Wśród ludzi często obserwuje się lęk przed upadkiem. A przecież upadki zdarzają się nawet najlepszym zawodnikom łyżwiarstwa figurowego; spotykamy się z nimi także w życiu codziennym. Upaść bezboleśnie trzeba umieć. Na czym polega bezbolesny upadek? Jest to upadek kierowany, tzn. po znacznym zachwianiu równowagi kierujemy ciało w tę stronę, na której będzie on najmniej złośliwy. Upadając rozluźniamy mięśnie i kulimy się, chowając głowę. Upadek według opisanych wskazówek nie jest groźny. Natomiast unikanie go za wszelką cenę jest często przyczyną upadków bolesnych, wykonywanych w ostatniej chwili, bez przygotowania.
(Z. Osiński, W. Starosta – Łyżwiarstwo szybkie i figurowe)
Za wiele wydaje się praw, za mało daje się przykładów.
(Saint-Just – Wybór pism. Tłum. J. Ziemilski, B. Kulikowski)
Istnieją w państwie osobistości, o których nic więcej nie wiadomo, prócz tego, że nie wolno ich obrażać.
(K. Kraus – Aforyzmy. Tłum. M. Dobrosielski)
Dworacy wszelkich epok odczuwają jedną ogromną potrzebę: mówienia tak, by nie powiedzieć niczego.
(Stendhal – Racine i Szekspir. Tłum. W. Natanson)
A chodząc za marnością, marnymi się stali.
(Jeremiasz 2. 5.)
Choćbyście robili jeszcze coś dobrego, siedzicie tutaj zbyt długo. Powiadam więc odejdźcie, już chcemy was się pozbyć. Na litość boską – wynoście się!
(Cromwell – do członków Parlamentu zwanego Długotrwałym)
F.U-H.:
Tak, to był rok sześćdziesiąty. Straszny rok, przyjacielu. Złośliwy czerw zalągł się w zdrowym i soczystym owocu naszego cesarstwa, a wszystko potoczyło się tak fatalnie i niszczycielsko, że owoc ten, zamiast sokiem, niestety. spłynął krwią. Opuśćmy flagi do połowy masztu i pochylmy głowy. Połóżmy rękę na sercu. Dziś wiemy już, że oglądaliśmy początek końca i że to, co nastąpiło później, było bezwzględnie nieodwracalne. Służyłem wówczas czcigodnemu panu jako urzędnik w ministerstwie ceremoniału, w departamencie orszaków. W ciągu zaledwie pięciu lat mojej pilnej i niczym nie skażonej służby tylu zaznałem utrapień, że doszczętnie osiwiałem! A brało się to stąd, że kiedy pan nasz udawał się z wizytą zagraniczną albo opuszczał Addis Abebę, aby swoją obecnością wyróżnić jakąś prowincję, w pałacu zaczynała się najbardziej zaciekła i bezpardonowa walka o udział w cesarskim orszaku. Walka ta przebiegała zawsze w dwóch rundach, to znaczy – w pierwszej nasi notable i prominenci staczali pojedynki o samą obecność w orszaku, o wpisanie na listę orszakową, a w drugiej – już tylko zwycięzcy eliminacji siłowali się między sobą o zdobycie odpowiednio wysokiego i I, godnego miejsca w świcie. Sama góra orszaku, jego pierwsze szeregi, nie sprawiała nam, urzędnikom, żadnych trudności, gdyż wyboru dokonywał tu wyłącznie dobrotliwy pan, a jego każdorazowe decyzje przekazywał nam adiutant cesarza za pośrednictwem gabinetu mistrza dworskiego ceremoniału. Górę tę tworzyli członkowie rodziny imperialnej i rady koronnej, wyróżnieni, ministrowie, a także ci dygnitarze, których osobliwy pan wolał mieć blisko siebie, jeżeli wcześniej powziął w stosunku do nich podejrzenie, że pod jego nieobecność mogą w stolicy spiskować. Nie mieliśmy również powikłań przy ustalaniu roboczej, usługowej końcówki orszaku, do której wchodzili ludzie ochrony, kucharze, poduszkowi, szatni, woreczkowi, tragarze prezentów, pieskowi, tronowi, lokaje i służki. Ale między górą a końcówką istniało czyste pole, puste miejsce na liście, i te właśnie luźną przestrzeń starali się opanować faworyci i dworzanie. My, orszakowi, żyliśmy jak między młyńskimi kamieniami, czekając tylko, który nas zgniecie. Mieliśmy bowiem wpisywać na listę proponowane nazwiska i przesyłać je wyżej. Na nas więc walił się tłum faworytów i atakował to prośbą, to groźbą, to słyszało się lament, to zaprzysiężenie zemsty, ten wypraszał łaski, inny podtykał pieniądze, jeden obiecywał złote góry, drugi zapowiadał donos. Bez przerwy wydzwaniali protektorzy faworytów, a każdy polecał umieścić swojego wybrańca, a srożył się przy tym, a groził. Ale protektorom trudno dziwić się, gdyż sami robili to pod naciskiem, jako że uparcie cisnęły ich doły, a i oni też cisnęli się między sobą, bo jakaż by to była ujma, gdyby jeden protektor umieścił swojego faworyta, a drugi – nie. Tak, młyńskie kamienie szły w ruch, a nam, orszakowym, bielały skołatane głowy. Każdy z możnych protektorów mógł nas zgnieść na miazgę, a czyż było naszą winą, że nie dało się wsadzić do orszaku całego cesarstwa? A kiedy już wszyscy jakoś się upchnęli i lista nieco utrzęsła się, ugładziła, nowe zaczynało się rozkopywanie i wywracanie, przesuwanie, wyprzedzanie, nowe waśnie i dąsy. Bo ci, co niżej, chcieli wyżej, kto był 43, chciałby 26, kto 78, pożądał 32, kto 57, piął się na 29, kto 67, walił prosto na 34, kto 41, pchał się na 30, kto 26, liczył na 22, kto 54, podgryzał 46, kto 39. po cichu wsuwał się przed 26, kto 63, drapał się na 49 i tak ku górze bez końca. W pałacu wrzenie, zaślepienie, po korytarzach bieganie, koterii naradzanie, bo układa się listę orszaku i dwór cały tylko tym zajęty aż do chwili, kiedy po salonach i biurach rozejdzie się wiadomość, że dostojny pan wysłuchał listy, zalecił nieodwołalne poprawki i następnie przytaknął głową. Teraz niczego nie można już zmienić i każdy wie, jakie przypadło mu miejsce. Łatwo poznać po sposobie chodzenia i mówienia, kto został powołany do orszaku, gdyż zaraz z takiej okazji tworzyła się, choćby krótkotrwała, orszakowa hierarchia, która zaczynała żyć obok hierarchii dojść i hierarchii tytułów, bo pałac nasz tworzył całą wiązkę, cały snop hierarchii i jeżeli ktoś na jednym promieniu opadał, to na innym stał i podnosił się, i w ten sposób każdy znajdował dla siebie satysfakcję i napełniał się dumą. O takim, kogo wpisano na listę, inni mówili z podziwem i zazdrością – patrzcie, ten będzie chodzić w orszaku! A jeżeli wyróżnienie to spotkało go wiele razy, dostojnik ów stawał się czcią otoczonym weteranem orszakowym. Wszelkie zabiegi wokółorszakowe wzmagały się gwałtownie, kiedy pan nasz udawał się z wizytą zagraniczną, z której przywoziło się obfite prezenty i zaszczytne dekoracje, i wtedy właśnie, w końcu roku sześćdziesiątego, cesarz ruszył z wizytą do Brazylii. Na dworze szeptano, że będzie tam dużo ucztowania, nabywania, obławiania, więc taki zaczął się turniej o miejsce w orszaku, taka zapalczywa i brawurowa szermierka, że nikt nie zauważył, iż w samym wnętrzu pałacu zawiązał się straszliwy spisek. Ale czy rzeczywiście nikt, mój przyjacielu? Później okazało się, że Makonen Habte-Wald już wcześniej coś zwąchał. Zwąchał, złapał i doniósł. Była to dziwna postać – nieboszczyk Makonen. Minister, wybraniec mający tyle dojść do monarchy, ile chciał, prawdziwy ulubieniec naszego pana, a jednocześnie dostojnik, który nigdy nie myślał o upychaniu swojego worka. Ale pan nasz, mimo iż nie lubił świętych w swoim otoczeniu, wybaczał mu tę słabość, gdyż wiedział, że dziwaczny ten faworyt nie ma czasu zajmować się kieszenią, ponieważ cały jest pochłonięty jedną myślą – jak najlepiej służyć cesarzowi! Makonen, przyjacielu, był ascetą władzy, ofiarnikiem pałacu. Chodził w starym ubraniu, jeździł starym volkswagenem, mieszkał w starym domu. Dobrotliwy pan lubił całą tę prostą, z nizin społecznych wywodzącą się rodzinę Makonena i jednego z jego braci imieniem Aklilu powołał do godności premiera, a innego, imieniem Akalu, mianował. Sam Makonen też był ministrem przemysłu i handlu, ale urzędem tym zajmował się rzadko i z niechęcią. Cały czas poświęcał rozbudowie swojej prywatnej sieci donosicieli i na to wydawał wszystkie pieniądze, jakie posiadał. Makonen stworzył państwo w państwie, miał swoich ludzi w każdej instytucji, w urzędach, w wojsku i w policji. Nad zbieraniem i porządkowaniem donosów pracował dzień i noc, mało sypiał, miał zniszczoną twarz i wyglądał jak cień. Spalał się w tym działaniu, ale spalał się milczkowato i krecio, bez sceny i fanfaronady, szary, skwaśniały, skryty w półmroku, sam jak półmrok. Najgłębiej starał się przenikać inne, konkurencyjne siatki wywiadowcze węsząc tam sztylet i zdradę i – jak potwierdziło się teraz – węsząc słusznie, a to w myśl zasady naszego pana, że jeśli dobrze się wwąchać, to wszędzie śmierdzi. Tak
Dalej mówi mi, że w szafie Makonena, w prywatnej szafie tego fanatycznego kolekcjonera donosów, nagle zaczęła puchnąć teczka z nazwiskiem Germame Neway. Dziwne jest życie teczek, mówi. Są takie, które latami wegetują na półce, cienkie i wyblakłe jak zasuszone liście, zamknięte, pokryte kurzem, w zapomnieniu wyczekujące.dnia, kiedy nigdy dotąd nie tykane, będą w końcu podarte i wrzucone do pieca. To teczki ludzi lojalnych, którzy wiedli przykładny i oddany cesarzowi żywot. Otwórzmy dział – Postępki: żadnej negatywności. Otwórzmy dział – Wypowiedzi: ani jednej karteluszki. Powiedzmy, jest jednak kartka, ale na niej, z polecenia czcigodnego pana, minister pióra napisał – fatina bere, to znaczy – Pacnięcie Piórem, próba pióra. To znaczy, że pan nasz uznał zapis za wprawkę młodego pracownika Makonena, który jeszcze nie nauczył się, kiedy i na kogo można donosić. Czyli kartka jest, ale unieważniona,:jak przekreślony weksel. Bywa też, że teczka, latami chuda i zamknięta, w pewnej chwili ożywa, z martwych powstaje, zaczyna przybierać na wadze, tyje. Taka teczka zaczyna źle pachnąć. Jest to znany zapach, jaki wydziela się z miejsca, gdzie została Popełniona nielojalność. Na tę woń Makonen ma wyczulony, wrażliwy nos. Zaczyna iść tropem, śledzi, wzmaga nadzór. Często życie takiej teczki, która ruszyła się i przybrała na wadze, kończy się tak gwałtownie, jak życie jej głównego bohatera. Oboje znikająon ze świata, a jego teczka z szafy Makonena. Jest jakaś odwrotna proporcjonalność między duszą teczek i ludzi. Ten, który walcząc z Pałacem wycieńcza się, chudnie i marnieje, ma coraz grubszą teczkę. Ten natomiast, kto jest lojalnie osadzony i u boku naszego Pana z godnością obrasta w fawory, ma teczkę cienką jak błona pęcherza. Wspomniałem, że Makonen zauważył, iż teczka Germame Newaya zaczęła nagle puchnąć. Germame pochodził z nobliwej, lojalnej rodziny i kiedy zakończył szkołę, dobrotliwy Pan wysłał go na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Tam skończył uniwersytet i wrócił do kraju mając lat trzydzieści. Będzie żyć jeszcze sześć lat.
A.W.:
Germame! Germame, Mister Richard, należał do tych nieprawomyślnych ludzi, którzy wracając do cesarstwa chwytali się za głowę. Ale chwytali się w skrytości, a na zewnątrz okazywali lojalność i mówili to, czego w pałacu oczekiwało się od nich, że powiedzą. I czcigodny pan – ach, jakże mu to dziś wyrzucam! – dał się tym kołysać. Kiedy Germame stanął przed nim, miłościwy pan spojrzał na niego dobrym okiem i mianował go gubernatorem okręgu w południowej prowincji Sidamo. Dobra tam ziemia i bujna kawa. Słysząc o tej nominacji, wszyscy w pałacu powiedzieli, że nasz wszechwładca otworzył przed młodym człowiekiem drogę do najwyższych zaszczytów. Mając cesarskie błogosławieństwo, Germame wyjechał i z początku było cicho. Teraz wypadało mu tylko cierpliwie czekać, a cierpliwość była zaletą wysoko w pałacu cenioną, aż dobrotliwy pan pozwie go do siebie i podniesie o stopień wyżej. Ale gdzie tam! Minął jakiś czas, z Sidamo zaczęli przyjeżdżać notable. Przyjeżdżali i kręcili się koło pałacu ostrożnie przepytując a to kuzynów, a to znajomych, czy można by na gubernatora złożyć doniesienie. Delikatna to sprawa, Mister Richard, złożyć na swoją zwierzchność doniesienie! Nie można tak walnąć prosto z mostu, na chybił-trafił, bo okaże się, że gubernator ma w pałacu możnego protektora, a ten wpadnie w złość, uzna notabli za warchołów i jeszcze ich skarci. Więc ci najpierw półsłówkami, szeptem, potem coraz śmielej, ale ciągle jeszcze nieformalnie, tylko tak sobie, dla wypełnienia rozmowy, zaczęli informować, że Germame bierze łapówki i za te łapówki buduje szkoły. Teraz niech pan sobie wyobrazi zatroskanie tych notabli. Bo oczywiście i wszyscy notable pobierają daniny. Władza rodzi pieniądz, tak było od początku świata. Ale oto pojawia się anormalność – gubernator oddaje daninę na szkoły. A przykład z góry jest nakazem dla podwładnych, to znaczy, że wszyscy notable mają oddawać swoje daniny na szkoły! A jeszcze dopuśćmy na chwilę niegodną myśl i powiedzmy, że w innej prowincji pojawi się drugi Germame i zacznie rozdawać swoje łapówki. I zaraz mamy bunt notabli, protestujących przeciw zasadzie oddawania łapówek, i w następstwie – koniec cesarstwa. Piękna perspektywa – na początku kilka groszy, a na końcu upadek monarchii. O, nie! Wszyscy w pałacu powiedzieli – o, nie! I dziwna sprawa, Mister Richard, bo czcigodny pan nie powiedział nic. Wysłuchał, ale nie odezwał się słowem. Milczał, to znaczy dawał mu jeszcze szansę. Ale Germame już nie potrafił wejść na drogę posłuszeństwa. Po pewnym czasie znowu pojawili się notable z Sidamo. Pojawili się z doniesieniem, że Germame zapędził się daleko: zaczął rozdawać bezrolnym chłopom leżącą odłogiem ziemię, a więc targnął się na własność. Germame okazał się komunistą. O, groźna to sprawa, mój panie. Dzisiaj rozda odłogi, jutro zabierze ziemię dziedzicom, zacznie od majętnostek, a skończy na dobrach cesarskich! Tym razem szczodrobliwy pan nie mógł dłużej milczeć. Germame został wezwany do stolicy na godzinę nominacji i zesłany na gubernatora do Dżidżigi, gdzie nie mógł rozdawać ziem, ponieważ tamten okręg zamieszkują sami koczownicy. W czasie uroczystości Germame dopuścił się wykroczenia, które w czcigodnym panu powinno było obudzić największą czujność – po wysłuchaniu nominacji nie ucałował monarchy w rękę. Niestety
Dalej twierdzi, że właśnie wtedy Germame zawiązał spisek. Nienawidzi tego człowieka, ale podziwia go. Było w nim. coś, co przyciągało innych. Płomienna wiara, dar przekonywania, odwaga, zdecydowanie, bystrość. Dzięki tym cechom jego postać wyróżniała się na tle szarej, służalczej i lękliwej masy zgodowców i pochlebców wypełniających pałac. Pierwszą osobą, którą Germame zjednał dla swoich planów, był jego starszy brat – generał Mengistu Neway, dowódca gwardii cesarskiej, oficer o nieustraszonym temperamencie i niezwykłej męskiej urodzie. Następnie obaj bracia pozyskali sobie szefa cesarskiej policji – generała Tsigue Dibou, a wkrótce potem szefa ochrony pałacu – pułkownika Workneha Gebagehu i innych ludzi z najbliższego otoczenia cesarza. Działając w ścisłej konspiracji, spiskowcy utworzyli radę rewolucyjną, która w chwili zamachu liczyła dwadzieścia cztery osoby. W większości byli to oficerowie doborowej gwardii cesarskiej i wywiadu pałacowego. Najstarszym człowiekiem w tej grupie był Mengistu, który liczył czterdzieści cztery lata, ale przywódcą pozostał do końca młodszy od niego Germame. Twierdzi, że Makonen zaczął coś podejrzewać i że doniósł cesarzowi. Wówczas Hajle Sellasje wezwał pułkownika Workneha i spytał, czy to prawda, ale Workneh odpowiedział: nic podobnego. Workneh należał do ludzi osobistych, cesarz wprowadził go wprost z nizin społecznych do salonów pałacu i wierzył mu bezgranicznie, może był to jedyny człowiek, któremu rzeczywiście wierzył bodaj także z powodu pewnej wygody psychicznej podejrzliwość w stosunku do wszystkich jest męcząca, trzeba komuś ufać, bo trzeba przy kimś odpocząć. Cesarz nie dał wiary doniesieniom Makonena również dlatego, że w tym okresie podejrzewał o spisek nie braci Newag, ale dostojnika Endelkaczewa, w którym zaczęło się ujawniać pewne osłabienie liberalne, zmniejszona gorliwość, markotność i jak gdyby ujście ducha. Pozostając przy tym podejrzeniu włączył Endelkaczewa do orszaku, aby mieć go na oku w czasie wizyty w Brazylii. Przypomina, że szczegóły tego, co nastąpiło potem, znajdują się w zeznaniach generała Mengistu złożonych później przed sądem wojennym. Po odlocie cesarza Mengistu rozdał pistolety oficerom swojej gwardii i polecił im czekać na dalsze rozkazy. Było to we wtorek, trzynastego grudnia. Tego dnia wieczorem w rezydencji cesarzowej Menen zebrała się na kolacji rodzina Hajle Sellasje i grupa najwyższych dostojników. Kiedy zasiedli do stołu, przybył wysłannik Mengistu z wieścią, że cesarz w czasie podróży zaniemógł, że jest umierający i że wszyscy proszeni są o zebranie się w pałacu, aby rozważyć sytuację. Po przybyciu na miejsce zostali aresztowani. Jednocześnie oficerowie gwardii dokonywali aresztowań w rezydencjach innych dostojników. Ale jak to bywa w takiej nerwowej sytuacji, zapomniano o wielu notablach. Kilku zdołało uciec z miasta albo pochować się w domach znajomych. W dodatku zamachowcy późno odcięli telefony i ludzie cesarza zaczęli porozumiewać się i organizować. Przede wszystkim, jeszcze tej nocy, przez ambasadę brytyjską zawiadomili cesarza o zamachu. Hajle Sellasje przerwał wizytę i ruszył w drogę powrotną, ale nie spieszył się, czekał, aż rewolucja upadnie. Nazajutrz, w południe, najstarszy syn cesarza i następca tronu – Asa a Wossen, w imieniu rebeliantów odczytał przez radio proklamację. Asfa Wossen był człowiekiem słabym, uległym, bez poglądów. między nim a ojcem panowała niechęć wzajemna, szeptano, że cesarz ma wątpliwości, czy rzeczywiście jest to jego syn. Coś tam nie zgadzało mu się w datach między jego podróżami a terminem uszczęśliwienia cesarzowej pierwszym potomkiem. Później czterdziestosześcioletni pan tłumaczył się przed surowym ojcem, że buntownicy kazali mu czytać proklamację trzymając pistolet przy jego skroni. „W ostatnich kilku latach – czytał Asfa Wossen to, co napisał mu Germamew Etiopii panował zastój. Atmosfera niezadowolenia i rozczarowania rosła coraz bardziej wśród chłopów, kupców, urzędników, w armii i w policji, wśród uczącej się młodzieży, wśród całego społeczeństwa… Na żadnym odcinku nie widać postępu. Wynika to z tego, że garstka dostojników zamknęła się w egoizmie i nepotyzmie, zamiast pracować dla dobra ogółu. Lud Etiopii wciąż oczekiwał dnia, kiedy nastąpi likwidacja nędzy i zacofania, ale nic nie zostało zrealizowane z całego ogromu obietnic. Żaden inny naród nie zdobył się na taką cierpliwość…” Asfa Wossen ogłosił, że powstał rząd ludowy, i oznajmił, że stanął na jego czele. Jednakże niewielu ludzi miało wtedy radio i słowa proklamacji utonęły bez echa. W mieście było spokojnie. Prosperował handel, na ulicach panował normalny ruch i bałagan. Większość ludzi nie słyszała o niczym, inni nie wiedzieli, co sądzić o całym zdarzeniu. Była to dla nich sprawa pałacowa, a pałac był zawsze niedostępny, nieosiągalny, nieprzenikniony, niezrozumiały i umieszczony na innej planecie. Jeszcze tego dnia Hajle Sellasje doleciał do Monrowii i nawiązał kontakt radiowy ze swoim zięciem – generałem Ablye Abebe, gubernatorem Erytrei. Tymczasem zięć prowadził już rozmowy z grupą generałów, która w bazach otaczających stolicę przygotowywała atak na zamachowców. Na czele tej grupy stoją generałowie Merid Mengesza, Assefa Ayena i Kebede Gebre, wszyscy spokrewnieni. z cesarzem. Wyjaśnia, że zamachu dokonała gwardia i że między gwardią i armią istniał ostry antagonizm. Gwardia była oświecona i dobrze płatna, a wojsko ciemne i biedne. Teraz generałowie wykorzystują ten antagonizm, żeby rzucić armię przeciwko gwardii. Mówią żołnierzom – gwardziści chcą władzy, żeby móc was wyzyskiwać. To, co mówią, jest cyniczne, ale trafia wojsku do przekonania. Żołnierze wołają – chcemy zginąć za cesarza! Zapał w oddziałach, które wkrótce ruszają na śmierć. Przychodzi czwartek, trzeci dzień zamachu. Pułki dowodzone przez lojalnych generałów wchodzą na przedmieścia stolicy. Wahania w obozie zamachowców. Mengistu nie zarządza obrony, nie chce przelewu krwi. W mieście jeszcze spokój, ruch normalny. Krąży samolot, który rozsiewa ulotki. Na ulotkach tekst klątwy, jaką rzucił na zamachowców patriarcha Basilios, głowa Kościoła, przyjaciel cesarza. Cesarz doleciał już z Monrowii (Liberia) do Fort Lamg (Czad). Dostaje wiadomość od zięcia, że może Przylecieć do Asmary. W Asmarze spokój, wszyscy pokornie czekają. Ale tu jego DC-6 psuje się silnik. Decyduje, że polecą o trzech silnikach. W południe Mengistu przyjeżdża na uniwersytet i spotyka się ze studentami. Pokazuje im kawałek suchego chleba. To – mówi – daliśmy dziś dostojnikom do jedzenia, żeby poznali, czym żywi się nasz lud. Mówi – musicie nam pomóc. W mieście wybucha strzelanina. Zaczyna się bitwa o Addis Abebę. Na ulicach giną setki ludzi. Piątek, szesnastego grudnia, jest ostatnim dniem zamachu. Od rana toczą się walki między oddziałami wojska i gwardii. Po południu zaczyna się szturm pałacu, w którym broni się rada rewolucyjna. Szturmuje batalion czołgów, dowodzony przez zięcia – kapitana Deredżi Haile-Mariama. Psy, poddajcie się! – woła kapitan z wieżyczki czołgu. Pada przecięty serią cekaemu. Wewnątrz pałacu rozrywają się pociski artyleryjskie. Korytarze i pokoje wypełnia huk, dym i płomienie. Dalsza obrona jest niemożliwa. Zamachowcy wpadają do zielonego salonu, w którym znajdują się uwięzieni od wtorku dostojnicy ze świty cesarskiej. Otwierają do nich ogień. Ginie osiemnastu najbliższych ludzi cesarza. Teraz przywódcy spisku i rozproszone oddziały gwardii opuszczają teren pałacu i wycofują się z miasta, w stronę pokrytych eukaliptusowym lasem wzgórz Entoto. Zbliża się wieczór. Samolot, w którym leci cesarz, ląduje w Asmarze.
A.W.:
O, tego sądnego dnia, Mister Richard, nasz lojalny i korny lud dał krzepiący dowód oddania czcigodnemu panu. Bo kiedy owi pobici na głowę przeniewiercy rzucili pałac i zaczęli pierzchać w stronę pobliskiego lasu, zagrzane przez naszego patriarchę pospólstwo ruszyło za nimi w pościg. Żadne tam czołgi i armaty, przyjacielu, co kto miał pod ręką, brał i szedł w pogoń. Kije, kamienie, dzidy i sztylety, wszystko poszło w ruch. Ludzie ulicy, których dobrotliwy pan tak hojną obdarzał jałmużną, z zaciekłością i nienawiścią wzięli się do rozbijania pomylonych głów tych potwarców i rebeliantów, którzy chcieli zabrać im Boga i zgotować nie wiadomo jakie życie. Bo jeśli nie stałoby naszego pana, kto dawałby jałmużnę i krzepił słowami pocieszenia? A idąc krwawym tropem owych zbiegów, miasto pociągało za sobą wieś i oto widziało się, jak okoliczni chłopi, chwytając, co było pod ręką, a to pałkę, a to nóż i miotając przekleństwa na potwarców, też rzucali się w bój, chcąc odemścić zniewagę, jakiej dozna szczodrobliwy pan. Zgraje otoczonych gwardzistów broniły się w lasach, dopóki starczyło im amunicji, ale później część poddała się, a inni zginęli z rąk żołnierzy i pospólstwa. Trzy, a może pięć tysięcy tych ludzi trafiło do więzienia, a drugie tyle zginęło ku radości hien i szakali, które nawet z dalekich stron ściągały na żer do podmiejskich lasów. A długo jeszcze, całymi nocami, te lasy wyły i chichotały. A ci, co uwłaczyli godności osobliwego pana, poszli, przyjacielu, do piekła. Generał Dibou na przykład, ten padł jeszcze w czasie szturmu na pałac, a jego ciało wywiesiła gawiedź przed bramą Pierwszej Dywizji. Później okazało się, że pułkownik Workneh po wyjściu z pałacu dotarł do przedmieścia, ale tam otoczyli go i chcieli wziąć żywcem. Ale on, Mister Richard, nie dał się. Strzelał do końca, zabił jeszcze kilku żołnierzy, a kiedy został mu ostatni nabój, wsadził lufę pistoletu w usta, wypalił i upadł martwy. Jego ciało powiesili na drzewie przed katedrą Świętego Jerzego. Dziwna to rzecz, ale pan nasz nigdy nie dał wiary w zdradę Workneha. Szeptano później, że jeszcze po wielu miesiącach przyzywał nocą służbę do sypialni i polecał, aby przywołali mu pułkownika. Pan nasz przyleciał z Asmary do Addis Abeby w sobotę wieczorem, kiedy jeszcze słychać było w mieście strzelaninę, a na placach odbywały się egzekucje przeniewierców. Na twarzy monarchy widzieliśmy zatroskanie, zmęczenie i smutek z powodu wyrządzonej mu krzywdy. Jechał w swoim wozie, pośrodku kolumny czołgów i wozów pancernych. Całe miasto wyległo oddać mu korny i błagalny hołd. Całe miasto klęczało na ziemi, bijąc czołem o bruk, i też klęcząc w tym tłumie słyszałem jęki i okrzyki grozy, westchnienia i zawołania. Nikt nie odważył się spojrzeć w twarz czcigodnego monarchy, a u wrót pałacu książę Kassa, choć nie zawinił, bo walczył i miał czyste ręce, ucałował buty cesarza. Jeszcze tej nocy nasz wszechwładca rozkazał zastrzelić swoje ulubione lwy, które miast bronić dostępu do pałacu, wpuściły do niego zdrajców. A teraz pytasz o Germame. Ten zły duch razem ze swoim bratem i niejakim kapitanem Baye z gwardii cesarskiej uszli z miasta i ukrywali się jeszcze przez tydzień. Mogli poruszać się tylko nocą, bo zaraz wyznaczono za nich nagrodę pięciu tysięcy dolarów, więc wszyscy ich szukali, bo to był duży pieniądz. Starali przedostać się na południe, pewnie chcieli przejść do Kenii. Ale po tygodniu, kiedy siedzieli ukryci w krzakach, od kilku dni już bez jadła i omdlewający z pragnienia, gdyż bali się pojawić w jakiejś wiosce, żeby zdobyć pożywienie i wodę, zostali otoczeni przez chłopów, którzy szli nagonką i chcieli ich pojmać. I wtedy, jak zeznał Mengistu, Germame postanowił wszystko skończyć. Germame, tak zeznał, zrozumiał, że wyprzedził o krok historię, że poszedł szybciej niż inni, a jeżeli ktoś idąc z orężem w ręku wysunie się o krok przed historię, musi zginąć. I pewnie wolał, żeby sami zadali sobie śmierć. Więc Germame, kiedy już chłopi dobiegali, żeby ich pojmać, najpierw strzelił do Baye, potem do brata, a następnie zastrzelił siebie. Chłopi myśleli, że uszła im nagroda, bo nagroda była za wziętych żywcem, a tu, przyjacielu, widzą trzy trupy. Jednakże zabity był tylko Germame i Baye. Mengistu leżał z twarzą zalaną krwią, ale jeszcze żył. Pośpiechem zawieźli ich do stolicy i wzięli Mengistu do szpitala. O wszystkim doniesiono naszemu panu, co wysłuchawszy powiedział, że chce zobaczyć ciało Germame. Zgodnie z tym poleceniem zwłoki zostały przywiezione do pałacu i rzucone na schody przed wejściem głównym. Wtedy dobrotliwy pan wyszedł z pałacu, stanął i długi czas przyglądał się leżącemu ciału. Milczał wpatrzony bez słowa, ludzie przy nim stojący nie słyszeli, żeby coś powiedział. Potem drgnął i cofnął się z powrotem w głąb budynku, polecając lokajom zamknąć główne drzwi. Widziałem później ciało Germame powieszone na drzewie przed katedrą Świętego Jerzego. Stał tam tłum ludzi, którzy szydzili ze zdrajców. klaskali i wznosili rubaszne okrzyki. A jeszcze został Mengistu. Ten znowu, po wyjściu ze szpitala, stanął przed sądem wojskowym. W czasie rozprawy zachowywał się dumnie i przeciwnie pałacowym obyczajom, nie przejawiał pokory ani chęci przebłagania dostojnego pana. Powiedział, że nie boi się śmierci, ponieważ od chwili, kiedy zdecydował się stawić czoła niesprawiedliwości i zrobić przewrót, liczył się, że zginie. Powiedział, że chcieli dokonać rewolucji, i powiedział, że on jej nie doczekał, ale że odda krew, z której wyrośnie zielone drzewo sprawiedliwości. Powiesili go trzydziestego marca, o świcie, na głównym rynku miasta. Razem z nim powiesili sześciu innych oficerów z gwardii. Nic a nic nie był do siebie podobny. Strzał brata wyrwał mu oko i potrzaskał całą twarz, którą teraz zarastała czarna, zwichrzona broda. Drugie oko, pod naciskiem stryczka, było wypchnięte na wierzch.
Opowiadają, że przez pierwsze dni po powrocie cesarza panował w pałacu ruch nadzwyczajny. Sprzątacze szorowali podłogi zdzierając z parkietów plamy wsiąkłej krwi, lokaje zdejmowali poszargane i nadpalone kotary, ciężarówki wywoziły sterty potrzaskanych mebli i skrzynie pustych łusek, szklarze wstawiali nowe szyby i lustra, murarze tynkowali wyszczerbione kulami ściany. Powoli znikał swąd spalenizny i zapach prochu. Długo odbywały się uroczyste pogrzeby tych, którzy odeszli zachowując do końca lojalność; w tym samym czasie ciała powstańców grzebano nocami w niewiadomych, ukrytych miejscach. Najwięcej było ofiar przypadkowych – podczas walk ulicznych zginęły setki gapiących się dzieci, kobiet idących na rynek, mężczyzn, którzy szli do pracy albo bezczynnie grzali się w słońcu. Teraz strzelanina ucichła, wojsko patrolowało ulice miasta, które z opóźnieniem, już po fakcie, zaczynało przeżywać zgrozę i szok. Dalej opowiadają, że nastąpiły tygodnie budzących panikę aresztowań, męczących dochodzeń, brutalnych przesłuchań. panowała niepewność, lęk, ludzie szeptali, plotkowali, wspominali szczegóły zamachu dodając do nich, co kto mógł, na miarę swojej fantazji i odwagi, zresztą dodając pokątnie, gdyż wszelkie dyskutowanie ostatnich wydarzeń było oficjalnie potępione, a policja – z którą nigdy nie należy żartować, nawet jeśli ona sama do tego zachęca, co i tak w tym wypadku nie miało miejsca – pragnąc oczyścić się z zarzutu spiskowania, stała się bardziej niebezpieczna i wydajna niż zwykle, a nie brakło też chętnych, którzy dodatkowo napędzali komisariatom struchlałej klienteli. Powszechnie oczekiwano, co zrobi cesarz i jakie będzie jego oznajmienie poza złożonym po powrocie do zalękłej i naznaczonej zdradą stolicy, kiedy to wyraził swoją boleść i zlitowanie nad gromadką zbłąkanych owiec, które lekkomyślnie oderwawszy się od stada zgubiły drogę w kamienistym i krwią poznaczonym pustkowiu.
G.O-E.:
Zawsze było przejawem karalnego zuchwalstwa i przeciwnego obyczajom zachowania, jeżeli ktoś spojrzał cesarzowi w oczy, ale teraz, po tym, co się stało, największy w pałacu śmiałek nie zdobyłby się na taką odwagę. Wszyscy odczuwali wstyd z powodu dopuszczenia do spisku i lęk przed sprawiedliwym gniewem naszego pana. A tej wstydliwo-lękowej niemożności spojrzenia zaczęli ulegać wszyscy wobec wszystkich, bo z początku nikt nie wiedział, w jakiej jest sytuacji, to znaczy kogo teraz czcigodny pan uzna, a kogo odrzuci, czyją lojalność zatwierdzi, a czyjej nie przyjmie, komu da ucho, a komu nie przyzna żadnego dojścia, i dlatego każdy, niepewien teraz nikogo, wolał nie patrzeć w niczyje oczy i w całym pałacu zapanowało niepatrzenie, niewidzenie, w parkiecie utkwienie, po sufitach błądzenie, w czubki butów spoglądanie, przez okno ulatanie. Gdyż teraz gdybym zaczął przyglądać się komuś, w nim wzbudziłaby się zaraz podejrzliwa myśl pytająca – dlaczego on mi tak uważnie przygląda się, o co mnie podejrzewa, jakie ma na mnie posądzenie, i żeby uprzedzić moją domniemaną gorliwość, ten przeze mnie zupełnie niewinnie oglądany, z mojej czystej ciekawości albo z zagapienia, nie uwierzy w niewinność i ciekawość, tylko węsząc posądzenie odpowie na gorliwość nadgorliwością i zaraz pobiegnie oczyszczać się, a jak można było wtedy oczyścić się, jeśli nie brudząc tego, o którym myślało się, że nas chce ubrudzić? Tak, patrzenie prowokowało i szantażowało, każdy bał się podnieść wzrok, żeby nie zobaczyć gdzieś w powietrzu, w kącie, za kotarą, w szparze połyskującego, sztyletującego oka. A jeszcze w całym pałacu unosiło się, jak grom na ciemnej chmurze, donośne pytanie, na które nie było odpowiedzi – kto zawinił, kto spiskował? Właściwie posądzeni byli wszyscy i w dodatku posądzeni słusznie, skoro trzej najbliżsi i najbardziej zaufani ludzie naszego pana, których uważał za swoich synów i był tak z nich dumny, przystawili mu pistolety do skroni. Przecież Mengistu, Workneh i Dibou należeli do tej garstki najwyższych wybrańców, którzy w każdej chwili mieli dojście do czcigodnego pana, a nawet – jeśli zachodziła potrzeba – unikalne prawo wejścia do sypialni i obudzenia go w czasie snu! Wyobraź sobie teraz przyjacielu, z jakim uczuciem dobrotliwy pan kładł się odtąd do swojego łoża, nie wiedząc nigdy, czy obudzi się następnego ranka. O, jakież to niegodziwe ciężary, jakie przykrości i niewygody niesie sprawowanie władzy! A jak mogliśmy ratować się przed podejrzeniem? Przed podejrzeniem nie ma ratunku! Każde zachowanie, każde działanie tylko pogłębia podejrzenie, pogrąża nas coraz bardziej. Zaczniemy tłumaczyć się, ale gdzie tam! od razu usłyszymy pytanie – a dlaczego, synu, tak pilnie tłumaczysz się? Znać, że coś masz na sumieniu, co chciałbyś ukryć, dlatego tak się usprawiedliwiasz. Albo postanowimy wykazać się czynną postawą i dobrą wolą, a zaraz usłyszymy uwagę – dlaczego on tak stara się wykazać? Znać, że chce ukryć swoje podłości, niecności, że myśli, jak się przyczaić. I znowu źle, a nawet – coraz gorzej. A – jak powiadam – wszyscy byliśmy posądzeni, pomówieni, choć najłaskawszy pan nie powiedział wprost, otwarcie, ani słowa, ale pomówienie to czuło się w jego wzroku i takim spoglądaniu na podwładnych, że każdy kulił się, przypadał do ziemi i myślał z lękiem – jestem pomówiony. Powietrze zrobiło się ciężkie, gęste, ciśnienie niskie, zniechęcające, obezwładniające, jakieś skrzydła opadły, coś pękło, wewnętrznie pękło. Nasz przenikliwy pan wiedział, że po takim wstrząsie część ludzi zacznie się obsuwać, zacznie gorzknieć, markotnieć i milknąć, że utraci gorliwość, że podda się wahaniom i pytaniom, zwątpieniu i marudzeniu, osłabieniu i rozkładaniu, i dlatego zaczął w pałacu czystkę. Nie była to czystka momentalna i zupełna, gdyż dostojny pan był przeciwny wszelkiej bezbożnej i hałaśliwej gwałtowności, ale raczej wymiana dawkowana, przemyślana, która zasiedziałych dworzan trzymała w szachu i nieustannym lęku. a zarazem otwierała pałac dla nowych ludzi. Byli to ludzie, którzy chcieli dobrze żyć i robić kariery. Napływali z całego kraju, kierowani do pałacu przez zaufanych namiestników cesarza. Nie znani bliżej stołecznej arystokracji i przez nią pogardzani z powodu niskiej kondycji, nieokrzesania i topornego myślenia odczuwali lęk i niechęć wobec tutejszych salonów. Szybko też utworzyli własną koterię trzymającą się osoby najosobliwszego pana. Dobrotliwa łaska czcigodnego władcy dawała im poczucie wszechmocy, upajające, ale zarazem jakże ryzykowne dla każdego, kto zechce zakłócić wieczorną atmosferę arystokratycznego salonu czy zbyt długo i zbyt natarczywie drażnić zbierające się tam towarzystwo. O, Wielkiej trzeba mądrości i taktu, aby ujarzmić salon. Mądrości albo karabinów maszynowych, o czym, drogi przyjacielu, możesz przekonać się dzisiaj patrząc na nasze umęczone miasto. Stopniowo ci właśnie ludzie osobiści, wybrańcy naszego pana, zaczęli zapełniać urzędy pałacu, i to wbrew sarkaniom członków rady koronnej, którzy uważali nowych faworytów za ludzi trzeciego garnituru, odbiegających poziomem od wymogów, jakie powinien spełniać szczęśliwiec powołany do służby w pobliżu króla królów. Wszelako sarkanie to było jedynie dowodem wprost nieprzystojnej naiwności członków pomienionej rady, którzy upatrywali słabość w tym, w czym właśnie pan nasz dostrzegał siłę, i nie mogli pojąć zasady wzmacniania przez obniżanie, niepomni ognia i dymu, jaki zaledwie wczoraj wzniecili ci, którzy byli od dawna wywyższeni, a okazali się osłabieni. Ważną i pożyteczną cechą nowych ludzi było i to, że nie mieli żadnych zaszłości, nigdy nie brali udziału w spiskach, nie wlekli za sobą wyleniałych ogonów, niczego nie musieli wstydliwie ukrywać za podszewką, ba, nawet nie wiedzieli o spiskach, bo skąd, skoro dostojny pan zakazał pisania historii Etiopii? Zbyt młodzi i na dalekiej prowincji wychowani, nie mogli wiedzieć, że sam pan nasz doszedł do władzy dzięki spiskowi, kiedy w roku tysiąc dziewięćset szesnastym z pomocą ambasad zachodnich dokonał zamachu stanu i usunął legalnego następcę tronu Lydża Ijasu. Że w obliczu inwazji włoskiej publicznie poprzysiągł przelewać krew za Etiopię, po czym, kiedy tamci wtargnęli, udał się statkiem do Anglii i spędził wojnę w spokojnym miasteczku Bath. A taki, później wytworzył się w nim kompleks wobec wodzów partyzanckich, którzy zostawszy w kraju walczyli z Włochami, że kiedy wrócił na tron, stopniowo likwidował ich lub odsuwał, zarazem dając fawory kolaborantom. I że między innymi w ten sposób zgładził wielkiego wodza Betwodeda Negasza, który w latach pięćdziesiątych wystąpił przeciw cesarzowi i chciał ogłosić republikę. Wiele różnych zdarzeń przychodzi mi na pamięć, ale w pałacu nie wolno było o nich rozmawiać, a – jako rzekłem – nowi ludzie nie mogli ich znać i też niezbyt żarliwą okazywali ciekawość. A że nie mieli dawnych powiązań, ich jedyną szansą istnienia było przywiązanie do tronu. Ich jedynym oparciem – sam cesarz. W ten sposób najosobliwszy pan powołał do życia siłę, która na ostatnie lata jego panowania wsparła, podcięty przez Germame, fotel cesarski.
Z.S-K.:
…a ponieważ trwała czystka, każdego dnia, kiedy zbliżała się godzina nominacji – a więc i degradacji – nas, starych urzędników pałacowych, ogarniała drżączka zabiurkowa. Każdy siedział za biurkiem i drżał o swój los, gotowy uczynić wszystko, byle nie usunęli mu tego mebla spod łokci. W czasie kiedy odbywał się proces Mengistu, za biurkami panował lęk, że generał zacznie dowodzić, jakoby wszyscy byli w spisku, a udział nawet odległy, nawet skryte i ciche klaskanie, kończyło się stryczkiem. Więc kiedy Mengistu, nikogo nie wytknąwszy, zamilkł aż do dnia Sądu Ostatecznego, zza biurek zerwało się skrzydlate westchnienie ulgi. Ale na miejsce lęku szubienicznego wystąpił zaraz inny lęk – przed czystką, przed własną, osobistą zagładą. Teraz szczodrobliwy pan nie strącał już do lochu, ale najzwyczajniej odsyłał z pałacu do domu, a taka odprawa oznaczała skazanie na nicość. Dotąd było się człowiekiem pałacu, a więc kimś ważnym, wysuwanym, wymienianym, kształtującym, wpływającym, szanowanym i słuchanym, a wszystko to dawało poczucie istnienia, obecności na świecie, pełni życia, jego wagi i przydatności. I oto pan nasz przywołuje cię w godzinie nominacji i na zawsze odsyła do domu. W jednej sekundzie wszystko znika, przestajesz istnieć. Nikt już nie wymieni, nikt nie wysunie i nie uszanuje. Powtórzysz te same słowa, które wypowiedziałeś wczoraj – ale wczoraj wysłuchali je z nabożeństwem, a dzisiaj nie zwrócą na nie uwagi. Na ulicy ludzie przechodzą obojętnie i już wiesz, że najmniejszy urzędnik prowincjonalny zrobi ci awanturę. Pan nasz przemienił cię w słabe, bezbronne dziecko i wpuścił w stado szakali. Pokaż, co potrafisz! A jeszcze, nie daj Boże, zaczną coś dochodzić, obwąchiwać, poskrobywać. Czasem znowu myślę, że może to i lepsze, żeby poskrobali. Bo jeśli zaczną skrobać, można ponownie zaistnieć, choćby negatywnie i potępieńczo, ale zaistnieć, przestać tonąć, wystawić głowę na powierzchnię, żeby powiedzieli – patrzcie, a ten jeszcze istnieje! W przeciwnym wypadku co zostaje? Zbędność, nicość, zwątpienie, że było życie. Z tego powodu istniał w pałacu taki lęk przed przepaścią, że każdy starał trzymać się naszego pana, nie wiedząc jeszcze, iż cały dwór – co prawda z godnością i powoli – osuwa się na krawędź przepaści.
P.M.:
…i w istocie, przyjacielu, od tamtej chwili, kiedy dym poszedł z pałacu, zaczęła zalewać nas jakaś minusowość. Trudno określić mi, na czym to polegało, ale wszędzie czuło się minusowość, wszędzie się ją dostrzegało, na twarzach ludzi, twarzach jakby pomniejszonych i opuszczonych, bez światła i energii, w tym, co robili i jak to robili, też była minusowość, w tym, co mówili nie mówiąc, w ich byciu nieobecnym, skurczonym, wyłączonym w ich istnieniu wygaszonym, w ich myśleniu krótkodystansowym, niskopoprzeczkowym, w ich dłubaniu przyzagrodowym, małopoletkowym, w ich zapuszczeniu i w zaćmieniu, w całym powietrzu otaczającym, w całym bezruchu-mimo-ruchu, w kieracie, w klimacie, w dreptaniu, we wszystkim czuło się zalewającą nas minusowość. I choć cesarz nadal dekretował i zabiegał, wcześnie wstawał i nie spoczywał, i tak przecież wszystko kończyło się minusowo, coraz bardziej minusowo, bo od tego dnia, kiedy Germame zakończyli życie, a jego brata powiesili na głównym placu miasta, zaczął powstawać między ludźmi i między rzeczami układ minusowy. Jakby ludzie nie mogli zapanować nad rzeczami, które istniały-nie-istniały własnym złośliwym istnieniem, wymykającym się z ludzkich rąk. Zaczarowana siła tych rzeczy była taka, że wszyscy czuli się bezradni wobec ich samoczynnego prawa powstawania i zaniku i nie umieli tej samowoli ani złamać, ani ujarzmić. I to poczucie bezsiły, to stałe przegrywanie, od lepszych odpadanie, wpędzało ich w jeszcze większą minusowość, w zdrętwiałą ornitologię – w osowiałość, w zasępienie, w kuropatwie przyczajenie. Nawet rozmowy zmarniały, straciły wigor i oddech. Rozmowy zaczynały się, ale jakby nie kończyły. Zawsze dochodziły do niewidocznego, ale wyczuwalnego punktu, za którym zapadało milczenie, a w milczeniu tym zawierało się stwierdzenie, że wszystko już wiadome i jasne, ale jasne w sposób ciemny, wiadome w sposób niemożliwy do poznania, władne w swojej bezradności, i potwierdziwszy te prawdy chwilą milczenia, rozmowa zmieniała kierunek i wkraczała w inny temat, w błahy, poboczny temat-odrzut. Pałac osiadał, to czuliśmy wszyscy, weterani czcigodnego pana, których los ocalił przed czystką, czuło się opadanie temperatury, życie coraz dokładniej oprawiane w rytuał, ale coraz bardziej papierowe, zdawkowe, minusowe.
Następnie mówi, że choć cesarz uznał przewrót grudniowy za niebyły i nigdy nie wracał do tego tematu, zamach braci Neway powodował coraz bardziej niszczące dla pałacu skutki. W miarę jak upływał czas, konsekwencje tego przewrotu nie słabły, lecz wzmagały się, stając się przyczyną dalszych zmian w życiu dworu i cesarstwa. Raz ugodzony, pałac nigdy nie zaznał już prawdziwego, łagodnego spokoju. Stopniowo zmieniała się też sytuacja w mieście. W tajnych donosach policji znalazły się pierwsze wzmianki o poruszeniach. Na szczęście – jak mówi – nie były to jeszcze poruszenia na wielką, wywrotową skalę, ale raczej – z początku drgnięcia, drobne wahnięcia, dwuznaczne szmerki, szepty, chichy, jakaś nadmierna wśród ludzi ociężałość, spoczywanie, zwisanie, rozbabranie, jakieś wyrażające się w tym wszystkim unikanie i odmowa. Przyznaje, że na podstawie tych raportów trudno było podejmować czynności porządkowe, gdyż doniesienia te były zbyt mgliste i nawet pocieszająco niewinne, określały tylko, że coś wisi w powietrzu, ale nie było wyraźnie powiedziane, co i gdzie – a bez takiego uściślenia dokądże wysłać czołgi i w jakim kierunku nakazać strzelanie? Najczęściej raporty stwierdzały, że owe szmerki i szepty dochodziły z uniwersytetu – nowej i jedynej w tym kraju wyższej uczelni – w którym zresztą nie wiadomo skąd pojawiły się sceptyczne i nieprzychylne jednostki gotowe miotać krzywdzące i nie sprawdzone oszczerstwa, byle tylko wprawić cesarza w zatroskanie. Mówi dalej, że monarcha, który mimo podeszłego wieku zachowywał zdumiewającą otoczenie przenikliwość, rozumiał lepiej niż jego najbliżsi, że idą nowe czasy i że pora sprężyć się, zaktualizować, przyspieszyć i dorównać. Dorównać, a nawet prześcignąć. Tak jest – upiera się – nawet prześcignąć! Wyznaje – dzisiaj można już o tym mówić – że część pałacu odniosła się do tych ambicji z niechęcią pomrukując prywatnie, że zamiast ulegać pokusie wszelkich niepewnych nowalijek i reform, lepiej byłoby poskromić objawiane przez młodzież ciągoty zagraniczne i wytępić nierozważne opinie, że kraj powinien wyglądać inaczej, że kraj trzeba zmienić. Cesarz jednak nie słuchał ani tych arystokratycznych pomruków, ani uniwersyteckich szmerków, uważając, że wszelkie ekstremy są szkodliwe i przeciwne naturze, i objawiając wrodzoną rozwagę i przezorność, rozszerzył pole swojej władzy i zwiększył zainteresowanie nowymi dziedzinami, co przejawiło się choćby we wprowadzeniu popołudniowych godzin panowania, między czwartą a siódmą, a mianowicie godziny rozwoju, godziny międzynarodowej oraz godziny wojskowo-policyjnej. W tym samym celu cesarz powołał odpowiednie ministerstwa i urzędy, delegatury, filie, reprezentacje i komisje, do których wprowadził zastępy nowych, ludzi, dobrze ułożonych, oddanych i lojalnych. pałac zapełniła kolejna generacja energicznie zdążających do kariery faworytów. Był to, wspomina P.M., początek lat sześćdziesiątych.
P.M.:
Jakaś mania, przyjacielu, ogarnęła ten szalony i nieobliczalny świat, mania rozwoju. Wszyscy chcą się rozwijać! Każdy myśli, jak tu rozwinąć się, i to nie tak zwyczajnie, zgodnie z prawem bożym, że człowiek rodzi się, rozwija i umiera, ale rozwinąć się niebywale, dynamicznie i potężnie, rozwinąć się tak, żeby wszyscy podziwiali, zazdrościli, wymieniali, głowami kiwali. Skąd się to wzięło – nie wiadomo. Ludźmi owładnął jakiś owczy pęd, jakieś pazerne zaślepienie, bo dość, żeby hen, na drugim końcu świata ktoś się rozwinął, a zaraz wszyscy chcą się rozwijać, zaraz napierają, szturmują, żądają, żeby ich też rozwinąć, żeby podnieść i zrównać, a wystarczy, przyjacielu, żebyś zaniedbał te głosy, a natychmiast masz bunty, krzyki, przewroty, negacje, frustracje i zwisanie. A przecież nasze cesarstwo istniało setki, nawet tysiące lat bez wyraźnego rozwoju, a jednak jego władcy byli szanowani, boską czcią otaczani. I cesarz Zera Yakob, i Towodros, i Johannes – wszyscy byli otaczani. Komu przyszłoby do głowy paść przed monarchą na twarz i błagać, aby go rozwinął! Wszelako teraz świat zaczął się zmieniać, z czego dostojny pan z wrodzoną nieomylnością zdał sobie sprawę i szczodrobliwie przystał na ów rozwój, dostrzegając korzyści i uroki kosztownej nowalijki, a jako że zawsze miał słabość do wszelkiego postępu, nawet więcej – lubił postęp, więc i tym razem objawiła się w nim jaśnie dobrotliwa chęć działania i nie ukrywane ambicje, aby po latach syty i uradowany lud zakrzyknął z uznaniem – hej, ten ci nas rozwinął! Toteż w godzinie rozwoju – między czwartą a piątą po południu – pan nasz okazywał szczególną żywość i koncept. Przyjmował korowody planistów, ekonomistów, finansistów, rozmawiał, pytał, zachęcał i chwalił. Jedni planowali, drudzy budowali, no, słowem zaczął się rozwój nie na żarty. Niestrudzony pan jeździł i otwierał a to nowy most, a to gmach, a to lotnisko, nadając tym obiektom swoje imię – most imienia Hajle Sellasje w Ogadenie, szpital imienia Hajle Sellasje w Hararze, sala imienia Hajle Sellasje w stolicy, i tak, co powstało, imię cesarza dostało. A też kamienie węgielne kładł, postępów budowy doglądał, wstęgi przecinał, przy uroczystym uruchomieniu traktora wziął udział, a wszędzie, jak wspomniałem, rozmawiał, pytał, zachęcał i chwalił. W pałacu zawieszono mapę rozwoju cesarstwa, na której – jeżeli czcigodny pan nacisnął guzik – zapalały się światełka, strzałki, gwiazdki, kropki, a wszystkie migotały, mrugały, tak że dostojnicy mogli nacieszyć oko, choć niektórzy widzieli w tym tylko dowód zdziwaczenia monarchy, ale na przykład różne delegacje zagraniczne, czy to afrykańskie, czy światowe, wyraźnie delektowały się widokiem mapy i po wysłuchaniu objaśnień cesarza o światełkach, strzałkach, gwiazdkach i kropkach rozmawiały, pytały, i zachęcały, chwaliły. I tak to szłoby latami, ku radości osobliwego pana i jego dostojników, gdyby nie nasi utyskliwi studenci, którzy od czasu śmierci Germame coraz bardziej zaczęli głowę podnosić, horrenda różne gadać, nierozumnie i jakże obelżywie przeciw pałacowi występować. Młodziankowie ci, miast za dobrodziejstwo oświaty wdzięczność okazywać, puścili się na mętne i zdradliwe wody obmowy i wichrzenia. Niestety, przyjacielu, smutna to prawda, że nie bacząc, iż pan nasz wprowadził cesarstwo na drogę rozwoju, studenci zaczęli wytykać pałacowi demagogię i zakłamanie. Jakże, powiadali, mówić o rozwoju, kiedy bieda aż piszczy! Jakiż to rozwój, kiedy naród ugnieciony nędzą, całe prowincje giną z głodu, mało ludzi ma choćby parę butów, zaledwie garstka poddanych umie czytać i pisać, kto poważnie zachoruje, ten umrze, bo nie ma szpitali ni lekarzy, wokół ciemnota, barbarzyństwo, poniżenie, podeptanie, despotyzm i satrapia, wyzysk i desperacja i tak dalej w tym stylu, drogi przybyszu, wytykali, spotwarzali, a w miarę czasu coraz butniej, coraz bardziej ostro i hardo występowali przeciw cukrowaniu, lukrowaniu korzystając z dobrotliwości czcigodnego pana, który rzadko tylko nakazywał strzelanie do owej zbuntowanej czerni, z każdym rokiem większą i większą masą wywalającej się z bram uniwersytetu. W końcu przyszła pora, w której wystąpili z zuchwałą zachcianką reformowania. Rozwój, ogłosili, jest niemożliwy bez reform. Trzeba chłopu dać ziemię, znieść przywileje, zdemokratyzować społeczeństwo, zlikwidować feudalizm i wyzwolić kraj spod obcej zależności. Spod jakiej zależności, pytam, skoro byliśmy niezależni. Byliśmy niezależnym państwem od trzech tysięcy lat! Oto lekkomyślne i świegotliwe gadanie. Zresztą, pytam, jak reformować, jak reformować, żeby się wszystko nie zawaliło? Jak to ruszyć, żeby nie runęło? Czy jeden z drugim potrafi zadać sobie takie pytanie? Z drugiej strony, jednocześnie rozwijać i nakarmić też trudno, bo skąd brać pieniądze? Nikt nie biega po świecie i nie rozrzuca dolarów. Cesarstwo mało wytwarza i nie ma czym handlować. Więc jak napełnić skarbiec? Oto problem, który nasz wszechwładca traktował z życzliwą i zapobiegliwą troską, przywiązując do niego najwyższą wagę, czemu dawał nieustanny wyraz w czasie godziny międzynarodowej.
T.:
Jakże wspaniałe jest życie międzynarodowe! Wystarczy powspominać nasze wizyty – lotniska, powitania, kwiatów sypanie, w ramiona wpadanie, orkiestry, każda chwila wyszlifowana przez protokół, a dalej – limuzyny, przyjęcia, toasty napisane i przetłumaczone, gala i blask, pochwały, poufne rozmowy, światowe tematy, etykieta, przepych, prezenty, apartamenty, wreszcie zmęczenie, owszem, po całym dniu zmęczenie, ale jakże imponujące i odprężające, jak wytworne i uhonorowane, jak dostojne i godne, jak – właśnie międzynarodowe! A nazajutrz – zwiedzanie, dzieci głaskanie, podarków przyjmowanie, gorączka, program, napięcie, ale przyjemne, doniosłe, które na moment od kłopotów pałacowych uwalnia, zmartwienia imperialne odsuwa, o petycjach, koteriach, spiskach pozwala zapomnieć, choć najżyczliwszy pan przez gospodarzy fetowany, błyskami fleszów rozświetlony, zawsze dopytywał o depesze z wiadomością, co w cesarstwie, co z budżetem, co w wojsku, co u studentów. Tych splendorów światowych dostępowałem nawet ja, który chodziłem w orszaku zaledwie jako dziesiętnik szóstej dziesiątki, ósmej rangi, dziewiątej kondygnacji. Zwróć uwagę, przyjacielu, że pan nasz miał osobliwe upodobania do podróży zagranicznych. Już w roku dwudziestym czwartym, będąc pierwszym monarchą w naszej historii, który opuścił granice cesarstwa, miłościwy pan zaszczycił swoją wizytą kraje Europy. Była w tym jakaś rodzinna skłonność do wizytowania. przejęta po ojcu, zgasłym księciu Makonenie, wysyłanym kilkakroć za granicę przez cesarza Menelika dla pertraktacji z rządami innych państw. Dodam, że pan nasz nie zatracił nigdy tej skłonności, a nawet w przeciwieństwie do zwykłej kolejności losu, kiedy to na starość ludzie coraz chętniej trzymają się domu, niestrudzony pan w miarę upływu lat więcej i więcej podróżował, wizytował, odwiedzał najdalej położone kraje, do tego stopnia zatracając się w tych peregrynacjach, że złośliwi żurnaliści z obcej prasy nazywali go latającym ambasadorem własnego rządu i dopytywali, kiedy zamierza odwiedzić swoje cesarstwo! Ale bo też jest to stosowna chwila, przyjacielu, abyśmy razem wylali swoje żale na niewłaściwość, a nawet malkontenctwo cudzoziemskich gazet, które miast kierować się zbliżeniem, zrozumieniem, gotowe są na wszelką niegodziwość i z nadzwyczajnym upodobaniem mieszają się w sprawy wewnętrzne. Zastanawiam się teraz, dlaczego czcigodny pan, mimo obarczającego ramiona ciężaru lat, coraz częściej i częściej podróżował, wizytował. Wszystkiemu winna owa rebeliancka próżność braci Neway, która na zawsze zburzyła łagodny spokój cesarstwa, bezbożnie i nieodpowiedzialnie wytykając jego odstawanie, zacofanie. A kilku pomienionych żurnalistów wnet to podchwyciło i naszego pana oczerniło. A studenci tego dopadli i przeczytali, choć właściwie nie wiadomo, jak dopadli, bo najłaskawszy pan całkowicie zabronił importu wszelakich kalumnii, i zaczęły się wystąpienia, krytyki, gadanie o zastoju, o rozwoju. Ale pan nasz sam wyczuwał ducha czasu i wkrótce po owej krwawej i hańbiącej cesarstwo rebelii nakazał całkowity rozwój. A nakazawszy, nie miał innego wyjścia, jak tylko udać się w peregrynacje od stolicy do stolicy w poszukiwaniu pomocy, kredytów, kapitałów, bo cesarstwo nasze bosonogie, chudobiedne, dnem mieszka prześwitujące. I tu pan nasz objawił swoją wyższość nad studentami, dowodząc im, że można rozwijać i nie reformować. A jak to, spytasz, przyjacielu, jest możliwe? A tak, że jeżeli pozyska się obcy kapitał, żeby budował fabryki, żadna reforma nie jest potrzebna. I proszę – do reform pan nasz nie dopuścił, a fabryki budowali, budowali, czyli był rozwój. Wystarczy przejechać się ze śródmieścia w stronę Debre Zeit, stoi jedna obok drugiej, nowoczesne, automatyczne! Ale teraz, kiedy już czcigodny pan w tak niestosownym opuszczeniu dokonał żywota, mogę wyznać, że miałem też własne myśli na temat cesarskiego podróżowania, wizytowania. Pan nasz spoglądał głębiej i przenikliwiej niż ktokolwiek z nas. I tak spoglądając rozumiał, że coś się kończy i że jest zbyt stary, aby powstrzymać nadciągającą lawinę. Coraz bardziej stary i bezsilny. Zmęczony, wyczerpany. Coraz bardziej potrzebował uwolnienia, ulgi. I te wizyty były odskokiem, mógł odetchnąć, złapać oddech. Mógł przez moment nie czytać donosów, nie słuchać ryku manifestacji i strzałów policji, mógł przez chwilę nie oglądać twarzy lizusów i pochlebców. Nie musiał, bodaj przez jeden dzień nie musiał rozwiązywać nierozwiązalnego, naprawiać nienaprawialnego, uzdrawiać nieuleczalnego. W tych odległych krajach nikt przeciw niemu nie spiskował, nikt nie ostrzył noża, nikogo nie musiał wieszać. Mógł spokojnie położyć się spać, wiedząc, że wstanie żywy, mógł usiąść z zaprzyjaźnionym prezydentem i porozmawiać jak człowiek z człowiekiem. O tak, przyjacielu, pozwól mi jeszcze raz zachwycić się życiem międzynarodowym. Czyż bez niego ciężar panowania byłby dziś do uniesienia? I gdzież w końcu człowiek ma szukać uznania i zrozumienia, jeśli nie w dalekim świecie, w obcych krajach, w czasie tych intymnych rozmów z innymi władcami, którzy na nasz żal współczującym żalem odpowiedzą, bo sami mają podobne kłopoty i zmartwienia? Ale to wszystko też nie wyglądało tak, jak tu opowiadam. Bo skoro już doszliśmy do tego stopnia szczerości, przyznajmy, że w ostatnich latach panowania naszego dobroczyńcy sukcesów było coraz mniej, utrapień coraz więcej. I mimo zabiegów, monarszych osiągnięć nie przybywało, a jakże w dzisiejszym świecie uzasadnić samego siebie nie mają osiągnięć? Pewnie, można zmyślać, dwa razy dodawać, tłumaczyć, ale wtedy zaraz podnoszą się wichrzyciele i miotają kalumnie, a taka jakaś wytworzyła się przewrotność i nieobyczajność, że prędzej dadzą wiarę wichrzycielom niż mowie tronowej. Więc przenajwyższy pan wolał wyprawiać się za granicę, bo tam występując, spory łagodząc, rozwój zalecając, braci-prezydentów na dobrą drogę wyprowadzając, troskę o losy ludzkości wyrażając z jednej strony salwował się przed męczącymi kłopotami krajowymi, z drugiej zyskiwał zbawienną rekompensatę w postaci wyższego splendoru i życzliwych pochwał innych rządów i dworów. Bowiem wypada pamiętać, że pan nasz mimo trudów tak długiego żywota nawet w chwilach największej próby i zniechęcenia nigdy nie poprzestawał walki i mimo owego znużenia i potrzeby rekompensat, ani przez moment nie myślał odstąpić tronu, a przeciwnie, w miarę gromadzenia się przeciwności i opozycji ze szczególną pilnością przestrzegał godziny wojskowo-policyjnej, w czasie której wzmacniał trwałość cesarstwa i konieczny porządek.
B.H.:
Najpierw podkreślę, że pan nasz będąc najwyższą i ponad prawem stojącą osobistością w cesarstwie – gdyż sam stanowiąc jedyne źródło prawa nie podlegał jego normom i postanowieniom – był najwyższym we wszystkim, co istniało, co przez Boga lub ludzi zostało powołane do życia, a więc także najwyższym dowódcą armii i nadkomendantem policji. Z obu funkcji wynikał obowiązek szczególnej troski i wnikliwego nadzoru tych instytucji, zwłaszcza że wypadki grudniowe dały dowód haniebnych nieporządków, obelżywej niesubordynacji, a nawet świętokradczej zdrady, jakie zagnieździły się w szeregach gwardii cesarskiej i w policji. Szczęśliwie jednak generałowie wojska w tej nieoczekiwanej godzinie próby dowiedli swojej lojalności, umożliwiając cesarzowi dostojny, choć bolesny powrót do pałacu, ale uratowawszy naszemu panu tron, zaczęli teraz nachodzić dobrodzieja domagając się zapłaty za tę przysługę. Taka bowiem przyziemność panowała w armii, że przeliczali lojalność na pieniądze, a nawet oczekiwali, iż szczodrobliwy pan z własnej inicjatywy będzie im coraz bardziej napychać kieszenie, niepomni, że przywileje korumpują, a korupcja plami honor munduru. A ta zadziorność i tupet generałów armii udzielała się również komendantom policji, którzy też pragnęli, aby ich korumpować, garściami przywilejów obsypywać, kieszenie napychać. A wszystko stąd, że bacząc na postępującą słabość pałacu, sprytnie wydedukowali, iż monarcha nasz może ich teraz często potrzebować i że oni stanowią koniec końców najpewniejszą, a w chwilach krytycznych – jedyną ostoję władzy wszechwładnej. Przezorny pan musiał tedy wprowadzić godzinę wojskowo-policyjną, w czasie której rozdawał wyższym oficerom sowite fawory i przejawiał troskę o stan owych instytucji zapewniających porządek i wewnętrzną, a przez lud błogosławioną, stabilizację. Tak sobie z pomocą miłościwego pana wzmiankowani generałowie dobrze życie ułożyli, że w naszym cesarstwie, w którym żyło trzydzieści milionów rolników, a ledwie sto tysięcy żołnierzy i policjantów, rolnictwo dostawało jeden procent budżetu państwa, a wojsko i policja – czterdzieści. Z tego powodu studenci mieli kolejną pożywkę dla pustego mędrkowania, szkalowania. Ale czy słusznie? To przecież pan nasz stworzył pierwszą w historii kraju regularną armię opłacaną z jednej, cesarskiej kasy. Przed nim istniało tylko wojsko brane z pospolitego ruszenia, które na wezwanie ruszało ze wszystkich zakątków cesarstwa na pole bitwy, grabiąc po drodze co się dało, łupiąc napotkane wsie, siekąc chłopów, trzebiąc bydło. Po takich przeprawach, a nie miały one końca. monarchia wyglądała jak smutne pobojowisko, rumowisko i nigdy nie mogła stanąć na nogi. Natomiast czcigodny pan karcił łupiestwo, zabronił zwoływać pospolite ruszenie i powierzył Anglikom misję stworzenia stałego wojska, co też nastąpiło po wypędzeniu Włochów. Dostojny pan przepadał za swoją armią, chętnie odbierał parady i lubił przywdziewać mundur cesarsko-marszałkowski uświetniony kolorowymi rzędami orderów i medali. Jednakże jego imperialna godność nie pozwalała mu wnikać zbyt dokładnie w szczegóły życia koszarowego i badać położenie prostego żołnierza i niższych oficerów, a pałacowa maszyna odczytująca szyfry wojskowe widocznie szwankowała, dość że z czasem okazało się, iż cesarz nie wiedział, co dzieje się za murami dywizji, co – niestety – zemściło się później fatalnie na losach tronu i cesarstwa.
P.M.:
…a w następstwie dbałości naszego dobroczyńcy o rozwój sił porządku i objawianej na tym polu hojności tylu policjantów namnożyło się w ostatnich latach jego panowania, tyle wszędzie pojawiło się uszów, wystających z ziemi, przy klejonych do ścian, latających w powietrzu, uwieszonych do klamek, czyhających w urzędach, przyczajonych w tłumie, sterczących w bramach, tłoczących się na rynkach, że ludzie aby bronić się przed plagą donosicieli – nie wiadomo jak, gdzie i kiedy, bez szkół, bez kursów, bez płyt i słowników nauczyli się drugiego języka, szybko, poliglotycznie opanowali no wy język, przyswoili go i doszli w tym do niebywałej wprawy, tak że my, prości i nieoświeceni, staliśmy się nagle narodem dwujęzycznym. Wielce to było pomocne w życiu, a nawet ratowało życie, ratowało spokój i pozwalało istnieć. Każdy z języków posiadał różne słownictwo i różny sens, a nawet różną gramatykę, a jednak wszyscy umieli uporać się z tymi trudnościami i w porę wypowiedzieć się we właściwym języku. Jeden język służył do mówienia zewnętrznego, drugi – wewnętrznego, pierwszy będąc słodkim, a drugi – gorzkim, pierwszy gładzonym, a drugi – chropawym, ten – na wierzch wywalonym, ów do gardła podwiniętym. A już każdy miarkował podług układu i okoliczności, czy ów język wyciągnąć, czy schować, czy odsłonić, czy zakryć.
M.:
I pomyśleć, łaskawco, że pośród owego rozkwitania, rozwijania, pośród tej przez naszego monarchę głoszonej pomyślności, dostatniości – nagle wybucha powstanie. Jak grom z jasnego nieba! W pałacu zdumienie, zaskoczenie, bieganie, głowy urwanie, czcigodnego pana pytanie – skąd się wzięło powstanie? A jakże nam, sługom kornym, na to odpowiedzieć? Przecież wypadki chodzą po ludziach, więc mogą również chodzić po cesarstwie i oto właśnie, w roku sześćdziesiątym ósmym, zdarzył się nam ten wypadek, że w prowincji Godżam chłopi skoczyli władzy do gardła. Wszystkim notablom zdawało się to nad wyraz niepojęte, ponieważ lud mieliśmy uległy, pogodzony, bogomyślny, wcale do rebelii nieskłonny, a tu – powiadam – ni z tego, ni z owego – bunt! W naszym obyczaju pokora to rzecz najważniejsza i nawet dostojny pan, będąc pacholęciem, swojego ojca w buty całował. A jeżeli starsi pożywali, dzieci musiały stać odwrócone twarzą do ściany, żeby nie brała ich bezbożna pokusa równania się z rodzicami. Wspominam o tym, łaskawco, abyś wiedział, że w takim kraju jeżeli już poddani zaczynają się burzyć, musi być tego jakaś nadzwyczajna przyczyna. Otóż przyznajmy tu, że tą przyczyną stała się pewna niezręczna nadgorliwość ministerstwa finansów. Były to lata zarządzonego rozwoju, który przyniósł nam tyle utrapień. A dlaczego utrapień? A dlatego, że pan nasz orędując rozwojowi, rozbudzał apetyty i zachcianki podwładnych, a ci chętnie dając się rozbudzać myśleli, że rozwój to przyjemność i smakołyk, i dalejże domagać się strawy i poprawy, kroci i łakoci. A już największe zmartwienia wynikały z powodu postępów oświaty, bo mnożyło się tych, co ukończyli szkoły, więc trzeba było upychać ich po urzędach, co sprawiło, że biurokracja rozpęczniała, zogromniała i coraz więcej pieniędzy z pańskiej kasy wyciągała. A urzędników jakże gonić, jeśli to podpora najbardziej trwała i lojalna? Urzędnik pokątnie obmówi, wewnętrznie zaburczy, ale wezwany do porządku zamilknie, a jeśli trzeba – stawi się i wesprze. A dworzan też nie można gonić, boć to najbliższa rodzina pałacowa. I oficerów też nie – bo ci zapewniali spokojny rozwój. I tak to w godzinie kasy stawiało się mrowie ludzi, a woreczek już skurczył się do szczętu, gdyż z każdym dniem dobrotliwy pan musiał płacić za lojalność coraz większe pieniądze. A ponieważ koszty lojalności rosły i rosły, wypadła pilna potrzeba zwiększenia dochodów i wtedy właśnie ministerstwo finansów nakazało chłopom płacić nowe podatki. Dzisiaj wolno mi już powiedzieć, że była to decyzja osobliwego pana, ale że cesarz, jako łaskawy dobroczyńca, nie mógł wydawać postanowień przykrych i nieszczęsnych, wszelki dekret, który nakładał nowy ciężar na ramiona ludu, dawany był pod firmą jakiegoś ministerstwa. Jeżeli lud nie mógł tego ciężaru udzierżyć i wszczynał rebelię, szczodrobliwy pan łajał ministerstwo i zmieniał ministra, choć nigdy nie czynił tego natychmiast, nie chcąc stwarzać poniżającego wrażenia, że monarcha zezwala, aby rozpasany motłoch robił mu porządki w pałacu. Raczej odwrotnie – kiedy uznawał potrzebę okazania monarszej wszechwładzy, podnosił najbardziej nielubianych dygnitarzy do wysokich godności, jakby chcąc powiedzieć – a zyg-zyg, patrzcie, kto tu naprawdę rządzi, czyniąc możliwe z niemożliwego! i w ten sposób dobrotliwie przekomarzając się z podwładnymi, czcigodny pan dowodził swojej siły i powagi. I oto, łaskawco, z prowincji Godżam dochodzą meldunki, że chłopi warcholą, burzą się, kwestorom czaszki łupią, wieszają policjantów, gonią notabli, palą dwory, niszczą zbiory. Gubernator raportuje, że buntownicy szturmują urzędy, a gdzie dopadną cesarskich ludzi, tam ich lżą, katują, następnie ćwiartują. Im dłużej, widać, pokora, zmilczenie, ciężarów znoszenie, tym większa potem nieżyczliwość i okrucieństwo. A w stolicy już studenci występują, buntowników chwalą, palcem dwór wytykają, kalumnie ciskają. Szczęśliwie, że ta prowincja daleko położona, więc można było ją odciąć, wojskiem otoczyć, ogień otworzyć, rebelię wykrwawić. Ale nim to nastąpiło, wielki strach czuło się w pałacu, boć nigdy nie wiadomo, jak daleko rozleje się taki wrzątek, i dlatego przenikliwy pan, widząc, jak chwieje się cesarstwo, najpierw posłał do Godżam siepaczy, żeby chłopom głowy zdejmowali, ale potem wobec niepojętego oporu buntowników kazał nowe podatki odwołać i połajał ministerstwo za pomienioną nadgorliwość. Czcigodny pan łajał urzędników, którzy nie pojmowali jednej prostej zasady – zasady drugiego worka. Lud bowiem nigdy nie burzy się z tego powodu, że dźwiga ciężki wór, nigdy nie burzy się z powodu wyzysku, ponieważ nie zna on życia bez wyzysku, nie wie, że ono istnieje, a jakże można pożądać czegoś, czego nie ma w naszym wyobrażeniu? Lud wzburzy się dopiero wtedy, kiedy nagle, jednym ruchem ktoś spróbuje wrzucić mu na plecy drugi wór. Chłop wtedy nie wytrzyma, padnie twarzą w błoto, ale zerwie się i chwyci siekierę. I to, łaskawco, chwyci siekierę nie dlatego, żeby już żadną siłą nie mógł dźwignąć owego drugiego wora, nie, on by go dźwignął! Chłop zerwie się, ponieważ odczuwa to tak, że chcąc nagle i jakby cichcem wrzucić mu drugi wór na plecy, próbowałeś go oszukać, potraktowałeś go jako bezmyślne zwierzę, podeptałeś resztkę jego zdeptanej godności biorąc go za durnia, który nic nie widzi, nie czuje, nie rozumie. Człowiek chwyta za siekierę nie w obronie swojej kieszeni, tylko swojego człowieczeństwa, tak, łaskawco, i dlatego pan nasz skarcił urzędników, którzy dla własnej wygody i próżności, miast po trochu, małymi mieszkami ciężarów dokładać, od razu, wyniośle spróbowali rzucić na plecy cały wór. Zaraz też pan nasz, chcąc mieć na przyszłość spokój w cesarstwie, zagonił urzędników, żeby mieszki szyli i dopiero po małym mieszku, a z przerwami, ciężary doczepiali, bacząc pilnie po minach tragarzy, czy zdzierżą jeszcze trochę, czy już nie, czy jeszcze krzynę dołożyć, czy dać odsapnąć. W tym, łaskawco, mieściła się cała sztuka, aby nie tak od razu, grubo, na oślep, tylko dobrotliwie, z troską, po twarzach czytać, kiedy można dołożyć, kiedy zakręcić, a kiedy odkręcić. I tak idąc wedle wskazań monarchy, po czasie, gdy już krew wsiąkła, a dymy wiatr rozegnał, znów jęli urzędnicy podatków dokładać, ale już dawkując, mieszkując, łagodnie, ostrożnie, a chłopi wszystko znieśli i nie czuli obrazy.
Z.S-K.:
No więc w rok po owym powstaniu w Godżam, które ukazując zaciekłą i bezwzględną twarz ludu poruszyło pałacem i napędziło lęku wyższym dostojnikom – ale nie tylko im, bo i nam, sługom podrzędnym, też skóra zaczynała cierpnąć, spotkało mnie osobliwe nieszczęście, gdyż syn mój, Hailu, w tych przygnębiających latach student uniwersytetu, zaczął myśleć. Tak jest, zaczął myśleć, a muszę objaśnić cię, przyjacielu, że myślenie było w tamtych czasach dotkliwą niedogodnością, a nawet kłopotliwą ułomnością i jaśnie wysoki pan w swojej nieustającej trosce o dobro i wygodę podwładnych nigdy nie zaniedbywał starań, aby ich przed tą niedogodnością i ułomnością chronić. Wszak po cóż mieli tracić czas, który powinni oddawać sprawie rozwoju, zakłócać swój spokój wewnętrzny i nabijać głowy wszelką nieprawomyślnością? Nic przyzwoitego i łagodnego nie mogło wyniknąć z faktu, że ktoś postanowił myśleć albo nieopatrznie i wyzywająco wdał się w towarzystwo tych, którzy myśleli. A taką, niestety, nieostrożność popełnił mój lekkomyślny syn, co jako pierwsza zauważyła moja żona, której instynkt matczyny podpowiedział, że nad naszym domem gromadzą się ciężkie chmury, i która pewnego dnia powiada mi, że chyba Hailu zaczął myśleć, ponieważ wyraźnie posmutniał. A tak wtedy było, że ci, którzy rozglądali się po cesarstwie i zastanawiali się nad tym, co ich otaczało, chodzili smutni i zamyśleni, z jakąś niespokojną zadumą w spojrzeniu, jakby przeczuwając coś nieokreślonego, niewypowiedzianego. Najczęściej spotykało się takie twarze wśród studentów, którzy – dodajmy tu – sprawiali naszemu panu coraz więcej przykrości. Aż dziw, że policja nigdy nie wpadła na ten trop, na ów związek między myśleniem a nastrojem, ponieważ gdyby w porę dokonała tego odkrycia, łatwo mogłaby unieszkodliwić pomienionych myślicieli, którzy swoim malkontenctwem, sarkaniem i złośliwą opieszałością w okazywaniu zadowolenia tyle utrapień i kłopotów sprowadzili na głowę czcigodnego pana. Cesarz jednak, większą okazując bystrość niż jego policjanci, rozumiał, że smutek może nakłaniać do myślenia, zniechęcenia, gwizdania, zwisania i dlatego nakazywał w całym cesarstwie rozrywki, zabawy, tańce, przebierańce. Sam dostojny pan polecał pałac oświetlać, ubogim uczty wydawał, do wesołości zachęcał. A kiedy się najedli, wytańczyli, pana swojego chwalili. A trwało to latami, a tak już owa rozrywka ludziom głowy zatkała, zaszpuntowała, że kiedy się spotykali, tylko o rozrywaniu gadali, śmiechem się przebijali, dziwostwory wspominali, baśnie powtarzali. A chociaż bieda, ale hoc. Chociaż marnie, ale figlarnie. Choć goło, ale wesoło. A tylko tym, którzy myśleli, widząc, jak wszystko szarzeje, karleje, w błotku się tapla, w liszaj obłazi, ani do figlów było, ani do wesołości. Przy tym jeszcze utrapienie wszystkim sprawiali, do myślenia ich nakłaniając, ale inni, choć nie myślący, mądrzejsi byli, nie dawali się wciągać i jeśli studenci brali się do gadania, wiecowania, ci uszy zatykali i czym prędzej znikali. Bo po co wiedzieć, jeśli lepiej nie wiedzieć? Po co trudniej, jeśli można łatwiej? Po co gadać, jeśli dobrze pomilczeć? Po co wdawać się w sprawy cesarstwa, jeśli w swoim domu tyle do zrobienia, do kupienia? Otóż, przyjacielu, widząc, w jak niebezpieczną wyprawę puszcza się mój syn, starałem się go odwodzić, odciągać, do rozrywki zachęcać, na wycieczki wysyłać, już nawet wolałbym, żeby nocnemu życiu się oddał niż tym potępieńczym spiskom i manifestom. Wyobraź sobie to moje strapienie, zgnębienie, że ojciec w pałacu, a syn w antypałacu, że wychodzę na ulicę chroniony przez policję przed własnym dzieckiem, które manifestuje, kamieniem się zamierza. Mówiłem mu – a dajże ty spokój z myśleniem, do niczego ono nie prowadzi, zostaw myślenie, weź się za swawolenie, popatrz na innych, którzy mądrych słuchają, jak chodzą pogodni, czoła mają bezchmurne, śmiechem się przebijają, w rozrywce wyżywają, a jeśli już strapienia ich nachodzą, to takie, jak by tu kieszeń nabić, a ku podobnym zatroskaniom, zabieganiom pan zawsze dobrotliwie się odnosi i o tym, jak by tu ulżyć, ocieplić, nieustannie myśli. A jakże – powiada mi Hailu – może być przeciwieństwo między myślącym a mądrym, jeśli on niemyślący, to znaczy, że niemądry. A właśnie, że mądry – mówię – tyle że on myśl w bezpieczne miejsce nakierował, w ustronie, w zacisze, a nie między młyńskie koła huczące, miażdżące, a tam tak ją uklepał, przyklepał, że nikt nie może się przyczepić, oskarżyć, a i on sam już zapomniał, gdzie ona jest, i bez niej nauczył się obywać. Ale gdzie tam! Hailu żył już w innym świecie, bo w onym czasie uniwersytet, blisko pałacu położony, przemienił się już w prawdziwy antypałac, a tylko odważni mogli się tam zapuszczać, bo przestrzeń między dworem a uczelnią coraz bardziej przypominała pole bitewne, na którym rozstrzygały się teraz losy cesarstwa.
Wraca myślą do wydarzeń grudniowych, kiedy dowódca gwardii cesarskiej, Mengistu Neway, przyszedł na uniwersytet, aby pokazać studentom suchy chleb, który zamachowcy dali do jedzenia najbliższym ludziom monarchy. Wydarzenie to było wstrząsem, jakiego studenci nigdy nie zapomnieli. Jeden z najbardziej zaufanych oficerów H.S. przedstawiał im cesarza – osobę boską, o cechach nadprzyrodzonych – jako człowieka, który tolerował w pałacu korupcję, stał na straży zacofanego systemu i godził się z nędzą milionów podwładnych. Od tego dnia zaczęli walkę, a uniwersytet nie zaznał już spokoju. Burzliwy konflikt między pałacem i uczelnią, trwający blisko czternaście lat, pochłonął dziesiątki ofiar i zakończył się dopiero detronizacją cesarza. W tych latach istniały dwa wizerunki H.S. Jeden – znany opinii międzynarodowej – przedstawia cesarza jako nieco egzotycznego, ale dzielnego monarchę, odznaczającego się niespożytą energią, bystrym umysłem i głęboką wrażliwością, który stawił czoła Mussoliniemu, odzyskał cesarstwo i tron, miał ambicję rozwijania swojego państwa oraz odgrywania ważnej roli w świecie. Drugi – formowany stopniowo przez krytyczną i początkowo niewielką część opinii rodzimej – ukazywał monarchę jako władcę zdecydowanego za wszelką cenę bronić swojej władzy i przede wszystkim jako wielkiego demagoga i teatralnego paternalistę, który słowami i gestami osłaniał sprzedajność, tępotę i serwilizm rządzącej elity, przez niego stworzonej i hołubionej. Oba te wizerunki były zresztą, jak to w życiu, prawdziwe, H.S. miał osobowość złożoną, dla jednych był pełen uroku, u innych budził nienawiść, jedni go wielbili, inni przeklinali. Rządził krajem, w którym znane były tylko najokrutniejsze metody walki o władzę (lub jej utrzymanie), w którym wolne wybory zastępował sztylet i trucizna, dyskusję – strzał i szubienica. Był produktem tej tradycji, sam po nią sięgał. A zarazem rozumiał, że jest w tym jakaś niemożliwość, jakaś niestyczność z nowym światem. Ale nie mógł zmienić systemu, który go trzymał u władzy, a władza była dla niego ponad wszystko. Stąd ucieczki w demagogię, w ceremoniał, mowy tronowe o rozwoju, jakże puste w tym kraju przygniatającej biedy i ciemnoty. Był wielce sympatyczną postacią, przenikliwym politykiem, tragicznym ojcem, chorobliwym sknerą, skazywał niewinnych na śmierć, winnych ułaskawiał, ot, kaprysy władzy, labirynty polityki pałacowej, dwuznaczności, ciemności, nikt ich nie przeniknie.
Z.S-K.:
Zaraz po powstaniu w Godżam książę Kassa chciał zebrać lojalnych studentów i zrobić manifestację poparcia dla cesarza. Wszystko było już gotowe, portrety i transparenty, kiedy dostojny pan dowiedział się o tym i ostro skarcił księcia. O żadnych manifestacjach nie mogło być mowy. Zaczną od poparcia, a skończą obelgami! Zaczną wiwatować, a później przyjdzie ogień otwierać. I proszę, przyjacielu, jeszcze raz czcigodny wszechwładca dowiódł swojej podziw budzącej przenikliwości. W powszechnym bałaganie nie zdołano już bowiem manifestacji odwołać. A kiedy ruszył pochód poparcia, składający się z policjantów przebranych za studentów, wnet dołączyła wielka i zbuntowana masa studencka i złowroga ta czerń zaczęła toczyć się w stronę pałacu, a nie było innego wyjścia, jak wystawić wojsko i nakazać przywrócenie porządku. W nieszczęsnym i przelewem krwi zakończonym starciu zginął przywódca studentów – Tilahum Gizaw. I jakaż to ironia, że poległo też kilku owych policjantów, zupełnie przecież niewinnych! Pamiętam, że było to w końcu grudnia roku sześćdziesiątego dziewiątego. Nazajutrz przeżyłem jakże okrutny dzień, bo Hailu i wszyscy jego koledzy poszli na pogrzeb. a taki tłum zgromadził się przy trumnie, że zrobiła się z tego nowa manifestacja, a nie można już było dłużej pozwolić na ciągłe stolicy poruszenie, wzburzenie, więc dostojny pan wysłał wozy pancerne i nakazał nadzwyczaj ścisłe przywrócenie porządku. A z powodu onej nadzwyczajnej ścisłości zginęło ponad dwudziestu studentów, a nie policzę, ilu było rannych i aresztowanych. Pan nasz polecił zamknąć na rok uczelnię, czym uratował życie wielu młodych ludzi, bo gdyby studiowali, wiecowali, na pałac następowali, znowu monarcha musiałby odpowiadać pałowaniem, strzelaniem, krwi przelewaniem.