Używając słów powszechnie uznanych za obelżywe, wyjaśniłem mu dobitnie, co sądzę o jego pomyśle. Podprowadził mnie do okna, wskazał niedbałym gestem usytuowany niedaleko basen przeciwpożarowy.

- Jeśli spóźnisz się choć minutę, ci panowie zapewnią ci poranną kąpiel - obiecał.

Obaj „panowie” wykrzywili się uśmiechu, co stanowiło dość przerażający widok. Najwyraźniej skrócenie mięśni będące efektem intensywnych ćwiczeń siłowych dotyczyło w ich przypadku także twarzy.

- Jeszcze o tym porozmawiamy - wycedziłem ze złością, przechodząc do łazienki.

- A jakże - odparł Anton z cieniem uśmiechu na ustach.

Byłem gotowy minutę przed czasem, zdążyłem bez problemu, tyle że pominąłem golenie - nie przypuszczałem, aby kogoś zbulwersował mój zarost. Zszedłem do jadalni i razem z innymi żołnierzami zasiadłem do śniadania. Pilnujący mnie sierżanci wyglądali na nieco rozczarowanych, chyba wiązali jakieś plany z tym basenem przeciwpożarowym…

Tym razem nie było żadnych frykasów - ot, przeciętne, wojskowe żarcie, może nieco powyżej średniej. Jadłem bez specjalnego apetytu, nadal dokuczała mi głowa. Pod koniec posiłku dosiadł się do mnie Anton, tak jak wszyscy ubrany w mundur polowy, w ciężkich, desantowych butach.

- W dawnych czasach wymyślono w Rosji niekonwencjonalną metodę leczenia - zagaił. - Jeśli ktoś był ciężko chory, a lekarstwa nie pomagały, ściągano go z łóżka, dawano w ręce spory kamień i kazano biec. Wynajęty dżygit poganiał batem, by chory żwawo przebierał nóżkami. - Przesłał mi złośliwy uśmieszek.

- Boli mnie głowa - warknąłem. - Chcę jakiś środek…

- Boli cię nie tylko głowa - powiedział, poważniejąc - jednak wyleczymy cię i z tego. Za chwilę zacznie się bieg, po przyjacielsku radzę ci: staraj się, jak potrafisz najlepiej. Bo na trasie będzie sporo chętnych do pomocy dżygitów…

Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć, ktoś ostrym głosem podał komendę, wszyscy stanęli na baczność. Wszyscy, oprócz mnie. Do sali wszedł pułkownik, którego pamiętałem z pierwszej wizyty w ośrodku Specnazu. Niedźwiedziowaty, o dobrodusznej, okrągłej twarzy. Popatrzył na mnie przez chwilę, póki nie podniosłem się i nie pomachałem mu ręką. Chciałem delikatnie przypomnieć obecnym, że ja nie jestem w Specnazie… Odpowiedział mi uśmiechem, nie wyglądał na urażonego.

- Zaczynamy! - ogłosił.

Wyszliśmy z jadalni, wszyscy ustawili się w kolejce przed magazynem broni.

- Ja też? - spytałem Antona.

- Jak najbardziej - potwierdził. - Miejsce dla kapitana Korpackiego! - zawołał. - Nie może już wytrzymać, tak się rwie do czynu.

Rozległy się śmiechy, wypchnięto mnie na początek kolejki.

- Korpacki, Korpacki… - zamruczał wydający ekwipunek porucznik. - A, już mam! Karabin, cztery magazynki z amunicją, dwa flashbangi, kamizelka taktyczna, hełm. Bez plecaka - zakończył.

- Poproszę abakan - powiedziałem, widząc, że wyjmuje ze stojaka kałasznikowa. Uniósł brwi, ale wymienił mi broń bez słowa.

Wiedziałem, że Rosjanie nie przepadają za efektem „Projektu Abakan”, nazywanym oficjalnie AN-94 albo automatem Nikonowa. Podobno udało się zmniejszyć rozrzut pocisków w serii dwustrzałowej, ale umieszczona pomiędzy ogniem pojedynczym a seryjnym opcja strzelania dwustrzałowego i tak nigdy nie była użytkowana w warunkach bojowych, bo w walce nikt nie ma możliwości spoglądania na przełącznik rodzaju ognia. Albo można zmieniać tryb prowadzenia ognia na ślepo, albo nikt z niego nie korzysta. W abakanie sprawdzały się tylko ustawienia skrajne, nic nie lepsze niż w kałasznikowie.

- No proszę - odezwał się któryś. - A Polacy jednak preferują Nikonowa.

- Preferują? - Popatrzyłem ze zdziwieniem. - Chcę po prostu postrzelać z karabinu Stalkera. No wiecie, z tej gry Stalker - dodałem, widząc zaskoczone twarze. - Tam jest taki karabin, obokan, twórcy gry wzorowali się na automacie Nikonowa.

Odpowiedział mi zbiorowy wybuch śmiechu.

- Też w to grałem! - krzyknął wysoki blondyn z odznaką piechoty morskiej na mundurze. - Tylko uważaj, Stalkerze, nie zabij Giennaszy na punkcie kontrolnym, on wygląda jak Kontroler!

- Nie, bardziej jak zombie - sprostował Anton, ocierając łzy rozbawienia.

Stanąłem pod ścianą i załadowałem karabin, schowałem granaty hukowe. Na szczęście były to niemieckie NICO, zdarzało się, że amerykańskie urywały żołnierzom palce.

Po kilku minutach wszyscy pobrali wyposażenie i ruszyliśmy na poligon. Głowa nadal pulsowała boleśnie. Miałem nadzieję, że organizatorzy nie planują niczego poza biegiem - nieźle strzelałem z pistoletu, ale z karabinem było już gorzej. No i Nikonowa miałem w ręku pierwszy raz w życiu…

Na punkcie kontrolnym sporządzono listę i ruszyliśmy. Dostosowałem tempo do innych, jestem sprawny fizycznie, ale nigdy nie biegałem na dłuższe dystanse, mój rekord to trzydzieści kilometrów z okazji jakiegoś zakładu. Dochodziłem potem do siebie przez tydzień.

Przez pierwsze kilka minut Anton towarzyszył mi i bez śladu zadyszki rozwijał swoją teorię dotyczącą biegu z obciążeniem oraz jego wpływu na nieuleczalne przez konwencjonalną medycynę choroby. Miałem ochotę go skląć, ale oszczędzałem oddech.

- Oczywiście, zdarzało się, że pacjent zmarł - perorował z uśmiechem. - Jednak odsetek zgonów bynajmniej nie przewyższał tego szpitalnego.

Zakończywszy tym optymistycznym stwierdzeniem swoją tyradę, wyprzedził mnie na zakręcie i zniknął w tłumie przede mną. Odczuwałem coraz większe zmęczenie, pot zalewał mi oczy. Było chłodno, zaledwie kilka stopni powyżej zera, padający przez noc deszcz sprawił, że wiodąca przez las droga stała się błotnista. Gdzieś koło dziesiątego kilometra zaczęły się odcinki specjalne. Początkowo nie było to nic wielkiego, ot, kombinacje ustawionych w różnym położeniu drążków i drabinek, jakiś betonowy, wysoki na dwa metry mur. Potem zaczęło się robić nieprzyjemnie: równoważnie, wąskie kładki umieszczone kilka metrów nad ziemią, doły z błotem, które trzeba było pokonywać na kolanach, trzymając broń nad głową. Po trzech godzinach takiej rozrywki byłem skrajnie wyczerpany. Mimochodem zauważyłem, że dręczący mnie ból głowy w którymś momencie zniknął niepostrzeżenie. Bolały mnie za to ramiona i barki, żywym ogniem paliły mięśnie nóg, miałem otarte stopy. Usytuowane co dziesięć kilometrów punkty kontrolne oferowały wodę do picia i plasterki cytryny.

Nie wiedziałem, ile przebiegłem, wielokrotnie podnosiłem się po upadku z ziemi i zataczając się, podążałem naprzód, jak wszyscy. W pewnym momencie poczułem przypływ sił, jakby mój organizm uznał, że aplikowany mu wysiłek nie przekracza jego możliwości. Zastanawiałem się nawet, czy nie jest to spowodowane alchemiczną miksturą, jednak szybko porzuciłem te rozważania. W sytuacji, kiedy trzeba było walczyć o każdy oddech i każdy metr, myślenie męczyło.

Na przedostatnim punkcie kontrolnym strzelaliśmy do tarcz. Na moją cześć jedną z nich ozdobiono rosyjskim napisem „Zombie”… Na szczęście dystans nie był zbyt wielki i nie skompromitowałem się, pudłując sromotnie. Użyliśmy też flashbangów. Kiedy dobiegaliśmy do mety, ogarnęło mnie uczucie podobne do euforii: dałem radę, oddychałem, żyłem! Przybiegłem jako jeden z ostatnich, jednak, jak się przekonałem, nie był to jeszcze koniec atrakcji. Ciężko dyszący, słaniający się na nogach żołnierze zdejmowali oporządzenie i ustawiali się na wytyczonych za pomocą kolorowych linek ringach.

- Trzy walki po pięć minut - poinformował mnie Anton.

Z satysfakcją zauważyłem, że także oddychał z wysiłkiem.

- Każdy walczy z jednym z instruktorów, jeśli robi to zbyt pasywnie, dolicza mu się do każdej rundy parę minut, a w ekstremalnych przypadkach dodaje drugiego przeciwnika - kontynuował.

Przebrałem się w dresy, założyłem ochraniacze i kask na głowę. Wszystko pod gołym niebem, w padającym coraz silniej deszczu. Zacisnąłem zęby, wiążąc sznurówki sportowych butów - grube, wełniane skarpety miałem przesiąknięte krwią. Jak zauważyłem, nie ja jeden.

- Gong! - krzyknął nadzorujący walki porucznik, wypychając mnie na ring.

Mój przeciwnik - wypoczęty, gibki mężczyzna o surowej, gładko wygolonej twarzy zaatakował serią okrężnych kopnięć. Jedno z nich udało mi się zablokować i podcięciem posłałem go na ziemię.

- Atakuj! - wrzasnął obserwujący starcie oficer, widząc, że zatrzymałem się niepewnie.

Chwila wahania kosztowała mnie kilka uderzeń w głowę i dwa kopniaki w udo. Na moment weszliśmy w klincz, po chwili znowu wymieniliśmy ciosy. Dochodziły mnie okrzyki i przekleństwa innych walczących, obok toczyło się kilkanaście pojedynków naraz. Nie wiem, jak przetrwałem pierwszą rundę, po trwającym dwie minuty odpoczynku wyszedłem znowu na ring. I jeszcze raz. Do ostatniego starcia doliczono mi karną minutę, kiedy się skończyło, miałem posiniaczone żebra i golenie, krwawiłem z rozbitych warg. Z otępienia wyrwało mnie kolejne polecenie.

- Przebierać się z powrotem i z całym ekwipunkiem biegiem do łaźni! - wrzasnął z furią przysadzisty kapitan o lekko skośnych oczach. - Jazda!

Łaźnia parowa znajdowała się kilometr dalej, nie wiedziałem, skąd biorę siły, żeby do niej dotrzeć. Jednak dotarłem biegiem. Wyglądało na to, że tym razem to naprawdę koniec zabawy. Poczułem nawrót euforii. Podbiegając do niskiego, zbudowanego z drewna budynku, zawyłem tryumfalnie i nacisnąłem spust, strzelając w ścianę tuż pod dachem. Belki, z których zbudowana była sauna, wyglądały na grube, a zresztą jaki zawodowiec nie rzuciłby się na ziemię pod ostrzałem? W końcu to Specnaz…

Wchodząc do łaźni, ochłonąłem. W przedsionku dwóch żołnierzy odebrało ode mnie broń i ekwipunek.

- Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało - powiedziałem niepewnie. - Sam nie wiem, co mnie podkusiło…

- Spokojnie. - Machnął ręką jeden z nich. - Po takim biegu to normalka, chłopaki chcą się wyżyć. Ale temu, który wrzucił przez okno granat hukowy, to już wpierdoliliśmy - dodał po namyśle.

Skinąłem ze zrozumieniem głową, NICO wytwarzał huk rzędu stu siedemdziesięciu decybeli… Owinąłem się w pasie ręcznikiem i wszedłem do sauny. Mimo pozorów siermiężności pachnąca sosną para była efektem działania nowoczesnych urządzeń, a nie polewania gorących kamieni wodą. Po lewej stronie obszernej sali znajdowała się kamienna ława, po prawej zaciszne wnęki. Usadowiłem się w jednej z nich, naprzeciwko panował tłok, a kilku mężczyzn wśród wybuchów śmiechu polewało się lodowatą wodą. Byłem kompletnie wyczerpany. Zdawało mi się, że tylko przymknąłem oczy, jednak ocknąłem się z drzemki dopiero słysząc, jak ktoś przekomarza się głośno tuż obok.

- Płacisz, Pietia! - odezwał się kpiący głos.

Zerknąłem spod przymrużonych powiek na wysokiego, muskularnego blondyna z wytatuowanym na piersi dwugłowym orłem. Jego rozmówca - szczupły, łysy człowieczek o wyraźnie krzywych nogach burknął coś niechętnie.

- Oszukali mnie, gnojki - wymamrotał. - Mówili, że to jakiś liczyportek z kwatermistrzostwa. A tu masz: i bieg wytrzymał, i blizny ma po nożu, jakby z Afganu wrócił.

Widząc, że już nie śpię, atleta sięgnął za siebie i podał mi otwartą butelkę zimnego piwa.

- Trzymaj, Polaku, Pietka stawia - zarechotał.

Podziękowałem skinieniem głowy, upiłem łyk. Smakowało wspaniale, ale kiedy wykończyłem flaszkę, poczułem wilczy głód. Poczłapałem do szatni, miałem nadzieję, że ktoś mnie podwiezie do ośrodka albo do najbliższej restauracji.

Kiedy krzywiąc się, wziąłem do ręki kompletnie przemoczony, ubłocony mundur, do szatni wszedł major Derbulin. Niósł niewielką torbę podróżną.

- Łap! - zawołał, rzucając ją w moją stronę. - Przyniosłem ci czyste ciuchy. Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że wziąłem je bez pytania.

- Nieważne - mruknąłem. - Dzięki, że o tym pomyślałeś.

- Zapraszam cię na kolację - powiedział.

Chrząknąłem lekko, wkładając spodnie.

- Tak z czystej sympatii czy masz jakiś interes?

- Jedno i drugie - odparł beztrosko.

* * *

Restauracja nazywała się Cafe Puszkin. Widząc ceny potraw wydrukowane na pożółkłym, stylizowanym na przedrewolucyjny papierze, sapnąłem z wrażenia, ale nie protestowałem. Skoro Derbulin stawiał… Wypiliśmy odrobinę wina, zamówiliśmy faszerowanego szczupaka, kilka rodzajów pierożków, do tego kiszoną kapustę z żurawinami. Na koniec bliny z kawiorem w dwóch kolorach. Przez jakieś pół godziny niewiele rozmawialiśmy, zajmowało nas jedzenie. Byłem tak wygłodzony, jakbym przez tydzień nie miał niczego w ustach, Derbulin najwyraźniej także nie narzekał na brak apetytu. Nie dziwiłem się, jeśli ćwiczył co dzień, tak jak ja dzisiaj…

Wreszcie mój kompan otarł usta serwetką i rozparł się na krześle z westchnieniem błogiej ulgi.

- Na początek prezent - oświadczył. - Co prawda bardziej dla Marka niż dla ciebie.

- Słucham - ponagliłem.

- W Afganistanie, w rejonie, gdzie działał Marek, on i jego chłopcy poznali pewną kobietę. Młoda, dwadzieścia kilka lat, ale już mężatka, jak to u nich bywa. Nie mówił ci o tym? - zapytał.

Zaprzeczyłem.

- Wasi ją polubili, czasem gdzieś podwieźli, czasem podrzucili jakiś drobiazg, ot tak, z dobrego serca. Pewnego razu spotkali ją na drodze, jechali w kilka transporterów. Szła, zataczając się niczym pijana, gdyby to nie był Afgan, pomyśleliby, że faktycznie się zalała. Potem wpadło im do głowy, że musi być zmęczona i to dlatego… Tam czasem kobiety traktuje się gorzej od muła. Parę razy widzieli jej męża, nie zrobił na nich dobrego wrażenia. Kiedy prowadzący kolumnę wóz zwolnił, żeby ją zabrać, zaczęła machać, aby jechali dalej. Wtedy zrozumieli i dodali gazu. Miała na sobie pas z ładunkiem wybuchowym, założył go jej mąż i wytłumaczył ręcznie, że trzeba zabić niewiernych. Musiał ich obserwować, bo odpalił ładunek kilkadziesiąt metrów za ostatnim pojazdem. Nic im się nie stało, ocaliła ich. Szukali potem mężusia, ale bezskutecznie. Coś mi się tak zdaje, że mieli zamiar z nim… ekhmm… pogadać - dodał niewinnym tonem. - Przez najbliższe dwie doby będzie tutaj. - Podał mi kartkę papieru z wypisaną drukowanymi literami nazwą.

Przeprosiłem Rosjanina na moment, wyszedłem do holu i zadzwoniłem do Marka. Odebrał od razu. Kiedy przekazałem mu wiadomość od Derbulina, milczał długo.

- Nie chciałem ci o tym mówić - odezwał się w końcu niepewnie. - Ta sprawa nas nieźle trzasnęła, lubiliśmy ją. Jeśli informacja jest prawdziwa, to wyrównamy wreszcie rachunki.

- Co zrobicie?

- Ja nic, jestem w Polsce, ale mam kontakt z chłopakami. Spróbują go aresztować - odparł spokojnie. - To straszny macho, pewnie będzie się bronił - roześmiał się niewesoło. - Jeśli postanowi się stawiać… - nie dokończył. - Postaramy się też, żeby w naszej strefie rozeszły się wieści, że nie popieramy wykorzystywania kobiet w charakterze żywych bomb.

- Dorwijcie gnoja! - warknąłem.

Pożegnałem się krótko z Markiem i wróciłem do stołu.

- Teraz pewnie przyszła pora na przysługi z mojej strony - stwierdziłem, siadając.

- Niekoniecznie, możemy na tym zakończyć rozmowę - odparł sztywno Derbulin. - Jak powiedziałem, to był prezent, nie wymagamy żadnej wzajemności.

Spojrzałem na niego spod oka, wyglądał na urażonego.

- No dobra, o co chodzi? - zachęciłem.

- Ta wódka ma naprawdę właściwości lecznicze, potrzebujemy jej więcej.

- Już żeście wszystko wypili? - spytałem z domyślnym uśmieszkiem.

Przewrócił oczyma i westchnął cierpiętniczo.

- Dlaczego wszyscy uważają Rosjan za ochlapusów? - rzucił w przestrzeń.

- Jest to dla mnie kompletną zagadką - przyznałem, usiłując przybrać poważną minę. - Jednak…

Derbulin przechylił się przez stół i stuknął mnie w czoło.

- Ona naprawdę leczy - zaznaczył z naciskiem. - Jakiś miesiąc temu jeden z naszych chłopaków dostał postrzał w kręgosłup. Połowiczny paraliż i definitywny koniec kariery. Kiedy tak leżał sobie w szpitalu, czasem ktoś go odwiedzał. No i któryś kumpel, dobra dusza, przyniósł mu trochę tej wódki. Na pociechę… Następnego dnia chłop zaczął ruszać palcami u stóp, wygląda na to, że część nerwów się zregenerowała, może potworzyły się jakieś nowe połączenia? Nikt tego nie wie, ale ten chory przechodzi teraz intensywną fizykoterapię i liczy dni do wyjścia ze szpitala. Kiedy przyjrzeliśmy się tej sprawie z bliska, okazało się, że ci, co pili tę wódkę, pozbyli się wielu drobnych dolegliwości, tyle że nikt tego wcześniej nie skojarzył.

Musiałem mieć mocno zdziwioną minę, bo Derbulin jeszcze raz zapewnił mnie, że nie żartuje.

- W porządku - obiecałem. - Zobaczę, co da się zrobić.

- To dla was pewnie fatygujące - powiedział z podejrzanym współczuciem w głosie. - Gdybyście przekazali nam recepturę…

Roześmiałem się szczerze, patrząc na niewinny wyraz twarzy mojego rozmówcy.

- Nic z tego, Miszka.

- Zdobyliśmy tę materia prima - przypomniał obrażonym tonem.

- Zdobyliście - przytaknąłem. - Dlatego dostaniecie alchemiczną wódkę, skoro prosicie, jednak receptura… - Pokręciłem wymownie głową.

- Na kiedy możesz mi to załatwić?

- Nie wiem - odparłem z namysłem. - Ci alchemicy… Postaram się jak najszybciej.

- Kiedy wracasz?

- Jutro albo pojutrze. Chyba że macie do mnie coś jeszcze?

- Nie, to wszystko. No i wiem, że szukasz czegoś. Podobno to jakaś pilna sprawa?

- Metafizyka, to czysta metafizyka. - Skrzywiłem się niechętnie.

- Jak nie chcesz o tym gadać, to nie - mruknął. - Strzemiennego!

* * *

Najpierw z błękitnej mgły wyłoniły się ich palce: smukłe, zadbane, choć bez śladu lakieru na paznokciach. Trzy pary dłoni dzierżących igły, trzy srebrne naparstki. Siedziały blisko siebie, w kręgu. Wyszywały. Suknie o szerokich rękawach ukazywały przedramiona, bransoletka na nadgarstku jednej z nich siała złote błyski. Niewątpliwie należały do arystokracji. Świadczyła o tym nie tylko szerokość rękawów ich strojów, ale także materiał, z jakiego zostały skrojone. Brokaty i atłasy zawsze zarezerwowane były jedynie dla najbogatszych. Także podszyte futrem luźne tuniki bez rękawów zwane surcot, stanowiły symbol prestiżu.

Pochylały się nad białą, jedwabną płachtą. Jeszcze zanim mogłem na nią spojrzeć - wiedziałem - to była chorągiew Michała Archanioła… Właśnie powstawało ostrze miecza - haftowane srebrną nicią o metalicznym połysku. W chwilę później obraz zawirował i zniknął. Wydawało mi się, że przez ułamek sekundy ujrzałem herb z dwoma niedźwiedziami. Nie wyglądał raczej na znak rodowy, bardziej na godło miasta.

Leżałem jeszcze moment, zanim otrząsnąłem się ze snu, przetarłem oczy. Byłem trochę zmęczony podróżą, do domu wróciłem dopiero poprzedniego wieczoru. Mimo śmierci Anny nic się nie zmieniło, dalej prześladowały mnie wizje sztandaru Archistratiga. Wziąłem krótki, chłodny prysznic i zrobiłem sobie kawę po irlandzku, bez wątpienia potrzebowałem jakiegoś wzmocnienia.

Niemal godzinę przesiedziałem przy kuchennym stole, zastanawiając się nad sytuacją. Nadal nie bardzo chciało mi się wierzyć w rewelacje na temat relikwii, jednak powtarzające się regularnie sny - zastanawiały. Jeśli przyjąć informacje Dżumy za dobrą monetę, to w czasie ostatniej rozmowy ze złodziejem chorągwi popełniłem zdecydowany błąd: co prawda nie uczyniłem mu krzywdy, ale próbowałem zastraszyć. Być może okaże się bardziej skłonny do współpracy, jeśli wyjaśnię mu szczerze sytuację? Z drugiej strony, wciąż coś mi tu nie pasowało. Facet nie wyglądał na specjalnie religijnego, a jego reakcja na wiadomość, że ikona stanowiła tylko skrytkę dla czegoś stokroć cenniejszego, wyglądała na prawdziwą. To był rumieniec zażenowania, że tak dał się nabrać… Oczywiście mogłem się mylić, mogła też mylić się Anna, ale jakoś nie wydawało mi się to prawdopodobne. Dość trudno zarumienić się na zawołanie, bo to reakcja fizjologiczna, dla przeciętnego człowieka całkowicie niezależna od woli. Chyba że dziadek był urodzonym aktorem, co oznaczało, że polska scena straciła naprawdę obiecującego artystę…

Westchnąłem bezradnie, obracając w dłoniach filiżankę z resztkami kawy. Tak czy owak, trzeba było z nim jeszcze raz porozmawiać. Z nim i z jego wnukiem. Być może ten drugi odkrył skrytkę w ikonie bez wiedzy dziadka? Może chciał zarobić na boku? Przeważnie złodzieje, także ci powiązani koligacjami rodzinnymi, okazywali wzruszającą solidarność zawodową jedynie do momentu podziału łupów. Wówczas sytuacja się nieco komplikowała… Pozostawała też kwestia argumentów. Byłem pewien, że dałbym radę błyskawicznie przekonać każdego złodzieja, żeby zwrócił swój łup, w razie konieczności z pomocą Marka i jego chłopców, jednak jeśli zakaz stosowania przemocy dotyczył także sfery werbalnej? Co, jeśli nie mogłem nawet grozić? W takim razie pozostawała mi tylko marchewka. Nie narzekałem na brak pieniędzy, mimo że większość tego, co zostawiła mi Anna, oddałem organizacjom charytatywnym pomagającym czeczeńskim uchodźcom. Resztę zatrzymałem, chcąc spełnić jej wolę. Mimo to nie wyobrażałem sobie, że mógłbym ich użyć - teraz postanowiłem przeznaczyć je na wykup relikwii. Myślę, że spotkałoby się to z aprobatą Anny. Tak, zdecydowałem, to będzie najlepszy pomysł. Spróbuję po prostu odkupić artefakt.

* * *

Wróciłem do hotelu w kiepskim humorze - stary kieszonkowiec zniknął. Całodzienne poszukiwania zaowocowały jedynie utratą kilkuset złotych wydanych bezproduktywnie na łapówki i mordobiciem w pobliżu parku Skaryszewskiego. Praga… Mieszkanie starego było puste, co sprawdziłem osobiście, korzystając z podręcznego kompletu wytrychów. Całe szczęście, że sąsiedzi nie byli zainteresowani, co się dzieje w ponurej, przedwojennej kamienicy, bo co prawda dwa z trzech zamków, które zabezpieczały drzwi mieszkania, nie sprawiły mi specjalnych trudności, ale nad ostatnim męczyłem się ponad pięć minut. Wewnątrz odnalazłem ślady pospiesznej przeprowadzki, niejasne pozostawały jedynie jej motywy. Czyżby gospodarz wystraszył się konsekwencji kradzieży? Liczący sobie pod dziewięćdziesiątkę kuzyn starego także nic nie wiedział, a przynajmniej tak twierdził. Nie naciskałem, istniała jeszcze inna opcja.

Zjadłem kolację i połączyłem się z numerem podanym mi niedawno przez Magika. Po ostatnim spotkaniu ustaliliśmy zasady kontaktowania się w nagłych wypadkach. Nie byłem pewien, co rosyjska mafia wiedziała na temat oddziału Michała Archanioła, ale najwyraźniej wystarczało to, aby moja pozycja społeczna w tych kręgach wzrosła, kiedy okazało się, że noszę na ramieniu symbol Archistratiga.

Po krótkiej rozmowie z jakimś nieznanym mi Rosjaninem zgłosił się sam Ihor.

- Dobrze, że dzwonisz - powiedział. - Na dniach będę miał dla was wiadomości.

- Dla nas? - spytałem ostrożnie.

- No wiesz, dla twoich… Chodzi o narkotyki.

- W porządku - mruknąłem. - Na razie mam inną sprawę. Potrzebny mi kontakt z jakimś… eee… szefem na Pradze. Muszę namierzyć pewnego człowieka.

Przez chwilę słyszałem w słuchawce tylko spokojny oddech Magika.

- No nie wiem… - odparł z wahaniem. - Znam pewnego faceta, ale to nie jest żaden boss. Raczej ktoś, kto wie, co w trawie piszczy. Oni nie są już tak zorganizowani jak kiedyś.

- Możesz mnie z nim skontaktować?

- Tak, lecz pamiętaj, że to nie jest mój podwładny. Podam adres i zapowiem cię, ale dalej będziesz musiał radzić sobie sam. Mamy z nim coś w rodzaju paktu o nieagresji.

- A mówiłeś, że nie jest mocny…

- Bo nie jest - westchnął Ihor. - Ale to zadziorny kogucik, broniłby swojego terenu, a ja nie jestem czubkiem, niepotrzebne mi walki na ulicach i sterta trupów. Wolałem się z nim dogadać.

- Potraktuje mnie poważnie?

- To mogę niemal zagwarantować. Chyba że chcesz zabić kogoś z jego ludzi, wtedy mogą być problemy.

- Nie, mam zamiar tylko coś odkupić. Żadnej przemocy. Chodzi mi jedynie o to, żeby wydłubał z meliny pewnego kieszonkowca, podejrzewam, że tamten nadal ukrywa się na Pradze.

- To jest do zrobienia, ten… kogucik dobrze wie, kim jestem, nie będzie ryzykował starcia bez powodu. - Rosjanin roześmiał się nieprzyjemnie.

- W porządku, co mam robić?

- Bądź za dwie godziny na rogu Ząbkowskiej i Targowej, przyjadą po ciebie.

Podziękowałem krótko i zakończyłem rozmowę. Mimo iż wiedziałem, że ktoś musi to robić, nadal rozmowa z ojcem chrzestnym rosyjskiej mafii wprawiała mnie w zakłopotanie. Przypominała, że tuż obok istnieje inny, mroczny świat. Zabrałem nóż, latarkę i pistolet, po czym zszedłem na parking. Pomimo słów Ihora nie miałem zamiaru ryzykować. Moje ostatnie peregrynacje wykazały, że mieszkańcy Pragi z zapałem kultywują przedwojenne tradycje i że nadal dużo łatwiej można tam dostać w mordę niż otrzymać jakieś informacje…

Ruszyłem niespiesznie, miałem sporo czasu. Do Warszawy przyjechałem samochodem, przypuszczając, że będzie mi potrzebny jakiś niekrępujący środek transportu. Wolałem, aby żaden taksówkarz nie zapamiętał pasażera rozbijającego się po Pradze, a przy tym nie wiedziałem, czy nie będę musiał wyjechać poza miasto. Zaparkowałem jakiś kilometr od Ząbkowskiej, dalej poszedłem piechotą. Dochodziła jedenasta wieczorem, mimo iż do umówionego spotkania została prawie godzina, natychmiast podszedł do mnie jakiś mężczyzna w płaszczu z postawionym kołnierzem i naciśniętą na oczy czapką.

- Od Magika? - upewnił się.

Potwierdziłem.

- Wsiadaj! - zakomenderował, prowadząc mnie do niepozornej półciężarówki.

Pojechaliśmy. Nie znam za dobrze Pragi, a w dodatku kierowca wyraźnie kluczył, kiedy po paru kwadransach zatrzymał się przed zaniedbaną posesją, kompletnie nie orientowałem się, gdzie jesteśmy. Bez słowa wysiadł i wskazał na drzwi prowadzące do sutereny albo piwnicy.

- To na pewno tu? - spytałem.

Burknąwszy coś pod nosem, ponaglił mnie gestem. Odbezpieczyłem dyskretnie broń i otworzyłem drzwi. Wymacałem przełącznik, zapaliłem światło. Schody wiodły w dół. A więc jednak piwnica… Pomieszczenie, w którym się znalazłem, przypominało kotłownię: stary, węglowy piec najwyraźniej działał, było gorąco. Na mniej czy bardziej poobijanych krzesłach siedziało sześć osób, w tym jedna kobieta. Nieładna, pucołowata, o potarganych włosach, patrzyła na mnie z wyraźną niechęcią. Nie, żeby była wyjątkiem… Bez trudu dało się zauważyć, że nie ucieszyli się na mój widok. Poza nią wyróżniał się tylko krzepki mężczyzna pod pięćdziesiątkę, nagie, muskularne ramiona skrzyżował na piersi, w świetle dyndającej na drucie żarówki widać było wyraźnie więzienne tatuaże. Zapewne był to ów dobrze zorientowany kontakt Ihora. Pozostali wyglądali na mięśniaków o ilorazie inteligencji mniejszym od obwodu własnych bicepsów. Ustawiłem na środku jedno z kilku stojących pod ścianą krzeseł i usiadłem, starając się mieć wszystkich na oku. Siedzieliśmy niemalże w regularnym kręgu. Jak podają podręczniki stosunków interpersonalnych, ma to prowadzić do poczucia bezpieczeństwa i równości wszystkich znajdujących się w kręgu ludzi. Nie czułem się specjalnie bezpieczny…

- Może przejdziemy do rzeczy? - zaproponowałem.

Wytatuowany odpowiedział mi w jakimś obcym języku. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to grypsera. Zaraz też odezwali się inni, stopniowo na twarzach obecnych pojawiły się lekceważące uśmieszki. Najwyraźniej ktoś, kto nie grypsował, był śmieszny. Pozwoliłem im się bawić przez parę minut, ale widząc, że nie mają zamiaru odpuścić, wyjąłem glocka. Umilkli…

- Rozumiem już, że jesteście strasznymi, praskimi bandziorami, niebezpiecznymi wyrokowcami i w ogóle każdy z was, z wyłączeniem szanownej pani, to prawdziwy piorun w gaciach - powiedziałem znużonym tonem. - Niemniej jednak nasze spotkanie ma tylko jeden cel. Macie mi powiedzieć, gdzie obecnie chowa się mój znajomy kieszonkowiec na emeryturze.

- Kto?! - warknął wytatuowany.

Wymieniłem nazwisko złodzieja.

- Nie chcę mu zrobić krzywdy, muszę z nim po prostu pogadać.

Widząc, że to, co mówię, przyciągnęło ich uwagę, schowałem broń. To był błąd, siedzący po mojej prawicy osiłek natychmiast wyrwał spod leżącej na kolanach kurtki metalową rurkę i zaatakował. Uderzyłem go czubkami naprężonych palców w krocze. Zwalił się na brudną, betonową podłogę jak ścięte drzewo, jego jęk przeszedł niemal natychmiast w cienkie, wysilone popiskiwanie.

- Możecie spróbować jeszcze raz - wycedziłem przez zaciśnięte zęby. - Ale obiecuję: następny będzie trupem!

- Żeby nie ta spluwa… - zaczął któryś.

Doskoczyłem do niego i poderwałem z krzesła, uciskając jednocześnie nerw pod obojczykiem. Pchnąłem, aż osunął się bezwładnie po ścianie.

- Cierpliwość mi się kończy - ostrzegłem chrapliwym szeptem. - Podajcie mi adres dziadka!

W oczach kobiety niespodziewanie błysnęło zainteresowanie.

- To nie jest frajer - oznajmiła z nieledwie kokieteryjnym uśmiechem. - Powiedzmy mu.

Wyglądało na to, że zdobyłem przyjaciółkę… Po chwili wytatuowany podał mi adres kieszonkowca. Tak jak się spodziewałem, facet nie opuścił Pragi.

- Dziękuję uprzejmie - mruknąłem bez entuzjazmu. - Mam nadzieję, że ta informacja jest dokładna.

- Jak przewalisz na pekiel parafię… - odpowiedział z pogróżką w głosie.

Podrapałem się frasobliwie po głowie. Znowu poratowała mnie moja rozczochrana fanka.

- On chce powiedzieć, żebyś się nie ważył nas oszukać i skrzywdzić staruszka - wyjaśniła.

- Ile razy mam to powtórzyć? - wymamrotałem. - Podejdź do mnie - nakazałem. Zanim wstała, obejrzała się niepewnie na kumpli. Żaden nie zareagował. Dwóch nie było w stanie, a pozostali woleli nie ryzykować. Bez słowa złapałem ją za tłuste włosy i spojrzałem prosto w oczy. Już się nie uśmiechała, patrzyła twardo i nieprzyjaźnie, jak ktoś, kto niejeden raz w życiu zebrał razy, a jednak nie dał się złamać. Spięliśmy się wzrokiem, zmusiłem kobietę, by zajrzała w głąb, pod powierzchnię, tam, gdzie przestają się liczyć ogłada, erudycja czy pozycja społeczna. By ujrzała prawdę. Puściłem ją, gdy zadrżała.

- Powiedz im - poleciłem pustym, suchym głosem.

- Nie oszukuje nas - zapewniła, oddychając płytko. - Nie skrzywdzi go.

- Wyjaśnij im, dlaczego.

- Bo gdyby chciał to zrobić, po prostu by nas zabił.

Myślałem, że któryś się roześmieje i będzie potrzebna jeszcze jedna lekcja poglądowa. Niepotrzebnie, wszyscy zrozumieli. Odchodząc, poczułem przelotny żal, po śmierci Anny coś we mnie pękło. Naprawdę byłem gotowy zabijać. Czasem tak jest, jeśli przeżyjesz piekło - stajesz się twardszy, mądrzejszy, bardziej cyniczny. Ale nigdy, przenigdy nie stajesz się lepszy. Coraz więcej bestii, coraz mniej człowieka…

* * *

Miała może pięć lat, na pewno nie więcej. Leżała z przymkniętymi oczyma, oplatana podpiętymi do wenflonów rurkami, drobna i dziwnie nie na miejscu w szpitalnym łóżku. Siedząca obok kobieta trzymała ją za rączkę. Nie zareagowała, kiedy weszliśmy do izolatki. Omiatała co chwila czujnym spojrzeniem twarz córki, wyraz jej oczu świadczył o tym, że już dawno pożegnała się z wszelką nadzieją. A przecież dopięli swego, ściągnęli mnie do szpitala…

- Lekarze za długo czekali - poinformował mnie szeptem wnuk starego kieszonkowca. - Miała początkowo dobre wyniki, więc przesunęli ją na sam koniec listy przeszczepów. Bo my mamy limit - dodał gorzkim tonem. - Być może gdybym dał łapówkę w odpowiednim momencie… - Zagryzł wargi, jego twarz stężała. - Nieważne - westchnął ciężko. - Teraz jest już za późno na normalny przeszczep, pojawiły się komplikacje. Tylko klinika w Mediolanie podjęłaby się operacji w takim stadium choroby, a to kosztuje. Dlatego ukradłem tę szmatę…

- Szmatę? - spytałem ze zdziwieniem.

- To wygląda jak coś, co moja babka kupowała czasem na jarmarku. - Wzruszył obojętnie ramionami. - Nikt tego nie chciał. Przynajmniej za taką cenę, jaką muszę uzyskać, aby pomóc córce.

- To znaczy?

- Sto, sto pięćdziesiąt tysięcy euro.

- Za ile chce pan sprzedać sztandar?

- Sztandar?

- Mniejsza z tym - mruknąłem. - Proszę podać kwotę.

- Dziesięć tysięcy? - Popatrzył na mnie niepewnie. - To by pozwoliło zakupić leki na miesiąc. To znaczy takie, których nie refundują. Może przez ten czas… - Nie dokończył, opuścił bezwładnie ręce.

Leżące na łóżku dziecko otworzyło oczy, mała, drobna łapka zacisnęła się na nadgarstku matki. Kiedy nas zauważyła, przez jej usta przemknął przelotny uśmiech.

- Tata - wyszeptała.

Mój rozmówca, zbudowany jak kulturysta szatyn, uklęknął przy posłaniu, z wyraźnym trudem powstrzymując łzy. Schylił się, żeby córka mogła objąć go za szyję. Po chwili obejrzał się na mnie.

- Proszę jechać do dziadka, on panu da tę rzecz - powiedział.

Bez słowa wypisałem czek, który położyłem na kulawym, porysowanym stoliku. Podziękował mi zdawkowym skinieniem głowy, nie sięgnął, aby sprawdzić kwotę. Tak jak żona, pogodził się z nieuniknionym.

Stary czekał na mnie przed szpitalem, kiedy otworzyłem drzwi, posłusznie zajął miejsce w samochodzie.

- Nie mogę - wymamrotał. - Nie mogę na nią patrzeć, to boli…

- Jest ta klinika w Mediolanie - zauważyłem.

- Sto tysięcy euro? - zaśmiał się ponuro. - W dawnych czasach może mógłbym zdobyć taką sumę, ale dzisiaj… - Machnął z rezygnacją ręką.

Milczałem przez całą drogę i później, dopóki nie przekazał mi chorągwi Michała Archanioła. Nie otworzyłem zawiniętej w zwykły szary papier paczki, wiedziałem, że sztandar jest w środku. Czułem to. Jego pieśń wabiła i wzywała do walki. Trzęsącymi się dłońmi schowałem artefakt w zanadrze, nacisnąłem klamkę.

- Zostawiłem czek na sto pięćdziesiąt tysięcy euro - powiedziałem, nie odwracając się. - Jedźcie do Mediolanu.

W drodze do domu rozmyślałem o relikwii i o małej dziewczynce, której dzisiaj podarowałem nadzieję. Z irytacją skonstatowałem, że czuję dziwną satysfakcję. Nigdy nie byłem zbyt sentymentalny, w akcjach charytatywnych uczestniczyłem sporadycznie i raczej z poczucia obowiązku, nie angażowałem się też specjalnie finansowo. Teraz miałem wrażenie, jakby ktoś poklepał mnie po plecach z aprobatą. Bez zbędnych słów, bez pochlebiania, szczerze. Ktoś nieskończenie potężniejszy ode mnie, dowódca. Przez całą drogę starałem się przezwyciężyć ten nastrój. Obce mi były skłonności do uniesień religijnych i nie miałem zamiaru tego zmieniać. Nawet dla Michała Archanioła. Po pewnym czasie w uczucie zadowolenia wplotła się delikatna nutka rozbawienia. Wolałem tego nie analizować, jeszcze trochę, a zacznę mieć widzenia świętych Pańskich…

Kiedy przyjechałem do domu, mimo zmęczenia wielogodzinną podróżą od razu rozpakowałem chorągiew. Jej widok poraził mnie niczym uderzenie w żołądek - widoczny fragment wyglądał tak, jak w moich snach! Przeciągnąłem opuszkami palców po tkaninie, by zbadać fakturę jedwabiu, wyraźnie czułem złote i srebrne nitki. Sztandar, a raczej jego część, którą w końcu znalazłem, była niewielkich rozmiarów, jakieś trzydzieści na czterdzieści centymetrów. Twarz Archanioła Michała nie emanowała spokojem jak na prawosławnych ikonach, otwarte usta przywodziły na myśl rzucającego rozkaz wodza, gest uzbrojonej w srebrny miecz ręki był jednoznaczny w swej wymowie, wzywał do ataku. Także zbroja anioła różniła się od przedstawianych w raczej symboliczny sposób pancerzy nałożonych na krótki, żołnierski chiton, jakie można było zobaczyć na malowidłach. Przypominała średniowieczną zbroję lamelkową, wykonaną z kilkuset metalowych płytek. Głowę Michała ozdabiał pendition - wstążka będąca symbolem posłuszeństwa aniołów wobec Boga.

Wybrałem numer, który kiedyś podał mi Dżuma, odebrał niemal natychmiast.

- Tak? - Brat Anny nie bawił się w uprzejmości.

- Mam - odparłem równie zwięźle.

- Chorągiew? - spytał z niedowierzaniem.

- Na to wygląda. Trzydzieści na czterdzieści centymetrów, spłowiały jedwab w kolorze kości słoniowej, widać tylko postać Michała Archanioła. Postać Archistratiga przedstawiono w ruchu, twarz jest wyraźnie niekanoniczna. Bardzo dokładnie wyhaftowano zbroję, na oko typu lamelkowego.

- Miałeś jakieś… sny?

- Miałem - przytaknąłem bez entuzjazmu. - Widziałem we śnie chorągiew, kilkakrotnie. I haftujące ją kobiety. W tle mignął mi jakiś herb z niedźwiedziami.

- Może to Wielki Nowogród? - odezwał się z namysłem. - Według jednej z kronik sztandar powstał na rozkaz Aleksandra Newskiego.

Włączyłem komputer i wszedłem na rosyjską stronę Wielkiego Nowogrodu - rzeczywiście w herbie miasta były dwa niedźwiedzie, choć nie znalazłem informacji na temat daty powstania godła.

- Może i Nowogród - burknąłem. - Nie mam teraz siły na prowadzenie badań heraldycznych. Co dalej?

- Nic - odezwał się po chwili. - Wystarczy, że masz sztandar. Jeśli zajdzie potrzeba, udzielisz błogosławieństwa Michała Archanioła. To wszystko.

- Błogosławieństwa?! Ja?

Parsknął krótkim, urywanym śmiechem.

- A kto? Sny świadczą o tym, że zostałeś zaakceptowany jako Chorąży. Kimże jestem, aby sprzeciwiać się woli Archistratiga? - dodał obłudnym tonem.

Zamurowało mnie. Usłyszałem ponownie śmiech Dżumy i zostałem sam ze swoimi myślami. Chorąży… Dobre sobie. Nie miałem złudzeń odnośnie do swojego poziomu moralnego. Wiedziałem, że nie jestem może najgorszym człowiekiem, ale wiele brakowało mi do ideału. Nie czułem się na siłach przekazywać czyjegokolwiek błogosławieństwa, jednak wyglądało na to, że nie mam wyboru, albo że dokonano go za mnie… Nie byłem zachwycony tą sytuacją. Miałem nadzieję, że wcześniej czy później ktoś przejmie ode mnie to brzemię. Raczej wcześniej niż później…












ROZDZIAŁ DZIESIĄTY




Ależ z ciebie świnia - powiedziała profesor Małgorzata Boerner. - Męska, szowinistyczna świnia.

Po zajęciach zaprosiła mnie do niewielkiej, często odwiedzanej przez wykładowców knajpki. Zaprosiła po raz trzeci. Poprzednio odmawiałem, nie czułem się na siłach rozmawiać swobodnie z jakąkolwiek kobietą, nawet jeśli miałoby to być całkiem niewinne spotkanie. Potrzebowałem czasu. Teraz, kilka miesięcy po śmierci Anny, nie stawiałem oporu, ale uregulowanie rachunku wziąłem na siebie.

- I tak mnie lubisz - odparłem, puszczając do niej oko.

Dopiero po fakcie przypomniałem sobie, że moja towarzyszka nie przepada za tego typu żartami.

- Przepraszam - rzuciłem ze skruchą.

Popatrzyła na mnie się z uroczą niepewnością, przygryzła wargi.

- Nie powinnam tyle pić - stwierdziła.

Uniosłem brwi, wypiła trzy lampki wina, ale faktycznie było widać, że nie należy do najodporniejszych na alkohol.

- Lubię, jak się ze mną przekomarzasz - dodała.

Wyraźnie poczułem, że puls mi przyspiesza i raczej nie z powodu wina. Po zaprawie z Davidoffem i rosyjskim Specnazem miałem gwarancję na trzy czwarte litra wódki. Dopiero później zaczynały się schody… Trudno powiedzieć, aby Małgorzata była mi obojętna, kombinacja urody, inteligencji i dziewczęcej niemal nieśmiałości była porażająca. Przede wszystkim bardzo ją lubiłem.

- Może powstrzymaj się od takich stwierdzeń - zaproponowałem markotnie. - Nie jestem jeszcze… gotowy.

- To znaczy, że na darmo wlałam w siebie to wino? - Uśmiechnęła się figlarnie.

Westchnąłem, ale nie skomentowałem. Nie chciałem urazić mojej towarzyszki, która najwyraźniej była na lekkim rauszu. Nigdy dotąd tak się nie zachowywała, gdybym jej nie znał, pomyślałbym, że ze mną flirtuje. Widząc moją minę, Małgorzata przeprosiła natychmiast, jak się zdawało, autentycznie zakłopotana swoim postępowaniem. Nie chciałem, żeby pomyślała, że się na nią gniewam, więc zaprosiłem ją do siebie.

Wychodząc, minęliśmy stolik Wieleckiej. Pani doktor popijała aperitif, bębniąc po blacie palcami, najwyraźniej na kogoś czekała. Wyglądało na to, że na próżno. Delikatnym pchnięciem skierowałem Małgorzatę ku wyjściu, a sam usiadłem bez pytania naprzeciwko swojej niedoszłej sympatii. Spojrzała na mnie z zaskoczeniem, do tej pory zawsze zachowywałem się jak gentleman.

- Zmieniłem się - poinformowałem ją bezceremonialnie. - Jeżeli jeszcze raz wywiniesz jakiś numer mnie albo komuś z moich przyjaciół, dołożę starań, żeby cię zniechęcić. Radykalnie.

Davidoff opowiedział mi, jak po starciu z Dżumą Wielecka rozpoczęła kampanię plotek, usiłując mnie za wszelką cenę zdyskredytować. Zniszczenia, jakie poczyniliśmy w sali wykładowej, miały być dowodem na moją ostateczną degrengoladę. Sprawie ukręcono łeb w zarodku, bo w mojej obronie wystąpiła większość wykładowców, a nawet studenci, ale powoli kończyła mi się cierpliwość. Wiedziałem, że takie kobiety jak Wielecka każdy prawdziwy czy wyimaginowany afront pod swoim adresem traktują jak zbrodnię przeciwko ludzkości i nigdy nie wybaczają. Nie miałem ochoty oglądać się za siebie przez najbliższe kilka lat i rozmyślać, co znowu knuje tryskające jadem babsko.

- Dotarło to do ciebie? - Spojrzałem kobiecie twardo w oczy. - Czy może chcesz mnie sprawdzić?

Widziałem, jak strach zmaga się w niej z wściekłością. Wreszcie pokręciła głową - strach zwyciężył. Wstałem od stołu i podszedłem do czekającej na mnie przy wejściu Małgorzaty.

- O czym z nią rozmawiałeś? - spytała. - Myślałam, że nie przepadacie za sobą?

- Bo nie przepadamy. - Wzruszyłem ramionami. - Poprosiłem ją, aby przestała mnie podszczypywać, to wszystko.

- Myślisz, że usłucha?

- Usłucha. - Uśmiechnąłem się zimno.

- Gdybym cię nie znała, to chyba bym się trochę wystraszyła. Przez chwilę miałeś taki dziwny wyraz twarzy…

- Zmieniłem się - powtórzyłem bezwiednie. - I to chyba nie na lepsze. Po śmierci Anny przestałem się przejmować konwenansami - odparłem, zapinając pasy.

Zerknąłem dyskretnie na Małgorzatę. Większość kobiet nie lubi, kiedy w ich towarzystwie wspomina się o innych… znajomościach. Miałem to gdzieś. Nie miałem zamiaru się umartwiać, ale wiedziałem też, że Anna pozostanie częścią mojego życia. Na zawsze. Jednak moja rozmówczyni nie wyglądała na urażoną, pokiwała z powagą głową.

- Rozumiem - powiedziała.

Co dziwne, miałem wrażenie, że rzeczywiście to rozumie.

- Mogę cię o coś spytać? - odezwałem się po chwili.

Przytaknęła.

- Jesteś jedną z najbardziej inteligentnych osób, jakie znam, niewiele kobiet dorównuje ci urodą, ale…

- Ja wcale nie jestem ładna - weszła mi w słowo. W jej spojrzeniu dojrzałem nieufność.

- Nie, nie jesteś ładna - przyznałem. - Jesteś dużo więcej niż ładna. Nie kłóć się z kierowcą - uprzedziłem, widząc, że znowu otwiera usta. - Ale mniejsza o twoją urodę. Chciałem spytać, dlaczego zachowujesz się… - zawahałem się w poszukiwaniu właściwego słowa.

- Jak niedorozwinięta? - poddała z kwaśnym uśmiechem.

- Dziwnie - sprostowałem. - Robisz błyskawiczną karierę naukową, facetom przyspiesza tętno w twojej obecności, a mimo tego przypominasz w kwestiach… towarzyskich niepewną nastolatkę.

- Przyspiesza tętno? - parsknęła.

- Tym mądrzejszym, posiadającym silną wolę - doprecyzowałem. - Inni po prostu się ślinią…

Bez słowa dotknęła mojej szyi, starając się nie przeszkadzać w kierowaniu samochodem. Zerknęła na zegarek.

- Prawie dziewięćdziesiąt - powiedziała ze zdziwieniem.

- Przecież mówiłem - burknąłem niechętnie.

- Może jesteś przeziębiony albo…

- Jestem zdrowy jak byk, a moje normalne tętno to sześćdziesiąt na minutę.

- Dość wolne - zauważyła. - Uprawiasz jakiś sport?

- O ile można to nazwać sportem…

Zaparkowałem, obszedłem samochód i otworzyłem drzwiczki, pomagając Małgorzacie wysiąść.

- Męska szowinistyczna - westchnęła.

- Nie jesteś aby feministką? - zapytałem zaniepokojony.

Roześmiała się, a potem oparła na moim ramieniu.

- Nie, ale szkoda, że nie mogłeś się zobaczyć w tym momencie. Byłeś autentycznie wystraszony - odparła, ocierając łzy rozbawienia.

Przez kilka minut udawałem urazę. Posadziłem Małgorzatę przy stole w największym pokoju, podałem kawę.

- Feministki to zło - mruknąłem wreszcie z uśmiechem. - Zło przez wielkie „Z”. Ale wracając do mojego pytania…

- Zawsze jesteś taki bezpośredni?

- Nie, tylko wtedy, kiedy ktoś mnie interesuje. To oszczędza czasu - wyjaśniłem. - Odsiewa osoby o zbyt niskiej motywacji.

- Motywacji do czego?

- Do kontynuowania znajomości.

Wbiła wzrok w filiżankę z kawą, zakołysała nią odruchowo.

- To chyba dzieciństwo się na mnie odbija - wyznała, podnosząc na mnie wzrok. - Nie, nic traumatycznego! - powiedziała szybko, gdy zauważyła moją minę. - Mój ojciec był dyplomatą i przenosiłam się wraz z nim z miejsca na miejsce. Miało to swoje dobre strony: poznałam kilka języków, szkoły, w których się uczyłam, prezentowały naprawdę wysoki poziom, ale przez długi czas nie mogłam się z nikim zaprzyjaźnić. Moi rówieśnicy… nie zawsze byli przyjaźnie nastawieni.

- Wyobrażam sobie! - Wydąłem ironicznie usta. - Niech zgadnę, celowały w tym dziewczynki?

- Myślisz, że były zazdrosne? - zapytała niepewnie.

- Nie myślę, wiem.

- Tak czy owak, trudno mi teraz nawiązywać bliższe kontakty z ludźmi, no a jeśli chodzi o mężczyzn, to mam chyba niską samoocenę - przyznała.

- Może to i dobrze - mruknąłem. Uśmiechnęła się, ale nie kontynuowała tematu. Przegadaliśmy kilka godzin, dzieląc się drobnymi sekretami i obmawiając znajomych z uczelni. O dziwo - odprężyłem się, plotkując. Dawno nie czułem się tak dobrze.

* * *

Z bezradnym westchnieniem podwinąłem rękawy koszuli i przysunąłem się do otwartego okna. Mimo ciepłej, majowej pogody kaloryfery buchały żarem. Pan Władzio znowu się zabawiał… Davidoff najwyraźniej nie miał czasu, aby okiełznać choć trochę sterującego ogrzewaniem i klimatyzacją szaleńca. Od momentu kiedy przeprowadziliśmy z panem Władziem rozmowy dyscyplinujące na temat zaczepiania studentek, obaj mieliśmy przechlapane.

Powiodłem wzrokiem po sali, jak zwykłe od czasu bójki z Dżumą - pękała w szwach. Wolałem się nie zastanawiać, czy przyczyną nadspodziewanej frekwencji studentów była chęć obejrzenia bohatera ostatniego skandalu, czy też przekonanie, że zajęć tego akurat wykładowcy lepiej nie opuszczać. Plotka głosiła, że Chuck Norris to przy mnie pikuś…

Podsumowałem jeszcze raz główne tezy wykładu, zerknąłem na zegarek.

- Czy są jakieś pytania, wnioski, protesty zawodnicze? - spytałem.

Rękę podniósł chudy, kudłaty chłopak w koszulce z Che Guevarą.

- Nie mogę się zgodzić z panem doktorem odnośnie do stosowania terroru indywidualnego przez komunistów w okresie międzywojennym - powiedział. - W wielu podręcznikach podkreśla się, że czegoś takiego nie było.

- Te podręczniki pochodzą sprzed 1989 roku i pomijając fakt, że są przesiąknięte ideologią, nieco się zdezaktualizowały - wyjaśniłem. - Przecież wie pan doskonale, że można wymienić sporo przykładów partyjnego terroru, skierowanego zarówno przeciwko przedstawicielom polskich władz, jak i prawdziwym lub rzekomym konfidentom policji.

- Z tymi kapusiami to mogła być inicjatywa oddolna - zripostował.

- Raczej nie - odparłem z lekka ubawiony. - Proszę posłuchać, to z kilkustronicowego maszynopisu znalezionego podczas akcji likwidowania sekretariatu Komitetu Centralnego KPP u Marjem Bernikier w Warszawie, w grudniu 1932 roku: Choćby uciekł prowokator z rodzinnego miasta, wsi, choćby uciekł z kraju za granicę, wszędzie go odnajdą, wszędzie się znajdzie mściciel, co utopi kulę albo nóż we wrażem ciele, a pamięć o prowokatorze podda w pogardę i pohańbienie całej klasy robotniczej. Podobną wymowę miała też wydrukowana w języku polskim odezwa KC Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi z września tego samego roku propagująca hasło „Śmierć prowokatorom!” - dodałem.

Chudy student zamyślił się głęboko.

- A tortury? Może chodziło o przeciwdziałanie torturom? Stąd taka nagonka na kablujących? Bo przecież komuniści ponosili ciężkie straty, pod koniec lat dwudziestych aresztowania wręcz demolowały ich organizacje.

- Ciekawa teza - przyznałem. - Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy w pojedynczych przypadkach nie stosowano… ekhmm… nieco intensywniejszej perswazji, ale teoria, że działalność kontrwywiadowcza przedwojennych polskich służb specjalnych opierała się na torturach, jest raczej nie do obrony.

- A to niby dlaczego? - rzucił agresywnie. - Bo ówczesne władze temu zaprzeczały?!

- Nie tylko dlatego - odparłem cierpliwie. - Gdyby coś takiego istniało, to nie sądzi pan, że powinno mieć odbicie w konkretnych dokumentach? Na przykład w instrukcjach wydawanych przez komunistów?

Po chwili namysłu skinął głową. Pogrzebałem w teczce, wyciągnąłem notatki.

- Dowód numer jeden, Wysoki Sądzie - oznajmiłem z uśmiechem. - Dokument datowany na trzynastego grudnia 1931 roku pod tytułem List KC KPP w sprawie konspiracji, zachowania się w dochodzeniach i walki z prowokację. Cytuję:

W codziennej pracy partyjnej spotykamy się na każdym kroku z nieprzestrzeganiem najelementarniejszych zasad konspiracji. Odnosi się to przede wszystkiem do rozgłaszania partyjnych tajemnic: adresów, partyjnych lokali, składu kierownictwa i funkcji poszczególnych towarzyszy - czy spraw, w które należy wtajemniczać tylko towarzyszy, którzy się stykają bezpośrednio z odnośnymi odcinkami pracy. Często gęsto, jak stwierdzają fakty, używa się dla pracy partyjnej, składów i zebrań nieodpowiednich lokali, zasypanych albo za dużo znanych szerokiemu ogółowi. Niejednokrotnie używa się ten sam lokal do różnych czynności. Nie sprawdza się poprzednio użytych lokali, często nieznane jest pochodzenie lokalu albo używa się lokalu przez lata. Dostarczenie lokalu na zebrania, technikę albo mieszkanie porucza się często małoodpowiedzialnym i niedoświadczonym towarzyszom. Wielkie braki wykazuje też system łączności, stanowiący najbardziej czuły nerw każdej organizacji.

- Wystarczy? - upewniłem się.

- No dobrze, ale jak to się ma do kwestii tortur? - zapytał mój rozmówca. - I co to jest „technika”?

- „Technika” to lokal, gdzie drukowano różnego typu teksty: nielegalne gazety, broszury, ulotki - wyjaśniłem. - Mówiłem o tym kilka tygodni temu…

Student odchrząknął niepewnie.

- Byłem wtedy… eee… niezdrów.

Po sali przebiegł szmer rozbawienia.

- Chodziło mi o udowodnienie faktu, że konspiracyjna działalność komunistów nie była najwyższego lotu. Co do samych tortur, to pozwolę sobie powołać się na to samo źródło. Wydawałoby się, że skoro wobec aresztowanych stosowano przymus fizyczny, powinno to znaleźć odzwierciedlenie w instrukcji, która zawiera w tytule zwrot „o zachowaniu się w dochodzeniach”. Jakieś wzmianki o heroicznym znoszeniu męczarni w imię klasy robotniczej, odwadze, samozaparciu. Tymczasem nic z tego, mowa jest jedynie o „godności rewolucyjnej” i nakazuje się „za żadną cenę nie przyjmować od szpicla czy prowadzącego śledztwo oficera policji papierosa, bułki czy szklanki herbaty”… O przesyceniu komunistycznych struktur agentami polskich służb specjalnych powiem na kolejnych wykładach. Teraz tylko wspomnę, że było ich takie mnóstwo, że w niektórych rejonach wydawano zakaz dalszego werbowania konfidentów, gdyż zaczynali oni stanowić trzon miejscowej organizacji partyjnej… Gdyby pan chciał sam przejrzeć te akta, to służę sygnaturami. Wszystkie pochodzą z Archiwum Akt Nowych i Centralnego Archiwum Wojskowego - zakończyłem.

Gdy szedłem do wyjścia, rozległy się uprzejme oklaski. Niewysoka, szczupła studentka potrąciła łokciem podręcznik, schyliliśmy się po niego jednocześnie i wtedy poczułem znajomy zapach. Mam wyjątkowo wrażliwy węch, a po zażyciu alchemicznej mikstury wszystkie zmysły wyraźnie mi się wyostrzyły. W ułamku sekundy skojarzyłem, skąd znam tę dziewczynę. Co prawda wielu ludzi używa tych samych perfum, ale w połączeniu z naturalnym zapachem skóry dają one wyjątkowy, niepowtarzalny efekt. Przynajmniej dla kogoś obdarzonego czułym powonieniem…

Nigdy nie widziałem jej twarzy, ale ćwiczyłem z nią kilkakrotnie w jednym z ośrodków szkoleniowych polskich sił specjalnych. Czasem trenowali tam agenci operacyjni naszych specsłużb. Granica między siłami a służbami specjalnymi była dość płynna, jako że sytuacja wymagała w wielu przypadkach ścisłej współpracy. Zgrzytnąłem zębami - wyglądało na to, że ktoś mi nie ufa. Mimo iż w czasie sparringów kobieta miała na twarzy kominiarkę, byłem pewien, że to ona.

- Mogłaby pani zejść na dół i poprosić pana Władzia, żeby wyłączył ogrzewanie? - poprosiłem ją. - Wie pani, to takie drzwi z napisem…

- Wiem, gdzie to jest - odezwała się siedząca obok ruda dziewczyna o bladej cerze. - Ale słyszałam, że pan Władzio…

- Pan Władzio jest tylko pracownikiem technicznym - przerwałem jej bezceremonialnie. - Choć może lepiej będzie, jeśli pójdą panie obie. A państwu dziękuję za udział w zajęciach - zwróciłem się do studentów.

Tak jak myślałem, natychmiast rzucili się do drzwi, skutecznie zagłuszając wszelkie ewentualne uwagi na temat pana Władzia. Zajęcia prowadziłem ze studentami pierwszego roku, więc miałem nadzieję, że nie znali jeszcze zbyt wielu plotek. Pan Władzio był co prawda czarną legendą, ale jego ojciec miał na uczelni spore wpływy, zatem rozmawiano o nim raczej półgębkiem.

Ruszyłem zdecydowanym krokiem do swojego gabinetu, a ponieważ skończyłem zajęcia na dzisiaj, postanowiłem tam poczekać na nieuniknione fajerwerki. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, za jednym zamachem załatwię sprawę pana Władzia i dam do zrozumienia śledzącej mnie panience, co sądzę o jej obecności na wykładach…

Nie zdążyłem nawet wypić herbaty, kiedy rozległo się energiczne pukanie i do mojej samotni wszedł dziekan.

- Czemuż zawdzięczam tę wizytę, panie profesorze? - zawołałem, podrywając się na nogi. - Herbaty? Kawy?

- Mogę usiąść? - zapytał. - Musimy porozmawiać.

- Oczywiście. - Przysunąłem mu wygodniejszy z dwóch posiadanych przeze mnie foteli.

- Dlaczego zawsze mam wrażenie, że pan uprawia własną politykę, której następstwa musimy ponosić my, maluczcy? - zagaił, patrząc w przestrzeń.

- Ależ panie profesorze! - Zamrugałem niewinnie. - Co też pan…

Przerwał mi zdecydowanym gestem.

- Pan Władzio został przewieziony do najbliższego szpitala na urazówkę - poinformował zjadliwym tonem. - Sześć wybitych zębów, ręka złamana w łokciu, do tego wywichnięty bark i kupa siniaków… Jakby tego było mało, profesor Oszerko ma zamiar założyć sprawę przeciwko tej studentce, która pobiła mu syna. A to moja studentka - warknął, przypatrując mi się złowrogo. - Nie zostawię jej na pastwę losu, bo obaj wiemy, kto w tym zajściu był stroną agresywną, więc siłą rzeczy zmusił mnie pan do konfrontacji z Oszerką. Jeśli przegramy, będę miał jeszcze jednego wroga, w moim wieku człowiek się powoli do tego przyzwyczaja, jednak dla tej dziewczyny może to oznaczać koniec studiów na naszej uczelni. Pomyślał pan o tym?! I proszę mnie nie przekonywać, że posłał pan ją tam przypadkiem!

- Nie posłałem jej tam przypadkiem - przyznałem. - Jednak jeśli to, co teraz powiem, wyjdzie poza ten gabinet, wszystkiemu zaprzeczę.

- Słucham - rzucił szorstko dziekan.

- Pan Władzio coraz bardziej… przekraczał granice normalności. I nikt z tym nic nie zrobił. Mogę skończyć? - spytałem, widząc, że ma zamiar mi przerwać.

Opadł na fotel z westchnieniem.

- Ani pan, ani rektor, ani nawet profesor Davidoff.

- Dlaczego akurat Davidoff? - obruszył się mój rozmówca. - Przecież to nie należy do jego obowiązków.

Milczałem przez chwilę, zastanawiając się, ile mogę powiedzieć.

- Jako dziecko profesor Davidoff przeżył kilka lat na ulicy - powiedziałem. - A rosyjska ulica to nie bajka… On wie, jak się czuje ktoś bezsilny. Dlatego jest może bardziej uwrażliwiony na takie sprawy. Gdyby pan Władzio trafił na jakąś nieśmiałą dziewuszkę z prowincji, mogłoby to się skończyć nieciekawie.

- Przecież Davidoff nie ma żadnej konkretnej władzy na uczelni! Owszem, jest bardzo wpływowy, ale…

- No właśnie: ale… - mruknąłem. - Bałem się, że załatwi to łyżką do opon.

- Czym? - nie zrozumiał dziekan.

Zrelacjonowałem mu zajście na parkingu dokładnie i bez żadnych upiększeń.

- Myśli pan, że Davidoff byłby zdolny…

- Nie myślę, wiem - uciąłem. - Dlatego wysłałem tam tę dzieweczkę. Wraz z koleżanką, aby miała świadka.

- Wszystko rozumiem - odparł dziekan zdegustowany. - Jednak jak pan mógł narazić te dziewczęta? Przecież ten wariat mógł je pobić! No i nie wyobraża pan sobie chyba, że taki drobiazg jak obiektywny świadek zajścia powstrzyma profesora Oszerkę? To pieniacz!

Uśmiechnąłem się z rozmarzeniem.

- Nie będzie żadnej sprawy sądowej - poinformowałem z błogą miną. - Najdalej jutro Oszerko wycofa się z tego i najprawdopodobniej zabierze synalka z uczelni.

- Akurat! - prychnął dziekan. - Już to widzę!

- Może mały zakładzik, panie profesorze? - zaproponowałem. - Powtarzam: jutro Oszerko wycofa oskarżenie. Bardzo szybko wycofa…

Mój gość demonstracyjnie wywrócił oczyma.

- Chyba odchodzimy od tematu - zauważył.

- Ta studentka jest przeszkolona w zakresie walki wręcz. Wiedziałem o tym. Brała udział w realnych starciach, pan Władzio to dla niej betka - oznajmiłem beztrosko. - Na uczelni wykonywała zapewne jakieś zadanie, być może chodziło o przekręty finansowe albo narkotyki?

Dziekan leniwie uniósł brwi.

- Przekręty? Wiedziałbym o tym. O narkotykach też. A teraz może powie pan prawdę? - zaproponował.

- Nie znam prawdy - odparłem niechętnie. - Być może, ale tylko być może, że mnie śledziła…

- Dlaczego miałaby pana śledzić?

- Mam kontakty z siłami specjalnymi, prowadzę dla nich wykłady z zakresu cybernetyki. Mogli uznać, że coś mi zagraża, albo po prostu mnie sprawdzać.

- Sprawdzać?

Sapnąłem ze zniecierpliwieniem - trudno wyjaśnić komuś z zewnątrz, jak wygląda świat tajnych służb i sił specjalnych.

- No, na przykład, czy nie jestem namierzany przez obcy wywiad, czy nie przekazuję wrogom informacji… - wycedziłem przez zaciśnięte zęby.

- Rozumiem, że dochodzimy do sedna. - Pokiwał głową dziekan. - Zapewne nie był pan zachwycony faktem inwigilacji i postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu…

- Trochę pan to trywializuje, profesorze, ale z grubsza o to chodziło.

- Więc Oszerko…

- Oszerko zostanie poproszony o wyjaśnienie, dlaczego jego syn zaatakował agenta operacyjnego na służbie. Pan Władzio także będzie musiał się gęsto tłumaczyć, oczywiście gdy już dojdzie do siebie… Być może powstaną wątpliwości, czy to naprawdę był przypadek. Zbadają życiorys pana Władzia, a i sam profesor znajdzie się pod lupą. Nie, Oszerko nie będzie robił żadnych kłopotów, będzie współpracował. I może wreszcie zabierze się za syna…

- Może, może… - mruknął z roztargnieniem dziekan. - Ale ta studentka, czy nie dowiedziałem się za dużo? Ja nie wygłaszam wykładów dla komandosów.

- Niech się pan nie martwi, najwyżej będę musiał pana zabić.

- Doktorze Korpacki! - przywołał mnie do porządku.

- Widział ją pan? - spytałem.

- Tak, rozmawiałem z nią zaraz po tym zajściu.

- Proszę ją opisać - zażądałem.

- Około dwudziestu pięciu lat, szczupła, ale nie chuda. Czarne krótkie włosy - dodał po zastanowieniu.

- Twarz?

- Zwyczajna - odparł niepewnie.

- Już jej pan nie zobaczy - poinformowałem. - Pewnie wyszła z uczelni, zdjęła perukę, zmyła makijaż i zmieniła się tak, że żaden z nas nie poznałby jej na ulicy. A na to, że jest związana ze specsłużbami, ma pan tylko moje słowo. Pewnie dostanie pan jeszcze uprzejmy list, informujący, że maltretując pana Władzia, doznała takiego szoku, że nie może wrócić na uczelnię. Ot, i wszystko - zakończyłem, wzruszając ramionami. - Nie ma dziewczyny, nie ma problemu.

- Teraz może pan zrobić użytek z barku - powiedział dziekan. - Naprawdę coś mi się należy od życia, a jestem już po pracy.

- Zostałem ułaskawiony?

- Ułaskawiony? Zdecydowanie nie. Otrzyma pan szansę, nic więcej.

Otworzywszy barek, od razu zauważyłem nową butelkę, zapewne Davidoff odwdzięczył się za wódkę od alchemika. Ardbeg 1976. Cmoknąłem z uznaniem, Rosjanin miał gest. Ardbeg to destylarnia założona w 1815 roku przez rodzinę Mac Dougall. W 1976 roku do dwóch beczek po sherry wlano wyjątkowo udaną partię whisky. Kiedy dojrzała, otrzymano niecałe tysiąc butelek trunku. Ardbeg 1976 nie została rozcieńczona przed butelkowaniem i zawiera ponad pięćdziesiąt procent alkoholu, nie została też przefiltrowana na zimno, co oznacza, że w jej zapachu i smaku odnaleźć można pozostałości ze wszystkich etapów produkcji: drobinki miedzi z alembików, drewno z kadzi fermentacyjnych wykonanych z oregońskiej sosny czy wreszcie z dębowych beczek. Ardbeg 1976 to legenda.

Rozlałem trunek do szklanek, nie dolewając wody, ani nie dodając lodu, co byłoby profanacją. Wypiliśmy. O moje podniebienie rozbiła się fala ognia o posmaku dymu torfowego i morskiej soli, zapachniało dziką miętą, kwitnącym wrzosem i drewnem sandałowym.

- Niech pan przeprosi tę drugą studentkę, była wyraźnie zdenerwowana - polecił dużo przyjaźniejszym tonem dziekan.

- Oczywiście - przytaknąłem. - Dolać panu?

- Chyba nie powinienem, alkohol tej klasy…

- Kiedyś go trzeba wypić - odparłem obojętnie. - Za jakiś miesiąc będę mógł pana poczęstować wódką destylowaną według starego, alchemicznego przepisu.

- Apage satanas - jęknął dziekan, podsuwając mi szklankę.

* * *

Dopadła mnie na stacji benzynowej, tuż przed wioską alchemika. Wyszła zza jednego z dystrybutorów, kiedy odliczałem pieniądze za benzynę. Przytuliła się do moich pleców, wykrzykując hałaśliwie słowa powitania na użytek kręcących się wokół ludzi. W kręgosłup wbiła mi lufę pistoletu.

- Do samochodu! - rozkazała. - I żadnych głupstw, znasz procedury.

Znałem. Zasiadłem na miejscu kierowcy, otworzyłem tylne drzwi, w lusterku widziałem tylko bujną blond perukę i wielkie, ciemne okulary.

- Jedź tam, gdzie miałeś jechać - poleciła. - Potem porozmawiamy.

Posłusznie ruszyłem w kierunku pobliskiej wioski, obie ręce trzymałem na kierownicy, ale delikatnymi ruchami barków odchyliłem nieco połę marynarki, szykując się do błyskawicznego wyjęcia noża. Jeśli będzie trzeba. Nie wyczułem w kobiecie agresji, ale być może zabijała na zimno, bez emocji…

Kiedy przejeżdżaliśmy przez młody sosnowy lasek, zwolniłem do czterdziestu kilometrów, szykując się do nagłego ataku - miałem nadzieję, że kiedy zdejmę dłonie z kierownicy, samochód utknie wśród niezbyt jeszcze wyrośniętych drzew. Jeśli nie, cóż… wszystko było lepsze niż zdanie się na łaskę uzbrojonej wariatki. Wtedy poczułem znajomy zapach - to była moja „studentka”.

Odetchnąłem. Zmieniła wygląd, ale najwyraźniej nie pomyślała o perfumach. Dodałem gazu i po paru minutach zajechałem pod wiejską restaurację.

- Hej! - zawołała. - Co ty sobie wyobrażasz?!

- Wyłaź! - warknąłem. - I nie strasz mnie więcej. O mało co nie zarobiłaś nożem.

- Przepraszam najmocniej. - Wydęła ironicznie usta. - Powinnam ci od razu powiedzieć, że to nie jest próba gwałtu.

Złapałem dziewczynę za rękę i wciągnąłem do knajpy. Trzech mężczyzn o wyglądzie meneli konsumowało coś na kształt bigosu, zapijając go obficie wódką. Tuż przy wejściu siedziała z obojętną miną tłusta kobieta w niespecjalnie czystym fartuszku kelnerki.

- Czy naprawdę nie możemy pogadać gdzie indziej? Moja towarzyszka zmierzyła przestraszonym spojrzeniem niezbyt wytworne wnętrze.

- Pamiętaj, że jesteś twardym, wyszkolonym zawodowcem, ta świadomość ci pomoże - odparłem kpiąco.

- Ale nie wiem, czy byłam szczepiona na wszystkie choroby zakaźne, a nie wygląda na to, żeby tu ktoś zawracał sobie głowę higieną - odparowała.

- Państwo życzą? - Strzepnęła brudną ścierką kelnerka.

- Dwie butelki wody mineralnej. Nieotwarte - zadysponowała blondynka.

Usiadłem przy jednym z wolnych stolików, odruchowo sadowiąc się twarzą do wejścia; stolik był dwuosobowy, a krzesła ustawiono naprzeciwko siebie, „studentka” musiała więc siłą rzeczy zająć miejsce vis-à-vis mnie. Uśmiechnąłem się złośliwie, widząc, jak ogląda się nerwowo. Pozycja plecami do drzwi to koszmar każdego zawodowca, tak siadają tylko cywile. Pierwsze, co robi profesjonalista w lokalu, to zajmuje miejsce plecami do ściany i rozgląda się, kto siedzi w podobnej pozycji. Bo tylko tacy ludzie mogą stanowić dla niego zagrożenie.

Kelnerka z łoskotem postawiła przed nami zamówioną wodę mineralną i dwie szklanki. Na oko nawet czyste. Podziękowałem jej uśmiechem i uregulowałem rachunek. Nikt nie zgłosił zastrzeżeń odnośnie do mojego szowinistycznego zachowania.

- No więc? - Spojrzałem w oczy siedzącej naprzeciwko dziewczynie. - Co to ma znaczyć?

Przez moment wyglądała na zmieszaną.

- Chodzi o rutynową działalność kontrwywiadowczą - poinformowała. - W końcu zadawałeś się z tymi Rosjanami, a jednej panience nawet zaoferowałeś gościnę. Sprawdzaliśmy, czy nie jesteś śledzony, no i przeczesaliśmy twój dom na obecność pluskiew.

- Myślisz, że Koszka założyłaby mi podsłuch?!

- Nie wiem - odparła rozsądnie. - Nie znam laski. Co prawda na razie jest tylko studentką akademii FSB, ale mogłeś być jej pracą dyplomową…

Zacisnąłem usta, jednak nie podjąłem kłótni, moja rozmówczyni miała rację: interesy Polski i Rosji momentami mocno się rozmijały. Sądziłem, że Rosjanie mi ufają, lecz było więcej niż pewne, że podjęli podobne środki ostrożności wobec osób, z którymi się u nich stykałem. Takie były zasady gry.

- No dobrze, ale po cholerę ten napad?! Mało brakowało, a któreś z nas by oberwało.

- Wkurzyłeś mnie na uczelni - przyznała. - Chciałam się odegrać.

- Jeśli chodzi o pana Władzia, to…

- Nie - przerwała mi energicznie. - Chodzi mi o to, że mnie zdemaskowałeś. Do teraz nie mogę pojąć, w jaki sposób.

- Perfumy - mruknąłem. - Mam bardzo czuły węch.

Nie miałem zamiaru nikogo informować, że moje zmysły uwrażliwiły się po wypiciu alchemicznej mikstury. Podobnie jak wzrosła wydolność organizmu. Po powrocie z Rosji sprawdziłem to wielokrotnie.

- A więc to tak. - Pokiwała głową w zamyśleniu. - Nie przyszło mi to do głowy.

- Teraz już wiesz - uciąłem.

- W takim razie będę się zbierać - zadecydowała. - A tak w ogóle po co tu przyjechałeś? - zainteresowała się nagle.

- Do znajomego, mamy wspólne hobby - wyjaśniłem. - Alchemia i takie tam…

Nie wyglądała na zaskoczoną, najwyraźniej cieszyłem się opinią ekscentryka. Pożegnaliśmy się krótko i parę minut później pukałem do domu alchemika. Psy mnie nie obszczekały, oba zachowywały bezpieczny dystans.

Mężczyzna nawet nie podniósł się na mój widok. Siedział za stołem laboratoryjnym zastawionym sprzętem alchemicznym i wąchał coś z niepewną miną.

- Dobrze, że pan przyjechał - odezwał się z roztargnieniem. - Może pan spróbuje?

Wyciągnął w moją stronę niewielki szklany flakonik.

- Co to takiego? - spytałem nieufnie.

- Perfumy. Kiedyś zaproponował mi pan, żebym się za to wziął.

- Pamiętam. W czym problem?

- Trudno mi ocenić, czy się udało - stwierdził niezdecydowanym tonem. - Przygotowałem bazę, która reaguje z kroplą ludzkiej krwi. Pewnie wystarczyłaby odrobina jakiegokolwiek płynu fizjologicznego, ale krew jest najbardziej… wyrazista. Efektem ma być indywidualnie dobrany zapach. Podejrzewam, że może być afrodyzjakiem. - Zaczerwienił się wyraźnie.

- Na jakiej podstawie pan tak sądzi? - Zmierzyłem go uważnym spojrzeniem.

- Proszę najpierw samemu ocenić - poprosił. - Może się mylę…

Wziąłem buteleczkę, powąchałem.

- Czuję zapach siana, dobrze wygarbowanej zwierzęcej skóry, piżmo, może jeszcze mech? - stwierdziłem w zadumie. - Ciekawy zapach, tylko trochę… ekhmm… niemęski. Nie, to nie tak - poprawiłem się natychmiast. - Męski, ale jakiś taki… zniewieściały?

Olbrzymi mężczyzna przytaknął ponuro.

- Na to wygląda - przyznał. - Trochę zostało mi na dłoniach, a kiedy poszedłem do sklepu, w pogoń za mną ruszył nieznany mi bliżej przejezdny, bardzo przystojny pan. Wydawało mu się, że znalazł miłość swojego życia…

Z trudem zachowałem powagę.

- Ale nie jest pan gejem?

- Nie! - warknął, piorunując mnie wzrokiem. - Myślę, że ma to związek z trybem życia, może z częstotliwością kontaktów z kobietami? Gdyby pan zechciał dodać kroplę krwi do drugiej próbki…

Z trudem opanowałem nerwowy skurcz mięśni twarzy.

- Od czterech miesięcy nie mam żadnych kontaktów z kobietami - powiedziałem, starając się mówić spokojnym, równym głosem. - Szkoda marnować tę substancję. Jednak jeśli pan chce, mogę wypróbować trochę na jakiejś znajomej.

Skinął głową, wydając nieartykułowany pomruk - jak zwykle uprzejmy do szaleństwa i komunikatywny…

Wracałem do Krakowa, wioząc nowy zapas alchemicznej wódki i kilka buteleczek z perfumami, choć może należałoby powiedzieć - potencjalnymi perfumami. Znowu dopadły mnie ponure myśli - kiedyś zamierzałem zrobić Annie niespodziankę, podarować perfumy, jakich nie mogła kupić w najbardziej nawet ekskluzywnym sklepie. Teraz… Zatrzymałem samochód na poboczu, gdy wzrok zasnuły mi łzy. Nie wiedziałem, czy bardziej żałuję, że umarła, czy że muszę żyć bez niej. Ludzki egoizm ujawnia się najczęściej w sytuacjach ekstremalnych, jest wówczas wyraźnie widoczny, znikają wszelkie pozory, tracimy tendencję do samooszukiwania. Byłem wściekły na Annę, że mnie zostawiła. Czułem irracjonalny, niemal dziecięcy gniew. Oczywiście wiedziałem, że to nie wszystko - moja złość była podszyta uczuciami, w które nie chciałem się nawet wgłębiać. Bałem się. Świadomość, że tak wiele może zależeć od innej istoty - przerażała.

Przez resztę drogi koncentrowałem się na głębokim, przeponowym oddychaniu, dojechałem do domu spokojny, choć nadal w minorowym nastroju. Czas, pomyślałem smętnie. Tylko upływ czasu może zmienić tę sytuację. Tak przynajmniej mówią, miałem nadzieję, że to prawda.

* * *

Z samego rana odebrałem dwa telefony: jeden od Dżumy, drugi od Magika. Głos brata Anny dobiegał mnie niewyraźnie, jakby przez ścianę. Po raz pierwszy też usłyszałem w nim nerwowe nuty. Dżuma informował mnie, że być może niedługo będą potrzebne moje usługi jako, jak się wyraził, „Chorążego”. Cała sprawa miała wiązać się z wyjazdem za granicę. Mimo moich nacisków nie powiedział nic więcej, poinformował jedynie, że być może kwestia stanie się nieaktualna, o ile poskutkują działania „bardziej konwencjonalne”. Jednak mówił to bez specjalnego przekonania, zanim zdążyłem poprosić go o konkrety, rozłączył się i nie odpowiadał na próby kontaktu z mojej strony.

Informacja od Magika była jeszcze bardziej zwięzła.

- Pamiętasz, co ci mówiłem ostatnio o tych narkotykach? - spytał Ihor.

- Tak.

- Siedemnasta piętnaście, dzisiaj, lotnisko w Warszawie. Australijskie linie lotnicze, lot Delhi - Warszawa via Wiedeń. Za chwilę prześlę ci faksem fotografię i numer lotu - rzucił ostrym tonem. - Pomyślnych łowów - zakończył rozmowę.

Podszedłem pospiesznie do faksu, niecierpliwie czekałem, aż maszyna wypluje zdjęcie. Przedstawiało młodą Hinduskę w sari, druga kartka zawierała szczegóły dotyczące lotu.

- Szlag… - wymamrotałem.

Normalnie zadzwoniłbym do Marka, ale wiedziałem, że jest chwilowo niedostępny, wraz z niemal całą obsadą CGR uczestniczył właśnie w kursie szkoleniowym w tropikach. Mogłem oczywiście przekazać sygnał odpowiednim służbom i nie zawracać sobie tym głowy, jednak podejrzewałem, że pod nieobecność Marka natrafi on na entuzjastów w rodzaju pułkownika Rućki, którzy oleją go z zimną krwią. Nie wiedziałem też, czy przekazanie mi wiadomości o planowanym przemycie nie było dla Magika w mniejszym czy większym stopniu ryzykowne, a jeśli zorientuje się, że nic nie zrobiłem w tej kwestii, następnej informacji nie będzie… Sprawa była tym ważniejsza, że wydawało się wątpliwe, aby Ihor zawracał mi głowę jakimiś detalistami.

Zastanowiłem się chwilę - Marek i jego chłopcy byli nieuchwytni, Anton nadal przebywał w Rosji, zostawał tylko Sasza. Sęk w tym, ze nie znałem go zbyt dobrze. Potrzebowałem jakiegoś wsparcia, ale też kogoś, kto będzie ściśle wykonywał moje polecenia, działając samodzielnie, w zasadzie wykraczaliśmy poza granice prawa. Ostatnie, czego bym sobie życzył, to jakaś afera spowodowana nadmiernym… entuzjazmem. Z drugiej strony, mimo iż Sasza odgrywał przeważnie rolę wiejskiego głupka, gdyby był naprawdę narwany lub miał problemy z subordynacją - na pewno nie służyłby w Specnazie. Tak czy owak, nie miałem wielkiego wyboru…

Zadzwoniłem z automatu: jak konspiracja, to konspiracja. Co prawda, gdybym był namierzany przez zawodowców, w niczym by mi to nie pomogło, ale odrobina ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Kiedy Sasza podniósł słuchawkę, przedstawiłem mu zwięźle sprawę, używając dość ogólnikowych stwierdzeń. Jeśli się zgodzi, o detalach pogadamy osobiście.

- Spotkamy się za godzinę na lotnisku - zdecydował. - Jeśli chcemy zdążyć, musimy natychmiast lecieć do Warszawy.

Trzeba mu było przyznać, że nie tracił czasu na próżne gadanie.

- W porządku - odparłem. - Już jadę.












ROZDZIAŁ JEDENASTY




Hinduskę śledziliśmy bez trudu, po wylądowaniu poprosiła o pomoc przy ściągnięciu wózka z taśmy bagażowej, ułożyła w nim trzymane do tej pory na rękach niemowlę i opuściła teren lotniska. Zadziwiająco niewielką torbę przewiesiła przez ramię. Kilka ulic dalej weszła na parking i zniknęła wraz ze swoim bagażem w czarnym vanie z przyciemnionymi szybami. Byliśmy na to przygotowani, prowadząc wypożyczony samochód, Sasza utrzymywał dystans kilkudziesięciu metrów.

- Konstancin-Jeziorna - zawyrokował po kwadransie.

Mruknąłem potakująco. Rosjanin zwolnił, zwiększając dystans od śledzonego pojazdu.

- Tu nam nie ucieknie - stwierdził.

Van zatrzymał się przed sporych rozmiarów willą, kobieta wysiadła, niosąc zawodzące monotonnie dziecko. Towarzyszący jej smagły mężczyzna otworzył pospiesznie drzwi do domu i ponaglił ją gestem, rozglądając się wokół nerwowo. Po chwili oboje zniknęli wewnątrz.

Nacisnąłem kilkakrotnie dzwonek, potem użyłem pięści i butów.

- Zarysowaliście mi lakier! - zaryczałem. - Zadzwonię na policję!

Trudno powiedzieć, czy przekonały ich moje wykrzykiwane kiepską angielszczyzną groźby, czy też miotane przez Saszę z bezbłędnym akcentem przekleństwa, dość że w końcu wyszedł do nas kierowca vana.

- Nie było żadnej kolizji! - oświadczył z oburzeniem. - Jechałem ostrożnie!

Jego mina świadczyła wyraźnie, że ma zamiar dokładnie omówić tę kwestię, jednak zamiast kontynuować, osunął się na ziemię z kredowobiałą twarzą. Nie dziwiłem się, Sasza użył paralizatora o napięciu pięciuset tysięcy wolt… Związałem faceta jego własnym paskiem i krawatem, według wszelkich reguł szkoły hojojutsu, łącząc wykręcone za plecy dłonie z pętlą na szyję, tak że każdy gwałtowniejszy ruch musiał spowodować utratę przytomności.

- Mam nadzieję, że to nie pomyłka - mruknąłem.

- Wątpię - odparł z ponurą miną Sasza. - Magik to kawał gnoja, ale nie przekazywałby ci fałszywych informacji.

Pozbawione śpioszków dziecko leżało na twardym, drewnianym stole niczym porzucona zabawka. Dotknąłem jego szyi - była zimna. Kątem oka dojrzałem metaliczny błysk, krótkie ostrze przejechało po moim policzku. Zablokowałem następny atak, owinąłem rękę wokół łokcia Hinduski, założyłem dźwignię, drugą dłonią zmiażdżyłem jej krtań. Upadła wstrząsana drgawkami, wiedziałem, że nie umrze od razu. Przez jakiś czas będzie jeszcze próbowała oddychać, jej organizm podejmie desperacką walkę nie tylko z zatrzymaniem oddechu i wewnętrznym krwotokiem, ale też z nagłym zwężeniem naczyń wieńcowych spowodowanym atakiem na krtaniowe odgałęzienia nerwu błędnego. Tyle że będzie to walka z góry skazana na klęskę… Nie zwracałem na nią uwagi, nie próbowałem zatamować spływającej mi po twarzy krwi. Patrzyłem na najwyżej dziesięciomiesięczne niemowlę z brzuszkiem zszytym niedbale grubą nicią. Dziecko było martwe przynajmniej od kilkunastu godzin. Odwróciłem się, słysząc nieprzyjemny chrzęst - Sasza potężnym kopnięciem zmiażdżył naszemu jeńcowi kolano, uprzednio zalepiwszy mu usta plastrem. Z kamienną twarzą włożył lateksowe rękawiczki, wyjął nóż i zaczął przecinać szwy na brzuchu maleństwa. Nie liczyłem niewielkich, opakowanych w folię pakunków, które pojawiły się na stole. Chciałem krzyczeć, ale nagle każdy oddech stał się wysiłkiem niemal ponad moje możliwości. Musiałem usiąść.

- Dwa, góra trzy kilo - stwierdził wreszcie z goryczą. - Nawet gdyby to była najwyższej próby heroina… - Pokręcił bezradnie głową.

Na koniec wyjął niewielki, plastikowy krążek.

- Wymontowali to z jakiejś płaczącej lalki - powiedział. - Prawdziwi profesjonaliści, pomyśleli o wszystkim… Trzeba go przesłuchać - dodał, zwracając spojrzenie w stronę wijącego się z bólu mężczyzny. - Musimy się dowiedzieć, gdzie…

Przerwałem mu gwałtownym gestem, wiedziałem, czego musimy się dowiedzieć. Wiedziałem też, że okaleczony Hindus jest już trupem, nie mogliśmy sobie pozwolić na pozostawienie go przy życiu. Było tylko jedyne pytanie - jak umrze? Miałem ochotę wydłużyć jego agonię do maksimum, jednak poprzez gniew zaczęły się przebijać inne myśli. Kiedy rozmawiałem z Dżumą o zasadach, których przestrzegania zgodnie z legendą wymagał od żołnierzy Archanioł Michał, nie dowiedziałem się wiele. Z drugiej strony, może prostota tych reguł była zwodnicza? „Broń słabszych”, „Walcz bez nienawiści”, „Sądź sprawiedliwie”, „Zabijaj bez bólu”.

- Podaj mu morfinę - powiedziałem.

Sasza zacisnął usta, lecz bez sprzeciwu zrobił mężczyźnie zastrzyk. Musiałem zrewidować opinię na jego temat - może czasem przejawiał nadmiernie rozrywkowe podejście do życia, ale w czasie akcji zmieniał się w chłodnego zawodowca. Teraz także najwyraźniej nie zamierzał ze mną polemizować ani rozpoczynać dyskusji w stylu: „To kto tu właściwie wydaje rozkazy?”.

Po dziesięciu minutach zerwałem Hindusowi plaster, Sasza już wcześniej posadził go w fotelu.

- Przepraszam za to kolano - powiedziałem po angielsku.

Przerwałem, kiedy zauważyłem w jego oczach tryumfalny błysk.

- Żądam adwokata! - zawołał.

Uśmiechnąłem się niewesoło.

- Nie będzie żadnego adwokata - poinformowałem go chłodno. - Chcemy, abyś powiedział nam wszystko, co wiesz na temat przemytu narkotyków do Polski przez twoją… grupę. Przeprosiłem nie dlatego, że będziesz miał okazję się komuś poskarżyć, ale dlatego, że mój przyjaciel złamał pewne zasady.

- Pójdę z tym do gazet! - wrzasnął Hindus. Wyglądało na to, że morfina zaczęła działać. - Wylądujecie w kryminale! Znam swoje prawa!

- Tu i teraz, masz tylko jedno prawo: do bezbolesnej śmierci. Umrzesz - potwierdziłem, widząc, że nadal mi nie dowierza.

- Czyje… czyje rozkazy wykonujecie? - zapytał z o wiele mniej buńczuczną miną.

- Teraz? Michała Archanioła - odparłem.

Hindus oniemiał. Sasza także. Rosjanin odciągnął mnie w kąt pokoju.

- Odzyskałeś relikwię? - wyszeptał gorączkowo.

Potwierdziłem skinieniem głowy.

- Naprawdę myślisz, że on powie nam wszystko z własnej woli? - Zmarszczył brwi Sasza.

Wzruszyłem ramionami.

- Nie wiem - przyznałem. - Ale jeśli ta cała heca ze sztandarem Archistratiga nie jest blagą, to musi on wpływać na rzeczywistość. Na przykład rozwiązując jeńcom usta.

- Chyba cię popierdoliło - oznajmił. - Sztandar sztandarem, a…

- A tortury torturami - dokończyłem twardo. - Zresztą, jeśli się nie uda, zrobimy wszystko po twojemu. Na razie jednak mam zamiar okazać nieco… wiary.

Podszedłem do stołu, usiadłem naprzeciwko jeńca.

- Damy ci pół godziny do namysłu - oświadczyłem. - Potem, niezależnie od twojej decyzji, zginiesz. Bez bólu - obiecałem. - Wierzysz w karmę?

- Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałem - odparł po namyśle.

Jego twarz poszarzała, rysy się wyostrzyły. Człowiek ma wiele wspólnego ze swoimi zwierzęcymi przodkami i, tak jak oni, czasem wyczuwa śmierć. Takiej iluminacji doświadczał teraz ten hinduski gangster, który przyjechał do Polski, by umrzeć.

On już wiedział…

- Jeżeli ta teoria jest prawdą, to znajdziesz się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Chyba że sam postanowisz ją nieco poprawić. Masz pół godziny, licząc od teraz. - Postukałem wymownie w szkiełko zegarka.

Przeszliśmy z Saszą do sąsiedniego pomieszczenia, nie domykając drzwi. Hindus nadal był związany i nie mógł wykonywać gwałtownych ruchów, gdyby postanowił stoczyć się z fotela, usłyszelibyśmy. Miałem wrażenie, że najlepiej będzie pozostawić mu nieco prywatności.

- To wariactwo - powiedział szeptem mój towarzysz. - Tacy jak tamten - skinął w kierunku Hindusa - gadają tylko pod presją.

- On jest pod presją - zauważyłem łagodnie.

- Mianowicie?

Westchnąłem i przez moment zbierałem myśli.

- Kultura Dalekiego Wschodu jest przesiąknięta pojęciem karmy, odpłaty za popełnione świadomie czyny. Nawet jeśli facet nie jest specjalnie religijny, to wie wszystko na ten temat. Mówiąc, że go bezboleśnie zabijemy, pozbawiliśmy go strachu przed zemstą grupy, która go tu wysłała. Trupa nie można skrzywdzić… Jeśli nam uwierzył, a założyłbym się, że tak, w końcu ta panienka leży martwym bykiem tuż obok, zacznie się zastanawiać, co się z nim stanie po śmierci?

- Jeśli ma rodzinę, może chcieć ją chronić.

- To prawda - przyznałem. - Jednak uważam, że jest pewna szansa. A jeśli chodzi o wymuszanie zeznań siłą, to sam wiesz, jak to działa…

Sasza skrzywił się, ale nie zaprzeczył. Problem polegał na tym, że tortury często powodowały, iż przesłuchiwany, bojąc się bólu, zeznawał to, co w jego mniemaniu chciał wiedzieć śledczy, bywało, że bez żadnego związku z rzeczywistością. Skuteczniej działały środki chemiczne i metody osłabiania woli w rodzaju deprywacji snu, jednak nie mieliśmy na to czasu. Jeżeli mój sposób zawiedzie, trzeba będzie uciec się do sposobów rodem ze średniowiecza. Nigdy nie interesowałem się specjalnie historią tortur, jednak znałem takie, przy których stosowane współcześnie mogły wydawać się pieszczotami. Nie, żebym miał ochotę być pierwszym człowiekiem, który je zastosuje po kilkuset latach zapomnienia. Zdecydowanie nie…

Kiedy weszliśmy po półgodzinie do sąsiedniego pomieszczenia, nasz jeniec nadal siedział w fotelu. Jego twarz pokryta była rzęsistym potem.

- Co zdecydowałeś? - spytałem, siadając naprzeciwko.

- Powiem wszystko - oznajmił. - Jednak mam jeden warunek.

- Tak?

- Pochowajcie tego chłopca w… odpowiedni sposób. Pochodzi z kasty kszatrija.

Spojrzałem na niego ze zdziwieniem - nie wiedziałem, że system kastowy w Indiach ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Z drugiej strony, z tego, czego o Indiach nie wiedziałem, mogłaby zapewne powstać wielotomowa encyklopedia.

- Zrobimy tak - obiecałem.

Hindus zacisnął powieki i zaczął mówić. Według jego słów pod Warszawą istniał wielki magazyn narkotyków zakamuflowany jako hurtownia towarów azjatyckich. Willa, w której przebywaliśmy, stanowiła bufor pomiędzy tym magazynem a kurierami. W nim też przebywali wszyscy najważniejsi ludzie gangu, poza szefem, który pozostał w Delhi. Przy ostatnich słowach pobladł i zaczął szybko oddychać, wiedział, że jego czas się kończy. Już wcześniej wstałem po cichu z krzesła, wyjąłem z kieszeni pęk kluczy z przypiętym suntetsu. Zamknąłem dłoń na metalowym bolcu, a potem nagłym ruchem uderzyłem mężczyznę w skroń. Momentalnie zwiotczał, osuwając się na oparcie.

- Dotrzymałeś słowa - mruknął Sasza. - Umarł bez bólu.

W jego głosie pojawiła się nutka uznania, może nawet podziwu. Zdążyłem dobiec do toalety, zanim wstrząsnęły mną torsje. Zadawanie śmierci na zimno to naprawdę nie moja liga…

* * *

Chyba pierwszy raz w życiu widziałem tak sprawną obsługę odczytującą niemal myśli klientów. Z drugiej strony, nie powinienem się dziwić, biesiadowaliśmy przecież w jednej z najelegantszych warszawskich restauracji, a mimo że Ihor powszechnie uchodził za rosyjskiego biznesmena - w czym zresztą było sporo prawdy - ludzie jednak wiedzieli swoje. Magik wynajął całą salę, jego ludzie pilnowali lokalu od zewnątrz.

- Tak jest wygodniej - wyjaśnił mi Fiedia Pogrzebacz. - Od czasu do czasu i tak robimy dużą imprezę, a łatwiej obstawić knajpę, niż sprawdzać, czy nie przywlokłeś za sobą ogona do posiadłości.

Odetchnąłem głęboko, powiodłem wzrokiem wokół: nikt z kilkunastu biesiadujących w zadziwiająco swobodnej i serdecznej atmosferze Rosjan nie zwracał na mnie szczególnej uwagi. Siedzieli po dwóch i trzech przy niewielkich stolikach, jednak wielokrotnie przechodzili od stołu do stołu, aby wypić z kimś wódkę albo chwilę pogadać. Wychwyciłem kilka ciekawych spojrzeń, lecz nie było w nich niepokoju związanego z obecnością obcego. Skoro siedziałem z Pogrzebaczem, widać byłem swój… Ta dobroduszna akceptacja wywoływała we mnie dość mieszane uczucia, ale wiedziałem, że jeśli mam zrealizować swój plan, muszę przekonać do niego obecnych. Marek i jego oddział nadal byli niedostępni. Także to, co chciałem zrobić, wykraczało zdecydowanie poza profil działania antyterrorystów. Nie miałem zamiaru niczego ukrywać przed Markiem, jednak wolałem, aby dowiedział się o tym, dopiero gdy będzie po wszystkim. O ile będę w stanie cokolwiek zdziałać, rosyjska mafia nie jest organizacją charytatywną, a właśnie o taką przysługę zamierzałem ich prosić. No, może nie do końca… Wszyscy mieli swoją cenę, choć niekoniecznie wyrażoną w pieniądzach, pozostawało tylko mieć nadzieję, że prawidłowo oceniłem sytuację. Jeśli mi się nie uda, ośmieszę się publicznie, a moje akcje drastycznie spadną. W takim środowisku opinia była wszystkim.

- Dość swobodna atmosfera - zagaiłem, starając się odpędzić ponure myśli.

Pogrzebacz, wysoki chudzielec, przypatrywał mi się przez chwilę z rozbawieniem.

- Jesteśmy w pewnym sensie rodziną - powiedział. - Nie, to nie jest standard - odparł, widząc mój sceptyczny uśmieszek. - O takim modelu organizacji zadecydował Ihor. Część z nas faktycznie walczyła razem w Afganie i Czeczenii, w takich sytuacjach można człowieka poznać - stwierdził. - Bardzo dobrze poznać… Kiedy wróciliśmy, okazało się, że nie ma dla nas ani pracy, ani pieniędzy, czasem łączyło się to z problemami rodzinnymi. Niejedna narzeczona czy żona stwierdziła, że lepszy inżynier albo inny urzędas w garści niż komandos w Afganistanie. Takie życie. - Wzruszył ramionami. - Więc cóż nam pozostało? Zaczęliśmy się zbierać do kupy, pomagać jeden drugiemu, zabiegać o pieniądze dla kumpli. Na leczenie, na protezy, żeby mogli przeżyć następny miesiąc…

- No i w końcu wymyśliliście, skąd wziąć szmal - zgadłem. - Oczywiście tylko dlatego, by pomóc kumplom.

W oczach Pogrzebacza zabłysło coś złowrogiego, jednak opanował się w ułamku sekundy.

- Możesz sobie kpić - syknął - ale nie możesz nas osądzać. To nie ciebie posłano na śmierć, nie ciebie wyruchało państwo, dla którego walczyłeś, nie ciebie zdradziła żona!

Przytaknąłem znużonym gestem, przypomniała mi się zasada: „Sądź sprawiedliwie”.

- Masz rację - westchnąłem. - Nie mnie was oceniać.

- Nie handlujemy narkotykami - powiedział, nawiązując do ostatnich wydarzeń. - A nikt z nas nie zabiłby dziecka, by je nafaszerować heroiną.

- I wychodzicie na swoje? - spytałem ze zdziwieniem.

- Kiedyś się tym zajmowaliśmy - przyznał. - Ihor skończył z prochami parę lat temu, przy odpowiednim nagromadzeniu kapitału bardziej opłaca się gra na giełdzie i inwestycje w bankowość. Porównywalny zysk, a ryzyko żadne.

- To dlatego jesteście tacy pomocni w tej kwestii?

- Między innymi, ale reszta to nie twój zakichany interes, Polaku - warknął. - Przyszedłeś tu po prośbie, więc lepiej przygotuj sobie dobrą gadkę, bo chłopcy są odporni na perswazję.

- Po prośbie? - spytałem z udanym zdziwieniem.

- Ihor to od razu przewidział. Powiedział, że zaczynasz myśleć kategoriami pola walki, a nie prawniczymi.

- Ten komplement zaparł mi dech w piersi - mruknąłem. - I cieszę się, że wiesz, co znaczy słowo „kategoria” - dodałem złośliwie.

- Słabo, słabiutko - posumował mnie Pogrzebacz. - Myślałem, że stać cię na więcej, ale to pewnie ten stres…

Udałem, że nie wzrusza mnie jego kpina, zabębniłem palcami po stole. Nie ulegało wątpliwości, że ludzie, których chciałem przekonać, byli sprytniejsi, bardziej bezwzględni i dużo bogatsi ode mnie. Szansa, że mnie wysłuchają, nie była wielka, choć stawka wysoka. W podwarszawskim magazynie miało się znajdować ponad pół tony heroiny, a możliwość radykalnego zniechęcenia hinduskich gangów do ekspansji na teren Polski też powinna okazać się coś warta. Ile potrafię poświęcić, aby osiągnąć ten cel? Na jakie kompromisy pójdę? Miałem wrażenie, że wsysa mnie jakiś nieznany świat, gdzie znikają wszystkie barwy, a jedynym kolorem jest szary…

Kiedy wyszedłem na środek sali, Magik zadzwonił lekko widelcem w kieliszek, mimo gwaru wszyscy usłyszeli sygnał. Jeden z Rosjan dopilnował, żeby cała obsługa opuściła pomieszczenie. Zapanowała cisza, znalazłem się w centrum uwagi.

- Nasz przyjaciel ma nam chyba coś do powiedzenia - oznajmił z uśmiechem Ihor.

Obrzuciłem go ponurym spojrzeniem, a potem w paru zdaniach przedstawiłem swoją propozycję.

- Co z tego będziemy mieli? - zapytał wprost jeden z biesiadników. - I po cholerę te zastrzeżenia, by zostawić przy życiu tych, którzy nie będą walczyć?

- A co to za różnica? - odburknąłem. - Musisz zabijać wszystko, co się rusza?

- Różnica jest taka, że jeśli celem jest likwidacja magazynu i jego… obsługi, można zastosować zupełnie inne procedury, niż w wypadku, kiedy mamy selekcjonować wrogów na tych z bronią i bezbronnych. To tak, jak na wojnie: jeśli walczysz o jakąś ulicę i widzisz, że strzelają do ciebie z małego białego domku, to nie wpadasz tam ze swoimi ludźmi, wdając się w strzelaninę na każdym pół-piętrze, tylko dzwonisz do dowódcy najbliższej baterii moździerzy i mówisz: „Wania, pierdolnij w ten domek”.

- Nie można pierdolnąć w ten domek - powiedziałem stanowczo.

- Niby dlaczego? I powtarzam: co z tego będziemy mieli?

Powiodłem wzrokiem po biesiadnikach, nie wyglądało na to, abym kogokolwiek przekonał.

- Pozbędziecie się konkurencji - rzuciłem bez przekonania.

- Słaby argument. - Pokręcił głową Ihor. - Zrobiłem już swoje, zawiadomiłem was. Dlaczego mam odwalać waszą robotę?

Postanowiłem wyciągnąć asa z rękawa, skinąłem na Fiedię - wcześniej musiałem mu oddać walizeczkę. Rosjanin otworzył ją i znieruchomiał niczym rażony gromem. A ja uniosłem w górę opakowany w folię fragment sztandaru.

- To chorągiew Michała Archanioła. Nie oferuję wam pieniędzy ani żadnych innych korzyści. Jako Chorąży obiecuję jedynie błogosławieństwo Archistratiga dla tych, którzy podejmą walkę w jego imieniu. O ile w jej trakcie będą przestrzegać jego kodeksu.

- To… to autentyk? - wykrztusił Ihor.

Rosjanin, tak jak i inni, zerwał się na nogi i wpatrywał z niedowierzaniem w strzęp sztandaru.

- Przecież wiesz - odezwałem się łagodnie. - Czujesz to.

Magik podszedł bliżej, przeżegnał się i ucałował ze czcią chorągiew.

- Wchodzę w to - odezwał się Pogrzebacz. Zawtórowali mu inni. Wygrałem. Starając się nie okazywać żadnych uczuć, schowałem relikwię do walizki. Ihor uciszył towarzystwo oszczędnym ruchem dłoni.

- Jest jeden podstawowy warunek - odezwał się cicho. - Jeśli go nie spełnisz, cała sprawa będzie nieaktualna.

- O co chodzi? - rzuciłem szorstko.

Poczułem, jak skronie ściska mi niewidzialna obręcz. Wygrałem - akurat…

- Nie będziesz brał w tym udziału - oświadczył stanowczo.

- Niby czemu?! - warknąłem. - To moja sprawa i mój kraj!

- Proszę, jaki kogucik - parsknął jeden z Rosjan.

- To nie jest trzęsimajtek - powiedział Fiedia Pogrzebacz. - Zabił Wasię Kruka. Gołymi rękoma.

- No to w czym problem? - spytał tamten uparcie, choć dużo mniej agresywnie.

Najwyraźniej rekomendacja Pogrzebacza miała swoją wagę.

- Dżuma - odpowiedział krótko przyboczny Ihora. - To kumpel Dżumy, no i aktualny Chorąży. Wyobrażasz sobie, co zrobiłby Dżuma, gdyby się okazało, że ten tutaj zginął w czasie naszej akcji?

Pobladłe nagle twarze obecnych świadczyły, że sobie wyobrażają.

- Żadnej dyskusji - zarządził. - Jeśli się nie podporządkujesz, nie kiwniemy palcem.

Ze złością kopnąłem najbliższy stół. Nie wierzyłem nawet w ułamek tego, co powiedział mi Pogrzebacz. Miałem przed sobą zimnokrwistych bandziorów i morderców, gdybyśmy stanęli przeciwko sobie, bez namysłu nacisnąłbym spust.

Jednak wyglądało na to, że relikwia wyzwoliła w nich resztki człowieczeństwa, sprawiła, że pierwszy raz od niepamiętnych czasów poczuli chęć zrobienia czegoś dla innych, a ja zostałem skazany na stanie z boku. Czułem strach przed tą akcją i na pewno bałbym się jeszcze bardziej, gdyby doszło do starcia, ale posyłanie do walki innych ludzi, podczas gdy sam mam siedzieć w bezpiecznym miejscu, wydało mi się trudne do wytrzymania. Wstydziłem się.

- Taki los dowódcy - odezwał się Fiedia Pogrzebacz. - Śle do bitwy innych, a sam czeka…

Dopadłem chudzielca z wściekłością, złapałem za ubranie. Nie bronił się, nie wyczułem w nim cienia kpiny. W jego wzroku wyczytałem jedynie zrozumienie pomieszane z nutą goryczy. Opuściłem ręce.

- Niech będzie, zgadzam się - wymamrotałem.

* * *

Szarzało. Objuczeni bronią i sprzętem ludzie Magika podchodzili pod magazyn. Dwóch niosło taran, wszyscy założyli maski przeciwgazowe. Tuż przy budynku podzielili się na zespoły szturmowe, wiedziałem, że z pewnej odległości ubezpieczają ich snajperzy. Zagryzłem wargi - mój udział w akcji sprowadzał się do obserwacji i pilnowania sztandaru.

Poranną ciszę przerwał huk wystrzeliwanych granatów z gazem łzawiącym, jednocześnie Rosjanie zaatakowali główne drzwi taranem. Strzelano w okna na parterze, starając się stworzyć strefę bezpieczeństwa dla wdzierających się do wewnątrz zespołów. Po chwili usłyszałem brzęk wybijanych szyb - trzeba było oczyścić framugi z odłamków szkła. Drzwi ustąpiły po piątym uderzeniu, jeden z Rosjan cisnął do środka granat hukowy, inny ruszył przodem, osłaniając całą grupę niesioną przed sobą tarczą balistyczną. Dwa okna zostały już sforsowane, pod ostatnim ktoś na czworakach stworzył „schodek”, aby ułatwić kolegom wdarcie się na wysoki parter. Z budynku dobiegały strzały i wybuchy granatów. Na szczęście najbliższe zabudowania znajdowały się niemal dwa kilometry stąd, miałem nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na całe zamieszanie. Skrzywiłem się, słysząc, że w uwerturę pisaną dotąd na karabinki Heckler & Koch wkradają się obce nuty - Hindusi zaczęli się bronić. Po kilku minutach hałas ucichł, czasem tylko odzywały się podobne do warknięcia krótkie serie i pojedyncze wystrzały ze strzelb gładkolufowych. Ludzie Ihora wygrali, teraz wykańczali niedobitków. Odetchnąłem.

Kiedy w drzwiach stanął Fiedia Pogrzebacz, ruszyłem energicznym krokiem w stronę budynku. Przyboczny Magika rzucił na ziemię maskę przeciwgazową, z wyraźną ulgą pozbył się soczewek kontaktowych i założył okulary.

- Nie lubię tego nowoczesnego gówna - mruknął, chowając kontaktówki. - Starość nie radość…

- Jakie straty? - zapytałem szybko.

- Dwóch rannych, wyjdą z tego bez problemu. Postrzał w przedramię i w udo, ale obie rany czyściutkie, żadna kość nienaruszona. Mieliśmy szczęście… - odparł, mierząc mnie dziwnym spojrzeniem.

- Co z Hindusami?

- Wszyscy nie żyją, poza jakąś wystraszoną dwunastolatką, teraz gada z nią Dimka, on zna hindi.

- Gdzie jest ta mała?

- Drugie piętro i na lewo. - Machnął ręką.

Wbiegłem po schodach, mijając kilka ciał w negliżu, ale za to z bronią. Wyglądało na to, że Rosjanie dotrzymali słowa i zabili tylko stawiających opór. Wokół śmierdziało prochem, gównem i krwią. Jak to po walce.

Dimka - wysoki, barczysty mężczyzna - siedział na skraju łóżka, w którym kuliła się wątła i najwyraźniej śmiertelnie przestraszona dziewczynka. Wyglądała co najwyżej na dziesięć lat. Miała na sobie jedynie coś w rodzaju koszuli nocnej nie pierwszej czystości. Na pytania Rosjanina odpowiadała monosylabami, nie wyjmując kciuka z buzi.

- I jak? - rzuciłem, skinąwszy w stronę dziecka.

- Jest sierotą, porwali ją z wioski w okolicach Kanpuru, to takie miasto na północy Indii - wyjaśnił. - A może sprzedali?

- Sprzedali?!

- Trudno mi ustalić szczegóły, bo ona mówi w miejscowym dialekcie. Po śmierci rodziców mieszkała u wujka, być może ten się dogadał z gangsterami i… - Dimka wzruszył wymownie ramionami. - Teraz ważniejsze, co chcesz z nią zrobić, Polaku?

Drgnąłem nerwowo, słysząc chrząknięcie za plecami. Nie zauważyłem, że naszej rozmowie przysłuchiwał się Ihor.

- Mam krewnych w Stanach Zjednoczonych - powiedział. - Mogę ją tam wyekspediować i dopilnować, żeby została dobrze przyjęta. Do Indii lepiej jej nie odsyłać.

- Ile to będzie kosztować?

- To dla mnie drobiazg - stwierdził. - Nie zawracaj sobie tym głowy.

W jego głosie wychwyciłem niesłyszaną do tej pory nutę. To była niemal prośba.

- Jeśli chcesz - odparłem niepewnie.

- A więc nie ma sprawy - zakończył. - Zajmę się też… obróbką ciał. - Uśmiechnął się krzywo. - A teraz chodź ze mną.

Wyszliśmy na otoczone murem podwórze. Na ziemi leżał stos opakowanych w folię pakietów. Stojący nieopodal Pogrzebacz odkręcał właśnie kanister z benzyną.

- Chcesz sprawdzić, czy to prawdziwa hera, zanim poleję? - spytał.

Zaprzeczyłem, nie sądziłem, aby Rosjanie chcieli mnie oszukać. Kiedy zapłonął ogień, cofnęliśmy się o kilkanaście metrów.

- Lepiej nie wdychać dymu - mruknął Ihor. - Kazać któremuś z chłopców, żeby cię odwiózł do miasta?

- Tak, poproszę.

Kiedy się żegnaliśmy, wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją.

* * *

Każdy, kto mieszka w kamienicy, przywyka z czasem do porannych odgłosów: spieszący się do pracy sąsiedzi, trzaskanie drzwi, warkot samochodów za oknem - to wszystko stanowi jedynie kontrapunkt dla panującej w mieszkaniu ciszy. Zresztą nie można porównywać hałasów wielopiętrowego bloku z tymi, jakie są słyszalne w przedwojennym budynku. Nie ta akustyka. Jednak dzisiaj coś przebiło się przez dźwięki tła, wyrwało mnie ze snu. Komórka. Jednym skokiem dopadłem telefonu. Mam zastrzeżony numer i nie podaję go na prawo i lewo, niemal nie zdarza się, aby ktoś zadzwonił do mnie w jakiejś błahej sprawie, no a przynajmniej nie o tej porze - o szóstej rano. Maks.

- Co się stało?! - rzuciłem gorączkowo.

- Nic specjalnego, przepraszam - odezwał się ze skruchą. - Nie pomyślałem, która godzina.

- Piłeś coś? - spytałem.

Byłem zszokowany, głos wujka brzmiał radośnie, niemal bełkotliwie. Nie, to nie przez alkohol. Coś więcej… Albo spełnił marzenie swojego życia - cokolwiek to było, albo wyruszył na chemiczną wycieczkę. Na plecach poczułem strużki zimnego potu.

- Odrobinę - przyznał. - Chcę cię zaprosić dzisiaj do siebie, zapraszam wszystkich.

- Maks! - warknąłem. - Co się dzieje?!

- Twoje starania odniosły wreszcie skutek. No wiesz, z Sylwią.

Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, o co mu chodzi, wreszcie załapałem.

- Twoja platoniczna zaczęła z tobą rozmawiać?

- Rozmawiać także… Bo to wszystko szybko poszło.

Odetchnąłem z ulgą.

- Gratuluję - odparłem, starając się nie okazywać rozbawienia.

- Wygłupiłem się, prawda?

- Tylko trochę.

- Przepraszam - powtórzył. - Nie powinienem chwalić się akurat tobie, w twojej sytuacji…

- Maks! - przerwałem mu znużonym tonem.

- Tak?

- Jesteś świetnym facetem, ale jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie, to bije cię na głowę każdy czterolatek.

Naprawdę nie próbuj zastanawiać się, co kto czuje, dobrze? Albo ogranicz się do sytuacji, kiedy przygniatasz komuś gardło spadochroniarskim butem. Wtedy, być może, dasz radę to ocenić. Cieszę się, że do mnie zadzwoniłeś, i zapewniam cię, że nie poczułem żadnej zawiści czy dyskomfortu w związku z tym, że wreszcie ci się powiodło. Może gdyby pochwalił mi się ktoś inny… Przyjadę, gdy tylko zjem śniadanie - zapewniłem. - Aha, ściągnij koniecznie Marka, mam do niego sprawę.

- On dopiero wczoraj wrócił…

- Ściągnij go - powtórzyłem.

- W porządku, czekam - zakończył rozmowę.

Toaleta i śniadanie nie zabrały mi dużo czasu, godzinę później jechałem już do Maksa. Żołądek nadal miałem nadwrażliwy i nie miało to żadnego związku z dietą. Nękały mnie nerwobóle. Archistratig był ze mnie niezadowolony. Nie do tego stopnia, abym przestał być Chorążym, ale… Nie miałem wizji, nie przeżyłem żadnego objawienia religijnego, urwały się nawet moje sny o sztandarze, jednak odczuwałem coś w rodzaju więzi, za pomocą której mogłem ocenić swoje akcje w jego oczach. Aktualnie nie stały zbyt wysoko. Naciągnąłem interpretację kodeksu Michała Archanioła do granic możliwości. Cóż, jeśli będzie trzeba, poniosę konsekwencje tego, co zrobiłem.

Parkując przed domem Maksa, zauważyłem kilka innych samochodów. Moje „rodzeństwo” było w komplecie, do tego Julia z amantem.

Drzwi były otwarte, zaraz po wejściu wpadłem w wir powitań i uścisków. Chciałem zapytać Julię, jak się jej układa z nadzieją polskiej dyplomacji, ale rozanielony wzrok, którym wodziła za swoim lubym, i wyraźnie już zaokrąglony brzuszek mówiły same za siebie. Ponownie złożyłem dziewczynie gratulacje, tym razem szczerze.

Dawno nie jadłem w takim zgiełku i zamieszaniu, panie przekrzykiwały jedna drugą, panowie nie mieli szans nawet się odezwać. Posiłek był co najwyżej przyzwoity, widać było, że wybranka Maksa nie jest specjalnie utalentowana w tym względzie. Na mocy niepisanej umowy traktowaliśmy obecność Sylwii jako coś oczywistego. Kiedy dyskusja osiągnęła apogeum, wywołałem dyskretnie z pokoju wujka i Marka, miałem z nimi do pogadania. Do rozmowy zasiedliśmy w gabinecie Maksa, zapaliliśmy cygara. To znaczy zapaliłem ja i Maks, Marek przestrzegał zdrowego trybu życia.

Musiałem się kilkakrotnie zaciągnąć, aby zabić smak deseru.

- Przydałoby się jej kilka lekcji gotowania - powiedziałem. - Może nawet więcej niż kilka…

- Francuski piesek - parsknął z udaną pogardą Marek.

- Odsłużyłem swoje w wojsku, ale wojskowa kuchnia nie jest akurat tym wspomnieniem, do którego powracam najchętniej - zauważyłem łagodnie.

- Tam to trochę inaczej smakuje - stwierdził.

Przytaknąłem. Pamiętam, jak po intensywnych ćwiczeniach na poligonie natknęliśmy się na jakąś kałużę. Było lato i czterdzieści stopni w cieniu, więc woda z manierek skończyła się szybko. Wrzuciliśmy do kałuży parę tabletek odkażających, odgoniliśmy co większe dżdżownice i po chwili cały pluton intensywnie się nawadniał…

Maks odchrząknął delikatnie.

- Przepraszam, że przerywam te wspomnienia kombatanckie, ale chyba nie zebraliśmy się tu bez powodu? Lepiej gadaj, o co chodzi, bo za chwilę panie zaczną nas szukać.

Wziąłem głęboki oddech i opowiedziałem im wszystko o indyjskim gangu.

- Więc ci Ruscy zrobili to bezinteresownie? - spytał z niedowierzaniem Marek. - Za możliwość ucałowania kawałka płótna?!

- Jedwabiu, a nie płótna - poprawiłem. - Nie będę rozwijał całej teorii związanej z tą relikwią. Nie ma takiej potrzeby, grunt, że oni wierzą, iż sztandar pobłogosławił sam Archanioł Michał.

- A ty? W co ty wierzysz? - Marek spojrzał na mnie spod oka.

- To nieistotne - mruknąłem.

Nie miałem zamiaru wdawać się w dyskusje religijne.

- Jest ważniejsza rzecz, co do której chcę poznać waszą opinię - oznajmiłem.

Włożyłem płytę do odtwarzacza i odpaliłem film. Na ekranie pojawiły się sceny ze szkolenia Centralnej Grupy Realizacyjnej: szturm na samolot, trening strzelecki, forsowanie drzwi. Jednak migawki dobrano tak, żeby nie można było stwierdzić na sto procent, że występują w nich operatorzy CGR. W tle kilkakrotnie ukazywał się animowany skorpion, podobny, choć nie identyczny z logo oddziału. Wreszcie jakaś zamaskowana postać zaczęła ustawiać na stole odcięte głowy… Sekwencję zakończył napis w powszechnie używanym w Indiach alfabecie dewanagari.

- Co to znaczy? - zainteresował się Maks.

- „Oni spróbowali, czy chcesz być następny?” - wyjaśniłem. - Film został poddany specjalnej obróbce, nie można powiększyć fragmentów ani w żaden inny sposób zidentyfikować biorących w nim udział ludzi. Można natomiast ustalić moment, w którym doszło do likwidacji magazynu. Wy byliście wtedy za granicą, więc nie ma mowy, że ktoś was z tym powiąże. Mówię tu o władzach. Z drugiej strony wątpię, aby film poddano szczegółowej analizie, a wtedy niektórzy widzowie dojdą do wniosku, że w Polsce nie ma tolerancji dla ciężko pracujących hinduskich mafioso. I klimat jest ogólnie niesprzyjający.

- Na pewno przekaz jest sugestywny, ale odcinanie głów… - Skrzywił się Marek.

- Czasem argumenty trzeba dostosować do poziomu rozmówcy - oznajmiłem zimno. - Ten na pewno zrozumieją. Chcę wysłać film do szefów czołowych gangów w Delhi, także do człowieka, który to wszystko zorganizował.

- Straci twarz - powiedział w zadumie Maks. - To spektakularna klęska, nie sądzę, aby po czymś takim pożył zbyt długo.

- Mam nadzieję! - warknąłem. - Dostanie też drugi prezent: głowy swoich ludzi zalane jakimś laminatem czy innym tworzywem sztucznym, żeby się nie popsuły.

- Co z… resztą zwłok? - spytał Marek.

- Zostały pochowane. Bez ekscesów - dodałem. - Zgodnie z ich tradycją religijną.

- Znalazłeś jakiegoś hinduskiego kapłana? - Uniósł brwi Maks.

- Tak, zajął się też zwłokami tego niemowlaka.

- No nie wiem, nie wiem… - powiedział niezdecydowanym tonem Marek. - Psychologicznie to na pewno dobry chwyt, jednak nie chciałbym, aby nasz kraj kojarzył się z takimi… akcjami.

- Komu kojarzył? Hinduskim bandziorom? To może niech się lepiej kojarzy? Mniej dzieci skończy z rozprutym brzuchem jako skrytka na narkotyki! Myślisz, że oni złożą protest w naszej ambasadzie? - Roześmiałem się sardonicznie. - Nikt z nich nie zginął w męczarniach, każdy zasłużył na śmierć. Wszyscy umarli z bronią w ręku. Zasady pozostały nienaruszone.

Odruchowo położyłem dłoń na pulsującym bólem żołądku. Jego stan wyraźnie świadczył, że to, co przed chwilą powiedziałem, nie do końca jest prawdą, ale była to wyłącznie moja sprawa. Moja i Archistratiga. Świadomość, że w jakimś sensie zawiodłem - przytłaczała mnie i powodowała boleści.

- Jakie zasady? - nie zrozumiał Marek.

- Nieważne! - Machnąłem ręką. - Decyduj. Jeśli choć jeden z was będzie przeciw, nie wyślę ani filmu, ani głów. Tylko że wtedy oni spróbują znowu, za parę miesięcy. Ta albo inna grupa. Nie przeszkodzi im fakt, że ktoś tam zginął. W Azji ludzkie życie jest tanie…

- Jestem za - oznajmił Maks.

Obaj skierowaliśmy wzrok na Marka.

- Niech będzie - westchnął. - Nie lubię zabijania dzieci.

* * *

Dolałem Małgorzacie odrobinę wina, podsunąłem kawałek własnoręcznie zrobionego tortu Sachera.

- Utyję - jęknęła.

- Wątpię - odparłem, obrzucając ją taksującym spojrzeniem.

A było na co popatrzeć, bo moja przyjaciółka, na co dzień ubrana skromnie, choć elegancko, dzisiaj postanowiła zapewnić mi niezapomniane wrażenia wizualne. I nie ma co ukrywać - zapewniła. Jestem wrażliwy na kobiecą urodę, można chyba powiedzieć - nadwrażliwy. A jeśli jeszcze za urodą stoi wybitna inteligencja i niewymuszony, naturalny wdzięk…

Przynajmniej raz w tygodniu jedliśmy u mnie kolację, z czasem stało się to naszym rytuałem. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Poznawaliśmy się.

- Jadłam parę razy tort Sachera, ale ten jest wyjątkowo dobry.

- Bo robię go według oryginalnego przepisu z XIX wieku. Czasem wiedza historyczna się przydaje.

- Do czego jeszcze się przydaje? - spytała z figlarnym błyskiem w oku.

- Do wielu rzeczy. - Pokazałem jej język.

Po chwili wróciliśmy do tematu Anity. Moja „siostra” zwierzyła się zarówno mnie, jak i Małgorzacie, że jest beznadziejnie zakochana w starszym o dziesięć lat malarzu. Tamten nie zwracał na nią kompletnie uwagi. Rozmowę przerwał nam dzwonek u drzwi, chwilę później ktoś użył pięści. Małgorzata podskoczyła nerwowo na krześle.

- Spokojnie - mruknąłem. - To pewnie któryś z moich rosyjskich przyjaciół się zabawia, niektórzy z nich nie oswoili się jeszcze z techniką.

Nie pomyliłem się, w korytarzu stał Anton.

- Musimy pogadać - rzucił, wchodząc.

Od razu skierował się do pokoju.

- Margarita - Anton, Anton - Margarita - dokonałem prezentacji.

Rosjanin pocałował Małgorzatę w rękę, zasiadł przy stole i poczęstował się tortem. Mimo pozorów beztroski widać było, że coś zaprząta jego myśli.

- Myślałem, że w Rosji nie ma zwyczaju całowania kobiet w rękę? I zwolnij trochę z tym tortem, bo się porzygasz! - ostrzegłem, widząc, że wpycha do ust trzeci kawałek.

- Zwyczaju nie ma, ale jeśli zdarzy się okazja - wymamrotał. - Masz dobry gust… Trzy dni prawie nic nie jadłem - wyjaśnił.

- Margarita, przynieś trochę zupy - poprosiłem.

Moja przyjaciółka wyszła bez słowa.

- Co się stało? Mów! - poleciłem.

Anton znużonym gestem rozmasował twarz.

- Sytuacja wygląda nie najlepiej - przyznał. - Mamy kilkunastu zabitych, nawet Dżuma został lekko ranny. To była prawdziwa masakra.

- A konkretnie? I czemu: nawet Dżuma?

- On ma niesamowite szczęście - wyjaśnił. - A co do sytuacji… - urwał, widząc wchodzącą Małgorzatę.

- Wiecie co? - Postawiła przed Antonem napełniony po brzegi talerz. - Pogadajcie sobie sami. Widzę, że musicie załatwić jakieś interesy. A jak skończycie, zadzwoń. - Pocałowała mnie w policzek, zabrała torebkę i wyszła.

Odprowadziłem Małgorzatę wdzięcznym spojrzeniem, nie byłem zdziwiony - profesor Boerner była uosobieniem taktu i kurtuazji. O nic nie pytała, nie miała pretensji o zepsuty wieczór.

- Tango wzięli zakładników, ponad dwadzieścia osób. - Rosjanin pałaszował zupę łapczywie. - W dodatku mają kupę sprzętu z naszych magazynów, w tym być może broń chemiczną. Zaatakowaliśmy bez dostatecznego rozeznania sytuacji, bo była obawa, że jej użyją. Atak poszedł od frontu i z góry, ze śmigłowców. Okazało się, że przedpole jest zaminowane, a na dachu te skurwysyny umieściły PWM. Trzynastu zabitych, dziewięciu rannych, dwa śmigłowce zniszczone…

Ostatnie zdanie Anton niemal wymamrotał. W jego głosie słychać było ogromne zmęczenie.

- Idź się połóż, prześpij trochę, zanim utopisz się w zupie - powiedziałem, widząc opadającą coraz niżej głowę Rosjanina.

Skinął głową i chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju. Westchnąłem i w chwilę później poszedłem za nim - leżał skulony na dywanie. Zdjąłem mu buty, przykryłem kocem i wróciłem do salonu.

Zrobiłem sobie drinka i rozparłem się w fotelu, potrzebowałem chwili namysłu. .

Nie jesteśmy z Antonem przyjaciółmi w konwencjonalnym sensie tego słowa. Bardziej towarzyszami bron Jego zachowanie, pewna bezceremonialność wskazywały, że był śmiertelnie zmęczony, nie tylko fizycznie. Nie dziwiło mnie to. Sytuacja, jaką opisał, wyglądała na poważną, to był koszmar dla sił specjalnych. Terroryści wyposażeń w najnowszą broń i potrafiący jej użyć… Wykorzystanie PWM świadczyło o tym dobitnie. PWM to rosyjski skrót od protiwowiertaliotnaja mina, Anton rozmawiał ze mną po polsku, ale ze zmęczenia nie przetłumaczył tego terminu. Miny do zwalczania śmigłowców albo nisko lecących samolotów to przebój ostatnich lat. Uaktywniane są poprzez warkot silników, mają bardzo czułe mikrofony, wystrzelenie ładunku lub ładunków w stronę śmigłowca nadzoruje zespół sensorów podczerwieni. Zasięg rażenia to przeważnie stożek o promieniu stu pięćdziesięciu metrów. Wystarczy ustawić ze dwie takie na dachu i można się nie obawiać desantu ze śmigłowców.

Wychyliłem resztkę alkoholu, przełknąłem nerwowo ślinę. Bałem się. Jeśli Rosjanie sami przyznają, że siedzą po uszy w gównie… A to przecież najlepszy oddział w Rosji, absolutna elita. Wiedziałem, że nie dorastam im do pięt. Wiedziałem też, że nie proszą mnie o pomoc jako Janusza Korpackiego, liczą na wsparcie Archistratiga. Byłem dla nich Chorążym, nosicielem sztandaru…

Późno w nocy zadzwoniłem do Małgorzaty, poinformowałem o planowanym wyjeździe. Nie zadawała pytań, jednak jej głos świadczył, że domyśla się, iż chodzi o coś poważnego. Prosiła, bym na siebie uważał, i życzyła mi szczęścia. Podziękowałem. To ostatnie będzie mi potrzebne jak jeszcze nigdy w życiu…

* * *

Szum silników powoli mnie usypiał, nic dziwnego - byłem zmęczony. Po przylocie do Moskwy niemal natychmiast znalazłem się na pokładzie transportowego Anionowa. Wraz ze mną leciało kilku Rosjan o ponurych, z gruba ciosanych twarzach, ładownia samolotu zawalona była skrzyniami ze sprzętem. Z Dżumą i resztą jego ekipy miałem się spotkać na miejscu - w Nikołajewsku, niewielkiej miejscowości w Kraju Chabarowskim.

Jak zwykle, kiedy wydarzenia pędziły w zbyt szybkim tempie, miałem odczucie nierealności sytuacji, umysł bronił się przed natłokiem wrażeń. Siedziałem na twardym, przeznaczonym dla spadochroniarzy krzesełku, a jednocześnie wspominałem jeszcze ostatnie chwile spędzone w Krakowie, rozmowę z Małgorzatą. Nie jestem ekspertem w kwestiach damsko-męskich, lecz wydawało mi się, że moja przyjaciółka naprawdę mnie lubi. Być może więcej niż lubi. To były przyjemne myśli, bardzo przyjemne…

Zanim wyjechałem, załatwiłem formalności, wiedziałem, że szanse, abym wrócił cało, są niewielkie. Zostawiłem krótkie listy do tych osób, na których mi zależało, rozdysponowałem majątek. Zabrałem ze sobą tylko buty ze wzmocnioną, przeciwminową podeszwą i glocka. Miałem nadzieję, że to pierwsze uchroni mnie przed koniecznością użycia drugiego… Nie przewidywałem sytuacji, w której ktoś z moich bliskich będzie się musiał zajmować kaleką. Prawda - wiozłem też sztandar. Chciało mi się śmiać, kiedy wspominałem pierwotną fascynację artefaktem. Teraz, po pewnym czasie, wiedziałem świetnie, że chorągiew Archistratiga w żaden sposób nie wpływa na rzeczywistość, no a przynajmniej nie bezpośrednio. Nie będzie cudu, nikt nie rozbroi min, nie zasłoni nas przed wzrokiem terrorystów. Nie mogłem mieć co do tego całkowitej pewności, ale wydawało mi się, że działanie relikwii polega na wyzwalaniu tego, co w ludziach najlepsze, nic mniej, ale i nic więcej. Wątpiłem, aby to wystarczyło. Żadna, największa nawet odwaga i poświęcenie, żaden zapał bojowy nie zniwelują prostego faktu, że znajdziemy się w otwartym polu pod ostrzałem zawodowców, że będziemy musieli pokonać sto metrów zaminowanego terenu, że wrogowie mają broń chemiczną. Chyba żeby liczyć na nieco większą niż zwykle dawkę szczęścia wojennego… Niewiele wydusiłem z Antona przed wyjazdem, jednak to, co powiedział, wystarczało, żeby zacząć się martwić. To nie byli zwykli terroryści, lecz odłam jednej z najokrutniejszych moskiewskich mafii i paru żołnierzy, którzy zdezerterowali, zabierając ze sobą spory zapas najrozmaitszych zabawek z największego w Rosji magazynu wojskowego. Nie zakładałbym się, że nie byli ze Specnazu… Powściągliwość Antona w kwestii przebiegu kariery wojskowej dezerterów wydała mi się podejrzana, a sytuacja materialna rosyjskiego wojska czyniła moje przypuszczenia mocno prawdopodobnymi. Oczywiście słowo „Specnaz”, „Siły specjalne”, ma bardzo ogólne znaczenie. Jednostki potocznie nazywane Specnazem różnią się znacznie wyszkoleniem i stopniem profesjonalizmu, są też często przygotowywane do wykonywania zupełnie odmiennych zadań, jednak, tak czy owak, nawet jeśli dezerterzy nie byli z najwyższej półki, dotychczasowe wydarzenia wskazywały, że potrafią wykorzystać ogromną przewagę taktyczną, jaką zapewniał im umocniony budynek i przetrzymywani w nim zakładnicy. To ostatnie gwarantowało, że raczej nie dojdzie do rozwiązania problemu poprzez odpalenie kilku rakiet… Choć nie założyłbym się o głowę - to była Rosja. Niewykluczone też, że w jakimkolwiek innym państwie władze także podjęłyby decyzję o likwidacji zagrożenia za wszelką cenę, nawet kosztem życia zakładników, bo nie można było dopuścić do użycia broni chemicznej. Podejrzewałem mocno, że to, co planował Dżuma, było misją ostatniej szansy - jeśli się nie powiedzie, z najbliższego lotniska wystartują myśliwce szturmowe wyposażone w pociski powietrze - ziemia…

Mimo wszystko nie odczuwałem lęku, raczej ekscytację. Na szczęście ból brzucha przeszedł mi już jakiś czas temu. Byłem gotowy do walki, niezależnie od szans na wygraną. Sądziłem, że to wpływ sztandaru, ponieważ do tej pory nie wykazywałem skłonności samobójczych, a akcja, w której miałem wziąć udział, niewątpliwie była marzeniem każdego desperata. Nawet nie wiem, czy mogłem nazwać swoje nastawienie odwagą, czułem raczej coś bardziej pierwotnego - instynkt walki podobny do tego, który każe manguście stawić czoła królewskiej kobrze, gadowi zdolnemu zabić słonia.

Roześmiałem się na głos, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia Rosjan. Z opowieści Antona wynikało, że atak jest możliwy tylko od frontu. Z boków i z tyłu budynku nie było żadnych okien ani drzwi nadających się do sforsowania, sto lat temu wybudował go bogaty kupiec cierpiący na paranoję. Zdaje się, że podejrzewał rodzinę o chęć przedwczesnego przejęcia majątku, jak się zresztą okazało - nie bezpodstawnie, tyle że rodzinka dopadła go poza domem. To będzie klasyczna szarża, miałem tylko nadzieję, że umiejętności dowódcze Archistratiga nie zardzewiały, swoją ostatnią walkę stoczył dość dawno temu…












ROZDZIAŁ DWUNASTY




W baraku śmierdziało benzyną, jednak otwarto tylko kilka niewielkich, umieszczonych pod samym sufitem okien. Potężne, rozsuwane drzwi zostały zamknięte, zamontowano dodatkowe oświetlenie. Wewnątrz trzydziestoosobowy oddział Specnazu przygotowywał się do ataku na zajęty przez terrorystów obiekt. Wykonano makiety, jednak okoliczności nie pozwalały na zbyt dokładne odwzorowanie budynku. Trzeba się było liczyć z faktem, że w mieście są obserwatorzy donoszący terrorystom o wszystkich wykraczających poza codzienność wydarzeniach. Na przykład o obładowanych dyktą i deskami ludziach ściągających do starej składnicy. Nikt z żołnierzy nie mógł opuszczać magazynu, w którym ustanowiono centrum akcji. Znajdował się on zaledwie trzysta metrów od siedziby terrorystów. Ja byłem wyjątkiem, udawałem zainteresowanego dziejami miasta naukowca. Zwiedziłem muzeum, kupiłem reprodukcje dwóch starych pocztówek pochodzących z przełomu XIX i XX wieku - jedna przedstawiała rzekę i przystań, druga dom handlowy Kunst&Albers. Nikołajewsk nad Amurem nie mógł poszczycić się specjalnie imponującą historią, powstał dopiero w 1850 roku. Obejrzałem też budynek, który mieliśmy opanować, obecnie mieścił się tam urząd podatkowy. Kilkudziesięciu policjantów dzień i noc tworzyło dwa kordony wokół obiektu. Miało to nie tylko zapobiec ucieczce przestępców, ale też ewentualnej, nieplanowanej akcji rodzin zakładników. W chwili gdy terroryści uderzyli, wewnątrz znajdowali się klienci i pięciu pracowników. Jedna z urzędniczek przyszła do pracy z czteroletnią córeczką, łącznie dawało to dwadzieścia trzy osoby, których życie było zagrożone. Napastników doliczono się przynajmniej siedmiu. Położenie budynku okazało się koszmarne - usytuowany na środku skweru zapewniał ukrytym w nim bandytom pole ostrzału o promieniu niemal 360 stopni. Prawie wszystkie okna na tyłach urzędu zostały dawno temu zamurowane, pozostawiono tylko dwa - na trzecim piętrze. W efekcie atak był możliwy jedynie od frontu. Osmalone krzaczki i zryta w paru miejscach ziemia świadczyły jednak, że to nie najlepszy pomysł… Nikt nie wiedział, ile min chroni podejście do urzędu. Nigdy nie uważałem się za eksperta w zakresie akcji antyterrorystycznych, ale na zdrowy rozum nie widziałem żadnej możliwości osiągnięcia sukcesu za pomocą konwencjonalnych procedur. W dodatku sprawę zwąchała prasa, tę rosyjską chwilowo udało się uciszyć, jednak to tylko kwestia czasu, kiedy zainteresują się tym zagraniczne media. Nie można było w nieskończoność ukrywać faktu kradzieży sprzętu i broni chemicznej. Czas naglił, coraz realniejsza wydawała się możliwość, że rozkaz rozwiązania tej sytuacji otrzyma lotnictwo, a nie antyterroryści… Odosobnione położenie obiektu sprzyjało przyjęciu takiej opcji, wiadomo było, że nie zginie nikt postronny. To znaczy nikt poza zakładnikami…

Dżuma wstał i uniósł dłoń, przerywając prowadzone szeptem dyskusje. W baraku zapanowała pełna napięcia cisza.

- Sytuacja jest chujowa - zagaił. - Mamy czas do jutra, potem zabiorą nam tę sprawę. Obecnie trwa intensywna ewakuacja sąsiednich ulic na wypadek, gdyby doszło do skażenia. Wydaje się, że oni mają tylko parę pocisków artyleryjskich wypełnionych… dość paskudną substancją. - Spojrzał na mnie spod oka. Wyraźnie nie miał ochoty wtajemniczać postronnej w sumie osoby w detale. - Raczej nie istnieje możliwość, żeby je detonowali bez szkody dla siebie, ale całkowitej pewności nie mamy. Poprowadzimy atak w dwóch grupach: jedna od frontu, druga spod ziemi.

- Od frontu są miny - zauważył ktoś spokojnie.

- Są - przytaknął Dżuma. - Jednak mamy coś, o czym oni nie wiedzą: sztandar Michała Archanioła.

Oczy wszystkich obecnych skierowały się na mnie.

- Dżuma, chyba cię pojebało - odparłem obcesowo. - Rozumiem, że mam biec pierwszy z chorągwią i… ekhmm… torować drogę?

- Masz coś przeciwko? - odpowiedział pytaniem.

Wzruszyłem ramionami.

- Zrobię to, ale nie sądzę, że sztandar podziała tak jak myślisz. Ja… w jakimś stopniu poznałem jego możliwości. On nas nie zasłoni przed minami i ostrzałem, jego działanie polega na wykorzystywaniu do maksimum tego, co w człowieku siedzi. Najprawdopodobniej wylecę w powietrze na pierwszej minie. Razem z chorągwią.

- Sztandar obdarza szczęściem ludzi, którym udzielił błogosławieństwa Chorąży. To sprawdzone. Te miny nie są ułożone jedna przy drugiej, myślę, że po ostatniej próbie odbicia zakładników pozostało ich jedynie kilka. Moim zdaniem szanse, że je ominiesz, są spore. Pozostali pobiegną po twoich śladach…

- No dobrze, i co dalej? - spytałem.

- Z budynku mają idealne warunki do ostrzału, jednak możemy temu zaradzić, osłonią was snajperzy, zagrożeniem będą tylko miny. No, głównym zagrożeniem…

Westchnąłem, wiedziałem, że snajperzy mogą zapobiec precyzyjnemu ostrzałowi, ale nie zagwarantują, że nikt nie otworzy ognia.

- Wytłumacz mu, co z tym atakiem przez kanały - mruknął Anton.

Rosjanin od chwili przybycia do baraku niemal leżał w wyszabrowanym z sąsiedniego budynku fotelu, zdawało się, że spał.

- Atak od góry jest niemożliwy ze względu na te miny przeciwśmigłowcowe - wytłumaczył Dżuma. - Jednak odkryliśmy prowadzący do piwnic stary kanał z XIX wieku. Druga grupa zaatakuje tą drogą.

Rozejrzałem się, lecz nikt z obecnych nie wykazywał najmniejszego entuzjazmu. Zdziwiłem się, bo istnienie podziemnego przejścia wydawało się wręcz zrządzeniem losu.

- Gdzie jest haczyk? - mruknąłem.

Brat Anny przez dłuższą chwilę milczał, jakby zastanawiając się, czy w ogóle odpowiedzieć na moje pytanie.

- Ten kanał to nic nadzwyczajnego - stwierdził z cierpiętniczym wyrazem twarzy.

Konieczność udzielania wyjaśnień laikowi wyraźnie mu się nie podobała. Wcześniej kilkakrotnie zaznaczył stanowczo, że dla grupy szturmowej będę stanowił tylko balast i po sforsowaniu drzwi do budynku moja rola się kończy.

- Ma wysokość ledwo czterdziestu, czterdziestu paru centymetrów, z trudem można się przecisnąć. W dodatku właz prowadzący do piwnic budynku jest zaspawany, bo kiedyś wychodziły tamtędy szczury. Kilka metrów dalej przebiega rura z gazem. Żeby odblokować właz, będziemy musieli użyć materiałów wybuchowych - jeśli ładunek będzie zbyt mały, nie wyleziemy stamtąd, jak przesadzimy, pójdzie rura z gazem…

Przełknąłem nerwowo ślinę - w wypadku niepowodzenia żaden z żołnierzy nie będzie mógł się wycofać z kanału, zginą pod gruzami albo usmażą się żywcem.

- Hmm… - odchrząknąłem niepewnie, widząc, jak spojrzenia wszystkich znowu koncentrują się na mnie. - To ja już wolę biec przez te miny - oświadczyłem.

Rosjanie ryknęli śmiechem.

* * *

Podjeżdżaliśmy powoli do linii drugiego, wewnętrznego kordonu. Tą samą furgonetką, która co noc o północy przywoziła zmienników pilnującym budynku policjantom. No - powiedzmy - wyglądającą tak samo. Nasz samochód miał kuloodporne szyby i wzmocnioną konstrukcję, podwozie mogło wytrzymać wybuch nie tylko miny przeciwpiechotnej, ale i przeciwpancernej. Normalnie powinniśmy zatrzymać się sto metrów od celu, ale Dżuma podjął decyzję, aby przejechać podrasowanym wozem dodatkowo połowę tego dystansu. Samochód zabezpieczał nas przed minami, lecz zwiększał z kolei zagrożenie ostrzałem z ciężkiej broni. Jedno trafienie z granatnika mogło wyeliminować całą grupę. Terroryści posiadali kilka sztuk granatników najnowszej generacji, zdolnych do strzelania przeciwczołgowymi pociskami tandemowymi mogącymi przebić nawet pancerz reaktywny. W przypadku trafienia nasza furgonetka była bez szans.

Kierowca, Pasza Żulczyk, poprawił okulary taktyczne chroniące przed oślepieniem, zacisnął zęby i wdusił gaz. Nocną ciszę przerwało wycie silnika, na tym etapie nie dało się już nic zrobić, piłka była w grze.

- Teraz! - usłyszałem w wetkniętej w ucho słuchawce.

Zamknąłem oczy i policzyłem do pięciu, rozległ się brzęk rozbijanych szyb, eksplodowały granaty błyskowe. Być może kogoś udało się oślepić… Samochodem zarzuciło raz, potem drugi. Miny. Pasza zakręcił wozem w kontrolowanym poślizgu, ustawiając furgonetkę tylnymi drzwiami w stronę urzędu.

- Za mną! - ryknąłem, wyskakując z auta.

Na plecach miałem przypięty odblaskowy znacznik mający ułatwić innym podążanie po moich śladach. Tuż obok załomotała seria z wielkokalibrowego karabinu, rozległ się krzyk. Ktoś strzelał zza moich pleców do okien, znowu ponuro zahuczał wkm. Nie używaliśmy takiej broni ze względu na zakładników, jeśli trafi nas seria, żadna kamizelka kuloodporna tego nie wytrzyma. Miałem na sobie amerykańską kamizelkę Dragon Skin, najlepszą w oddziale, jednak nie czułem się tym specjalnie podniesiony na duchu, bo biegłem na czele…

Kilka metrów przed drzwiami eksplozja powaliła mnie na ziemię, przekoziołkowałem odruchowo - to jeden z usiłujących mnie wyprzedzić żołnierzy trafił na minę. Rozległ się przeraźliwy skowyt, kątem oka zobaczyłem, że ktoś odciąga rannego za uchwyt ewakuacyjny na kamizelce. Wpadliśmy do środka, zostałem nieco z tyłu, ale wbrew rozkazom Dżumy nie zatrzymałem się przy drzwiach. Ruszyłem po schodach w górę. Zewsząd dobiegały krzyki i odgłosy strzałów. Nie spieszyłem się, znałem swoje możliwości, wiedziałem, że dalszy rozwój sytuacji nie zależy już ode mnie, jednak coś ciągnęło mnie dalej, w głąb budynku. Kiedy ujrzałem walczącą z zarośniętym typem kobietę, strzeliłem odruchowo, trafiając napastnika w ramię. Niestety, nie to, w którym trzymał broń. Poczułem potężne uderzenie w pierś, potem w nogę, która załamała się nagle pode mną, padając, dostrzegłem leżące na podłodze dziecko. Świat zawirował, wydawało mi się, że słyszę głos Olega i rozpaczliwy kobiecy płacz. Ktoś mnie niósł, zdzierał ze mnie mundur, otoczył mnie zapach leków, a później był już tylko blask bezcieniowych lamp. Gdzieś z oddali usłyszałem głos Anny.

- Weź mnie za rękę - poprosiłem.

Jednak Anna odeszła. Zapadłem w ciemność.

* * *

Ocknąłem się, słysząc głośne pochrapywanie; kiedy otworzyłem oczy, przez dłuższą chwilę mrugałem, zanim odzyskałem ostrość wzroku. Względną ostrość. Białe płaszczyzny ścian falowały, powodowały zawroty głowy. Naprężyłem mięśnie, ciało oblał mi lodowaty pot - nie czułem lewej nogi. Naprzeciwko mnie, przy drzwiach skromnej, szpitalnej izolatki, spał mężczyzna. Nie mogłem dostrzec, kim jest, coś mi go zasłaniało. Po paru minutach zawziętego mrugania i kręcenia głową zidentyfikowałem ograniczający widoczność przedmiot jako własną nogę na wyciągu. Odetchnąłem. Jeśli nawet była poharatana, przynajmniej ją miałem…

Moje ruchy zbudziły śpiocha, klęknął przy łóżku. Dżuma.

- Jak tylko wyzdrowiejesz, to ci wpierdolę - powiedział bez żadnego wstępu. - Nie wiem, jak to jest u was w wojsku, ale tu wykonuje się otrzymane rozkazy. A ty wbrew mojemu poleceniu polazłeś na górę.

Próbowałem odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie wydobyć głosu z wyschniętego na wiór gardła. Oleg zamoczył w szklance wody patyk owinięty watą i delikatnie zwilżył mi usta. Przełknąłem kilka kropel, ruchem oczu poprosiłem o więcej.

- W zasadzie możesz już pić, tylko spróbuj się nie zakrztusić.

Uniósł lekko moją głowę, pozwolił wypić parę łyków.

- Na razie wystarczy - oznajmił.

- Co z tą kobietą? - wychrypiałem. - Dziecko nie żyje?

- Żyje - westchnął. - Jego matka też. W dodatku i ona, i moi ludzie mają cię za bohatera. Uważają, że specjalnie odwróciłeś uwagę tego zbira, aby dać im możliwość celnego strzału. Moja ekipa to proste rosyjskie chłopaki, do głowy im nie przyjdzie, że ktoś może być tak popierdolony, żeby strzelać w co innego niż łeb, a potem liczyć na cud boski…

- Tam był ktoś jeszcze?

- Nawet nie zauważyłeś, prawda? - Wywrócił wymownie oczyma. - Był. Dwuosobowy zespół chciał wykończyć tego śmiecia, ale on zasłonił się kobietą. No i wtedy ty wkroczyłeś do akcji niczym inspektor Clouseau…

- Jakie… straty?

- Dwóch naszych zginęło, jeden stracił nogę, ale wyżyje. Licząc z tobą, mamy trzech lżej rannych. Zakładnicy wszyscy cali. Zabezpieczyliśmy skradzione zabaweczki, na szczęście nie zdążyli ich nigdzie ukryć. Tę broń chemiczną też mamy.

- Jak do tego doszło?

- Rozumiem, że masz na myśli sytuację w tym urzędzie?

Potwierdziłem.

- Policja ich spłoszyła, spaprała akcję. Z drugiej strony, uniemożliwiła tym samym wywiezienie albo ukrycie sprzętu. Tamci zdążyli tylko zająć budynek i wziąć zakładników. Nie ma tego złego, co by na dobre… - Wzruszył ramionami.

- Moja noga?

- Miałeś nieprawdopodobne szczęście, kula co prawda strzaskała ci kość, ale złamanie jest tego typu, że zagoi się bez żadnych problemów. Jeśli chcesz, za tydzień czy dwa przeniesiemy cię do Paryża, Francuzi uchodzą za świetnych fachowców, jeśli chodzi o leczenie takich urazów, jednak myślę, że tu ci będzie lepiej. No i mimo wszystko stawiałbym na naszych konowałów, mają więcej doświadczenia…

- W porządku - mruknąłem. - Zostanę. Trzeba zawiadomić…

- Dzwoniłem już do Davidoffa - przerwał mi Dżuma. - Poinformował kogo trzeba, a na uczelni sądzą, że miałeś wypadek. Wrócisz na inaugurację nowego roku, nie wcześniej. Telefony się urywają, może jutro pozwolę ci pogadać ze znajomymi. Teraz śpij.

- Czemu nie mogę teraz z nimi porozmawiać?

- Bo ja tak mówię - stwierdził z drwiącym uśmieszkiem Rosjanin, manipulując coś przy kroplówce.

- Ty gnojku! - wybełkotałem, czując, jak zapadam w sen.

- Oszczędzaj siły na potem - poradził Dżuma. - Będą ci potrzebne. Od śmierci Anny nikt mnie nie wkurzył tak jak ty. Masz moje słowo, że ci się odwdzięczę. Aha, już nie jesteś Chorążym - dodał. - Zużyłeś się.

Wiedziałem, że ma rację, więź ze sztandarem zniknęła. Słyszałem jeszcze, jak do pokoju wchodzą jacyś ludzie, i ponownie zapadłem w nicość.

* * *

- Bądź dla niej uprzejmy - powiedział Dżuma. - Ona chce ci osobiście podziękować.

W izolatce poza bratem Anny siedziało kilku rosyjskich żołnierzy, przyszli do szpitala odwiedzić rannych kolegów. Wyglądało na to, że zakwalifikowałem się do tej kategorii. W ciągu paru minut zdążyli mi zaproponować alchemiczną wódkę i wymianę pielęgniarek na ładniejsze. Odmówiłem poczęstunku, sądziłem, że udoskonalony przez Gilberta preparat Alchemika działa silniej niż wytworzony według zasad „królewskiej sztuki” alkohol. Po namyśle odrzuciłem także tę drugą ofertę. W mojej aktualnej sytuacji obecność pięknych kobiet mogła prowadzić tylko do frustracji.

- Jestem generalnie uprzejmy - odpowiedziałem wyniosłym tonem. - Czemu to takie ważne?

- Terroryści siedzieli tam ponad trzy tygodnie, przez ten czas nieustannie ją gwałcili. Mieli jej córkę, więc… - zawiesił głos znacząco.

- A inne kobiety?

- Były jeszcze dwie, obie pod sześćdziesiątkę.

- Przynieś sztandar, zanim ją tu poprosisz, myślę, że zasłużyła na błogosławieństwo.

- Nie sądzę, aby to było konieczne - odparł chłodno. - Nie jest pierwszą ani ostatnią, która została w taki sposób potraktowana. Przeżyła, a to najważniejsze. Przeżyła też jej córka.

Nie byłem już Chorążym, ale poczułem, jak narasta we mnie wewnętrzne przekonanie, że należy jeszcze raz użyć chorągwi Michała Archanioła.

- Walczyła o życie swojego dziecka, zasłużyła na błogosławieństwo.

- Wykluczone - oznajmił. - I pamiętaj, że już nie dysponujesz sztandarem. Widzę, że trudno ci się do tego przyzwyczaić - dodał złośliwie.

- Dżuma! - warknąłem.

Pobladli nagle Rosjanie zerwali się na równe nogi, słysząc w moim głosie coś więcej niż niezadowolenie, usłyszeli także echo gniewu kogoś, przed kim korzyły się istoty nieporównanie potężniejsze niż pułkownik Oleg Dubrow - żywa legenda Specnazu.

- Natychmiast - wyjąkał brat Anny.

Wiedziałem, że jego słowa nie są skierowane do mnie, to była reakcja na przypomnienie faktu, że o relikwii Archistratiga nie decydują ludzie.

Oleg wybiegł z pokoju, wrócił po kwadransie ze sztandarem w ręku. Rosjanie oprawili go w ramki jak ikonę. Tuż za nim weszła do izolatki młoda, dwudziestoparoletnia kobieta, prowadząc za rękę małą dziewczynkę. Wyciągnąłem do dziecka rękę - chwyciło ją bez wahania. Małe dzieci instynktownie mi ufają. Z tymi większymi bywa już różnie… Po chwili moja nowa przyjaciółka umościła się w łóżku, przytuliła i momentalnie zasnęła.

- Ja przepraszam, moja córka… - zaczęła kobieta.

- Wszystko w porządku - uspokoiłem ją beztrosko. - Po prostu poczuła się bezpieczna. Jeszcze przez dłuższy czas może mieć takie nagłe ataki senności.

- Skąd ty to wiesz? - Uniósł brwi Oleg.

- Nieważne - mruknąłem.

Nie widziałem powodu, aby informować go o moich perypetiach z Siwym i tłumaczyć, że sam nieraz zasypiałem kamiennym snem po tym, jak mój zastępczy tatuś skończył swoje zabiegi wychowawcze. Małej co prawda nikt nie bił, ale niewątpliwie przeżyła silny stres.

Wyciągnąłem wolną rękę po chorągiew i gestem przywołałem kobietę bliżej.

- To sztandar Michała Archanioła, patrona wojowników - poinformowałem. - Bezcenna relikwia. Każdy, kto ją pocałuje, zostanie w szczególny sposób pobłogosławiony. Zasłużyłaś na to - odruchowo przeszedłem na „ty”.

Powoli zaczynałem przejmować złe nawyki mojego nauczyciela, tak samo jak Davidoff poufale traktowałem osoby budzące moją sympatię, do innych odnosiłem się z chłodną rezerwą.

- Nie mogę - jęknęła. - Nie jestem godna.

- Podejdź - nakazałem. - Nie mogłaś w żaden sposób zapobiec temu, co się stało - oznajmiłem dobitnie. - Robiłaś wszystko, aby uratować dziecko, tak jak powinna to zrobić matka. Nie obciążają cię cudze grzechy!

Powoli, niepewnie kobieta opadła na kolana i ucałowała sztandar. Oparła głowę o skraj łóżka i rozszlochała się rozpaczliwie. Dyskretnie wyprosiłem resztę towarzystwa z pokoju, wyszli bez słowa.

- Jak ci na imię? - spytałem.

- Marina - odparła, przywierając ustami do mojej ręki. - Dziękuję - szepnęła.

Zmieszany pogładziłem ją po twarzy, uważając, żeby nie obudzić dziecka.

- Będą mnie teraz uważać za dziwkę - stwierdziła beznamiętnym, wypranym z wszelkich emocji tonem. - A moja córka…

- Nie! - przerwałem jej stanowczo. - Co prawda większość ludzi to banda kołtunów i skurwysynów, ale tym razem tak nie będzie. Tyle mogę dla ciebie zrobić, z koszmarami będziesz musiała poradzić sobie sama.

- Jak możesz mi pomóc?

Miała bladą, opuchniętą od płaczu i bezsenności twarz, jednak emanowała kobiecym wdziękiem. Nie była skończoną pięknością, ale można było mieć całkowitą pewność, że żaden mężczyzna nie minie jej obojętnie. Niestety, nie zawsze była to zaleta…

- Nie mogę, nie ja - odpowiedziałem szczerze. - Oleg! - zawołałem niegłośno.

Śpiąca dziewczynka zamruczała, poruszając się niespokojnie. Dżuma wszedł bez pukania, musiał czekać przed drzwiami.

- Marina boi się, że dobrzy ludzie ogłoszą ją kurwą, możesz to jakoś załatwić? Jakiś wywiad w telewizji, pochlebny artykuł w prasie? Sam wiesz, jak to się robi.

Rosjanin obrzucił mnie ponurym spojrzeniem, nie wyglądał na zachwyconego. Kiedyś Anna wspomniała, że jej brat ma dwa doktoraty, w tym jeden z zakresu wojny psychologicznej.

- Chyba cię… - Przygryzł wargi, najwyraźniej hamując się z trudem. - Myślisz, że mogę pokazać twarz przed kamerami?!

- W kominiarce będziesz wyglądał jak prawdziwy macho - wyjaśniłem. - Taki, co to nie wejdzie do kibla, zanim nie wrzuci tam granatu…

Marina zachichotała niepewnie, a Dżuma wywrócił ostentacyjnie oczyma.

- Jeśli się nie zamkniesz, każę zainstalować ci cewnik - zagroził. - Może coś będę w stanie zrobić, ale niczego nie obiecuję - zwrócił się do Mariny. - Psychika tłumu i opinia publiczna to dość skomplikowane sprawy, można je kształtować, wpływać na nie, lecz efekty nie zawsze są zadowalające.

- Uda ci się - ziewnąłem. - A teraz daj mi telefon, chciałbym…

- Śpij, zaśniesz i obudzisz się wypoczęty.

Dopiero teraz zauważyłem, że od dłuższej chwili wodzę wzrokiem za srebrnym zegarkiem na łańcuszku, którym na pozór bezcelowo bawił się brat Anny. Opadły mi powieki, ktoś zabrał z moich ramion śpiące dziecko. Zasnąłem.

Obudziłem się kilka godzin później, czując znajomy zapach. Na moim łóżku siedziała Małgorzata, trzymając mnie za rękę.

- Skąd się tu wzięłaś? - wymamrotałem oszołomiony.

- Z samolotu, potem leciałam helikopterem - odparła z dziwną, na poły dziecięcą logiką. - Załatwiłam sobie wolne na uczelni i postanowiłam cię odwiedzić - dodała, otrząsając się z zamyślenia. - Gdy jestem przy tobie, coś mi się robi z mózgiem…

- Co takiego?

- Nieważne. - Skrzywiła się lekko.

Drzwi separatki otworzyły się z trzaskiem i stanął w nich starszy, otyły mężczyzna w lekarskim kitlu. Wszedł do pokoju i usiadł bez słowa naprzeciwko łóżka.

- Słucham, doktorze? - odezwałem się uprzejmie po rosyjsku.

- Gadajcie sobie. - Machnął ręką. - I tak nie rozumiem po polsku, jestem tu, by zapobiec komplikacjom natury medycznej.

- Komplikacjom? - Nie zrozumiałem.

- Najmniejsze poruszenie pańskiej nogi może zepsuć moją robotę - wyjaśnił.

- Może jestem oszołomiony narkotykami albo po tym, jak mnie ten gnojek Dżuma zahipnotyzował, ale nadal nie wiem, o co chodzi - stwierdziłem.

- Nie dostaje pan już żadnych środków przeciwbólowych, a głęboki sen jest panu potrzebny, przyspiesza zrastanie się kości. Chodzi mi o to, że zostawianie pana sam na sam z piękną kobietą nie jest obecnie najlepszym pomysłem z… ortopedycznego punktu widzenia.

Zamurowało mnie. Małgorzata się roześmiała.

- Może pan nas zostawić samych, doktorze - powiedziała. - On mnie w tym stanie nie dogoni, a ja obiecuję, że nie będzie żadnych komplikacji.

Lekarz spojrzał na nią sceptycznie, ale podniósł się ze stęknięciem z krzesła i wyszedł z separatki.

- Dbają tu o ciebie - zauważyła.

Potwierdziłem nieartykułowanym mruknięciem.

- Jak zwykle wymowny…

- Jestem oszołomiony - przyznałem. - Nie spodziewałem się, że przyjedziesz.

Małgorzata wstała i podeszła do okna, widziałem, jak zacisnęła pięści. Wyraźnie walczyła ze sobą, jakby nie była do końca zdecydowana, czy powiedzieć coś, czy milczeć. Od momentu pogłębienia naszej znajomości nigdy nie czuła się w mojej obecności skrępowana. Do teraz.

- Nie mogłam wytrzymać bez ciebie - odezwała się napiętym, niespokojnym głosem.

- To miłe, jednak…

- Nie mogę spać, nie mogę jeść, nie mogę pracować - przerwała mi gwałtownie. - Jestem od ciebie uzależniona i wcale mi się to nie podoba!

- Dlaczego?

- Boję się - odparła. - Boję się tego, co możesz mi zrobić, bo zgodzę się na wszystko, żeby z tobą zostać.

Ukryła twarz w dłoniach, nadal odwrócona do mnie plecami.

- Podejdź do mnie - poprosiłem.

Po chwili szlochała w moich ramionach. Głaskałem ją po głowie w milczeniu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Domyślałem się, że Małgorzata mnie lubi, ale nie przypuszczałem, że sprawy zaszły tak… daleko.

- Przecież cię nie skrzywdzę, nie potrafiłbym - powiedziałem wreszcie.

- Nie tego boję się - odparła. - Chodzi mi o to, że nasze uczucia są nierównomiernie rozłożone. Ja cię kocham, a ty mnie lubisz…

Zatkało mnie. Nie jestem przyzwyczajony do tego, by kobiety obsypywały mnie miłosnymi wyznaniami. Wyczuwają we mnie coś dziwnego, coś, co każe im o mnie myśleć w kategoriach romansu, nie dozgonnej miłości. I nie dziwota, z wielu względów nie jestem najlepszym kandydatem do stałego związku. Szczerze mówiąc, nigdy takiego nie szukałem, dopiero Anna wyzwoliła we mnie uczucia, jakich się u siebie nie spodziewałem.

- Może - mruknąłem. - A może nie, trudno mi się w tym rozeznać, nie jestem ekspertem w dziedzinie rozpoznawania czyichkolwiek uczuć, nawet własnych. - Roześmiałem się gorzko.

Małgorzata wysunęła się z moich objęć, spojrzała na mnie ze zdziwieniem w oczach.

- Nie rozumiem. - Pokręciła głową. - Przecież każdy wie, co czuje.

Kiedyś Maks udzielił mi rady: „Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, mów prawdę”. Powiedziałem. Mówiłem o swoim dzieciństwie, o Siwym, o trawiącej mnie latami żądzy zemsty. Opowiedziałem o długim jak wieczność okresie, w którym jedynym uczuciem, jakie żywiłem do siebie, była pogarda. Wspomniałem o Annie i strachu przed kolejną utraconą miłością. Przyznałem się do tkwiącego gdzieś we mnie okrucieństwa.

- Teraz wiesz wszystko - zakończyłem. - Podobno w każdym z nas drzemie bestia, ta moja ma wyjątkowo lekki sen. Może dlatego tak dobrze dogaduję się z ruską mafią i Specnazem? Bo gdyby skrzywdzono kogoś, kto jest mi bliski, miałbym gdzieś prawo, a może i zasady Michała Archanioła.

- Nie mogę w to wręcz uwierzyć - wyjąkała Małgorzata. - Jak ktoś mógł dopuścić, aby latami maltretowano dzieci?

- Takie jest życie - stwierdziłem beznamiętnie. - Jedni mają więcej szczęścia, inni mniej.

- A co z tym parszywcem? Z Siwym?

- Nie wiem i nie jestem pewien, czy chciałbym wiedzieć.

- Nie rozumiem?

- Maks powiedział, że się nim zajął. To znaczy, że Siwy nie istnieje jako problem, po prostu go nie ma.

- Jak pomyślę, że gdzieś sobie spokojnie żyje…

- Nie, Maks się nim zajął - powtórzyłem cierpliwie.

- Maks nikogo nie straszy. Jeżeli sięga po broń, to tylko dlatego, żeby zabić. Jeśli powiedział, że Siwy nie stanowi już żadnego problemu, to znaczy, że mój przybrany tatuś nie żyje. Nie ma innej możliwości, Maks nie rzuca słów na wiatr. Przestraszony może odzyskać odwagę, wypędzony powrócić i znowu stać się zagrożeniem. Tylko martwi nie są niebezpieczni…

- Chcę wiedzieć - powtórzyła uparcie.

- Dobrze - westchnąłem. - Gdy wrócimy do Polski, to go spytam.

Byłem niemal pewien, że tego pożałuję, ale obietnica to obietnica. Mam wiele wad, lecz dotrzymuję słowa. Nawiązując kontakty ze swoim „rodzeństwem”, załatwiłem sprawę jedynie częściowo; aby postawić kropkę nad i, musiałem poznać los Siwego. Tyle że nie miałem na to ochoty, podświadomie wyczuwałem, że Maks wymyślił dla niego coś specjalnego…

Westchnąłem i przytuliłem się do Małgorzaty, bezwiednie dotknąłem jej uda. Nie cofnęła się, nie odepchnęła mojej ręki.

- Pamiętasz, co powiedział ten lekarz? - spytała figlarnie.

Nie rozpatrywałem nawet takiej opcji, w moim obecnym stanie mój gest świadczył tylko o intymności, o niczym więcej, ale świadomość, że „lodowa księżniczka” stopniała dla mnie, dziwnie podniosła mnie na duchu. To, co czułem w tej chwili, wykraczało poza typową męską satysfakcję. No, przynajmniej częściowo…

- To chociaż potrzymaj mnie za rękę - poprosiłem.

Potrzymała. Nawet przez sen czułem ciepło jej ciała.

Spałem spokojnie i bez koszmarów - tak jak ja kiedyś pilnowałem snów Anny, tak teraz Małgorzata pilnowała moich.

Następne tygodnie spędziłem przykuty do łóżka z Małgorzatą przebywającą nieustannie u mojego boku. Stopniowo przejęła od pielęgniarek wszystkie funkcje łącznie z myciem mnie i wynoszeniem basenu. Nie podobało mi się to, byłem zażenowany, jednak nie potrafiłem przełamać jej determinacji. Po pewnym czasie zacząłem to traktować jako coś normalnego. Czułem zmianę. W końcu uświadomiłem sobie, że dziewczyna stała się elementem mojego świata. Na dobre czy złe - nasze losy się splątały. Nie byłem z tego zadowolony, nie nadawałem się na partnera, prowadziłem zbyt ryzykowny tryb życia. Małgorzata zasługiwała na coś więcej, coś, czego nie potrafiłem jej dać. Kiedy pewnego razu spróbowałem z nią na ten temat porozmawiać, zbyła mnie, jak gdyby ewentualność, że moja pozauczelniana działalność może sprowadzić na mnie jakieś kłopoty, była całkowicie wykluczona. Co więcej, gdyby nie było to absurdalne - przysiągłbym, że dojrzałem przez moment w jej oczach skruchę, jakby czuła się czemuś winna…

Po dwóch miesiącach rozpocząłem rehabilitację. Bardzo bolesną rehabilitację. Małgorzata nie odstępowała mnie na krok, słowami otuchy potrafiła skłonić do dodatkowego wysiłku. Nie wiem, czy ktokolwiek poza nią potrafiłby tego dokonać, to uświadomiło mi jak bardzo stała się dla mnie ważna. Bez mrugnięcia okiem znosiła moje humory, zawsze gotowa do pomocy, choć nienarzucająca swojej obecności. Cały personel szpitala był nią zachwycony. Tak jak w Polsce funkcjonował stereotyp wiecznie pijanego Ruska, tak tutaj uważano powszechnie Polaków za wydelikaconych lekkoduchów. Mnie oceniano według innej skali, wiedziano, że brałem udział w akcji w Nikołajewsku, sprawa powoli stawała się głośna. O odbiciu zakładników wiedzieli wszyscy, teraz rozeszły się pogłoski o skradzionej przez terrorystów broni. Niektórzy mówili nawet o głowicach atomowych… Ktoś, kto został ranny w czasie operacji antyterrorystycznej, nie mógł być dupkiem. Co innego jego dziewczyna… Jednak Małgorzata zdobyła szacunek miejscowych, kilkakrotnie widziałem nawet, jak gawędzi z Dżumą. A Oleg Dubrow nie był bynajmniej bawidamkiem. Nie potrafiłem określić dokładnie swoich uczuć do niej, ale na pewno wykraczały grubo poza „lubienie”. Dlatego kiedy w przyszpitalnym parczku spotkałem Marinę, skorzystałem z okazji, aby poprosić ją o przysługę.

Rosjanka wyglądała dużo lepiej, zniknęły cienie na policzkach, do oczu powróciła radość życia. Widząc, jak zlany potem pokonuję kolejne metry, towarzyszyła mi do najbliższej ławki, gotowa podtrzymać, gdybym stracił równowagę. Mimo wielokrotnych zapewnień lekarzy, że miałem szczęście i że operacja udała się znakomicie, trudno mi było uznać się za wybrańca losu. W trakcie chodzenia noga paliła żywym ogniem, a i w czasie spoczynku bywało, że odzywała się potwornym bólem. Kiedy zwaliłem się na ławkę, Marina otarła mi delikatnie czoło, złapała zsuwającą się na ziemię laskę.

- Jak się czujesz? - spytała.

- Tak jak wyglądam - wycharczałem.

- To znaczy, że nieźle - odparła z uśmiechem.

To mi się podobało u Rosjan - nie rozczulali się nad nikim, nawet nad żołnierzem, który stracił nogę na minie. O ile mogłem stwierdzić - ćwiczył jeszcze ciężej ode mnie.

- Chciałem cię o coś prosić - powiedziałem.

- Co tylko zechcesz - obiecała natychmiast. Z wyrazu jej twarzy wyczytałem, że nie są to czcze słowa.

- Chcę, abyś kupiła dla mnie pierścionek zaręczynowy. Najładniejszy, jaki znajdziesz, cena nie gra roli.

- No, wreszcie! - sapnęła z zadowoleniem. - Lubię Margaritę.

Sam często używałem rosyjskiego odpowiednika imienia Małgorzata. Podobał mi się.

- Też ją lubię - odburknąłem.

- Chyba nie tylko lubisz? - Spojrzała na mnie koso.

- Tylko bez takich…

- Hmm?

- Bez wypruwania duszy w rosyjskim stylu - uściśliłem.

Wybuchnęła śmiechem.

- Coś w tym jest - przyznała. - Jutro oblecę wszystkie sklepy, nie ma ich zbyt wiele, ale nie sądzę, żeby Margarita zwracała uwagę na szlif czy wielkość kamienia.

- Boję się - wyznałem.

- Wszyscy boimy się reakcji ludzi, których kochamy - stwierdziła łagodnym tonem.

- Mniejsza z tym. - Machnąłem ręką. - Co u ciebie?

- Dobrze, a nawet lepiej niż dobrze. W jednym z programów informacyjnych podano, że przez cały czas, gdy byliśmy uwięzieni, chroniłam córkę i zaryzykowałam życiem, walcząc z terrorystą, który chciał ją zastrzelić. My, Rosjanie, lubimy dzieci i jesteśmy sentymentalni, stałam się bohaterką, choć na to nie zasłużyłam. Wątpię, czy ktoś się odważy obmawiać mnie w tej sytuacji.

- Przecież nie skłamali.

- No nie, ale… - Skrzywiła się niechętnie.

- Ale?

- Nie czuję, że zrobiłam coś nadzwyczajnego - mruknęła, spuszczając oczy. - To was powinni chwalić.

- Nigdy w życiu! - zawołałem z autentycznym przestrachem. - To byłby koniec naszej… ekhmm… kariery zawodowej.

- Może najwyższy czas - powiedziała, obrzucając wymownym spojrzeniem moją nogę.

- To był przypadek, pamiętaj o pierścionku - zakończyłem rozmowę, podnosząc się z ławki.

Kuśtykając w stronę szpitala, długo czułem na plecach wzrok Mariny.

* * *

Spotkałem ją w parku dwa dni później z samego rana. Małgorzata jeszcze spała. Tydzień wcześniej moi rosyjscy kumple wstawili do separatki kanapę i założyli na drzwi solidny zamek. Od tej pory Małgorzata spędzała ze mną wszystkie noce. Nie wiem, jak to załatwili z dyrekcją szpitala, ale błogosławiłem swoją decyzję, by pozostać na leczeniu w Rosji - podejrzewam, że w Paryżu taka opcja byłaby niemożliwa.

- Kupiłaś? - zagadnąłem bez żadnego wstępu.

Podała mi ozdobne pudełko, znajdujący się wewnątrz pierścionek ozdobiony był oszlifowanym w kształcie liścia topazem. Delikatny, bezpretensjonalny, spodobał mi się. Mniej zachwycił mnie dopisek na metce z ceną, „19 600 rubli” przekreślono, ktoś dopisał drobnymi literami: „Dla polskiego Specnazu - 15 000 rb”.

- Co to ma znaczyć? - Zmarszczyłem brwi. - Nie prosiłem o żadne zniżki.

- Wiedziałam, że będziesz niezadowolony - westchnęła Marina. - Jubiler mnie poznał, wiesz, wystąpiłam w jednym z tych programów, i spytał, dla kogo ten pierścionek. Kiedy powiedziałam, zmienił cenę. - Wzruszyła bezradnie ramionami.

- Najwyższy czas stąd wyjeżdżać - sarknąłem. - Jeszcze trochę, i nieletnie dziewczątka zaczną mi sypać kwiaty pod nogi, a lokalne ślicznotki walczyć o moje względy.

- Taki los bohatera - stwierdziła Rosjanka z udaną powagą.

Udałem, że chcę ją trzepnąć laską w pupę, odskoczyła zwinnie. Maszerując do szpitala, słyszałem za plecami dziewczęcy chichot. Pewnie nie brzmiał tak beztrosko jak dawniej, ale wyglądało na to, że Marina doszła do siebie szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał. Niewątpliwie miał w tym swój udział Dżuma, reszta zasług przypadała chyba barczystemu żołnierzowi, z którym widziałem ją kilkakrotnie. Wszyscy odwiedzający szpital operatorzy Specnazu okazywali Marinie szacunek i przyjaźń, przynosili drobne prezenty dla dziecka. Kobieta wraz z pozostałymi zakładnikami przechodziła tu terapię psychologiczną, ale podejrzewałem, że to właśnie niekłamane uznanie, jakim obdarzali ją inni, podziałało lepiej niż wszelkie medyczne sztuczki.

Wchodząc do separatki, nadal miałem uśmiech na ustach. Małgorzata czesała włosy przed lustrem. Klęknąłem, pocałowałem ją w nagie, wystające spod kusej koszulki nocnej kolano i włożyłem na palec pierścionek.

- Wyjdziesz za mnie? - spytałem prosto z mostu.

Szczotka do włosów wypadła Małgorzacie z ręki, zamarła. Zagryzłem wargi do krwi, widząc, jak w przeraźliwej, śmiertelnej ciszy ściąga mój prezent. Zakręciło mi się w głowie, musiałem oprzeć się o stojącą pod lustrem szafkę.

- Kocham cię - odezwała się schrypniętym, nieswoim głosem. - Ale zrobiłam coś, co ci się nie spodoba. Jeśli spytasz mnie jeszcze raz, w Polsce, odpowiem „tak”. Lecz dopiero wtedy.

- To jakaś klątwa - wymamrotałem. - Najpierw Anna, a teraz ty…

- Nie mogę wykorzystać twojej niewiedzy - odparła ze łzami w oczach, ale zdecydowanie.

- To może powiesz mi teraz, o co chodzi?! - wybuchnąłem.

- Nie mogę. - Pokręciła głową. - Nie mogę… Dopiero w Polsce.

Wypadłem z pokoju, niemal nie używając laski. Zszedłem do sali treningowej, założyłem na chorą nogę obciążniki, rozpocząłem serię kopnięć w powietrze. Po pięciu powtórzeniach dopadł mnie ból. Kontynuowałem ćwiczenia. Kilkakrotnie upadłem na podłogę, ale nie zrezygnowałem z treningu. Fizyczna udręka pozwalała oderwać się od ponurych myśli, wymuszała skupienie na każdym ruchu i oddechu. Nie wiem, jak długo to trwało. Ocknąłem się na czworakach, kiedy jedna z pielęgniarek pomagała mi stanąć na nogi. Zaprowadziła mnie do łazienki i czekała, dopóki się nie wykąpię. Gdy wróciłem do siebie, zastałem pusty pokój. Małgorzata wyjechała.

Pierwsze dni po powrocie do Polski zajęło mi użalanie się nad sobą, gdyby nie to, że zatrzymałem się u Maksa, a raczej Maksa i jego wybranki, pewnie przestałbym nawet ćwiczyć. Wujek postawił sprawę jasno: albo wykonuję standardowe ćwiczenia rehabilitacyjne, albo przechodzimy do zestawu dwunastu pozycji wariata Li. Kiedyś w Chinach Maks zabawiał się wycieraniem podłogi miejscowymi mistrzami, wybierał tylko znanych powszechnie ekspertów o ustalonej renomie. Zabawa trwała, dopóki nie trafił na drobnego, niechlujnego staruszka zwanego wariatem Li. Stoczył z nim kilkanaście pojedynków z bronią i bez broni, jednak w każdym wypadku rezultat był ten sam - Maks zbierał łomot. Pozostał tam przez parę miesięcy, akurat tak długo, aby Li zdążył mu wyjaśnić główne zasady swojej sztuki. Nie były to żadne mordercze techniki, owe dwanaście pozycji wyrabiały wszelkie cechy motoryczne do takiego stopnia, że inni ludzie nie stanowili specjalnego zagrożenia. Bo ktoś, kto ćwiczył według zasad wariata Li, okazywał się po prostu szybszy, silniejszy, miał lepszą koordynację ruchów. Był tylko jeden haczyk - ćwiczenia wymagały zastygania w niesamowicie niewygodnych pozach; to i specjalny, niemal bolesny sposób oddychania, sprawiały, że mało kto potrafił przećwiczyć dziennie wszystkie dwanaście, nawet po pięć minut każda. Bez wahania wybrałem te standardowe, rehabilitacyjne.

Tuż przed inauguracją roku akademickiego zacząłem znowu myśleć o Małgorzacie, to znaczy myśleć w miarę rozsądnie. Niewiele czasu zajęło mi stwierdzenie, że w sumie nie ma co rozpaczać. Niezależnie od tego, co zrobiła Małgorzata, nie miałem zamiaru pozwolić jej odejść. Zresztą coraz mniej przejmowałem się tym nieporozumieniem. Wiedziałem, że nie ma mowy o jakiejkolwiek zdradzie z jej strony, zdradzie w klasycznym znaczeniu tego słowa, Margarita była jedną z rzadko spotykanych kobiet jednego mężczyzny. Pozostawało wiele innych możliwości, ale żadna z nich nie spędzała mi snu z powiek. Zastanawiałem się nawet, czy nie pojechać do niej przed uroczystościami na uczelni, ale zdecydowałem w końcu, że poczekam. Mimo wszystko trochę się bałem i wolałem, żeby nasze pierwsze spotkanie po ostatniej sprzeczce odbyło się na gruncie neutralnym.

O sprawie Siwego przypomniałem sobie w trakcie śniadania. Tym razem w jadalni nie było tłoku, poza Maksem towarzystwa dotrzymywała mi tylko Wika. Przez pierwszych kilka dni po powrocie, moje „rodzeństwo” i Davidoff koczowali u Maksa niemal nieustannie. Teraz, kiedy upewnili się, że ze mną wszystko w porządku, było trochę spokojniej.

- Maks, mam pytanie - zagaiłem lekko niepewnym tonem, przechwytując zdziwione spojrzenie wujka.

Przeważnie pytałem bez żadnych ceremonii.

- Tak?

- Co się stało z Siwym?

Wika wypuściła z rąk łyżeczkę i zasłaniając usta, popędziła do toalety. Dobiegające stamtąd odgłosy nie pozostawiały wątpliwości - pani prokurator dostała torsji. W tym momencie moje zaniepokojenie przeszło w coś bardziej poważnego, Wika nie była delikatnym kwiatuszkiem…

- Dobrze, że Sylwia poszła po zakupy - stwierdził Maks. - Bardzo dobrze… Co prawda opowiedziałem jej tę historię, lecz bez szczegółów.

Odsunął talerz i wyjął cygaro. Jego ruchy były jak zwykle spokojne i precyzyjne, ale wiedziałem, że jest zdenerwowany - Maks niemal nigdy nie palił poza gabinetem lub werandą. Zaciągnął się, wziął kilka głębokich oddechów.

- Dziś nie zrobiłbym tego - odezwał się wreszcie. - Wtedy wydawało mi się to adekwatne do stopnia winy. - Wykonał nieokreślony gest.

- Więc?

- On miał zwyczaj gwałcić dziewczynki, śpiewając dziecięcą kołysankę. Wydawało mu się to strasznie zabawne, w końcu były dziećmi.

- Pamiętam - odparłem nieswoim głosem. - Pamiętam…

- Krótko mówiąc, poprosiłem dziewczęta, aby zaśpiewały wszystkie razem tę samą piosenkę, nagrałem ją na magnetofon i zmusiłem drania, aby tego słuchał. Na okrągło. To znaczy myślę, że w sumie jakieś dwie, góra trzy godziny - doprecyzował.

- To wszystko?!

- No nie. Wsadziłem mu magnetofon do trumny, zakopałem go żywcem.

Usłyszałem jakiś hałas dobiegający z przedpokoju - to Wika wkładała pospiesznie buty, chcąc się wymknąć z domu. Zdążyłem ją złapać na ganku. Objąłem mocno, mimo że się wyrywała, niemal siłą usadziłem na schodach.

- Ciii… - szepnąłem, tuląc ją mocno.

Wstrząsana spazmatycznym szlochem, upiornie blada, przywarła do mnie niczym szukające pocieszenia dziecko.

- Co ty sobie teraz o nas pomyślisz…

- Na pewno nie przestanę was lubić - powiedziałem szczerze. - Co do Siwego… Gdybym był wtedy z wami, podejrzewam, że wyglądałoby to dużo gorzej - powiedziałem ponuro. - Byłbym za zdecydowanie bardziej krwawą opcją.

- Ale, ale teraz…

- Teraz nie zrobiłbym tego - przyznałem. - Po prostu bym go zabił. Żadne z was nie podjęłoby ponownie tej decyzji, nawet Maks. Jednak wtedy… - Wzruszyłem ramionami.

Kiedy wróciliśmy do jadalni, Maks nadal ćmił swoje cygaro.

- Lepiej? - spytał, zwracając się do Wiki.

Bez słowa skinęła głową. Żółć podchodziła mi pod gardło, ale dałem radę zachować beznamiętny wyraz twarzy. Albo się starzałem i miękłem, albo zmienił mnie przelotny kontakt z relikwią Michała Archanioła. Byłem pewien, że rok, dwa lata temu ta sprawa niewiele by mnie obeszła. To znaczy rodzaj śmierci Siwego. Cokolwiek by o tym powiedzieć, facet zasłużył na wszystko, co najgorsze. W fakcie, że umarł, drapiąc z rozpaczą wieko trumny i słuchając piosenki, przy wtórze której realizował swoje zboczone fantazje, była jakaś poetycka sprawiedliwość. Karma - jak powiedzieliby buddyści. Jakie życie, taka śmierć.

Przesiedzieliśmy, milcząc do wieczora, nikt nie miał ochoty na dyskusję, ale nie chcieliśmy jeszcze się rozstawać. Potrzebowaliśmy towarzystwa. Kładłem się spać z mętlikiem w głowie: Siwy, akcja w Nikołajewsku, kłótnia z Małgorzatą, myśli goniły jedna drugą, nie pozwalając na odpoczynek. Sen nie przyniósł mi ulgi, wstałem zmęczony i zdenerwowany. Wika - zupełnie niepotrzebnie - pomogła mi się ubrać i zawiozła na uczelnię. Tym razem, zapewne ze względu na mój stan, prowadziła wyjątkowo ostrożnie.

Na uczelni narzuciłem na ubranie togę i zasiadłem wraz z innymi w auli Auditorium Maximum. Jak zwykle inauguracja roku akademickiego zgromadziła sporą grupę dziennikarzy, jednak odniosłem wrażenie, że jest ich dzisiaj dużo więcej niż normalnie. Rozglądałem się po sali, szukając wzrokiem Małgorzaty. Kiedy weszła, od razu usiadła przy mnie. Nie rozmawialiśmy, wokół było zbyt wiele postronnych osób. Gdy musnąłem dłonią jej nadgarstek, nie cofnęła ręki, ale wyczułem, że jest spięta. Przywitaliśmy się zdawkowo z kilkoma znajomymi i Davidoffem, zaczęła się ceremonia. Nie lubię wszelkiej celebry, a przemówienia i pieśni chóralne są dla mnie wyjątkowo trudne do strawienia. Niestety, kilka razy do roku muszę uczestniczyć w tego typu imprezach. Nauczony doświadczeniem zwolniłem oddech i zapadłem w stan niemalże katalepsji, z którego wyrwały mnie oklaski po wykładzie inauguracyjnym Davidoffa. Rosjanin zszedł z mównicy żegnany powszechnym aplauzem, a w centrum uwagi znowu znalazł się profesor Oszerko, pełniący dziś z niewiadomych przyczyn rolę mistrza ceremonii.

- Rektor jest chory, przyszedł, ale nie może długo przemawiać - wyjaśniła Małgorzata, przechwytując moje spojrzenie. - No i chcieli trochę ugłaskać Oszerkę po tym, jak twoja studentka pobiła mu syna…

Westchnąłem - uczelniana polityka to mętne wody. Przeważnie ignorowałem tego typu rozgrywki, dlatego nigdy nie zrobię kariery.

Oszerko brylował pod ostrzałem aparatów fotograficznych, uśmiechał się do obiektywów kamer, tryskał dobrym humorem i popisywał się elokwencją. Z trudem stłumiłem ziewnięcie, całe szczęście, że ceremonia miała się ku końcowi. Kwadrans później ruszyliśmy w stronę wyjścia.

- Tam jest! - Nagły okrzyk przerwał szmer prowadzonych półgłosem rozmów.

Jeden z reporterów skinął zdawało się w stronę Oszerki. Profesor błysnął koronkami za kilkadziesiąt tysięcy złotych, prawdziwym arcydziełem sztuki dentystycznej, usiłując jednocześnie przybrać skromną minę. To ostatnie niespecjalnie mu się udało. Po chwili zatoczył się, niemal stratowany przez hordę dziennikarzy. Dopiero teraz zauważyłem, że gest może dotyczyć stojących za jego plecami ludzi. Rozejrzałem się ze zdziwieniem - wokół było pusto.

- Przepraszam, kochanie, przepraszam! - zawołała z udręką w głosie Małgorzata, odsuwając się na bok.

W mgnieniu oka zostałem otoczony przez dziennikarzy, posypały się pytania o akcję w Nikołajewsku. Po polsku, angielsku i po rosyjsku…

Zacisnąłem palce na gałce zabytkowej laski podarowanej mi przez Rosjan. Mało brakowało, a odblokowałbym zatrzask i wyciągnął ukryty wewnątrz sztylet. Laska należała do znanego, czy raczej osławionego, w dziewiętnastowiecznej Moskwie donżuana - Iwana Czeburina. Jej gałka przedstawiała wygiętą w prowokacyjnie erotycznej pozie nagą kobietę. Stanowiła wizytówkę Czeburina, ukryty sztylet był konsekwencją prowadzonego przez niego trybu życia.

- Drodzy państwo! - interweniował Davidoff. - Konferencję prasową zorganizujemy w jednej z mniejszych sal Auditorium Maximum. Zapraszam! - oświadczył, ruszając przodem.

Kątem oka ujrzałem nienawistny błysk w oczach Oszerki, bliżej zdziwioną twarz rektora.

- Co to za sprawa? - zapytał.

- Jeśli pan sobie życzy, zademonstrujemy najnowszy materiał filmowy - zaproponowała po angielsku ładniutka panienka dzierżąca pokaźny mikrofon z logo CNN.

Podążający za nią kamerzysta śledził rozmowę, nie mogąc się najwyraźniej zdecydować, czy uruchomić swój sprzęt, czy jeszcze trochę poczekać.

- Materiał filmowy? - nie zrozumiał rektor.

- Wszystkie stacje telewizyjne nadają od wczoraj reportaże i newsy o akcji w Nikołajewsku.

- Ekhmm… akcji?

- Chodzi o odbicie zakładników i odzyskanie skradzionej przez rosyjskich dezerterów broni chemicznej.

- Ale doktor Korpacki…

- Jest jedynym zidentyfikowanym członkiem grupy szturmowej.

- Ro… rozumiem - wymamrotał słabym głosem rektor.

Próbowałem wyślizgnąć się dyskretnie z tłumu, bezskutecznie. Dziennikarze atakowali mnie nieustannie niczym sfora jamników rannego dzika. Zmuszono mnie, bym zasiadł w pierwszym rzędzie, zgaszono światło, rozpoczęła się projekcja. Materiał pochodził z serwisu CNN. Zobaczyłem ponownie wnętrze furgonetki, kamera pokazała wyraźnie moją twarz. Wokół tłoczyli się ludzie w kominiarkach, słychać było głuche odgłosy wybuchających pod wozem min. Kiedy rozpoczął się właściwy atak, kamera znowu skoncentrowała się na mnie. Wyglądało tak, jakbym poprowadził natarcie… Nocną ciemność rozjaśniały wystrzały z karabinów i wybuchy granatów, padali trafieni pociskami wroga żołnierze. Dwóch operatorów osłaniało ogniem nacierających kolegów, stali niewzruszeni mimo gradu kul. Jeden z nich został trafiony serią z wielkokalibrowego karabinu, która cisnęła go o ziemię jak szmacianą lalkę. Zacisnąłem usta, widząc padające bezwładnie ciało, wiedziałem, że już się nie podniesie… Z niesmakiem obserwowałem finałową scenę - przedstawiała mój pojedynek z zarośniętym drabem, faktycznie wyglądało to tak, jakbym specjalnie odwrócił uwagę terrorysty, aby umożliwić celny strzał rosyjskim komandosom. Poleciałem w tył powalony krótką, oszczędną serią, niemal jednocześnie na czole szarpiącego się z kobietą napastnika wykwitła podwójna, czerwona róża.

Sam film nie był dla mnie żadnym zaskoczeniem, od dłuższego już czasu dokumentowanie akcji bojowych to standard. Pozwala to na analizę ewentualnych błędów, stanowi uzupełnienie klasycznego raportu. Nie spodziewałem się tylko, że ten materiał zostanie upubliczniony. Nawet w mocno okrojonej postaci.

Zapalono światło. Odwróciłem się gwałtownie, czując czyjąś dłoń na ramieniu.

- Chyba lepiej będzie, jeśli pan odpowie teraz na pytania dziennikarzy - stwierdził spokojnie rektor.

- Chcę stąd wyjść! - syknąłem.

- I zostawić mnie z ręką w nocniku? Przecież nawet nie wiem, co się stało.

Obrzuciłem go ponurym spojrzeniem, powiodłem wzrokiem dokoła - nie miałem szans na opuszczenie sali. Podszedł Davidoff i wymownym gestem wskazał mi podium. Dokuśtykałem do postawionego na podwyższeniu stołu, zwilżyłem usta wodą z podsuniętej skwapliwie szklanki. Siedziałem w milczeniu, póki w pomieszczeniu nie zapadła cisza. W ostatnim rządzie zauważyłem Małgorzatę, teraz domyśliłem się, o czym rozmawiała z Dżumą… Wydawało się jej zapewne, że nagłaśniając całą sprawę, uniemożliwi mi dalsze ekscesy tego typu, ale Oleg Dubrow upiekł przy tym ogniu swoją własną pieczeń. Dał do zrozumienia, że rosyjskie siły specjalne współpracują blisko z polskimi, co stanowiło prztyczek dla sprzeciwiających się takim kontaktom urzędników po obu stronach, zdezorientował Amerykanów, bo wszelkie zaprzeczenia strony polskiej zostaną przez nich odebrane jako brak zaufania. Nikt nie uwierzy, że brałem w tym udział jako osoba prywatna… Być może zmusi to polskie władze do rzeczywistego zacieśnienia kontaktów z Rosjanami. Z drugiej strony ta sytuacja miała też swoje plusy - w środowisku zawodowców akcja w Nikołajewsku, a przynajmniej jej druga część, już dziś uchodziła za wzorcową, jeśli ktoś planował zaatakować cele na terenie Polski, mogło go to zmusić do zastanowienia. Wiedziałem, o co chodziło Małgorzacie, ale motywy Dżumy nadal pozostawały dla mnie zagadką. Ile w tym było wyrachowania, a ile troski o moje życie? Czy stawiając mnie w świetle jupiterów, chciał odsunąć ode mnie wszelkie ryzyko na przyszłość, czy był to dla niego jedynie czynnik uboczny? Tego człowieka nie można było mierzyć prostą miarką: bezwzględny zabójca, patriota walczący za swój kraj, dobry przyjaciel i opiekuńczy brat… Fakt, że pozwalał siostrze na ratowanie czeczeńskich dzieci i usiłował przestrzegać kodeksu Michała Archanioła, świadczył, że potrafił wyjść poza schemat wielkoruskiego szowinizmu. Czy uda mu się sprostać wymaganiom Archistratiga? Wyjść poza błędne koło przemocy? Mimo wszystko życzyłem mu powodzenia. Westchnąłem i poprawiłem mikrofon, odpędzając natrętne myśli.

- Mają państwo po jednym pytaniu, powtarzających się nie będę uwzględniał - oznajmiłem znużonym głosem. - Z góry też uprzedzam, że nie na wszystkie odpowiem. Chodzi o kwestię bezpieczeństwa. Jeśli ktoś zada pytanie, na które nie będę mógł udzielić odpowiedzi, straci kolejkę.

Postanowiłem w ten sposób nieco ograniczyć dziennikarską inwencję. Rozszedł się szmer ożywionych rozmów, ale nikt nie spieszył się z wypytywaniem, zapewne każdy liczył, że konkurencja wyjaśni podstawowe sprawy, a jemu przypadnie możliwość pogłębienia tematu.

- Od lewej do prawej - zarządziłem. - Zaczynamy od pani w niebieskim kostiumie.

Starsza, siwowłosa kobieta zawahała się przez moment, po czym spytała, czy polscy antyterroryści współpracują rutynowo z rosyjskimi.

- Nie wiem, czy można to nazwać rutynową współpracą - odparłem wykrętnie. - Niemniej jednak takowa istnieje, z korzyścią dla obu stron.

Wskazałem następnego dziennikarza.

- Dlaczego dowodził pan akcją rosyjskich komandosów?

- Nie dowodziłem, dowódcą był Dżuma.

- Pułkownik Oleg Dubrow?!

Potwierdziłem skinieniem głowy. Wśród obecnych na sali Rosjan zawrzało, jeden z nich tłumaczył coś gorączkowo angielskojęzycznym kolegom po fachu. Teraz zgłosiło się kilka osób naraz, zacząłem od rosyjskiego reportera pod czterdziestkę.

- Zwracał się pan do niego per „Dżuma”?

- Zdarzyło mi się parę razy, jak mnie wkurzył, to dość denerwujący facet.

Rosjanin spojrzał na mnie niczym na raroga.

- O co chodzi? - warknąłem ze zniecierpliwieniem.

- Z tego, co wiem, pułkownik Dubrow nie przepada za tym pseudonimem. Kilka lat temu pewien major Omonu przekonał się o tym osobiście.

- Tak, Wiktor Moroz - podpowiedział któryś z Rosjan.

- Co się stało? - zaciekawiła się dziennikarka z CNN. Pytanie zadała szkolną, ale zrozumiałą ruszczyzną.

- Zostali później przyjaciółmi - odparł oględnie Rosjanin. - Po tym, jak major Moroz wyszedł ze szpitala i wszystkie kości mu się pozrastały…

Przez następne pół godziny wyjaśniałem szczegóły operacji w Nikołajewsku i starałem się przedstawić swoją w niej rolę we właściwym świetle. Mogłem się nie fatygować - dziennikarze wiedzieli swoje. Awansowałem na polskiego Jamesa Bonda…

* * *

W ciągu kilku dni stałem się jednym z najbardziej znanych polskich naukowców. Niestety, z przyczyn kompletnie nienaukowych. Musiałem zatrzymać się u Maksa, moje mieszkanie było permanentnie oblężone przez dziennikarzy. Dwa dni po konferencji na adres uczelni zaczęły przychodzić kwiaty z Rosji. Do większości dołączono podziękowania dla „Janusza Pawłowicza z polskiego Specnazu”. Wziąłem kolejny urlop, chwilowo normalna praca stała się niemożliwością. Reporterzy dotarli do Mariny i Koszki, przeprowadzili też wywiady ze studentami, którzy byli świadkami mojego starcia z Dżumą. Z emitowanych w telewizji programów wynikało, że w zasadzie nie zajmowałem się niczym innym poza operacjami antyterrorystycznymi, a nudę uczelnianej codzienności urozmaicałem sobie bójkami na zajęciach…

Zerknąłem na zegarek - dochodziła siedemnasta, lada moment powinna wrócić Małgorzata. Siedziałem w zaparkowanym przed jej domem samochodzie, postanowiłem dzisiaj wyjaśnić ostatecznie wszystkie wątpliwości. Byłem dostatecznie wściekły. Wczoraj Dżuma przesłał mi maila, w którym pytał, kto z nas wyszedł na większego macho? Mógł sobie pozwolić na kpiny, on nadal pozostawał człowiekiem bez twarzy. Rysopis, jaki podali studenci, pasował do jednej trzeciej populacji mężczyzn w Rosji.

W dodatku w resortach siłowych rozpoczęły się spowodowane medialnymi rewelacjami nerwowe ruchy, nie trzeba było wielkiej intuicji, aby odgadnąć, że znajdę się niebawem w centrum uwagi decydentów. Ktoś rozpuszczał plotki, że Rosjanie chcą mnie odznaczyć medalem „Za walkę z terroryzmem”, na mój adres internetowy przychodziły najrozmaitsze oferty: od propozycji pracy w Afganistanie i Iraku po wyznania miłosne kobiet rozmaitego wieku i autoramentu, często okraszone nader śmiałymi zdjęciami. Byłem wykończony…

Wreszcie przyjechała Małgorzata. Poczekałem, aż zaparkuje samochód i podejdzie do drzwi, wtedy podbiegłem do niej i wyciągnąłem pierścionek.

- Co postanowiłaś? - spytałem.

Odwróciła się, patrząc na mnie z niedowierzaniem.

- Ja myślałam, że…

- Margarita! - warknąłem. - Masz dokładnie trzy sekundy na podjęcie decyzji, wybieraj!

Trzęsącymi się ze zdenerwowania dłońmi założyła pierścionek.

- Kochanie, przepraszam, ja…

Zamknąłem jej usta pocałunkiem, otworzyłem drzwi i wepchnąłem do środka.

- Moja! - wymruczałem, całując jej szyję.

Na podłogę poleciała bluzeczka, spódnica, jakieś koronki. Nie miałem ochoty na dyskusję i słuchanie usprawiedliwień, byłem zajęty udowadnianiem prawa własności… Później, dużo później wyciągnęliśmy się wygodnie na kanapie, cały czas trzymając się za ręce.

- Dalej dokuczają ci dziennikarze? - odezwała się współczująco Małgorzata.

- Cały czas. - Westchnąłem. - Jutro wprowadzę się do ciebie, jak dobrze pójdzie, za miesiąc będę mógł wrócić do pracy. Sprawa Nikołajewska spowszednieje. Pod koniec października weźmiemy ślub, mam znajomego księdza.

- Ale dlaczego tak szybko? Przecież…

- Masz coś przeciwko?

- Skąd, tylko nie chciałabym, żebyś coś zrobił bez zastanowienia.

- Zastanowiłem się - uciąłem.

Nie widziałem potrzeby, żeby informować ją, że prawdopodobnie stanowi prezent od Michała Archanioła. Ofiarowaną z żołnierską szczerością nagrodę za dobrą służbę. Nadal nie wiedziałem, czy to, co czuję do Małgorzaty, jest miłością, jednak ufałem Archistratigowi i miałem nadzieję, że żadne z nas nie pożałuje tego związku. Nie za dobrze orientuję się w subtelnościach ludzkich uczuć, Siwy skutecznie pozbawił mnie tego rozeznania, jednak jeśli za miarę takowych przyjąć dyskomfort wywołany prostym faktem nieobecności wybranki - byłem śmiertelnie zakochany. Nie mogłem spać, jeść ani pracować bez Małgorzaty. Tak jakby ktoś postanowił wyrównać nasze szanse…

- Zgadzasz się na ślub? - spytałem z naciskiem.

- Tak, kochanie - odparła Małgorzata, całując mnie gorąco. - Ale na pewno chcesz…?

- Na pewno - wpadłem jej w słowo.

Mówiłem prawdę. Któż byłby na tyle głupi, by odrzucić dary Michała Archanioła?





copyright © by Adam Przechrzta, Lublin 2009

copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2008

wydanie I

ISBN 978-83-7574-089-9







Redakcja serii Eryk Górski, Robert Łakuta

Grafika oraz projekt okładki Piotr Cieśliński

Ilustracje Karolina Kasprzyk

Redakcja Dorota Pacyńska

Korekta Barbara Caban, Ewa Hartman

Skład Monika Nowakowska

Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./fax: (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl

Wydawca Fabryka Słów sp. z o.o. 20-607 Lublin, ul. Wallenroda 4c www.fabryka.pl e-mail: biuro@fabryka.pl

Druki oprawa OPOLgraf S.A.www.opolgraf.com.pl




Загрузка...