Zapomnij o mnie
to wszystko zgasło
(tango cygańskie)
Oj, Negus Negesti
Ratuj Abisynię
Bo są zagrożone
Południowe linie,
A na północ od Makale
Oj, niedobrze tam jest wcale.
Negus, Negus
Daj mi kule, daj mi proch
(przedwojenna piosenka warszawska)
Obserwując zachowanie się poszczególnych kur w kurniku przekonamy się, że niższe rangą kury są dziobane i ustępują miejsce wyższym rangą. W idealnym wypadku występuje jednoszeregowa lista rang, na początku której stoi nadkura dziobiąca wszystkie inne, z kolei te, które są w środku listy, dziobią niższe rangą, respektują zaś wyżej postawione. Na końcu znajduje się kura kopciuszek, która musi ustępować wszystkim.
(Adolf Remane – Swoiste drogi kręgowców)
Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, jeżeli tylko osiągnie właściwy stopień uległości.
(C.G. Jung)
DELPHINUS, gdy chce zasypiać, po wierzchu wody pływa, zadrzymawszy, na dno morskie z wolna się spuszcza, tam sobą o dno uderzeniem obudzony, znowu na wierzch wody wypływa, wypłynąwszy zasypia, y znowu na dno puszczony, tymże sposobem ocuca się, a tak w ruchu zażywa spoczynku.
(Benedykt Chmielowski – Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej sciencyi pełna)
Wieczorami szukałem tych, którzy znali dwór cesarza. Kiedyś byli ludźmi pałacu albo mieli tam prawo wstępu. Nie zostało ich wielu. Część zginęła rozstrzelana przez plutony egzekucyjne. Inni uciekli za granicę albo siedzą w więzieniu znajdującym się w lochach tego samego pałacu: z salonów strącono ich do piwnic. Byli też tacy, którzy ukrywają się w górach albo żyją w klasztorach przebrani za mnichów. Każdy stara się przetrwać na swój sposób, wedle dostępnych mu możliwości. Tylko garstka pozostała w Addis Abebie, gdzie – okazuje się – najłatwiej zmylić czujność władz.
Odwiedzałem ich, kiedy było już ciemno. Musiałem zmieniać samochody i przebrania. Etiopczycy są głęboko nieufni i nie chcieli uwierzyć w szczerość mojej intencji: miałem zamiar odnaleźć świat, który został zmieciony karabinami maszynowymi Czwartej Dywizji. Te karabiny są zamontowane na amerykańskich jeepach, obok siedzenia kierowcy. Obsługują je strzelcy, których zawodem jest zabijanie. Z tyłu siedzi żołnierz, ten odbiera przez radiostację rozkazy. Ponieważ jeep jest odkryty, kierowca, strzelec i radiotelegrafista mają ciemne, chroniące przed kurzem, motocyklowe okulary przysłonięte okapem hełmu. A więc nie widać ich oczu, a hebanowe, zarośnięte szczeciną twarze są bez wyrazu. Te trójki w jeepach są tak obyte ze śmiercią, że ich kierowcy prowadzą wozy w sposób samobójczy, z najwyższą szybkością wchodzą w gwałtowne zakręty, jeżdżą ulicami pod prąd, wszystko rozpryskuje się na boki, kiedy nadciąga taka rakieta. Lepiej nie wchodzić im w pole ostrzału. Z radiostacji, które trzyma na kolanach ten z tyłu, rozlegają się wśród trzasków i pisków nerwowe głosy i krzyki. nie wiadomo, czy któreś z tych ochrypłych zabełkotań nie jest rozkazem do otwarcia ognia. Lepiej zniknąć. Lepiej skręcić w boczną uliczkę i przeczekać.
Teraz zagłębiłem się w kręte i pełne błota zaułki trafiając do domów, które na zewnątrz sprawiały wrażenie, że są opuszczone i że nikt w nich nie mieszka. Bałem się: domy te były obserwowane i mogłem wpaść razem z ich mieszkańcami. Bardzo to możliwe, ponieważ często przeczesują jakiś zaułek miasta, a nawet całe dzielnice w poszukiwaniu broni, wywrotowych ulotek i ludzi starego reżimu. Wszystkie domy podpatrują się teraz nawzajem, podglądają się, węszą. To wojna domowa, tak ona wygląda. Usiadłem blisko okna, a oni zaraz – proszę zmienić miejsce, jest pan widoczny z ulicy, w ten sposób łatwo w pana trafić. Przejeżdża samochód, zatrzymuje się, słychać strzały. Kto to był – oni czy tamci? A kim dzisiaj są oni, a kim nie-oni, ci inni, którzy są przeciw tamtym, bo są za tymi? Samochód odjeżdża, szczekają psy, całą noc w Addis Abebie szczekają psy, jest to psie miasto, pełne psów rasowych i zdziczałych, skołtunionych, zjadanych przez robactwo i malarię.
Niepotrzebnie powtarzają, abym uważał: żadnych adresów ani nazwisk, ani nawet nie opisywać twarzy, ani że wysoki, że niski, że chudy, czoło jakie, że ręce mu, że spojrzenie, a nogi to, kolana, już nie ma przed kim na kolanach.
F.:
To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim. W czasie różnych ceremonii uciekał cesarzowi z kolan i siusiał dygnitarzom na buty. Panom dygnitarzom nie wolno było drgnąć ani zrobić żadnego gestu, kiedy poczuli, że mają mokro w bucie. Moją funkcją było chodzić między stojącymi dygnitarzami i ocierać im mocz z butów. Do tego służyła ściereczka z atłasu. To było moim zajęciem przez dziesięć lat.
L.C.:
Cesarz spał w łożu z jasnego orzecha, bardzo obszernym. Był tak drobny i kruchy, że ledwie go się widziało, ginął w pościeli. Na starość zmalał jeszcze bardziej, ważył pięćdziesiąt kilo. Jadł coraz mniej i nigdy nie pił alkoholu. Sztywniały mu kolana i kiedy był sam, powłóczył nogami i kołysał się na boki, jakby szedł na szczudłach, ale kiedy wiedział, że ktoś na niego patrzy, największym wysiłkiem zmuszał mięśnie do pewnej elastyczności, tak aby poruszanie się jego było godne i aby postać imperialna mogła utrzymać się w możliwie nienagannym pionie. Każdy krok był walką między powłóczeniem a godnością, między przechyłem a pionem. Dostojny pan nigdy nie zapominał o swoim starczym defekcie, którego nie chciał ujawniać, aby nie osłabić prestiżu i powagi Króla Królów. Ale my, służba sypialni, którzy mogliśmy go podglądać, wiedzieliśmy, ile wysiłków kosztują go te starania. Miał zwyczaj sypiać krótko i wstawać wcześnie, kiedy na dworze było jeszcze ciemno. W ogóle sen traktował jako ostateczność niepotrzebnie zabierającą mu czas, który wolałby przeznaczyć na rządzenie i reprezentację. Sen to był prywatny, kameralny wtręt w życie, mające upływać wśród dekoracji i świateł. Dlatego budził się jak gdyby niezadowolony z tego, że spał, zniecierpliwiony samym faktem spania, i dopiero dalsze czynności dnia przywracały mu wewnętrzną równowagę. Dodam jednak, że cesarz nigdy nie objawiał najmniejszego zdenerwowania, gniewu, złości czy frustracji. Mogłoby się zdawać, że takich stanów nigdy nie doznaje, że ma nerwy zimne i martwe jak stal albo że nie ma ich wcale. Była to cecha wrodzona, którą pan nasz umiał rozwinąć i wydoskonalić w myśl zasady, że w polityce nerwy są oznaką słabości, która stanowi zachętę dla przeciwników i ośmiela podwładnych do pokątnego dowcipkowania. A pan wiedział, że dowcip to niebezpieczna forma opozycji, i dlatego trzymał swoją psychikę w nienagannej normie. Wstawał o czwartej, o piątej, a gdy wyjeżdżał z wizytą za granicę, nawet o trzeciej w nocy. Później, kiedy robiło się w kraju coraz gorzej, coraz częściej wyjeżdżał, cały pałac zajmował się tylko szykowaniem cesarza do nowych podróży. Po przebudzeniu naciskał dzwonek przy nocnym stoliku – na ten dźwięk czekała już czuwająca służba. W pałacu zapalano światła. Był to sygnał dla cesarstwa, że najdostojniejszy pan rozpoczął nowy dzień.
Y.M.:
Cesarz rozpoczynał dzień od słuchania donosów. Noc jest niebezpieczną porą spiskowania i Hajle Sellasje wiedział, że to, co dzieje się w nocy, jest ważniejsze od tego, co dzieje się w dzień, w dzień miał wszystkich na oku, a w nocy było to niemożliwe. Z tego też powodu przykładał do rannych donosów wielkie znaczenie. Tu chciałbym wyjaśnić jedną rzecz: czcigodny pan nie miał zwyczaju czytania. Dla niego nie istniało słowo pisane i drukowane, wszystko trzeba było referować mu ustnie. Pan nasz nie miał szkół, jego jedynym nauczycielem – i to tylko w dzieciństwie – był francuski jezuita monsignore Jerome, późniejszy biskup Hararu i przyjaciel poety Arthura Rimbauda. Duchowny ten nie zdążył wpoić cesarzowi nawyku czytania, co zresztą było tym trudniejsze, że Hajle Sellasje już od lat chłopięcych zajmował odpowiednie stanowiska kierownicze i nie miał czasu ma systematyczne lektury. Ale wydaje mi się, że chodziło nie tylko o brak czasu i nawyku. Zwyczaj ustnego referowania miał tę zaletę, że w razie potrzeby cesarz mógł oświadczyć, iż dostojnik taki to a taki doniósł mu zupełnie co innego, niż miało to miejsce w rzeczywistości, a ten nie mógł bronić się nie mając żadnego dowodu na piśmie. Tak więc cesarz odbierał od swoich podwładnych nie to, co oni mu mówili, ale to, co jego zdaniem powinno być powiedziane. Czcigodny pan miał swoją koncepcję i do niej dopasowywał wszystkie sygnały dochodzące z otoczenia. Podobnie było z pisaniem, bo monarcha nasz nie tylko nie korzystał z umiejętności czytania, ale także nic nie pisał i niczego własnoręcznie nie podpisywał. Choć rządził przez pół wieku, nawet najbliżsi nie wiedzą, jak wyglądał jego podpis. W godzinach urzędowania przy cesarzu obecny był zawsze minister pióra, który notował wszystkie jego rozkazy i polecenia. Wyjaśnię tu, że w czasie roboczych audiencji dostojny pan mówił bardzo cicho, ledwie tylko poruszając wargami. Minister pióra stojąc o pół kroku od tronu zmuszony był przybliżać ucho do ust imperialnych, aby usłyszeć i zanotować decyzję cesarza. W dodatku słowa cesarza były z reguły niejasne i dwuznaczne, zwłaszcza wówczas, gdy nie chciał zająć wyraźnego stanowiska, a sytuacja wymagała, aby dał swoją opinię. Można było podziwiać zręczność monarchy. Zapytany przez dostojnika o decyzję imperialną, nie odpowiadał wprost, ale odzywał się głosem tak cichym, że docierał tylko do przysuniętego blisko, jak mikrofon, ucha ministra pióra. Notował on skąpe i mgliste pomruki władcy. Reszta była już tylko kwestią interpretacji, a ta była sprawą ministra, który nadawał decyzji formę pisemną i przekazywał ją niżej. Ten, kto kierował ministerstwem pióra, był najbliższym zaufanym cesarza i miał potężną władzę. Z tajemnej kabały słów monarszych mógł on układać dowolne decyzje. Jeżeli posunięcie cesarskie olśniewało wszystkich trafnością i mądrością, było kolejnym dowodem na nieomylność wybrańca Boga. Jeżeli natomiast gdzieś z powietrza, gdzieś z kątów zaczynał dobiegać monarchę szmerek niezadowolenia, dostojny pan mógł wszystko zrzucić na głupotę ministra. Ten ostatni był najbardziej znienawidzoną osobistością dworu, ponieważ opinia będąc przekonana o mądrości czcigodnego pana właśnie ministra obwiniała o decyzje złośliwe i bezmyślne, jakich było bez liku. Co prawda wśród służby szeptano, dlaczego Hajle Sellasje nie zmieni ministra, ale w pałacu pytania mogły być zadawane tylko z góry w dół, nigdy odwrotnie. Właśnie kiedy po raz pierwszy rzucono głośno pytanie biegnące w odwrotnym niż dotychczas kierunku, było to sygnałem, że wybuchła rewolucja. Ale wybiegam w przyszłość, a muszę wrócić do tej chwili porannej, kiedy na stopniach pałacu ukazuje się cesarz i rusza na wczesny spacer. Wchodzi do parku. To jest właśnie moment, w którym zbliża się do niego szef wywiadu pałacowego – Solomon Kedir i składa swoje doniesienia. Cesarz idzie alejką, o krok za nim Kedir, który mówi i mówi. Kto z kim spotkał się, gdzie to było, o czym rozmawiali. Przeciw komu paktują. Czy można to uznać za spisek. Kedir informuje też o pracy wydziału szyfrów wojskowych. Wydział ten, należący do urzędu Kedira, odczytuje zaszyfrowane rozmowy, jakie prowadzą między sobą dywizje – warto wiedzieć, czy nie lęgnie się tam myśl wywrotowa. Dostojny pan o nic nie pyta, niczego nie komentuje, idzie i słucha. Czasem zatrzyma się przed klatką z lwami, aby rzucić im podany przez służbę udziec cielęcy. Patrzy na lwią drapieżność i wtedy uśmiecha się. Potem zbliży się do uwiązanych na łańcuchu lampartów i da im żeber wołowych. Tu pan musi być uważny, bo podchodzi blisko do drapieżników, które potrafią być nieobliczalne. Wreszcie idzie dalej, a za nim ciągnący swoje doniesienia Kedir. W pewnej chwili pan kiwa głową i jest to znak dla Kedira, że ma się oddalić. Składa ukłon i znika w alejce cofając się w ten sposób, aby nie obrócić się tyłem do monarchy. Dokładnie wtedy wychodzi spod drzewa czekający już minister przemysłu i handlu – Makonen Habte-Wald. Zbliża się do odbywającego spacer cesarza i idąc o krok za nim składa mu doniesienie. Habte-Wald ma prywatną sieć donosicieli, którą utrzymuje z powodu zżerającej go pasji intryganctwa, a także aby przypodobać się czcigodnemu panu. Teraz on na podstawie meldunków opowiada cesarzowi przebieg ostatniej nocy. Nasz pan znowu o nic nie pyta i niczego nie komentuje, tylko idzie i słucha z rękami założonymi do tyłu. Bywa, że zbliży się do stada flamingów, ale płochliwe to ptactwo zaraz ucieka i cesarz uśmiecha się na widok stworzenia, które odmawia mu posłuszeństwa. W końcu idąc dalej robi skłon głową, Habte-Wald milknie i cofając się tyłem znika w alejce. I teraz jak spod ziemi wyrasta zgarbiona postać oddanego zausznika Ashy Walde-Mikaela. Dostojnik ten sprawuje nadzór nad rządową policją polityczną, która współzawodniczy z wywiadem pałacowym Solomona Kedira i prowadzi ostrą walkę konkurencyjną z prywatnymi siatkami donosicieli w rodzaju takiej, jaką dysponuje Makonen Habte-Wald. Zajęcie, jakiemu oddawali się ci ludzie, było ciężkie i niebezpieczne. Żyli w lęku, że czegoś nie doniosą w porę i popadną w niełaskę albo że konkurent doniesie lepiej i wtedy cesarz pomyśli: dlaczego Solomon sprawił mi dziś ucztę, a Makonen przyniósł same plewy? Nie mówił, bo nie wie, czy milczał, bo sam jest w spisku? Czy dostojny pan mało doświadczył takich wypadków na własnej skórze, że zdradzali go najbliżsi i najbardziej zaufani? I dlatego cesarz karał za milczenie. Ale, z kolei, bezładne potoki słów nużyły i drażniły imperialne ucho, więc nerwowe gadulstwo też nie było dobrym wyjściem. Już wygląd tych ludzi mówił, w jakim żyją zagrożeniu. Niewyspani, zmęczeni działali w ciągłym napięciu, w gorączce, w pościgu za ofiarą, w zaduchu nienawiści i strachu, jaki ich powszechnie otaczał. Za jedyną tarczę mieli cesarza, ale cesarz mógł ich wykończyć jednym gestem ręki. O tak, dobrotliwy pan nie ułatwiał im życia. Jak już wspomniałem, w czasie porannego spaceru Hajle Sellasje słuchając doniesień o stanie spisków w cesarstwie nigdy nie zadawał pytań i nie komentował otrzymanych informacji. Powiem teraz, że wiedział, co robi. Pan chciał otrzymać donos w stanie czystym, to znaczy donos prawdziwy, a gdyby pytał lub wyrażał opinię, sprawozdawca zacząłby usłużnie zmieniać fakty, aby odpowiadały wyobrażeniom cesarza, i wówczas całe donosicielstwo popadłoby w taką dowolność i subiektywizm, że monarcha nie mógłby się dowiedzieć, co rzeczywiście dzieje się w państwie i w pałacu. Kończąc już spacer cesarz słucha o tym, co ostatniej nocy przynieśli ludzie Ashy. Karmi psy i czarną panterę, potem podziwia otrzymanego niedawno mrówkojada – dar prezydenta Ugandy. Skłania głowę i Asha odchodzi skulony, niepewny, czy powiedział więcej, czy mniej od tego, co donieśli dziś jego najbardziej zaciekli wrogowie – Solomon, wróg Makonena i Ashy, i Makonen, wróg Ashy i Solomona. Ostatnią rundę przechadzki Hajle Sellasje odbywa już samotnie. W parku robi się jasno, rzednie mgła, w trawie zapalają się słoneczne światła. Cesarz rozmyśla, jest to czas układania taktyki i strategii, rozwiązywania łamigłówek personalnych i szykowania następnego ruchu na szachownicy władzy. Zgłębia treść meldunków dostarczonych przez donosicieli. Mało rzeczy ważnych, oni najczęściej donoszą jeden na drugiego. Nasz pan ma wszystko zanotowane w głowie, jego umysł to komputer, który przechowuje każdy szczegół, najmniejszy drobiazg będzie zapamiętany. W pałacu nie było żadnego biura kadr, teczek ani ankiet. To wszystko cesarz nosił w swoim umyśle, całą najtajniejszą kartotekę ludzi elity. Widzę go teraz, jak idzie, przystaje, podnosi do góry twarz, jakby pogrążył się w modlitwie. O Boże, wybaw mnie od tych, co czołgając się na kolanach skrywają nóż, który chcieliby wbić w moje plecy. Ale co Pan Bóg może pomóc? Wszyscy ludzie otaczający cesarza są właśnie tacy – na kolanach i z nożem. Na szczytach nigdy nie jest ciepło. Wieją lodowate wichry, każdy stoi skulony i musi pilnować się, żeby sąsiad nie strącił go w przepaść.
T.K-B.:
Drogi przyjacielu, oczywiście, że pamiętam. To przecież było niemal wczoraj. Niemal wczoraj, przed wiekiem. W tym mieście, ale już na innej planecie, która się oddaliła. Jak to się miesza – czasy, miejsca, świat rozsypany na kawałki, nie do zlepienia. Tylko wspomnienie, to jedyne, co ocalało, jedyne, co pozostaje z życia. Dużo czasu spędziłem przy cesarzu, jako urzędnik ministerstwa pióra. Zaczynaliśmy pracę o ósmej, aby wszystko było gotowe na dziewiątą, kiedy przyjedzie monarcha. Pan nasz mieszkał w nowym pałacu naprzeciw Africa Hall, a czynności oficjalne spełniał w pałacu starym, zbudowanym przez cesarza Menelika, a położonym na sąsiednim wzgórzu. Nasz urząd był właśnie w starym pałacu, gdzie mieściła się większość instytucji cesarskich, gdyż Hajle Sellasje chciał mieć wszystko pod ręką. Przyjeżdżał jednym z dwudziestu siedmiu aut, jakie tworzyły jego prywatny park. Lubił samochody, najwyżej cenił sobie rolls-royce'y z powodu ich poważnej i dostojnej linii, ale dla odmiany korzystał też z mercedesów i lincoln-continentalów. Przypomnę, że pan nasz pierwszy sprowadził samochody do Etiopii i zawsze odnosił się życzliwie do entuzjastów postępu technicznego, których, niestety, nasz tradycyjny naród traktował z niechęcią. Przecież cesarz omal nie stracił władzy, a nawet życia, kiedy w latach dwudziestych sprowadził z Europy pierwszy samolot! Prosty aeroplan uznano wówczas za dzieło szatana i po dworach magnackich zawiązywano spiski przeciw tak szalonemu monarsze, niemal kabaliście i czarnoksiężnikowi. Odtąd czcigodny pan musiał ostrożniej dawać upust swoim pionierskim ambicjom, dopóki z powodu niechęci, jaką budzi wszelka nowość w człowieku sędziwym, nie zaniechał tych poczynań prawie zupełnie. Więc o dziesiątej rano przybywał do starego pałacu. Przed bramą oczekiwał go tłum poddanych, który usiłował wręczyć cesarzowi petycje. Była to, teoretycznie biorąc, najprostsza droga poszukiwania w cesarstwie sprawiedliwości i dobroci. Ponieważ naród nasz jest niepiśmienny, a sprawiedliwości poszukuje z reguły biedota, ludzie ci zadłużali się na lata, aby opłacić kancelistę, który spisałby ich żale i prośby. W dodatku powstawał kłopot protokolarny, bo zwyczaj nakazywał maluczkim, aby przed cesarzem klęczeli z twarzą przy ziemi, a jak podać z tej pozycji kopertę do przejeżdżającej limuzyny? Rozwiązywano sprawę w ten sposób, że wóz cesarski zwalniał, za szybą ukazywała się pełna dobroci twarz monarchy, a jadąca w następnym samochodzie ochrona zabierała część kopert z rąk, jakie wyciągało pospólstwo, część, bo tych rąk był las. Jeżeli tłum podczołgiwał się zbyt blisko nadjeżdżających samochodów, gwardia musiała odpychać i przeganiać natrętów, gdyż względy bezpieczeństwa, a także powaga majestatu wymagały, aby przejazd odbywał się płynnie i bez nieplanowej zwłoki. Teraz wozy wjeżdżały biegnącą pod górę aleją i zatrzymywały się na dziedzińcu pałacowym. Tu także oczekiwał cesarza tłum, ale zupełnie inny niż owa hołota przed bramą, rozpędzana z furią przez doborowych gwardzistów z Imperial Body Guard. Ten tłum witający monarchę na dziedzińcu tworzyli ludzie z cesarskiego otoczenia. Wszyscy zbieraliśmy się tu wcześniej, żeby nie spóźnić się na przyjazd cesarza, bo ta chwila miała dla nas szczególne znaczenie. Każdy chciał się koniecznie pokazać, bo miał nadzieję, że będzie zauważony przez cesarza. Nie, nie marzyło się nawet jakieś specjalne zauważenie: czcigodny pan zauważył, podchodzi i wszczyna rozmowę. Nie, nie aż takie! Powiem otwarcie – pragnęło się bodaj minimalnego zauważenia, po prostu najmniejszego, najzupełniej byle jakiego, wręcz podrzędnego, zdawkowego, nie nakładającego na cesarza żadnych zobowiązań, przelotnego jak ułamek sekundy, a jednak takiego, aby potem odczuło się wstrząs wewnętrzny i opanowała nas triumfalna myśl: zostałem zauważony! Jakiej to potem dodawało siły! Jakie stwarzało nieograniczone możliwości! Bo załóżmy, oko dostojnego pana prześliznęło się po twarzy, tylko prześliznęło! Właściwie można by powiedzieć, że nic nie było, ale z drugiej strony jakże nie było, kiedy się prześliznęło! Czujemy zaraz, jak temperatura twarzy podnosi się, krew idzie do głowy, a serce uderza mocniej. Są to najlepsze dowody, że dotknęło nas oko protektora, ale co tam, te dowody nie mają w tej chwili znaczenia. Ważniejszy jest proces, jaki mógł się dokonać w pamięci naszego pana. Otóż wiadomo było, że pan dzięki temu, iż nie korzystał z umiejętności czytania ani pisania, miał fenomenalnie rozwiniętą pamięć wzrokową. I na tym darze natury mógł budować nadzieje właściciel twarzy, po której przemknęła źrenica cesarska. Bo już liczył, że jakiś ulotny ślad, choćby tylko nieostry cień odcisnął się w pańskiej pamięci.
Teraz trzeba było z wytrwałością i determinacją tak manewrować w tłumie, tak się prześlizgiwać i przeciskać, tak dobijać i dopychać, aby coraz to podsuwać swoją twarz manewrując nią i manipulując w ten sposób, żeby spojrzenie cesarskie, nawet mimowolnie i bezwiednie, notowało, notowało i notowało. Następnie czekało się, że przyjdzie taki moment, kiedy cesarz pomyśli: zaraz, zaraz, twarz znana, a nazwiska nie znam. I, powiedzmy, spyta o nazwisko. Tylko o nazwisko, ale to wystarczy! Teraz twarz i nazwisko połączą się i powstanie osoba, gotowy kandydat do nominacji. Bo sama twarz – to anonim, samo nazwisko – to abstrakcja, a tu należy zmaterializować się i ukonkretnić, przybrać kształt, formę, zdobyć odrębność. O, był to los najbardziej wyczekiwany, ale też jakże trudny do spełnienia. Bo na tym dziedzińcu, gdzie otoczenie witało cesarza, chętnych do podsuwania twarzy były dziesiątki i nie przesadzę – setki, twarz ocierała się o twarz, wyższe tłamsiły niższe, ciemniejsze przyciemniały jaśniejsze, twarz gardziła twarzą, starsze wysuwały się przed młodsze, słabsze ulegały silniejszym, twarz nienawidziła twarzy, pospolite zderzały się ze szlachetnymi, zaborcze z wątłymi, twarz miażdżyła twarz, ale nawet te poniższe odepchnięte, trzeciorzędne i pokonane, nawet one, w pewnym oddaleniu co prawda, narzuconym przez prawo hierarchii, ale przesuwały się do przodu, wychylając się to tu, to tam spoza twarzy pierwszorzędnych i utytułowanych bodaj skrawkiem tylko, uchem lub kawałkiem skroni, policzkiem lub szczęką, byle bliżej cesarskiej źrenicy! Gdyby dobrotliwy pan chciał ogarnąć spojrzeniem całą scenę, jaka otwierała się przed nim po wyjściu z samochodu, dostrzegłby, że nie tylko toczy się ku niemu pokorna i zarazem rozgorączkowana magma stugębna, ale że poza tą grupą centralną i wysoce utytułowaną, na prawo i na lewo, przed nim i za nim, dalej i zupełnie daleko, w drzwiach, w oknach, pod drzwiami i na ścieżkach całe rzesze lokajów, służby kuchennej, sprzątaczy, ogrodników i policjantów również podsuwają mu swoje twarze do zauważenia. I pan nasz na to wszystko patrzy. Czy pan dziwi się? Wątpię. Pan kiedyś też był częścią stugębnej magmy. Czy nie musiał podsuwać twarzy, aby ledwie w wieku dwudziestu czterech lat zostać następcą tronu? A konkurencję miał piekielną! Cały zastęp wytrawnych notabli zabiegał o koronę. Ale oni spieszyli się, jeden przed drugim, skakali sobie do gardeł rozdygotani, niecierpliwi, żeby już, już tron! Najosobliwszy pan umiał czekać. A to jest zdolność arcyważna. Bez tej umiejętności czekania, cierpliwej, a nawet pokornej zgody na to, że szansa może pojawić się dopiero po latach, nie ma polityka. Dostojny pan czekał dziesięć lat, aby zdobyć następstwo tronu, a potem czternaście lat, aby zostać cesarzem. W sumie – blisko ćwierć wieku ostrożnych, ale energicznych zabiegów o koronę. Mówię – ostrożnych, gdyż pana cechowała skrytość, dyskrecja i milczenie. Znał pałac, wiedział, że każda ściana ma uszy, że spoza kotar wyłaniają się uważnie obserwujące go spojrzenia. Więc musiał być przebiegły i chytry. Przede wszystkim nie wolno było przedwcześnie odsłonić się, okazać pazernej pożądliwości władzy, bo to natychmiast jednoczy konkurentów i podrywa ich do walki. Uderzą i zniszczą tego, który wysunął się do przodu. Nie, latami trzeba iść w szeregu bacząc, aby nikt nie wysforował się, i czujnie wyczekiwać momentu. W roku trzydziestym ta gra przyniosła panu koronę, którą zachował przez następne czterdzieści cztery lata.
Kiedy pokazałem koledze to, co piszę o Hajle Sellasje – a raczej rzecz o dworze cesarskim i jego upadku opowiedziane przez tych, którzy zaludniali salony, urzędy i korytarze pałacu – ten zapytał, czy odwiedzałem sam ukrywających się ludzi. Sam? To nie byłoby możliwe! Biały człowiek, obcokrajowiec – nikt z nich nie wpuściłby mnie za próg bez mocnych rekomendacji. A już w żadnym wypadku nikt nie chciałby się zwierzać (w ogóle Etiopczyków trudno nakłonić do zwierzeń, potrafią milczeć jak Chińczycy). Skąd wiedziałbym, gdzie ich szukać, gdzie są, kim byli, co mogli powiedzieć?
Nie, nie byłem sam, miałem przewodnika.
Teraz, kiedy już nie żyje, mogę powiedzieć, jak się nazywał: Teferra Gebrewold. Przyjechałem do Addis Abeby w połowie maja 1963. Za kilka dni mieli się tu zebrać prezydenci niepodległej Afryki i cesarz przygotowywał miasto do tego spotkania. Addis Abeba była wtedy dużą, kilkusettysięczną wsią położoną na wzgórzach, wśród gajów eukaliptusowych. Na trawnikach przy głównej ulicy Churchill Road pasły się stada krów i kóz, a samochody musiały przystawać, kiedy koczownicy przeganiali przez jezdnię gromady spłoszonych wielbłądów. Padał deszcz i w bocznych uliczkach wozy buksowały w kleistym, brunatnym błocie, grzęznąc coraz bardziej i tworząc w końcu kolumny zatopionych, unieruchomionych aut.
Cesarz rozumiał, że stolica Afryki musi wyglądać znacznie okazalej, i polecił wybudować kilka nowoczesnych gmachów oraz uporządkować najważniejsze ulice. Niestety, budowy wlokły się w nieskończoność i kiedy oglądałem stojące w różnych punktach miasta rusztowania i pracujących tam ludzi, przypomniała mi się scena, którą opisał Evelyn Waugh, kiedy w roku 1930 przyjechał do Addis Abeby obejrzeć koronację cesarza:
„Wydawało się, że dopiero teraz przystąpiono do budowy miasta. Na każdym rogu stały na pół ukończone budynki. Niektóre już porzucono, przy innych pracowały gromady oberwanych tubylców. Pewnego popołudnia widziałem dwudziestu lub trzydziestu takich ludzi, którzy pod kierunkiem majstra Ormianina usuwali stosy gruzu i kamieni zalegające dziedziniec przed głównym wjazdem do pałacu. Praca polegała na tym, że musieli oni napełnić gruzem drewniane nosiłki i następnie opróżnić je na usypisku znajdującym się pięćdziesiąt jardów dalej. Majster krążył między ludźmi trzymając w rękach długi kij. Jeżeli musiał na chwilę odejść, wszystko natychmiast ustawało. Nie oznaczało to, że ludzie zaczynali siadać, rozmawiać, rozkładać się na ziemi, nie, oni po prostu zamierali w tym miejscu, w którym znajdowali się, nieruchomieli jak krowy na pastwisku, czasem zapadali w letarg trzymając w rękach jedną cegłę. Wreszcie zjawiał się majster i wówczas znowu zaczynali poruszać się, ale bardzo ospale, jak postacie na zwolnionym filmie. Kiedy tłukł ich kijem, nie wzywali pomocy, nie protestowali, tylko nieco przyspieszali swoje ruchy. Ciosy ustawały i wtedy wracali do powolnego tempa, a gdy majster ponownie odchodził, natychmiast nieruchomieli i zamierali”.
Tym razem wielki ruch panował przy głównych ulicach. Skrajem ulic toczyły się gigantyczne spychacze burząc najbliżej stojące lepianki, już opustoszałe, bo poprzedniego dnia policja wypędziła ich mieszkańców z miasta. Następnie brygady murarzy budowały wysoki mur, aby zasłonić nim pozostałe lepianki. Inne brygady pomalowały mur w narodowe wzory. Miasto pachniało świeżym betonem i farbą, stygnącym asfaltem i wonią palmowych liści, którymi ozdobiono bramy powitalne.
Z okazji spotkania prezydentów cesarz wydał imponujące przyjęcie. Na to przyjęcie specjalne samoloty przywiozły z Europy wina i kawiory. Za sumę 25 tysięcy dolarów sprowadzono z Hollywood Miriam Makebę, aby na zakończenie uczty odśpiewała przywódcom pieśni plemienia Zulu. Zaproszono ponad trzy tysiące osób podzielonych hierarchicznie na kilka kategorii wyższych i niższych, każdej kategorii odpowiadał inny kolor zaproszenia i przydzielone było inne menu.
Przyjęcie odbywało się w starym pałacu cesarza. Goście szli wśród długich szpalerów gwardii cesarskiej uzbrojonej w szable i halabardy. Oświetleni reflektorami trębacze grali na szczytach wież hejnał cesarski. Na krużgankach trupy teatralne odgrywały historyczne sceny z życia zmarłych cesarzy. Z balkonów dziewczęta w strojach ludowych obsypywały gości kwiatami. Niebo wybuchało pióropuszami sztucznych ogni.
Kiedy już na Wielkiej Sali goście zasiedli za stołami, zagrały fanfary i wszedł cesarz mając po prawej ręce Nasera. Tworzyli niezwykłą parę: Naser wysoki, masywny, władczy mężczyzna, z głową wysuniętą do przodu, z uśmiechem osadzonym na szerokich szczękach i obok drobna, nawet wątła i już latami rozchwiana postać Hajle Sellasjego, jego szczupła, wyrazista twarz, duże, połyskujące, przenikliwe oczy. Za nimi wkroczyli parami pozostali przywódcy. Sala powstała, wszyscy bili brawo. Rozległy się owacje na cześć jedności i cesarza. Potem zaczęła się właściwa uczta. Jeden ciemnoskóry kelner przypadał na czterech gości (kelnerom z przejęcia i zdenerwowania wszystko leciało z rąk). Zastawa była srebrna, w dawnym stylu hararskim, na tych stołach leżało kilka ton kosztownych, antycznych sreber. Niektórzy chowali sztućce po kieszeniach, ten brał łyżkę, inny – widelec.
Spiętrzone góry mięsa i owoców, ryb i serów wznosiły się na stołach. wielokondygnacyjne torty ociekały słodkim i barwnym lukrem. Wytworne wina rozsiewały kolorowy blask, orzeźwiający zapach. Muzyka grała, a strojni trefnisie fikali kozły ku radości rozbawionych biesiadników. Czas mijał wśród rozmów, śmiechu i konsumpcji.
Fajnie było.
W czasie tej imprezy musiałem poszukać spokojnego miejsca, a nie wiedziałem, gdzie ono jest. Wyszedłem z Wielkiej Sali bocznymi drzwiami na dwór. była ciemna noc, siąpił drobny deszcz, majowy, ale chłodny. Od tych drzwi zaczynał się łagodny stok, a kilkadziesiąt metrów niżej stał źle oświetlony barak, bez ścian. Od bocznych drzwi, którymi wyszedłem, aż do baraku stali rzędem kelnerzy i podawali sobie półmiski z odpadkami z biesiadnego stołu. Na tych półmiskach płynął w stronę baraku strumień kości, ogryzków, roztaplanych sałatek, rybich łbów i mięsnych ochłapów. Poszedłem w stronę baraku ślizgając się w błocie i w resztkach porozrzucanego jedzenia.
Przy samym baraku zauważyłem, że ciemność, która jest za nim, porusza się, że coś w tej ciemności przesuwa się, mruczy i chlupoce, wzdycha i mlaszcze. Zaszedłem na tył baraku. W gęstwinie nocy, w błocie i w deszczu stał zbity tłum bosonogich żebraków. Pracujący w baraku pomywacze rzucali im resztki z półmisków. Patrzyłem na tłum, który jadł ogryzki, kości i rybie łby pracowicie i ze skupieniem. W biesiadowaniu tym była uważna, skrupulatna koncentracja, nieco gwałtowna i zapominająca się biologia, głód zaspokajany w napięciu, w natężeniu, w ekstazie.
Kelnerzy czasem mieli przestoje, potok półmisków ustawał i tłum na chwilę odprężał się, rozluźniał mięśnie, jakby dowódca dał komendę na spocznij. Ludzie ocierali mokre twarz‚ i oporządzali zbrylone od deszczu i brudu łachmany. Ale strumień półmisków zaczynał znowu płynąć – bo tam na górze też trwało wielkie żarcie, mlaskanie i siorbanie – i tłum od nowa podejmował błogosławiony i gorliwy trud spożywania.
Zmokłem, więc wróciłem na Wielką Salę, na cesarskie przyjęcie. Popatrzyłem na srebro i złoto, na aksamit i purpurę, na prezydenta Kasavubu, na mojego sąsiada niejakiego Aye Mamlaye, odetchnąłem zapachem kadzideł i róż, wysłuchałem sugestywnej piosenki plemienia Zulu śpiewanej przez Miriam Makebę, pokłoniłem się cesarzowi (był to zasadniczy wymóg protokołu) i poszedłem do domu.
Po wyjeździe prezydentów (a wyjazd ten odbywał się w pośpiechu, gdyż dłuższe przebywanie za granicą kończyło się niekiedy utratą fotela) cesarz zaprosił nas – to znaczy grupę korespondentów zagranicznych przebywających tu z okazji pierwszej konferencji szefów państw Afryki – na śniadanie. Wiadomość i zaproszenia przywiózł nam do Africa Hall, gdzie spędzaliśmy dnie i noce w beznadziejnym i szarpiącym nerwy oczekiwaniu na łączność z naszymi stolicami, miejscowy opiekun, naczelnik z ministerstwa informacji – właśnie Teferra Gebrewold, wysoki, postawny Amhara, zwykle milczący i zamknięty. Ale tym razem był poruszony, przejęty. Zwracało uwagę, że ilekroć wymieniał nazwisko Hajle Sellasje, skłaniał uroczyście głowę. – To wspaniale! – zawołał Greko-Turko-Cypro-Maltańczyk Ivo Svarzini pracujący oficjalnie dla nie istniejącej agencji MIB, a faktycznie dla wywiadu włoskiego koncernu naftowego ENI – będziemy mogli poskarżyć się facetowi, jak zorganizowali nam tutaj łączność. – Muszę dodać, że środowisko takich korespondentów penetrujących najdalsze zakamarki świata składa się z ludzi cynicznych i twardych, którzy wszystko widzieli, wszystko przeżyli, którzy, żeby wykonywać swój zawód, muszą ciągle walczyć z tysiącem przeszkód, o jakich większość ludzi ma blade pojęcie, i dlatego niczym nie potrafią przejąć się ani wzruszyć, a doprowadzeni do wyczerpania i wściekli, rzeczywiście gotowi są naskarżyć cesarzowi na podłe warunki pracy i naprawdę marną pomoc miejscowych władz. Ale nawet tacy ludzie muszą od czasu do czasu zastanowić się nad swoim postępowaniem. I właśnie taki moment nastąpił teraz, kiedy po słowach Svarzżniego zauważyliśmy, że Teferra zbladł, pochylił się i zaczął nerwowo i nieskładnie coś mówić, z czego – w końcu – dało się zrozumieć, że jeżeli złożymy donos, cesarz każe mu ściąć głowę. Powtarzał to i powtarzał. W naszej grupie nastąpił podział. Agitowałem za tym, żeby dać spokój i nie brać człowieka na swoje sumienie. Większość była tego samego zdania i ostatecznie postanowiliśmy, że w rozmowie z cesarzem ominiemy ten temat. Teferra przysłuchiwał się dyskusji i jej wynik powinien go cieszyć, ale jak każdy Amhara i on był z natury nieufny i podejrzliwy – a cechy te objawiały się szczególnie w stosunku do cudzoziemców – więc odszedł od nas zgnębiony i załamany. I oto następnego dnia wychodzimy od cesarza obdarowani srebrnymi medalionami z jego herbem. Mistrz ceremonii prowadzi nas przez długi korytarz do drzwi frontowych. Pod ścianą stoi Teferra w takiej pozycji, w jakiej oskarżony przyjmuje ciężki wyrok sądu, ma pot na zapadłej twarzy. – Teferra! – woła rozbawiony Svarzini – bardzo cię chwaliliśmy. (Co jest prawdą.) Dostaniesz awans! – I klepie go w roztrzęsione ramiona.
Potem, dopóki żył, odwiedzałem go przy każdej bytności w Addis Abebie. Jeszcze po usunięciu cesarza działał przez jakiś czas, bo – szczęśliwie dla niego – został wyrzucony z pałacu w ostatnich miesiącach panowania Hajle Sellasjego. Ale znał wszystkich ludzi z otoczenia cesarza, a z niektórymi był spokrewniony. Jak to Amharowie, którzy cenią sobie rycerskość, umiał okazać wdzięczność i na wszystkie sposoby starał się odpłacić za to, że wówczas uratowaliśmy mu głowę. Wkrótce po detronizacji spotkałem się z Teferrą w hotelu „Ras”, w moim pokoju. Miasto przeżywało euforię pierwszych miesięcy rewolucji. Ulicami przeciągały hałaśliwe manifestacje, jedni popierali rząd wojskowy, drudzy domagali się jego ustąpienia, szły pochody żądające reformy i takie, które chciały oddać starą ekipę pod sąd, i takie, które wzywały do rozdania ubogim majątku cesarza, już od rana ulice zapełniały się rozgorączkowanym tłumem, wybuchały potyczki, konflikty, fruwały kamienie. Wtedy, w pokoju, powiedziałem mu, że chciałbym odnaleźć ludzi cesarza. Teferra był zdziwiony, ale zgodził się wziąć to na siebie. Zaczęły się nasze podejrzane wyprawy. Byliśmy parą kolekcjonerów pragnących odzyskać skazane na zniszczenie obrazy, aby zrobić z nich wystawę dawnej sztuki władania.
Mniej więcej w tym czasie wybuchło szaleństwo fetaszy, które później urosło do rozmiarów nie spotykanych na świecie, a jego ofiarą staliśmy się my wszyscy – żywi ludzie, niezależnie od koloru skóry, wieku, płci i stanu. Fetasza to amharskie słowo, które oznacza rewizję. Nagle wszyscy zaczęli rewidować się nawzajem. Od świtu do nocy, nawet przez całą dobę, wszędzie, bez wytchnienia. Rewolucja podzieliła ludzi na obozy i zaczęła się walka. nie było barykad ani okopów, ani innych wyraźnych linii podziału i dlatego każdy napotkany człowiek mógł być wrogiem. Tę atmosferę ogólnego zagrożenia wzmagała jeszcze chorobliwa podejrzliwość, jaką żywi każdy Amhara wobec drugiego człowieka (również wobec drugiego Amhary), któremu nigdy nie wolno ufać, wierzyć na słowo, liczyć na niego, bo intencje ludzi są złe i przewrotne, ludzie to spiskowcy. Filozofia Amharów jest pesymistyczna, smutna, dlatego ich spojrzenia są smutne, a przy tym czujne i wypatrujące, twarze mają poważne, rysy napięte, rzadko zdobywają się na uśmiech.
Wszyscy mają broń, kochają się w broni. Bogaci mieli na dworach całe arsenały i własne, prywatne armie. W mieszkaniach oficerów też można zobaczyć arsenały: karabiny maszynowe, kolekcje pistoletów, skrzynki granatów. Jeszcze kilka lat temu rewolwery kupowało się w sklepach jak wszelki inny towar – wystarczyło zapłacić, nikt o nic nie pytał. Broń plebsu jest gorsza i często bardzo stara – różne skałkówki, odtylcówki, flinty, strzelby, całe muzeum noszone na plecach. Większość tych antyków nie nadaje się do użytku, bo nikt już nie wyrabia do nich amunicji. Dlatego na giełdzie nabój jest czasem droższy niż karabin, naboje są na rynku najcenniejszą walutą, bardziej poszukiwaną niż dolary. Bo co dolar? – dolar to papier, a nabój może uratować życie. Dzięki nabojom nasza broń odzyskuje sens, a my nabieramy znaczenia.
Życie człowieka – jaką ma wartość? Drugi człowiek istnieje o tyle, o ile stawia opór na naszej drodze. Życie niewiele znaczy, choć lepiej odebrać je wrogowi, nim on zdąży wymierzyć nam cios. Każdej nocy strzelanina (a także i w ciągu dnia), potem na ulicy leżą zabici. – Negusie – mówię do naszego kierowcy – za dużo strzelają. To nie jest dobre. Ale on milczy, nic nie odpowiada, nie wiem, co myśli. Są wyćwiczeni w tym, żeby z byle powodu wyciągnąć pistolet i strzelić.
Zabić.
A może dałoby się inaczej, może dałoby się bez tego? Ale oni w ten sposób nie myślą, ich myśl nie idzie w kierunku życia, tylko śmierci. Najpierw spokojnie rozmawiają, potem zaczyna się spór, kłótnia, a w końcu słychać strzały. Skąd tyle zacietrzewienia, agresji, nienawiści? A wszystko bez refleksji, bez chwili zastanowienia, bez hamulców, głową w przepaść.
Więc żeby opanować sytuację i rozbroić opozycję, władze zarządziły powszechną fetaszę. Jesteśmy nieustannie, bez przerwy rewidowani. Na ulicy, w samochodzie, przed domem (i w domu), przed sklepem, przed pocztą, przed wejściem do biura, do redakcji, do kościoła, do kina. Przed bankiem, przed restauracją, na rynku, w parku. Każdy może nas zrewidować, bo nie wiemy, kto ma do tego prawo, a kto nie, i lepiej nie pytać, bo to pogarsza sprawę, lepiej poddać się. Ciągle ktoś nas rewiduje, jacyś faceci oberwani, z kijami, nic nie mówią, tylko zatrzymują nas i rozciągają ręce pokazując, że my też mamy rozciągać ręce – to znaczy przyjąć pozycję do rewizji, i wtedy zaczynają wyjmować wszystko z teczki, z kieszeni, oglądać, dziwić się, marszczyć czoła, kiwać głowami, naradzać się, potem obmacując nam plecy, brzuchy, nogi, buty, no i co? i nic – możemy iść dalej, do następnego rozłożenia ramion, do następnej fetaszy. Tyle że ta następna może być już kilka kroków dalej i wtedy zaczyna się wszystko od początku, bo fetasze nie sumują się w jedno generalne raz-na-zawsze oczyszczenie, uniewinnienie, rozgrzeszenie, tylko musimy każdorazowo, co parę metrów, co kilka minut, od nowa i od nowa oczyszczać się, uniewinniać, dostawać rozgrzeszenie. Najbardziej męczące są fetasze na drogach, kiedy jedziemy autobusem. Dziesiątki zatrzymań, wszyscy wysiadają, cały bagaż otwierany, rozpruwany, wywracany, rozkładany, rozkręcany, przegrzebany. My obszukani, obmacani, obłapani, wygnieceni. Potem w autobusie ugniatanie bagażu, który spęczniał jak ciasto w dzieży, a przy kolejnej fetaszy wywalanie wszystkiego, wykopywanie nogami na drogę ciuchów, koszyków, pomidorów, garnków (wygląda to jak spontanicznie i chaotycznie rozłożony bazar przydrożny) i szukanie, i tłumaczenie, i szperanie. Fetasze tak obrzydzają jazdę, że w połowie trasy chcielibyśmy wrócić, ale jak wrócić, zostać w szczerym polu, w niebotycznych górach, wydać się na łup rozbójnikom? Czasem fetasze obejmują całe dzielnice i wtedy jest to poważna sprawa. Takie fetasze robi wojsko, które szuka składów broni, tajnych drukarń i anarchistów. W czasie tej operacji słychać strzały, a potem widać zabitych. Jeżeli ktoś nieuważny – i choćby najbardziej niewinny – natrafi na taką akcję, przeżyje ciężkie chwile. Idzie się wtedy wolno, z rękami podniesionymi do góry, od jednej lufy do drugiej, czekając na wyrok. Ale najczęściej mamy.do czynienia z fetaszą amatorską, z którą można się obyć i oswoić. wielu ludzi na swoją rękę robi innym fetasze, to jest obłapiankę-obmacywankę, są to mianowicie fetaszyści-samotnicy, którzy działają w pojedynkę, poza ogólnym planem zorganizowanej fetaszy. Idziemy ulicą i nagle zatrzymuje nas jakiś nieznany człowiek i rozciąga ręce. nie ma rady – musimy też rozciągnąć ręce – to znaczy przyjąć pozycję do rewizji. Wtedy on nas obmaca, obskubie, obściska, a potem skinie głową, że jesteśmy wolni. Widać przez chwilę podejrzewał w nas wroga, a teraz wyzbył się podejrzenia i mamy spokój. Możemy iść dalej, zapominając o tym banalnym zajściu. W moim hotelu jeden z wartowników bardzo lubił mnie rewidować. Czasem spiesząc się wbiegałem szybko do hallu i gnałem na piętro do pokoju, wtedy on pędził za mną i nim zdążyłem przekręcić klucz w drzwiach, wciskał się do środka i tam robił mi fetaszę. Miałem sny fetaszowe. Obłaziło mnie mrowie rąk ciemnych, brudnych, łapczywych, pełzających, tańczących, gmerających, które gniotły, skubały, łaskotały, za gardło chwytały, aż budziłem się mokry od potu i nie mogłem zasnąć do rana.
Ale mimo tych przeciwności, nadal chodziłem do domów, które otwierał mi Teferra, i słuchałem głosów o cesarzu dobiegających już jakby z innego świata.
A.M-M.:
Jako lokaj trzech drzwi byłem najważniejszym z lokajów przydzielonych do Sali Audiencji. Sala ta miała trzy pary drzwi, więc było trzech lokajów otwierająco-zamykających, ale ja miałem pozycję pierwszą, gdyż przez moje drzwi przechodził cesarz. Kiedy najosobliwszy pan opuszczał Salę, otwierałem drzwi. Moja umiejętność polegała na tym, żeby otworzyć drzwi w odpowiedniej chwili, żeby utrafić w moment. Gdybym otworzył drzwi za wcześnie, mogłoby to wywołać karygodne wrażenie, że wypraszam cesarza z Sali. Gdybym znowu otworzył zbyt późno, najosobliwszy pan musiałby zwolnić kroku, a może nawet zatrzymać się, co byłoby ujmą dla godności pańskiej, która wymaga, aby poruszanie się pierwszej osoby było bezkolizyjne i nie napotykało na żadną przeszkodę.
G.S-D.:
Czas między dziewiątą a dziesiątą rano pan nasz spędzał w Sali Audiencji rozdzielając nominacje i dlatego pora ta nazywała się godziną nominacji. Cesarz wchodził do Sali, w której oczekiwał go już ustawiony i pokornie kłaniający się szereg dygnitarzy wyznaczonych do nominacji. Pan nasz zasiadał na tronie i kiedy już usiadł, podsuwałem mu poduszkę pod nogi. Ta czynność musiała być wykonana błyskawicznie, aby nie powstał moment, w którym nogi dostojnego monarchy zawisłyby w powietrzu. Wszyscy wiemy, że pan nasz był niskiej postury, a jednocześnie sprawowane stanowisko wymagało, aby zachował wobec podwładnych wyższość również w sensie ściśle fizycznym, i dlatego trony pańskie miały wysokie nogi i wysoko zawieszone siedzenia, zwłaszcza te, które zostały w spadku po cesarzu Meneliku będącym mężczyzną nadzwyczajnego wzrostu. Powstawała więc sprzeczność między konieczną wysokością tronu a figurą czcigodnego pana, sprzeczność najbardziej drażliwa i kłopotliwa właśnie w okolicy nóg, gdyż nie można było pomyśleć, aby zachowała odpowiednią dostojność osoba, której nogi dyndają w powietrzu jak małemu dziecku! Właśnie poduszka rozwiązywała ten delikatny, a jakże ważny problem. Byłem poduszkowym przezacnego pana przez dwadzieścia sześć lat. Towarzyszyłem cesarzowi w podróżach po świecie i właściwie – powiem to z dumą – pan nasz nie mógł się nigdzie ruszyć beze mnie, gdyż jego godność wymagała, aby stale zasiadał na tronie, a na tronie nie mógł zasiadać bez poduszki, a poduszkowym byłem ja. Miałem opanowany w tym względzie specjalny protokół, a nawet posiadałem niesłychanie pożyteczną wiedzę na temat wysokości poszczególnych egzemplarzy tronu, która pozwala, mi szybko i trafnie dobierać poduszki odpowiedniego rozmiaru, tak aby nie doszło do gorszącego niedopasowania: między poduszką a butami cesarza jest jednak szpara! W moim magazynie miałem pięćdziesiąt dwie poduszki różnego formatu, grubości, materii i koloru. Sam doglądałem warunków, w jakich były przechowywane, aby nie zalęgły się tam pchły – uciążliwa plaga naszego kraju – gdyż konsekwencje takiego niedbalstwa mogłyby skończyć się przykrym skandalem.
T.L.:
My dear brother, godzina nominacji wprawiała w drżenie cały pałac! Dla jednych było to drżenie radości i głęboko zmysłowej rozkoszy, dla drugich, cóż, drżenie strachu i katastrofy, albowiem w owej godzinie czcigodny pan nie tylko nagradzał, obdzielał i nominował, ale także karcił, usuwał i degradował. Źle mówię! W rzeczywistości nie było podziału na uradowanych i wystraszonych; radość i strach jednocześnie wypełniały serca każdego wezwanego do Sali Audiencji, ponieważ nie wiedział on, co go mianowicie czeka. Na tym polegała najgłębsza mądrość naszego pana, że nikt nie znał swojego dnia, swojego przeznaczenia. Ta niepewność i niejasność intencji monarchy sprawiały, że pałac bez przerwy plotkował i gubił się w domysłach. Pałac dzielił się na frakcje i koterie, które toczyły ze sobą nieubłagane wojny osłabiając i niszcząc się nawzajem. I o to właśnie naszemu dostojnemu panu chodziło. O tę zapewniającą mu święty spokój równowagę. Jeżeli jakaś koteria brała górę, pan wkrótce obdarzał łaską koterię przeciwną i znowu przywracał paraliżujący uzurpatorów stan równowagi. Pan nasz naciskał klawisze – raz biały, raz czarny – i wydobywał z fortepianu harmonijną i kojącą jego ucho melodię. A wszyscy poddawali się temu naciskaniu, bo jedyną racją ich istnienia była aprobata cesarska i gdyby cesarz ją cofnął, jeszcze tego samego dnia zniknęliby z pałacu bez śladu. Tak, oni nie byli kimś sami z siebie. Byli widoczni dla ludu tylko tak długo, dopóki oświetlał ich blask monarszej korony. Hajle Sellasje był konstytucyjnym wybrańcem Boga i z tej wyniosłości nie mógł łączyć się z żadną frakcją, choć wysługiwał się to jedną, to drugą bardziej niż innymi, ale jeśli jedna z popieranych koterii zapędziła się w swojej nadgorliwości, wówczas cesarz karcił ją, a mógł nawet formalnie potępić. Dotyczyło to zwłaszcza frakcji ostrych, które pan nasz wyznaczał do zaprowadzenia porządku. Bowiem mowy cesarza były łagodne, dobrotliwe i pocieszające lud, który nie słyszał nigdy, żeby usta pana miotały gniewne słowa. A przecież dobrotliwością nie sposób rządzić cesarstwem, ktoś musi poskramiać opozycję i dbać o nadrzędny interes cesarza, pałacu i państwa. To właśnie robiły koterie ostrych, nie rozumiejąc jednak subtelnych intencji cesarza, grzęzły w błędach, a ściślej – w błędzie przerysowania. Chcąc zyskać uznanie pana, gorliwie chciały wprowadzić porządek absolutny, tymczasem dostojnemu panu chodziło o porządek zasadniczy, to znaczy – porządek, ale jednak z pewnym marginesem nieporządku, na którym mogłaby się manifestować monarsza łagodność i wyrozumiałość. Dlatego też, kiedy koteria ostrych zaczęła wkraczać już na ten margines, napotykała karcące spojrzenie władcy. W pałacu były trzy frakcje zasadnicze – arystokratów, biurokratów i tak zwanych ludzi osobistych. Frakcja arystokratów, skrajnie konserwatywna i składająca się z wielkich posiadaczy ziemskich, grupowała się głównie w Radzie koronnej, a jej przywódcą był rozstrzelany już książę Kassa. Frakcja biurokratów, najbardziej skłonna do zmian i najbardziej oświecona, bo część jej przedstawicieli miała wyższe wykształcenie, zapełniała ministerstwa i urzędy imperialne. Wreszcie frakcja ludzi osobistych była osobliwością naszej władzy powołaną do życia przez samego cesarza. Dostojny pan, zwolennik silnego państwa i władzy centralnej, musiał toczyć przebiegłą i zręczną walkę z koterią arystokratów, która chciała rządzić prowincjami i mieć słabego, powolnego cesarza. Ale nie mógł walczyć z arystokracją jej własnymi rękoma i dlatego stale powoływał do. swojego otoczenia jako osobistych nominantów i wybrańców ludzi z ludu, młodych i bystrych, ale najniżej urodzonych, ot, kogoś z najbardziej podrzędnego plebsu, często na chybił-trafił wybranego z motłochu gromadzącego się wówczas, kiedy pan nasz spotykał się z ludem. Ci osobiści ludzie cesarza, wyciągnięci wprost z naszej rozpaczliwej i nędznej prowincji na salony najwyższego dworu i tu spotykając się z naturalną nienawiścią i wrogością zasiedziałych arystokratów, a szybko zakosztowawszy smaku pałacowych splendorów i jawnego uroku władzy, z nieopisaną wprost żarliwością i nawet namiętnością służyli cesarzowi, wiedząc, że przebywają tu i sprawują niejednokrotnie najwyższe godności w państwie tylko i wyłącznie z woli dostojnego pana. Im to właśnie cesarz powierzał stanowiska wymagające największego zaufania. Ministerstwo pióra, cesarska policja polityczna, zarząd pałacu były obsadzone tymi ludźmi. Oni wykrywali wszystkie spiski i knowania, tępili zarozumiałą i złośliwą opozycję. Zważ, panie dziennikarzu, że cesarz nie tylko sam decydował o wszelkich nominacjach, ale dawniej osobiście każdemu je komunikował. On, tylko on! Obsadzał szczyty hierarchii, ale także jej średnie i niskie szczeble, wyznaczał naczelników poczt, kierowników szkół, posterunkowych policji, wszystkich najzwyklejszych urzędników, ekonomów, dyrektorów browarów, szpitali, hoteli, jeszcze raz powtórzęwszystkich, on, osobiście. Byli wzywani do Sali Audiencji na godziny nominacji i tu ustawieni w nie kończącym się szeregu – bo to była masa, masa ludzi! – czekali na przybycie cesarza. Potem każdy kolejno podchodził do tronu, wysłuchiwał przejęty i pochylony w ukłonie, jaką cesarz wyznacza mu nominację, całował łaskawcę w rękę i cofając się tyłem, w ukłonach – wychodził. Nawet najbardziej nieważąca nominacja miała cesarskie autorstwo, a to dlatego, że źródłem wszelkiej władzy było nie państwo ani żadna inna instytucja, tylko najosobiściej dostojny pan. Jakież to niezmiernie doniosłe prawo! Bo z tej chwili spędzonej z cesarzem, kiedy ogłaszał on nominacje i dawał błogosławieństwo, rodziła się szczególna międzyludzka więź, co prawda ujęta w reguły hierarchii, ale jednak więź, a z niej wynikała jedna zasada, jaką kierował się pan nasz wywyższając lub strącając ludzi – zasada lojalności. Mój przyjacielu, można by spisać bibliotekę donosów, jakie latami spływały do cesarskiego ucha przeciwko najbliższej postawionej mu osobie, ministrowi pióra – Walde Giyorgisowi. Była to najbardziej przewrotna, odpychająca i skorumpowana postać, jaką kiedykolwiek nosiły parkiety naszego pałacu. Samo złożenie donosu na tego człowieka groziło skrajnie ponurymi konsekwencjami. Jakże musiało być już źle, skoro mimo to – donosili. Ale ucho pańskie było zawsze zamknięte. Walde Giyorgis mógł robić, co chciał, a rozpasanie jego nie miało granic. Jednakże zaślepiony w swojej bucie i bezkarności wziął raz udział w zebraniu frakcji spiskowej, o czym wywiad pałacowy powiadomił czcigodnego pana. Pan czekał, aż Walde Giyorgis powie mu o tym postępku sam, ale ten nie wspomniał o sprawie ani słowem, czyli – inaczej mówiąc – złamał zasadę lojalności. I następnego dnia pan zaczął godzinę nominacji od swojego własnego ministra pióra, człowieka, który niemal dzielił władzę z dostojnym panem: z pozycji drugiej osoby w państwie Walde Giyorgis spadł na stanowisko małego urzędnika w zapadłej prowincji południa. Wysłuchawszy nominacji – a wyobraźmy sobie, jak musiał w tym momencie tłumić zaskoczenie i zgrozę – zgodnie z obyczajem ucałował łaskawcę w rękę i cofając się tyłem, w ukłonach, opuścił raz na zawsze pałac. A weźmy taką postać jak książę Imru. Była to może najwybitniejsza indywidualność w elicie, człowiek godzien najwyższych zaszczytów i stanowisk. Cóż z tego, kiedy – jak wspomniałem – łaskawy pan nigdy nie kierował się zasadą zdolności, tylko zawsze i wyłącznie zasadą lojalności. Otóż nie wiadomo skąd i dlaczego książę Imru zaczął nagle pachnieć reformą i nie pytając cesarza o zgodę rozdał chłopom część swojej ziemi. A więc – zmilczając coś przed cesarzem i działając na własną rękę – w sposób drażniący i wręcz wyzywający złamał zasadę lojalności. I oto dobrotliwy pan, który gotował dla księcia wysoce zaszczytny urząd, musiał wyrzucić go z kraju i trzymał go na obczyźnie przez dwadzieścia lat. Tu zaznaczę, że pan nasz nie był przeciwko reformom, odwrotnie – zawsze odnosił się z sympatią do postępu i poprawy, ale nie mógł ścierpieć, żeby ktoś brał się do reform na własną rękę, bo to po pierwsze stwarzało groźbę dowolności i anarchii, a po drugie – mogło wywołać wrażenie, że w cesarstwie istnieją jacyś inni dobrotliwcy poza dostojnym panem. Dlatego też, jeżeli zręczny i rozumny minister chciał na swoim podwórku dokonać bodaj najmniejszej reformy, musiał tak pokierować sprawą, tak ją przedstawić cesarzowi, tak oświetlić i formułować, aby wynikało w sposób niezbity, uznany i oczywisty, że łaskawym i troskliwym inicjatorem, twórcą i orędownikiem reformy jest osobiście jego cesarska mość, choćby w rzeczywistości pan nasz niezupełnie orientował się, o co w całej sprawie dokładnie chodzi. Ale przecież nie wszyscy ministrowie mieli rozum! Zdarzali się ludzie młodzi, nie obyci z tradycją pałacu i ci, kierując się własną ambicją, a także pragnąc zdobyć uznanie ludu – jak gdyby uznanie cesarskie nie było jedynym wartym zabiegów! – samowolnie próbowali ten czy inny drobiazg zreformować. Jakby nie wiedzieli, że łamią w ten sposób zasadę lojalności i grzebią nie tylko siebie, ale także samą reformę, która nie mając cesarskiego autorstwa nigdy nie miała szansy ujrzeć światła dziennego. Powiem otwarcie, że dobrotliwy pan wolał złych ministrów. A wolał dlatego, że pan nasz lubił korzystnie kontrastować. A jakżeby mógł korzystnie kontrastować, gdyby był otoczony przez dobrych ministrów? Lud straciłby orientację, u kogo szukać pomocy, na czyją dobroć i mądrość liczyć. Wszyscy byliby dobrzy i mądrzy. Jakiż bałagan zacząłby się wówczas w cesarstwie! Zamiast jednego słońca, świeciłoby pięćdziesiąt i każdy oddawałby hołd prywatnie wybranej planecie. O nie, drogi przyjacielu, nie można narażać ludu na taką zgubną dowolność. Słońce musi być jedno, taki jest porządek natury, a wszelkie inne teorie są tylko nieodpowiedzialną i Bogu przeciwną herezją. Ale możesz być pewien, że pan nasz kontrastował, jakże imponująco i dobrotliwie kontrastował i dlatego lud nie mylił się, kto jest słońcem,.a kto cieniem.
Z.T.:
Pan nasz w chwili udzielania nominacji widział przed sobą pochyloną głowę tego, kogo powoływał do wysokiej godności. Ale nawet dalekosiężne spojrzenie prześwietnego pana nie mogło dostrzec, co dalej działo się z tą głową. Tymczasem głowa, wykonująca w Sali Audiencji ruchy zniżająco-podnoszące, po minięciu drzwi rychło zmieniała pozycję, unosiła się do góry, sztywniała i przybierała mocny i zdecydowany kształt. Tak, mój panie, zdumiewająca była potęga cesarskiej nominacji! Bo oto zwyczajna głowa, tak dotąd poruszająca się naturalnie i swobodnie, tak gibka i nieskrępowana, tak chętna do zwrotów, przechylań, skłonów i przegięć, teraz namaszczona nominacją ulegała przedziwnej redukcji, poruszając się odtąd tylko w dwóch kierunkach – w kierunku pionowo-kuziemnym, jaki obierała w obecności dostojnego pana, i pionowo-kugórnym, jaki obierała w obecności pozostałych. Ustawiona na tym jednym torze kuziemno-kugórnym głowa nie mogła obracać się dowolnie i gdybyście zaszli ją z tyłu i zawołali nagle: – Hej, panie! – ten nie mógłby zwrócić głowy w naszą stronę, lecz musiałby zatrzymać się godnie i dopiero razem z całym ciałem naprowadzić głowę na kierunek waszego głosu. W ogóle pracując jako urzędnik protokołu w Sali Audiencji, zwróciłem uwagę, że nominacje powodują fizyczne zmiany w człowieku, i to zmiany zasadnicze, a tak mnie to zajęło, że zacząłem się bliżej temu przyglądać. Przede wszystkim zmienia się figura człowieka. Dawniej szczupła i wcięta, teraz zaczyna zmierzać w stronę kwadratu, w stronę kwadratowej sylwetki. Jest to kwadrat masywny, solidny – symbol powagi i ciężaru władzy. Już po sylwetce widzimy, że to nie byle kto, tylko widoma godność i odpowiedzialność. Tej przemianie figury towarzyszy ogólne spowolnienie ruchów. Człowiek wyróżniony przez czcigodnego pana nie będzie już skakał, biegał, podrygiwał, swawolił. Nie, krok poważny, pewnie osadzający nogi na ziemi, lekkie przechylenie ciała do przodu oznaczające gotowość stawienia czoła przeciwieństwom, ruchy rąk odmierzone, wolne od nerwowej i bezładnej gestykulacji. Również rysy twarzy poważnieją i jakby sztywnieją, robi się ona frasobliwa i zamknięta, ze zdolnością jednak do okresowego przeskoku w aprobatę i optymizm, ale w sumie tak jest jakoś ułożona i ustawiona, że nie stwarza możliwości psychologicznego kontaktu, nie można się przy niej rozluźnić, odetchnąć. Zmienia się również spojrzenie. Inna będzie jego długość i inny kąt padania. Spojrzenie to wydłuży się teraz do jakiegoś punktu dla nas zupełnie niedosiężnego i dlatego rozmawiając z nominantem, z powodu powszechnie znanych praw optyki nie będziemy przez niego dostrzegani, gdyż jego ogniskowa będzie znajdować się hen, z tyłu za nami. Również nie możemy być postrzegani, gdyż kąt padania jego wzroku jest bardzo rozwarty i w czasie rozmowy spojrzenie jego przechodzi nam gdzieś ponad głową, a dziwna tu występuje zasada peryskopu, że nawet jeśli jest on niższego wzrostu, i tak spogląda ponad naszą głową, ku niezgłębionej dali, albo też goniąc myśl jakąś szczególną. W każdym razie odczuwamy, że jeśli nawet jego myśli nie są głębsze, są na pewno ważniejsze i bardziej odpowiedzialne, i zdajemy sobie sprawę, że w takiej sytuacji próba przekazania naszych myśli byłaby bezsensowna i małostkowa. Zapadamy więc w milczenie. Ale faworyt cesarski też nie garnie się do rozmowy, gdyż jednym z objawów ponominacyjnych jest zmiana sposobu mówienia, miejsce pełnych i jasnych zdań zajmują teraz rozliczne monosylaby, mruknięcia, chrząknięcia, zawieszenia głosu, wieloznaczne pauzy, mgliste słowa i takie reagowanie na wszystko, jakby on to dawno i dużo lepiej wiedział. Czujemy się więc zbędni i wychodzimy, a jego głowa w geście pożegnania przesuwa się po torze w kierunku pionowo-kugórnym. Bywało jednak, że dobrotliwy pan nie tylko awansował, ale stwierdziwszy nielojalność – również, niestety, degradował, czyli – wybacz mi, przyjacielu, prostactwo słów – wyrzucał z trzaskiem na bruk. I oto można było stwierdzić, że bruk ma pewną interesującą właściwość, a mianowicie, że pod wpływem zetknięcia z brukiem ustępowały objawy nominacji, cofały się zmiany fizyczne, zbrukany wracał do normy, a nawet pojawiała się w nim nerwowa i może nieco przesadnie manifestowana skłonność do zbratania, jakby pragnął zatuszować całą sprawę, jakby chciał machnąć ręką i powiedzieć, ach, zapomnijmy o tym, jakby to dotyczyło nie wartej wzmiankowania choroby.
M.:
Pytasz mnie, przyjacielu, dlaczego w ostatnim okresie władzy cesarza taki Aklilu, który nie miał żadnych funkcji i pochodził z plebsu, posiadał więcej władzy niż książę Makonen, który kierował rządem i był wybitnością arystokratyczną? Bo stopnie władzy układały się w pałacu nie według hierarchii stanowisk, lecz według ilości dojść do przezacnego pana. Takie było nasze wewnątrzpałacowe ułożenie. Mówiło się: ważniejszy jest ten, kto ma częściej ucho cesarskie. Częściej i dłużej. O to ucho koterie staczały najbardziej zażarte walki, ucho było najwyższą stawką w grze. Wystarczyło ale nie było to łatwe! – dosunąć się do przemożnego ucha i szepnąć. Szepnąć i już – tylko tyle. Niech to gdzieś zapadnie, niech tam będzie, bodaj jako ulotne wrażenie, jako drobne ziarnko. Ale przyjdzie czas, że wrażenie utrwali się, a ziarnko urośnie i wtedy zbierzemy plon. Były to bardzo subtelne i wymagające wyczucia zabiegi, bo pan nasz mimo swojej nadspożytej i zdumiewającej energii i wytrwałości, pozostawał jednak istotą ludzką o naturalnie ograniczonej pojemności ucha, którego nie wolno było nadmiernie rozpychać i przeciążać bez wywołania pańskiej irytacji i reakcji karcących. Dlatego ilość dojść była ograniczona i stąd nie ustawała walka o podział cesarskiego ucha. Przebieg tej walki był jednym z najbardziej żywych tematów rozplotkowanego pałacu, a także odbijał się chciwym echem po mieście. Oto taki Abeje Debalk, niski urzędnik Ministerstwa Informacji, szacowany był na cztery dojścia tygodniowo, a jego szef nie mógł liczyć więcej niż na dwa dojścia. Cesarz miał zaufanych ludzi rozstawionych często na bardzo podrzędnych stanowiskach, a jednak jakże potężnych przez dużą ilość dojść, o której nie mogli marzyć ich ministrowie i nawet członkowie rady koronnej. Frapujące toczyły się zmagania. Zasłużony generał Abiye Abebe miał trzy dojścia tygodniowo, a jego przeciwnik – generał Kebede Gebre (obaj dziś rozstrzelani) tylko jedno. Ale koteria Gebre tak pokierowała sprawą, tak kopała wybitną, ale murszejącą już koterię Abebe, że ten spadł najpierw do dwóch, a potem do jednego tylko dojścia, a Gebre, który zasłużył się w Kongo i miał wysokie noty międzynarodowe, skoczył aż do czterech dojść. Ja, mój przyjacielu, w najlepszym okresie mogłem liczyć na jedno dojście miesięcznie, choć omyłkowo szacowano mnie nawet wyżej, ale i to była znacząca pozycja, gdyż poniżej dojść bezpośrednich, najcenniejszych, układała się hierarchia dojść pośrednich, drugo-, trzecio-, i dalej-rzędnych, a tam też widziało się waśnie, pazury, zabiegi, podkopy. O, takiemu, o którym wiedziało się, że dysponuje dużą ilością dojść bezpośrednich, wszyscy w pas się kłaniali, choćby nie był ministrem. A taki, któremu ilość dojść spadała, wiedział już, że dobrotliwy pan przesuwa go po linii pochyłej. Dodam, że w stosunku do swojej nie narzucającej się figury i kształtnej, proporcjonalnej głowy czcigodny pan miał uszy dużego formatu.
I.B.:
Byłem woreczkowym Aby Hanny Jemy – bogobojnego skarbnika i spowiednika cesarza. Obaj dostojnicy mieli ten sam wiek, a także byli podobnego wzrostu i zbliżonego wyglądu. Mówienie o jakimkolwiek podobieństwie do czcigodnego pana, wybrańca Boga, brzmi jak karalne zuchwalstwo, ale w wypadku Aby Hanny mogę sobie pozwolić na tę śmiałość, gdyż cesarz darzył mojego pana głębokim zaufaniem, a dowodem nawet pewnej intymności tego stosunku był fakt, że Aba Hanna miał nieograniczoną ilość dojść do tronu, miał po prostu, można tak określić – dojście nieustające. Będąc jednocześnie strażnikiem kasy i spowiednikiem nieodżałowanego pana, Aba miał wgląd i w duszę, i w kieszeń cesarza, to znaczy mógł oglądać osobę imperialną w jej pełnej i godnej całości. Jako woreczkowy towarzyszyłem zawsze Abie w jego czynnościach fiskalnych nosząc za moim panem woreczek z przedniej jagnięcej skóry, który później burzyciele wystawili na pokaz ulicy. Miałem też opiekę nad innym, dużym workiem zapełnianym drobnymi monetami w wigilie świąt narodowych, którymi były: rocznica urodzin cesarza, rocznica jego koronacji i wreszcie powrotu z wygnania. Z takich okazji sędziwy nasz władca udawał się do najruchliwszej i najbardziej ludnej dzielnicy Addis Abeby zwanej Mercato, gdzie na specjalnie zbudowanym podniesieniu stawiałem ów trudny do dźwigania i wydający metaliczny odgłos worek, z którego najdobrotliwszy pan czerpał garścią miedziaki i ciskał je w tłum żebraków i innej pożądliwej gawiedzi. Jednakże zachłanny motłoch wszczynał taki tumult, że zawsze ten akt miłosierny musiał kończyć się gradem policyjnych pałek na głowy rozochoconego i napierającego pospólstwa i wówczas strapiony pan opuszczał podniesienie, często nie wypróżniwszy worka nawet do połowy.
W.A-N.:
…tak więc, zakończywszy rozdział nominacji, nasz niestrudzony pan przechodził do Sali Złotej i tu zaczynał godzinę kasy. Godzina ta przypada między dziesiątą a jedenastą rano. O tej porze dostojnemu panu towarzyszył świętobliwy Aba Hanna, a temu z kolei asystował nie odstępujący go woreczkowy. Jeżeli ktoś miał dobry węch i wrażliwy słuch, czuł, jak pałac nasz pachnie i szeleści pieniędzmi. Ale potrzebna była tu szczególna wrażliwość, a nawet wyobraźnia, ponieważ pieniądz w swojej formie materialnej nie leżał stosami po kątach salonów, a i miłościwy pan nie był skłonny obdzielać faworytów pakietami dolarów. Nie, pan nasz nie miał żadnych tego typu upodobań! Choć, drogi przyjacielu, może ci się wydać to niepojęte, nawet woreczek Aby Hanny nie był skarbnicą bez dna i mistrzowie ceremoniału musieli stosować różne zabiegi, aby cesarz z powodów finansowych nie popadał w gorszące sytuacje. Oto, przypominam sobie, jak po ukończeniu budowy cesarskiego pałacu, zwanego Genete Leul, pan nasz wypłacił pensje zagranicznym inżynierom, a nie okazał skłonności opłacenia naszych murarzy. Prostacy ci zgromadzili się przed frontem zbudowanego przez siebie pałacu i zaczęli prosić, aby im też wypłacono należność. Wówczas to pojawił się na balkonie nadmistrz pałacowego ceremoniału wzywając ich, aby przeszli na tył pałacu, gdzie dobrotliwy pan rozsypie im pieniądze. Uradowany tłum przeniósł się na wskazane miejsce, co umożliwiło dostojnemu panu wyjść bez gorszących zakłóceń przez frontowe wrota i odjechać do starego pałacu, gdzie już pokornie oczekiwał go cały dwór. Wszędzie, dokądkolwiek udawał się pan nasz, lud objawiał swoją rozwydrzoną i nienasyconą chciwość prosząc to o chleb, to o buty, to o bydło, to o datek na budowę drogi. A pan nasz lubił odwiedzać prowincje, lubił prostym ludziom dawać do siebie dostęp, poznawać ich troski, pocieszać obietnicą, pochwalać kornych i pracowitych, karcić leniwych i władzom nieposłusznych. Ale ta skłonność dobrotliwego pana szczerbiła skarbiec. bo prowincję trzeba było najpierw przygotować, pozamiatać, odmalować, zakopać śmieci, przetrzebić muchy, zbudować szkołę i dać dziatwie mundurki, odnowić budynek municypalny, uszyć flagi i wymalować portrety czcigodnego monarchy. Nie byłoby to godne, aby pan nasz zjawiał się gdzieś niespodziewanie, wyłaniał się spod ziemi niczym mizerny poborca podatków, ot, dotknął życia takim, jakie ono jest. Można by sobie wyobrazić zaskoczenie i popłoch miejscowych notabli! Ich dygotanie, ich strach! A przecież władza nie może pracować w klimacie zagrożenia, władza to jest pewna umowność oparta na ustalonych regułach. Wyobraź sobie, drogi przyjacielu, że osobliwy pan miałby zwyczaj zaskakiwania. Powiedzmy, że monarcha leci na północ, gdzie wszystko już przygotowane, protokół dopięty, ceremoniał przećwiczony, prowincja lśni jak lustro, a tu nagle, w samolocie, czcigodny pan wzywa pilota i mówi do niego – synu, zawracaj maszynę, lecimy na południe. A na południu nie ma nic! Nic gotowego! Południe rozwałęsane, zababrane, złachmanione, czarne od much. Gubernator wyjechał do stolicy, notable śpią, policja rozpełzła się po wsiach i łupi wieśniaków. Jakąż by dobrotliwy pan odczuł przykrość! I jakież pohańbienie dla jego godności! A nawet – odważmy się powiedzieć – nawet po prostu śmieszność! Mamy takie prowincje, gdzie lud jest przygnębiająco dziki, nagi i pogański i bez pouczeń policji mógłby dopuścić się obrazy pańskiego majestatu. Mamy inne prowincje, gdzie nieokrzesane wieśniactwo na widok monarchy uciekłoby ze strachu. I pomyśl, przyjacielu, oto osobliwy pan wysiadł z samolotu, a wokół pustka, cisza, szczere pole, jak okiem sięgnąć żywego ducha. Nie ma do kogo zwrócić się, przemówić, pocieszyć, nie ma bramy powitalnej, nie ma nawet samochodu. Co robić, jak się zachować? Postawić tron i rozłożyć dywan? Wypadnie jeszcze gorzej, bo śmieszniej. Tron dodaje godności, ale tylko przez kontrast z otaczającą go pokorą, to pokorność podwładnych stwarza potęgę tronu i nadaje jej sens, bez niej tron jest tylko dekoracją, niewygodnym fotelem o wytartym pluszu i pokrzywionych sprężynach. Tron na bezludnej pustyni – to kompromitacja. Usiąść na nim? Czekać, co nastąpi? Liczyć, że ktoś się pojawi i złoży hołd? W dodatku nie ma nawet samochodu, żeby dostać się do najbliższej osady i odszukać swojego namiestnika. Czcigodny pan wie, kto nim jest, ale jak go tak nagle odszukać? Cóż więc pozostaje naszemu panu? Rozejrzeć się po okolicy, wsiąść w samolot i jednak odlecieć na północ, gdzie wszystko czeka w podnieceniu i niecierpliwej gotowości – i protokół, i ceremoniał, i prowincja jak lustro. Czy można dziwić się, że w tej sytuacji dobrotliwy pan nie zaskakiwał? Niechby, powiedzmy, zaskoczył to jednych, to drugich, to tu, to tam. Dziś zaskoczył prowincję Bale, za tydzień zaskoczył prowincję Tigre. Stwierdza: rozwałęsanie, zababranie, czarno od much. Wzywa notabli prowincji do Addis Abeby, na godzinę nominacji, karci ich i usuwa. Wieść o tym rozchodzi się po całym cesarstwie. I jaki tego skutek? A taki, że notable w całym państwie przestają cokolwiek robić i tylko patrzą w niebo, czy nie nadlatuje dostojny pan. Lud marnieje, prowincja upada, ale to wszystko furda wobec lęku przed gniewem pańskim. A co gorsza, czując się niepewni i zagrożeni, nie znając teraz dnia ani go dziny, połączeni wspólną niewygodą i strachem, zaczynają szemrać, krzywić się, postękiwać, plotkować o zdrowiu miłościwego pana, a wreszcie spiskować, podjudzać do buntów, warcholić i podkopywać, w ich mniemaniu, niełaskawy tron, który – o jakże zuchwałe to myślenie! – żyć im nie daje. Dlatego, aby zapobiec niepokojom w cesarstwie i unikać paraliżu władzy, pan nasz wprowadził jakże owocny kompromis niosący podwójny spokój – jemu i notablom. Teraz wszelcy burzyciele władzy monarszej wytykają najzacniejszemu panu, że w każdej prowincji miał co najmniej jeden pałac, tak prowadzony, aby zawsze był gotowy na przyjęcie cesarza. Prawda, że była w tym może pewna nadmierność, bo – powiedzmy – w sercu pustyni Ogadenu zbudowano okazały pałac utrzymywany przez kilkanaście lat, zawsze ze służbą i świeżą spiżarnią, a niestrudzony pan spędził tam tylko jeden dzień. Ale załóżmy, że trasa wizyty dostojnego pana ułożyłaby się kiedyś tak, iż wypadłoby mu nocować w sercu pustyni. Czy wówczas niezbędność tego pałacu nie okazałaby się oczywistą? Niestety, nasz nieoświecony lud nigdy nie pojmie prawa nadrzędnych racji, a przecież ono właśnie kieruje postępowaniem monarchów.
E.:
Sala Złota, panie Kapuczycky, godzina kasy. Obok cesarza stoi posunięty już w latach Aba Hanna, a za nim jego woreczkowy. W drugim końcu sali tłoczą się ludzie, niby bezładnie, ale każdy pamięta swoje miejsce w kolejce. Mogę mówić o tłumie, gdyż łaskawy pan przyjmował codziennie nieskończoną ilość podwładnych, kiedy przebywał w Addis Abebie, pałac był przepełniony, tętnił bujnym – choć naturalnie uhierarchizowanym – życiem, przez dziedziniec przepływały rzędy samochodów, w korytarzach tłoczyły się delegacje, w poczekalniach gwarzyli ambasadorzy, urzędnicy ceremoniału pędzili z gorączką w oczach, zmieniały się warty, gońcy przybiegali z teczkami papierów, wpadali ministrowie tak jakoś po prostu i skromnie, jakby to byli zwyczajni ludzie, setki poddanych starały się wcisnąć dygnitarzom to petycję, to donos, widziało się generalicję, członków rady koronnej, zarządców dóbr imperialnych, namiestników, no, słowem, tłum, przejęty, podniosły tłum. Wszystko to znikało w jednej chwili, kiedy dostojny pan opuszczał stolicę i udawał się z wizytą zagraniczną lub wyjeżdżał na prowincję kłaść kamień, otwierać drogę czy poznawać troski ludu, pocieszać i zachęcać. Pałac momentalnie pustoszał i przemieniał się w makietę pałacu, w rekwizyt, służba dworska robiła pranie i rozwieszała na sznurach bieliznę, dzieci dworskie pasały na trawnikach kozy, urzędnicy ceremoniału wysiadywali w barach miejskich, wartownicy wiązali bramy łańcuchem i spali pod drzewami. Pan wracał, rozbrzmiewały fanfary i pałac na nowo ożywał. W Sali Złotej zawsze czuło się w powietrzu elektryczność. Czuło się prąd dostawiony wezwanym do skroni i wprawiający ich w drgawkę, a źródłem tego prądu był widoczny dla każdego woreczek z przedniej, jagnięcej skóry. Ludzie podchodzili kolejno do szczodrobliwego pana, mówiąc, na jaki cel potrzebne są im pieniądze. Pan nasz słuchał, a potem zadawał pytania dodatkowe. Tu przyznam, że miłościwy pan był niezwykle drobiazgowy w sprawach finansowych. Jakikolwiek wydatek w cesarstwie przekraczający sumę dziesięciu dolarów wymagał jego osobistej akceptacji, a jeżeli minister przyszedł do cesarza z prośbą o zgodę na wydanie nawet jednego dolara, mógł liczyć tylko na pochwałę. Oddać samochód ministerstwa do naprawy – potrzebna zgoda cesarza. Wymienić cieknącą rurę w mieście – potrzebna zgoda cesarza. Zakupić prześcieradła do hotelu – musi być zgoda cesarza. Jakże powinieneś podziwiać, przyjacielu, nadzwyczajną wprost pracowitość i gospodarność sędziwego pana, który większość swojego monarszego czasu spędzał na badaniu rachunków, słuchaniu kosztorysów, odrzucaniu wniosków, zadumie nad ludzką chciwością, chytrością, natręctwem. A jednak pan nasz w tych sprawach nigdy nie okazywał ni znudzenia, ni zmęczenia. Zawsze zwracała uwagę jego żywa ciekawość, dociekliwość i przykładna oszczędność. Miał jakieś upodobanie fiskalne i jego minister finansów, Yelma Deresa, zaliczany był do grupy ludzi o największej ilości dojść do cesarza. Wszelako do tych, którzy byli w potrzebie, pan nasz wyciągał hojną rękę. Wysłuchawszy odpowiedzi na pytania dodatkowe, dobrotliwy pan powiadamiał proszącego, że rozwiąże jego trudności finansowe. Uszczęśliwiony człowiek składał najgłębszy ukłon. Szczodrobliwy pan zwracał teraz głowę w stronę Aby Hanny i szeptem podawał mu sumę pieniędzy, jaką świętobliwy dostojnik miał wydobyć z woreczka. Aba Hanna zagłębiał rękę w woreczku, wydobywał pieniądze, wkładał je do koperty i podawał wzruszonemu szczęśliwcowi, który – ukłon za ukłonem, „tyłem, tyłem, potykając się, szurając – wychodził. A potem, panie Kapuczycky, niestety, słyszało się płacz tych mizernych niewdzięczników. Bo w kopercie znajdowali tylko małą cząstkę tej sumy, którą – jak zaklinali owi nienasyceni wydziercy obiecał im szczodrobliwy pan. Ale co – wrócić się? Składać petycje? Oskarżyć najbliższego pańskiemu sercu dostojnika? Nic podobnego nie było możliwe. O, jakaż tedy nienawiść otaczała bogobojnego skarbnika i spowiednika! Bo nie ważąc się splamić godności naszego pana, jego – Abę Hannę – winiła opinia o sknerstwo i oszustwo, o to, że tak płytko sięgał do woreczka, że tak długo w nim przebierał, przesiewał przez palce, które układały mu się w gęste sito, i że w ogóle z taką niechęcią wkładał tam rękę, jakby worek pełen był jadowitych gadów, a potem szybko i nawet nie patrząc, bo miał wyczucie wagi monet i rozmiarów banknotów, wręczał kopertę i dawał znak do oddalenia się pokłonnie-tylno-kierunkowego. Dlatego, kiedy został rozstrzelany, myślę, że nie opłakiwał go nikt poza miłościwym panem. Pusta koperta! Panie Kapuczycky, czy pan wie, co to znaczy pieniądz w kraju biednym? Pieniądz w kraju biednym i w kraju bogatym są to dwie różne rzeczy! Pieniądz w kraju bogatym jest papierem wartościowym, za który na rynku kupuje pan towary. Jest pan po prostu nabywcą, nawet milioner jest tylko nabywcą. Może on nabywać więcej, ale pozostaje on jednym z nabywających i tylko nim. A w kraju biednym? W takim kraju pieniądz to wspaniały, gęsty, odurzający, osypany wiecznym kwiatem żywopłot, którym odgradza się pan od wszystkiego. Przez ten żywopłot pan nie widzi pełzającej biedy, nie czuje smrodu nędzy, nie słyszy głosów dochodzących z ludzkiego dna. Ale jednocześnie pan wie, że to wszystko istnieje, i odczuwa pan dumę z powodu swojego żywopłotu. Pan ma pieniądze, to znaczy pan ma skrzydła. Pan jest rajskim ptakiem, który budzi podziw. Czy może pan sobie wyobrazić, żeby w Holandii zebrał się tłum ludzi oglądać bogatego Holendra? Albo w Szwecji, albo w Australii? A u nas – tak. U nas, jeśli pojawi się książę, ludzie pobiegną go zobaczyć. Pobiegną zobaczyć milionera i potem będą długo chodzić i mówić – widziałem milionera. Pieniądz przekształci panu własny kraj w ziemię egzotyczną. Wszystko zacznie pana dziwić – to, jak ludzie żyją, to, o co się martwią, i pan będzie mówić: nie, to niemożliwe. Pan zacznie coraz częściej powtarzać: nie, to niemożliwe. Bo pan będzie już należał do innej cywilizacji, a pan przecież zna prawo kultury – że dwie cywilizacje nie potrafią się dobrze poznać i zrozumieć. Pan zacznie głuchnąć i ślepnąć. Pan będzie dobrze czuł się w swojej, otoczonej żywopłotem cywilizacji, ale sygnały drugiej cywilizacji będą dla pana tak niepojęte, jakby wysyłali je mieszkańcy planety Wenus. Jeżeli będzie pan miał ochotę, pan będzie mógł stać się odkrywcą w swoim własnym kraju. Pan może stać się Kolumbem, Magellanem, Livingstone’em. Ale ja wątpię, żeby pan miał na to ochotę. Takie wyprawy są niebezpieczne, a pan przecież nie jest szaleńcem. Pan jest już człowiekiem swojej cywilizacji, pan będzie jej bronić i o nią walczyć. Pan będzie podlewać swój żywopłot. Pan jest już dokładnie takim ogrodnikiem, jakiego potrzebuje cesarz. Pan nie chce stracić piór, a cesarz potrzebuje ludzi, którzy mają dużo do stracenia. Nasz dobrotliwy monarcha rozrzucał biedocie miedziaki, ale ludzi pałacu obdarzał wielkimi dobrami. Dawał im majątki, ziemię, chłopów, z których mogli ściągać podatki, dawał złoto, tytuły, kapitał. I chociaż każdy – jeżeli dowiódł lojalności – mógł liczyć na sowitą darowiznę, to jednak ciągłe były waśnie między koteriami, ciągłe walki o przywileje, ciągłe wydzierki i rwactwo, a to z powodu owej potrzeby rajskiego ptaka wypełniającej każdego człowieka. Najosobliwszy nasz władca z upodobaniem przyglądał się temu łokciowaniu. Lubił on, żeby ludzie dworu mnożyli swój majątek, żeby rosły im konta i pęczniały kiesy. Nie pamiętam wypadku, żeby szczodrobliwy monarcha cofnął komuś nominację i przycisnął mu głowę do bruku z powodu korupcji. A niechże się pokorumpuje, byle tylko okazywał lojalność! Monarcha nasz, dzięki swojej niezrównanej pamięci, a także stale napływającym donosom dokładnie wiedział, kto ile ma, ale tę buchalterię zatrzymywał dla siebie, nie robiąc z niej nigdy użytku, jeżeli podwładny zachowywał się lojalnie. Niech jednak wyczuł bodaj cień nielojalności, natychmiast wszystko konfiskował; odbierał przeniewiercy rajskiego ptaka! Dzięki tej buchalterii król królów miał wszystkich w ręku i wszyscy o tym wiedzieli. Był jednak w pałacu i taki wypadek: jeden z najbardziej szlachetnych naszych patriotów, wielki wódz partyzancki w latach wojny z Mussolinim – Tekele Wolda Hawariat, niechętny cesarzowi, odmawiał przyjmowania najmiłościwszych darowizn, odrzucał przywileje i nigdy nie wykazywał skłonności do korupcji. Tego miłościwy pan nasz kazał latami więzić, a potem ściąć.
G.H-M.:
Mimo że byłem wysokim urzędnikiem ceremoniału, zausznie nazywali mnie kukułką dostojnego pana. Brało się to stąd, że w gabinecie cesarskim stał szwajcarski zegar, z którego wyskakiwała kukułka oznajmiając nadejście kolejnej godziny. Otóż miałem zaszczyt spełniać podobną rolę w czasie, kiedy pan nasz poświęcał się obowiązkom imperialnym. Gdy przychodziła pora, aby zgodnie z ustalonym protokołem cesarz przeszedł od jednej czynności do następnej, stawałem przed nim kłaniając się kilkakrotnie. Był to dla wnikliwego pana sygnał, że kończy się jedna godzina i przychodzi czas rozpocząć następną. Prześmiewcy, którzy w każdym pałacu chętnie pokpiwają z niższych od siebie, mówili dowcipnie, że kłanianie się jest moim jedynym zawodem, a nawet i racją istnienia. Bo też, rzeczywiście, nie miałem innej powinności poza tą, aby w określonej chwili złożyć ukłon przed czcigodnym panem. Tak, to prawda. Ale mógłbym im odpowiedzieć gdyby do takiej śmiałości upoważniał mnie zajmowany szczebel – że moje pokłony miały charakter funkcjonalny i usprawniający, że służyły celowi ogólnemu, państwowemu, a więc nadrzędnemu, podczas gdy dwór pełen był dostojników kłaniających się gorliwie i bez żadnego porządku czasowego, byle tylko nadarzyła się okazja, a do tej gibkości karku nie popychała ich wyższa potrzeba, lecz jedynie przypochlebstwo, służalczość i nadzieja na awans czy darowiznę. Musiałem nawet zważać, aby w tej zbiorowej i nieustającej pokłonności nie zagubił się mój pokłon informujący i roboczy i tak ustawiać się, aby natrętni pochlebcy nie zepchnęli mnie do tyłu, gdyż dobrotliwy pan nie odebrawszy w porę ustalonego sygnału mógłby popaść w dezorientację i przeciągnąć jedną czynność, ze szkodą dla innego, równie ważnego, obowiązku. Ale, niestety! Moja rzetelność w dopełnianiu powinności niewielki dawała skutek, gdy szło o zakończenie godziny kasy i rozpoczęcie godziny ministrów. Godzina ministrów była poświęcona sprawom cesarstwa, ale co tam sprawy cesarstwa, kiedy tu otwarta szkatuła, a wokół niej tłoczy się mrowie faworytów i wybrańców! Nikt nie chce odejść z pustymi rękoma, odejść bez podarku, bez koperty, bez nadania, bez pobrania. Niekiedy pan nasz odpowiadał na tę żądność dobrotliwą połajanką, ale nigdy nie popadał w gniew, gdyż wiedział, że dzięki otwartej szkatule oni się przy nim mocniej zwierają i służą mu pokorniej. Pan nasz wiedział, że nasycony będzie bronić nasycenia, a gdzież można było sycić się lepiej, jeśli nie w pałacu? A i sam monarcha też jednak uprawiał sytość, o którą tyle hałasu podnoszą dziś burzyciele cesarstwa. A powiem ci, przyjacielu, że im dalej., tym gorzej. Bo im bardziej zapadały się fundamenty cesarstwa, tym gwałtowniej wybrańcy parli na szkatułę. Im zuchwalej burzyciele podnosili głowę, z tym większą gorliwością faworyci zapełniali trzosy. Im bliżej końca, tym straszniejsze rwactwo i niczym nie hamowane wydzierki. Miast, przyjacielu, do steru się brać i żagla, bo widać, że okręt tonie, każdy z naszych wielmożów upycha swój worek i rozgląda się za przyzwoitą szalupą. A taka się już w pałacu podniosła gorączka, taka szła szarża na szkatułę, że jeśli kto. nawet nie gustował w fortunach, inni go wciągali, zagrzewali i tak napierali, że i on w końcu dla spokoju i przyzwoitości też coś włożył do swojej kieszeni. Bo to się, drogi przyjacielu, jakoś tak odwróciło, że przyzwoitością było brać, a dyshonorem nie brać, że w niebraniu widziało się jakąś ułomność, jakąś ślamazarność, jakąś żałosną i godną zlitowania impotencję. A ten znowu, który miał, z taką miną chodził, jakby chciał się popisać swoim męskim przyrodzeniem i z pewnością siebie powiedzieć – klękaj, babski narodzie! To się tak jakoś odwróciło i jakże mnie ganić, że w owym panującym odwróceniu z takim trudem i karygodnym opóźnieniem zamykałem godzinę kasy, aby dobrotliwy pan mógł rozpocząć godzinę ministrów.
P.H-T.:
Godzina ministrów zaczynała się o jedenastej i kończyła o dwunastej w południe. Nie było żadnego kłopotu ze zwołaniem ministrów, gdyż zgodnie z obyczajem dostojnicy ci już od rana przebywali w pałacu i różni ambasadorzy często utyskiwali, że nie mogą odwiedzić ministra w jego biurze i załatwić z nim sprawy, ponieważ sekretarz nieodmiennie od, powiadał – minister został wezwany do cesarza. Jest faktem, że łaskawy pan lubił mieć wszystkich na oku, lubił, żeby wszyscy byli pod ręką. Taki minister, który odrywał się od pałacu, źle był widziany i nie mógł długo się utrzymać. Ale też ministrowie – Boże uchowaj! – wcale nie próbowali się odrywać. Kto doszedł do tego zaszczytu, znał już zawczasu upodobania monarchy i z pilnością starał się do nich dostosowywać. Kto chciał wspinać się po stopniach pałacu, musiał na początku opanować wiedzę negatywną, to znaczy musiał przede wszystkim wiedzieć, czego nie wolno – jemu i jego poddanym: czego nie wolno powiedzieć i napisać, czego nie wolno zrobić, czego przeoczyć lub zaniedbać. Dopiero z tej wiedzy negatywnej rodziła się pozytywna, choć może niezbyt jasna i w kłopot wprawiająca, bo faworyci cesarscy mocno stąpali po gruncie zakazów, natomiast z nadzwyczajną ostrożnością i nawet niepewnością wchodzili na grunt postulatów i propozycji. Tu zaraz oglądali się na dostojnego pana, czekając, co powie. A ponieważ pan nasz miał zwyczaj milczeć, czekać, odkładać, oni również milczeli, czekali, odkładali. I życie pałacu, choć ruchliwe i gorączkowe, też w gruncie rzeczy pełne było milczenia, czekania, odkładania. Każdy minister wybierał takie korytarze, w których największa była szansa napotkania czcigodnego pana i złożenia mu ukłonu. Szczególną gorliwość w wyborze tych marszrut przejawiał taki minister, któremu szepnięto, że poszedł na niego donos o nielojalności. Ten już całymi dniami przesiadywał w pałacu i nie ustawał w czołobitnym napotykaniu miłościwego pana, aby swoją nieustającą obecnością w jego pobliżu i promieniującą gotowością dowodzić całkowitego fałszerstwa i złośliwości donosu. Najosobliwszy pan miał zwyczaj przyjmować każdego ministra osobno, bo wówczas taki dostojnik śmielej donosił na swoich kolegów i dzięki temu monarcha nasz miał lepszy wgląd w działanie aparatu cesarstwa. Co prawda przyjmowany na audiencję minister najchętniej mówił nie o własnym urzędzie, ale o nieporządkach panujących w urzędach sąsiednich, ale właśnie dzięki temu pan nasz, rozmawiając z wszystkimi dostojnikami, zyskiwał na koniec pożądany obraz sumaryczny. Zresztą nie miało znaczenia, czy jakiś dostojnik stoi na wysokości zadania, czy nie, tak długo, jak wykazywał niepodważalną lojalność. Dobrotliwy pan obdarzał życzliwością i protekcją ministrów, którzy nie wyróżniali się lotnością i przenikliwością, ponieważ traktował ich jako element stabilizujący życie w cesarstwie, a to wedle następującej zasady: monarcha nasz, jak powszechnie wiadomo, był zawsze orędownikiem reform i rozwoju. Sięgnij, drogi przyjacielu, do jego autobiografii podyktowanej przez cesarza w ostatnich latach życia, a przekonasz się, jak dzielny pan walczył z barbarzyństwem i ciemnotą, która panowała w tym kraju (wychodzi do drugiego pokoju i przynosi wydany w Londynie przez Ullendorffa solidny tom pt. „My life and Ethiopie’s progress” Moje życie i postęp Etiopii”, przerzuca kartki i mówi dalej). Oto na przykład pan nasz wspomina, że już u początku swojej monarszej kariery zakazał obcinania rąk i nóg, co było zwyczajową karą za drobne nawet przewinienia. Następnie pisze, że zabronił kontynuowania zwyczaju polegającego na tym, że człowiek powiniony o morderstwo – a było to tylko powinienie pospólstwa, bo nie istniały sądy – musiał być publicznie zgładzony przez porąbanie, a egzekucji dokonywał najbliższy członek rodziny, więc choćby syn gładził w ten sposób ojca, matka – syna. W to miejsce pan nasz wprowadza katów państwowych, wyznacza specjalne punkty straceń i rozkazuje, aby dokonywano egzekucji bronią palną. Następnie: zakupuje za własne pieniądze (co podkreśla) dwie pierwsze drukarnie i poleca, aby zaczęła ukazywać się pierwsza w historii kraju gazeta. Następnie: otwiera pierwszy bank. Następnie: wprowadza do kraju światło elektryczne, najpierw dla pałacu, później dla innych budynków. Następnie: znosi zwyczaj zakuwania więźniów w łańcuchy i dyby żelazne. Odtąd więźniów pilnują strażnicy opłacani z kasy imperialnej. Następnie: wydaje dekret, w którym karci handel niewolnikami. Postanawia zlikwidować ten handel do roku 1950. Następnie: znosi dekretem metodę zwaną u nas liebasza. Dotyczyło to wykrywania złodziejów. Czarownicy dawali małym chłopcom tajemne zioła, a ci odurzeni, oszołomieni, mocą nadprzyrodzoną kierowani, wstępowali do jakiegoś domu i wskazywali złodzieja. Wskazanemu, zgodnie z tradycją, odrąbywano ręce i nogi. Wyobraź sobie, przyjacielu, życie w kraju, w którym będąc człowiekiem najzupełniej niewinnym możesz w każdej chwili doznać odłączenia rąk i nóg, ot, idziesz ulicą, łapie cię za nogawkę oszołomione dziecko i zaraz tłum bierze się do rąbania, siedzisz w domu, pożywasz, wpada pijany chłopak, wywlekają cię na podwórze i odrąbują; dopiero gdy wyobrazisz sobie to życie, pojmiesz głębokość przełomu, jakiego dokonał czcigodny pan. A on dalej reformuje: znosi pracę przymusową, sprowadza pierwsze samochody, tworzy pocztę. Zachowuje karę chłosty w miejscach publicznych, ale karci metodę afarsata..jeżeli gdzieś popełniono przewinienie, siły porządku otaczały wieś lub miasteczko i głodzono ludność dotąd, dopóki ktoś nie wskazał winnego. Ale jedni pilnowali drugich, aby nikt nie doniósł, gdyż każdy bał się, iż to on może być uznany winnym, i tak pilnując się, trzymając się za poły, gromadnie umierali z głodu. To była metoda afarsata. Pan nasz potępiał takie praktyki. niestety, wiedziony pragnieniem rozwoju, dostojny pan popełnił pewną nieostrożność. Ponieważ w naszym kraju nie było dawniej ani szkół publicznych, ani uniwersytetu, cesarz zaczął wysyłać za granicę młodych ludzi, aby tam pobierali.nauki. Kiedyś pan nasz sam kierował tym ruchem dobierając młodzieńców z zacnych i lojalnych rodzin, ale później – och, o ból głowy przyprawiające czasy nowoczesne! – taka zaczęła się presja, takie naciski, żeby wyjechać za granicę, że dobrotliwy pan stopniowo tracił panowanie nad tą nierozmyślną manią i papuzią modą, która opętała młodzież, i rzeczywiście – coraz więcej owych młodzieniaszków wyprawiało się na studia to do Europy, to do Ameryki. I – jakżeby inaczej! – po latach zaczęły się kłopoty. Ponieważ, niczym czarnoksiężnik, pan nasz wywołał nadprzyrodzoną i niszczącą siłę, jaką okazał się efekt konfrontacji. Ludzie ci wracali do kraju pełni nieprawomyślnych idei, nielojalnych poglądów, szkodliwych pomysłów, nierozważnych i porządek naruszających projektów i ledwie rozejrzawszy się po cesarstwie, chwytali się za głowy wołając – Boże święty, jak coś takiego może w ogóle istnieć! Oto masz, przyjacielu, jeszcze jeden dowód na niewdzięczność młodzieży. Z jednej strony tyle troski naszego pana, aby dać im dostęp do wiedzy, z drugiej – zapłata w postaci gorszącego krytykanctwa, obelżywych fochów, podważania, odrzucania. Łatwo przedstawić sobie gorycz, jaką ci potwarcy napełniali naszego monarchę. Najgorsze, że owi nieopierzeńcy, nadziani obcymi naszym zwyczajom fanaberiami, zaczęli wnosić do cesarstwa jakiś niepokój, jakąś niepotrzebną ruchliwość, jakieś nieuporządkowanie, jakąś chęć przeciwnego zwierzchności działania i tu właśnie dostojnemu panu przychodzili w sukurs ci ministrowie, którzy nie wyróżniali się lotnością i przenikliwością. Nie, nie było to przychodzenie świadome i rozmyślne, lecz raczej samoistne i mimowolne, ale jakże jednak istotne dla zachowania spokoju w cesarstwie. Wystarczyło bowiem, żeby taki faworyt dostojnego pana wydał bezmyślny dekret. Dekret mocą swojego autorytetu zaczyna działać, a działając, oczywiście, wyrządza szkody, wywołuje bałagan, lamenty, urwanie głowy, katastrofę. Na szczęście widzą to owi przemądrzali nieopierzeńcy i już wyobrażając sobie całą nadciągającą fatalność, rzucają się na ratunek, biorą się do naprawy, zaczynają prostować, łatać, odkręcać. I oto miast zgubnie trwonić swoje siły na samowolny ruch do przodu, miast wprowadzać swoje nieobliczalne i porządek burzące fantazje, nasi malkontenci muszą zawijać rękawy i brać się do odkręcania. A roboty przy odkręcaniu zawsze huk! Więc odkręcają i odkręcają, potem się oblewają, nerwy sobie targają, tu biegają, tam łatają, a w tym zapędzeniu, zarobieniu, zawirowaniu fantazje powoli z gorących głów wyparowują. Tak, a teraz spójrzmy, przyjacielu, w dół. Tam też niżsi urzędnicy imperialni coś sobie dekretują, a pospólstwo mrowi się, snuje i odkręca, odkręca. Oto na czym polegała stabilizująca rola wyróżnianych przez dostojnego pana faworytów. Dworzanie ci, zapędziwszy do odkręcania kształconych fantastów i nieoświecone pospólstwo, redukowali wszelkie nieprawomyślne zapędy do zera, bo skąd brać jeszcze siły na zapędy, skoro cała energia wyczerpała się na odkręcaniu? Tak to, drogi przyjacielu, utrzymywała się błogosławiona i poczciwa równowaga w cesarstwie, którym mądrze i dobrotliwie władał nasz przenajwyższy pan. Godzina ministrów wprawiała jednak pokornych dostojników w zaniepokojenie, ponieważ żaden minister nie wiedział, po co konkretnie jest wzywany, i jeżeli jego wypowiedź nie spodobała się dostojnemu panu lub wyczuł w niej jakieś kręcenie, szwindlenie, mógł być zmieniony następnego dnia w godzinie nominacji. Zresztą pan nasz i tak miał w zwyczaju ciągle ministrów przesuwać i przesuwać, a to dlatego, żeby nigdzie nie zagrzali miejsca i nie zdążyli otoczyć się tłumem pociotów i ziomków. Szczodrobliwy pan chciał zachować wyłączność nominacji i promocji, dlatego krzywo patrzył, jeżeli jakiś dostojnik na boku i po cichu próbował nominować i promować. Taka natychmiast karcona samowolność groziła, że w wyważone przez czcigodnego pana układy wkradnie się jakaś nieregularność, jakaś kłopotliwa dysproporcja i pan nasz zamiast oddawać się sprawom najwyższym, będzie musiał zająć się prostowaniem, wyrównywaniem.
B.K-S.:
O dwunastej w południe, jako szatny sądu imperialnego, nakładałem na ramiona osobliwego pana czarną, sięgającą ziemi togę, w której monarcha rozpoczynał trwającą do pierwszej godzinę sądu najwyższego i ostatecznego, który w naszym języku nazywa się – czelot. Pan nasz lubił tę godzinę sprawiedliwości i jeżeli był w stolicy, nigdy nie zaniedbywał sędziowskiego obowiązku, nawet kosztem innych, jakże przecież ważnych, powinności. Zgodnie z tradycją naszych cesarzy miłościwy pan przebywał przez tę godzinę na stojąco, wysłuchując spraw i wydając wyroki. W naszej historii dwór cesarski był wędrownym obozem, który przenosił się z miejsca na miejsce, z prowincji do prowincji, w zależności od doniesień cesarskiego wywiadu, którego zadaniem było ustalić, w jakiej, okolicy zanosiło się na dobre zbiory i gdzie zauważono obfite rozmnożenie bydła. Do takich błogosławionych miejsc przybywała wędrowna stolica cesarstwa i dwór imperialny rozbijał swoje nieprzeliczone namioty. Potem, kiedy owo życiodajne miejsce zostało już ogołocone z ziarna i z mięsa, kierując się ustaleniami wszędobylskiego wywiadu, dwór cesarski zwijał namioty i przenosił się do innej obdarzonej urodzajem prowincji. Właśnie nasza stolica Addis Abeba była ostatnim takim postojem dworu przesławnego cesarza Menelika, który na tym miejscu nakazał budowę miasta oraz pierwszego z trzech zdobiących to miasto pałaców. Jeszcze w okresie wędrownym jeden z namiotów, w kolorze czarnym, był więzieniem, w którym trzymano ludzi, podejrzanych o szczególnie groźne dla istnienia monarchii przewinienia. Wówczas to cesarz, zamknięty w zasłoniętej klatce, ponieważ żaden śmiertelnik nie mógł oglądać najjaśniejszego oblicza, odbywał godzinę sądu przed czarnym namiotem. Natomiast pan nasz występował jako sąd najwyższy w specjalnie do tego celu przeznaczonym budynku, przylegającym do pałacu głównego. Stojąc na podniesieniu dobrotliwy pan wysłuchiwał sprawy tak, jak przedstawiły ją strony, i wydawał wyrok. Było to zgodne z procedurą ustaloną trzy tysiące lat temu przez króla izraelskiego Salomona, którego potomkiem i w linii prostej – jak ustalało to prawo konstytucyjne – był, nasz szczodrobliwy pan. Wyroki, które monarcha ogłaszał na miejscu, były nieodwołalne i ostateczne, a jeśli polegały na karze śmierci – wykonywane natychmiast. Kara ta spadała na głowy spiskowców, którzy bezbożnie i nie lękając się klątwy, chcieli sięgać po władzę. Ale dobrotliwość pańska okazywała swoją życzliwą siłę, jeżeli zdarzył się wypadek, że czy to przez nieuwagę straży, czy też dzięki zdumiewającemu sprytowi – jakiś maluczki przedostał się przed oblicze najwyższego sędziego i błagając o sprawiedliwość, doniósł na gnębiących go notabli. Wówczas czcigodny pan wyrokował skarcenie tych notabli, a następnego dnia, w godzinie kasy. polecał Abie Hannie wypłacić krzywdzonemu hojny datek.
M.:
O godzinie trzynastej dostojny pan opuszczał stary pałac, udając się do pałacu jubileuszowego – swojej rezydencji – na obiad. Cesarzowi towarzyszyli członkowie najwyższej rodziny i zaproszeni na tę okazję dostojnicy. Stary pałac szybko pustoszał, korytarze zalegała cisza, warty zapadały w południową drzemkę.