powiedział. – Przemyśl to. Milion czterysta w złocie i papierach wartościowych.
– Nie ma o czym mówić – skwitował Bamey cichym, lecz stanowczym głosem. – A teraz napijmy się brandy. Saro, nie wiem, czy Kitty upiekła te holenderskie ciasteczka z cukrem? Może William ma ochotę na ciasteczko z cukrem.
Hunt wrócił na swoje miejsce i usiadł.
– Mam nadzieję, że wiesz, co twoja odmowa oznacza dla firmy braci Blitz? Nie byłbym zdziwiony, gdyby sir Bartle próbował odebrać wam licencję, nawet na drodze sądowej.
– To prawda – uśmiechnął się Barney. – Też bym się nie zdziwił.
Kiedy później leżeli w łóżku, a księżyc oświetlał sypialnię słabym, srebrzystym blaskiem, Sara zapytała:
– Naprawdę nie sprzedasz go?
Barney prawie już zasnął, a kiedy usłyszał głos Sary, nie wiedział przez chwilę, co się dzieje.
– Co? – zapytał sennie.
– Chodzi mi o diament. Naprawdę nie sprzedasz go Huntowi?
– Już ci mówiłem. Nie chcę go sprzedawać nikomu, dopóki się go nie oszlifuje. Wtedy będzie dużo więcej wart.
– Ale nie mamy pieniędzy. I życie jest tu takie nudne. Nie widzisz, jaka jestem znudzona i nieszczęśliwa?
– Saro – westchnął Barney. – Nie chcę już do tego wracać. Napisałem do firmy Ascher & Mendel w Antwerpii. Za jakieś sześć miesięcy będziemy mogli wysłać diament do Europy i tam oszlifować. Może sami zawieziemy go do Belgii? Nie chciałabyś tam pojechać?
– Moglibyśmy pojechać, gdzie tylko chcemy, gdybyśmy sprzedali diament Huntowi. A Belgia to taki ponury kraj. A poza tym tak przecież nakazuje patriotyzm. To brytyjska kolonia i wszystkie wyjątkowe skarby tutaj znalezione powinny być przekazane królowej, ze zwykłej grzeczności. Jeśli nie sprzedasz diamentu Huntowi, jeśli nie pozwolisz, by nazwał go Gwiazdą Wiktorią, będzie to afront w stosunku do tronu brytyjskiego.
Barney podparł głowę na jednym łokciu i poprawił poduszkę.
– Po pierwsze, Saro, jestem Amerykaninem i nie mam żadnych zobowiązań w stosunku do królowej. Po drugie, nie ufam tym kolonialnym cwaniakom, nie mam też zaufania do tych ich tak zwanych „papierów wartościowych i złota". Mam też wiele zastrzeżeń co do ich motywów.
– Och, jesteś taki podejrzliwy. Dlaczego, do licha, nie sprzedasz diamentu i z głowy?
Barney nie odpowiedział, przewrócił się tylko na drugi bok, wygodnie się ułożył i zamknął oczy. Rano miał do napisania trzy listy do prawników Quadrantu, więc musiał wstać o piątej. Praca w kopalni zaczynała się o szóstej, a chciał tam być wcześnie. Jego Murzyni zabiorą się wreszcie do pogłębiania dwóch najnowszych działek. Chciał wyrównać je z pozostałymi wykopami prowadzonymi na terenach braci Blitz. Jeśli wszystko pójdzie jak należy, to będzie wystarczająco dużo miejsca na wprowadzenie ekskawatora. Wtedy ponad dziesięciokrotnie zwiększy się dotychczasowa produkcja.
Nie wiedział, że Sara przez całą noc leżała obok niego, nie zmrużywszy oka. Nie wiedział też, kiedy wychodził rano z sypialni i pochylił się nad łóżkiem, całując ją w czoło, że wcale nie spała. Lecz co najtragiczniejsze, nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że nigdy więcej już jej nie pocałuje.
Rozmawiał w kopalni z kierownikiem robót, kiedy zauważył brak klucza do sejfu. Jadł ciastko z serem, popijając czarną herbatą z kubka. Popołudnie było wyjątkowo upalne i zanim usiedli na ustawionych pionowo skrzynkach z narzędziami przy starym podrapanym stole kuchennym, Bar-ney zdjął kamizelkę i powiesił ją na najbliższej łopacie.
– Nie zostawiałbym tak kluczy – powiedział kierownik robót. – Murzyni mają w dzisiejszych czasach bardzo zwinne ręce. Mówią na nich „kawki": biorą wszystko, co się świeci.
Barney wyjął z butonierki kółko z kluczami i rzucił na stół. Potem usiadł i wyjął papierową torebkę, którą dostał od Kitty po śniadaniu. Kierownik robót, niski, krępy Australijczyk z długimi jak u goryla ramionami, pałaszował już grubą pajdę chleba z kiełbasą i musztardą: w zasadzie musztardy było dużo więcej niż kiełbasy.
– Wczoraj późno wieczorem widziałem Dżentelmena Jacka – powiedział kierownik robót z pełnymi ustami. – Siedział na chodniku przed barem Dodda, pijany jak bela. Widział pan ten jego elegancki garnitur? Miał dziury na kolanach, łokciach i był tak obrzydliwie brudny, że aż śmierdział. – Sięgnął po kubek i wypił duży łyk żółtawej herbaty, by spłukać chleb z kiełbasą. – Nie mam pojęcia, dlaczego pan tego Murzyna nie kazał aresztować i powiesić.
– To nie była jego wina, dlatego – powiedział Barney. – A poza tym nigdy już nie dostanie pracy na polach diamentowych, od nikogo.
– Stafford Parker kazałby go wykastrować.
– Być może. Ale ja nie jestem Staffordem Parkerem.
Spojrzał na klucze i popchnął je trochę, bo słońce odbijało się w mosiężnej owalnej blaszce z imieniem i raziło go w oczy. Klucze rozrzuciły się na kółku i wtedy właśnie zobaczył, że nie ma na nim klucza od sejfu. Marszcząc brwi, odstawił kubek i chwycił kółko. Dotykał klucza po kluczu, sprawdzając, czy się nie pomylił.
– Coś nie tak? – zapytał kierownik robót. Barney ścisnął klucze w dłoni.
– Nie wiem. Słuchaj, muszę na chwilę zajrzeć do domu. Dopilnuj, żeby ta boczna ściana nie zawaliła się, kiedy zaczną wykopywać resztki gruzu, dobrze? Nie chcę, żeby połowa działki Tennenta runęła na naszą.
– Oczywiście. Nie dokończy pan lunchu?
– Zjedz, jak jesteś głodny. Gdzie Michael? Zupełnie nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć, gdy Michael wiózł go po kamienistej drodze prowadzącej do Vogel Vlei. Co chwila wyjmował kółko z kluczami, przeszukiwał kieszenie kamizelki, ale bez skutku – klucza nie było. I na pewno go nie zgubił. Kółko wykonane było z twardej stali i Barney łamał sobie paznokcie za każdym razem, kiedy zakładał czy zdejmował jakiś klucz. Klucz do sejfu został specjalnie przez kogoś wyjęty, a ponieważ nie rozstawał się z kółkiem przez cały dzień, musiano to zrobić w nocy, kiedy spał.
Nie mógł to być Hunt, ponieważ nie wiedział, gdzie Barney trzyma klucze w nocy, pod skarpetkami, w szufladzie swojej komody. Nie mógł to też być Joel, ponieważ poruszał się jedynie o kulach, więc nie wśliznąłby się do sypialni Barneya, nie budząc go, niezależnie od tego, jak mocno by spał.
Nie chciał rozważać innych możliwości, lecz z drugiej strony, nie mógł się powstrzymać. Kiedy powóz wjeżdżał na obsadzoną po obu stronach drzewami drogę dojazdową do Vogel Vlei, zamknął oczy, lecz zobaczył tylko Sarę; uśmiechniętą Sarę, gniewną Sarę, smutną Sarę. Duży biały dom stał pogrążony w ciszy, pełen majestatu, tonąc w gorącym popołudniowym słońcu. Kiedy Michael zajechał pod frontowe drzwi i zatrzymał powóz, Barney usłyszał tylko odległe pik-pik-pik narzędzi Murzynów pracujących w ogrodzie. Nie było słychać żadnych innych odgłosów.
– Wraca pan z powrotem do kopalni, panie Blitzboss? – zapytał Michael.
– Nie wiem – odparł Barney. – Daj koniom wody, ale jeszcze ich nie wyprzęgaj.
– Tak jest, proszę pana.
Barney miał ochotę puścić się biegiem przez otwarte frontowe drzwi i hol. Kiedy był już przy drzwiach biblioteki, zobaczył Horacego przy drzwiach pokoju dla służby. Horacy zaczął gwałtownie wymachiwać rękami.
– Panie Dwunogi! Panie Dwunogi!
– Co się stało, Horacy?
– Nie ma ich, panie Dwunogi. Przepraszam, proszę pana. Mówiłem im, że powinni zaczekać. Ale powiedzieli mi, nie martw się, stary przyjacielu. Mówili, że może pan do nich później dołączy. A może nie.
– Pojechali? Kto pojechał?
– Pan Hunt, proszę pana. I pan Jednonogi, i pani, i niania.
Bamey złapał Horacego za rękaw.
– Czekaj tu – przykazał mu i pchnął drzwi biblioteki. Szybko podbiegł do sejfu i pociągnął za rączkę. Ciężkie drzwi na grubych, naoliwionych zawiasach otworzyły się i Barney upewnił się w swoich obawach. Gwiazda Natalia zniknęła. Na jej miejscu leżał list zaadresowany do Barneya Blitza, z adnotacją „Do rąk własnych". Barney rozpoznał dziecinny charakter pisma Sary – same pętelki, zakrętasy i zamaszyste spirale.
Trzęsącymi się dłońmi Barney wyjął list z sejfu i otworzył go. Na pojedynczej kartce papieru, wyrwanej z nowego notatnika i oznaczonej nagłówkiem „Vogel Vlei, Kimberley, Cape Colony", Sara napisała: „Vincit Qui Patitur. Pozdrowienia, Sara".
Horacy czekał wytrwale przy drzwiach, nerwowo prze-stępując z nogi na nogę na marmurowej posadzce. Barney zawołał do niego.
– O której wyruszyli? Wcześnie?
– W jakąś godzinę po tym, jak pan pojechał do kopalni, proszę pana. Wzięli lando, proszę pana, i sześć koni, cztery w zaprzęgu i dwa luzem. Powiedzieli, że jadą do Klipdrift na dzień lub dwa, żeby pokazać panu Huntowi tereny diamentonośne. Zapytałem, czy mam panu powiedzieć, dokąd się udali, proszę pana, a oni na to, że oczywiście. „Oczywiście, stary przyjacielu", powiedzieli, proszę pana. „Do Klipdrift pokazać panu Huntowi tereny diamentonośne"
– To wszystko? Nie powiedzieli nic więcej?
– Nie, proszę pana, panie Dwunogi. Ale byli w wyśmienitych humorach, proszę pana.
– Tak – powiedział Barney. – Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
Był zaszokowany. Zrobiło mu się także zimno, choć wszystkie okna w bibliotece były pozamykane przed muchami i było duszno. Przez chwilę stał w miejscu, przy otwartym sejfie, z kartką Sary w ręce. Potem podszedł do biurka, otworzył lewą szufladę, wyjął swój rewolwer marki Shopkeeper, z którego o mało co nie zastrzelił kiedyś Joela. Dobry Boże, szkoda, że wtedy tego nie zrobił. Nie powinien był żenić się z Sarą, powinien już dawno pozbyć się Joela. Otworzył rewolwer, wyjął pudełko z nabojami i nabił go pięcioma. Wątpił, czy rzeczywiście strzeli do któregoś z nich. Nie mógł sobie wyobrazić strzelania do Hunta czy Nareez, nawet do Joela, a tym bardziej do Sary. Lecz samo załadowanie broni dodało mu sił, zwiększyło jakby szansę na odzyskanie diamentu.
– Horacy – powiedział, dając mu jednocześnie znak, by się zbliżył. Horacy podszedł do biurka i czekał na polecenia. – Przygotuj skórzaną torbę. Zapakuj tak szybko, jak tylko możesz. Włóż kilka czystych koszul, przybory do golenia, skarpety, bieliznę. Przygotuj też dwa koce. I powiedz Kitty, żeby do drugiej torby włożyła chleb, suszone mięso i fasolę.
– Tak jest, panie Dwunogi.
– Wyjeżdżam przynajmniej na jeden dzień – powiedział Barney – może dwa. Dobrze zamykaj dom na noc. Nie wpuszczaj żadnych włóczęgów, kupców czy druciarzy. Zrozumiałeś? Jeśli ktoś będzie o mnie pytał, powiedz, że musiałem nagle wyjechać do Oranjerivier. Jasne?
– Tak, proszę pana.
– Dobrze. To ruszaj się. Wyjechali zaledwie przed pięcioma, sześcioma godzinami, żadne z nich nie zna zbyt dobrze drogi. Powinienem dogonić ich w Modderivier.
– Panie Dwunogi? Myślałem, że pojechali do Klipdrift, proszę pana. To nie w tym kierunku.
Barney potrząsnął głową
– Tych czworo mogło pojechać tylko w jednym kierunku, prosto do Capetown. Powiedz Michaelowi, żeby osiodłał Jupitera, jeśli go nie zabrali. Chcę wyruszyć jak najszybciej.
Za pół godziny kasztanowaty koń był osiodłany i przygotowany do drogi. W tym czasie Barney przebrał się w strój do konnej jazdy koloru khaki, a na głowę włożył kapelusz z szerokim rondem. Michael, który trzymał konia za cugle, powiedział:
– Może pojechać z panem, panie Blitzboss?
– Nie, dziękuję – odparł Barney. – Kiedy dogonię tych czworo, chcę być sam, bez świadków. Poza tym w ten sposób będzie szybciej.
– Proszę na siebie uważać, panie Blitzboss. Barney cmoknął na konia i ruszył drogą dojazdową pomiędzy drzewami w kierunku Capetown. Jego czarni służący patrzyli, jak odjeżdżał, a kiedy zniknął im z oczu, skierowali się ku domowi, stąpając po rozgrzanym żwirze. Nie przyszło im nawet do głowy, że w tym ogromnym klasycystycznym dworku zostali właściwie sami; nie było już w nim nikogo, do kogo zwracaliby się „szefie". Horacy powoli zamknął za nimi drzwi i przekręcił klucz w zamku.
Barney jechał na południowy zachód po pokrytym bujną roślinnością stepie, a wiatr porywał kurz unoszący się spod kopyt Jupitera i unosił go na zachód. Słońce zaczynało się właśnie chylić ku zachodowi, a krajobraz stawał się purpurowy i tajemniczy jak piec koksowy widziany przez muślinową zasłonę. W oddali, na zachodnim horyzoncie, smukłe gazele biegły w stronę drzew, zwiastując swoją własną, zbliżającą się zagładę.
Potrzebują przecież zapasów, pomyślał. Nie odważą się – dwie kobiety, kaleka i stuprocentowy mieszczuch, jakim był Hunt – przemierzyć trzystu mil przez step i pustynię w ciągniętym przez konie landzie, bez wody, jedzenia i przewodnika. Oczywiście Hunt przywiózł ze sobą pewnie przewodnika z Capetown, a poza tym w Kimberley pełno było leniwych, niezaradnych tubylców, którzy z chęcią wskażą im drogę przez Great Karoo za kilka funtów i butelkę whisky. Lecz przewodnik oznaczał jeszcze jedną osobę dodatkowo. Koniom ciężej będzie wtedy ciągnąć, a koła będą grzęznąć przy przeprawach przez rzeki czy podczas jazdy przez grząski piach.
Za dużo ich było, byli zbyt mało doświadczeni, ą jeśli myślą, że Barney uwierzył im i pojechał za nimi do Klip-drift, może nawet się nie spieszą. Jeśli nie dogoni ich w Modderivier, jakieś dwadzieścia mil stąd, na pewno zatrzyma ich, zanim dojadą do Belmont. Myślał, co powie i co zrobi, kiedy stanie z nimi oko w oko, i wszystko już sobie ułożył w głowie. Wiedział, że najtrudniej będzie mu z Sarą. Kradnąc Gwiazdę Natalię, faktycznie rozwiązała ich związek.
Całą tę sprawę pogarszał jeszcze fakt, że zabrała Barneyowi kamień, któremu nadał imię kobiety, którą naprawdę kochał, lecz Sara nie miała o tym zielonego pojęcia.
Tuż przed zapadnięciem zmroku, kiedy słońce skryło się za odległymi górami, lecz niebo jaśniało jeszcze jasnoniebieskim światłem, Barney dotarł do małego gospodarstwa rolnego – jeden domek z dachem z blachy falistej i kilka stajni, szałasów oraz pokrytych słomą zagród. Zsiadł z konia i zaprowadził go do koryta z wodą przy płocie. W powietrzu roiło się od komarów, a blade światło na niebie odbijało się w korycie, z którego pił Jupiter.
Na końcu podwórka otworzyły się drzwi i Barney zobaczył pomarańczowe światło lampy. Czyjś głos zawołał:
– Kto tam?
– Zatrzymałem się, żeby napoić konia! – odkrzyknął Barney. – Jadę do Modderivier.
– Może pan też się napije? – Mężczyzna mówił z wyraźnym afrykańskim akcentem.
– Dzięki. Przywiążę tylko konia i już idę.
W domku, przy zwykłym drewnianym stole siedziała rodzina składająca się z dziesięciu osób: pomarszczony przez słońce farmer, Bur, jego silna żona i gromadka ośmiorga dziewcząt i chłopców. Wszystkie dzieci miały blond włosy i były do siebie podobne jak kręgle, wszystkie miały wystające kości policzkowe i zadarte nosy. Żona wyjęła z wysokiego, żółtego, drewnianego kredensu niebieski holenderski talerz. Nałożyła gościowi dużą porcję gulaszu z dziczyzny i mączystych ziemniaków. Farmer przyniósł butelkę brandy i nalał do małego kieliszka z grubymi brzegami.
– Jesteś bardzo hojny – powiedział Barney. – Myślałem, że będę musiał zjeść kolację w siodle.
– Źle robi na żołądek, człowieku – powiedział farmer. – Mój stary ojciec zawsze powtarzał, że wszystko można robić na stojąco, z wyjątkiem jedzenia. – Wyciągnął rękę nad stołem, żeby uścisnąć Barneyowi dłoń. – Nazywam się Marais Brink, to moja żona Elsa i małe Brinki. No, nie takie już znowu małe. Barend, mój najstarszy syn, kończy dwadzieścia lat w przyszłym miesiącu. Marietjie ma trzy lata.
– Szukam czterech, może pięciu ludzi – powiedział Barney, ułamując sobie kawałek chleba. – Mają czteroosobowy powóz i dwa konie luzem.
Marais Brink wpakował sobie duży kawałek mięsa do ust i Barney musiał cierpliwie czekać na odpowiedź. Mężczyzna powoli i dokładnie przeżuwał mięso, popił łykiem brandy i przełknął ślinę.
– Nikt taki tu nie przejeżdżał, człowieku. Nie dzisiaj. Dzisiaj mieli przejeżdżać, tak?
– Dzisiaj rano, o jedenastej, może o dwunastej. Trudno by ich było nie zauważyć.
– Zapytam swojego robotnika, ale sam dzisiaj byłem na podwórzu przez całe przedpołudnie, bo naprawiałem pług. Nie przeoczyłbym takiej procesji.
– Tylko tutaj mogliby przejeżdżać, prawda? Obok twojej farmy?
– Tak, zgadza się. – Marais Brink skinął głową. – Nie mogliby przejechać od tyłu, nie powozem, ze względu na rowy. Nie mogą też za bardzo zboczyć z traktu, bo wokoło pełno drzew, kamieni, no i poza tym płynie tu rzeka. Więc wszyscy przejeżdżają obok mojej farmy, od frontu, człowieku. Nic nie ujdzie mojej uwagi.
Elsa Brink poczęstowała Barneya gulaszem, ale podniósł tylko rękę.
– Dziękuję bardzo, ale nie dam rady. W pościgu za tymi ludźmi straciłem apetyt.
– Coś panu zabrali? – zapytała Elsa Brink, kładąc z powrotem pokrywkę na garnek z gulaszem.
– Można to tak nazwać.
– Ciężkie czasy, człowieku – powiedział Marais Brink. – Dużo więcej kradzieży niż przedtem. Były czasy, kiedy można było zostawić konie na noc. Ale nie teraz. Miesiąc temu zabrali mi muła. Tak jakby życie nie było już i tak dostatecznie ciężkie.
Barney wpatrywał się w niego nieprzytomnym wzrokiem. W końcu dotarło do niego, co powiedział farmer, zamrugał oczami i skinął głową.
– Masz rację. Jest bardzo ciężko.
Po kolacji zaprosili go do swojego domu na noc. Siedział teraz zamyślony w wiklinowym krześle przy ogniu, popijając brandy, a dzieci śpiewały piosenki. Najstarszy syn, Barend, grał na skrzypcach. Barney rozmyślał o kamieniczce na Clinton Street, o Leib Ginzberg, o tańcach mazel tov na górze. Myślał o Leah i Moishem. Dudnienie drewnianych wiader na zewnątrz domu Brinków tak bardzo przypominało mu dudnienie rzucanych zwojów materiału w ich pracowni krawieckiej, że usiadł prosto i przez długą chwilę zastanawiał się, gdzie właściwie jest. Był sam, tysiące mil od Lower East Side, w środku nocy, w małym domku Burów w Afryce, bez żony, brata, kobiety, którą kochał, i bez największego diamentu, jaki został wydobyty na tym kontynencie. Zapomniał o czymś jeszcze. Dzisiaj była wigilia szabasowa. Zwrócił się do Marais Brink:
– Czy masz coś przeciwko temu, że odmówię modlitwę? Nazywamy ją Kiddush. To szabasowa modlitwa.
– Jest pan Żydem? – zapytała Elsa Brink. Barney kiwnął głową.
– Żydem z Ameryki, daleko od domu.
– Dla Żyda to normalne, że przebywa daleko od domu, prawda? – zapytał Marais Brink. – Proszę odmawiać swoje modlitwy. Wszyscy mamy tego samego Boga.
Później, kiedy Barney nie mógł zasnąć na twardej, drewnianej pryczy w jednej z przybudówek, przy bladym, smutnym świetle księżyca wpadającym do środka przez okno bez zasłon, powtórzył słowa, które juz dzisiaj raz wypowiedział, słowa, od których zaczynała się modlitwa Kiddush. Szukał w nich pociechy. „W ten sposób zostały ukończone niebo i ziemia oraz wszystkie jej zastępy. A dnia siódmego Bóg zakończył całą swoją pracę i odpoczął…"
Lecz Barney nie zmrużył nawet oka. Księżyc schował się za porannymi chmurami, niebo robiło się coraz jaśniejsze, a po drugiej stronie podwórza kogut zaczynał swe pianie. Wstał z łóżka i podszedł do okna. Był wykończony.
Jeśli nie pojechali do Capetown, to gdzie? Na pewno nie do Klipdrift, nie mieli tam po co jechać, nie dostaliby się stamtąd nawet nad morze. Nie na wschód, do Orange Free State czy przez góry do Natalu. Jaki by to miało sens? Żadnego, chyba że Sara liczyła na to, że jej ojciec pomoże im wydostać się z Afryki Południowej albo sprzeda diament na czarnym rynku IDB. Tylko że na czarnym rynku nie dostaną za niego miliona funtów. Gwiazda Natalia była duża i za bardzo się wyróżniała. Konsorcjum brytyjskich biznesmenów Hunta, jeśli w ogóle istniało, zdecydowało się kupić diament za milion czterysta, lecz tylko pod warunkiem, że zostanie zaprezentowany Jej Wysokości jako Gwiazda Wiktoria.
Więc dokąd Hunt, Joel i Sara pojechali z kamieniem i dlaczego? Wokoło mnóstwo było kupców i pozbawionych skrupułów kolekcjonerów, gotowych zapłacić nie więcej niż trzysta tysięcy funtów bez zadawania zbędnych pytań. Lecz Haroldowi Feinbergowi potrzebny był zaledwie miesiąc lub dwa, by powiadomić wszystkie gazety. W ten sposób wszyscy handlarze diamentów z miejsca dowiedzieliby się o zaginięciu Gwiazdy Natalii i każdy, kto chciałby ją ponownie sprzedać, musiałby z wielką ostrożnością wybrać odpowiedniego klienta albo też pociąć diament na dwadzieścia, trzydzieści kawałków i sprzedawać każdy osobno. Tak czy owak, Sara i Joel otrzymaliby zaledwie drobną część sumy, jakiej mogliby zażądać, gdyby udało im się sprzedać diament legalnie.
Zawsze znajdą się jacyś podejrzani kupcy diamentów, lecz kamienie trzeba było nieraz wielokrotnie sprzedawać, aby ich wartość odpowiednio wzrosła. Kiedy brytyjski kapitan zabił niewolnika, który ukradł diament o nazwie Regent z kopalni Parteal, obiecawszy mu przedtem, że zabierze go z Indii, sprzedał potem kamień indyjskiemu kupcowi diamentów Jaurchundowi za jedyne tysiąc funtów. Jaurchund musiał zachować wielką ostrożność, informując dyskretnie, że ma „wyjątkowo duże diamenty na sprzedaż". Kiedy odwiedził go Thomas Pitt, dziadek Williama Pitta i zarządca Fortu St. George koło Madrasu, Jaurchund, chcąc nie chcąc, musiał opuścić cenę i sprzedał go ostatecznie za mniej niż dwadzieścia tysięcy funtów. Pitt wysłał Regenta do Anglii i kazał go tam oszlifować, otrzymując stuczterdziestoipółkaratowy brylant bez skazy, który sprzedał następnie w 1717 roku regentowi Francji, księciu Orleanu, za sto trzydzieści pięć tysięcy funtów. Niestety, nie pomogło to niewolnikowi, kapitanowi czy Jaurchundowi, a Hunt i Sara byli w takiej samej sytuacji jak kapitan.
W tej chwili jednak nieważne było, ile im zapłacą, czy jak czujni będą kupcy – Gwiazda Natalia mogła już nigdy nie powrócić do Barneya. Jedno było pewne, jeśli Barney nie pospieszy się i nie odszuka Gwiazdy Natalii, znajdzie się ona poza jego zasięgiem; zostanie oszlifowana, sprzedana, oprawiona i zamknięta w jakichś prywatnych zbiorach na drugim końcu świata. Barney przypomniał sobie, co mówił dziennikarzom o Gwieździe Natalii, że to diament jedyny w swoim rodzaju, odkrycie wszechczasów. Miał rację. Istotnie tak było. Nawet gdyby stał się właścicielem całej kopalni Kimberley i kopał tak głęboko, jak by się tylko dało, nigdy już nie znajdzie drugiego diamentu tak dużego i doskonałego zarazem.
Czuł się tak, jakby jego żona i brat odebrali mu nie tylko diament. Stracił też całą motywację do pozostania w Afryce, walka z Rhodesem straciła nagle sens, bezsensowny wydawał się też powrót do religii i Boga. Gwiazda Natalia mogła stać się uosobieniem absolutnej prawdy, lecz zbyt łatwo można ją było ukryć w kieszeni złodzieja i wywieźć daleko stąd.
Rano o szóstej zjadł śniadanie z rodziną państwa Brink. Na kredensie, w niebieskim dzbanku na mleko, zostawił im pięciofuntowy banknot. Potem odjechał wolno w stronę Kimberley, do Vogel Vlei, gdzie służący z cierpliwością czekali na jego powrót. Czekał na niego ktoś jeszcze, i to ze strzelbą.
Był to Alf Loubser, hodowca owiec z Beaufort West, i wyglądał niezwykle groźnie. Swoim wozem zaprzężonym w osiemnaście wołów zajechał przed frontowe drzwi Vogel Vlei. Gmatwanina rogów, uprzęży, cugli i leniwych ogonów przedstawiała widok imponujący. Alf Loubser siedział na wozie długą strzelbą myśliwską na kolanach. Obok niego, w pasiastej bawełnianej sukience, w kapeluszu z wystającym do przodu rondem, z rękami skromnie spoczywającymi na kolanach, siedziała Louise, jego córka, dziewczyna, z którą Barney kochał się po raz pierwszy. Było to wiele lat temu, w ciepłą, gwiaździstą noc.
Barney zszedł z konia i ociężałym krokiem podszedł do wozu, prowadząc konia za luźno wiszące lejce.
– Alf Loubser, prawda? – zapytał, zdejmując kapelusz i zasłaniając ręką oczy od słońca. – A to Louise. Ale wydoroślałaś, co, Louise?
– Wydoroślała zaraz po twojej wizycie na naszej farmie – skwitował Alf Loubser chrypliwym głosem.
Barney stanął w miejscu i kątem oka spojrzał na Loubsera. Słońce było akurat na wprost, za głową Loubsera.
Przeświecało przez płócienny dach wozu i zamazywało twarz farmera, a także jego przymrużone oczy.
– Nie wiem, do czego zmierzasz – powiedział Barney.
– Nie wiesz? Chyba nie chcesz zaprzeczyć?
– Gdybym wiedział, czemu mam zaprzeczyć, może bym zaprzeczył. Słuchaj, powiedz chłopcom, żeby nakarmili i napoili te bestie, wejdź potem do środka i porozmawiamy jak cywilizowani ludzie, wszystko jedno o czym. – Przyjechaliście aż z Beaufort?
– Można tak powiedzieć. Mam kuzynów w Hopetown. Pojechaliśmy ich odwiedzić.
– To chodźcie do środka. Przyda się wam chyba coś do zjedzenia, mnie też. Pomogę ci, Louise.
Alf Loubser wymierzył do niego ze swojej strzelby.
– Ona nie potrzebuje twojej pomocy, człowieku. Zostaw ją w spokoju.
– Chciałem tylko pomóc.
– My nie potrzebujemy twojej pomocy. Możemy się bez niej obejść.
Michael wyszedł zza stajni i wziął Jupitera za cugle. Barney polecił mu przyprowadzić czterech, pięciu chłopców, żeby zajęli się wołami Alfa Loubsera. Woły ciągnące wóz o długości osiemnastu stóp mogły się posuwać ze średnią prędkością pięciu mil dziennie i zwykle po tak długiej drodze potrzebowały jednego dnia na odpoczynek. Furman był też bardzo zmęczony: pełen wóz wraz z zaprzęgiem mierzył sto dwadzieścia stóp, licząc od pierwszego wołu do ostatniego koła. Bardzo często trzeba było się też zatrzymywać z powodu błota, piasku czy wyboistej drogi.
– Okropne tu tereny – powiedział Alf Loubser, gdy wyprzęgano jego woły i prowadzono je do koryt z wodą i paszą.
Barney spojrzał na pokrytą łajnem drogę.
– I nic nie zrobiłeś, żeby to jakoś zmienić, co?
Alf Loubser starał się wyglądać groźnie, ale nie mógł się dłużej powstrzymać od śmiechu.
– Nie wiedziałeś, że żwir też potrzebuje nawozu, człowieku, tak jak wszystko inne?
– Pewnego dnia afrykańskie poczucie humoru przebije się przez moją grubą żydowską czaszkę – powiedział Barney. – Wejdź do środka. Aha, możesz zostawić swoją strzelbę Horacemu.
Alf Loubser zmarszczył brwi, gdy pojawił się Horacy i stanął posłusznie przy drzwiach. Zwrócił się do Barney a:
– Nie mogę oddać mu strzelby, człowieku. To twój służący.
– Chcesz powiedzieć, że przyjechałeś tu z zamiarem zastrzelenia mnie?
– Dlaczego nie miałbym tego zrobić, kiedy tak zostawiłeś Louise? Kiedy ją zostawiłeś, po trzech miesiącach urósł jej brzuch, a po dziewięciu urodziła małą dziewczynkę.
Barney spojrzał wpierw na Alfa Loubsera, na jego czerwoną, spoconą twarz i oczy blade jak wyblakła na słońcu niebieska koszula, a potem na Louise, która wciąż była na swój sposób ładna, lecz nie zmieniła się wcale od czasu, kiedy z nią spał. Tania bawełniana sukienka wisiała na jej wątłym ciele, a pod oczami widać było fioletowe sińce. Jej kostki robiły się coraz grubsze, a na nogach miała ciemnoniebieskie żyły. Za rok czy dwa będzie wyglądać tak samo jak każda inna zapracowana Holenderka, krzątająca się po gospodarstwie rolnym.
– Dziecko jest twoje, Barney – powiedziała. – Nie spałam z nikim innym miesiąc przedtem ani miesiąc potem.
– Daj Horacemu broń – powtórzył Barney. – Nie będę o tym rozmawiał, kiedy wymachujesz mi przed nosem naładowaną strzelbą myśliwską.
Alf Loubser oddał niechętnie broń, a Horacy biorąc ją do rąk, kiwnął uroczyście głową.
– Wejdźcie do środka – powiedział Barney. – Każę podać herbatę i mięso na zimno. Jesteście głodni?
– Ja tak – powiedziała Louise, lecz jej ojciec spiorunował ją wzrokiem.
Barney zaprowadził ich do pokoju gościnnego. Barneyowi wydał się zimny i obcy bez Sary, lecz Alf Loubser i Louise rozglądali się z zachwytem. Spoglądali na ściany o morowym deseniu, na zegar z pozłacanego brązu z cheru-binkami, na wrzecionowate, eleganckie, francuskie meble. Barney podszedł do okien i otworzył je na oścież, by wpuścić świeże powietrze. Ciepły wiatr owiał im twarze.
– Więc chcecie mi powiedzieć, że jestem ojcem, co? – zapytał.
– Nie ulega wątpliwości – odpowiedział Alf Loubser. – Jest nawet do ciebie podobna. Ma ciemną skórę i kręcone włosy.
– Ile ma lat?
– Prawie dziewięć. Jest jeszcze mała, ale za to sprytna.
Barney patrzył ponad polami, na drzewa.
– To było naprawdę dziewięć lat temu? Nie wiem, czy to dawno temu czy nie.
– Nazwaliśmy ją Heloise – powiedział Alf Loubser nie bez dumy. – Ja i żona wychowujemy ją jak własną córkę. Wszyscy w Beaufort myślą, że to nasza córka. Będzie dobrze pracować, kiedy dorośnie.
– Macie jej zdjęcie?
– Zdjęcie?
– A skąd mam wiedzieć, że ona naprawdę istnieje, jeśli nie macie nawet jej zdjęcia?
Alf Loubser wydął dolną wargę.
– O co ci chodzi? Oczywiście, że istnieje! Sam pocałowałem ją w policzek w Beaufort, nie więcej niż dwa miesiące temu!
– To żaden dowód. Pocałunek już wysechł.
Louise pociągnęła ojca za rękaw i powiedziała:
– Masz świadectwo urodzenia. Jest w pudełku z Biblią, na wozie.
– No dobrze – powiedział Barney. – Powiem Horacemu, żeby je przyniósł.
– Co to to nie – obruszył się Alf Loubser. – Ten twój Murzyn może je równie dobrze wziąć i spalić, a potem powiesz, że nie mieliśmy żadnego dowodu. Louise, idź i przynieś.
Louise wyszła, a Barney ruchem ręki pokazał Alfowi Loubserowi, żeby usiadł. Hodowca owiec usiadł niezgrabnie na samym brzegu małego, pozłacanego krzesła, szeroko rozstawiając nogi i krzyżując ręce na piersiach.
– Przypuszczam, że przyjechaliście tu po pieniądze – powiedział Barney.
– Właściwie to tak – odpowiedział Alf Loubser, wyraźnie już mniej zacietrzewiony niż przedtem. – Normalnie wcale bym się ich nie domagał. Wiem, że Louise miała kilku kochanków, chociaż ostatnio nie tak znowu dużo, więc zajście w ciążę to normalna rzecz i trzeba się z tym liczyć. Lecz wiem, że Heloise jest twoją córką i teraz, kiedy dorasta, potrzebuje rzeczy, butów i chcemy posłać ją do szkoły. Więc kiedy Simon de Koker powiedział, że znalazłeś ten wspaniały, wielki diament, no to… pomyślałem sobie, że poproszę o jakiś skromny datek. Barney przetarł oczy.
– Rozumiem. Więc mogę za to podziękować mojemu staremu przyjacielowi Simonowi de Kokerowi? Kiedy się z nim ostatnio widziałeś?
– Jakieś dwa miesiące temu. Po raz pierwszy od wielu lat. Przestał pracować jako przewodnik w siedemdziesiątym, może w siedemdziesiątym pierwszym roku.
– Co teraz porabia?
Alf Loubser przyłożył do ust serdelkowaty palec poplamiony chemikaliami, w których kąpie się owce.
– Cicho, cicho, nie mogę powiedzieć.
– Jakaś tajemnica?
Alf Loubser przysunął swoje krzesło o kilka centymetrów bliżej i pochylił swoją krótko ostrzyżoną głowę do przodu, nerwowo spoglądając przy tym na boki.
– Między nami mówiąc, jest tajnym agentem. Uwierzyłbyś? Pracuje dla ludzi z rządu starego Pretoriusa, dla Transvaalu. Próbują obalić Brytyjczyków i przywrócić niezależną republikę Burów. Ale nikomu nie mów, że to ja ci powiedziałem.
Barney pokręcił głową.
– Nikomu nie powiem. Ale co robił aż w Beaufort, jeśli pracuje jako tajny agent w Transvaalu?
– Mnie o to nie pytaj! O tym, co on robi, cicho, sza. Dzisiaj nie powiem ci nawet, jakiego koloru kapelusz nosi na głowie. Wiem tylko to, że dwa miesiące temu przejeżdżał obok mojej farmy i miał ze sobą drobnego Anglika, takiego małego karła, nie większego niż Heloise, ale za to gustownie ubranego, w elegancki garnitur, no wiesz. Mówili, że jadą do Kimberley w interesach, to wszystko.
Wszedł Horacy i Barney poprosił o herbatę.
– Ale przecież mówiłeś, że Simon de Koker opowiadał ci o moim diamencie? – zapytał Alfa Loubsera.
Alf Loubser wzruszył obojętnie ramionami.
– Byli na dole w kuchni i rozmawiali do dwunastej w nocy. Zszedłem, żeby zapytać, czy czegoś nie potrzebują, to wszystko.
– I przez przypadek usłyszałeś, o czym rozmawiają? – zapytał Barney, unosząc brwi.
– To mój dom! – zawołał Alf Loubser.
– Oczywiście – zgodził się Barney. – Nic się przecież nie stało. Więc powiedz, co słyszałeś.
– Nie mówili dużo. Simon de Koker narzekał na pogodę. Potem ten mały Anglik mówił coś o tobie, o tym diamencie, który znalazłeś i ile jest wart. Nic więcej o tym nie mówił i po chwili poszli spać. Ale rano rozmawiałem z pastorem w kościele i on mi powiedział, że przeczytał w gazecie o tym diamencie, więc wiedziałem, że ten mały Anglik mówił prawdę. Omówiliśmy to z żoną i doszliśmy do wniosku, że powinienem złożyć ci wizytę w Kimberley i poprosić o pieniądze na Heloise.
Barney wstał i podszedł do otwartych oszklonych drzwi. Wyszedł na dziedziniec. Alf Loubser obserwował go z niepokojem z pokoju gościnnego.
– Nie powiesz nikomu o tym, co ci powiedziałem? – zawołał Alf Loubser niepewnym głosem. – Niektórzy z tych Burów całkiem dobrze strzelają, a przy tym są bezwzględni.
Barney potrząsnął głową, chociaż nie wiedział, czy Alf Loubser to widział. Myślał o tym, co właśnie usłyszał od hodowcy owiec. Jeśli Alf Loubser widział Hunta w towarzystwie Simona de Kokera, a Simon de Koker był agentem Burów w Transvaalu, to Hunt na pewno nie pracował już dla Government House w Capetown, a przecież mówił zupełnie co innego. Wszystkie te historie o sir Bartle'u Frere i poplątanej brytyjskiej fladze, o świeżo upieczonych dyplomatach zmuszanych do połykania strusich jajek były wymyślone. Były owocem wybujałej wyobraźni Hunta, który pragnął, by cała ta bajeczka o odwracaniu uwagi od wojny z Zulusami za sprawą błyszczącego diamentu, brzmiała bardziej wiarygodnie. Chciał też oczywiście zirytować przy okazji Barneya.
Teraz, kiedy Barney był w stanie myśleć bardziej logicznie, stwierdził, że Hunt prawdopodobnie nie pracował już dla Government House. W końcu od czasu gdy Barney go poznał, zarządca zmieniał się już kilkakrotnie i Hunt stracił pewnie pracę wiele lat temu, kiedy sir Philip Woodhouse powrócił do Anglii. Poza tym homoseksualizm przeszkadzałby mu w zrobieniu kariery w sektorze państwowym. W dodatku prawie wszyscy ci wyedukowani faceci w Government House byli strasznie nudni i prostolinijni, nie chcieliby więc na pewno zostać przyłapani z opuszczonymi spodniami za moskitierą jakiegoś innego faceta.
Barney nie miał żadnego dowodu, ale wydawało mu się prawie pewne, że Gwiazda Natalia miała powędrować do Burów jako symbol ich niepodległości oraz roszczeń w zachodniej Griąualandii lub jako środek zapewniający sfinansowanie powstania zbrojnego przeciwko Brytyjczykom, a może jako jedno i drugie. Może Hunt nie miał wcale zamiaru zapłacić za diament? Może konsorcjum biznesmenów też było jego wymysłem, a on przybył do Vogel Vlei ze swoją ekstrawagancką ofertą zapłacenia miliona czterystu tylko po to, żeby przekonać się, jak trudno będzie ukraść diament z sejfu Barneya? Jeśli tak było, Hunt uznał z pewnością niezadowolenie Sary oraz z trudem opanowywaną złość Joela za dary niebios.
Louise weszła do pokoju gościnnego ze świadectwem urodzenia w ręce. Wręczyła je ojcu, lecz on dał jej tylko znak, żeby sama zaniosła je Barneyowi.
Barney wziął je do rąk i czytał, a Louise stała przy nim i od czasu do czasu odgarniała z oczu powiewające na wietrze włosy. Przeczytał, że urodziła się mała dziewczynka, jej matką jest Louise Stella Loubser z Beaufort West, dziecko zostało ochrzczone w Kleine Kerk, a nazywa się Heloise Petra Loubser. Barney złożył dokument na pół i oddał jej.
– Naprawdę myślisz, że to moje dziecko? – zapytał Louise.
– Zawsze miałam taką nadzieję – odparła. Patrzył na nią przez chwilę – była taka młoda, blada i smutna. Ta dziewczyna żyła w świecie bajek i niewyszukanych marzeń. Pamiętała o nim przez tyle lat, mimo że prawdopodobnie bardzo się zmienił i nie był juz podobny do tego barczystego kopacza diamentów sprzed wielu lat. Ta dziewczyna potrafiła dostrzec gwiazdy nawet na zachmurzonym niebie, a ze zwykłego kupca diamentów potrafiła uczynić księcia.
– Dam ci trochę pieniędzy – powiedział Barney. – Nie wiem, czy to dziecko jest rzeczywiście moje. Moi prawnicy zrobiliby dużo zamieszania, gdybym im kazał się tym zająć. Ale będę ci dawał sto funtów rocznie przez pięć lat, tylko dlatego że cię lubię. Kupuj za nie rzeczy dla małej i opłać szkołę.
Louise obdarzyła go ładnym, nieśmiałym uśmiechem.
– Czasami kiedy patrzę na Heloise, dokładnie pamiętam twoją twarz.
– Będziesz się nią opiekowała? – zapytał Barney.
Louise kiwnęła głową, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
Alf Loubser wyszedł na zewnątrz z rękami w głębokich kieszeniach.
– Widziałeś świadectwo? I co powiesz?
– Mówiłem już Louise, że dam jej trochę pieniędzy. Niedużo, bo nawet świadectwo urodzenia nie jest dostatecznym dowodem na to, że dziecko jest moje. Ale wystarczy, żeby ją kształcić i dobrze karmić.
Alf Loubser rzucił okiem na tereny wokół Vogel Vlei i zmrużył oczy od ostrego światła słonecznego.
– Kiedy tu przyjechałem, byłem zły – powiedział. – Teraz przepraszam. Zachowałeś się jak dżentelmen. Myślałem, że będę cię musiał zmuszać, abyś pomógł Heloise. Ale to nie było konieczne. Czuję się trochę jak świnia, lecz mam nadzieję, że zechcesz uścisnąć mi rękę.
Wyjął jedną rękę z kieszeni i wyciągnął do niego. Barney podał mu swoją i uśmiechnął się.
– Przenocujcie tu – zaprosił. – Jest mnóstwo wolnych pokoi.
– Mieszkasz sam w tym ogromnym domu? Bez żadnych dzieci?
Barney kiwnął głową.
– Wiesz, jakie są dzieci. Dorastają i zostawiają ciebie samego.
Podał swoje ramię Louise Stelli Loubser i weszli z powrotem do pokoju gościnnego, gdzie Horacy rozłożył już sztywny różowy obrus na stole i układał na nim właśnie półmiski z ozorem na zimno, soloną wołowiną i sałatką z ziemniaków. Alf Loubser zatarł łakomie ręce i z zadowoleniem spoglądał to na stół, to na Barneya. Ani on, ani Louise nie wiedzieli, jak bardzo czuł się teraz opuszczony przez wszystkich i jak bardzo cenił sobie ich towarzystwo, ich prostotę i naturalność. Jasne włosy Louise otarły się o jego ramię. Dotknął ich jak dziecko, które nie może powstrzymać się od dotknięcia jedwabistego materiału.
Później tego samego wieczoru, kiedy Alf Loubser z córką jedli kolację w małym pokoju z tyłu domu, Barney odbywał w bibliotece spotkanie z Haroldem Feinbergiem i Edwardem Norkiem. Harold nie czuł się zbyt dobrze, jego „mała żabka" straszyła, że weźmie sobie innego kochanka, a po odkryciu dwóch nowych terenów diamentonośnych w Dorstfontein rynkowa cena diamentów „wisiała na włosku", jak mówił Harold. Im szybciej południowoafrykański przemysł diamentowy stanie się monopolistą, tym lepiej dla nich wszystkich, zrzędził. Wtedy mogliby wreszcie regulować napływ diamentów i kontrolować ich cenę.
Edward Nork wyglądał, jakby był po wczorajszym kacu i przed dzisiejszą popijawą. Bez przerwy mrugał oczami, kaszlał, przecierał okulary mankietem koszuli i wychodził do łazienki.
– Sary nie ma? – zapytał Harold. – Co tym razem? Robótki szydełkowe? Kółko teatralne?
Barney zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła.
– Właśnie dlatego prosiłem, żebyście przyszli.
– To co? – zmarszczył brwi Edward. – Też mamy robić na szydełku?
Harold kaszlnął, żeby usunąć flegmę z gardła. Był blady i źle ostatnio wyglądał; odnosiło się wrażenie, że powoli umiera. Barney nie był wcale zaskoczony, że jego Francuzka chciała sobie poszukać innego kochanka, choć trudno jej będzie znaleźć kogoś, kto będzie ją regularnie zaopatrywał w jej ulubione środki antykoncepcyjne.
– Chcesz sprzedać diament, prawda? – zapytał Harold. – Leopold & Wavers złożyli ofertę, której nie chciałbyś odrzucić, co?
– Naprawdę nie wiem, dlaczego się tak denerwujesz, Haroldzie – wtrącił Edward. – Diament trzeba sprzedać. Trzeba się go będzie pozbyć wcześniej czy później, wszystko jedno kiedy, cena diamentów jest i będzie niekorzystna. Powinieneś się cieszyć, że współpracuję z tobą. Dostaniesz całkiem niezłą prowizję. Pomyśl, przecież mógłby go zabrać do Manny'ego Greene'a.
Harold uderzył ręką w skórzaną poręcz krzesła, na którym zaledwie kilka dni temu siedział Hunt z nogami elegancko założonymi jedna na drugą, proponując Bar-neyowi kupno w imieniu konsorcjum brytyjskich biznesmenów.
– Nie można teraz sprzedać – warknął gniewnie. – A poza tym przecież Bamey miał zamiar najpierw go oszlifować i dopiero potem wystawić na sprzedaż. To chyba lepszy pomysł. Będzie to dla nas wszystkich duże doświadczenie, nabędziemy umiejętności w obchodzeniu się z dużym kamieniem, od początku do końca, no a zyski zwiększą się o trzysta procent. I nie wspominaj o tym głupku, Mannym Greenie.
– Jesteś taki ostrożny – kontynuował Edward. – Jeżeli Barney nie zareaguje szybko na ofertę złożoną mu przez firmę Leopold & Wavers oraz na całą resztę innych ofert, to skończy się na tym, że kamień będzie wart trzy razy tyle co teraz, tylko że nikt go wtedy nie kupi.
– Zajmij się swoją geologią – odciął się Harold. – Co wiesz o marketingu diamentów? Shikkerl
Edward westchnął, zdjął okulary i środkowym palcem zaczął obmacywać swoje gałki oczne, tak jakby sprawdzał, czy śliwki są już wystarczająco dojrzałe.
– Wy, Żydzi, doprowadzacie mnie do szału – powiedział z zamkniętymi oczami. – Ktoś się z wami nie zgadza
1 zaraz wybuchacie potokiem niezrozumiałych słów.
– Shikker znaczy pijak – powiedział Bamey szeptem. – A poza tym nie macie się o co kłócić.
– O co ci chodzi? – odezwał się Edward. – Zawsze się kłócimy. To dobrze robi na wątrobę.
– No właśnie, ja o rynkowej cenie diamentów, a on o wnętrznościach.
– Wszystko jedno – stwierdził Barney. – Nie ma diamentu. Został ukradziony.
Zapanowała pełna wyczekiwania cisza przerywana tylko sapaniem Harolda. Edward założył ponownie okulary
1 utkwił wzrok w Barneyu jak Galileusz wpatrujący się w swój siedemnastowieczny, prymitywny teleskop, który nie może się zdecydować czy planeta Saturn jest okrągła, czy trójkątna, lecz ma nadzieję, że nie jest jednak trójkątem.
– Został ukradziony? Mój drogi przyjacielu! Ale jak? Nie trzymałeś go pod kluczem w sejfie? Nie mogę w to uwierzyć!
Harold nic nie powiedział, opuści! tylko głowę na piersi. Jego oddech stawał się coraz bardziej chrapliwy; odgłosy, które wydawał, przypominały dźwięki wydobywające się ze starych miechów fisharmonii w drewnianym kościółku w Klipdrift.
– Odwiedził mnie ktoś, kogo znam jeszcze z Capetown – powiedział Barney. – Złożył ofertę kupna, mówiąc, że Brytyjczycy chcą zaprezentować diament królowej. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, ale dowiedziałem się później, że prawdopodobnie nie pracuje już dla Brytyjczyków od wielu lat. Ma jakieś powiązania ze zwiadowcą Burów o nazwisku Simon de Koker, który jest z kolei tajnym agentem ruchu oporu w Transvaalu.
Harold podniósł głowę i ciągle jeszcze z niedowierzaniem patrzył na Barneya. Był wstrząśnięty i miał trudności ze złapaniem oddechu.
– Wpadł w ręce Burom? Diament powędrował do Burów?
– Takie są moje przypuszczenia – powiedział Barney.
– Miłosierny Boże, nie mogę w to uwierzyć – powiedział Harold. – Wiesz, co będzie, kiedy Burowie położą na nim swoje łapy? Albo zażądają za niego okupu i będą domagać się uznania ich niepodległości, albo sprzedadzą go Rosjanom i kupią wystarczająco dużo broni oraz amunicji, żeby wykurzyć Brytyjczyków z pól diamentowych i zepchnąć ich aż do Oranjerivier.
– Wiem o tym, Haroldzie. – Barney wzruszył ramionami. – Nie mam stuprocentowej pewności, że chodzi o Burów. Nie ma żadnych pewnych dowodów. Ale to wydaje się najbardziej prawdopodobną wersją. Burowie mogliby bardzo wiele zyąkać, kradnąc diament, i równocześnie bardzo wiele stracić, gdyby został oszlifowany i sprzedany za granicą.
– Jak oni…? – zapytał Edward, pokazując ręką na sejf.
– Obawiam się, że Sara dała im klucz – powiedział Barney. – Uciekła razem z nimi, z Joelem i nianią.
– Pstrokata załoga – zauważył Edward.
– Pstrokata czy nie, mają Gwiazdę Natalię i nie wiadomo, gdzie są.
– Wybaczcie mi, ale muszę poprosić o szklankę wody – powiedział Harold.
Barney zadzwonił dzwonkiem na Horacego. Harold rozluźnił krawat. Siedział w fotelu, ocierając czoło i ciężko dysząc.
– Więc nazwałeś go Gwiazdą Natalią? – uśmiechnął się Edward. – Czy to między innymi dlatego Sara tak gorliwie służyła im swoją pomocą?
Barney spuścił wzrok i zaczął układać pióra oraz ołówki na biurku.
– Powiedzmy, że nasze małżeństwo dalekie było od ideału. Ale mimo wszystko przeżyłem szok, kiedy zorientowałem się, że to jej sprawka.
– Kiedy to się stało? – zapytał Harold.
– Wczoraj rano, kiedy byłem w kopalni. Dopiero wczesnym popołudniem spostrzegłem brak klucza i zrobiłem z siebie kompletnego idiotę, puszczając się za nimi w pogoń wzdłuż Hopetown Road, myśląc, że pojechali do Cape. Jednak ani śladu po nich.
– Z tego, co mówiłeś o Simonie de Kokerze, wydaje się bardziej prawdopodobne, że pojechali do Transvaalu – powiedział Harold.
Wszedł Horacy i Barney poprosił o szklankę wody dla Harolda oraz o filiżankę mocnej kawy dla siebie. Edward powiedział, że „zadowoli się" karafką whisky, która stała na biurku.
– Najważniejsze, żeby przeszkodzić tym draniom w oszlifowaniu go – powiedział wolno Harold, kiedy Horacy wyszedł. – Kiedy się go oszlifuje, nie masz prawie szans na udowodnienie, że jest twój. Kiedy znajduje się jeszcze w stanie surowym, możemy go zidentyfikować. Robiłem zdjęcia ze wszystkich stron i rysunki. Mam też odlew gipsowy.
– Nie powinni mieć wielkich trudności z oszlifowaniem go, prawda? – Zastanawiał się Barney. – Jest przecież wielu dobrych szlifierzy w Amsterdamie, którzy zrobią to, nie zadając zbędnych pytań.
– Tak, masz rację – westchnął Harold. – Lecz szlifowanie takiego dużego diamentu, Gwiazdy Natalii, jak go nazwałeś, może potrwać nawet do osiemnastu miesięcy.
A zanim wygładzą wszystkie powierzchnie, ciągle jeszcze będziemy mieć szansę udowodnienia, że jest twój.
– Jeśli w ogóle pojedzie do Amsterdamu i jeśli go tam odnajdziemy. Równie dobrze mogą go teraz sprzedać na dwór rosyjski lub Austriakom, mogą go też wysłać do Ameryki.
Harold wypił wodę i wytarł usta chusteczką.
– Trzeba się trochę rozejrzeć i koniecznie musimy się dowiedzieć, dokąd go wywieźli. Jedno jest pewne – nie powierzą go drugorzędnym szlifierzom. Będą musieli dotrzeć do najlepszych, więc nie mają specjalnie wyboru.
– Myślę, że tylko trzej szlifierze wchodzą tutaj w rachubę: Josef van Steenwijk, który pracuje dla Costera w Amsterdamie, Levi Baumgold z Annen's, także w Amsterdamie, oraz Itzik Yuseel, który jest czołowym szlifierzem Roosendaal w Antwerpii.
Barney usiadł wygodnie na krześle i małymi łyczkami popijał kawę. Był niepocieszony.
– Mogą trzymać diament w ukryciu przez wiele lat, zanim zdecydują się go oszlifować. Mogą też sprzedać go teraz, w ogóle nie szlifując.
– No cóż – powiedział Harold – musimy się z tym liczyć… wtedy nie zobaczysz go już nigdy na swoje oczy. Ale myślę, że każdy, kto decyduje się sprzątnąć największy diament na kontynencie jego właścicielowi prosto sprzed nosa, jest na tyle inteligentny, że będzie próbował zarobić na nim jak najwięcej pieniędzy. Nie szlifowany będzie zbyt łatwo rozpoznawalny i równocześnie zbyt trudno będzie go potem ponownie sprzedać. Przypomnijcie sobie, co Thomas Pitt zrobił z Regentem… wysłał go prosto do Londynu i dał tam oszlifować, żeby nikt inny nie mógł go sobie przywłaszczyć. Moim zdaniem w ciągu miesiąca diament zostanie przemycony do Amsterdamu lub Antwerpii.
Edward Nork nalał sobie pełen kieliszek whisky i głośno zatkał karafkę. Przeszedł przez pokój i stanął przy oknie z okularami zatkniętymi na czole pogrążony w swoich własnych myślach.
– Trzeba będzie wysłać kopie rysunków Harolda do wszystkich głównych kupców diamentów, informując jednocześnie, że diament został skradziony. Nie powstrzyma to co prawda tych pozbawionych skrupułów, ale być może przestraszy niektóre szacowne domy. Na zdrowie!
Przełknął whisky, po czym dostał takiego ataku kaszlu, że aż zsiniał na twarzy.
– Zgoda – powiedział Barney. – Jeśli to najlepsze wyjście z sytuacji, to zróbmy tak. Ale coś wam powiem: wolałbym, żeby ten diament wpadł mi do przepaści, niż dostał się w ręce tych ludzi.
– Wiem – ze zrozumieniem powiedział Harold – ale tak to już jest z diamentami. Wyzwalają w ludziach zaborczość i zazdrość. Ci którzy je mają, przestają wtedy być sobą. A dlaczego? Pięć karatów, dziesięć karatów, piętnaście karatów, są warte więcej niż inne kamienie. Prawie dwa razy tyle co szmaragdy, sto razy tyle co złoto.
– Nic nie są warte, jeśli się je straci – wtrącił swoje trzy grosze Edward z przesadnie ponurym wyrazem twarzy, po czym czknął.
Przypuszczenia Barneya dotyczące Hunta i Simona de Kokera okazały się słuszne, chociaż Hunt zrezygnował z posady państwowej zaledwie dwa miesiące temu, dzień po tym, jak Koker spotkał się z nim w restauracji hotelowej i zaoferował swą pomoc w zdobyciu Gwiazdy Natalii. De Koker nie palił się zbytnio do opowiedzenia Huntowi o tajnej misji Burów, ale z drugiej strony potrzebował kogoś, kto swoim pojawieniem się w Vogel Vlei nie wzbudzi żadnych podejrzeń. Poza tym obawiał się, że Barney dowiedział się o tym, że jest agentem i pracuje dla Burów. Gdyby tak było, kazałby Brytyjczykom aresztować go, gdyby tylko przestąpił próg jego domu.
Hunt, ze swojej strony, spragniony był odrobiny podniecenia i odrobiny niebezpieczeństwa, a poza tym kusiła go perspektywa wzięcia udziału w domowo-kryminalnych szachrajstwach. Kiedy przyjechał do Vogel Vlei, bardzo mu było na rękę, że Barney uparcie obstaje przy swoim i nie chce sprzedać diamentu za żadną cenę – zwłaszcza, że na koncie bankowym w Capetown Hunt miał trzydzieści sześć funtów, więc do miliona czterystu trochę mu brakowało. Szczególnie zainteresował się Sarą – znudzoną, zirytowaną burżujką – i starał się za wszelką cenę wykorzystać jej niezadowolenie dla zrealizowania swoich planów. Mówił jej, że jest ładna i jednocześnie, że ją zaniedbywano, porównywał ją do angielskiej róży, niedocenianej i więdnącej w tym suchym, szarym zakątku Imperium. Joela łatwo było pozyskać, jego niechęć do Barneya była tak wielka, że jak mawiał Hunt, „mogłaby wypalać dziury w dywanie".
Kiedy ukradli diament, pojechali jednak nie w kierunku Transvaalu, jak zakładali Barney oraz Harold, nie mieli wcale takiego zamiaru. Zgodnie z instrukcjami de Kokera ze Swarplaas (farmy na Witwatersrand, kwatery głównej ruchu oporu Burów), mieli wywieźć diament z kraju tak szybko, jak to tylko było możliwe. W trzecim tygodniu marca miał na nich czekać holenderski parowiec w porcie LourenČo Marques. Podróż nad morze miała być trudna i prawdopodobnie niebezpieczna. Lecz de Koker zorganizował mały konwój Burów, ochotników, który miał na nich czekać w Wesselstroom i poprowadzić przez góry Drakensberg do New Scotland. Po dotarciu do Lakę Chrissie mieli skręcić ponownie na wschód i jechać wzdłuż rzeki Impellus. Kiedy będą już na terenach Portugalii, mieli kierować się nad morze.
Na samym początku, aby zmylić Barneya, skierowali się na północ i pojechali kawałek drogą, która wiodła wzdłuż doliny Vaal do Klerksdorp, prowadząc do samego serca Transvaalu. Lecz po przejechaniu kilku mil skręcili na wschód i znaleźli się na otwartej równinie. Pierwszą noc spędzili przy dymiącym ognisku na otwartym stepie, niedaleko osady Boshof. Wcześnie rano wyruszyli w kierunku stolicy Orange Free State, Bloemfontein. Zabrało im dwa dni, aby się tam dostać. Jechali tak szybko, jak tylko mogli, lecz za to kiedy zajechali na miejsce, odpoczywali przez następne dwa dni. Sara wykąpała się, kupiła kilka sukienek na dalszą podróż, a Joel zaopatrzył się w niezbędne lekarstwa: proszek Dovera oraz maść z kwasem bornym.
Simon de Koker wymienił ich eleganckie, lecz niepraktyczne lando na zwykły wóz, który załadował wołowiną, szynką, wędzonym serem oraz ośmioma beczkami wody.
Edward miał rację, nazywając ich pstrokatą załogą. Już na samym początku trudnej podróży przez Orange Free State wybuchały ostre kłótnie o to, gdzie kto ma siedzieć, kto jest szefem i najważniejsze ze wszystkiego, do kogo należy teraz Gwiazda Natalia. Sara, która wyjęła klucz z komody Barneya i wzięła kamień z sejfu, była najzupełniej pewna, że diament należy teraz do niej. Simon de Koker powiedział, że jeśli tak, to po co miałby teraz ją wieźć taki szmat drogi? Diament jest teraz własnością prawdziwego rządu Transvaalu, własnością Burów. Zostanie oszlifowany i sprzedany w Amsterdamie, żeby sfinansować powstanie Burów przeciwko brytyjskim ciemięzcom. Joel utrzymywał, że diament jest w połowie jego własnością, ponieważ jest właścicielem połowy kopalni, w której go znaleziono. Hunt upierał się, że diament powinien zostać sprzedany w stanie surowym, tak szybko jak to tylko możliwe. Zyski powinny zostać podzielone na cztery części, z czego kilkaset funtów miała dostać Nareez. Niania cierpiała na udar słoneczny i nic nie mówiła, żując nasiona kolendry i patrząc na malownicze jeziora i rzeki błyszczące w oddali jak Ganges w Rąjsha-hi w gorące dni jej dzieciństwa.
Powoli zbliżali się do podnóża gór Drakensberg, lecz żadne z nich nie wiedziało, że inwazja na kraj Zulusów, prowadzona przez sir Bartla Frere, już się rozpoczęła i że zaledwie dwieście mil na wschód Lord Chelmsford posuwał się w kierunku stolicy, Ulundi, na czele trzech kolumn regularnego wojska oraz ochotników. 11 stycznia, na tydzień przed kradzieżą diamentu, główna kolumna Lorda Chelm-sforda przeprawiła się przez rzekę Buffalo w Rorke's Drift, a 20 stycznia, kilka mil dalej, założyła nowy obóz u podnóża tajemniczej góry o kształcie sfinksa i nazwie Isandhlwana.
22 stycznia w środę, po tym jak Sara, Hunt i Joel ukradli Gwiazdę Natalię i gdy znajdowali się o dzień drogi na wschód od Bloemfontein, dwadzieścia tysięcy wojowników Zulu zaatakowało obóz Lorda Chelmsforda, mordując prawie tysiąc czterystu żołnierzy oraz ochotników z Natalu i zostawiając stoki wzgórz usiane spalonymi namiotami, splądrowanymi wozami oraz martwymi ciałami. Z sześciu kompanii drugiego regimentu Warwickshire nikt się nie uratował, a popękana ziemia wzdłuż rzeki Buffalo przesiąknięta została krwią parobków, kucharzy, furmanów i muzykantów, którzy próbowali zbiec, kiedy Zulusi przebili się przez pierwszą linię frontu. W tym samym dniu zaledwie stu czterech żołnierzy brytyjskich odparło atak czterech tysięcy Zulusów na brytyjską stację misyjną i szpital w Rorke's Drift. Lord Chelmsford był jednak zmuszony się wycofać, poczekać na posiłki oraz zrewidować swoje pogardliwe opinie na temat armii Cetewayo.
Przez trzy dni bez przerwy rozlegały się huki strzałów, kiedy Hunt, Sara i Joel przemierzali Drakensberg. Wokoło rozbrzmiewał ogień zaporowy, niebo płonęło łuną, a strugi ulewnego deszczu spływały im po twarzach. Konie płoszyły się i stawały dęba, a ich kopyta ślizgały się po mokrych skałach. Przy pokonywaniu każdej mili, sześć, siedem razy koła wpadały w żleby czy bruzdy i za każdym razem Simon de Koker z Huntem musieli je podważać drągami i pchać. Joel przeklinał i narzekał, kiedy Sara i Nareez musiały mu raz pomóc zejść na dół, bo trzeba było odciążyć wóz. Musieli siedzieć na deszczu na pobliskim głazie jak zmokłe kury, czekając, aż wóz znajdzie się ponownie na szlaku.
– Od czasu do czasu dostaje się porządną nauczkę za to, że nie jest się zadowolonym z tego, co się ma – zauważyła przemoczona do suchej nitki Sara, w dzień, w którym osiągnęli najwyższe rejony Drakensberg. Siedziała przy drodze z płócienną torbą barwy khaki na głowie, w przeciwdeszczowej pelerynie zarzuconej na ramiona i w białych botkach zabłoconych i zupełnie przemoczonych. Lodowaty deszcz zacinał, wiał przy tym wyjątkowo silny wiatr, kiedy to wóz ponownie się zaklinował, tym razem w starych, wąskich koleinach wyżłobionych w skale przez ciężkie wozy Burów.
– Zadowolonym? – zdziwił się Joel. – Jak mogłaś być zadowolona z Bameyem? Nawet to jest lepsze od siedzenia w tym grobowcu, na próżno usiłując sobie przypomnieć, co to jest ludzka godność.
– Myślisz, że teraz odnalazłeś swoją godność? – zapytała zgryźliwie Sara.
Joel na głowie miał szeroki, mokry kapelusz, z którego kapało mu na ramiona, miał jeszcze na sobie zabłocony brązowy płaszcz i postrzępione szare spodnie. Owinął się kocem, żeby nie przeziębić nerek oraz nie przemoczyć lewego kikuta, a prawą nogę wsadził w skórzaną torbę, żeby deszcz nie dostał się do buta.
– Przynajmniej jestem wolny – powiedział, choć nie zabrzmiało to szczególnie przekonywająco.
Sara wyjęła wilgotną chusteczkę do nosa i przetarła nią twarz.
– Oddałabym każdą wolność za gorącą kąpiel.
– Mamy diament – powiedział Joel. – Za miesiąc będziemy już daleko stąd, w drodze do Amsterdamu. Kiedy go oszlifujemy, sprzedamy i każde z nas dostanie swoją część, będziemy bogaci. Będziemy mogli wtedy robić wszystko. Za rok o tej porze nie będziemy mieli żadnych zmartwień, heleuai.
Sara patrzyła na niego przez chwilę, a krople deszczu ściekały jej po rzęsach.
– Naprawdę myślisz, że podzielę się diamentem z Burami?
Teraz z kolei Joel utkwił w niej badawczy wzrok.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Dokładnie to, co usłyszałeś. Nie ukradłam diamentu po to, żeby pomóc Burom, wierz mi. Oni mnie nic nie obchodzą. Są dzicy, prymitywni, bez przerwy palą fajki i jedzą jakieś dziwne gatunki sera. Spójrz tylko na tego Simona de Kokera. Śmierdzi jak muł i nie wiadomo, kiedy ostatni raz czesał tę swoją brodę.
Joel podniósł kamyk i zaczął go obracać w palcach. Kilka jardów stąd Simon de Koker próbował wydostać żelazną obręcz koła z wyżłobienia w skale. Posługiwał się łomem i słychać było zgrzyt metalu trącego o mokry piaskowiec. Hunt, prawie fioletowy na twarzy, starał się pchnąć wóz naprzód.
– Nie pozwoli ci z nim uciec – powiedział Joel. – Nie jedzie całej tej drogi z Capetown i z powrotem, a potem do Lourenco Marąues tylko po to, żeby ci pomachać na pożegnanie.
– Może on jedzie do Lourenco Marąues, bo ja nie – powiedziała Sara z naciskiem.
Joel podrzucił kamyk do góry, po czym go złapał.
– A dokąd ty jedziesz? – zapytał ironicznie.
– Zdradzisz mnie, jeśli ci powiem. Prawdopodobnie i tak mnie zdradzisz.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – Joel udawał zdziwienie.
– Zdradziłeś swojego własnego brata. Joel prychnął pogardliwie
– Tak to nazywasz?
– A jak ty to nazywasz?
– Ja to nazywam walką o przetrwanie. Czasami nazywam to sprawiedliwością.
Simon de Koker smagnął batem i krzyknął na konie:
– Prrr! No już stać! Stać, kościotrupy!
– Wrzaski tu nic nie pomogą! – zawołał głośno Joel, przekrzykując deszcz. Simon de Koker rozejrzał się wokół i posłał mu chłodne, wrogie spojrzenie. Joel wyszczerzył do niego zęby i powiedział: – Nie przejmuj się. Co ja wiem o koniach?
Gdy konie szarpały się na wszystkie strony, ich kopyta ślizgały się, a boki parowały, Sara powiedziała szeptem:
– Milion funtów dla jednej osoby to suma idealna. Milion funtów podzielony na dwie osoby to też nieźle. Lecz milion funtów podzielony na cztery? To po prostu za mało. A podejrzewam, że nasz śmierdzący przyjaciel, Bur, nie ma nam wcale zamiaru dać więcej niż symboliczną sumę w dowód wdzięczności za fatygę. To nadgorliwiec, a takim powinno się mniej ufać niż pospolitym kryminalistom. W każdym razie tak mówi tata.
Joel nadal obracał kamyk, wreszcie zamachnął się i rzucił go w stronę drogi wiodącej z powrotem do Orange Free State.
– W takim razie będziesz musiała pomyśleć, w jaki sposób się go pozbyć, prawda? Jego i Hunta.
– Z Huntem nie będzie kłopotów. Jest jak dziecko. Będą natomiast kłopoty z de Kokerem.
– Co masz zamiar zrobić? Chcesz uderzyć go w głowę butelką, związać i zostawić?
Usta Sary były sine z zimna.
– Będziemy musieli go zabić – oświadczyła. – Zna tutejsze tereny lepiej od nas. Jeśli go nie zabijemy, przetnie liny i podąży naszym tropem. W każdym razie należy przypuszczać, że chce to samo zrobić z nami. Gdybyś był na jego miejscu, wlókłbyś ze sobą pełny wóz taki szmat drogi do Lourenco Marąues, jeśli sam mógłbyś tam dotrzeć o wiele szybciej? Ciągnąłbyś ze sobą kalekę i dwie kobiety? Prawdopodobnie czeka tylko na dogodne miejsce w górach, żeby przeciąć postronki koni, a nas strącić w przepaść.
– Masz zbyt bujną wyobraźnię, żeby nie użyć bardziej dosadnych określeń – powiedział Joel. – I nie przesadzaj z tym „kaleką", bardzo cię proszę.
– Gdybyś nie był kaleką, sam byś sobie z nim poradził – odparowała Sara. – A tak, ja to muszę zrobić.
– Co masz zamiar zrobić? – zapytał Joel z figlarną miną. – Każesz Nareez zaściskać go na śmierć?
– Nareez jest moją towarzyszką – oświadczyła Sara. – Nie prosiła wcale, żeby ją wleczono po całej Afryce, i jest bardzo dzielna. – Zawahała się i po chwili rzekła: – Zastrzelę go.
– Czym? Nawet nie masz pistoletu.
– De Koker ma karabin. Wystarczy.
– On z nim śpi. Nosi go bez przerwy przy sobie. Myślisz, że pozwoli go sobie odebrać?
– Zobaczymy – powiedziała Sara.
Rozległ się huk dalekiego pioruna i jak w kiczowatym przedstawieniu operowym, błyskawica rozjaśniła niebo nad górami. Po chwili deszcz zaczął powoli ustawać. Spieniona woda spływała po pokrytym koleinami szlaku i rozpryskiwała się o koła wozu.
– Wio! wio! wio! – zawołał Simon de Koker, i tylne koła wozu wydostały się wreszcie z zagłębienia w skale. Wóz ruszył jakieś sześć, siedem stóp do przodu, a mokry płócienny dach powiewał na wietrze, raz po raz uderzając o szkielet wozu.
– Jest tylko jeden problem – szepnął Joel do Sary, kiedy zostali sami (Hunt z Nareez pospieszyli na pomoc de Kokerowi, popychając wóz od tyłu). – Jeśli zabijemy de Kokera, to jak się stąd wydostaniemy?
– Stąd już łatwo – powiedziała Sara, a kiedy zorientowała się, że Simon de Koker usłyszał jej słowa, uśmiechnęła się. – Prawda, panie de Koker? Całkiem łatwo?
Simon de Koker chwycił Joela tak brutalnie, jakby był szmacianym strachem na wróble. Nareez chwyciła za jedną nogę i wspólnie zanieśli go z powrotem na wóz, przy czym Joel przez cały czas chwiał się niepokojąco na wszystkie strony.
– Droga stąd do Lourenco Marąues jest bardzo trudna – powiedział Simon de Koker. – Sam jej dobrze nie znam, dlatego musimy zabrać dodatkowo kilku przewodników z Wesselstroom. Specjalnie nie jedziemy łatwiejszą drogą. Jeżeli złapią nas Brytyjczycy i zabiorą diament, będziemy musieli czekać wiele lat, zanim przystąpimy do kolejnej próby walki o niepodległość.
– Za to łatwo dostać się stąd do Durban, prawda?
– Do Durban? – powtórzył podejrzliwie de Koker, kiwając na Hunta, że może puścić wóz.
– Mieszkałam tam – powiedziała Sara, uśmiechając się zalotnie.
Simon de Koker odchrząknął i popchnął Joela na tył wozu. Hunt, z mokrymi włosami klejącymi się do czoła, z wilgotnymi ciemnymi plamami na rękawach płaszcza, podniósł klapę wozu.
– Zobaczymy, jak daleko zajedziemy, zanim będziemy musieli powtarzać wszystko od początku – powiedział.
Przez następne cztery mile jechali w milczeniu. Wjechali do Natalu, zjechali do doliny Sand River i jechali dalej w kierunku Ladysmith. Deszcz padał coraz słabiej, a gdy ustał zupełnie, pojawiła się delikatna szara mgła. Górzysty krajobraz spowity mgłą zrobił się tak tajemniczy i nierzeczywisty jak na księżycu. Simon de Koker siedział z przodu, powożąc. Nareez, otulona w swój indyjski szal, siedziała obok niego. Joel leżał z tyłu z głową opartą o wór z mąką i chrapał. Hunt i Sara siedzieli naprzeciwko siebie, nic nie mówiąc, za to ich oczy bez przerwy się spotykały. Hunt przyglądał się jej natarczywie, wyczekująco; Sara patrzyła na niego z udawaną obojętnością, raz po raz odwracając wzrok.
– Kiedy masz zamiar pozbyć się…? – zapytał Hunt, kiedy z hałasem przejeżdżali przez zagłębienie w drodze nie opodal rzeki Klip.
Sara zmarszczyła brwi, lecz Hunt kiwnął energicznie głową, patrząc w stronę zgarbionych pleców Simona de Kokera.
– Nie wiem, o czy mówisz – oświadczyła Sara.
– Oczywiście, że wiesz, o czym mówię – odparł Hunt ze złośliwym uśmiechem na twarzy. – Jutro rano skręcamy na północ, do Ladysmith, a potem do Wakkerstroom, no i stamtąd za trzy tygodnie powinniśmy być w Lourenco Marques. Tutaj droga się rozgałęzia. W prawo do Lourenco Marques, w lewo do Durban. Mnie pani nie oszuka, pani Blitz. Wiem, co zamierzasz. Wiem, że bomba zegarowa już została uruchomiona. Kiedy nastąpi wybuch? Słyszałem, jak szeptałaś do ucha Joelowi. Nie pozwolisz, aby Burowie uciekli z twoim cennym diamentem, prawda? Tym bardziej że zamierzają się nim posłużyć w walce z Brytyjczykami. De Koker nie mylił się co do twojej perfidii, ale zapomniał chyba o twoim patriotyzmie. Prawdziwa z ciebie dama. W Capetown aż się od nich roi. Same patriotki.
Turkot kół z metalowymi obręczami był na tyle głośny, że Simon de Koker nie mógł usłyszeć, o czym mówi Hunt. Spędziwszy tyle lat w służbie państwowej, Hunt nauczył się plotkować o ludziach tuż pod ich nosami, nie wzbudzając przy tym najmniejszych podejrzeń. Nazywał to „ambasadowym szeptem".
Sara spojrzała na Joela, który spał z otwartymi ustami i głową wciśniętą między worki z mąką.
– Rozważam różne możliwości – powiedziała Sara.
– Oczywiście. De Koker na pewno zrobi to samo. Sara dotknęła ręką sakiewki ze skóry, która wisiała teraz na jej szyi przywiązana do złotego, wysadzanego diamentami naszyjnika.
– Będzie musiał najpierw mnie zabić. Też na pewno o tym wie.
– Jestem pewien, że tak. Nie wiem, dlaczego nie zabił jeszcze nas wszystkich.
– Myślę, że wiem dlaczego – powiedziała Sara. – To jeden z tych ludzi, którzy potrzebują wpierw moralnego usprawiedliwienia dla wszystkich swoich czynów. Tak to jest z kalwinistami oraz politycznymi entuzjastami. Nie mogą zacząć działać, póki się ich nie skrzywdzi. To surowi ludzie, ci Burowie, bardzo surowi, ale także bardzo religijni i dlatego Simon de Koker nic nam nie zrobi, dopóki my nie zrobimy pierwszego kroku.
– Hmm – mruknął Hunt, marszcząc czoło. – Interesująca teoria.
– Mam nadzieję, że to teoria, która sprawdzi się w praktyce – odparła Sara. – Mam też nadzieję, że kiedy zrobimy pierwszy ruch, będzie na tyle skuteczny, że pan de Koker nie zdąży się na nas zemścić.
– Co właściwie zamierzasz? – zapytał Hunt z uśmiechem.
Sara spojrzała na Joela, który ciągle chrapał na workach z mąką.
– On też chciał to wiedzieć.
Tej nocy odbili od głównej drogi i przywiązali konie do kępy krzaków. Nadal było mgliście i kiedy rozpalili ognisko, żeby przegotować wodę na herbatę oraz ugotować garnek solonej wołowiny z fasolą, paliło się najpierw słabym płomieniem, po czym strzeliło w górę jasnym pomarańczowym ogniem. Znajdowali się o dziesięć mil od Ladysmith i drogi, która miała ich poprowadzić na północ, do Newcastle, następnie do Wesselstroom i wreszcie do New Scotland i Lourenco Marques, lecz konie były zmordowane, trzęsły się, w dodatku Joel prawie od godziny klął i skarżył się Simonowi de Kokerowi na swoją nogę. W końcu małomówny Simon de Koker powiedział:
– Tu się zatrzymamy – i pociągnął za drewnianą rączkę hamulca.
Przy jedzeniu prawie się do siebie nie odzywali. Wszyscy byli wykończeni i zmarznięci, a ponieważ wierzchołki gór zostały już daleko z tyłu, stawali się w stosunku do siebie coraz bardziej nieufni. Simon de Koker siedział z dala od reszty, z bronią opartą o młode drzewko, i mozolnie zdejmował scyzorykiem skórkę z kiełbasy.
– Jestem wykończony – odezwał się wreszcie Joel. – Nareez, przynieś mi moje koce, proszę.
Niania specjalnie ociągała się z jedzeniem, zanim w końcu wstała i przyniosła Joelowi koce. Nie była niczyją służącą, no, może tylko Sary, a nawet Sara traktowała ją raczej jak matkę niż jak pomoc domową. Hunt poszedł szukać swojej pościeli i zrobił sobie pod gałęziami drzew mały namiot z płóciennego pokrowca, który w czasie jazdy przykrywał pudełka i beczki wystające z wozu. Po chwili przy ogniu zostali już tylko Sara i Simon de Koker. Siedzieli w odległości dziesięciu stóp od siebie, po przeciwnych stronach ogniska. Z napięciem obserwowali się nawzajem. Ogień trzaskał, strzelał w górę, a zewsząd otaczała ich srebrna mgła, która wydawała się nie mieć ani początku, ani końca. W pewnej chwili Sara poczuła, że istnieje tylko ten zamazany, tajemniczy świat mgły, niewidzialnych gór i upiornych drzew.
– Myślę, że wkrótce ja poniosę diament – powiedział Simon de Koker, nie podnosząc wzroku.
– Tak pan myśli? – Sara uniosła brwi.
– Aha, ze względu na bezpieczeństwo. Kobieta nie powinna nosić przy sobie tak cennej rzeczy.
– A ja myślę, że sama sobie poradzę, dziękuję. Wychowałam się w końcu w Natalu. Mam głowę na karku.
– Hmm… tego się właśnie obawiam – powiedział Simon de Koker.
Ukroił jeszcze jeden kawałek kiełbasy i wpakował go sobie do ust prosto z noża.
– Obawia się pan, że ucieknę z diamentem sama? Simon de Koker żuł powoli, przełknął i powiedział:
– Przeszło mi to przez głowę. Proszę nie mówić, że i pani o tym nie myślała.
– Oczywiście, że tak. Ale w końcu wszyscy jedziemy na tym samym wózku, prawda? Wszyscy jesteśmy tak samo winni. Wszyscy więc powinniśmy mieć z tego jakąś korzyść. Spodziewam się, że zażąda pan znacznego procentu od zysku na ruch oporu w Transvaalu, ale nie mam panu wcale tego za złe. Brytyjczycy nie mieli nigdy dobrego zdania o Burach, więc dobrze rozumiem pańskie motywy.
Simon de Koker bacznie obserwował Sarę. W świetle ogniska jego oczy połyskiwały pomarańczowym blaskiem.
– Myślałem, że jest pani zagorzałą patriotką – powiedział.
Sara uśmiechnęła się do niego.
– Obawiam się, że korzyści materialne są ważniejsze niż patriotyzm. Tak mi zawsze powtarzano w domu. Mój ojciec, Gerald Sutter, zajmuje się handlem morskim, może pan o nim słyszał?
Simon de Koker kiwnął głową.
– Panie de Koker, jest pan bardzo odważnym człowiekiem – powiedziała Sara. Czekała kilka sekund, aby wypowiedziane przez nią słowa w pełni do niego dotarły, po czym dodała: – Jest pan odważny, ponieważ naraża pan swoje własne życie, aby obalić tyrana i obojętnie jaki to tyran, ma pan moralne i religijne prawo do walki z nim. Po raz pierwszy jestem po stronie Burów.
– Czy jest wielu Anglików, którzy myślą podobnie jak pani? – zapytał ostrożnie Simon de Koker.
– Paru. Ci, którzy przyjechali do Afryki dawno temu i na własne oczy widzieli, z jakim uporem i trudem musieli walczyć o swoją niepodległość. Nie wszyscy jesteśmy pozbawieni wrażliwości, niech mi pan wierzy. Podziwiamy waszą walkę i wiemy, że pewnego dnia odniesiecie zwycięstwo.
– Hm – mruknął Simon de Koker, podejrzliwie spoglądając na Sarę. Widać było, że jej pochwały sprawiały mu przyjemność.
Sara wstała, obeszła ognisko i stanęła o kilka kroków od Simona de Kokera. Blask dogasającego ogniska oraz mgła nadały jej twarzy dobroduszny, łagodny wyraz.
– Gdyby mnie pan tak nie unikał, zauważyłby pan, że jestem kobietą czułą i wrażliwą – powiedziała Sara.
– Tak – powiedział Simon de Koker. Złożył scyzoryk i spojrzał na swoje ręce. Były tłuste od kiełbasy. Wytarł je dokładnie w mokrą trawę.
Sara podeszła bliżej, podciągnęła spódnicę i uklękła tuż przy nim.
– Niech się pan mnie nie boi – powiedziała. – Podczas wojny i w czasie niebezpiecznych podróży zdarzają się takie rzeczy. Mężczyźni i kobiety, którzy przeżywają trudne chwile, biorą od siebie nawzajem, co tylko mogą, zapominając o swoich obowiązkach i nie troszcząc się o przyszłość. Pan jest agentem Burów, a ja angielską damą. Powinnam myśleć o mężu i nie zapominać o swoim dobrym wychowaniu. Pan powinien mnie pilnować, traktować jak więźnia i nie wysłuchiwać tych moich wywodów. Powinien pan myśleć o Transvaalu.
– O Transvaalu? – Simon de Koker zmarszczył czoło, tak jakby nie zrozumiał, co powiedziała. Był sparaliżowany zapachem jej perfum, jej kobiecością, sugestywnym tonem głosu oraz zimnym angielskim akcentem. Ostatnim razem spał z dużą Murzynką o grubym tyłku, w pokoju na zapleczu Maloney's Bar, w Dutoitspan, a było to trzy miesiące temu.
Sara wyciągnęła rękę i delikatnie pociągnęła Simona de Kokera za rzadką brodę.
– Nie zadawaj żadnych pytań – szepnęła. – Nie spodziewaj się dalszego ciągu. Zawsze wszystkiemu zaprzeczę, możesz być tego pewien. Idź teraz do wozu i rozłóż koce, za chwilę do ciebie przyjdę.
Simon de Koker wolnym i niezdecydowanym ruchem chwycił ją za przegub dłoni. Pod paznokciami miał czarne obwódki z brudu i obydwoje spostrzegli kontrast między bladą skórą Sary z widocznymi na niej gdzieniegdzie niebieskimi żyłkami a oblepionymi błotem, twardymi paznokciami Simona de Kokera, lecz Sara położyła swoją drugą rękę na dłoni Simona, tak jakby chciała mu w ten sposób dodać otuchy.
– Jesteś bohaterem – powiedziała – a żaden prawdziwy bohater nigdy nie miał czystych rąk.
– Kiedy już skończymy… dzisiaj… oddasz mi diament? – zapytał Simon de Koker chropawym głosem.
Oczy Sary były duże i wydawały się szczere.
– Jeśli udowodnisz, że mi ufasz… wtedy ja też pokażę, jak bardzo ci ufam…
– A diament?
– Wszystko – szepnęła. – Wszystko, co zechcesz.
Simon de Koker rozejrzał się wokoło – pozostali uczestnicy wyprawy leżeli zawinięci w koce. Wszyscy już spali. Wreszcie głęboko odetchnął, chwycił swój karabin i stał przez chwilę w mgle, nie mogąc się zdecydować.
– Za chwilę przyjdę – powiedziała Sara.
Chcąc go zachęcić, uniosła swój złoty naszyjnik, tak by zobaczył skórzany woreczek, w którym spoczywał diament. Skinął głową, założył kapelusz z szerokim rondem i odszedł w stronę wozu. Jego wysoka, pałąkowata sylwetka rozpłynęła się we mgle.
Sara czekała pięć, sześć minut, patrząc na migoczący, gasnący ogień. Potem zdjęła sakiewkę z szyi, zaniosła ją w miejsce, w którym spała Nareez, i włożyła pod jej koc. Ostrożnie ominęła Joela i na palcach odeszła w stronę wozu.
Simon de Koker czekał na nią na posłaniu z koców, które przygotował na podłodze wozu, między skrzynkami z herbatnikami a beczkami z wodą. Siedział teraz, pykając swoją fajkę. Kiedy podeszła bliżej, ujrzała jego spoconą, brodatą twarz, mocno zarysowane pod skórą łukowate żebra, klatkę piersiową pokrytą ciemnymi znamionami oraz gęstymi, kręconymi włosami. Powiesił kapelusz na jednym z haczyków z boku wozu, a obok niego, w zasięgu ręki, tak blisko jego nagiego ciała, jak to tylko możliwe, leżał jego karabin Mauser, błyszczący i ciemny.
– Nie spieszyłaś się zbytnio – uśmiechnął się.
– Chciałam się upewnić, czy wszyscy śpią.
Wyjął fajkę z ust i wysypał tytoń na jedną z beczek z wodą.
– Całe to towarzystwo zasypia, jak tylko się im pomacha kocem przed oczami. To zwykłe żółtodzioby. Pochowałem takich dziesiątki na Great Karoo, palców u rąk i nóg by nie starczyło.
Sara zdjęła i złożyła płaszcz. Następnie zaczęła rozpinać swoją niebieską suknię w kwiaty. Simon de Koker głośno przełknął ślinę.
– Chyba się nie boisz? – zapytała Sara.
– Dlaczego miałbym się bać – wyszczerzył zęby Simon de Koker. Mówił z wyraźnym afrykańskim akcentem.
– Gdybyś się bał, nie byłoby w tym wcale nic dziwnego – stwierdziła Sara. – Jesteśmy tak różni, ty i ja. Nie jesteśmy tylko dwojgiem ludzi pragnących się ze sobą przespać. Jesteśmy wrogami w jednym łóżku.
– Nie jestem twoim wrogiem – powiedział Simon de Koker.
Pochyliła się do przodu z rozpiętą suknią, pod którą widać było jej biały stanik, i pocałowała go w czoło.
– Ani ja nie jestem twoim wrogiem. 1 mam nadzieję, że Bóg nam wybaczy.
Simon de Koker patrzył w milczeniu, jak zdejmowała suknię przez głowę. Stanęła potem na samym środku wozu, pod łukowato wygiętymi drewnianymi, pomalowanymi na niebiesko prętami, i zrzuciła bieliznę. Jedynie nikłe światło ogniska wpadało do wozu przez płócienną plandekę, więc kontury jej ciała rozmazywały się w ciemnościach chociaż przez ułamek sekundy dostrzegł jej kołyszące się nagie piersi.
Kiedy położyła się na nim, odrzucił koc i objął ją obiema dłońmi. Na udzie poczuł jej miękkie włosy łonowe.
– Simon… – szepnęła mu do ucha. – Nie wolno ci nigdy tego żałować. Los tak chciał. Zobaczyłam linie na twojej dłoni, kiedy po raz pierwszy wziąłeś do rąk te lejce. Zobaczyłam przerwaną linię życia.
Simon de Koker pocałował ją w policzek, potem w usta i wreszcie zapytał:
– Co?
– Twoją linię życia – powtórzyła. Nie przestawała go całować po czole, po policzkach, co najpierw trochę go tylko drażniło, lecz potem coraz bardziej się niecierpliwił. – Przerwana linia życia prawie zawsze oznacza chorobę lub stratę kogoś bliskiego. Czasami oznacza jakiś wypadek.
– Dziwna z ciebie kobieta – szepnął Simon de Koker. Dotknął jej ramienia i przesunął ręką wzdłuż jej pleców.
Usiadła. W ciemnościach Simonowi de Kokerowi zdawało się, że ma zamiar usiąść na nim okrakiem, więc podniósł głowę, żeby to zobaczyć. Nagle rozległ się głuchy, przerywany huk, po czym nastąpiła szybka seria ostrych metalicznych trzasków, przypominających dźwięki wydawane przez kastaniety. W tym samym momencie, w którym jego umysł zarejestrował, że Sara sięga po broń, podnosi ją i zwalnia bezpiecznik, nacisnęła na spust. Rozległ się ogłuszający świst i połowa jego żołądka wyleciała w powietrze, uderzając o ścianę wozu.
– Co się stało? Saro! Co tam się, u diabła, dzieje? Saro! – rozległ się głos Joela.
Również i Hunt wygramolił się spod koców i puścił biegiem w stronę ogniska. Rozchylił pokrowiec wozu i ujrzał na podłodze Sarę, która nie miała na sobie nic prócz zabłoconych białych pończoch, z karabinem pod pachą. Zobaczył też Simona de Kokera leżącego na podłodze z szeroko otwartymi oczmi, zbroczonego krwią.
– O mój Boże, morderstwo! – zawołał Hunt. – O mój Boże.
Simon de Koker patrzył na Sarę ze zdziwieniem na twarzy. Przez chwilę ruszał tylko ustami, lecz w końcu udało mu się powiedzieć:
– Zastrzeliłaś mnie.
Sara nie była w stanie mówić. Myślała, że jeśli go zastrzeli, to on umrze, a strzał pozostawi jedynie małą okrągłą dziurkę w jego ciele. Nie była zupełnie przygotowana na ten nagły wstrząs, nie spodziewała się, że kule wprawiąjego brzuch w konwulsyjne drganie przypominające targany na wietrze namiot. Nie wiedziała, co począć, kiedy czerwień zalała mu ciało, nie wiadomo w ogóle, skąd się to wszystko wzięło. W dodatku ciągle jeszcze żył i z nią rozmawiał!
– Nieźle mnie podziurawiłaś – powiedział Simon de Koker ledwo słyszalnym szeptem.
Oddychał przez nos, krew wydostawała się na zewnątrz również przez nozdrza.
– Ja… ja – zaczęła, lecz zbyt mocno się trzęsła, żeby powiedzieć coś więcej. Było jej zimno, a kiedy zakryła piersi ramieniem, poczuła, że sutki były tak twarde jak guziki.
– Musisz dokończyć – powiedział Simon de Koker. – Nie chcę tak umierać. Nie chcę się wykrwawić.
– Nie wiem, co mam robić – powiedziała Sara. Zbyt wiele słów cisnęło jej się na usta. Nie panowała nad sobą. – o mój Boże, przepraszam. Nie wiem, co robić.
Simon de Koker szukał przez chwilę oczami swojego płaszcza, który zostawił na beczce z solą.
– W lewej kieszeni znajdziesz naboje – powiedział. – Wyjmij jeden, zaraz ci powiem, co dalej.
W ciemnościach Sara upuściła płaszcz na podłogę i dwa, trzy pociski potoczyły się pod skrzynie z prowiantem. Udało jej się złapać jeden z nich, ścisnęła go mocno w dłoni i ponownie usiadła naprzeciwko Simona de Kokera. Czuła ból i wstyd, bo nie mogła zrobić nic więcej, jak tylko pokazać mu pocisk i czekać na dalsze instrukcje.
– Mam go – oświadczyła.
Simon de Koker kiwnął głową. Potrzebował czasu, by nabrać do płuc wystarczająco dużo powietrza, żeby coś powiedzieć. Po chwili szepnął:
– Odciągnij język spustowy karabinu… wyrzuć pusty… potem włóż nowy nabój… dobra… czekaj, źle cię widzę… potem jeszcze raz pociągnij za język… kiedy to zrobisz… karabin będzie… gotowy do strzału.
Ręce Sary straciły koordynację ruchów. Miała wrażenie, że zamiast ramion ma drewniane belki. Wreszcie udało się jej odsunąć metalowy języczek, wycelować i obwieścić grobowym tonem:
– Zrobione.
Powoli, jak ktoś potwornie zmęczony czy przygnębiony, Simon de Koker wyciągnął rękę całą umazaną we krwi i skierował lufę karabinu prosto w swoją twarz. Następnie wpakował ją sobie do ust i spojrzał na Sarę. Jego oczy nie błagały o litość, wyrażały jedynie rezygnację i zgodę na to, co teraz musiało się stać. Sara ledwo go widziała przez łzy, które nagle stanęły jej w oczach.
– Saro! – zawołał Hunt i tego właśnie potrzebowała. Słowa, które przerwie tę zaczarowaną, przerażającą ciszę. Słowa, które przypomni jej, że nie może tu tkwić ani sekundy dłużej – naga, z broczącym krwią, zranionym mężczyzną. Pociągnęła za spust i głowa Simona de Kokera rozleciała się na kawałki jak porcelanowy czajniczek zepchnięty z wysokiego muru. Tym razem nie słyszała nawet wystrzału.
Kiedy zeszła z wozu, Hunt czekał już na nią z kocami. Kolana miała poplamione krwią i trzęsła się tak gwałtownie jak epileptyk. Hunt zajrzał do ciemnego wnętrza wozu, po czym dogonił ją przy ognisku.
– Więcej drewna – powiedział do Nareez. – Rozpal porządnie ten ogień, co? I daj brandy.
Joel siedział na swoim posłaniu z napiętą i bladą jak płótno twarzą.
– Nie żyje? – zapytał. To pytanie było zupełnie zbyteczne, ale musiał usłyszeć odpowiedź.
– Ofiara wojny – stwierdził Hunt z kwaśną miną. – Ten pomysł, żeby sprzedać taki wspaniały diament i wymienić go na amunicję oraz uzbrojenie, to istne szaleństwo, szczególnie że miały zostać użyte w walce z Brytyjczykami. Musimy przecież mieć jakieś zasady, prawda? Jakąś godność. Musimy czuć się związani z krajem, który jest naszą ojczyzną.
– Zamknij się- syknął Joel. – Saro, nic ci nie jest? Sara podnosiła i opuszczała głowę jak marionetka.
– Jest w szoku – wtrącił Hunt. – Trochę brandy, snu i poczuje się lepiej.
Nareez zignorowała wprawdzie polecenie Hunta i nie poszła po drewno, lecz przyniosła za to pół butelki Napoleona, wlała do emaliowanego kubka i ostrożnie włożyła Sarze do drżących rąk.
– Pij – powiedziała z troską w głosie, głaszcząc Sarę po włosach. – Nie myśl o niczym. Tylko pij.
– No cóż, myślę, że zasługuje na gratulacje – powiedział Hunt. Wsparł ręce na biodrach jak zwinny mały chłopak na boisku szkolnym, podziwiający wyśmienity strzał do bramki. – Powiedziała, że go załatwi i tak też zrobiła. Uważam, że sprawiła się na medal.
– Na miłość boską, przestań się zachowywać tak, jakby to była sala bilardowa w Government House – błagał Joel. – Idź po drewno, przyda się. Niania tego nie zrobi.
Hunt westchnął, nie znajdując zrozumienia u Joela, lecz wcale się tym nie przejął. Zaczął krążyć w kółko w poszukiwaniu opału.
– Zawsze myślałem, że Hindusi lubią te rzeczy – mruknął sam do siebie i zniknął za przywiązanymi do drzew końmi.
Sara wypiła brandy, odrzuciła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Siedziała tak nieruchomo i w milczeniu przez dwie, trzy minuty. Mokra mgła, która powoli unosiła się coraz wyżej nad doliną rzeki Sand, otulała jej delikatną twarz. Joel spojrzał pytająco na Nareez, lecz ona potrząsnęła tylko głową, tak jakby chciała powiedzieć, że nie ma się czym martwić. Gdzieś daleko w ciemnościach zaszczekał pies, a może to była małpa.
Sara otworzyła oczy. Joel obserwował ją jeszcze przez chwilę.
– Nie myślałem, że to zrobisz – rzekł.
Sara spuściła głowę i palcami dotknęła swoich włosów.
– Musiałam – oświadczyła.
– Światu potrzeba więcej takich kobiet.
Obróciła się do niego z gorzkim uśmiechem na twarzy.
– Naprawdę? Czy raczej tacy mężczyźni jak ty potrzebują więcej takich kobiet jak ja?
– Jesteś niesprawiedliwa – powiedział Joel.
– A ty nie wiesz, co mówisz. Gdyby na świecie więcej było kobiet takich jak ja, nie byłbyś chyba wcale tak bardzo zadowolony. Ja też nie. Kiedy patrzysz na mnie, widzisz tylko to, co chcesz, prawda? Nigdy nie zobaczysz tej walki, która toczy się pod koronkami i biżuterią.
– Jakiej walki? – zdziwił się Joel. – Dlaczego miałabyś walczyć?
Sara wstała szczelnie owinięta kocem wokół ramion.
– Muszę walczyć, ponieważ jestem silna. A przynajmniej mogłabym być silna, gdyby nie moja przeszłość i wychowanie. Czy możesz sobie wyobrazić jak to jest, kiedy wzrasta się w zamożnej, kolonialnej rodzinie? Prawdopodobnie nie jesteś w stanie. To najbardziej uprzywilejowane, cudownie leniwe życie, jakie sobie można wyobrazić. Uwielbiałam je, skłamałabym, gdybym powiedziała, że tak nie było. Lubiłam przejażdżki konne, przyjęcia, lubiłam plotkować. I całe szczęście, że to wszystko lubiłam, ponieważ gdybym, jak niektóre kobiety, zbuntowała się przeciwko temu życiu, prawdopodobnie skończyłabym w domu wariatów.
Ucichła na krótką chwilę i potem powiedziała już spokojniej:
– Miałam oczywiście wolność, pieniądze i wszystkie sukienki, które chciałam. Lecz wypowiadanie przeze mnie opinii na temat polityki, interesowanie się kimś z niższych warstw czy zbytnie okazywanie swoich uczuć uważane było za niestosowne. Byłam zdumiona, że moi rodzice zgodzili się, bym wyszła za Barneya, choć z drugiej strony miał przecież kopalnię diamentów i przejechał taki szmat drogi, żeby mnie odszukać, no i był Żydem. Mamie wydawał się taki romantyczny.
Joel podrapał się po szyi.
– Tak, chyba masz rację. – Zamyślił się i dodał z wyraźnym sarkazmem: – Jest romantyczny. Nie wiem, co jeszcze można o nim powiedzieć, ale z pewnością jest romantyczny.
Sara wzięła głęboki oddech i spojrzała w stronę wozu.
– Tak czy inaczej, moja siła zwyciężyła w końcu moje wychowanie i zobacz sam, jak daleko się posunęłam.
Joel trzymał w ręce przywiązaną do złotego naszyjnika sakiewkę ze skóry.
– Nie zapomniałaś chyba, dlaczego to zrobiłaś? Zostawiłaś to w kocu Nareez.
Sara podeszła do niego, wzięła sakiewkę i zawiesiła ją sobie z powrotem na szyi.
– Dziękuję – powiedziała. – Jesteś chyba jedyną osobą, która naprawdę wie, co czuję.
Joel uśmiechnął się do niej i pocałował ją w policzek.
Zadaniem Hunta było wywleczenie o świcie martwego ciała Simona de Kokera z wozu i pochowanie go w niewielkim zagłębieniu przy kępie drzew. Ciągle jeszcze dyszał z wysiłku i pocił się, kiedy razem z Sarą stali przy grobie, odmawiając modlitwę za jego duszę. Nareez zajęta była myciem zabrudzonej krwią podłogi w wozie, a Joel siedział przy wygasłym ognisku, próbując się ogolić w lodowato zimnej wodzie.
Wobec braku innych możliwości zdecydowali, że udadzą się prosto do Durban, gdzie, jak mówiła Sara, jej ojciec pomoże im sprzedać diament. Być może znajdzie na niego nabywcę wśród swoich indyjskich czy perskich partnerów handlowych. Hunt mógł popłynąć z Durban do Anglii na pokładzie statku parowego, zachowując w pełni anonimowość. Sara wiedziała, że Barney prędzej czy później domyśli się jej miejsca pobytu, lecz do tego czasu diament będzie już sprzedany, a prawnicy Harolda poradzą sobie z każdą podłą sugestią Barneya, jakoby to ona ukradła Gwiazdę Natalię. Odeszła od niego, ponieważ jego pozycja społeczna w Kimberley okazała się dużo niższa, niż oczekiwała, i ponieważ okrutnie się z nią obchodził. Był wilkołakiem i to w dodatku żydowskim wilkołakiem. Teraz wszyscy mogą przekonać się o jego okrucieństwie – oskarżają o kradzież cennego diamentu! W każdym razie taki był ich plan. W głównej mierze był to plan Sary i Hunta. Joel jeszcze nie zdecydował, co zrobi, a jeśli podjął jakąś decyzję, nikomu o tym nie mówił. Uśmiechał się, lecz milczał, kiedy dźwignęli go w górę i posadzili na świeżo umytej podłodze w wozie, zaprzęgli konie i w porannej mgle czynili przygotowania dojazdy na wschód.
– Muszę powiedzieć, że wszystko dobrze poszło – zauważył radośnie Hunt. – Ale żal mi tych biednych Burów w Wesselstroom. Będą musieli koszmarnie długo czekać, jeśli spodziewają się nas za dzień lub dwa!
– Mnie żal de Kokera – powiedziała odważnie Sara, a Hunt nie wiedział, jak ma zareagować. Nadąsał się jak rozgrymaszone dziecko i przez następne pół godziny w ogóle się nie odzywał.
Wczesnym popołudniem dotarli do Colenso, gdzie zatrzymali się, żeby nakarmić i napoić konie. Chcieli też kupić wędzony boczek i otręby od jakiegoś farmera. O około pięćset, sześćset jardów od miejsca, w którym się zatrzymali, zobaczyli kilka rozbitych namiotów armii brytyjskiej. Namioty stały nie opodal jednego z dopływów rzeki Tugeli, wśród krzaków i drzew. Widzieli też ognisko oraz dym, który leniwym zygzakiem unosił się w górę. Kiedy farmer przyniósł na plecach wielki kawał boczku, opowiedział im o masakrze w Isandhlwana, jakieś niespełna pięćdziesiąt mil na północny wschód od wioski, oraz o obronie Rorke's Drift. Był czerwonym na twarzy, posiwiałym, drobnym Afrykańczykiem, który w 1842 roku stwierdził, że przeprawa przez góry z powrotem do Transvaalu zbyt wiele by go kosztowała. Dawał boczek i świeże jajka żołnierzom brytyjskim i w zamian za to zostawiali jego i jego córki w spokoju.
– Więc co – odezwał się Hunt, kiedy siedzieli nie opodal wozu przy drodze i zajadali kiepski lunch złożony z herbatników i boczku – wygląda na to, że sir Butelkowe Piwo ruszył w końcu do przodu i porządnie narozrabiał!
– Pokonają w końcu Zulusów, prawda? – upewniała się Sara.
– Oczywiście – odparł Hunt. – Zulusi są strasznie dzicy, ale nie wiedzą, jak wielką Brytyjczycy mają nad nimi przewagę. Poza tym stosują tylko jedną taktykę: walą na oślep i robią dużo hałasu. Nawet Lord Chelmsford powinien wiedzieć, jak sobie z nimi poradzić. Bóg raczy wiedzieć, co się stało w tej Isandhlwana, ale założę się, że sir Butelkowe Piwo szykuje już odwet. Za żadne skarby świata nie chciałbym teraz siedzieć w Ulundi. Dziękuję bardzo!
– Przypomniało mi się, że nie mamy ani grama herbaty – cichym głosem powiedziała Sara.
– A farmer nie miał? – zapytał Hunt.
– Zapomniałam go zapytać, przepraszam, Saro – odparła Nareez. – Pojadę i rozejrzę się.
Sara pośpiesznie wstała.
– Nic się nie stało. Mam ochotę na przejażdżkę. Pojadę i zapytam żołnierzy. Muszą przecież mieć herbatę. Brytyjscy żołnierze nie obyliby się bez niej.
Odwiązała jednego z koni biegnących luzem za wozem, zarzuciła mu koc na grzbiet i dosiadła go.
– Zaraz wracam! – zawołała i odjechała poboczem drogi po skalistym stoku w kierunku obozowiska armii. Koń ślizgał się i płoszył, lecz pokonał wreszcie pochyły odcinek drogi i popędził prosto przed siebie.
– No tak – powiedział Joel. – I już jej nie ma. Hunt zmarszczył czoło.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Właśnie to, co powiedziałem. Już jej nie zobaczymy. Prawda, Nareez?
– Pojechała po herbatę. To wszystko. – Nareez była wyraźnie niezadowolona.
– Aha, pojechała po herbatę, co? Akurat. Przejedzie obok tych namiotów, zboczy z drogi i przez jakieś trzy mile pojedzie równolegle do niej, na wschód. Potem wjedzie z powrotem na drogę i pogna co tchu w piersiach, żebyśmy nie mogli jej dogonić. Zresztą i tak byłoby to niemożliwe, mamy przecież wóz.
– To nieprawda – zaprotestowała Nareez. – Nie zdradzi was!
Joel pokręcił głową.
– Myślała o tym przez cały dzień. Obserwowałem jej twarz i wszystkiego się domyśliłem. Na początku, po zabójstwie de Kokera, wydawało jej się, że to całkiem dobry pomysł, żeby pojechać z diamentem do Durban i podzielić zyski między trzy osoby. Lecz potem pewnie zaczęła się zastanawiać, po co w ogóle miałaby się dzielić. Zabiłam de Kokera, odwaliłam najgorszą robotę, dlaczego mam się z kimś dzielić? Z takim lalusiem jak Hunt i z takim kaleką jak Joel? Ci dwaj nie zrobią krzywdy Nareez, więc mogę się z nią spotkać później.
– Mówię panu, panie Blitz, pojechała po herbatę! – powiedziała Nareez.
Joel podniósł się trochę i pokazał palcem leżącą w dole dolinę nad rzeką Tugelą. Sara minęła już obozowisko wojskowe, słyszeli nawet pogwizdujących za nią żołnierzy. Przez mgłę widzieli, jak posuwa się naprzód wzdłuż jednego z dopływów rzeki w kierunku północno-wschodnim. Jej koń ostrożnie mijał skały, a ona sama prawie była niewidoczna na tle szarego nieba. Po chwili zniknęła im z oczu jak duch.
Joel uśmiechnął się szyderczo.
– No i co, Nareez, odjechała, tak jak obie zaplanowałyście. Cała ta śmieszna gadka o herbacie! „Przepraszam, Saro. Pojadę i rozejrzę się za tą herbatą". „Nie trzeba, Nareez. Wezmę konia i pojadę do tych żołnierzy. Armia brytyjska nie obyłaby się bez herbaty!" Herbata! Wy, kobiety, doprowadzacie człowieka do szału.
– Ten diament słusznie jej się należy – powiedziała Nareez. – To skromna nagroda, która zrekompensuje jej te wszystkie cierpienia.
– Jakie cierpienia? – wykrzyknął Joel. – Kilka nudnych miesięcy w Kimberley? Przecież Barney się nad nią nie znęcał, prawda? Wszystko można mu zarzucić, ale zawsze postępował jak dżentelmen. Starał się też być dobrym mężem, kiedy tylko Sara mu na to pozwalała. Nie kochał jej. To oczywiste. Ale nigdy nie musiała przez niego cierpieć.
– Jak to miło, kiedy bracia tak się bronią – powiedział dobitnie Hunt.
Joel zignorował go, wygiął się do tyłu i włożył rękę głęboko do kieszeni płaszcza. Postękując, czegoś w niej najwyraźniej szukał. Szarpnął za podszewkę i w końcu wyciągnął rękę złożoną w pięść. Usiadł prosto.
– Może sobie myśleć, co chce, ta twoja pani i pupilka zarazem – powiedział Joel. – Lecz jej marzenia a rzeczywistość to dwie różne rzeczy! Zobacz!
Wyprostował palce i oto na jego dłoni leżała połyskująca na tle szarego popołudniowego nieba Gwiazda Natalia. Zachwycony Hunt zaczął klaskać w ręce.
– Joel, jesteś po prostu genialny! Myślałem, że diament wisi na jej szyi!
– Na jej szyi wisi kamień, który znalazłem koło Mont-aux-Sources, kiedy przeprawialiśmy się przez góry Drakensberg. Za każdym razem, kiedy wóz stawał, przyglądałem się kamieniom przy drodze i w końcu znalazłem jeden, który odpowiadał wielkością i kształtem. Wczoraj wieczorem, zanim załatwiła de Kokera, zostawiła sakiewkę w kocach Nareez. Myślała, że śpię. Wyjąłem diament, a podłożyłem kamień. Kamień za kamień.
– Jest pan złodziejem! Jest pan okropnym złodziejem! – Nareez zacisnęła pięści.
Joel roześmiał się jej w twarz.
– Co ze mnie za złodziej w porównaniu z Sarą albo z wami. Ten diament jest w połowie moją własnością, jakkolwiekby na to patrzeć. Podzielę się z wami, jeśli pomożecie mi dostać się do Durban, ale ostrzegam was, jeśli doniesiecie na mnie władzom, nic wam z tego nie przyjdzie. Powiem tylko, że mnie porwaliście i próbowaliście ukraść diament, który zgodnie z prawem należy do mnie i do mojego brata. W najgorszym razie będę się musiał podzielić z Barneyem. W najlepszym razie będziecie wisieć za porwanie i za kradzież.
– Przypuszczam, że wy, Żydzi, macie jakieś słowo na określenie takiego podstępu – powiedział uszczypliwie Hunt.
Joel uniósł rękę z diamentem i Hunt ujrzał, jak zalśnił migotliwym blaskiem.
– Mówimy chachma - powiedział Joel. – Chytra sztuczka.
Odwrócona w drugą stronę Nareez głośno splunęła na ziemię.
Nawet w biały dzień doliny uformowane przez dopływy rzeki Tugeli, mogą okazać się niesłychanie zwodnicze. W gęstej mgle są istnym koszmarem nie kończących się zakrętów i ślepych uliczek tworzących labirynt, w którym bardzo łatwo zabłądzić.
Sara wiedziała, że dopływ Tugeli, płynący w kierunku północno-wschodnim od Colenso, wpada do głównego koryta jakieś piętnaście mil za Ladysmith. Wiedziała, że jeśli pojedzie wzdłuż głównego koryta rzeki, to po trzydziestu milach dotrze do Tugela Ferry i równocześnie do drogi wiodącej z Newcastle do Durban. Dalej będzie musiała jechać wytrwale prosto przed siebie, minie Ugg, Greyton i po dwóch, trzech dniach dotrze wreszcie do Durban.
Musiała pojechać zupełnie inną drogą na wypadek, gdyby jej koń okulał. Wtedy Joel mógłby ją dogonić, mogli też wysłać Hunta przodem.
To, co teoretycznie wydawało się całkiem łatwe, okazało się trudniejsze i bardziej przerażające, niż można się było spodziewać. Kiedy dotarła do malutkiej osady Stendal, stwierdziła, że zabłądziła. Pojechała na skróty, pokonując tonący we mgle pagórek między jednym dopływem a drugim, i wzięła Tugelę za dopływ, który wpadał do Tugeli w Empangueni. Przeprawiła się przez rzekę na koniu i jechała dalej na północny wschód. Była przemoczona i trzęsła się z zimna.
Późnym popiłudniem mgła zaczęła się przerzedzać i wyszło słońce, na początku blade i żółte, lecz potem coraz jaśniejsze. Po ziemi kładły się długie cienie, a ptaki zaczynały swoje trele. Sara poczuła się lepiej i zatrzymała się na krótki odpoczynek przy małym strumieniu. Nie miała ze sobą jedzenia ani wody; liczyła na to, że przed zapadnięciem zmroku znajdzie drogę prowadzącą do Greyton i zatrzyma się na kolację u jakiegoś farmera czy w obozowisku armii brytyjskiej.
Teraz, kiedy wokoło gęstniał już zmierzch i przybywało coraz więcej cieni, zrobiła swój najgłupszy błąd. Postanowiła jechać, jak długo się tylko da. Zarzuciła koc na grzbiet konia, dosiadła go i mając gasnące światło dnia po swojej lewej stronie, jechała na północny wschód. Sakiewka na szyi rytmicznie uderzała o jej pierś w trakcie jazdy.
Ciągle jeszcze miała szansę odnaleźć drogę, lecz przecież jadąc od północnego zachodu, przeprawiła się już przez dopływ Tugeli, biorąc go za Tugelę. Przy świetle prawie niewidocznego księżyca jechała dalej na północny wschód i rozpaczliwie szukała dopływu, który zostawiła już za sobą. Wykończona, głodna i przestraszona minęła w ciemnościach drogę z Newcastle do Durban, nie zauważywszy jej.
Po raz ostatni widziano ją żywą następnego ranka. Żołnierze pododdziału zwiadowczego z siedemnastego pułku wrócili do swojego obozowiska, wywołując ogólną konsternację, kiedy zameldowali, że widzieli przez lornetkę Europejkę jadącą galopem przez zalesione wąwozy w kierunku rzeki Buffalo, kilka mil na południowy wschód od Rorke's Drift. Najprawdopodobniej nie miała broni, zapasów, przewodnika i albo nie usłyszała trzech wystrzałów karabinowych zwiadowców, które miały na celu ostrzeżenie jej przed niebezpieczeństwem, albo też zignorowała je.
Pięć dni później zwiadowcy z ochotniczego oddziału z Natalu znaleźli ciało białej kobiety, brunetki, przy drodze dla wozów, prowadzącej na południowy wschód z Isandhlwana do Inkanhlda Bush. Rozpruto jej brzuch krótkimi dzidami, jakimi posługiwali się wojownicy Zulu, i okrutnie okaleczono. Na szyi miała pustą, skórzaną sakiewkę, a w prawej ręce zaciśniętej tak mocno, że żołnierze mieli duże kłopoty z rozprostowaniem palców, trzymała duży, chropawy kamień. Metka na płaszczu pozwoliła zidentyfikować ją jako Sarę Sutter z Durban.
Joel, Hunt oraz Nareez przybyli do Durban w wilgotny i pochmurny dzień. W taki dzień każdy marzy o kąpieli oraz o kieliszku dżinu na chłodnej werandzie. Z początku Joel nie chciał pozwolić Nareez odejść, lecz kiedy Hunt przekonał go, że niania czym prędzej popędzi prosto do Khotso na spotkanie ze swoją panią, która pewnie już tam dotarła i rozpacza teraz po stracie swojego diamentu, w końcu zgodził się zapłacić za dorożkę i tym sposobem pozbył się jej raz na zawsze.
Dziwaczne poczucie humoru nie opuszczało Joela ani przez chwilę, nawet tutaj, w Durban, po udanej ucieczce z diamentem. Pamiętając swoją pierwszą wizytę w tym mieście, ze zmiażdżoną miednicą i złamanymi nogami, wynajął pokoje dla siebie i dla Hunta w Natalia Hotel. W rejestrze hotelowym napisał „Bhtz", a wpis opatrzył zamaszystym zakrętasem. Jeśli Barney przyjedzie go szukać, nie będzie miał żadnych wątpliwości, że właśnie tu się zatrzymał. Wspierając się na kulach, wszedł na górę. Mógł wreszcie położyć się na miękkim łóżku, zdjąć buty i zamknąć oczy. W głowie miał zamęt od różnorakich odgłosów, które dochodziły go z ulicy. Głosy ulicznych handlarzy, stukot kopyt koni, kół wozów – wszystkie te dźwięki wpadały do pokoju przez okna z częściowo spuszczonymi żaluzjami. Miał wrażenie, że to wszystko nieprawda, że tylko śni.
Joel spał twardo, a kiedy się obudził, miał słonawy zapach w ustach i zmoczył śliną poduszkę. Przyjął pozycję siedzącą i zdjął ze stolika przy łóżku tanią, płócienną serwetkę, by wytrzeć usta i przetrzeć czoło. Siedział przez chwilę nieruchomo, myśląc o Barneyu, o Sarze, o diamencie, potem chwycił kule oparte o ścianę przy łóżku i pokuśtykał do łazienki, żeby napuścić gorącej wody do wanny.
Woda leciała, a para leniwie wydostawała się przez okno, kiedy rozległo się energiczne pukanie do drzwi.
– Tak? – ostrożnie zapytał.
– Pan Blitz? – odezwał się nieznajomy głos.
– Kto tam? – zapytał Joel.
– Kierownik, panie Blitz. Charles Pope. Czy mógłbym zamienić z panem dwa słowa? To potrwa tylko chwilę.
– Proszę wejść – zawołał Joel.
Kierownik otworzył drzwi swoim własnym kluczem i wszedł do pokoju szybkim, zdecydowanym krokiem jak żołnierz. Był młodym mężczyzną o okrągłej głowie, krótkich wąsach i rumianych policzkach z małymi, popękanymi żyłkami, które zawdzięczał promieniom słonecznym oraz brandy. Dobrze się prezentował w czarnym garniturze, frakowej koszuli i białym eleganckim krawacie. Stanął wyprostowany i patrzył Joelowi prosto w oczy.
– Zobaczyłem pańskie nazwisko w rejestrze, panie Blitz, i zaniepokoiłem się.
Joel siedział na brzegu łóżka.
– Zaniepokojony? – zapytał ze zdziwieniem. – Dlaczego?
– Chodzi o coś, co miało miejsce kilka lat temu, proszę pana, o coś, o czym nie można tak po prostu zapomnieć. Nie mogę tej sprawy zlekceważyć przez wzgląd na siebie samego i na moją rodzinę.
– Proszę powiedzieć, o co chodzi – domagał się Joel.
– Proszę pana, zanim objąłem zarząd nad tym hotelem, to znaczy, kiedy przeszedłem w stan spoczynku, a służyłem w Royal Engineers…
– Tak, tak… – niecierpliwił się Joel.
– Chodzi o to, proszę pana, że ktoś o nazwisku Blitz zatrzymał się tu kilka lat temu.
– Zgadza się. To byłem ja oraz mój brat Barney. I co z tego?
Charles Pope zacisnął swoje błyszczące, żółte sztuczne zęby i zmieszał się jeszcze bardziej.
– Chodzi o rachunek, proszę pana.
– Chce pan powiedzieć, że nie uregulowaliśmy rachunku? Chodzi o pieniądze?
– Nie, proszę pana. Rachunek został uregulowany. W każdym razie tak mi powiedziano. Problem w tym, że został zapłacony pięciofuntowymi banknotami wątpliwego pochodzenia, proszę pana.
– Były fałszywe?
– Nie, proszę pana, nie były fałszywe. Lecz jeden z tych banknotów dostał się później w ręce pewnego dżentelmena ze związku kupieckiego w Durban, proszę pana. Ów dżentelmen przyszedł do naszego hotelu, żeby zjeść obiad. Ten banknot wydano mu jako resztę. Otóż ten dżentelmen ze związku kupieckiego zbadał serię i numer tego banknotu, ponieważ od dłuższego już czasu czynił duże wysiłki w celu odnalezienia pewnej serii banknotów, które zniknęły, że się tak wyrażę, z pewnego banku w Portugalii.
Joel spojrzał w stronę łazienki.
– Czy mógłby pan zakręcić kurki? Nie chciałbym zalać pańskiego wspaniałego hotelu.
Charles Pope wszedł do łazienki i zakręcił wodę.
– Nadąża pan za moim tokiem myślenia, prawda? – zapytał, kiedy wrócił do pokoju.
– Nie jestem tego taki pewny. Próbuje mi pan dać do zrozumienia, że pieniądze, którymi zapłaciliśmy nasz rachunek hotelowy blisko osiem lat temu, były kradzione?
– Tak, tak bym to określił. Joel pokręcił lekceważąco głową.
– Będzie pan miał kłopoty, żeby to udowodnić, przyjacielu. A poza tym, bank prawdopodobnie i tak spisał już te pieniądze na straty.
Charles Pope klasnął w dłonie najwyraźniej głośniej, niż zamierzał.
– W tym właśnie cały problem, proszę pana! Bank być może tak. Ale dżentelmeni, którzy tych pieniędzy szukają, na pewno nie. Są wyjątkowo wytrwali.
– Najlepiej będzie, jak mi pan powie całą prawdę – powiedział Joel.
– Dobrze… – powiedział Charles Pope – ale nie są to wiadomości z pierwszej ręki, ponieważ kiedy pan zatrzymał się tu, pierwszym razem, byłem jeszcze kierownikiem starego hotelu, Muharrik Hotel, w Kairze. Ale były kierownik tego hotelu powiedział mi, że z banku La Coruna w Portugalii ukradziono kilka lat temu kilkaset tysięcy funtów. Tej grabieży dokonała zorganizowana grupa przestępców. W jej skład wchodzili księgowi, prawnicy, urzędnicy bankowi, archiwiści. W wyniku tej kradzieży bank stracił wszystkie swoje pieniądze i niewiele brakowało, aby portugalski rząd podał się do dymisji.
– A co to wszystko ma wspólnego ze mną? – zapytał Joel.
Charles Pope zaczął się krzywić, nie mogąc się zdecydować, jaki przybrać wyraz twarzy. Lecz po chwili odezwał się znowu.
– Właściwie to ma bardzo ścisły związek z panem, ponieważ pięciofuntowe banknoty, którymi zapłacił pan rachunek w hotelu, zostały skradzione z tego właśnie banku. A mógł je pan otrzymać jedynie od człowieka, który maczał w tym napadzie palce, przechytrzył swoich kolegów i zwiał z całą forsą w najmniej oczekiwanym momencie. Sześciu oszustów należących do tego gangu już złapano i odsiadują teraz dożywocie. Dwóch innych zastrzelono, kiedy próbowali uciec z aresztu. Ośmiu pozostałych zmieniło nazwiska i rozjechało się po całym świecie. Pięciu z nich założyło firmę eksportową w Lourenco Marques, na terytorium portugalskim; jeden z nich pracuje jako agent dla swoich kolegów tutaj, w Durban. To właśnie on jadł tu obiad, po tym jak pan oraz pański brat opuściliście ten hotel, i rozpoznał jeden ze skradzionych banknotów.
– Bardzo to wszystko interesujące – powiedział Joel. – Ale nie ma pan żadnego konkretnego dowodu na to, co mówi. Mocno mi się wydaje, że zgrzyta pan tymi swoimi sztucznymi zębami, żeby mnie przestraszyć. Nic nie wiem o żadnych kradzionych pieniądzach ani o portugalskich oszustach, ani w ogóle o niczym. Jestem ignorantem, a za to nie można przecież nikogo winić.
– Panie Blitz – tłumaczył cierpliwie Charles Pope – pan i pański brat zapłaciliście w tym hotelu kilkaset funtów. Płaciliście panowie tylko i wyłącznie pięciofuntowymi banknotami. Pan Salgadas bardzo się ucieszy, kiedy się dowie, że pan tu znów przyjechał.
Joel myślał przez chwilę o tym, co usłyszał, i co chwila wydymał policzki.
– Domyślam się, że ma pan zamiar poinformować go o tym, że tu jestem? Zgadłem?
– To mój obowiązek, proszę pana. Muszę to zrobić przez wzgląd na moją rodzinę. Gdyby pan Salgadas dowiedział się, że pan tu był, a ja go o tym nie zawiadomiłem…
– Rozumiem – powiedział Joel. – Chce pan ode mnie wyłudzić pieniądze, tak? Ile pan chce?
Charles Pope przybrał błagalny wyraz twarzy.
– Pięćset funtów, proszę pana, powinno zupełnie wystarczyć. Pięćset funtów za dwa tygodnie milczenia, to chyba uczciwe.
– Ile to wyniesie za minutę? – zapytał Joel. Charles Pope przyłożył palec do czoła i zamknął oczy.
– Prawie sześć pensów, proszę pana – wyrecytował po chwili i uśmiechnął się szeroko, odsłaniając wszystkie nienaturalnie równe sztuczne zęby. – Zanim zainteresowałem się hotelarstwem, byłem księgowym, proszę pana.
Joel chwycił kule i pokuśtykał do okna.
– Niech pan otworzy te okiennice, dobrze? – poprosił Pope'a.
Pope podszedł do okna i spełnił jego życzenie. Joel mógł teraz zobaczyć faliste, pokryte dachówką dachy.
– Coś panu powiem – powiedział Joel. – Zawrzemy umowę. Lecz kłopot w tym, że musi mi pan uwierzyć na słowo.
Charles Pope wyjął chusteczkę i przyglądał się z zainteresowaniem Joelowi, wycierając nią jednocześnie nos.
– Człowiek, który przechytrzył portugalski gang oszustów nazywał się Monsaraz – powiedział Joel. – Bardzo dobrze go znałem. Prawdę mówiąc, prowadziliśmy wspólnie gospodarstwo rolne w Oranjerivier, w kolonii północnej. Kłopot w tym, że zachorował na płuca i jego stan był ciężki. Była to prawdopodobnie gruźlica, której nabawił się w Portugalii.
Charles Pope obejrzał swoją chusteczkę. Po chwili wtrącił:
– Proszę mówić dalej. Ja słucham. Joel uśmiechnął się.
– Zanim Monsaraz umarł, powierzył mi wszystkie zrabowane pieniądze, mnie i mojemu bratu Barneyowi. Polecił nam wywieźć je z kraju z powrotem do Portugalii i przekazać je jego krewnym. Ukryliśmy je w paczkach z suszonymi owocami. W zamian za tę przysługę dał nam po pięćdziesiąt tysięcy funtów. Może pana zainteresuje fakt, że swoją część zainwestowałem prawie w całości w Sutter Shipping Company i aktualnie mam w banku siedemdziesiąt tysięcy funtów.
– Co pan proponuje? – zapytał Charles Pope matowym głosem. – Chyba nie chce pan mnie wciągnąć w to wszystko?
– Nic takiego nie proponuję. Próbuję tylko uświadomić panu, że jeśli pan Salgadas zemści się na kimś, święcie wierząc, że w ten sposób wyrówna rachunki z Monsarazem, mimo że ten ktoś nie jest tym prawdziwym kimś, wtedy skończą się wszystkie moje kłopoty i pana kłopoty też się skończą, ponieważ zapłacę panu za pańską pomoc dwadzieścia tysięcy funtów.
Na ulicy jakiś włóczęga śpiewał piosenkę cienkim głosem do złudzenia przypominającym głos Simona de Kokera, kiedy krzyczał na konie: „Wio! wio! wio!"
Charles Pope wolnym ruchem wpakował chusteczkę z powrotem do kieszeni ciasnych urzędowych spodni i zmarszczył czoło, wpatrując się w odległy kąt pokoju, tak jakby spodziewał się, że za chwilę pojawi się w nim tabliczka z napisem, co powinien teraz zrobić.
Po długiej, pełnej wyczekiwania ciszy, zapytał:
– Co pan ma na myśli mówiąc, że ten ktoś nie jest tym prawdziwym kimś?
Następnego ranka o ósmej Hunt zjadł śniadanie w pokoju jadalnym Natalia Hotel. Zamówił grzanki i marmoladę. Czytał gazetę poranną, którą oparł o srebrny pojemnik z marmoladą. Wtem dwaj wąsaci mężczyźni wpadli przez drzwi wahadłowe do środka, popchnęli kelnerkę do ściany i wyjęli rewolwery.
Hunt nawet ich nie widział. Za bardzo był pochłonięty czytaniem plotkarskiego artykułu o poruczniku Oglivy z 224, o tym jak zwlekał z zaręczynami z panną Patricią Penrose z Marianhill. Przeżuwał jeszcze grzankę, kiedy dwaj wąsaci mężczyźni w białawych, tropikalnych garniturach podbiegli do jego stołu, uklękli na jedno kolano i wycelowali rewolwery w jego twarz. W przeciwieństwie do porucznika Ogłivy'ego nie mieli zamiaru się oświadczać.
Rozległo się pięć strzałów, z których cztery były całkowicie zbędne, było też dużo stłuczonego szkła, niebieskiego dymu i krwi. Następnie mężczyźni w pośpiechu opuścili pokój. Jeden z nich uniósł nawet kapelusz, przepraszając kelnerkę za popchnięcie jej przy wejściu. Nikt nie krzyknął, nie zapłakał, nikt nawet nie ruszył się z miejsca. Hunt pochylił się nad gazetą, tak jakby chciał się czemuś przyjrzeć z bliższej odległości, potem uderzył głową w stół i runął na ziemię.
W tym samym czasie na wietrznym pokładzie statku towarowego „Wallasey" znajdującym się o dwie mile od Port Natal i widocznym jeszcze z trawnika w Khotso, Joel popijał whisky z butelki i opierał się o barierkę jak wytrawny marynarz.
Pierwszy oficer minął go, pozdrawiając słowami:
– Ładny ranek, proszę pana. Niech pan tylko nie wypadnie za burtę.
Joel lekko się do niego uśmiechnął i zakręcił butelkę. Głowę miał zaprzątniętą zupełnie czym innym – świeże powietrze i gładkie morze mało go w tej chwili podniecały. Myślał o Huncie, o Sarze i o Charlesie Pope'u. Szczególnie delektował się myślą o kierowniku hotelu – wyobrażał sobie, jak zapuka do drzwi jego pokoju z tacą z herbatą i z poranną gazetą. Kiedy wejdzie do środka, stwierdzi, że w łóżku tej nocy nikt nie spał, a wraz z Joelem zniknął też jego pantofel.
Szantażysta otrzymuje to, na co zasługuje, pomyślał, czyli nic.
O śmierci Sary Barney dowiedział się dopiero piątego lipca, w dzień po tym, jak Lord Chelmsford wyruszył na stolicę Zulusów, Ulundi, z dobrze wyszkolonymi oddziałami wojska brytyjskiego. Po drodze ich karabiny i strzelby skosiły tysiąc tubylców. Podpalili też dom królewski.
List od Geralda Suttera został przez pomyłkę wysłany do Oranjerivier i na kopercie widoczne były okrągłe, brązowe plamy, tak jakby przez tydzień lub dwa leżała na kominku i ktoś stawiał na niej filiżanki z herbatą. Dwa razy zmieniano na niej adres – najpierw zaadresowana była do Colesbergu, a potem do Kimberley.
Barney otworzył ją w pokoju gościnnym, gdzie pił kawę z Haroldem. Pracowali od siódmej rano, zastanawiając się nad propozycją kupna trzech ważnych działek, złożoną im przez Standard Diamond Mining Company. Barney miał na sobie jedwabny, niebieski szlafrok. Cała podłoga usiana była papierami, niektóre dokumenty oparte były o imbryk do kawy. Harold wyjął właśnie torebkę z tytoniem, żeby zapalić fajkę.
– To z Durban – powiedział Barney, odwracając kopertę.
W rogu na welinowym papierze widniał herb rodziny Sutterów – statek otoczony przez pelikany. Rozdarł kopertę kciukiem i otworzył list. Przez dwie minuty nie odzywał się, zajęty czytaniem.
– Czy to wiadomość od Sary? – zapytał Harold, ubijając tytoń w fajce.
Barney złożył list i ostrożnie położył go na tacy z kawą, na stercie dokumentów. To był smutny list, łagodny i delikatny. Nareez przybyła do Khotso i opowiedziała, że obie z Sarą były w drodze do domu państwa Sutter. Towarzyszył im przewodnik, Bur, oraz przyjaciel Barneya. Po drodze wszystko się skomplikowało i przewodnik został przez przypadek zabity. Sara odjechała sama, by sprowadzić pomoc i od tego czasu nie widziano jej żywej.
W trzy dni po tym, jak Nareez przybyła do Khotso, państwo Sutter poinformowali garnizon armii brytyjskiej o zaginięciu Sary w rejonie między Colenso a Tugela Ferry. Żołnierze wszczęli poszukiwania i w dziesięć dni później oddział ochotników z Natalu poinformował, że pochowali zmaltretowane ciało białej kobiety kilka mil na południe od Isandhlwana.
„Wierzę w to, że umarła z godnością, i że przed śmiercią otworzyła swoją duszę przed Bogiem, który rozumie naród angielski i jego gotowość do poświęceń w imię wyższego dobra" – pisał jej ojciec.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Harold. Barney kiwnął głową.
– To od ojca Sary – powiedział słabym głosem. Przełknął ślinę. – Nie żyje. W każdym razie znaleźli ciało odpowiadające jej rysopisowi.
– Co się stało? Och, Barney, tak mi przykro.
– Masz – powiedział Barney i wręczył Haroldowi list.
Harold założył okulary, badawczo przyjrzał się kartce papieru i zaczął czytać. Przy czytaniu poruszał ustami, a ręka lekko mu drżała.
– To szok – odezwał się wreszcie, odkładając list na bok. – Nie wiem, co powiedzieć.
– Nic nie musisz mówić – powiedział Barney. – Myślę, że wyleczyłem się z miłości do Sary w dzień po naszym przyjeździe do Kimberley. Żadne z nas nigdy się nie dowiedziało, co tak naprawdę chcieliśmy od siebie nawzajem. Oboje czuliśmy się lepiej z dala od siebie. Przykro mi tylko, że musieliśmy się rozstać w taki sposób, przykro mi, że ona nie żyje.
Harold złożył okulary i oparł się o oparcie krzesła.
– Prawdopodobnie jechali w kierunku wschodniego wybrzeża – powiedział. – Z tego, co pan Sutter pisze w swoim liście, wynika, że ten twój przyjaciel, jak on się tam zwie, ten Bur, też miał pecha i nie przeżył tej podróży.
Barney podszedł do stolika przy oknie i nalał każdemu po małym kieliszku brandy.
– Tak mówisz, jakby jego śmierć nie była przypadkowa.
– Mój drogi przyjacielu – powiedział Harold, sapiąc
– kiedy żyje się tak długo jak ja w sąsiedztwie diamentów, to wie się, że to niebezpieczne kamienie. Im bliżej się podchodzi, tym bardziej są niebezpieczne. Kamień taki jak Gwiazda Natalia wytwarza wokół siebie pole magnetyczne i kiedy znajdziesz się w jego zasięgu, jesteś zagrożony. Pamiętasz, jak opowiadałeś mi, że jest dowodem na istnienie Boga? Otóż nie wszyscy myślą tak samo jak ty. Niewielu podchodzi do diamentów z taką czcią. Za to wszyscy bez wyjątku przywiązują do nich ogromną wagę. Dla wszystkich diamenty są jednakowo ważne, mimo że nie wszyscy uważają je za namacalny dowód mocy Bożej. Ponieważ są dla nich tak ważne, są gotowi zabijać.
Barney podał Haroldowi kieliszek z brandy i mruknął:
– Mazel tov.
Harold wypił mały łyk, odstawił kieliszek i rzekł:
– Pojawia się teraz następujące pytanie: jeśli dwoje ludzi, którzy ukradli Gwiazdę Natalię, nie żyje, to co się stało z pozostałymi? Oczywiście wiemy, gdzie jest Nareez, ale co z Joelem i Huntem?
– Najważniejsze teraz to, gdzie jest diament – powiedział Barney.
– Istnieje wiele różnych możliwości – odparł Harold.
– Jeśli Sara została zamordowana przez Zulusów, diament mógł trafić do rąk tubylców, którzy z kolei mogli go przekazać Cetewayo.
– To raczej mało prawdopodobne – zauważył Barney.
– Może, lecz wszystko, co ma związek z tak dużym diamentem, wydaje się mało prawdopodobne. Bardziej przychyliłbym się do tezy, że Joel i Hunt są nadal w posiadaniu kamienia, ale jeśli Sara miała go przy sobie i jeśli został dostarczony Cetewayo, to wcale nie byłoby tak źle. Słyszałem dzisiaj rano na poczcie, że imperium Zulusów upadnie lada dzień. Wojska brytyjskie otaczają Ulundi z trzech stron, więc moglibyśmy wkrótce odzyskać diament. Powinniśmy napisać do Lorda Chelmsforda i do jego komendantów, informując ich, że diament jest twój, na wypadek gdyby armia brytyjskia znalazła go w Ulundi.
– Dobrze – powiedział Barney – jeśli naprawdę uważasz, że to konieczne.
– Oczywiście, że tak. Przecież chodzi o milion funtów. Może o więcej, jeśli powiemy, że diament należał kiedyś do Cetewayo. Nie wolno nam niczego przegapić, obojętnie jak bardzo nieprawdopodobne się to wydaje.
Barney przez chwilę milczał. Potem spojrzał na Harolda.
– Przepraszam – powiedział – nie słuchałem cię.
– Nie szkodzi – odparł Harold. – Przeżyłeś mały szok, dostałeś złe wiadomości. Może lepiej pójdę.
– Wolałbym, żebyś został – powiedział Barney. – Chcę załatwić tę sprawę z kupnem działek od Standard Diamond Company.
– Zostawmy to teraz – powiedział Harold. – Wielka Dziura nie zniknie do jutra rana.
– Nie, załatwmy to teraz. Straciłem żonę, zaginął mój brat, ale ciągle jeszcze prowadzę interesy. Jak myślisz, ile zażądają za 170 i 169?
– Barney… – zaprotestował Harold, rozkładając ręce.
– Przestań mi matkować, Haroldzie – warknął Barney. – Wiem, co robię.
– Dobrze. Chcesz dokończyć tę sprawę, to dokończmy ją. Proponuję, żebyś zapłacił im dwadzieścia siedem tysięcy funtów za 170 i 169, a dwadzieścia tysięcy za 168.
– To mniej niż zapłaciliśmy Stewardowi.
– Zgadza się. Chcę ci zaoszczędzić pieniędzy. Barney podszedł do kominka z rękami w kieszeniach szlafroka.
– Wiesz co, Haroldzie, myślałem, że mam wszystko, Sarę, diament, ten dom. Myślałem, że mi się udało. Teraz wszystko straciłem, oprócz domu, lecz co komu po domu, jeśli jest pusty? I wiesz co, wszystkie te kłótnie i sprzeczki, na nic się to wszystko zdało.
Harold wyjął zegarek kieszonkowy z kamizelki i zaczął go nakręcać, raz po raz przystawiając sobie do ucha.
– Wolisz słuchać tykania swojego zegarka niż moich narzekań na życie? – zapytał Barney. – Wolę ci nie mówić, co myślę, to wszystko.
– Powiedz.
Harold obrócił się na krześle.
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
Barney spojrzał mu śmiało prosto w oczy, po czym odwrócił gwałtownie wzrok.
– Nie powinienem tak szybko rezygnować z Natalii, powinienem być mniej pobłażliwy w stosunku do Joela. Zapomniałem tylko, że to Bóg błogosławi związki małżeńskie, a nie angielska śmietanka towarzyska.
Harold kiwał głową, a jego podbródki kurczyły się i rozciągały jak akordeon.
– Ale zrozum, Haroldzie – kontynuował – i tak już ciężko mi żyć, ponieważ jestem Żydem. Jestem outsiderem ze względu na pochodzenie i religię. Gdybym jeszcze ożenił się z Murzynką, odizolowałbym się zupełnie od reszty ludzkiej rasy!
– Ciągle o niej myślisz, prawda? – zapytał Harold. – Po tylu latach ciągle o niej myślisz.
Barney odwrócił się plecami do Harolda i oparł głowę o półkę nad kominkiem.
– Urodziła mi jedynego syna – powiedział.
– Ale to nie wszystko – wtrącił łagodnie Harold.
– Tak – potwierdził Barney. – To nie wszystko, nadal ją kocham.
Podniósł głowę i spojrzał w wiszące nad kominkiem lustro. Postarzał się przez to krótkie, nieudane małżeństwo z Sarą. W okolicy uszu widać było trzy, cztery siwe włosy, oczy straciły blask. Na jego twarzy malowało się zmęczenie i ból, które w pełni zrozumieć mógł tylko ktoś, kto przeżył to samo co on. Myślał o Sarze, chciał nawet rozpłakać się nad jej losem, lecz nie mógł wycisnąć ani jednej łzy. Gorąco wierzył, że nie musiała zbyt wiele cierpieć. Miał też nadzieję, że gdziekolwiek była, wybaczy mu to, że był nieodpowiednim człowiekiem, który zjawił się w nieodpowiednim czasie i na siłę wtargnął do jej świata. Zbliżył się do tego środowiska tylko jako właściciel kopalni diamentów, lecz ze względu na pochodzenie, a nawet ze względu na ambicje nie mógłby nigdy znaleźć w nim swojego miejsca.
Harold wyciągnął rękę z kieliszkiem.
– Daj mi jeszcze trochę brandy – poprosił. – I sam też się napij. Powinieneś się napić. To smutne, ale przecież jesteś znowu wolnym człowiekiem. Pomyślałeś o tym?
Tydzień później odwiedził Barneya Cecil Rhodes. Przyniósł butelkę whisky i depeszę kondolencyjną z czarnymi brzegami. Przybrał na wadze, jego jasne, kręcone włosy trochę się przerzedziły, ale był opalony i wyglądał zdrowo. Miał na sobie jasny garnitur, który dobrze leżał i pasował do jego raczej okrągłej sylwetki. Barney miał nadal zwyczaj oceniania ludzi po ubiorze, wiedział wtedy, jaką mają osobowość i jak bardzo są zamożni. Sądząc po garniturze Rhodesa, można się było domyślić, że nadal dobrze mu się powodzi i przybywa mu pewności siebie oraz umiejętności.
– Strasznie mi przykro z powodu tego, co się stało – powiedział Rhodes. Chodził w kółko po bibliotece i raz po raz wyciągał z półek książki, przyglądając się ich oprawie i zerkając na tytuły. – Widzę, że masz Complete Gemology Appelbo, nic dziwnego, że wiesz tyle o kamieniach szlachetnych. O, nie poprzecinane strony.
– Wkrótce odbędzie się nabożeństwo żałobne – powiedział Barney, wyjmując mu książkę z rąk i odkładając ją na swoje miejsce. – Mam nadzieję, że znajdziesz czas i przyjdziesz.
– Oczywiście, drogi przyjacielu – powiedział Rhodes. – Ostatnio nie jestem aż tak bardzo zajęty. Czy wiesz, że ponad pięćdziesiąt procent kopalni De Beers należy do nas? Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się założyć własną spółkę: De Beers Diamond Mining Companv Limited; w każdym razie Alfred Beit ma takie plany. Za rok czy dwa zmonopolizujemy całą kopalnię i wtedy dopiero będziemy ciągnąć prawdziwe zyski.
Barney podszedł do biurka.
– Pewnie potem zaczniesz się łakomić na Wielką Dziurę?
– No cóż – powiedział Rhodes – musisz przyznać, że wszystko tu się trochę wlecze. Zostawiliśmy was daleko z tyłu.
– Robimy porządek – powiedział Barney. – Kiedy tu przyjechałem, było tysiąc sześćset odrębnych działek. Teraz cała kopalnia została podzielona na dwanaście spółek, nie licząc jednego czy dwóch uparciuchów trzymających się kurczowo swoich działek.
– Dwanaście to i tak o wiele za dużo – odparł Rhodes, potrząsając głową jak wół usiłujący odpędzić muchę. – Dokopałeś się w niektórych miejscach do głębokości sześciuset stóp, a musisz się przecież liczyć z zalaniem, zawaleniem czy obsunięciem. Trzeba pogłębiać całą kopalnię pod auspicjami jednej spółki.
– Zgadzam się z tobą – powiedział Barney. – Zgadzam się, że kopalnia powinna być własnością jednej spółki. Prawdopodobnie nie zgadzamy się tylko co do jednego, a mianowicie której spółki.
Rhodes podniósł kapelusz.
– Pewnego dnia Brytania będzie zarządzać całą Afryką i całym jej bogactwem. To było moim największym marzeniem, kiedy tu przybyłem, i nadal nim jest. Ale nie rozmawiajmy już o diamentach. Muszę wracać, chcę ci tylko powiedzieć, że wiadomość o śmierci twojej żony wstrząsnęła mną do głębi.
– Dziękuję ci – powiedział Barney. – Dziękuję za wizytę.
Kiedy Rhodes zbierał się do wyjścia, do drzwi biblioteki zapukał Horacy i wsunął głowę do pokoju.
– Przepraszam, panie Dwunogi.
– Panie Dwunogi? – Rhodes zmarszczył brwi.
Barney uśmiechnął się pod nosem.
– Mój brat ma jedną nogę. A raczej miał.
– Chcesz powiedzieć, że stracił też drugą?
– Nie, ale zaginął, to wszystko. Nie wiemy, gdzie się podziewa.
– Tak mi przykro. Nic o tym nie wiedziałem. To musi być dla ciebie prawdziwie trudny okres.
Barney spojrzał na papiery na biurku. Potwierdził, lecz powoli tracił już cierpliwość. Rhodes zorientował się, że nadużywa gościnności, więc zaczął się żegnać.
– Do zobaczenia. Sam znajdę drogę, daj mi znać, kiedy odbędzie się nabożeństwo żałobne.
Zniecierpliwiony Barney machnął mu tylko ręką na pożegnanie i Rhodes opuścił bibliotekę.
– Jakaś pani do pana – oznajmił Horacy piskliwym głosem. – Pani Agnes Joy.
– Agnes? Jest sama?
– Tak, proszę pana. Nie licząc oczywiście woźnicy. Jest w kuchni i pali papierosa, proszę pana.
– Pali papierosa, mówisz? To musiał być pewien, że jego pani zatrzyma się tutaj dłużej.
– Nie wiem, panie Dwunogi – powiedział Horacy. – Nie chciałbym wysuwać pochopnych wniosków.
– Dobrze, Horacy – powiedział Barney. – Wprowadź panią Joy do pokoju gościnnego.
Gdy wszedł do pokoju, Agnes siedziała na małym, pozłacanym francuskim krześle. Podbródek dumnie podniosła do góry. Jasne loki schowała pod skromnym, aczkolwiek modnym kapelusikiem. Ponieważ na dworze robiło się coraz zimniej, ubrana była w niebieski płaszcz podróżny oraz wysokie wiązane buty. W ręce trzymała jasnoniebieskie rękawiczki. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Był to uśmiech, który niewinnego człowieka wprawiłby w zakłopotanie, a człowieka z nieczystym sumieniem w zadumę.
– Agnes! – zawołał Barney, podchodząc do niej i biorąc ją za ręce. – To najmilsza niespodzianka od wielu tygodni.
– Przepraszam, że tak zwlekałam z wizytą – powiedziała, a jej głos wydał mu się bardziej gardłowy niż zwykle. – Dopiero w zeszłym tygodniu dotarła do mnie wiadomość o twojej żonie i dopiero dzisiaj udało mi się wyrwać z domu. Robert pojechał do Hopetown na dzień, dwa w sprawach służbowych.
– Napijesz się sherry? – zapytał Barney.
– Z chęcią – odparła. – Bardzo lubię słodkie, jeśli takie masz. Nie jem cukierków, ale lubię słodkie sherry.
Barney usiadł naprzeciwo niej.
– Co słychać? – zapytał. – Czasami widuję cię w Kimberley. Jak tam Faith? A twoja rodzina? Nadal nie chcesz mieć dzieci?
Agnes wydęła wargi.
– Robert oczywiście chce. Tak jak wszyscy Australijczycy. Jest tak niewielu Australijczyków w stosunku do obszaru, jaki zajmują na mapie, że szybkie płodzenie dzieci uważają za swój święty obowiązek. Lecz prawda jest taka, że jako mała dziewczynka nabawiłam się infekcji, czegoś w rodzaju szkarlatyny, i lekarz powiedział mi wtedy, że prawdopodobnie nigdy nie będę mogła mieć dzieci.
– I Robert o tym nie wie?
– Dlaczego miałabym go rozczarować, biedaka? Jest bardzo przystojny, ale za to niespecjalnie namiętny i tak naprawdę, to podnieca go jedynie myśl, że jest w stanie mnie zapłodnić. Więc sama nie najlepiej bym na tym wyszła, gdybym powiedziała mu prawdę.
Zjawił się Horacy. Barney poprosił go o jeszcze jeden kieliszek brandy i o kieliszek oloroso dla Agnes.
– A jak tam Faith? – zapytał, próbując przejść od kłopotów seksualnych Roberta Joya do tematów bardziej ogólnych.
– U niej wszystko w porządku, chociaż z każdą minutą robi się coraz bardziej zrzędliwa. Uważa, że już dawno powinnam zostawić Roberta. Tak naprawdę, to uważa mnie za kompletną idiotkę, że w ogóle za niego wyszłam. Oczywiście ma rację. Robert nie ma ani grosza i jest taki niemądry. Ojciec ciągle mi powtarza, że o wiele lepiej by mi się powodziło, gdybym wyszła za ciebie, pomimo że jesteś Żydem. Nazywa cię Wybrańcem Wariatem, nie mam zielonego pojęcia dlaczego. „Powinnaś mi była powiedzieć, żebym pilnował swoich spraw i wyjść za tego Wybrańca Wariata", ciągle powtarza. „Przynajmniej połowa Kimberley do niego należy, a ten twój Robert nie posiada nawet połowy sedesu". Tak naprawdę, to ojcu, no wiesz, mąci się już trochę w głowie.
– Rozumiem – powiedział Barney. – A może twój ojciec ma rację. Może powinniśmy byli wziąć ślub. Ale wtedy wcale nam tego nie ułatwiał, prawda? Faktycznie nie dał nam żadnej szansy.
– Teraz nie można mu o tym przypominać. Ma bardzo wybiórczą pamięć. Oczywiście nadal nie lubi Żydów. Ale teraz, kiedy jego sytuacja finansowa jest nie najlepsza, widzi, kto ma najwięcej do powiedzenia na rynku diamentowym, i jest gotów pójść na ustępstwa. Wiesz, że pracuje nawet dla Yosel & Farber?
– To przecież Żydzi – uśmiechnął się Barney. Agnes odwzajemniła uśmiech. Wiek i doświadczenia podkreśliły nordycki kształt jej twarzy i odebrały nieco blasku jej oczom – były bledsze i bardziej przezroczyste niż opale. Wydawała się teraz Barneyowi ładniejsza niż dawniej, być może dlatego że kiedy pan Knight ukrócił ich miłosne zapędy, usiłował wmówić sobie, że Agnes wcale nie jest taka atrakcyjna, że jest jeszcze jedną nadobną Angielką nie mającą do zaoferowania nic oprócz akcentu, od którego najlepszy serwis mógł się rozpaść na drobne kawałki.
– Zaskoczył mnie twój list – powiedziała Agnes. – Nie wiem, czy byłeś wtedy po prostu zły na swoją żonę, a może zobaczyłeś mnie na ulicy w Kimberley z Robertem albo z kimś innym i pomyślałeś, że moglibyśmy być razem…
Barney patrzył na nią z takim osłupieniem na twarzy, że urwała.
– List – powtórzyła. – Ten, który wysłałeś do mnie dwa, trzy miesiące temu. Dlatego powiedziałam, że tak długo zwlekałam z przyjściem do ciebie. Nie byłam pewna, czy to rzeczywiście prawda.
– Nie byłaś pewna, czy…
Agnes otworzyła swoją niebieską torebkę z krokodylej skóry. Grzebała chwilę i wyjęła w końcu pognieciony list. Został napisany na papierze listowym Vogel Vlei.
– Przeczytaj mi – poprosił Barney.
– Nie pamiętasz, co napisałeś?
– Przeczytaj!
Agnes zamknęła głośno torebkę, rozłożyła kartkę i zaczęła czytać z obojętnością i zdumieniem, które zupełnie nie pasowały do namiętnej, ciepłej treści.
„Moja najdroższa, ukochana Agnes, piszę, abyś wiedziała, że nadal cię pragnę i jeśli zgodzisz się jeszcze raz mnie odwiedzić i zbliżyć swoje różane usta do moich, tak abym mógł je ucałować (tutaj zawahała się i zająknęła), moja radość nie będzie miała granic! Zapomnijmy o przeszłości… odrzućmy myśli, które każą nam dochować wierności osobom, które poślubiliśmy, gdyż byliśmy samotni i zdezorientowani. Przyjedź do Vogel Vlei wieczorem 26 stycznia, jeśli będziesz mogła. Mojej żony nie będzie i jestem pewien, że sama znajdziesz jakąś dobrą wymówkę. Jak zawsze twój, Barney".
Barney wyciągnął rękę po list. Agnes podała mu go, lekko marszcząc czoło. Barney rzucił okiem i rozpoznał natychmiast charakter pisma Joela. Zegar z pozłacanego brązu na kominku zdążył tyknąć zaledwie trzy razy i Barney wiedział już, dlaczego Joel napisał ten list.
Przez cały okres rekonwalescencji Joel próbował podburzyć Sarę przeciwko Barneyowi, przemienić jej rosnące niezadowolenie w kompletną niechęć. Kiedy został okaleczony i przykuty do łóżka, był odizolowany od otoczenia.
Sara była jego ostatnią deską ratunku. Przy jej pomocy mógł zemścić się za stratę Gwiazdy Natalii; była zarazem jego jedyną nadzieją na ponowne odzyskanie diamentu. Zgodnie z prawem ciągle jeszcze należała mu się połowa diamentu. Być może myślał, że jeśli uda mu się przekonać Sarę, by rozwiodła się z Barneyem, podając jako motywy swojej decyzji jego okrucieństwo oraz niewierność, uda mu się też przekonać Barneya, że oddanie Sarze swoich pięćdziesięciu procent wyniesie go taniej, niż gdyby musiał jej płacić sporą sumę pieniędzy ze swoich zysków z kopalni diamentów. Potem Joelowi zostałoby już tylko wyłudzenie od Sary tych pięćdziesięciu procent, co nie byłoby prawdopodobnie takie trudne i zajęłoby mu nie więcej niż kilka tygodni. Być może powiedziałby jej, że cena rynkowa dużych kamieni szlachetnych gwałtownie spadła i zaproponowałby jej jedną z działek należących do Blitz Brothers w zamian za diament. Być może zaoferowałby działkę numer 176, która była najmniejsza i przynosiła najmniej zysków. Ten list do Agnes miał mu z pewnością pomóc w zrealizowaniu planów. Joel najwyraźniej miał nadzieję, że Agnes pojawi się na schodach Vogel Vlei ubrana w swoją najbardziej prowokacyjną sukienkę wieczorem 26 stycznia, kiedy to Sara urządzała przyjęcie z okazji swoich urodzin. Jeszcze jeden gwóźdź do trumny dogorywającego małżeństwa.
– Ja tego nie napisałem – powiedział Barney, przedzierając list na pół.
– Nie rozumiem – powiedziała Agnes.
– Mówię, że go nie napisałem. Nie zaprosiłem cię tutaj ani na dwudziestego szóstego stycznia, ani na żaden inny dzień.
– Ale przecież dlatego przyszłam!
Barney wziął ją za ręce.
– Wiem. I cieszę się, że twoje wyczucie oraz rozsądek wzięły górę nad emocjami. Przyszłaś tutaj teraz, kiedy usłyszałaś, że Sara nie żyje. Jesteś większą damą od tych roznoszących plotki, zarozumiałych yentas w klubie Kimberley. Siedzą tam od rana do wieczora.
– Jeśli nie ty napisałeś ten list, to kto? – cicho zapytała.
– Joel, mój brat. To był taki paskudny żart.
Agnes spuściła wzrok i przez długą chwilę patrzyła na ręce swoje i Barneya. Każde z nich nosiło pierścionek ślubny.
– W takim razie pewnie chcesz, żebym już sobie poszła? – zapytała Agnes.
– Agnes…
– Nie mogę przecież zostać i narzucać się mężczyźnie, który nawet mnie tu nie zapraszał. Nawet jeśli idę gdzieś z kopaczami, muszą mnie wpierw o to poprosić. Nie jestem upadłą kobietą. W każdym razie jeszcze nie. Nadal czytam „Morning Post" i na samym końcu wlewam mleko do herbaty.
Barney spuścił głowę.
– Agnes, chciałbym, żebyś została.
– Tylko tak mówisz, żeby mnie dowartościować.
– Zbyt długo żyję na tym świecie, żebym miał ochotę kogoś dowartościowywać, siebie samego czy kogoś drugiego.
– Drogi Barney – powiedziała, całując lekko jego brwi i nasadę nosa – tak bardzo ciebie lubiłam. Szkoda że ojciec zrobił tyle zamieszania, kiedy dowiedział się, że jesteś Żydem.
Barney też pocałował ją w kącik ust i potem w usta.
– Wszyscy chyba muszą trzymać się jakichś zasad. Ja pozostaję wierny swoim ambicjom, dla twojego ojca ważny jest angielski sposób bycia oraz klub Kimberley.
Agnes spojrzała mu prosto w oczy.
– Powinnam teraz odejść – szepnęła.
– Czy twój mąż nie wie, jak bardzo jesteś rozgoryczona? – zapytał Barney. – Nie wie, że szukasz towarzystwa innych mężczyzn?
– Okłamuję go. Nie wiem, czy w to wierzy, czy nie.
– Nie wiem, jak ty to znosisz. Agnes uśmiechnęła się smutno.
– Znoszę to, bo nie mam wyboru.
Barney podniósł podarty list i znowu wypuścił go z rąk.
– Prawie żałuję, że nie napisałem tego listu. Powoli Agnes wyswobodziła ręce z uścisku Barneya i wstała. Dotknęła jego włosów, pochyliła się do przodu i pocałowała go w czoło.
– Nie zniosę jeszcze jednego zawodu, Barney. W Boże Narodzenie podjęłam decyzję, że spróbuję być wierna Robertowi, nie dlatego że tak bardzo się o niego troszczę. Nie mogę już po prostu znieść tych wszystkich przelotnych związków. W ciągu ostatnich sześciu lat zakochiwałam się chyba z tuzin razy. Lecz za każdym razem wszystko się rozlatywało i zostawałam sama. Kiedy cię poznałam, szalałam za tobą. Od tego czasu zawsze byłeś takim moim małym marzeniem. Ale nie mogę z tobą zostać. Jeszcze jedno odrzucenie byłoby zbyt bolesne, szczególnie odrzucenie przez ciebie.
Barney podniósł wzrok. Jej twarz była niespokojna i taka ładna. W promieniach słońca wpadających do pokoju wyglądała jak angielska tancerka, jak zrównoważona, a jednocześnie namiętna dżokejka, jak lekko zmęczona życiem, lecz wciąż jeszcze śliczna gwiazda cyrku objazdowego. Być może nie umie oddać się nikomu bez reszty, nawet jemu, być może dlatego zawsze była zawiedziona i nieszczęśliwa. Lecz miłość dziewczyny, która nie zadawała żadnych pytań o przeszłość czy przyszłość, dziewczyny, która w łóżku była namiętna, a jednocześnie wymagająca, która nie torturowała nikogo etykietą i dobrymi manierami – miłość takiej dziewczyny była być może tym, czego Barney potrzebował. Prawdopodobnie nie trwałoby to zbyt długo. Nie umiał tego przewidzieć. Lecz tego popołudnia, gdy Agnes stała przed nim w swoim płaszczu podróżnym, wiedział, że musi poprosić ją, aby z nim została. Musiał to zrobić z tego prostego powodu, że nie miał nikogo innego.
– Zostań – powiedział.
Prawie przez minutę nie odpowiadała, patrząc na niego swoimi bladymi, zamyślonymi oczami.
– Jeśli zostanę, będziesz musiał się ze mną związać, ostrzegam cię.
Barney wyciągnął do niej rękę.
– Zostań – powtórzył.
Kochali się tej nocy tak gwałtownie, że chwilami sami byli przestraszeni. Byli nadzy. Drapali się, szczypali, rzucali na siebie. Ich pocałunki były tak dzikie, że obojgu usta aż napuchły. Walczyli ze sobą z takim zapamiętaniem, jakby ich popęd seksualny można było zaspokoić jedynie przez zadawanie cierpień ciału, które ich podniecało. Wiele lat później Barney pamiętał tę chwilę, kiedy Agnes leżała pod nim, pamiętał jej głowę odrzuconą do tyłu na poduszce i jego palce, które tak mocno ściskały jej pierś, że krzyknęła, by przestał, tak naprawdę wcale tego nie chcąc. Pamiętał, jak chwyciła go za przedramię, dając mu w ten sposób znak, by nie zwalniał uścisku.
Następnego ranka otworzył jedno oko i spojrzał na porozrzucane prześcieradła. Wskazówki zegara przy łóżku wskazywały szóstą trzydzieści. Niebo było jasne, ale słońce jeszcze nie wstało, a step był dziwnie cichy. Agnes już nie było. Zostawiła wiadomość na dole w bibliotece, jej charakter pisma był równie ładny jak ona. Napisała: „Nie masz w stosunku do mnie żadnych zobowiązań. Całuję, Agnes".
Barney ubrał się szybko i zawołał na Michaela, każąc mu wyprowadzić powóz. Kiedy stał już gotowy przed wejściem, wszedł do niego i usiadł na obitym skórą siedzeniu z ozdobnym oparciem.
– Dokąd jedziemy, szefie? – zapytał Michael. Barney wyprostował się na siedzeniu. Na głowie miał kapelusz, lekko przekrzywiony na bok. Przed sobą sztywno trzymał laskę. W świetle wschodzącego słońca powóz prezentował się okazale na tle drzew osnutych delikatną, złotawą mgiełką. Koła, resory, konie – wszystkie te elementy tworzyły harmonijną całość. Mogliby pozować do osiemnastowiecznego obrazu.
– Szefie? – powtórzył Michael, odwracając się do tyłu.
Barney zdjął kapelusz.
– Rozmyśliłem się, nigdzie nie jadę, Michaełu. Dziękuję. Przepraszam za to całe zamieszanie.
– Nie szkodzi, szefie – powiedział Michael. Zeskoczył na ziemię i otworzył, ozdobne drzwiczki powozu, by wypuścić Barneya.
W ostatni dzień sierpnia 1879 roku statek „Mulhausen" przybił do Antwerpii. Dzień był wilgotny i szary. Dzwony biły smętnie w katedrze pod wezwaniem Najświętszej Panny. Stada mew darły się wniebogłosy, kołując nad wieżami, dachami i płaskimi fasadami miasta, obniżając loty nad szerokimi, srebrzystymi wodami rzeki Skaldy.
Kiedy silnik statku przestał pracować, Joel był gotowy do zejścia na ląd. Zaczął się powoli przepychać w kierunku wyjścia. Miał na sobie jasnoszary kapelusz, płaszcz w tym samym kolorze i dość staromodny garnitur, który kupił w Dieppe, gdzie przesiadał się na inny statek. W skórzanej walizce miał dwie zapasowe koszule, bawełnianą bieliznę, butelkę whisky i prawy pantofel od pary. Zapuścił sobie ciemną brodę oraz gęstego wąsa i gdyby nie brak lewej nogi, nawet Barney minąłby go na ulicy, nie rozpoznając.
Postarał się, aby jego podróż z Afryki Południowej do Antwerpii zmyliła każdego potencjalnego szpiega. Wiedział, że Barney dowie się wkrótce od Nareez, iż udało mu się dotrzeć do Durban. Stosunkowo łatwo dojdzie do tego, którym statkiem odpłynął, mimo że kupił bilet na nazwisko Leonard Matthews. Tego dnia do Europy płynęły tylko dwa statki, z których jeden płynął do południowej Walii.
Statek „Wallasey" przypłynął do Lizbony, gdzie Joel wysiadł i kupił nowy bilet do Dieppe na nazwisko Henry Lester. W Dieppe opuścił statek i zatrzymał się w małym pensjonacie przy rue de Varengeville. Zamieszkał w ponurym, wysokim pokoju z brudnym, dużym lustrem i skrzypiącym łóżkiem. Okna z obszarpanymi firankami wychodziły na Epicerie Auffay oraz ławkę z kutego żelaza, na której siadywały i trajkotały całymi popołudniami pulchne, stare kobiety w długich czarnych sukniach.
Joel wziął ze sobą z Kimberley dwieście funtów, ale pieniądze powoli mu się kończyły. Miał książeczkę czekową Blitz Brothers, lecz kłopot w tym, że jeśli wypłaci jakieś pieniądze, Barney będzie mógł zorientować się, gdzie przebywa. Próbował namówić pucołowatego dyrektora banku Credit Seine-Maritime, aby wypłacił mu sto funtów na sam paszport lecz po długiej, cichej wymianie zdań z głównym urzędnikiem, dyrektor uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. Joel musiał w końcu wypisać czek w nadziei, że Barney nie zajrzy tak szybko do wyciągów z konta bankowego firmy.
Przybył do Antwerpii w parną, leniwą niedzielę z nie oszlifowanym diamentem zawiniętym w zieloną bibułkę, schowanym w kieszeni płaszcza. Był jednym z najzamożniejszych ludzi w mieście, a równocześnie jednym z najbardziej samotnych. Brudny powóz z kolorową, skórzaną budą wiózł go przez szeroki plac Grotę Markt przed ratuszem; wszędzie wokół ludzie spieszyli się na mszę, pochyleni, opatuleni w szale, w chodakach na nogach. Koła wozu obracały się nierówno, z głośnym klekotem. Joel, który opuścił mgliste, żywotne, surowe Kimberley, wjechał teraz w stęchły, pozbawiony kolorów świat wdów, mew oraz wąskich, płaskich budynków. Był to świat szary, świat, którego można było dotknąć i w którym ludzkie istoty były anonimowe jak cienie.
– Szuka pan taniego hotelu? – zapytał flamandzki woźnica, zatrzymując dorożkę na ulicy niedaleko ratusza.
Ulica była tak wąska, że mieściła się na niej tylko jedna dorożka. W powietrzu unosił się zapach jawajskiego tytoniu oraz gotowanego mięsa. Nieprzyjemny zapach wydostawał się też ze ścieków.
Joel spojrzał na odrapane drzwi i szyld oznajmiający, że tu znajduje się Grand Hotel Putte.
– Może być – odparł. – Może mi pan pomóc z walizką? Grand Hotel Putte był ciemny i dość stary; półpiętra i parapety okienne wyłożone były boazerią, wszędzie pełno było zdechłych much oraz kurzu.
Pulchna młoda Flamandka w białym fartuszku i białym czepku zaprowadzdziła Joela do pokoju na ostatnim piętrze. Kiedy słała łóżko, Joel otworzył okno i wyjrzał, spoglądając na spadziste dachy.
– Anglik? – zapytała, będąc już przy drzwiach. Joel uśmiechnął się niepewnie.
– Tak, Anglik. Masz tu franka za pomoc.
Wzięła pieniądze i schowała do kieszonki fartuszka. Szukała jakichś słów, a Joel czuł, że nie może się od niej odwrócić, dopóki sobie nie przypomni, co chciała powiedzieć.
– Je lijkt zo eenzaam. Heb je geen urienden hier? - powiedziała wreszcie.
Potrząsnął głową.
– Przykro mi, ale nic nie rozumiem.
Poczekała jeszcze chwilę i jednym tchem wyrecytowała:
– Moje imię Anna.
– To miło – powiedział Joel. Żadne inne słowa nie przychodziły mu do głowy.
Anna stała jeszcze przez chwilę w drzwiach, nie mogąc się zdecydować, co robić. W końcu wyszła, zostawiając drzwi lekko uchylone. Joel chwycił kule, dopadł drzwi i zatrzasnął je z głośnym hukiem. Potem ciężko dysząc, pokuśtykał z powrotem i usiadł na łóżku. Po kilku minutach otworzył walizkę i wyjął butelkę whisky. W pokoju nie było żadnego kubka, więc zaczął pić prosto z butelki. Pił tak łapczywie, że niewiele brakowało, a udławiłby się.
Podróż dobiegła końca. Teraz musi znaleźć kogoś, kto oszlifuje diament, kogoś, kto zna się na rzeczy i nie będzie przy tym zadawał zbędnych pytań. Oszlifowanie diamentu tak ogromnego i drogocennego jak Gwiazda Natalia wymagało nie lada umiejętności. Taki diament należało bardzo ostrożnie rozszczepić, obrobić, wygładzić. Tylko renomowane firmy szlifierskie zapewniały odpowiedni sprzęt. Ukrywanie diamentu przez dłuższy czas było prawie niemożliwe, choć Joel zdawał sobie doskonale sprawę, że Barney mógł się dowiedzieć, gdzie był szlifowany. Ryzyko było duże, lecz należało je podjąć; gdyby próbował sprzedać Gwiazdę Natalię w stanie surowym, prawdopodobnie dostałby nie więcej niż trzysta tysięcy funtów, być może mniej. Za to jeśli najpierw go oszlifuje i uwierzytelni jego pochodzenie, sprzedając kilkakrotnie przez agenta czy inną osobę, która chciałaby zarobić parę groszy, może go potem sprzedać, żądając cztery, pięć razy tyle, może nawet więcej w zależności od tego, ilu będzie chętnych.
Miał listę nazwisk, niektóre z nich wyciągnął z akt Harolda Feinberga, inne znał, ponieważ wszyscy o nich mówili. Rozszczepienie diamentu jest najtrudniejsze i zarazem najważniejsze. Osoba, która podejmie się tego zadania, musi najpierw dokładnie obejrzeć kamień i znaleźć płaszczyzny, które należy rozszczepić. Od jej zręczności zależeć będzie efekt końcowy. Osoby zajmujące się rozszczepianiem diamentów należały do diamentowej elity i wiele z nich jeździło każdego ranka do pracy swoimi własnymi powozami oraz mieszkało w okazałych domach w centrum miasta. Bezspornie najlepszy w Antwerpii był Itzik Yussel z Rosendaal's, lecz Joel nie chciał się z nim kontaktować, gdyż jego nazwisko było zbyt znane. Słyszał o innym fachowcu w tej dziedzinie o nazwisku Frederick Goldin, który zaczynał się coraz bardziej liczyć i powoli zdobywał sobie renomę. Mówiono o jego niezwykłym talencie, gdyż starał się, by ubytek masy był stosunkowo niewielki, a jednocześnie jego brylanty miały prawie idealne proporcje.
Joel nie wiedział tylko, czy Goldin zajmie się obróbką trzystupięćdziesięciokaratowego diamentu, nie pytając o jego pochodzenie.
Tego wieczoru, kiedy znowu odezwały się dzwony katedry, Joel leżał na łóżku i kończył butelkę whisky. Ze swojego miejsca widział skrawek nieba w kształcie latawca, między mansardowym oknem a dachem sąsiedniego budynku. Kiedy się w niego tak wpatrywał, coraz bardziej zmierzchało, aż w końcu zrobiło się ciemno. Powietrze było łagodne, ciepłe i lekko duszące. Wokoło roiło się od komarów, które rozmnażały się na bagnach i błotach nad szerokimi wodami rzeki Skaldy.
O dziesiątej rozległo się ciche pukanie do drzwi.
– Proszę wejść – powiedział obojętnym tonem.
W drzwiach ukazała się Anna w czarnej sukience z białym koronkowym kołnierzykiem. Jej rzadkie, mysie włosy upięte były czarnymi spinkami i wsuwkami. Wyciągnęła brązową szklaną butelkę, pokazując, że powinien nasmarować tym ramiona i resztę ciała. Potem zrobiła kolisty ruch palcem w powietrzu i zaczęła bzyczeć jak mucha.
– Aha, na komary – powiedział Joel niskim głosem. Bez słowa zbliżyła się i uklękła przy łóżku, ściągając z Joela prześcieradła i koc. Joel otworzył szeroko oczy, kiedy podniosła do góry jego koszulę nocną i odkorkowała butelkę.
– Co robisz? – zapytał, lecz nie odpowiedziała. Ręce miała grube, lecz twarde i energicznie zaczęła go smarować po klatce piersiowej i brzuchu, tak jr kby woskowała blat stołu. Płyn był zimny i pachniał kamforą. Natarła mu plecy, pośladki i nogę. Napiął mięśnie ud, odczuwając w tym miejscu dziwne mrowienie, lecz nie był pewien, czy naprawdę chciała go tam dotknąć. Utkwił w niej wzrok, ona też spojrzała mu prosto w oczy. Miała młodą, rumianą twarz, a na jasnych włoskach nad górną wargą pojawiły się kropelki potu.
Zupełnie bez skrępowania wtarła płyn we wszystkie pozostałe części jego ciała. Trzymała jego członek w zaciśniętej pięści jak kij od miotły, przesuwając ręką w górę i w dół. Po kilku sekundach wydał głośny okrzyk i poplamił rękaw jej sukienki. Wstała, zakorkowała butelkę z płynem i spojrzała na niego, lecz jej twarz była zbyt pulchna i zbyt obojętna, by mógł z niej cokolwiek wyczytać. Nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat.
– Anna – powiedział.
– Śpij – odparła.
– Ale dlaczego? Dlaczego to zrobiłaś?
Spojrzała w bok. Prawdopodobnie nie zrozumiała, co powiedział. Potem podeszła do okna i zamknęła je.
– Śpij – powtórzyła.
Kilka godzin później obudził się dziwnie zaplątany w prześciaradłach. Tak mocno pachniał kamforą, że zbierało mu się na wymioty. Śnił o Kimberley, o Wielkiej Dziurze, o tym jak złamał sobie nogę i miednicę. Było duszno, a pokój wydał mu się ciasny; było tak gorąco, że przez ułamek sekundy wydawało mu się, że jest znowu w Afryce, natychmiast wyciągnął rękę, dotknął stolika przy łóżku i przypomniał sobie, gdzie się znajduje.
Po raz pierwszy od dawna zmówił modlitwę.
Spotkali się wreszcie w pracowni Fredericka Goldina na trzecim piętrze de Pecq's, w przestronnym pokoju z wysokimi oknami wychodzącymi na północ, na dachy dzielnicy diamentowej w Antwerpii. Do spotkania doszło dopiero w trzecim tygodniu września – aż tyle czasu zajęło Joelowi umówienie się z Goldinem. W pierwszym tygodniu swojego pobytu w Antwerpii odwiedzał bez przerwy kawiarnie i restauracje, do których przychodzili najczęściej kupcy diamentów. Siadywał w kącie przy lampce likieru z czarnej porzeczki, zagryzał faszerowaną cielęciną i podsłuchiwał ich rozmów na temat cen rynkowych, jakości, zysków i obróbki. W tych miejscach gromadzili się przeważnie ortodoksyjni Żydzi. Siedzieli przy swoich stolikach, w swoich shlreimels, czarnych kapeluszach z szerokim rondem, zpayess, czyli bokobrodami, które młodzi, nowojorscy Żydzi zgolili już dawno temu. Joel poczuł się wśród nich dziwnie swojsko, po długim pobycie w Afryce Południowej znów otaczali go Żydzi. Przez pierwsze dwa dni miał ochotę przeszkodzić kupcom w ich prowadzonych szeptem rozmowach, wziąć ich za rękę i powiedzieć, że miło ich znowu widzieć.
W handlu diamentami umowy, które zawierano, zawsze były umowami ustnymi, nigdy nie podpisywano żadnych kontraktów. W grę wchodziły nieraz ogromne sumy pieniędzy, setki tysięcy franków wymieniano na diamenty bez żadnych dokumentów. Transakcje regulowane były tylko i wyłącznie uczciwością samych kupców. Dzięki tym szeptom, które tak bardzo podobały się Joelowi, migoczący potok diamentów zalewał handlowców, kupców, szlifierzy i w końcu detalistów.
W drugim tygodniu pobytu Joel zagadał wreszcie do mówiącego po angielsku dealera, Josepha Mandelbauma, małego, brzuchatego mężczyzny pod pięćdziesiątkę, w okularach, o wyglądzie gnoma. Sądząc ze sposobu mówienia Mandelbauma, można się było domyślać, że prowadzi handel przewozowy i więcej rusza się po świecie od swoich kolegów z tej samej branży w Antwerpii: spędził prawie połowę życia w Londynie, w Hatton Garden, i regularnie handlował diamentami z amerykańskimi dealerami.
– Gdyby miał pan duży diament i chciałby go pan po cichu oszlifować, komu by go pan powierzył? – zapytał Joel, gdy siedzieli w zacisznej kawiarni o nazwie Boom's.
Mandelbaum popijał herbatę ze szklanki, od czasu do czasu dmuchając, żeby ostygła. Wtem znieruchomiał, odstawił szklankę i spojrzał na Joela przez cienkie szkła swoich okularów. Zmrużył lekko oczy.
– Co pan ma na myśli, mówiąc „duży diament"?
– Nie wiem. To tylko przypuszczenie. No ale powiedzmy, że trzysta karatów z hakiem.
Mandelbaum wbił oczy w swoją herbatę.
– To duży diament. Gdzie można taki znaleźć?
Joel oparł się o oparcie swojego twardego, drewnianego krzesła.
– Chyba źle mnie pan zrozumiał. Pytałem przecież gdzie można po cichu oszlifować taki diament, przypominam „po cichu", więc pańskie pytanie „Gdzie można go znaleźć" jest raczej niestosowne.
– Hm – mruknął Mandelbaum i też oparł się o swoje oparcie.
– Zakładam, że osoba, która podejmie się oszlifować taki kamień, zażąda dużej sumy pieniędzy – powiedział Joel. – Zakładam też, że dostanie należną zapłatę i nie będzie się musiała wykłócać.
– Będzie pan musiał pójść do najlepszych szlifierzy – powiedział Mandelbaum i zamyślił się. – Do kogoś takiego jak Yussel, Steinberg czy Frederick Goldin. Powierzenie trzystukaratowego diamentu byle komu byłoby, proszę mi wybaczyć, zbrodnią.
Joel wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Rozumiem, ale niech mi pan powie, z tych trzech szlifierzy, których pan wymienił, który zgodziłby się wykonać robotę bez zadawania pytań i rozpuszczania plotek? Jestem po prostu ciekaw.
– Frederick Goldin, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Obchodzi go tylko to, co szlifuje. Kamień taki jak ten potraktuje jako wyzwanie, jako kolejny krok naprzód. Musi pan wiedzieć, że on konkuruje z Yusselem. Uważa siebie za mistrza w tej dziedzinie. Twierdzi, że przy obróbce diamentu usuwa dużo mniej niż Yussel, a przy tym jego diamenty są równie wysokiej jakości co diamenty szlifowane przez Yussela.
Joel kiwnął głową.
– Zna pan go dobrze, tego Gol di na?
– Tak dobrze jak każdy inny.
– Dobrze. To może zapytałby go pan o to samo, o co ja pana pytałem? Ze zwykłej ciekawości.
Mandelbaum wypił jeszcze jeden łyk herbaty, ostrożnie, żeby się nie poparzyć.
– Być może powinienem panu powiedzieć, że ufundowano nagrodę w wysokości jednego procenta od zysków ze sprzedaży pokaźnych wymiarów, południowoafrykańskiego diamentu o wadze trzystu pięćdziesięciu karatów, o nazwie Gwiazda Natalia. Pomyślałem sobie, że być może zainteresuje pana ta informacja.
Joel spojrzał Mandelbaumowi prosto w oczy. Był zupełnie spokojny.
– Proponuję prowizję w wysokości dwóch procent – powiedział.
Tym właśnie sposobem w tydzień później znalazł się w pracowni Fredericka Goldina. Poruszał się tylko o jednej kuli. Usiadł na krześle z drabinkowym oparciem przy mocno zniszczonym warsztacie. Frederick Goldin zajęty był oglądaniem kilku diamentów przez dziesięciokrotnie powiększającą lupę.
– Pan Deacon – przedstawił Joela Mandelbaum i stanął z tyłu z kciukami zahaczonymi o ciasne kieszonki czarnej kamizelki.
Frederick Goldin odłożył lupę, zawinął diamenty i podniósł wzrok na Joela. Miał szczupłą twarz, która trochę przypominała oblicze psa. Był wysoki, miał kędzierzawe, rude włosy, był też piegowaty jak indycze jajo. Jego nadgarstki były tak luźno połączone z przedramieniem, że olbrzymie dłonie latały na wszystkie strony jak dyrygenckie pałeczki.
– A więc nazywa się pan Deacon i jest pan właścicielem olbrzymiego diamentu – powiedział Goldin.
Joel kaszlnął.
– Sprostowanie. Chcę się dowiedzieć, czy jest pan zainteresowany obróbką olbrzymiego diamentu i to wszystko.
– Nie musi pan się bawić w gry słowne – powiedział Frederick Goldin. – Wiem, co pan chce i dlaczego pan tu jest. Chce pan oszlifować olbrzymi diament i chce pan to zrobić jak najlepiej. Nie życzy pan też sobie rozgłosu, który zwykle towarzyszy takim przedsięwzięciom, innymi słowy, chce pan to zrobić po cichu.
Joel nic na to nie powiedział. Nie znał jeszcze intencji Goldina i wolał poczekać, aż nabierze stuprocentowej pewności, że można mu ufać. Dopiero wtedy powie, że tak naprawdę to kamień jest tu, w Antwerpii, razem z nim.
– Mogę tylko powiedzieć, że nie tylko trafił pan do właściwego człowieka, lecz również i do jedynego – powiedział Goldin. – Mógłby pan pójść do Itzika Yussela, pewnie stanąłby na wysokości zadania, ale prędzej czy później rozpuściłby nowinę. Jest próżnym i napuszonym starym człowiekiem i nie mógłby się powstrzymać, żeby nie obwieścić światu, że to on tak wspaniale oszlifował kamień.
– A pan? – zapytał po cichu Joel. – W panu nie ma ani odrobiny próżności?
– Ja też jestem próżny. Każdy, kto jest tak bardzo utalentowany jak ja, zawsze będzie próżny. Ale ja jestem outsiderem w przemyśle diamentowym. Nic ich nie obchodzą ani moje metody, ani to, że podaję w wątpliwość ich tradycyjne sposoby szlifowania. Ód tylu już lat krytykuję niektóre beznadziejne szlify stosowane przez nich w obróbce wspaniałych kamieni, które dostają się w ich ręce. Jest taki słynny skośny szlifo nazwie Antwerp Rose. Większość tutejszych szlifierzy nie chce nawet słyszeć, że to brzydki szlif, w końcu powstał tutaj, w Antwerpii. Lecz to jeden z najnudniejszych i najbardziej tępych szlifów, jakie można sobie wyobrazić, szlif, na który nie zasługuje nawet topaz.
– Hmmm – mruknął Joel – bardzo to wszystko interesujące. Ale jaką mam gwarancję, że pan nie zmieni zdania, że kiedy pan już oszlifuje diament i zrobi to naprawdę po mistrzowsku, nie ulegnie pan pokusie obwieszczenia wszem i wobec, że to właśnie pan jest twórcą tego wspaniałego dzieła?
Frederick Goldin pochylił się nad swoim stołem.
– Panie Deacon – zaczął – bądźmy ze sobą szczerzy. Wiem, że diament, który przywiózł pan ze sobą tu, do Antwerpii, to diament, który zaginął kilka miesięcy wcześniej i który został wykopany w kopalni należącej do Blitz Brothers Diamond Company w Kimberley. Diament ten znany jest jako Gwiazda Natalia. Do de Pecq's wpłynęły przynajmniej dwa listy w tej sprawie, jeden z orientacyjnym szkicem diamentu. Listy ostrzegają, że diament jest prawdopodobnie w posiadaniu pana Joela Blitza, który rzuca się w oczy, ponieważ ma tylko jedną nogę.
Joel potarł wolno brodę i zamyślił się.
– Dobrze – odparł – jeśli wie pan juz tak dużo, to proszę mi odpowiedzieć tylko na jedno pytanie: Czy oszlifuje pan diament i czy zachowa pan tajemnicę?
– To dwa pytania.
– Jeśli nie dochowa pan tajemnicy, nie będzie pan mógł go oszlifować.
Frederick Goldin wyprostował się i spojrzał na Josepha Mandelbauma, lecz ten wzruszył tylko ramionami.
– To będzie duże ryzyko – powiedział Goldin.
– Nie takie znowu duże – stwierdził Joel. – Zgodnie z prawem ten diament w połowie należy do mnie.
– Chce pan, abym oszlifował tylko połowę? – zażartował Goldin.
– Chcę usłyszeć tak lub nie, oszlifuje go pan czy nie?
Była taka chwila, kiedy Joeł naprawdę się bał, że Frederick Goldin nie przyjmie zamówienia; wydawało mu się, że Goldin posmutniał, tak jakby miał zamiar z przykrością odmówić. Lecz po chwili rozpogodził się i jednocześnie przybrał chytry wyraz twarzy. Kiwnął głową i kiwał nią jeszcze przez dłuższą chwilę.
– Bardzo dobrze – powiedział – jeśli ktoś dowie się o tym, co robię, cały przemysł dozna szoku. Ale to taki diament, o jakim marzy każdy szlifierz, i modli się, żeby choć raz przed śmiercią ktoś złożył mu taką ofertę. Taka okazja może zdarzyć się tylko raz w życiu. Zgadzam się.
Bez słowa Joel sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął zielone, papierowe zawiniątko. Położył je na stole Goldina.
Goldin patrzył na pakunek tak nerwowo, jakby w środku znajdował się żywy wąż. Lecz po chwili wyciągnął rękę z długimi, rozbieganymi palcami i otworzył pakunek. Gwiazda Natalia ukazała się w całej okazałości, błyszcząca i chropowata. Przy pięcio- i dziesięciokaratowych diamentach porozrzucanych na stole Goldina, sprawiała wrażenie jeszcze większej niż w rzeczywistości.
Goldin usiadł.
– Dlaczego nie pokazał mi pan tego diamentu od razu? – zapytał. – Ten diament żyje swoim własnym życiem.
Joel uśmiechnął się skromnie i rzucił rozbawione spojrzenie na Josepha Mandelbauma, który me spuszczał wzroku z diamentu; usta miał szeroko otwarte i Joel pomyślał, że tylko głośny wystrzał z karabinu sprowadziłby go z powrotem na ziemię.
Frederick Goldin wziął diament do ręki i zaczął go obracać na wszystkie strony.
– Przez dwa lata nie będę zajmował się niczym innym – westchnął. – To wspaniałe!
– A czy ci, dla których pan pracuje, nie zrobią się podejrzliwi, kiedy nie będzie pan obrabiał tylu kamieni co zwykle? – zapytał Joel.
– Nie – odparł Frederick Goldin – tego się nie obawiam. Poza tym będę przecież nadal wyrabiać jakieś dwie trzecie normy. Pozostawiają mi wolną rękę częściowo dlatego, że jestem taki utalentowany, a częściowo dlatego że tak ich wszystkich krytykuję. A przecież sześć, siedem miesięcy zajmie mi dokładne zbadanie diamentu i przygotowanie go do obróbki.
– I będzie pan nad nim pracował dwa lata? – zapytał Joel.
– Może trochę mniej. Przy obróbce takiego kamienia nie można się nigdy spieszyć. Trzeba dokładnie wymierzyć, szlifować pod odpowiednim, ściśle określonym kątem oraz zdecydowanie ciąć. Dobrze rozszczepiony i oszlifowany, da jeden fantastyczny klejnot i pięć innych, wszystkie pokaźnych rozmiarów.
Frederick Goldin podszedł do okna i trzymał diament na podniesionej dłoni. Miał wrażenie, że trzyma kawałek księżyca.
– Już samo trzymanie tego diamentu w dłoni jest dla mnie prawdziwym zaszczytem – powiedział. – Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałem. I wątpię, czy kiedykolwiek zobaczę.
Joel spędził resztę dnia z Goldinem. Szlifierz wytłumaczył mu, że musi najpierw dokładnie zbadać kamień i określić na podstawie płaszczyzn łupliwości najkorzystniejsze kierunki szlifowania. Złe oznaczenie płaszczyzny łupliwości może spowodować uszkodzenie diamentu, a nawet jego zniszczenie, objaśniał Joelowi. Lecz jeśli dzielenie kamienia się powiedzie, należy mu następnie nadać właściwą postać brylantu, pocierając go o inny surowy kamień – ten proces też wymagał od szlifierza ogromnych umiejętności i doświadczenia. Następnym etapem jest piłowanie. Diament przeznaczony do obróbki umieszcza się w specjalnym uchwycie i szlifuje przy użyciu specjalnej piły pokrytej proszkiem diamentowym zmieszanym z olejem oliwkowym. Na początku szlifuje się płaską, górną płaszczyznę diamentu, zwaną taflą. Następnie szlifierz obrabia boczne ścianki (fasetki) korony, biegnące od górnej płaszczyzny do płaszczyzny pasa, czyli rondysty. Potem odwraca diament i szlifuje fasetki podstawy, znajdujące się w dolnej jego części, poniżej pasa. Kończy, szlifując wierzchołek podstawy, tak zwany kolet, który musi być idealnie równoległy w stosunku do tafli.
Na samym końcu szlifuje się wszystkie pozostałe fasetki. Nawet prosty szlif szmaragdowy składa się z pięćdziesięciu ośmiu fasetek i każda z nich musi być szlifowana niezwykle precyzyjnie, tak aby poszczególne ścianki były nachylone pod odpowiednim kątem, w przeciwnym razie kamień utraci ogień, nabierając martwego wyrazu.
Tego wieczoru Frederick Goldin zaprosił Joela na kolację do francuskiej restauracji L'Ecstase na Consciencestraat. Rozmawiali tylko o diamentach i wypili wspólnie cztery butelki Chateau Hauteville.
Kiedy Joel wrócił wreszcie do Grand Hotel Putte, ojciec Anny musiał mu pomóc wejść na górę, chociaż strasznie zalatywało od niego czosnkiem.
Tuż przed świtem, kiedy kawałek nieba w kształcie latawca robił się coraz jaśniejszy, drzwi Joela otworzyły się i weszła Anna. Miała na sobie białą koszulę nocną. Bez zaproszenia i bez słowa uniosła koszulę do pokrytych grubą warstwą tłuszczu bioder, po czym usiadła na Joelu całym ciężarem swojego rubensowskiego ciała.
W lutym następnego roku Barney był już właścicielem całej kopalni Kimberley z wyjątkiem garstki działek w kształcie litery L, które należały do firmy francuskiej. W zasadzie zaczynał być z siebie zadowolony. Odczuwał także potrzebę odpoczynku oraz kontaktów towarzyskich. Tak ciężko pracował nad modernizacją maszyn górniczych i tak był zajęty kupowaniem działek od swoich konkurentów, że od wielu miesięcy nie wydał żadnego obiadu w Vogel Vlei. Przez rok zaniedbywał też swoje wizyty w Klipdrift. Pięter zmienił się na pewno nie do poznania.
Przyjaźń Barneya z Haroldem stawała się coraz większą fikcją, lecz za taki stan rzeczy nie można było winić tylko Barneya. Haroldowi tak bardzo ostatnio dokuczało serce, że z wysiłkiem wchodził po schodach do swojego biura, często szedł też do domu wcześniej niż zwykle. Skończyły się nocne rozmowy o interesach oraz wczesne spotkania rozpoczynające się o piątej rano. Wszystko załatwiali pośpiesznie w biurze Harolda. Przestali się naw^t ze sobą przekomarzać, chcąc jak najszybciej uporać się z robotą. Negocjacje, podpisy, płace i trzeba było się zbierać.
Barney widywał od czasu do czasu Agnes, raz z mężem, raz w towarzystwie muskularnego młodego Australijczyka, i myślał o niej nieustannie, aż w głowie huczało mu od tych wszystkich myśli jak w bębnie. Agnes miała w sobie coś, co wyzwalało w nim emocje, które pozostawały jakby uśpione, kiedy był z Mooi Klip; niewytłumaczalne pragnienie cierpienia seksualnego oraz prawdziwego bólu. Zastanawiał się, czy nie ma w sobie ukrytej potrzeby bycia ukaranym za swoją arogancję, lecz podniecenie, które odczuwał, kiedy przypomniał sobie, jak Agnes wbiła swoje ostre paznokcie w jego pośladki, zdawało się temu przeczyć. Sprawiało mu też dziką przyjemność zadawanie bólu Agnes. Im więcej się nad tym zastanawiał, tym większy był jego niepokój, więc starał się myśleć o czymś innym.
Prawie nie przestawał też myśleć o Gwieździe Natalii. Zamykał oczy i wyraźnie ją widział, jej łagodny, magiczny kolor, jej wspaniały blask. Była symbolem jego najgłębszych uczuć i Joel zabrał mu ją tak samo, jak zabrał mu Natalię.
Stracić Gwiazdę Natalię, to trochę tak jak zgubić drogę w lesie. Nie umiałby tego nikomu wytłumaczyć, ale tak właśnie czuł.
Powierzył Edwardowi Norkowi kontrolę nad kopalnią i pewnego marcowego dnia, w czwartek wcześnie rano, wyruszył w drogę do Klipdrift na swoim koniu Jupiterze. Był słoneczny dzień i tylko kilka chmur tuliło się do siebie na dalekim horyzoncie. Barney był w nadzwyczajnym humorze. Prawie rok już upłynął od śmierci Sary i kończył się okres oficjalnej żałoby. Zaprowadził porządek w Wielkiej Dziurze, a jego działki przynosiły ponad siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów tygodniowo. Wreszcie kończyły się długie lata pracy, kłótni i rozgoryczeń. Mógł teraz cieszyć się podróżami, przyjęciami i rozrywkami. Vogel Vlei był prawie wykończony, mimo że przy wykańczaniu sypialni zabrakło dobrego smaku Sary, a Edward Nork mawiał, że salon wygląda jak „przedpokój w domu Lukrecji Borgii".
Barney przyjechał do Klipdrift po czwartej i kiedy dotarł wreszcie na miejsce, był spocony i zmęczony. Zsiadł z konia przy frontowej bramie domu Mooi Klip i ze zdziwieniem zobaczył, że stoi przy drzwiach w letnim płaszczu i czepku przystrojonym kwiatami, z parasolką w ręku. Obok niej, czarnooki i poważny, stał Pięter. Wydatny nos oraz klinowate czoło upodabniały go do Barneya. Wokół nich leżały kufry, skrzynie, wszystkie pozamykane i oznaczone.
– Natalio! – zawołał Barney, przywiązując Jupitera do słupka.
Spojrzała na niego i jej twarz zaróżowiała w świetle popołudniowego słońca, które padało na parasolkę.
– Barney… dlaczego przyjechałeś?
Otworzył bramę i przeszedł przez podwórze. Kiedy był już przy niej, powiedział:
– Jak to dlaczego przyjechałem? Przyjechałem, żeby zobaczyć się z Pieterem, no i oczywiście z tobą.
Mooi Klip wyglądała na wpół sparaliżowaną, stała nieruchomo i mówiła z trudem.
– Ale dzisiaj? – wyjąkała. – Musiałeś przyjechać akurat dzisiaj?
– O co ci chodzi? – zapytał Barney. – Wyjeżdżasz z Klipdrift? Wyprowadzasz się?
– Wysłałam do ciebie list – powiedziała.
– Nie dostałem żadnego listu.
– Wysłałam go dzisiaj.
Podszedł do niej bliżej i rzucił okiem na leżące wokół kufry.
– Tak po prostu wyjeżdżasz, nic mi o tym wcześniej nie mówiąc?
Opuściła nieco parasolkę.
– Myślisz, że miałabym siłę załatwić to inaczej? Barney dotknął jej dłoni w białej rękawiczce.
– Czy tak mówi Natalia Marneweck? – zapytał. – Odważna Natalia Marneweck?
Podniosła oczy. Były ciemne jak oczy sowy.
– Nie – odparła. – Tak mówi Natalia Ransome. Nastąpiła bardzo długa cisza. Barney puścił jej dłoń.
Złożył ręce i dotknął swoich ust jak pasterze Bantu, kiedy gwizdali przez trzcinę. Pięter na wszelki wypadek chwycił Natalię za rękaw, chcąc się w ten sposób upewnić, czy wszystko w porządku. Mooi Klip dotknęła uspokajająco jego rączki.
– A więc wyszłaś za niego – powiedział Barney.
Mooi Klip kiwnęła głową.
– Jest bardzo dobry – powiedziała drżącym głosem.
– Tak – uśmiechnął się Barney. – Tak sobie pomyślałem, kiedy przyjechał złożyć mi wizytę.
Słońce chowało się powoli za wierzchołki drzew po drugiej stronie rzeki Vaal. Na przeciwległym brzegu Barney zauważył poszukiwacza diamentów, który stał pochylony w płytkiej, złocistej wodzie i wkładał do wiadra żółtą ziemię. Wiele lat temu spacerował wzdłuż rzeki Oranjerivier i patrzył na kopaczy przesiewających ziemię przez sita – te czasy wydawały mu się teraz tak odległe.
Ukucnął i wyciągnął ręce do Pietera.
– Jak tam mój ukochany syn? – zapytał. – Dawno się nie widzieliśmy, prawda?
Mooi Klip popchnęła go lekko w stronę Barneya.
– Wiele rzeczy wydarzyło się tymczasem – powiedziała. – Jedziemy teraz do Anglii.
Barney trzymał Pietera za rękę. Chłopak był tak delikatny i poważny jak Barney, kiedy był mały. Podniósł wzrok na Mooi Klip i zapytał:
– Do Anglii? Na jak długo?
Zacisnęła usta i zrozumiał, że wyjeżdża na zawsze.
– Pewnie przełożeni go tam przenieśli? – zapytał, a Mooi Klip skinęła głową.
Barney wstał i oparł rękę na ramieniu Pietera. Chłopiec miał najwyraźniej ochotę wrócić do matki, lecz w spojrzeniu Mooi Klip było coś, co kazało mu pozostać przy ojcu.
– Przeczytałam w gazecie o twojej żonie – powiedziała Mooi Klip. – Było mi ciebie żal, ale wiedziałam, że nie mogę pojechać do Kimberley. To ty musiałeś zdecydować. Czasami myślałam, że może przyjedziesz. Ułożyłam sobie nawet w głowie, co mogłabym wtedy powiedzieć Hughowi. Ale nie przyjechałeś, a ja musiałam dotrzymać obietnicy i pomyśleć też o Pieterze, nie tylko o sobie; więc wyszłam za Hugha w Hopetown, a teraz jedziemy do Anglii.
Barney dotknął włosów Pietera, jego chudej, dziecięcej szyi, policzków i pozwolił mu wreszcie wrócić do matki.
– Więc przyjechałem za późno – powiedział z żalem. Był bardziej rozczarowany, niż myślał.
Mooi Klip nie mogła oderwać od niego oczu, tak jak on nie mógł oderwać oczu od Gwiazdy Natalii. Łzy popłynęły jej po policzkach i musiała przyłożyć rękę do ust, żeby nie wybuchnąć głośnym płaczem. Barney był bezsilny, mógł jedynie patrzeć w te piwne, łagodne oczy i myśleć o przeszłości, o wszystkich tych dniach przepełnionych miłością oraz samotnością. Miał wrażenie, jakby tych dziesięć lat życia minęło jak jeden dzień, jedna kartka kalendarza goniła drugą, coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie teraz, w ten marcowy wiosenny wieczór, nie zostało mu już nic prócz goryczy i żalu.
– Pocałuj mnie tylko jeden raz – poprosił Natalię. – Pocałuj mnie tak jak kiedyś.
I oto w drzwiach białego domku w Klipdrift, przy szczebiocie ptaków nadlatujących znad rzeki, pod ciemniejącym niebem objęli się po raz ostatni i pocałowali tak jak dawniej.
W środę, 14 lipca 1880 roku, Harold Feinberg przewrócił się na schodach prowadzących do jego biura znajdującego się na głównej ulicy Kimberley. Runął na ziemię tak sztywno jak strach na wróble. Umarł trzy godziny później w swoim bungalowie, we własnym łóżku. Barney był przy nim, kiedy umierał, i czytał mu jego ulubiony Psalm 84, Psalm Synów Koracha:
„Jak miłe są przybytki Twoje, Panie Zastępów! Dusza moja pragnie i tęskni do przedsieni Pańskich. Moje serce i ciało radośnie wołają do Boga Żywego… Zaiste jeden dzień w przybytkach Twoich lepszy jest niż innych tysiące; wolę stać w progu domu mojego Boga niż mieszkać w namiotach grzeszników. Bo Pan Bóg jest słońcem i tarczą. Pan hojnie darzy łaską, nie odmawia dobrodziejstw postępującym nienagannie… Panie Zastępów, szczęśliwy człowiek, który ufa Tobie!"
Barney z otwartą Biblią na kolanach siedział przy Ha-roldzie prawie przez godzinę po tym, jak umarł. Nie było jeszcze południa, a słońce wpadało do pokoju przez żaluzje i kłuło w oczy. Jakiś kundel szczekał i szczekał, a Harold i tak go nie słyszał. Srebrne włosy w uszach Harolda nadal się kręciły, jego nos był tak samo dumny, mięsisty i żydowski jak przedtem, jego dłonie mogły się w każdej chwili poruszyć. Lecz nie żył i nigdy już nie przemówi.
Barney nie opłakiwał Harolda, lecz wiedział, że Harold nie miałby mu tego za złe. Stanął po prostu przy oknie i patrzył na ulicę, zastanawiając się, dlaczego Bóg, który był przecież uosobieniem pokory, obdarzył swoje dzieci taką niepohamowaną ambicją.
Po tygodniu oraz jednym dniu mały chłopiec ostrzyżony najeża, w chodakach na nogach, przyszedł do Grand Hotel Putte i zapytał o Joela. Kiedy Joel wychodził z hotelowej jadalni, ocierając serwetką sos z ust, chłopak wręczył mu liścik. Joel dał mu dziesięć centymów i przegonił. Następnie pokuśtykał z powrotem do swojego stolika, na którym stygła gotowana sola w sosie cytrynowym, i otworzył kopertę, posługując się nożem.
Na kartce było napisane: „Jestem gotowy do cięcia diamentu. Oczekuję pana w południe. Z poważaniem, Frederick Goldin".
Joel wolno kończył śniadanie, kawałkiem chleba zebrał nawet resztki sosu holenderskiego z talerza. Po kawie poprosił o sznapsa i przez pięć minut gapił się w kieliszek, zanim wychylił go jednym haustem. Anna, która w czasie posiłków pracowała jako kelnerka, odsunęła trochę stół, żeby łatwiej mu było wstać.
– Dobrze się pan czuje? – spytała.
Skinął potakująco głową.
Ubierał się starannie, zawiązał nawet krawat na szeroki węzeł. Był potem tak zmęczony, że musiał usiąść na łóżku i nalać sobie brandy z butelki, którą trzymał w szafce przy łóżku. Już od roku mieszkał w Antwerpii i kończyły mu się pieniądze. Z ledwością starczało mu najedzenie, dlatego też czekał niecierpliwie, aż Frederick Goldin skończy wstępne oględziny Gwiazdy Natalii i zacznie wreszcie szlifować.
Anna zapukała do drzwi i zajrzała do środka.
– To była zła wiadomość? – zapytała.
– Nie – odparł Joel – bardzo dobra wiadomość. Wiadomość, na którą czekałem od dłuższego czasu.
– Będzie pan miał wkrótce pieniądze? Ojciec martwi się o rachunek.
Joel wychylił następny kieliszek brandy.
– Twój ojciec będzie musiał okazać trochę więcej cierpliwości. Ale niech się nie obawia. Kiedy wszystko się ułoży, zapłacę mu podwójnie i z procentem.
Anna podeszła i wzięła go za ręce.
– Nie wiem, czy się pana boję, czy mi pana żal – powiedziała po flamandzku.
Joel odchrząknął.
– Nie podoba mi się ani jedno, ani drugie. Bądź po prostu czuła.
Pocałowała go.
– Może ci się nie podobać. To, co naprawdę czuję, to moja osobista sprawa i słodka tajemnica.
– Anno – szepnął Joel.
Zanim polecił dorożkarzowi, aby go zawiózł do de Pecq's, kazał mu zatrzymać się przed małą synagogą na Pelikanstraat. Chciał pomodlić się, zanim pojedzie przyglądać się cięciu diamentu. Lecz kiedy dorożka zatrzymała się przed wejściem, Joel zmienił zdanie. Mógł teraz polegać tylko i wyłącznie na sobie, zdać się na łut szczęścia, zaufać losowi. Zastukał kulą w boczną ścianę dorożki, dając woźnicy znak, żeby jechał dalej.
Cięcie olbrzymiego diamentu było zwykle doniosłym wydarzeniem, szeroko reklamowanym i dyskutowanym. W pracowni roiłoby się normalnie od dygnitarzy, dziennikarzy i artystów. Lecz kiedy Joel znalazł się w pracowni kilka minut po dwunastej, nie zastał w niej nikogo oprócz Fredericka Goldina, Josepha Mandelbauma oraz dwóch asystentów. Za oknem niebo było zupełnie szare. Joel stał przez chwilę w otwartych drzwiach, potem jeden z asystentów podsunął mu krzesło. Drugi asystent zamknął za nim drzwi i na polecenie Goldina przekręcił klucz w zamku.
Gwiazda Natalia została umieszczona w małym drewnianym uchwycie i zalana specjalną zaprawą składającą się z tłuczonej cegły, szelaku oraz kalafonii, tak że wystawał tylko kawałek, który miał zostać odcięty. Goldin, naciął już Gwiazdę w odpowiednim miejscu odłamkiem innego diamentu i włożył drewniany uchwyt w stożkowaty otwór w małym warsztacie. Teraz należało już tylko umieścić ostrze noża w małej szczelinie i przez lekkie uderzenie żelaznym prętem podzielić diament na dwie części wzdłuż wybranej płaszczyzny łupliwości. Przynajmniej tak to wyglądało od strony teoretycznej.
– Mam zamiar nałożyć na ten diament szlif szmaragdowy – powiedział Goldin. – Po obróbce kamień będzie ważył około stu sześćdziesięciu karatów. Oprócz tego będą jeszcze trzy inne kamienie całkiem pokaźnych rozmiarów: kwadratowy szmaragd, briolet oraz bagiet.
– Z trzystu pięćdziesięciokaratowego surowego diamentu będzie pan w stanie zachować tylko sto sześćdziesiąt karatów? – nachmurzył się Joel.
– Niech mi pan wierzy, ubytek materiału byłby jeszcze większy, gdyby powierzył pan swój kamień Yusselowi. Regent ma jedynie 140,5 karatów, a początkowo ważył przecież 420 karatów. Waga diamentu jest ważna, lecz nie wtedy gdy szkodzi jego brylacji. Niech pan pamięta, że taki efekt końcowy i tak graniczy z cudem.
– Dobrze – powiedział Joel. – To niech pan lepiej zaczyna.
Frederick Goldin podwinął rękawy koszuli, przysunął sobie stołek i usiadł przy warsztacie. Umieścił długie, prostokątne, metalowe ostrze noża w szczelinie, trzymając je między kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki. Minęło chyba pół godziny, zanim umieścił ostrze pod odpowiednim kątem. Joel zaczął się kręcić na wszystkie strony, nie mogąc sobie znaleźć miejsca i żałując, że nie został w Grand Hotel Putte. Za chwilę cała jego przyszłość zawiśnie na jednym włosku, a on nie mógł nic zrobić, nie mógł się nawet odezwać. Bezczynne siedzenie i przyglądanie się było nie do zniesienia. Wiele by teraz dał za drinka. Żałował, że nie wziął ze sobą butelki. Frederick Goldin szykował się właśnie do pierwszego cięcia i wszyscy wstrzymali oddech.
– Po pierwszym cięciu będę wiedział, jak duża okaże się strata masy, będę też mógł określić dokładną wartość Gwiazdy po oszlifowaniu – powiedział Goldin obojętnym tonem. – Rozumie pan przecież, że najdrobniejszy błąd z mojej strony, minimalnie złe obliczenie może spowodować stratę tysięcy franków. Więc muszę być niesłychanie ostrożny, prawda?
Bez żadnego uprzedzenia uderzył żelaznym prętem w ostrze noża, zrobił to jakby od niechcenia. Surowy kawałek diamentu wystający z drewnianego uchwytu spadł na stół Goldina.
Joseph Mandelbaum odetchnął z ulgą. Zachwyceni asystenci zaczęli spontanicznie bić brawo Frederickowi Goldinowi, który spojrzał na Joela i wyszczerzył zęby w uśmiechu, pusząc się przy tym jak paw.
– To wszystko? – zapytał Joel.
Wąska twarz Goldina nachmurzyła się jak niebo przed burzą.
– Jak to „to wszystko"? – zdziwił się.
– Potrzebował pan prawie roku, żeby się do tego przygotować? Do jednego puknięcia?
– Chyba pan ze mnie żartuje? – zirytował się Goldin.
Jego dwaj asystenci roześmiali się.
– Tak? – złościł się Joel. – Zaczynam się zastanawiać, kto tutaj żartuje, pan czyja. Potrzebował pan prawie roku, żeby odciąć jeden kawałek diamentu, to kiedy pan zrobi całą resztę?
– Panie Blitz, rozumiem pańskie zniecierpliwienie, ale sam pan wie, że przy takiej robocie nie należy się spieszyć. Przecież przede wszystkim dlatego powierzył pan ten diament właśnie mnie. Abym go oszlifował najlepiej, jak tylko umiem, nie po to, abym się spieszył. A teraz próbuje mi pan dać do zrozumienia, że pracuję zbyt wolno?
Joel zaczerpnął powietrza.
– Kiedy przyszedłem tutaj po raz pierwszy z Gwiazdą Natalią, miałem trochę pieniędzy. Teraz nie mam nic. Jestem goły jak święty turecki, więc jak się pan pewnie domyśla, potrzebuję pieniędzy.
– Naprawdę nie ma pan pieniędzy? – zdziwił się Joseph Mandelbaum. – Ale jest pan przecież właścicielem połowy największej na świecie kopalni diamentów.
– Oczywiście. Jestem zamożnym człowiekiem. Tylko że jeśli zacznę pobierać pieniądze z moich kont bankowych w Capetown, mój brat dowie się, gdzie jestem, w ciągu paru tygodni.
Frederick Goldin spojrzał na Josepha Mandelbauma i wykrzywił twarz.
– Może się jakoś dogadamy i wypłacimy panu jakieś dwa, trzy tysiące franków – zaproponował. – Żeby miał pan z czego żyć, dopóki nie skończę roboty.
– To wspaniałe, nieprawdaż – powiedział gorzko Joel. – Milioner klepiący biedę. Kiedy pierwszy raz ujrzałem ten diament, zamarzyłem o niezmierzonych bogactwach. A teraz proszę tylko na mnie spojrzeć.
Goldin wziął do ręki odcięty kawałek Gwiazdy Natalii.
– Kiedy ten diament zostanie oszlifowany, przyjacielu, nie będzie pan musiał klepać biedy. Będzie pan królem i będzie pan mógł mieć, co tylko dusza zapragnie. Przecież pan o tym wie. I właśnie dlatego nie może pan ponaglać mnie, gdyż chcę wykonać swoją pracę z należytą precyzją.
Joel sięgnął po swoje kule.
– Chodź, Mandelbaum – powiedział. – Postawi mi pan drinka w ramach tej pożyczki, której mi udzielicie.
W pewien lutowy dzień 1881 roku Burowie zabili dziewięćdziesięciu trzech żołnierzy brytyjskich, zaskakując ich na szczycie Majuba Hill w Transvaalu. Była ich zaledwie garstka, lecz udało im się zatrzymać duży oddział wojsk brytyjskich idący przez Laing's Nek na pomoc swoim garnizonom uwięzionym w Transvaalu, gdzie miało niedawno miejsce powstanie Burów. Ta potyczka została opisana przez brytyjskiego zwierzchnika sił zbrojnych jako „druzgocąca klęska, która zostanie odnotowana w kronikach naszej armii jako nie mająca sobie równej".
Burowie płakali, strzelając do cofających się wojsk Gordon Highlanders oraz Northamptons. W sierpniu rozpoczęły się negocjacje, które okazały się pomyślne dla Burów, gdyż Brytyjczycy po klęsce na Majuba poszli na pewne ustępstwa. Burowie mieli gorącą nadzieję, że będzie to pierwszy krok w kierunku osiągnięcia pełnej niepodległości. Rząd brytyjski zgodził się uznać Paul a Krugera oraz jego doradców za oficjalnych przywódców Burów i pozwolił im na samodzielne sprawowanie rządów w Transvaalu (choć w dalszym ciągu byli zobowiązani podporządkować się czemuś, co mgliście określano mianem „brytyjskiego zwierzchnictwa").
Traktat pomiędzy rządem brytyjskim i Burami, podpisany w Pretorii, został przyjęty z ogromnym niepokojem przez wszystkich związanych w jakiś sposób z przemysłem diamentowym. Zawsze tak zresztą było, kiedy Burowie zrywali się do walki o niepodległość. Najpierw Burowie zaatakowaliby pola diamentowe w Kimberley, tym bardziej że mieszkańcy Orange Free State ciągle jeszcze byli niezadowoleni z powodu aneksji.
Wiadomość o potyczce na Majuba Hill odmieniła jednak w pewnym sensie życie Barneya. Kiedy następnego dnia dotarła do Kimberley, wszyscy dowiedzieli się, że wśród stu trzydziestu trzech rannych był młody marynarz australijski o nazwisku James McPherson. McPherson, jak się okazało, był kuzynem męża Agnes Knight, Roberta Joya. Kiedy byli jeszcze dziećmi, mieszkali obaj w Sydney i nie rozstawali się ze sobą ani na chwilę. Mówiono na nich „Bob i Jim". Robert Joy przez tydzień się wahał, aż w końcu ni stąd, ni zowąd stwierdził, że musi pojechać do Durban, aby zobaczyć się z Jamesem McPhersonem, który leżał w tamtejszym szpitalu wojskowym. Wydawało się, że wyjeżdżał z wyraźnym zamiarem sprowadzenia go do Kimberley na rekonwalescencję.
Dwa miesiące później, w kwietniu, Agnes otrzymała depeszę z Port Natal, z której wynikało, że Robert zdecydował się zabrać swojego kuzyna do Australii. Kuzyn stracił prawe oko i nie mógł poruszać lewą ręką, więc Robert zaopiekował się nim. Prawdopodobnie nie wróci do Kimberley.
„Kimberley nie jest dla mnie i prawdę mówiąc, ty chyba też nie, moja droga", przeczytała Agnes. „Możesz domagać się rozwodu z racji porzucenia i zatrzymać wszystko, czego nie zabrałem ze sobą. Jestem pewien, że będziesz szczęśliwsza z kimś innym, w końcu zawsze lepiej ci było w ramionach innych mężczyzn".
Pan Knight był oburzony, że honor jego córki został splamiony, wszak o tej depeszy plotkowało już z pewnością całe Kimberley. Agnes szybko go jednak uspokoiła. Była zadowolona, że w tak bezbolesny sposób pozbyła się Roberta. Co prawda odkryła później, że zanim wyruszył do Sydney, pobrał ostatnie trzysta sześćdziesiąt funtów z ich konta bankowego i zostawił ją z kilkoma miedziakami, ale nie było na to rady.
Być może z tego właśnie powodu pojawiła się na progu Vogel Vlei w pewne gorące, skąpane w słońcu popołudnie tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1881 roku. Ubrana była w szeroką, białą pelerynę oraz białą jedwabną sukienkę obszytą koronką brukselską. Zapytała Horacego, czy może zobaczyć się z Barneyem.
Barney wyszedł przed dom, trzymając jeszcze w ręku gazetę „Capetown", którą akurat czytał. Miał na sobie koszulę z czystego jedwabiu, kamizelkę koloru p owego i spodnie, które zamówił w Londynie. Jego ciemnobrązowy jedwabny krawat leżał jak ulał przypięty szpilką ozdobioną dwudziestodwukaratowym diamentem.
– Agnes? – zawołał już z daleka. – Nie wejdziesz do środka?
Biała woalka przy kapeluszu sprawiała, że wyglądała, jakby przed chwilą płakała.
– Wejdę, ale tylko wówczas, jeśli tego chcesz.
– A dlaczego nie miałbym chcieć, abyś weszła?
– Wiesz, dlaczego. Nigdy nie potrafiłam być nikomu wierna.
Barney złożył gazetę i uśmiechnął się.
– Nie wiem, czy szukam kobiety, która potrafi być wierna.
– Słyszałeś o Robercie? – zapytała. Skinął głową.
– Przez cały miesiąc całe Kimberley o tym mówiło. Nawet gdybym chciał, nie uszłoby to mojej uwagi.
W oddali jakiś wóz przetoczył się po popękanej od słońca drodze i Barney słyszał jeszcze odgłos obracających się żelaznych kół, mimo iż wóz był już o kilka kilometrów od domu.
– Małżeństwo zostanie anulowane dopiero po sześciu miesiącach, jeśli nie później – powiedziała. – Ale musiałam przyjechać, żeby cię o coś zapytać.
Barney spuścił głowę. Wiedział, co Agnes chce powiedzieć, wiedział też, czego sam chce. Lecz w ten gorący, leniwy dzień wszystko było niepotrzebne, nieprawdziwe, pozbawione sensu. Jakiekolwiek słowa były zbyteczne. Zbyt oczywiste, zbyt napuszone, spóźnione. Lecz czy miał jakieś inne wyjście? Mieszkać w tym okazałym pałacu przez jeszcze jedną cichą dekadę, paradować w swoich modnych garniturach przyozdobionych diamentami, jadać samotnie w jadalni, która mogła pomieścić sto osób?
Kiedy był biedny i mieszkał jeszcze w Nowym Jorku, czuł się więźniem swojego własnego życia, ale teraz w Vogel Vlei był przecież tak samo uwięziony i odizolowany, mimo iż powszechnie uważano go za bogatego człowieka.
– Przyjdź, kiedy twoje małżeństwo zostanie unieważnione. Będę tu czekał – powiedział.
– Jesteś pewien? – zapytała tak cichym głosem, że ledwo ją słyszał.
Skinął głową. Potem chwycił jej dłoń i dotknął nią swojego policzka.
– Coś mi mówi, że jesteśmy dla siebie stworzeni – powiedział.
Padał śnieg, kiedy Joel wchodził mozolnie po schodach wiodących do pracowni Fredericka Goldina. Było to w ostatnim tygodniu lutego 1882 roku. Za oknem widział, jak szare płatki śniegu wirują nad dachami Antwerpii i malują całe miasto na biało.
Frederick Goldin obiecał mu, ze właśnie dzisiaj, w środę, Gwiazda Natalia będzie wreszcie gotowa. Joel uczestniczył we wszystkich kolejnych etapach obróbki diamentu, począwszy od piłowania, a skończywszy na szlifowaniu i polerowaniu. Ostatnim razem kiedy go oglądał, a było to zaledwie dwa tygodnie temu, wydawało się, że diament jest już skończony. Zobaczył wtedy brylant, iskrzący się romb, o doskonałej formie. Lecz Goldin powiedział mu, że jeden z najbardziej utalentowanych jubilerów antwerpijskich spędzi kilka dni w pracowni Goldina, nadając diamentowi doskonały blask. Według Goldina wszystko musiało być „doskonałe".
– Nigdy nie będę mógł nikomu pokazać tego diamentu i rościć sobie do niego prawa, więc moja reputacja nie jest narażona na szwank – powiedział Joelowi – ale muszę zaspokoić swoją ambicję.
Joel zapukał do drzwi pracowni i jeden z asystentów Goldina wpuścił go do środka. Światło w pokoju było przyćmione. Miasto za oknem wydawało się nierzeczywiste i ponure. Takielunek statków przycumowanych do brzegu ciemnoszarej rzeki Skaldy kontrastował z białym krajobrazem – wyglądały jak upiorne pojazdy przybyłe nie wiadomo skąd.
Frederick Goldin ciął właśnie mały diament o jasnożółtej barwie, więc Joel musiał chwilę poczekać. Kiedy przeciął wreszcie kamień na pół, podniósł wzrok na Joela.
– A więc? – zagadał Joel, zdejmując wilgotne, skórzane rękawiczki i wkładając je do kieszeni płaszcza.
Goldin patrzył na niego przez dłuższą chwilę.
– A więc co? – zapytał wreszcie.
Joel przełknął ślinę.
– Gdzie jest diament? – zapytał. – Czy jest już gotowy?
Goldin wyprostował się na swoim stołku i spoglądał to w jedną stronę, to w drugą, wyraźnie zakłopotany i zaskoczony.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Jak to nie wie pan o czym mówię? Chcę zobaczyć diament!
– Nie wiem, o jaki diament panu chodzi – zaprotestował Goldin.
– O Gwiazdę Natalię – szepnął Joel. – O jakiż by inny?
Goldin wstał.
– Nie mam takiego diamentu – oświadczył.
– Co się, do diabła, panu stało? – warknął Joel. – Gwiazda Natalia. Lilioworóżowy, trzystupięćdziesięciokaratowy diament. Obrabiał go pan przez ostatnie dwa lata!
Frederick Goldin odwrócił się do jednego ze swoich asystentów, lecz ten potrząsnął tylko głową.
– Zajmuję się obróbką diamentów wystarczająco długo, aby znać każdy większy kamień – powiedział Goldin. – To mój obowiązek. Ale nigdy nie widziałem ani nie słyszałem o diamencie o nazwie Gwiazda Natalia.
– Sam go tutaj przyniosłem – powiedział Joel. – To mój diament i chcę wiedzieć, gdzie jest.
– Powiada pan, że go tutaj sam przyniósł? Że jest pański?
– Wie pan cholernie dobrze, że mówię prawdę! Na Boga, Goldin, wsadzę cię za to do więzienia! Gdzie, do diabła, jest mój diament?
– Przykro mi. Nigdy mi pan nie przyniósł żadnego diamentu – uśmiechnął się Goldin. – A co do pańskich gróźb… no cóż, jeśli umie pan udowodnić, że wziąłem od pana taki diament, wtedy oczywiście będą mnie musieli aresztować i być może sądzić. Ale czy ma pan dowody? Czy może pan udokumentować swoją tezę? Czy ma pan jakieś dokumenty? Czy może pan udowodnić, że taki diament kiedykolwiek istniał, a jeśli nawet istniał, to czy był pańską własnością?
Joel zamknął oczy i zachwiał się lekko.
– Nie mogę uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałem – powiedział. – Policzę do dziesięciu, a kiedy skończę, ma mi pan pokazać mój diament. Bo jeśli nie…
– To co? Uderzy mnie pan swoją kulą?
Joel otworzył oczy i spojrzał na Fredericka Goldina strasznym wzrokiem.
– Cierpiałem przez ten diament, tułałem się przez niego po świecie, Goldin. Dla niego męczyłem się przez wiele lat. Niech ci się nie wydaje, że możesz mi go odebrać, bo to ci się nie uda.
Goldin zamyślił się. Po chwili uśmiech pojawił się znowu na jego twarzy.
– Nigdy nie było takiego diamentu, panie Blitz. Jest pan przecież chorowity. Musiało się panu to wszystko przyśnić. Pan pije, prawda? Być może miał pan jakieś halucynacje.
– Zabiję cię – powiedział Joel.
– Wcale nie – odparł Goldin. – Nie ma pan powodu.
– Mam mnóstwo powodów. Doskonały diament o szmaragdowym szlifie o wadze 158,4 karatów to wystarczający powód. Gwiazda Natalia. Istnieje, bo go widziałem. Świeci jak żaden inny diament na całej kuli ziemskiej. Jest mój, Goldin, i jeśli mi go nie oddasz, przysięgam, że umrzesz.
– Jest pan przemęczony – powiedział Goldin. – Może pan usiądzie i napije się wody. Gilbercie, przynieś panu Blitzowi szklankę wody.
– Chcę mój diament – powtórzył Joel. Goldin pokręcił głową.
– Nigdy nie było żadnego diamentu – powiedział. – To był tylko sen.
Joel stał w milczeniu, podpierając się o swoje kule, kiedy jeden z asystentów przyniósł szklankę wody, a drugi podsunął mu krzesło. Zignorował ich obu, mimo że asystent stał przy nim ze szklanką wody w jednej ręce, a drugą rękę opierał o krzesło, zatroskany i milczący. Joel patrzył na śnieg, który przysypywał Antwerpię, Jezusstraat, Twaalfmaandenstraat, Oude Koornmarkt, gotycką wieżę katedry, pomniki Rubensa i Quintena Matsysa, Vlacykensgang oraz rzekę. Czuł się tak, jakby ktoś zatrzymał czas, jakby nic nigdy nie miało się już wydarzyć. Klucz do jego przyszłości przepadł tak nagle i bezpowrotnie jak gwiazda, która schowała się raptem za odległym dachem, gwiazda, która miała wskazać mu drogę, lecz okazała się gwiazdą fałszywą, błąkającą się po przestworzach, gwiazdą zbyt jasną.
– Wiesz, kochanie, powinnam była od razu wyjść za ciebie – oświadczyła Agnes.
Barney siedział pochylony nad swoim biurkiem, dotykając go niemalże nosem, i czytał listy, które nadeszły tego ranka z Kimberley. Światło wpadające do pokoju było jesienne i szare, ale nawet o czwartej godzinie za wcześnie było wołać służących, aby zapalili lampy.
– Hmmm? – mruknął, pisząc coś ołówkiem na marginesie jednego z listów. Potem podniósł głowę. – Dziwna z ciebie kobieta, kochanie – powiedział.
Agnes uśmiechnęła się do niego. Prawie przez całe popołudnie siedziała przy kominku na małym niebieskim krześle obitym grubym, szorstkim materiałem i wytrwale robiła frywolitki. Falbany jej sukni zdradzały zaawansowaną ciążę. Okrągłość twarzy oraz jasne, króciutkie włoski nad górną wargą demaskowały kobietę, której ciało przygotowuje się na rozwiązanie. Ich drugie dziecko miało przyjść na świat za dziesięć dni, może wcześniej.
Barney odłożył list i wstał. Minęło już pięć lat, odkąd Joel stracił Gwiazdę Natalię w pracowni Fredericka Goldina, pięć lat i cztery miesiące. W tym okresie Barney pracował ciężej niż kiedykolwiek. Agnes uważała, że postarzał się i był przemęczony, lecz żadnym sposobem nie mogła odciągnąć go od biurka i diamentów. Starała się zaakceptować jego nieustanną pracę na tej samej zasadzie, na jakiej musiałaby akceptować obecność kalekiego szwagra w ich domu; była cierpliwa, wyrozumiała i w miarę możliwości troskliwa. W końcu Barney był dobrym mężem, kochał ją i uwielbiał ich pierwszego syna Davida. Widział w nim małego cherubinka.
– Nie masz ze mną łatwego życia, prawda? – zapytał Barney. Dotknął kosmyka jej włosów, który opadł na skroń. – Jestem zaskoczony, że nie zapytałaś mnie, dlaczego w ogóle się z tobą ożeniłem, ani dlaczego nie ożeniłem się z tobą wcześniej.
– Musisz robić to, co jest dla ciebie najlepsze – powiedziała Agnes.
Barney pochylił się i pocałował ją najpierw we włosy, potem w czoło i w końcu w usta. W popołudniowej ciszy rozległ się dźwięk przypominający głośne plaśnięcie, tak jakby spławik dotknął spokojnej powierzchni jakiegoś stawu – to ich wargi się spotkały.
– Inne pary małżeńskie mniej się widują – powiedziała Agnes. – Uważam, że powinniśmy się cieszyć z tego, co mamy.
Barney patrzył na nią przez chwilę, po czym pocałował ją jeszcze raz, chcąc uciec przed jej kochającym, lecz natarczywym spojrzeniem. Podszedł do okna za biurkiem i wyjrzał na zasypany liśćmi ogród. Byli w Londynie od trzech tygodni, a już zaczynało ogarniać go przygnębienie. Ciężkie niebo, wirujące liście, szare budynki. Londyn był miastem pełnym majestatu, miastem wpływowych osobistości, miastem, w którym rządziło prawo, lecz z drugiej strony było to jedno z najbardziej melancholijnych miejsc na ziemi. Smutek w Nowym Jorku przemieniał się w przygnębienie, rozpacz, a nawet lament. Lecz smutek w Londynie był uczuciem nie do zniesienia, w Londynie człowiek czuł się tak, jakby ktoś zakuwał jego nogi w kajdany historii, kajdany, które musiał ze sobą nosić, idąc z Regent Street na Hatton Garden, z Hatton Garden do Barnes, kajdany przypominające łańcuchy, które duch Marleya ukuł dla siebie w Kolędzie bożonarodzeniowej.
Barney wiedział, że nie ma właściwie powodów do smutku. Stracił Joela, to prawda, stracił też Sarę. Stracił Mooi Klip i stracił Gwiazdę Natalię. Lecz w kwietniu 1882 roku, zaledwie trzy miesiące po tym, jak Joel został oszukany przez Fredericka Goldina, poślubił Agnes. Złączyły ich ponownie te same uczucia, dzięki którym odnaleźli się dawno temu. Była ładną, kokieteryjną blondynką i Barney uważał jej chwiejność oraz niestałość w uczuciach za kuszące zalety, których brakowało tak wielu żydowskim dziewczętom. On z kolei wydawał się jej indywidualistą, a nawet dziwakiem i odludkiem. Lecz był przystojny, delikatny i dotykał jej ciała tak, jak żaden inny mężczyzna nie potrafił. Być może przyciągało ją jakieś fatum, które zdawało się nad nim ciążyć, przeznaczenie, nieubłagana konieczność. Zawsze miała wrażenie, że pewnego dnia poptłni samobójstwo, a ona nigdy nie dowie się, dlaczego. Nie umiała przeniknąć jego myśli – czasami otwarcie odmawiał rozmowy i chował się w sobie, innymi znowu razy ukrywał się pod mglistym pancerzem wymijających odpowiedzi lub ciszy.
Kochali się, lecz żadne z nich nie umiałoby powiedzieć jak bardzo. Na pewno nie tak bardzo, jak mogliby się kochać, gdyby wzięli ślub wiele lat temu, kiedy się poznali. Od tego czasu przez ich życie przewinęło się zbyt wielu ludzi, oboje mieli na swym koncie wiele bolesnych doświadczeń. Na pewno nie tak bardzo, jak mogliby się kochać, gdyby Gwiazda Natalia nigdy nie została znaleziona i gdyby nie zostawiła piętna na jego duszy, którego nikt nigdy nie usunie.
Pobrali się w Capetown w kwietniu 1882 roku, najpierw w synagodze, a potem w kościele anglikańskim. Tego dnia padało i płatki kwiatów rzucane im przez gości powpadały do kałuż, a niektóre przykleiły się do kół powozu. Miesiąc miodowy spędzili w Paarl, w zacisznym małym domku z ogródkiem. Przez pierwsze dwa tygodnie rozmawiali, całowali się i kochali niczym szaleni, młodzi kochankowie. Barney ciągle jeszcze pamiętał te ciepłe popołudnia, stare holenderskie łóżko, dach pokryty słomą, otwarte okna wychodzące na kwiecisty ogród i odległe chmury ospale przesuwające się nad górami. Pamiętał tykanie zegara stojącego w korytarzu, w które wsłuchiwali się przytuleni do siebie w nocy. Myślał wtedy, że nic nigdy nie będzie już tak jak dawniej.
Praca pochłaniała go bez reszty i był z tego powodu zadowolony. Kiedy zaczynał myśleć, myślał o Joelu, o Gwieździe Natalii i o ciemnoskórej fascynującej kobiecie, której imieniem nazwał swój diament. Przez ostatnie dwie noce ich miodowego miesiąca miał koszmarne sny. Śniła mu się matka, krew, noże i dawne czasy na Cłinton Street.
Kiedy Barney i Agnes wrócili do Vogel Vlei, Barney pracował dużo więcej niż przedtem. Często wstawał przed świtem, nachylał się nad miednicą i wymiotował, gdyż jego organizm był wyczerpany z powodu bezsennych nocy. Przeważnie wracał do domu po zapadnięciu zmroku tak zmęczony, że jadł tylko lekką kolację składającą się z chleba i gulaszu, kąpał się, po czym opadał na łóżko. Agnes leżała obok, słuchała, jak oddycha, przewraca się z boku na bok; czasami mamrotał przez sen, gdy koszmary nie dawały mu spokoju i często blisko była załamania nerwowego. Miała wtedy ochotę krzyczeć z bólu i z dzikiej namiętności.
Pewnego razu na przyjęciu obiadowym w Capetown, Agnes zauważyła przystojnego, smukłego, brytyjskiego oficera artylerii. Dwa razy ze sobą tańczyli, a po drugim tańcu oficer zapytał ją, czy chciałaby się z nim spotkać. Ta propozycja bardzo ją kusiła, lecz odmówiła, całując go tylko w policzek na pocieszenie.
Agnes doceniła uroki życia w małżeństwie, kiedy urodziło się im pierwsze dziecko, David, w 1884 roku. Niedługo potem Cecil Rhodes przedstawił Barneyowi syna swojego kolegi z lat szkolnych, eleganckiego, przystojnego młodzieńca o nazwisku Lance Pollock. Pollock mówił z charakterystyczną flegmą, której nabrał, ucząc się w prywatnych szkołach. Lubił krzykliwe koszulki polo, słomiane kapelusze i używał monokla, lecz był też młodym biznesmenem z krwi i kości. Wyręczał Barneya, sprawując administrację i zajmując się robotą papierkową, a oprócz tego kierował pracą w kopalni. Z Murzynami nie patyczkował się zbytnio. Kiedy szedł do kopalni, zabierał swoją szpicrutę Roger Taylor i nigdy nie wahał się, by jej użyć. Barney zawsze powtarzał, że nie ufa Pollockowi, lecz Pollock był zdecydowany, szybki i niezmiernie efektywny w działaniu. Barney przekonał się, że kiedy powierzał Pollockowi zarząd nad kopalnią, mógł spokojnie spędzać całe dnie z Agnes i swoim ciemnowłosym synkiem. Po raz pierwszy mógł też wybrać się na wakacje, więc polegał na nim coraz bardziej.
Jesienią 1887 roku księgowi Barneya uprzejmie poinformowali go, że jest jednym z najzamożniejszych ludzi w Imperium Brytyjskim. Razem z Agnes kupili olbrzymi wiejski dom w Barnes nad Tamizą i drugi dom na Fifth Avenue w Nowym Jorku, sąsiadujący z domem pani Astor. Ze względu na interesy państwo Blitz coraz częściej opuszczali Vogel Vlei, aż wreszcie ludzie nazywali ich dom w Kimberley, Domem Duchów.
Za majątkiem idzie zwykle sława. Barney i Agnes Blitz byli zapraszani na wszystkie najlepsze przyjęcia, fotografowano ich razem z państwem Vanderbilt oraz Huntington, a nawet w Mount McGregor z umierającym prezydentem Grantem. Agnes ubierała się w jedwabie, atłasy i koronki, a w trzecią rocznicę ślubu dostała od Barneya studwudziestokaratowy diamentowy naszyjnik. Sfinansowali nowojorską Trauiatę z Gisellą Fini, przedstawienie, które na długo zostało wszystkim w pamięci. Zostali przedstawieni królowej Anglii, której sprezentowali wydobyty w kopalni Kimberley diament w kształcie łzy – łza symbolizowała jej rozpacz po śmierci Alberta. Sześć razy płynęli z Ameryki do Europy i z powrotem, przy czym każda ich podróż odnotowywana była w londyńskim „Timesie" oraz w „New York Timesie". Niektóre z najbardziej wystawnych weekendowych przyjęć wydawanych przez państwo Blitz opisywane były szczegółowo na łamach popularnych magazynów kupowanych przez gosposie domowe i guwernantki.
Agnes uwielbiała przyjęcia, kosztowności, podobało jej się, że była zawsze w centrum zainteresowania. Była trochę przewrażliwiona na punkcie żydowskiego pochodzenia Barneya, choć nigdy nie roztkliwiał się, opowiadając o swojej młodości, ani razu też nie prosił jej, aby poszła z nim na Clinton Street. Sam też nigdy tam nie zaglądał. Clinton
Street byfa zdradliwą studnią bez dna, siedliskiem zła, miejscem, które kojarzyło mu się z koszmarem. Była grobem, a nie wspomnieniem. A poza tym za bardzo przypominała mu o Joelu.
– Czy chciałbyś teraz zjeść podwieczorek? Czy trochę później?
– Wolałbym teraz – odparł Barney. – Głowa mnie rozbolała od tych listów.
Agnes podeszła do dzwonka, lecz nim zdążyła zadzwonić na służącą, w drzwiach pojawił się ich lokaj Edwards.
– Jakiś dżentelmen pragnie się z panem zobaczyć. Pan Cecil Rhodes.
– Rhodes? Tutaj? – zdziwił się Barney.
Agnes obrzuciła go szybkim spojrzeniem, tak jakby chciała zapytać, co się stało, lecz Barney powiedział tylko:
– Niech wejdzie. Wskaż mu drogę. I powiedz Harriet, żeby podała podwieczorek.
Rhodes wszedł pewnym krokiem do pokoju gościnnego. Był jeszcze bardziej opalony i pulchny niż ostatnio, jego szary garnitur Savile Row wydawał się zbyt obcisły, a guziki marynarki ledwo się dopinały. Był za to w wybornym humorze i serdecznie uścisnął dłoń Barneya.
– Barney, mój drogi przyjacielu! I Agnes! Jak miło was widzieć! Przepraszam, że zjawiam się tak nagle, lecz przyjechałem do Londynu tylko na dwa, trzy dni i czas mnie goni. Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w niczym ważnym?
– Próbuję odpowiedzieć na parę zaległych listów – odparł Barney. – Pisanie listów nigdy nie było moją mocną stroną.
– No tak – powiedział Rhodes, odsuwając na bok poły marynarki i wkładając ręce w kieszenie spodni. – Jestem tu, żeby zaoszczędzić nam obu pisania. Chciałem cię poinformować, że złożyłem ofertę kupna firmie French Company i jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, będziemy sąsiadami w Wielkiej Dziurze.
Barney spojrzał uważnie na Rhodesa, lecz nic nie powiedział. Nie przeszkadzało mu sąsiedztwo francuskiej firmy z tego prostego powodu, że musiałby wydać ponad milion funtów, gdyby chciał kupić jej działki. Był też pewien, że nikt inny nie zdecyduje się na ich kupno, ponieważ były zbyt drogie. Francuzi byli spokojni i niezachłanni, a jeśli Rhodes stanie się ich nowym właścicielem, za kilka miesięcy zacznie naciskać również i na niego. Rhodes nie spocznie, póki nie będzie kontrolował całego przemysłu diamentowego w Afryce Południowej. Udowodnił to, stając się wyłącznym właścicielem kopalni De Beers, a zresztą bezustannie mówił o stworzeniu monopolu diamentowego, który dyktowałby ceny rynkowe kamieni szlachetnych na całym świecie.
Tylko że Barney był już zmęczony. Nie miał żadnych marzeń, pragnął, aby jego dzieci były szczęśliwe i radosne. Miał teraz wszystko, o czym marzył, kiedy mieszkał na Clinton Street: pieniądze, sławę, dobrobyt; przy okazji stracił wszystko, co było kiedyś bliskie jego sercu. Dzięki Mooi Klip przeżył szaloną, dziwną, bezgraniczną miłość. Joel wyzwolił w nim również bezgraniczną nienawiść. Sara napawała go dumą, a jednocześnie upokarzała, sprawiła mu zawód, odeszła od niego i zawsze traktowała go z góry. Pomyślał, że nic nigdy nie wyzwoli już w nim tak gwałtownych emocji.
Wiedział ponadto, że nawet gdyby przekopał całą południową Afrykę, nie znajdzie drugiej Gwiazdy Natalii.
Rhodes stał z rękami w kieszeniach, z głową przechyloną lekko w prawo i czekał na odpowiedź Barneya. Zamiast niego odezwała się Agnes.
– Może zjesz z nami podwieczorek, Cecilu? Przed chwilą prosiłam, żeby Harriet przyniosła.
– Dziękuję, wspaniale – powiedział Rhodes. – Chociaż ostatnio za dużo jem. Czy mogę usiąść?
– Przepraszam, oczywiście – odparł Barney. – Mów dalej.
– No więc – z ważną miną kontynuował Rhodes – no więc N.M. Rothschild's dają milion, a ja czterysta tysięcy funtów. French Company wydaje się zainteresowana. No cóż, wiesz przecież tak samo jak ja, że przestają się powoli liczyć na rynku diamentowym. Nie są w stanie dyktować swoich własnych warunków, tak jak ty albo ja. Są zmuszeni sprzedać wcześniej czy później.
Barney podszedł ponownie do okna. Czarno-biały kot chodził po murze okalającym ogród.
– Znowu zbiera się na deszcz – stwierdził. – Bez przerwy tutaj pada. Czasami wydaje mi się, że się topię.
– Powinieneś wrócić z powrotem do Kimberley – rzekł Rhodes.
– Po co? – zapytał Barney. – Żeby mnie złożono w ofierze na ołtarzu brytyjskiego imperializmu?
Rhodes roześmiał się i spojrzał na Agnes.
– Bez przerwy sobie ze mnie żarty stroi. Zawsze taki był.
Barney uśmiechnął się niepewnie.
– Obojętnie jak dużą ofertę złożysz Francuzom, przebiję cię – oświadczył. – Mogę ci to obiecać.
– Zaskoczyłeś mnie – powiedział Rhodes. Momentalnie stracił humor. – Myślałem, że będziesz się cieszył. W końcu od samego początku pracujemy w tej samej branży, prawda?
– Tak – powiedział Barney – i właśnie dlatego tak dobrze cię znam. Dlatego obojętnie ile zaoferujesz Francuzom, dam więcej.
– Nie możesz dać więcej niż dwa miliony – powiedział niepewnie Rhodes.
Barney usiadł i założył nogę na nogę. Dużo by dał, żeby pozbyć się teraz tego zmęczenia, wyzwolić się z apatii, która coraz częściej go ogarniała. Zabębnił palcami w poręcz krzesła, uśmiechnął się raz jeszcze i powiedział:
– Mogę dać tyle co ty, a nawet więcej.
Służąca Harriet, blada dziewczyna o rozmazanych rysach twarzy, wniosła rogaliki z rodzynkami i herbatę Darje-eling… Ilekroć Barney ją widział, zawsze ulegał złudzeniu, że patrzy na zdjęcie dziewczyny, która niechcący poruszyła się przy pozowaniu do zdjęcia. W popołudniowym świetle unosząca się w górę para wyglądała jak włosy topiącej się kobiety. Na twarzy Rhodesa pojawił się uśmiech, poklepał się po brzuchu i wziął dwa rogaliki, smarując je masłem oraz dżemem renklodowym.
– Możesz podbijać cenę ad infinitum, drogi przyjacielu, i tak w końcu ja będę górą – powiedział Rhodes po chwili milczenia.
– Tak myślisz? – zapytał Barney. Rhodes kiwnął głową.
– Jestem tego pewien – powiedział. – Najzupełniej pewien.
Barney przyglądał się małym pęcherzykom powietrza krążącym w kółko w jego filiżance herbaty.
– Mam wrażenie, że przyszedłeś tutaj z jakąś konkretną propozycją – powiedział. – Tak się jakoś dziwnie puszysz.
– No cóż, zgadłeś – powiedział Rhodes. Spojrzał na Agnes i uśmiechnął się do niej zwycięsko, przynajmniej chciał, żeby tak to właśnie wyglądało.
Agnes dotknęła swoich zaczesanych do góry włosów i przesłała Barneyowi nerwowe spojrzenie.
– Najlepiej będzie, jeśli powiesz, o co chodzi – powiedział sucho Barney.
– Barney – zapi atestowała Agnes – jemy przecież podwieczorek.
– Cecil nie przyjechał tutaj na rogaliki i herbatę – powiedział Barney. – Przyjechał porozmawiać o interesach i lepiej dowiedzmy się, co ma do powiedzenia.
– To bardzo proste – oświadczył Rhodes. – Mam propozycję, żebyś pozwolił mi kupić tę francuską spółkę za cenę miliona czterystu tysięcy funtów, ponieważ jestem pewien, że na to przystaną. Ja zaś sprzedam ci ją za jedyne trzysta tysięcy funtów plus jedną piątą udziałów w Blitz Brothers.
– Chcesz jedną piątą udziałów w Blił i Brothers? I pozwolisz, żebym odkupił od ciebie francuską spółkę?
Rhodes kiwnął głową.
– Przeceniłeś chyba nieco moją zachłanność, przeceniłeś też moje monopolistyczne zakusy. Dopóki obaj będziemy wspólnie kontrolować cenę diamentów, to co to za różnica? Chcę po prostu wykluczyć Francuzów. Od wielu lat produkują zbyt wiele i przez to zaniżają ceny. Ktoś musi się za to wszystko porządnie wziąć i jestem pewien, że obaj doskonale się do tego nadajemy.
Barney popijał herbatę małymi łyczkami. Potem odstawił filiżankę na stół.
– Będę musiał porozmawiać z moimi księgowymi.
– Oczywiście – powiedział Rhodes. – Ale ogólnie, co o tym myślisz?
Barney myślał przez chwilę, po czym skinął głową.
– Ogólnie brzmi to dosyć sensownie – odparł. Agnes miała wrażenie, że Rhodes odetchnął z ulgą, a kiedy spojrzała na Barneya, stwierdziła, że podejrzliwość oraz obawy ustąpiły miejsca ostrożnemu optymizmowi. Pochyliła się do przodu.
– Może jeszcze jednego rogalika, Cecilu? – częstowała. Rhodes zawahał się, lecz sięgnął po kolejnego. Barney patrzył, jak wpychał ciastko do ust, łakomie przeżuwał, po czym zaczął zlizywać masło z palców, głośno przy tym cmokając.
– Ściemnia się – powiedział Barney. – Proszę cię, Agnes, poleć służącym, aby zapalili lampy.
Następnym razem Barney widział się z Rhodesem prawie sześć miesięcy później. Państwo Blitz zdążyli w tym czasie opuścić Londyn i wrócić do Afryki Południowej. Pewnego kwietniowego ranka jedli śniadanie na balkonie swojego domu Vogel Vlei, kiedy jeden z sześćdziesięciu pracujących dla Barneya czarnoskórych służących przyniósł mu kopertę z pieczęcią spółki De Beers Mining Company.
– Od Rhodesa – powiedział Barney do Agnes.
Zajęta była haftowaniem pelerynki dla Naomi, ich córki, która urodziła się na początku grudnia zeszłego roku. Poród był bolesny i trwał dwadzieścia trzy godziny. Agnes przysięgła sobie, że Naomi była ostatnim dzieckiem, które urodziła. Nigdy więcej. Ból i upokorzenie były zbyt wielkie.
Barney otworzył list. Domyślał się jego treści. Rhodes chciał spotkać się z nim dzisiaj w klubie Kimberley, aby porozmawiać o interesach. Barney wiedział, że Rhodes będzie usiłował nakłonić go do sprzedaży.
Od kiedy Barney podpisał dokumenty przyznające spółce De Beers prawo do zarządzania jedną piątą spółki Blitz Brothers, Cecil robił wszystko, aby nabyć jeszcze więcej akcji Blitz Brothers. Rhodes obiecywał akcjonariuszom Barneya przyszłość usianą różami, diamentami oraz złotem. Był gotowy zapłacić czterdzieści funtów za piętnasto-funtową akcję, chcąc się dać poznać z jak najlepszej strony.
Z początku tylko garstka akcjonariuszy opuściła Barneya, lecz gdy Rhodes podniósł cenę do czterdziestu pięciu funtów i potem do pięćdziesięciu funtów, wszyscy upłynniali swoje akcje na łeb na szyję, bojąc się, że nie zdążą przed kolejną obniżką ceny. W marcu, mimo protestów Barneya, było już jasne, że Rhodes skupił w swoim ręku znaczną część akcji spółki Blitz Brothers. Czuł się na tyle pewnie, że zdecydował się wysłać do Barneya posłańca, który miał za zadanie dostarczyć mu list oraz przywieźć go do klubu. O szóstej wieczorem Barney wsiadł do powozu i pozwolił się wieźć po wyboistej drodze na spotkanie z Rhodesem.
Było mu gorąco, w dodatku pod kołnierzykiem dostał jakiejś wysypki i kiedy powóz zatrzymał się przed klubem, był tak rozdrażniony, że chciał, żeby ktoś podstawił mu nogę albo potrącił niechcący parasolem – miałby wtedy okazję się wyładować. A tak musiał się jedynie zadowolić mocnym zaciśnięciem dłoni i skoncentrować na rytmicznym oddychaniu.
– Czy mam tu poczekać, panie Dwunogi? – zapytał czarny woźnica.
– Tak – odparł Barney grubym głosem i wszedł po schodach prowadzących do głównego wejścia.
Podłoga werandy, po której stąpał, ozdobiona była wspaniałym indyjskim dywanem, a kiedy zbliżył się do wejścia, przywitał go odźwierny, Pers, w białej jedwabnej marynarce i bursztynowym jedwabnym turbanie na głowie.
– Dzień dobry, panie Blitz. Pan Rhodes oczekuje pana na górze.
Jego pantofle skrzypiały, kiedy szedł po wypolerowanej podłodze, prowadząc Barneya przez korytarz, a następnie po schodach do małego pokoju. Cecil Rhodes siedział w sportowej, płóciennej marynarce, czytał „The Field" i raz po raz popijał brandy z wodą mineralną. Okna były szeroko otwarte, ponieważ klub Kimberley, mimo całej swojej eks-kluzywności i blasku, ciągle jeszcze pokryty był dachem z blachy falistej, a o tej porze roku było gorąco nie do wytrzymania.
– O, Barney – przywitał go Rhodes, nie wstając z miejsca. – Mój drogi przyjacielu, usiądź, proszę. Napijesz się?
– Proszę o herbatę – powiedział Barney.
– Polecam rum z gorącym mlekiem – powiedział Rhodes.
– Dobrze, poproszę – zgodził się Barney.
Pers oddalił się, skrzypiąc butami. Rhodes i Barney zostali sami. Rhodes wolno podniósł szklankę i kostki lodu głośno stuknęły ojej ścianki.
– No tak – powiedział – toczymy ostatnio ze sobą niezwykłą walkę, prawda?
– I tak cię w końcu przebiję.
– Może i tak – powiedział Rhodes. – Ale może się okazać, że nie to jest najważniejsze w tej naszej przepy-chance. Ty swoim akcjonariuszom możesz jedynie zaoferować banknoty, a ja jestem w stanie zaoferować im coś znacznie cenniejszego. Ja mogę zaoferować im monopol oraz kontrolę cen diamentów na rynku światowym, a to, mój drogi, przyniesie im znacznie większe zyski niż cokolwiek innego. Nie jesteś po prostu w stanie zatrzymać ich przy sobie.
Barney spojrzał na Rhodesa, lecz nic nie powiedział. Myślał o dniu, w którym przybył do Afryki Południowej. Był wtedy pulchnym, żywym chłopcem w wieku szkolnym, z książkami pod pachą i miętowymi cukierkami w ustach.
– Pokonam cię – powiedział Rhodes. – Historia oraz Imperium Brytyjskie podziękują mi za to. Zaanektowałbym chętnie planety, gdybym mógł. Często o tym marzyłem. Pokonam cię, ponieważ jestem po właściwej stronie.
– To twoje zdanie – powiedział Barney. – A ja na razie nie mam zamiaru niczego sprzedawać.
– Wiedziałem, że się uprzesz – uśmiechał się Rhodes. – Dlatego prosiłem, żebyś przyjechał. Chcę ci złożyć ofertę, która pomoże ci to wszystko jakoś przełknąć. Zresztą, wiesz przecież, że monopol będzie chronił interesy nas wszystkich. Teraz, kiedy ciągle ze sobą konkurujemy, jesteśmy uzależnieni od ilości diamentów, jaką ten drugi zdecyduje się wypuścić na rynek. Gdybym wypuścił wszystkie nie szlifowane diamenty, które mam w Amsterdamie i Londynie, cena natychmiast by spadła. Byłbyś wtedy zrujnowany, nawet ja potrzebowałbym kilku miesięcy na pozbieranie się.
– Mam nadzieje, że mi nie grozisz – powiedział Barney.
– Wiesz, że nie – powiedział Rhodes. – Proszę, oto rum z mlekiem. Zawsze mi pomaga, kiedy jestem głodny i do tego w złym humorze.
Barney wziął napój od czarnego kelnera w zapiętej pod samą szyję białej marynarce. Wypił jeden łyk, zanim postawił filiżankę na małym mosiężnym stole, przy którym siedzieli.
– Co proponujesz? – zapytał. Rhodes uśmiechnął się.
– Może się mylę w stosunku do ciebie – powiedział – chociaż nie sądzę. – Po tych słowach sięgnął do kieszeni swojej płóciennej marynarki i wyjął mały pakunek owinięty w ciemnoniebieską bibułkę. – Proszę – powiedział, podając go Barneyowi nad stołem. – Rozwiń. Zobaczymy, co na to powiesz.
Barney zawahał się, ale wziął ostrożnie zawiniątko i zważył je w ręku.
– Rozwiń – przynaglał Rhodes.
Barney wolno rozwijał bibułkę. Intuicyjnie przeczuwał, co było w środku, i ciarki przeszły mu po plecach. To na pewno nie to, jednocześnie wiedział, że to musi być to – inaczej Rhodes nigdy nie wyszedłby z taką propozycją. Tylko do tego przedmiotu miał słabość.
Wreszcie bibułka została odwinięta, a w ręku Barneya spoczywał olbrzymi, lilioworóżowy diament o szmaragdowym szlifie, ważący co najmniej sto pięćdziesiąt karatów. Wdarł się do pokoju skąpanego w wieczornym świetle tak gwałtownie jak mały pies i wypełnił go pomarańczowym światłem.
Rhodes z rozbawieniem przyglądał się twarzy Barneya.
– Rozpoznajesz? – zapytał. Barney skinął głową.
– Został oczywiście oszlifowany. Ale nie ma żadnych wątpliwości, jeśli chodzi o kolor. To Gwiazda Natalia.
– Teraz nazywa się Diament Rio.
– Skąd go masz?
– Jest tylko pożyczony – powiedział Rhodes. – Jest teraz własnością South American Diamond Company i mówią, że został znaleziony cztery lata temu w Brazylii.
– To Gwiazda Natalia – szepnął.
– Tak właśnie pomyślałem, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy – zgodził się Rhodes. – To na pewno on. Nie ma żadnej wzmianki o jakimkolwiek diamencie znalezionym w Brazylii, przynajmniej w ciągu ostatnich kilku lat. Waży 158,4 karata i można w przybliżeniu określić jego wagę przed oszlifowaniem. Musiał ważyć tyle co Gwiazda Natalia. Nie jestem wielkim entuzjastą szlifów szmaragdowych, lecz muszę przyznać, że osoba, która go szlifowała, zrobiła to po mistrzowsku. W zasadzie tylko dwie osoby mogły tego dokonać. Tak naprawdę to tylko jeden, a mianowicie Frederick Goldin z de Pecq's w Antwerpii.
Barney wyciągnął rękę z brylantem w stronę ostatniego promienia krwistoczerwonego słońca, a fasetki diamentu przemieniły krew w światło i ogień.
– Natalia – szepnął, nie poruszając prawie wargami. Rhodes patrzył na niego z satysfakcją.
– Mój agent w Antwerpii rozmawiał z Goldinem – powiedział. – Oczywiście Goldin zaprzeczył, że kiedykolwiek widział taki kamień. Ale mieszka teraz w nowym domu, w bogatej dzielnicy, a jego koledzy po fachu mówią, że zarobił pieniądze na dużym, czarnorynkowym kamieniu.
– Czy ten kamień jest na sprzedaż? – przerwał mu Barney.
– Za bardzo się spieszysz – powiedział Rhodes. – Miałem ci właśnie powiedzieć, że mój agent powziął dalsze kroki i pokazał w de Pecq's zdjęcie, które mu wysłałem. To jest to zdjęcie z „Cape Courier".
Wręczył Barneyowi mały pożółkły kawałek papieru gazetowego z niewyraźnym zdjęciem marszczącego brwi mężczyzny. Pod spodem widniał napis: „Pan Joel Blitz z Kimberley".
– Mężczyzna o takim wyglądzie, jednonogi mężczyzna o takim wyglądzie odwiedzał wiele razy de Pecq's w latach 1881, 1882.
Barney zacisnął palce wokół Diamentu Rio, tak jakby nie chciał go już nigdy wypuścić z rąk.
– W takim razie ten kamień jest mój – oświadczył.
– Nie możesz tego udowodnić – powiedział Rhodes. – South American Company ma wszelkie możliwe dokumenty stwierdzające jego pochodzenie.
– W takim razie ile kosztuje?
– Chcą go wystawić na licytację. Spodziewają się dostać jakieś dwa miliony.
– Funtów?
Rhodes skinął głową.
Barney zrozumiał wreszcie drogę, którą nieuchronnie musiał przebyć. Zrozumiał swoje własne przeznaczenie, którym kierował, a które tak naprawdę zostało wytyczone przez jego namiętności. Całe jego życie kręciło się wokół tego kamienia, Gwiazdy Natalii, i wokół kobiety, której imieniem go nazwał, Natalii Marneweck, Mooi Klip. Kamień był symbolem kobiety, a kobieta symbolem kamienia, natomiast kobieta i kamień symbolizowali jego nadzieję, wiarę, zrozumienie życia i Boga. Kiedy trzymał brylant w ręce, zobaczył całe swoje życie jak na dłoni, jego regularną symetryczną strukturę przypominającą strukturę dobrze oszlifowanego diamentu. Tylko że było już za późno. Stracił wszystko, co składało się na tę strukturę. Samo zrozumienie nie przywróci treści jego życiu.
– Ile zapłacisz mi za kopalnię Blitz Brothers? – zapytał Barney.
– Milion sześćset tysięcy – odparł Rhodes spokojnym głosem. – Jeśli zechcesz, przekażę ci też dożywotni zarząd nad kopalnią De Beers, będziesz też zawsze największym akcjonariuszem, ponadto możesz stać się pełnoprawnym członkiem klubu Kimberley.
– Milion sześćset tysięcy? – upewnił się Barney.
– To cena tego kamienia – powiedział Rhodes, wyraźnie zadowolony z siebie. – South American Company już się zgodziła sprzedać mi go za tę cenę, jeśli się zdecyduję. Wystarczy więc twoje jedno słowo i kamień jest twój.
Barney wyszedł z kamieniem na balkon i podniósł w górę. Wyglądał jak gwiazda wśród innych gwiazd, które pojawiły się już na niebie.
– I gwarantujesz mi członkostwo klubu?
Rhodes przechylił głowę, tak jakby chciał mu w ten sposób dać do zrozumienia, że to zależy tylko i wyłącznie od niego.
Barney wiedział, że się zgodzi. Nie było sensu unosić się ambicją, która i tak już umarła, ocalić uczucia, które już wygasły, sięgnąć po laury, które przypadły już innym i które dawno straciły swój blask. Poza tym perspektywa regularnych wizyt w klubie Kimberley, pogawędek przy kieliszku brandy, przyjemności, których musiał sobie do tej pory odmawiać ze względu na swoje żydowskie pochodzenie, wydawała się bardziej ponętna niż cokolwiek innego.
Barney spojrzał na diament, który trzymał w dłoni.
– Świetnie – powiedział. – Nie mogę już dłużej opierać się biegowi historii.
– Napij się jeszcze rumu z mlekiem – powiedział Rhodes.
Wywieszała flagi na letni jarmark Świętego Juliana, kiedy pani Cross przyszła powiedzieć jej, że jakiś dżentelmen czeka na nią na zewnątrz. Oddała więc resztę chorągwi pannie Hornchurch i z wdziękiem zeszła z podwyższenia. Spódnica i fartuch uniosły się odrobinę, odkrywając jej białe, płócienne, letnie buciki.
– Czeka w przedsionku, pani Ransome – oznajmiła pani Cross. Pani Cross wyglądała na zgrzaną, a owoce i piórka na jej kapeluszu były jak zwykle w nieładzie. – Ale to nie Anglik.
Natalia przeszła przez świetlicę, kierując się w stronę drzwi z małym okienkiem z mleczną szybą. Zanim je otworzyła, usiłowała zobaczyć, kim jest ów dżentelmen pragnący się z nią widzieć. Nie opodal, na najwyższym szczeblu drabiny, stała pani Unsworth i śpiewała The Old Hundredth - „Wszyscy którzy mieszkacie na ziemi… śpiewajcie Panu radośnie…"
Przez szybę Natalia widziała jedynie ciemną, zamazaną postać i nie miała pojęcia, kto to może być. Otworzyła więc drzwi i stanęła przed „dżentelmenem", uprzejmie go witając.
– Dzień dobry, proszę pana. Pani Cross powiedziała, że pytał pan o mnie.
Mężczyzna stał wyprostowany z rękami przy sobie. Nosił szary garnitur i koszulę ze stójką. Nie miał kapelusza, być może zostawił go w powozie.
– Mooi Klip – szepnął.
Serce skoczyło jej do gardła. Oniemiała. A jednak to był on. Był starszy, włosy mu posiwiały, przybrał chyba na wadze. Lecz stał przed nią Barney Blitz we własnej osobie, przystojny i silny jak zawodowy bokser.
Nie mogła wydobyć głosu, nie mogła też ruszyć się z miejsca, lecz jej usta zacisnęły się ze szczęścia i smutku, a w oczach pojawiły się łzy.
– Barney? Czy to naprawdę ty?
– Natalio – szepnął i wszelkie inne słowa były właściwie zbyteczne.
Szli obok siebie słoneczną, podmiejską alejką. Raz po raz Barney musiał schodzić z chodnika, żeby przepuścić nianie z wózkami, w sukienkach ozdobionych koronkami oraz haftami, z parasolkami w rękach. W powietrzu unosił się słodkawy zapach lipy i suchego, końskiego łajna, zapach
Londynu, zapach Tamizy u schyłku lat osiemdziesiątych XIX wieku, kiedy to Chiswick był jeszcze wioską, a ludzie jechali do Notting Hill, by zaczerpnąć świeżego powietrza i podziwiać malownicze widoki.
– Przyjechałeś na długo? – zapytała Natalia.
– Mam dom w Barnes – odparł. – Jestem tu już tydzień, ale w piątek muszę wracać do Nowego Jorku.
– Czytałam o tobie w gazetach – powiedziała. – Jesteś prominentem.
– Przesada.
Spojrzał na nią pod słońce. Miała na sobie brązową letnią sukienkę oraz kapelusz z woalką, lecz nadal była tą samą Natalią Marneweck, jej twarz miała tę samą karnację i była tak samo piękna jak tamtego dnia, kiedy przyprowadził Joela do obozowiska Griąua, prosząc o pomoc oraz schronienie. Nie mógł się temu nadziwić. Minęło przecież wiele lat. Lecz oni wciąż żyli: on był mężem Agnes, a ona żoną Hugha i wszystkie te noce, które spędzili razem w Kimberley, były teraz jedynie słodkim wspomnieniem o zapachu kwiatów polnych i smaku miodu. Te czasy nigdy już nie wrócą.
– Dlaczego przyszedłeś? – zapytała.
– Żeby się upewnić, że jesteś szczęśliwa.
– Tak… – odparła, odwracając twarz. – Jestem szczęśliwa.
– Na pewno?
– Tak, Barney.
Poszli na herbatę do małej kawiarenki na rogu. Siedzieli przy oknie z firankami, za którym konie zaprzężone do bryczek i powozów, uderzały rytmicznie kopytami o bruk. Barney nawet nie spróbował swojej herbaty. Za to po wielu latach ciągle jeszcze pamiętał zwisający z sufitu lep na muchy i przylepione do niego martwe owady.
– Muszę wracać – powiedziała wreszcie Natalia. – Panna Hornchurch nie może robić wszystkiego sama. W sobotę odbywa się nasz coroczny letni jarmark.
– Szkoda, że nie będę mógł przyjechać – powiedział Barney ze smutnym uśmiechem na twarzy.
Dotknął jej dłoni na białym obrusie. Był to zbyteczny gest, ponieważ prowadził donikąd, wyrażał jedynie ich wzajemne przywiązanie i uczucia, którymi się darzyli. Oboje wiedzieli, że on nigdy nie zostawiłby swojej Agnes, a ona nigdy nie zdradziłaby swojego Hugha.
– Będę stała przy straganie z ciastkami – powiedziała Natalia. – Będziemy sprzedawać ciastka domowego wypieku, a ludzie będą musieli zgadywać, ile jest rodzynek w dużym placku z owocami.
Barney próbował się uśmiechnąć, lecz na próżno. Boże jak bardzo chciał wziąć ją w ramiona. Boże, jak bardzo je pragnął. Kochał Agnes. Agnes podobała mu się, podniecał; go i opiekowała się nim. Lecz Agnes nigdy nie zastąpi Moc Klip, tak samo jak milion sześćset tysięcy funtów nie zastąpi Gwiazdy Natalii.
– Mam coś dla ciebie – powiedział na schodach ka wiarni. – To tylko skromny prezent, ale musisz mi obiecać że przyjmiesz go, zachowasz na pamiątkę i przekażesz Pie terowi.
– Barney… ja nie mogę nic przyjąć.
– Nie chcę od ciebie nic w zamian. Proszę cię tyjk o jedno, weź to.
Barney zdecydowanym mchem wyciągnął z kieszeń małe skórzane pudełko.
– Co to jest? – zapytała.
– Otworzysz, kiedy wrócisz do domu. To nic wielkiegc Obiecaj mi tylko, że zachowasz to na pamiątkę, a potem przekażesz Pieterowi.
– Dobrze – powiedziała po chwili wahania. Czuła, ż bardzo mu na tym zależało. – Dobrze – powtórzyła i wzięła od niego skórzane pudełko. Bez wahania włożyła je d torebki.
Ich usta spotkały się. W tej jednej chwili zobaczyli całe swoje życie przepełnione wzajemną miłością. Potem Natalia wolnym krokiem odeszła w kierunku świetlicy, do swoich flag i przygotowań do jarmarku.
Barney przeszedł na drugą stronę ulicy, przy które czekał na niego powóz. Tego dnia popołudnie było tak zamazane i zamglone jak wspomnienie, którym miało się dopiero stać. Za trzy, cztery lata to właśnie popołudnie będzie przecież tylko wspomnieniem. Barney siedział w powozie z pięściami mocno przyciśniętymi do ust, żeby nie wybuchnąć płaczem, a żona proboszcza, tajemnicza Mooi Klip, wróciła do straganu z ciastkami. Była przepełniona prawdziwym smutkiem.
Tej nocy, kiedy Hugh Ransome już spał, Natalia otworzyła otrzymane od Barneya małe skórzane pudełko i jej oczom ukazał się brylant.