ISKRY*WARSZAWA * 1968
Ktoś napisał kiedyś, że nadchodząca tragedia rzuca zwykle cień przed sobą i gdyby ludzkość w ciągu tysiącleci cywilizowanego istnienia nie utraciła owego zmysłu ostrzegającego przed zbliżaniem się niebezpieczeństwa, umielibyśmy przewidywać chwile grozy tak, jak przewidują je szczury uciekające w porcie z okrętu, który ma zatonąć w czasie najbliższego rejsu, albo ptaki odlatujące spod strzech domów mających wkrótce zniknąć w płomieniach pożaru.
Ale utraciliśmy ów zmysł i nikt nam już go nigdy nie odda. Dlatego zapewne nikt w Porębie Morskiej nie przewidywał zdumiewających i niesamowitych wypadków, które niosła z sobą najbliższa przyszłość. Zresztą chyba tylko jasnowidz mógłby przewidzieć zbliżanie się tragedii. Nic nie zwiastowało jej nadejścia tego cichego, słonecznego dnia.
Było lato. Światło późnego, lipcowego popołudnia wydłużyło cienie barokowych kamieniczek na maleńkim, opustoszałym o tej porze rynku miasteczka. Pośrodku rynku stał miniaturowy ratusz, okolony dobrze utrzymanymi klombami kwiatów, które z kolei otaczał czworobok asfaltowej jezdni. Jezdnię tę, jak przystało na lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku, poprzecinano białymi pasami farby i klawiszami zebry. Ale najwyraźniej wszystkie te wysiłki, mające na celu upodobnienie miasteczka do wielkich metropolii, nie miały większego celu praktycznego, gdyż — w tej chwali przynajmniej — nie można było dostrzec w okolicy ani jednego poruszającego się pojazdu, a pieszych także nie było widać. Najwyraźniej żadna ważna sprawa nie zmusiła nikogo z mieszkańców do opuszczenia domu w to ciche, upalne popołudnie.
Jedyny znajdujący się w tej chwili na rynku samochód stał przy krawężniku naprzeciw kamieniczki, w której musiał mieścić się jakiś urząd państwowy, gdyż na owalnej, emaliowanej tablicy nad jej wejściem błyszczał z daleka biały orzeł. Samochód był niewielki i najwyraźniej nie należał do żadnego z mieszkańców miasteczka, bo na bagażniku piętrzyły się walizy i wory turystyczne, przytroczone nowiuteńkimi rzemieniami. W pobliżu ani wewnątrz wozu nie było nikogo.
W pewnej chwili ciszę ryneczku przerwał odgłos powolnych, człapiących kroków. W wylocie jednej z wychodzących na ratusz uliczek ukazał się stary człowiek ubrany w wytartą cyklistówkę, nieokreślonej barwy koszulę o podwiniętych rękawach i szerokie, płócienne spodnie, trzymające się na skrzyżowanych szelkach. W ręce niósł niewielkie wiaderko, z którego wystawał koniec sporego pędzla, a pod pachą drugiej ręki przyciskał zwitek papierów.
Człowiek zatrzymał się przed kamieniczką z orłem, zerknął na podłużną tablicę obwieszczającą:
Sąd Powiatowy w Porębie Morskiej
a potem na drugą, niewielką, znajdującą się nie ponad wejściem, lecz z boku, nisko, obok kamiennego barokowego portalu, okalającego żelazne, kute drzwi:
Powiatowe Biuro Notarialne
Jerzy Goldstein — Notariusz
Postawił kubełek na ziemi i raz jeszcze przesunął oczyma po ścianie kamieniczki, poszukując odpowiedniego miejsca. Najwyraźniej znalazł je, gdyż przytaknął sobie ruchem głowy i wyjąwszy spod pachy zwitek papierów, odłączył od niego ostrożnie jedną kartę, a pozostałe położył obok kubełka. Później zwilżył kilkoma powolnymi ruchami pędzla ścianę kamieniczki tuż obok tablicy notariusza, uważnie przyłożył papier i przejechał po nim kilkakrotnie dłonią tam i na powrót, wygładzając zagięcia. Potem odsunął się o krok, spojrzał krytycznie i osądziwszy, że karta została przylepiona, jak należy, uniósł kubełek i ruszył w dalszą drogę, nadal nie okazując najmniejszego pośpiechu. Widząc samochód, zatrzymał się przed nim na chwilę. Znowu pokiwał głową i mruknął coś niezrozumiałego, obejrzawszy się na przylepioną przed chwilą kartę papieru.
Na jasnej, odnowionej niedawno ścianie kamieniczki odcinał się ostro biały prostokąt w grubych, czarnych obwódkach:
S. P.
STANISŁAW MROCZEK
Przewodniczący Sądu Powiatowego w Porębie
Morskiej, Kapitan rezerwy, wieloletni Radny Miejski, uczestnik walk wyzwoleńczych Wojska Polskiego, odznaczony licznymi orderami państwowymi, zmarł tragicznie dnia 5 lipca 1967.
Uroczystości pogrzebowe odbędą się w południe dnia 8 lipca na Cmentarzu Miejscowym, o czym zawiadamiają pogrążeni w głębokim smutku
Bratanek i Rodzina.
Kołysząc swoim wiaderkiem stary człowiek odszedł powoli i na ryneczku znów zapanowała cisza, ale po chwili okute, stylizowane drzwi wejściowe kamieniczki sądowej otworzyły się z cichym zgrzytem i z mrocznej sieni wynurzyła się na światło dzienne wysmukła, ładna, jasnowłosa dziewczyna, ubrana w lekki kostium podróżny, którego rękaw otoczony był jedwabną opaską żałobną. Dziewczyna zatrzymała się po przestąpieniu progu i mrużąc oślepione blaskiem oczy, odwróciła się, jak gdyby w oczekiwaniu kogoś, kto powinien był pojawić się tuż za nią. Żałobne obwieszczenie znalazło się dokładnie na wysokości jej oczu. Zaczęła czytać, ale natychmiast przeniosła spojrzenie na równie młodego jak cna wysokiego mężczyznę, który właśnie wyszedł z sieni. On także miał czarną opaskę na ramieniu jasnoszarej, dobrze skrojonej marynarki.
Młoda kobieta uśmiechnęła się, ale natychmiast spoważniała. Mężczyzna oddał jej uśmiech. Wskazała mu oczyma żałobne obwieszczenie. Stojąc ramię przy ramieniu odczytali je, bez smutku, rzeczowo, spokojnie.
Dziewczyna pierwsza odwróciła się i poszła w kierunku auta. Ruszył za nią, ale zatrzymał się, słysząc kroki w sieni domu.
— Znalazłem w końcu! — zawołał, ktoś jeszcze niewidzialny. Okute drzwi otworzyły się na całą szerokość i z kamieniczki wyszedł siwy, niewysoki, dobrodusznie wyglądający, nieco otyły człowiek w lnianej, letniej kurtce, której rękawy po łokcie skryte były w czarnych, ściągniętych gumką ochraniaczach, jakich tak chętnie używają ludzie ślęczący całymi dniami przy biurku. Lekko zdyszany podszedł ku stojącym i podał młodemu człowiekowi kilka kluczy podzwaniających na metalowym kółku.
— Ten jest od furtki, a tamte dwa od zatrzasku, góra i dół… a ten mały pewnie od biurka, ale oczywiście nie jestem pewien.
— Bardzo panu dziękuję, panie notariuszu…
Młody człowiek spojrzał niepewnie na trzymane w ręce klucze i po krótkim wahaniu wsunął je do bocznej kieszeni marynarki.
Notariusz zerknął na pękaty kieszonkowy zegarek, który wysupłał z przedniej kieszonki spodni.
— Piąta! Weronka czeka na państwa. Pamięta pan oczywiście Weronkę? Wyszła z domu, zanim wstałem. Dałbym sobie rękę uciąć, że od rana siedzi tam i czeka na wasz przyjazd. Bardzo była do niego przywiązana, biedaczka, bardzo… — urwał na chwilę.—Taki straszny wypadek! Jak grom z jasnego nieba. Kto by się tego spodziewał? Był jeszcze taki zdrów… Nie do wiary!
Umilkł i czekał, przesuwając szybko po ich twarzach spojrzeniem małych, nieco zaczerwienionych oczu.
— Tak, to rzeczywiście straszny wypadek. — Młoda kobieta zrobiła krok w kierunku drzwiczek auta. Ale stary notariusz zdawał się tego nie dostrzegać.
— Taki był jeszcze zdrów! To właśnie najgorsze, że był taki zdrów. Nigdy nie chorował. Wydawało się, że będzie żył jeszcze sto lat. Ale los chciał inaczej… — Rozłożył ręce i opuścił je beznadziejnym, pełnym rezygnacji ruchem, lecz potem uniósł je niespodziewanie szybko i poprawił gumki ochraniaczy. — W każdym razie bardzo się cieszę, że otrzymaliście państwo na czas moją depeszę. Byłoby to bardzo smutne, gdybyście nie zdążyli znaleźć się jutro na cmentarzu.
— Jechaliśmy prawie bez postojów — powiedziała młoda kobieta. — Nie wiedzieliśmy, o której będzie pogrzeb, a kiedy przyszła pana depesza, męża nie było w domu. Wrócił dopiero na drugi dzień rano.
— Trzeba wierzyć w Opatrzność! — Krótki, wskazujący palec starego notariusza uniósł się i znieruchomiał, wycelowany w bezchmurne niebo nad ryneczkiem. — Jestem przekonany, że biedny stryj pana patrzy teraz na nas stamtąd i jest szczęśliwy wiedząc, że stawi się pan jutro, żeby odprowadzić go tam, gdzie w końcu wszyscy musimy się spotkać… — Znowu westchnął i melancholijnie pokiwał głową. — Tak bardzo cieszył się na myśl o waszym przyjeździe. Wierzył, że zostaniecie tu państwo na stale. Nie miał przecież żadnej innej rodziny, a do tej pory dzieliły was setki kilometrów. Warszawa leży tak daleko od morza…
Umilkł.
— Tak… — Miody człowiek wydawał się równie zmęczony jak jego żona. Najwyraźniej chciał już odjechać i podtrzymywał rozmowę tylko dlatego, że nie wiedział, jak można ją przerwać bez urażenia starego mężczyzny. — Chcielibyśmy zamieszkać tutaj, to znaczy chcieliśmy. Stryj bardzo namawiał mnie listownie. Wspomniał zresztą o tym, kiedy był w Warszawie przed rokiem, na naszym ślubie. Właśnie dziś albo jutro mieliśmy tu przyjechać, żeby się na miejscu rozejrzeć w sytuacji. Ale…
On także urwał i rozłożył ręce.
— Nic strasznego przecież! — Mały człowieczek nie zamierzał najwyraźniej kończyć rozmowy. — Wiem o tym prawie wszystko. Przecież przyjaźniłem się z pana stryjem. Czytał mi wasze listy. Dla młodego lekarza i młodej dentystki pracy będzie tu aż za wiele. Przyjmą was w Porębie Morskiej z otwartymi rękami. Przyjęliby was zresztą z otwartymi rękami, nawet gdybyście byli zupełnie obcy. Bardzo brak nam młodych, zdolnych fachowców. Ale przecież, dzięki nieboszczykowi Stanisławowi, nikt was tu jak obcych nie potraktuje, nawet ludzie, z którymi żył nie najlepiej.
— Byli i tacy? — młody człowiek uniósł brwi.
— Sędzia, jeżeli chce być sprawiedliwy, musi się narażać ludziom, prawda? Sprawy są pomiędzy ludźmi, jeżeli przyzna się słuszność jednemu, odbiera się ją drugiemu, prawda? A pański stryj był człowiekiem starej daty, nieprzekupnym i niechwiejnym… — Urwał. — Co to ja chciałem powiedzieć? A tak! Że przyjmą was tu z otwartymi rękami! Stanisław Mroczek był związany z Porębą od pierwszych dni po wyzwoleniu. Razem odbudowaliśmy tu wszystko. Miasteczko było spalone, leżało w gruzach. On, ja i tylu innych przyjechaliśmy z różnych stron, myśląc, że będziemy tu miesiąc, no, może najwyżej rok przy niesprzyjającym zbiegu okoliczności i zostaliśmy na długo. A on został na zawsze. Biedny Staś. Nie mogę po prostu uwierzyć, że nigdy już nie wejdzie o ósmej do tego budynku. Tyle lat był tu sędzią, odrzucał wszystkie awanse, nie chciał odejść do sądu wojewódzkiego, chociaż go ciągnęli prawie siłą… — Znowu zamilkł, ale natychmiast ożywił się. — Pogrzeb jutro, punktualnie o dwunastej! Poznam państwa po uroczystości z paroma ludźmi, przede wszystkim z dyrektorką naszego szpitala, panią doktor Jasińską. Na pewno bardzo się ucieszy. Brak nam tu lekarzy. Młodzi nie chcą żyć w małych miasteczkach. Nikt już prawie nie lubi spokojnej, nie rzucającej się w oczy pracy bez rozgłosu.
— A my właśnie marzymy o takiej pracy… — powiedziała młoda kobieta cicho i uśmiechnęła się. Jej mąż, jak gdyby korzystając z tego, że słowa jej przecięły potok wymowy starego notariusza, szybko otworzył drzwiczki wozu.
— Dziękujemy panu bardzo, panie Goldstein. Do widzenia, na razie.
— A drogę pan pamięta?
Mały człowieczek zbliżył się znów do wozu.
— Damy sobie jakoś radę.
— Wjedziecie państwo w tę uliczkę, o tam, w prawo, potem zaraz za barem mlecznym będzie skręt w lewo, zobaczycie nowy blok w budowie, a potem już ogrody i domy nad samym morzem. To będzie właśnie Piastowska ulica. Dom nieboszczyka Stanisława, stryja pańskiego, pod numerem ósmym. Ale pan tam już był przecież, panie doktorze, więc pan trafi, prawda?
— To było osiem lat temu… — Młody człowiek uśmiechnął się mimowolnie. — Nie bardzo mi te strony utkwiły w pamięci. Byłem tu tylko trzy czy cztery dni. Ale przecież trafimy na pewno. Dziękuję panu raz jeszcze.
— Czwarty dom po prawej! — zawołał notariusz, kiedy oboje zatrzasnęli drzwiczki auta. — Ja mieszkam pod numerem piątym. Jakbyście państwo czegoś potrzebowali, proszę telefonować o każdej porze. Od ósmej wieczór będę dziś w domu.
— Dziękujemy…
Auto ruszyło. Stary człowiek uniósł rękę i skinął odjeżdżającym. Wóz oddalał się powoli, potem skręcił pod ostrym kątem i młoda kobieta, spoglądająca w lusterko, straciła z oczu postać na krawężniku.
Nowy blok mieszkalny, obok drugi, jeszcze w rusztowaniach, później droga weszła w rzadki, wysokopienny lasek sosnowy i nagle przed jadącymi otworzyła się opadająca miękko łagodna równina, na krańcu której leżało, aż po granice widnokręgu — morze.
Droga skręciła w prawo ku wielkiej kępie krzewów i drzew, pośród których błyskały czerwoną dachówką niewielkie domki, położone na płaskim wzgórzu opadającym ku wodzie.
— Ślicznie tu jest… — powiedziała cicho młoda kobieta.
Młody człowiek skinął potakująco głową, jak gdyby odpowiadając własnym myślom.
— Byłem tu już raz. Stryj mieszkał zupełnie sam, tuż nad morzem — uniósł dłoń znad kierownicy i wskazał zbliżającą się kępę drzew. — Z ogrodu schodzi się prosto na plażę. Zobaczysz zresztą. Gorąco…
Grzbietem dłoni otarł czoło i ponownie opuścił dłoń na kierownicę.
— Duszno — dziewczyna odetchnęła głęboko. — Chyba będzie burza. — Wskazała oczyma odległą czarną chmurę, która stała nad morzem, oświetlona promieniami zniżającego się już wyraźnie słońca. Mężczyzna potwierdził skinieniem głowy i raz jeszcze otarł czoło.
— Boże, co za upał…
Samochód wjechał między ogrodzenia. Domów nie było prawie widać. Pośród gęstej, rozrosłej zieleni późnego lata błyskały tylko gdzieniegdzie białe ściany.
Zwolnili.
___ Dwa… cztery… — mężczyzna odwrócił głowę. — Jednak nie pamiętam. Zupełnie podobne do siebie są te ogrody. Czyśmy przejechali jeszcze jedną furtkę? Może to tu?
Zatrzymał wóz. Znajdowali się przed siatką odgradzającą od ulicy gęsty, rosnący za nią żywopłot. Pośrodku ścieżki, biegnącej od żelaznej, pomalowanej na zielono furtki w głąb ogrodu, stała niemłoda już, wysoka kobieta w płóciennym kombinezonie, wielkim, wyblakłym słomkowym kapeluszu i starych skórzanych sandałach na opalonych, nagich stopach. W ręce trzymała potężny sekator. Obok stojącej piętrzyły się na ścieżce splątane zielone pędy przyciętego żywopłotu.
Młody człowiek wychylił się z okna wozu.
— Przepraszam bardzo, czy tu będzie dom sędziego Mroczka?
Kobieta podeszła bez słowa do furtki i otworzyła ją jednym zamaszystym ruchem na całą szerokość.
— A pan pewnie bratanek? — powiedziała głośno i pochyliła smutnie głowę, ale natychmiast uniosła wzrok nie mogąc stłumić zaciekawienia. — Mówiła mi rano Weronka, że państwo przyjedziecie na pogrzeb. Kto by to pomyślał, prawda? Taki porządny człowiek i umarł, a różne łobuzy do setki dożywają! Tak to już jest. Od początku prawie tu sąsiadowaliśmy i nigdy złego słowa ani sprzeczki. Nie ma już takich ludzi. Kiedy mojego starego nie było przez parę lat, on jeden mi pomagał. Ale nieszczęście nie pyta. Mówiłam mu czasem: „Panie sędzio, już nie te łatka, żeby co rano kąpać się w morzu!" Śmiał się tylko. Zdrowy był jak koń, jak to mówią. Zawsze o świcie wypił szklankę mleka i szedł na plażę. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Popływał kwadrans i wracał. A potem, zimą czy latem, w deszcz i śnieg szedł pieszo do sądu, trzy kilometry prawie! I z powrotem też pieszo. Ale nawet maszyna popsuje się w końcu, a co dopiero człowiek. Wyszedł popływać rano i już nie wrócił. Wyłowili go, biedaka, dopiero wieczorem, przed samym zachodem. Serce nie wytrzymało. Mój stary też pomagał go szukać, bo mamy tu łódeczkę swoją i nieraz wypływa na ryby, kiedy morze jest spokojne. Inaczej bym mu nie pozwoliła. Boję się, kiedy jest fala, chociaż powiadają, że ryba wtedy łatwiej bierze. A pan sędzia, żeby żonę miał, toby też pewnie żył do tej pory. Kobieta by nie pozwoliła na to. Starość to starość. Nie ma co udawać młodego, kiedy sił brakuje.
— Tak, proszę pani… — powiedział szybko młody człowiek. — Który to będzie dom? Byłem tu osiem łat temu i już nie pamiętam.
— A ten, tu! — Uzbrojoną w sekator dłonią wskazała gęstą ścianę zieleni w lewo. — Mówiłam przecież panu doktorowi, że sąsiadujemy. Dalej, po drugiej stronie sąsiaduje z nim pani doktor Jasińska, a potem to już koniec drogi. Nie zajedzie dalej, bo wydma!
— Dziękuję bardzo!
Szybko ruszyli i po przejechaniu kilkunastu metrów Mroczek gwałtownie zatrzymał wóz.
Przez chwilę siedzieli oboje nieruchomo, patrząc na cel swej podróży.
— Małe miasteczko… — szepnęła młoda kobieta. — Wszyscy już o nas wiedzą.
Bez słowa przytaknął ruchem głowy. Otworzyli drzwiczki prawie równocześnie, wyszli i zatrzasnęli je, jak gdyby kierowani jedną wolą. Potem ruszyli ku furtce.
Za stalową siatką, gęsto obrośniętą dzikim winem, które kaskadami opadało w dół i kładło się na chodnik, widać było niknącą w krzewach ścieżkę, a na jej krańcu ganek, także ukryty niemal pod ciężką koroną dziko rozrosłych pędów winnych. Dopiero teraz usłyszeli wyraźny, monotonny szum dobiegający z niespodzianie niewielkiej odległości.
— Słyszysz? — powiedziała dziewczyna. — Morze!
— Tak. Ogród sąsiaduje z plażą. Prosto z łóżka możesz wejść rano do morza. — Uśmiechnął się lekko. Przystanęli. Młoda kobieta nie odpowiedziała uśmiechem,
— To straszne…
— Co? — Jej mąż nacisnął klamkę furtki, potem pochylił się, zajrzał do dziurki zamka i dopasował jeden z kluczy. Zamek nie zgrzytnął, był najwyraźniej dobrze naoliwiony.
— To straszne — powtórzyła cicho — umierać w ten sposób, na morzu, tak blisko brzegu i własnego, bezpiecznego domu. Był sam wtedy. Najgorsze jest to, że tonąc człowiek tak dobrze wie, że umiera…
Zaczęła iść powoli w stronę domu. Zamknął furtkę i zrównał się z nią.
— Nie zawsze. Jeżeli to był nagły atak, anewryzm mięśnia sercowego na przykład, mógł stracić przytomność i utonął nie mając świadomości, że ginie.
Zatrzymali się znowu.
— Biedny człowiek. — Dziewczyna rozejrzała się.
— Tak, to bardzo smutne. Niestety, mało go znałem. W czasie okupacji był w Rosji, a po wojnie siedział tu prawie przez cały czas nie wychylając nosa z tej Poręby. Zresztą pokłócili się kiedyś z ojcem o coś, sam nie wiem o co. Myślę, że oni później też już nie wiedzieli, ale prawie nie utrzymywali stosunków, nawet korespondencyjnie. Nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Byłem tu u niego, jak ci już mówiłem, raz w czasie wakacji, przez trzy dni, bo rozbiliśmy niedaleko stąd obóz i wpadłem. Bardzo się ucieszył wtedy. Później, kiedy ojciec umarł, przyjechał na pogrzeb, a potem na nasz ślub. Stryj bardzo wiele wagi przywiązywał do uroczystości rodzinnych, takich jak śluby i pogrzeby. Ale mam wrażenie, że dopiero ostatnio, kiedy zaprosiłem go na nasz ślub, doszedł do wniosku, że warto utrzymywać bliższe stosunki z ostatnim żyjącym członkiem rodziny, to znaczy ze mną. Pewnie po prostu postarzał się i zaczął odczuwać samotność. Ale ja? Nie zdążyłem go poznać. Był dla mnie prawie zupełnie obcy. Może gdyby nie umarł, wszystko by się jakoś ułożyło?
— A mnie go bardzo żal. Był taki miły i staroświecki na naszym ślubie. Taki staromodny w dobrym tego słowa znaczeniu…
— Nie rozumiesz mnie. Ja też go żałuję. Ale nie aż tak, żebym chciał udawać, że cierpię, kiedy w rzeczywistości był dla mnie niemal obcym człowiekiem.
Ruszyli znowu pociemniałą nagle ścieżką. Daleka chmura zakryła słońce. Domek wynurzył się teraz przed nimi spoza krzewów.
Młoda kobieta wzięła męża za rękę i zmusiła do zatrzymania się.
— Pomyśl, ile lat musielibyśmy pracować, żeby mieć coś takiego!
— Wiem. Porządny był z niego facet, że mi to zapisał. Nie myśl, że nie pamiętam o tym. To w ogóle, jak mi się wydaje, był absolutnie porządny człowiek. Podoba ci się ten domek?
— Z daleka wygląda ślicznie.
Zwrócił ku niej głowę i uśmiechnął się.— Ale czy ty naprawdę wytrzymasz długo w takim
małym miasteczku na końcu świata?
— Całe życie marzyłam, żeby mieć mały domek z ogródkiem w małym miasteczku.
— Jeżeli mam być szczery, to ja też.
Objął ją ramieniem. Dochodzili już do ganku.
— Co to? — znowu się zatrzymała.
Głęboki, odległy głos gromu przetoczył się ponad niewidzialnym morzem.
— Burza idzie… Czekaj! Zdejmę worki i walizki z dachu wozu, bo może zacząć lać za parę minut!
Biegiem zawrócił ku furtce. Została sama pośrodku ścieżki. Rąbek ciemnej chmury, która przesłoniła słońce, wynurzył się ponad drzewami i wolno płynął w kierunku domku. Zrobiło się jeszcze mroczniej. Wiatr przeleciał ponad ogrodem i ucichł. Szum morza stał się wyraźniejszy. Dziewczyna zrobiła kilka kroków w kierunku domu. Obejrzała się. Jej mąż nadchodził już, dźwigając w rękach dwie walizki.
— Worki wrzuciłem do wozu! — powiedział lekko zdyszanym głosem, zrównując się z nią. — Później rozpakujemy. Chwała Bogu, że idzie burza po tym koszmarnym upale.
Wszedł na ganek i postawił walizki przed drzwiami. Sięgnął do kieszeni po klucze. Ale drzwi wejściowe otworzyły się w tej samej chwili.
Na progu stała niska, chuda kobieta w białej chustce na głowie. Mogła mieć, jak osądziła dziewczyna, równie dobrze czterdzieści jak sześćdziesiąt lat. Była żadna — ani wysoka, ani niska, ani ładna, ani brzydka, o twarzy niemal bez wyrazu. Jedna z tych osób, których rysów nie sposób przypomnieć sobie już w parę chwil po rozstaniu.
— Dzień dobry pani Weronko! — Wyciągnął ku niej rękę na powitanie. — Pamięta mnie pani jeszcze?
— A pewnie, że pamiętam… — Głos jej także był martwy, suchy, pozbawiony brzmienia, ani cichy, ani głośny, spokojny. — Nie zmienił się pan doktor wcale.
— A to moja żona. Halinko, poznaj panią Weronkę, gosposię stryja.
Ręka, którą uścisnęła młoda kobieta, była chłodna. Halina próbowała się uśmiechnąć, ale Weronka poważnie skinęła jej głową i wziąwszy jedną z walizek, usunęła się, robiąc przejście. Weszli.
Przedpokój był ciemny i niewielki. Halina rozejrzała się. Jakieś stare rogi jelenie, półka z książkami, których tytułów nie mogła odczytać w półmroku, wyplatane krzesełko…
— Tak… — Młody mężczyzna spojrzał na Weronkę i chrząknął. Mimowolnie powtórzył usłyszane niedawno słowa: — Kto by się spodziewał? Taki był jeszcze zdrów…
— Pan Bóg tak chciał… — Głos jej był nadał suchy i pozbawiony barwy, ale odwróciła na chwilę głowę i uniosła fartuch ku oczom. Opanowała się natychmiast. — Państwo pewnie głodni po takiej podróży? Wszystko przygotowałam, tylko mięso odgrzeję, bo myślałam, że będzie na obiad. Pan Goldstein tak kazał. Powiedział, że państwo pewnie przyjedziecie w południe.
Z dala dobiegł odgłos nowego grzmotu.
— Dziękujemy bardzo… Pani tu mieszka, prawda?
— Nie. U pana Goldsteina, naprzeciw. Obu im prowadziłam gospodarstwo. A obiady jedli w sądzie, w stołówce. Tylko w niedzielę gotowałam obiad, raz u jednego,
raz u drugiego, na zmianę, a potem grali sobie w szachy i słuchali radia. A teraz to już nie wiem, jak będzie?… — Nadal w głosie jej nie było żadnej intonacji. — Państwo pewnie jakoś sami postanowią. Kuchnia jest tu. — Zrobiła krok w kierunku bocznych drzwi i uchyliła je. — Mam zaraz podać, bo już nakryte?
Jeszcze jeden grzmot, tym razem bliższy. Wiatr nadleciał znad morza, zaszeleścił ostro w koronach drzew i znowu ucichł.
— Może najpierw umyjemy się i rozpakujemy trochę. Burza idzie. Niech pani lepiej nie czeka, bo pewnie lunie zaraz. — Uśmiechnął się do niej. — Damy sobie radę. A jutro rano, jeżeli pani taka grzeczna, prosimy bardzo, Nie wiemy jeszcze, czy zostaniemy tu długo, ale jeżeli się zdecydujemy, to bardzo będziemy zadowoleni, jeżeli pani zajmie się gospodarstwem jak za czasów stryja. Prawda, Halinko?
— Oczywiście! — powiedziała jego żona z nieco wymuszonym entuzjazmem. — Jeżeli tylko pani Weronika zechce.
— Dziękuję państwu… — skłoniła głowę i wyprostowała się natychmiast. — Posprzątane jest, ale porządków nie robiłam, bo pan Goldstein zakazał ruszać na biurku i w sypialni do przyjazdu państwa. Powiedział, żebym niczego nie ruszała, to nie ruszałam…
Wzruszyła niemal niedostrzegalnie ramionami, jak gdyby chcąc wyrazić dezaprobatę wobec polecenia, które sankcjonowało nieporządek w domu.
— Rozumiem. Dziękuję bardzo, pani Weronko.
— To ja już pójdę. A rano o której mam przyjść? Mleczarka dzwoni o szóstej. Pan sędzia sam jej zawsze otwierał i odbierał mleko, bo wcześnie wstawał. A ja przychodziłam z pieczywem o siódmej, kiedy już podałam śniadanie panu Goldsteinowi. Potem sprzątałam i robiłam przepierkę i co tam trzeba było, jak już poszedł do sądu. Ale państwo pewnie o siódmej nie wstaną?
__ Na pewno nie… — powiedziała szybko Halina. — Jesteśmy bardzo zmęczeni. O dwunastej będzie pogrzeb, to może pani łaskawie przyjdzie o pół do dziewiątej…
— Dobrze, proszę pani. A pieczywo położę na ganku w torebce. Tu nikt nie ruszy — dodała. — Można by nawet pieniądze położyć i rok by leżały.
— No to świetnie!
— Do widzenia państwu.
Skinęła im głową, zdjęła fartuch, zniknęła na chwilę w kuchni, pojawiła się znowu, bez fartucha, wzięła z wieszaka wielki, męski, czarny parasol i ruszyła ku drzwiom. Zatrzymała się z ręką na klamce.
— W piecu kuchennym jest podpałka ułożona, a węgiel stoi w wiaderku, jakby pani chciała teraz zupę i mięso odgrzać. Starczy tylko podpalić zapałkę, bo drzewo suche.
— Dziękuję bardzo…
Drzwi zamknęły się za nią. Zostali sami.
Przez chwilę stali pośrodku przedpokoju milcząc.
— Jak tu dziwnie — powiedziała dziewczyna cicho. — Jesteśmy sami w obcym domu, w gościnie u człowieka, który umarł… I ta kobieta. Jakaś niesamowita.
Niesamowita? — roześmiał się. — To porządny, prosty człowiek. Chyba była bardzo przywiązana do stryja. Ten notariusz ma słuszność. Teraz biedaczka na pewno myśli tylko o tym, czy ją zatrzymamy. Ludzie w je wieku traktują każdą poważną zmianę jak kataklizm,
— Naprawdę chciałbyś ją zatrzymać? Wzruszył ramionami.
— Sam nie wiem jeszcze, czego bym chciał. Na pewno chciałbym umyć się trochę i zmienić koszulę. A potem rozejrzymy się trochę. W końcu wszystko, co wiemy, wiemy z listów stryja.
Zajrzał do kuchni i wszedł, zdejmując marynarkę. Dziewczyna weszła za nim. Kiedy mył się, prychając, pod ziewem, a potem wycierał lnianym ręcznikiem, który ozdobiony był wyhaftowanym napisem: „Dobra gospodyni dom przyjemnym czyni" i najwyraźniej służył do wycierania garnków, zerknęła kolejno do wszystkich szafek i schowków kuchennych, stwierdzając z satysfakcją, że panowała tu idealna czystość.
— No, ulżyło mi! — powiedział wciągając na powrót koszulę. — Później się przebiorę. Na razie rozejrzyjmy się i rozpakujmy trochę rzeczy.
Wszedł do przedpokoju, z którego biegły w górę drewniane, wąskie schodki na piętro. Prócz drzwi wejściówkach i drugich, prowadzących do kuchni, były jeszcze trzecie, zamknięte w tej chwili. Nacisnął klamkę, ustąpiły z cichym skrzypieniem.
— Tu był jego gabinet, o ile pamiętam. Tak… Stanęli w progu, rozglądając się. Młody człowiek ruszył z wolna w kierunku biurka.
— Duszno tu. Ta kobieta chyba nie wietrzyła dzisiaj. Podszedł do okna. Pokój był nieco zatłoczony starymi, brzydkimi meblami: bambusowymi etażerkami na książki, fotelami o pluszowym obiciu z frędzlą, malowanymi przez marnych malarzy obrazami, przedstawiającymi krajobrazy morskie, pełne mew, żagli i spienionych bałwanów. Prócz tego na ścianach wisiały dwa wyblakłe kilimy o wzorze, który prawdopodobnie modny był przed sześćdziesięcioma laty, ale na pewno bardzo odbiegał od gustu młodych przybyszów ze stolicy.
— Coś trzeba będzie z tym wszystkim zrobić, jeżeli postanowimy pozostać tutaj na stałe.
— Myślisz o tych meblach?
— Tak. Jeżeli nie zdecydujemy się na jakieś radykalne cięcie, nie będzie się tu można w ogóle sprowadzić, nie mówiąc o życiu w tym domku. Niczym się tak nie brzydzę jak pluszem. No, może jeszcze krajobrazami morskimi!
— W końcu mieszkał przecież nad morzem i miał je za oknem… — powiedziała nieśmiało Halina. — Na pewno lubił te widoki.
— To jeszcze nie powód, żeby trzymać takie bohomazy na ścianach! — Nagle złość jego minęła, machnął ręką i spróbował się uśmiechnąć. — Nie wiem, co mi jest. Stryj nie żyje. Kochał mnie na swój sposób, jak sądzę, chociaż nigdy o tym nie mówił. Nie był człowiekiem wylewnym. Zginął tragicznie, a ja zastanawiam się, jakby tu najprędzej usunąć meble i obrazy z jego mieszkania, chociaż nie rozpakowałem jeszcze walizek, a biedaka nie zdążyli nawet pochować. Paskudnie się zachowuję. To chyba ta przeklęta burza w powietrzu. A może za długo
siedziałem przy kierownicy w tym upale? Jestem zdenerwowany. Dlaczego ta kobieta nie przewietrzyła tu? Podszedł po raz drugi do zamkniętego okna i otworzył je na całą szerokość.
— Otwórz drzwi do przedpokoju i te na ganek! — powiedział. — Cudowne powietrze! A ten dom jest stęchły! Jakby rok nie otwierano. Trzeba będzie spalić te graty! Nikt ich nie kupi, nawet za pięć groszy. Popatrz, jakiej czarne niebo! Będzie ulewa, jakiej świat nie widział! Dziewczyna cofnęła się, otworzyła drzwi do przedpokoju, a później drugie, prowadzące na ganek. Wyjrzała.
Deszcze nie padał jeszcze, ale drzewa szumiały głośnej pod naporem wiatru.
— Zamknij! Przeciąg! — Usłyszała z dala głos męża. Odwróciła się i zobaczyła fruwające po pokoju papiery. Równocześnie drzwi pomiędzy gabinetem i przedpokojem zatrzasnęły się z hukiem, od którego zadrżał cały domek. Halina szybko zamknęła drzwi ganku i wróciła do gabinetu.
— Zdaje się, że trochę za wiele naraz wpuściliśmy tego powietrza! — Roześmiała się po raz pierwszy od chwili przekroczenia progu tego domu.
— Na pewno! — pochylony zbierał porozrzucane papiery, które sfrunęły z biurka.
Podeszła do zamkniętego okna. Ogród wznosił się łagodnie i kończył na szczycie niskiej wydmy, obsadzonej krzewami. Pomiędzy nimi widać było na krańcu horyzontu prześwitujące, szare teraz morze, od którego biegł szum głęboki, rosnący i tak bliski, że dziewczyna cofnęła się mimowolnie.
— No, już! — Młody lekarz wyprostował się i położył na biurku stos kartek. — Myślałem, że chałupa się rozleci, kiedy te drzwi trzasnęły. — Rozejrzał się i wskazał palcem. — No i oczywiście. Nie cała wprawdzie się rozleciała, ale trochę muru odpadło.
Dziewczyna odeszła od okna i zatrzymała się przed jednym z kilimów, pod którym leżało teraz kilka kawałków odpryśniętego tynku.
— Zaraz posprzątam — powiedziała z pierwszą gospodarską nutką w głosie. — Pójdę po szczotkę, bo się poroznosi po całym mieszkaniu.
— W chwili kiedy weźmiesz tę szczotkę do ręki, staniesz się panią tego domu!
Roześmiał się. Ruszyła ku drzwiom i zniknęła. Jej mąż odwrócił się ku biurku, poprawił zebrane przed chwilą papiery i, jedna po drugiej, zaczął otwierać szuflady, zaglądając pobieżnie do ich wnętrza, przebierając pomiędzy papierami i przedmiotami, wyjmując niektóre i wsuwając na powrót.
Halina wróciła z miotełką i śmietniczką.
— Śliczna ta kuchenka! — powiedziała, biorąc za skraj kilimu. — Jak marzenie! Tylko pralki brak. Na szczęście mamy już własną. I lodówka też dobra. Dobrze, że nie kupiliśmy na wiosnę…
Potrząsnęła kilimem, żeby strząsnąć resztki tynku.
— Zaraz zrobimy obchód całości…
Jej mąż wysunął najniższą szufladę, znalazł plik papierów i jakieś stare fotografie, zerknął na tytułową stronę, a potem zaczął przeglądać zdjęcia, kładąc kolejno na powierzchni biurka.
— Dwadzieścia lat w Porębie Morskiej… — powiedział nie unosząc głowy. — Stryj pisał pamiętniki, zdaje się…
— Za oknem błysnęło i pierwsze, wielkie krople uderzyły w szyby. Dziewczyna szarpnęła trochę za mocno kilimem, narożny gwóźdź oderwał się i tkanina zwisła na ścianie, odsłaniając miejsce, z którego odleciał tynk. Widoczna tam była duża łysina na odcinającej się barwą od reszty ściany wielkiej plamie świeżej zaprawy. Pośrodku odłupanego kawałka widniała wąska szpara. Halina wsunęła w nią palec. Mąż jej nadał przeglądał fotografie.
— Słuchaj, tu coś jest… — powiedziała wyjmując obluzowaną cegłę i kładąc ją ostrożnie na podłodze. Pochyliła się i zajrzała w głąb ciemnego otworu, który powstał w ścianie. Za oknem piorun strzelił w powierzchnię morza. Nagły, przelotny, ostry blask oświetlił pokój.
— Co? — zapytał młody człowiek i zerknął w okno. — Ale rąbnęło! — Znowu spojrzał na trzymaną w ręce fotografię. — Chodź, zobacz. To stryj z ojcem, kiedy byli. chłopcami. A na tej drugiej jest mój ojciec sam. kiedy miał może z dziesięć lat.
Sięgnął po następną fotografię. Ale w tej samej chwili dziewczyna krzyknęła przeraźliwie i odskoczyła od ściany.
Mężczyźnie wypadły fotografie z ręki. Nie zdążył nawet otworzyć ust, żeby zadać pytanie. W dwóch szaleńczych skokach była już przy nim i przytuliła się do niego, kryjąc twarz na jego piersi.
— Tam!.. Tam! — wyszeptała ochryple.
— Co tam?
Odsunął ją szybko od siebie i potrząsnął, trzymając za ramiona.
Nie odpowiedziała. Oczy miała zamknięte, usta jej drżały, najwyraźniej nie była w stanie powiedzieć słowa. Była tak blada, że w półmroku twarz jej wyglądała jak biała plama.
Deszcz za oknem wzmógł się. Mężczyzna zdjął ręce z ramion żony i szybko podszedł do ściany. Otworzyła oczy i nie poruszyła się, wpatrzona w plecy męża, który pochylił się, i zajrzał do otworu.
To, co zobaczył, sprawiło, że cofnął się gwałtownie, ale natychmiast przybliżył znowu oczy do ściany. Potem ostrożnie sięgnął ręką.— Nieee! — krzyknęła dziewczyna. — Zostaw!
— Nie bój się, Halinko! — powiedział łagodnie, siląc się na spokój, chociaż w głosie jego drżała nutka tłumionego podniecenia. Wyjął dłoń z otworu i znowu zajrzał. Dziewczyna odetchnęła głęboko.
— Tadek… czy… czy? — Nie dokończyła.
Doktor Tadeusz Mroczek sięgnął do kieszeni, wyciągnął pudełko zapałek i przy nikłym blasku jednej z nich wpatrywał się w to, co dostrzegał w głębi ciemnej szczeliny, a co było tak nieprawdopodobne, że w pewnej chwili potrząsnął głową, jak człowiek starający się przebudzić z koszmarnego snu. Zapałka przypaliła mu palce, wypuścił ją na podłogę, nie czując bólu.
Z niszy odsłoniętej po wyjęciu cegły spoglądała pustymi oczodołami trupia czaszka.
Okno rozjaśniła błyskawica, później zapanował jeszcze głębszy półmrok. Deszcz gnany wichrem dudnił ogłuszająco i spływał po szybach, zamazując widok ciemnych, nadlatujących od morza chmur. Mroczek wyprostował się. — Jedno jest pewne: leży tu jakiś nieboszczyk. — Znowu potrząsnął głową. — Trzeba dowiedzieć się, co to wszystko znaczy… — Próbował mówić swobodnie i nawet uśmiechnął się, ale natychmiast spoważniał i znowu spojrzał ku ścianie. — Muszę powiększyć ten otwór i zobaczyć, co tam jest. Jeżeli cię to przeraża, wyjdź, Halinko. Bez słowa zaprzeczyła ruchem głowy. Najwyraźniej jej przestrach także zaczął mijać, gdyż zrobiła krok ku stojącemu przy otworze mężowi i zatrzymała się.
Mroczek zdecydowanie wsunął dłoń w głąb otworu i szarpnął. Obluzował drugą cegłę, wyjął ją, potem trzecią… — Zasłoń firanki i zapał światło!
Zasunęła ciemne, wypłowiałe story i niemal po omacku przekręciła wyłącznik przy drzwiach. Odgrodzona od widoku burzy i deszczu, poczuła się nagle bezpieczniej. Uczucie absolutnej nierealności obrazu, który mieli przed oczyma, zaczęło mijać.
Trupia czaszka ukazała się teraz w całej swej upiornej okazałości, uśmiechając się ku stojącym dwuszeregiem zdumiewająco białych zębów, z których trzy, na samym przedzie, były złote i lśniły odbijając blask lampy tak czysto, jak gdyby wprawiono je dopiero wczoraj.
Mroczek zaczął wyjmować dalsze cegły. Pracował w zupełnym milczeniu. Burza za oknem dogasała chyba, bo bębnienie deszczu stało się mniej donośne. Dziewczyn usiadła w fotelu, wpatrzona w powiększający się coraz bardziej otwór.
Wreszcie młody lekarz wyprostował się i otarł pot z czoła. W odsłoniętej teraz całkowicie niszy leżał człowiek, który musiał umrzeć przed wielu laty, ale został zamurowany bardzo niedawno, jak świadczyła o tym świeża, niezaschnięta jeszcze gdzieniegdzie zaprawa murarska, którą spojone były cegły.
Patrzyli przez chwilę na tę przerażającą postać, która leżała ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Resztki zbutwiałego ubrania i buty z wyschniętej, spękanej skóry, okrywały szkielet. Doktor zbliżył się i wyjął z kościanych palców suchą łodygę.
— Ktoś mu położył kwiaty na piersi… — powiedział cicho. — Wygląda na to, że został pochowany w tej ścianie przez kogoś, kto go lubił…
— A w każdym razie żałował go… — dodała dziewczyna cicho. — Albo może tylko żałował, że tak się stało…
Była noc. Burza minęła już przed kilku godzinami i z małej sypialni, znajdującej się na pięterku domu, widać było pomiędzy koronami drzew księżyc w pełni stojący nad morzem. Blask jego migotał na niespokojnych falach, które miarowo uderzały o niedaleki brzeg.
Halina, która stała przy oknie, wsłuchana w głosy morza, odwróciła się i powoli podeszła do łóżka. Spojrzała na męża.
Siedział na kołdrze w piżamie i podkuliwszy pod siebie bose stopy czytał paląc papierosa. Odłożył na dywanik przy łóżku kolejną przeczytaną stronę maszynopisu.
— I co my teraz zrobimy, Tadziu? — zapytała dziewczyna półgłosem.
Bez słowa wzruszył ramionami, nie odrywając oczu od pamiętnika swego stryja.
— Dlaczego nie dałeś znać milicji?
Powoli zgasił papierosa w popielniczce uczynionej z wielkiej muszli morskiej i powiedział, nie patrząc na żonę:
— Zawsze jest czas na to, żeby dać znać milicji. Musimy się zastanowić.
Położyła mu rękę na ramieniu i potrząsnęła nim lekko, zmuszając, żeby podniósł oczy.
— Nad czym się chcesz zastanawiać? Czy myślisz, że potrafię usnąć chociażby na sekundę, dopóki on tam będzie leżał na dole i szczerzył zęby?!
Uścisk palców na jego ramieniu stał się silniejszy.
— Tadek, odpowiedz mi nareszcie! Dlaczego się tak dziwnie zachowujesz?
Mimowolnie podniosła glos. Szybko spojrzał na nią i położył palec na ustach.
— Ciszej, na miłość boską! Wiem, że milicja przyjechałaby i że zabraliby go. Nie musisz mi o tym mówić.
— No to dlaczego nie dzwonisz?
— Bo… — zawahał się na ułamek sekundy — bo to nie byłby koniec tej sprawy. Od tego by się dopiero wszystko zaczęło.
Zdjęła rękę z jego ramienia i usiadła, odsuwając stos kartek leżących na kołdrze.
— Tadek, powiedz mi nareszcie! Mniejsza o ten szkielet, a raczej nie mniejsza, ale w tej chwili nie chodzi mi o tego nieboszczyka. Chodzi mi o ciebie. Dlaczego się tak dziwnie zachowujesz? Najpierw była burza i powiedziałeś, że nie chcesz załatwiać tego przez telefon, ale pojedziesz sam, kiedy ulewa minie. A kiedy minęła, było już ciemno i powiedziałeś, że to malutkie miasteczko i pewnie posterunek milicji jest zamknięty, więc pojedziesz rano. A teraz mówisz, że… że to nie byłby koniec tej sprawy. Powiedz mi, o co ci chodzi?
Uniósł głowę i spojrzał na nią zmęczonymi oczyma, potem ujął dłoń i przyciągnął ją łagodnie ku sobie. Oparła głowę na jego ramieniu, ale wyraźnie wyczuwał, że całe jej ciało jest napięte.
— Chcesz wiedzieć szczerze, co myślę?
— No oczywiście! — Wyprostowała się. Znowu przyciągnął ją ku sobie.
— Od pierwszej chwili, kiedy znaleźliśmy tego… tęga człowieka, zastanawiam się nad tym, co powiedziałaś mi, kiedy wchodziliśmy tutaj.
— Zastanawiasz się nad tym, co ja powiedziałam? A cóż to może mieć za znaczenie? Co ja takiego powiedziałam? Przecież nie mogłam mówić na t e n temat?
— Powiedziałaś: „Całe życie marzyłam, żeby mieć mały domek z ogródkiem w małym miasteczku", a jeszcze powiedziałaś: „Pomyśl, ile lat musielibyśmy pracować, żeby mieć coś takiego".
— Tak, ale nie powiedziałam, że marzę o małym domku ze szkieletem pochowanym w ścianie!
— Ale powiedziałaś, że marzysz o domku, — prawda? A ja wiem, że taki domek to naprawdę twoje marzenie.
— Nie rozumiem! Pierwszy raz, odkąd cię poznałam, nie rozumiem ani słowa z tego, co do mnie mówisz.
— Zaraz zrozumiesz…
Puścił jej rękę i wstał. Ruszył ku drzwiom.
— Dokąd chcesz iść?
Zerwała się i uczepiła jego ramienia z nagłym lękiem.
— Tam, na dół… — wyswobodził się łagodnie. — Chcę przynieść coś z gabinetu stryja i pokazać ci.
— Tadku, nie chodź teraz!
— Daj spokój. Jestem przecież lekarzem. Widziałem więcej szkieletów w życiu, niż widuje przeciętny śmiertelnik, uczyłem się na nich anatomii i musiałem odpiłować parę kości żywym ludziom. Ten nieszczęsny kościotrup jest tak samo niegroźny jak zabity wróbel wyciągnięty z mrowiska i jedzony przez mrówki. Nie on jest ważny.
— Nie on?!
— To znaczy on, ale nie dlatego, żeby było w nim coś przerażającego. Zaczekaj chwilę. Wszystko ci zaraz wyjaśnię. Chyba że chcesz pójść tam ze mną?
Potrząsnęła przecząco głową. Uśmiechnął się i pogładził ją po rozpuszczonych włosach.
— Zaraz wrócę. Będę tylko pół minuty, najwyżej. Chodzi mi o jedną rzecz, o której ci nie powiedziałem, kiedy go znaleźliśmy. Chciałem się najpierw zastanowić sam, a potem dopiero porozmawiać z tobą. Ale nie powinienem przecież niczego przed tobą ukrywać. Zaczekaj. Schodzę i zaraz wracam.
Wyszedł, pozostawiając uchylone drzwi. Dziewczyna pozostała pośrodku pokoju, wsłuchana w jego kroki na skrzypiących, stromych schodkach. Mimowolnie zadrżała i otuliła się szczelniej szlafrokiem.
Tymczasem doktor Tadeusz Mroczek zszedł na dół. Story były zasunięte. W zupełnej ciemności podszedł do przełącznika. Zapłonęło światło. Prowizorycznie zawieszony kilim zakrywał niszę w ścianie.
Mroczek zbliżył się, nie mogąc opanować nonsensownego uczucia nierzeczywistości. Unosząc rękę pomyślał przelotnie, że przecież nic tam nie może być. Za sekundę odsłoni kilim i ukaże mu się gładka powierzchnia ściany.
Szarpnął lekko. Kilim opadł i zawisł na jednym gwoździu. Kościotrup leżał nadal w głębi niszy, tak jak go pozostawili, i odbłysnął złotymi zębami ku stojącemu, ale Mroczek poświęcił mu tylko przelotne spojrzenie.
Pochylił się nad ułożonymi pod ścianą cegłami. Wziął do ręki jedną z nich, potem uważnie obejrzał wszystkie pozostałe, zdrapując gdzieniegdzie paznokciem resztki zaprawy, która odchodziła zresztą łatwo, była wilgotna i najwyraźniej położono ją przed bardzo niedawnym czasem. Doktor wybrał wreszcie dwie cegły, przycisnął je do piersi prawą ręką, lewą przekręcił wyłącznik i w ciemności wyszedł z pokoju.
Halina stała pośrodku sypialni w tej samej pozycji, w jakiej ją pozostawił. Mroczek zamknął cicho drzwi i bez słowa podał jej jedną z cegieł.
— Co to jest? — z wahaniem obróciła ją niepewnie w wyciągniętych rękach.
— Cegła, jak widzisz…
Podszedł do stolika, złożył na nim drugą cegłę, wziął papierosa z pudełka i zapalił.
— Po coś to przyniósł?
— Przeczytaj.
— Co mam przeczytać?
Nie odpowiadając, zbliżył się ku niej i dotknął wskazującym palcem powierzchni cegły. Dziewczyna podeszła do nocnej lampki i w wąskim kręgu jej słabego blasku odczytała półgłosem:
— PM 1967. Wyprostowała się.
— To chyba znak cegielni, prawda? Wypalają na cegłach takie rzeczy.
— Właśnie. PM to chyba będzie Poręba Morska, a 1967 to musi być data, jeżeli przyjmiemy najprostsze rozwiązanie. Zresztą widać, że cegła jest nowa, prawda?
— Chyba tak? Ale tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt siedem to przecież w tym roku! A to by znaczyło, że… że…
— A to by znaczyło, że cegła, której użyto do zamurowania tego nieboszczyka, została wyprodukowana w Porębie w tym roku, co oczywiście oznacza, że w tym roku ktoś go oglądał i zamurował ponownie, bo leży on już tam od dawna. Ale to jeszcze nie wszystko…
Wskazał jej drugą cegłę. Podeszła.
— Swastyka! — powiedziała ze zdumieniem, oglądając znak wyciśnięty pośrodku cegły. — A to: „1938" to na pewno też będzie data?
Tak. A teraz powiem ci coś: wszystkie wyjęte przeze mnie ze ściany cegły, które osłaniały szkielet, z wyjątkiem dwóch pochodzących z tego roku, mają odciśniętą swastykę i datę 1938.
Z wolna położyła cegłę na stoliku.
— Co to znaczy, Tadziu? — przetarła dłonią czoło. — Mąci mi się w głowie. Jechaliśmy przez cały dzień, potem ta burza i ten kościotrup, a teraz nie mogę usnąć. Chce mi się spać, ale nie mogłabym zmrużyć oka. Co to wszystko znaczy? Powiedz, jeżeli coś z tego rozumiesz.
— Nie wszystko rozumiem. Jeżeli mam być szczery, niczego prawie jeszcze nie rozumiem. Ale wiem już jedno…
— Co?
— To, że muszę wyciągnąć bezbłędne wnioski z faktu, że ten facet został zamurowany w gabinecie mojego stryja. Nie wolno mi popełnić omyłki. Gdyby nie te dwie nowe cegły, mógłbym przypuszczać, że ktoś tu kogoś zamurował przed laty. Mógł go zamordować na przykład przed wojną, kiedy te tereny należały do hitlerowców7. Wtedy mógłbym przypuszczać spokojnie, że stryj prze-mieszkał w tym domu dwadzieścia lat, nie mając pojęcia o tym, że w ścianie gabinetu spoczywa szkielet. Ale…
Umilkł na chwilę.
— Ale… — powtórzyła jak echo — te dwie…
I ona umilkła. Mroczek odetchnął głęboko, podszedł do łóżka, zgasił papierosa i rzucił się jak długi na kołdrę. Przez chwilę leżał na wznak, wpatrzony w małą ćmę, wirującą w kręgu blasku rzucanego na sufit przez lampkę.
— Właśnie… — powiedział cicho. — Te dwie nowiuteńkie polskie cegły mówią do mnie tak, jakby umiały przemawiać ludzkim głosem, że stryj wiedział o tym szkielecie, że widział go, że mieszkał z nim pod jednym dachem z własnej i nieprzymuszonej woli, że zamurował go ponownie przed bardzo niedawnym czasem!
— Ale nie możesz być tego absolutnie pewien. Wszystko mogło się odbyć jakoś… jakoś inaczej.
— Jak? Nie powiesz mi chyba, że dwadzieścia lat po wojnie ktoś rozwalił ścianę i zamurował szkielet w domu sędziego sądu powiatowego, a sędzia ten nie miał o tym zielonego pojęcia? Przecież po zdjęciu kilimu widać było wyraźnie na ścianie miejsce, gdzie go zamurowano! Brakowało farby, którą pomalowany jest pokój. Ślepy by to spostrzegł. Kto ryzykowałby coś takiego? Wystarczyłoby, żeby stryj podszedł do kilimu albo żeby Weronka wzięła go do wytrzepania, albo żeby przeciąg trzasnął drzwiami, jak to miało miejsce, i już wszystko by się odkryło! Nie! Milicja musi dojść do zupełnie tego samego wniosku co ja. A następne wnioski będą już proste: stryj był znanym i cenionym obywatelem Poręby Morskiej, ja, młody lekarz, przyjeżdżam po jego tragicznej śmierci i chcę rozpocząć tu życie razem z tobą, korzystając z szacunku, jakim otoczone było nasze nazwisko, które on reprezentował. Tymczasem już pierwszego dnia mojego pobytu okaże się, że stryj trzymał w ścianie swego gabinetu zamurowanego nieboszczyka, o którego istnieniu wiedział, ale nikomu się nie zwierzył! I to by nas załatwiło raz na zawsze w Porębie.
— Skąd wiesz?
— Czy myślisz, że istnienie szkieletu w ścianie nie stałoby się tutaj ogromną sensacją? Nikt by nie mówił o niczym innym przez całe miesiące. A poza tym zapominasz, że stryj nie poinformował nikogo o istnieniu tego szkieletu. Gdyby to zrobił, szkielet nie mógłby przecież pozostawać dalej w ścianie. Z tego musi się wysnuć jeden
jeszcze wniosek: że stryjowi zależało na ukryciu tego nieboszczyka! Że była to jakaś tajemnica stryja! Że ten trup w ścianie w pewien sposób obciąża pamięć sędziego Mroczka! Milicja oczywiście rozpruje cały domek w poszukiwaniu innych nieboszczyków, rozpocznie się śledztwo. Pamiętaj, że stryj zginął tragicznie: zaczną się plotki, łączące tę śmierć z tajemnicą kościotrupa w ścianie. Ludzie zaczną mówić, że śmierć sędziego Mroczka to nie był zwykły wypadek, krótko mówiąc nazwisko stryja i jego pamięć zostaną oplute plotką i domysłami tego miasteczka, tych wszystkich, skądinąd przyzwoitych ludzi, którym nie będzie można zresztą bardzo się dziwić. Ja sam nie rozumiem, dlaczego stryj…
Urwał na chwilę, usiadł i zapalił nowego papierosa.
— Ale wszystko, co mówisz, oparte jest tylko na przypuszczeniach… — powiedziała siadając obok niego i także sięgając po papierosa. — Mogło być inaczej. Dopóki nie wie się czegoś na pewno, wszystkie rozwiązania są możliwe. Pamięć twojego stryja może zostać nienaruszona. Zresztą kto się teraz przejmuje takimi sprawami? Myślę, że ten szkielet jest ważny, dopóki leży tam na dole. Ale wystarczy zadzwonić do milicji i poprosić ich o dyskrecję, żeby nie było niepotrzebnych plotek. Zabiorą tego kościotrupa, spiszą protokół i cała sprawa rozpłynie się za tydzień.
— Nie… — smętnie potrząsnął głową. — Nie w takim małym, zamkniętym środowisku. W końcu sprawa byłaby co najmniej wyjątkowa nawet w Warszawie. Taki kościotrup pobudza wyobraźnię. A poza tym milicja musiałaby przystąpić do rozwikłania tajemnicy. To by wciągnęło pół miasteczka w orbitę śledztwa. Zresztą czy w takiej Porębie może być mowa o dyskrecji? Skutek będzie tylko jeden i łatwy do przewidzenia: zamiast rozpocząć tu solidną pracę i żyć spokojnie, w zgodzie z ludźmi, wrastając powoli w nowe środowisko, runiemy głową w dół do piekła na ziemi. Staniemy się nie lekarzem i dentystką, ale niesamowitymi osobnikami z piętnem tajemnicy na czole, krewnymi sędziego, który sądził innych, ale sam zabrał do grobu tajemnicę nieboszczyka spoczywającego w ścianie jego gabinetu. I koniec! Koniec z twoimi marzeniami o cichym, pracowitym życiu tutaj. Trzeba będzie pożegnać ten szpital, w którym chcemy pracować i to miasteczko, w którym chcemy mieszkać. Chorzy baliby się u mnie leczyć! A w takich małych środowiskach sprawy tego rodzaju żyją wiecznie! Jeżeli będziemy mieli dzieci, będą to dzieci „tego doktora, co to jego stryjek ludzi żywcem w ścianach murował!" Nie, nie, nie! Nie mielibyśmy ani spokoju, ani zwykłych znajomych, ani żadnej szansy normalnego życia, która jest dana każdemu, kto nie odkryje szkieletu w ścianie! Dlatego nie dziw mi się, że nie pobiegłem od razu na milicję jak wzorowy obywatel z opowiadania dla dorastających harcerzyków, Może się mylę? Muszę wszystko spokojnie przemyśleć. Ale nawet jeżeli nie jest tak, jak myślę, to jedyny człowiek, który mógłby nam coś wyjaśnić, nie żyje i zostanie jutro w południe przysypany piaskiem na wieki wieków amen!
Wstał i podszedł do okna, potem zawrócił i spojrzał na żonę.
— No, Halina, powiedz, co myślisz o tym wszystkim? Może… może gdzieś jest luka w moim rozumowaniu? Zresztą mniejsza o moje rozumowanie! Musimy coś postanowić, zanim uśniemy!
— O Boże… — powiedziała cicho młoda kobieta. — Co on nam narobił? Wpakował nas w…
Przerwał jej niecierpliwym ruchem ręki.
— Wydaje mi się, jeżeli mam być szczery, że jest nawet gorzej, niż myślisz. Najgorsze jest to, że nie możemy się wycofać! Nie mamy żadnej możliwości przejścia do porządku dziennego nad tym kościotrupem. Gdybyśmy w ogóle tu nie przyjeżdżali, mogłoby nas to wszystko nie obchodzić. Ktoś zabrałby meble stryja, zdjąłby ten przeklęty kilim i musiałby zauważyć, że ściana została w pewnym miejscu na nowo wymurowana. W konsekwencji znaleziono by szkielet i, jeżeli chodzi o mnie osobiście, cała Poręba Morska mogłaby z tym kościotrupem tańczyć przez tydzień walca na rynku dokoła ratusza! Ale niestety przyjechaliśmy tu i, niestety, to my odkryliśmy tego nieboszczyka. Jesteśmy w to zamieszani po uszy, bo zdrowy rozsądek mówi mi, że nie możemy ani przekazać go milicji, ani udawać, że o niczym nie wiemy, mając dziurę w ścianie i kupę cegieł na podłodze.
Znowu podszedł do okna. Księżyc świecił teraz jeszcze jaśniej i morze w oddali wyglądało jak nieskończona, ciemna, lśniąca szyba. Odwrócił się z westchnieniem.
— No, Halina, powiedz? Powiedz, co robić w tej sytuacji?
Żona jego nie odpowiedziała, ale zrobiła to, co na jej miejscu uczyniłoby dziewięćdziesiąt dziewięć procent kobiet. Zaczęła płakać. A mąż jej powiedział to, co dziewięćdziesiąt dziewięć procent mężczyzn powiedziałoby na jego miejscu:
— Och, przestań, na miłość boską! Daj mi pomyśleć!
Opanowała się z wysiłkiem i otarła oczy. Znowu usiedli obok siebie na łóżku.
— W gruncie rzeczy wybór jest niewielki — powiedział Mroczek. — Mamy dwa wyjścia:
1) Pójść rano do milicji i zameldować o tym szkielecie, którego milicja przecież nie wskrzesi, tak jak nie potrafi już przesłuchać mojego stryja, który gwiżdże sobie na sprawiedliwość ludzką.
2) Możemy nie iść do milicji i nie meldować o niczym, tylko zachować się tak, jakbyśmy niczego nie odkryli.
— I co wtedy?
— Wtedy… — zastanowił się — wtedy musimy albo wyrzucić gdzieś te kości, albo… zamurować go z powrotem i dobrze przybić ten kilimek, żeby nikt tam nie
mógł zajrzeć przez tydzień albo dwa, a potem powinniśmy sami odmalować mieszkanie, co nikogo nie zdziwi, bo na Pomorzu ludzie są gospodarni i oszczędni, a po
drugie jest zrozumiałe, że ktoś, kto się sprowadza do jakiegoś mieszkania, odmalowuje je po poprzednim właścicielu.
— Jak to, zamurować go?! I żyć z nim tutaj pod jednym dachem?!
— A co możemy zrobić innego? Jeżeli przyszło ci do głowy coś lepszego, mów prędko. Będę ci tylko wdzięczny do grobowej deski.
— Myślałam, że lepiej byłoby go usunąć stąd jakoś.
— Dokąd? W każdym razie na pewno nie dziś. Nie znamy przecież terenu i nie możemy się błąkać tu po nocy, bo ktoś nas może zauważyć.
— Ale ja nie chcę mieszkać tu i mieć świadomość, że on… on… Och, Tadku, zrozum mnie!
Pamiętaj, że dopóki on tu jest z nami, nikt go nie odnajdzie. A jeżeli zakopię go gdzieś albo wyrzucę, albo nawet wrzucę do morza, ktoś może podpatrzyć nas albo znaleźć go, albo… Czy ja wiem, co się może zdarzyć? To są kości ludzkie i nawet jeśli po znalezieniu nikt ich z nami początkowo nie będzie kojarzył, zacznie się śledztwo i mogą dojść po nitce do kłębka. A wtedy naprawdę popadniemy w kabałę. Będziemy odpowiadali za ukrycie dawnej zbrodni, a kto wie, czy nie oskarżą nas o to, że maczaliśmy w tym palce razem ze stryjem?
— Nonsens! Ten nieboszczyk był już nieżywy, kiedy byliśmy dziećmi. Nikt nas nie może oskarżyć o nic takiego. A poza tym dlaczego jesteś taki pewien, że twój stryj go zabił? Mógł umrzeć na jakąś chorobę…
— I po śmierci zamurował się w ścianie? A te cegły? Te dwie przeklęte, tegoroczne cegły? Jak wytłumaczyć ich obecność? Mógłbym je, co prawda, schować przed wezwaniem milicji, ale: po pierwsze nie mam dwóch starych, którymi mógłbym je zastąpić, a po drugie boję
się, że gdybyśmy udali, że odkryliśmy tu przypadkowo trupa zamurowanego w czasie okupacji albo przed wojną, o którym oczywiście stryj nie miał pojęcia, może wyniknąć w śledztwie coś zupełnie przeciwnego. A może stryj miał wroga, który zniknął, powiedzmy, przed dwunastu laty? Szkielet także może być rozpoznawalny: przypomnij sobie te zęby! Dentyści często są bardzo pomocni przy identyfikacji zwłok. Przecież my nic nie wiemy, nie mieszkaliśmy tutaj, nie znałem prawie stryja. Wiem tylko całą pewnością jedno, że ten nieboszczyk był przed
bardzo niedawnym czasem odmurowany i zamurowany z powrotem. Potem stryj umarł. Może miał wyrzuty sumienia? Może to go tak wzburzyło, że serce w pewnym momencie nie wytrzymało? Nie wiem! Może… może nie wytrzymał tego psychicznie i popełnił samobójstwo, kiedy po latach zobaczył to, co zostało z tego faceta? Powtarzam ci, że nic nie wiem! Ale milicja może w krótkim czasie zebrać bardzo wiele danych. Będzie dysponowała dużym aparatem. Wszyscy udzielą informacji. Poza tym ma przecież spis ludzi zaginionych. A ten facet musiał zaginąć. Był dorosły, mieszkał gdzieś, pracował i nagle jednego dnia przepadł. Zniknął w ścianie gabinetu stryja i leży tam od lat. A kwiaty? Te kwiaty na jego piersi? Tak, jakby go ktoś żałował po śmierci. Ale gdyby ten człowiek umarł w normalny sposób i w zwykłych okolicznościach, w jakich ludzie umierają, byłby przecież pochowany na cmentarzu, a kwiaty leżałyby na jego grobie! Tej tajemnicy nie umiem rozgryźć. Wszystko to jest nie tylko straszne, ale zupełnie zdumiewające!
Zamilkł, oddychając ciężko. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
— Rozumiem… — powiedziała wreszcie cicho Halina. — Ale co my możemy zrobić? — uniosła na niego zmęczone, przestraszone oczy.
Co możemy zrobić? Prawie od pierwszej chwili wiem, że jedyne, co możemy zrobić, to zamurować go na powrót i zawiesić na ścianie ten kilim, a potem tak przesunąć biurko, żeby do ściany nie było dostępu. To, że przemeblujemy trochę pokój, nie może wzbudzić niczyich podejrzeń, tym bardziej, że poprzesuwamy kilka innych mebli w całym domu. Weronika nie może się niczego domyślić. Posprzątamy tak, żeby nie został najmniejszy ślad po powtórnym zamurowaniu go. Zresztą pod byle jakim pretekstem możesz się tej kobiety pozbyć na kilka dni. A przez ten czas odmalujemy gabinet i zabierzemy się do odmalowania innych pomieszczeń. Wtedy można ją wezwać do sprzątania. Wszystko zostanie po dawnemu i reszta zależeć będzie tylko od nas. A kiedy już pomieszkamy tu trochę i znajdziemy jakieś miejsce, absolutnie bezpieczne, wtedy usuniemy go. Zimą można go będzie przecież spalić. W każdym razie musimy doprowadzić do tego, żeby zniknął bez śladu. Na razie nie możemy tego zrobić. Boję się go ruszać.
— A kiedy… kiedy chcesz go… — spojrzała na drzwi i nie dokończyła.
— Zaraz! — powiedział twardo. — Myślę tylko o jednym, o tym, żebyśmy mogli spokojnie objąć ten domek w posiadanie i żyć tutaj jak ludzie… — urwał na chwilę, potem położył dłoń na jej ramieniu. — Nie chciałbym, żebyś sądziła, że jestem zwyczajną świnią, która myśli tylko o tym, jak sobie ułożyć życie i w tym celu gotowa jest zataić wszystko i zniszczyć dowody prawdy. Chcę poznać tę tajemnicę, bo inaczej będę miał przez całe życie wyrzuty sumienia. Rzeczy mogą przedstawiać się zupełnie inaczej, niż przypuszczamy. Dlatego wezmę kawałek którejś z kości i postaram się sprawdzić laboratoryjnie, kiedy ten człowiek umarł. Obejrzę go zresztą dokładnie przed zamurowaniem. Na pewno uda nam się stwierdzić coś niecoś. Nie oglądaliśmy go przecież z punktu widzenia medycyny. Będę starał się jakoś rozwikłać tę tajemnicę i chcę, żebyś mi pomogła. Może znajdziemy coś w papierach stryja? Mało go znałem, ale wiem, że to był twardy człowiek. Mimo to nigdy bym nie przypuścił, że mógłby kogoś zabić. Może to był nieszczęśliwy wypadek, który stryj chciał zataić? A może, jeżeli zabił, wierzył, że robi dobrze? Że nie ma innego wyjścia? A może, jak już powiedziałem, istnieje jakieś inne rozwiązanie? Wtedy moglibyśmy zawiadomić władze i mielibyśmy czyste sumienie. W każdym razie w tej chwili nie mamy innego wyjścia, jak zamurować go. Nic przez to się nie zmieni, a odzyskamy spokój.
— Gdybyś nie otworzył tego okna… — powiedziała cicho — wtedy naprawdę nic by się nie zmieniło. Te drzwi nie trzasnęłyby z taką siłą i może moglibyśmy tu przemieszkać całe życie i nie dowiedzielibyśmy się o nim?
— Ale otworzyłem to okno i nikt już tego nie cofnie. Chcesz iść ze mną, czy zostaniesz tutaj?
— Nie zostałabym tu sama za nic w świecie! — zerwała się. — Bądź spokojny… Jestem już opanowana. Postaram się… postaram się pomóc ci…
Uśmiechnęła się do niego bladym, zmęczonym uśmiechem. Wstał. Oparła mu głowę na piersi i przez ciało jej przebiegł dreszcz. Ale zaraz wyprostowała się.
— Jeżeli mamy iść, to chodźmy! — powiedziała siląc się na swobodny ton. — W przedpokoju na gwoździu wisi duża latarka elektryczna. Trzeba ją wziąć, jeżeli chcesz go dobrze obejrzeć w tej niszy.
Mężczyzna skinął głową. Ruszyli ku drzwiom, a potem zaczęli wolno schodzić po wąskich, skrzypiących schodkach.
Kiedy znaleźli się w gabinecie i Tadeusz zapalił światło, Halina podeszła do okna i wyjrzała, na chwilę odsuwając storę. Na zewnątrz było niemal jasno, odległe krzewy na szczycie wydmy stały powykrzywiane dziwacznie jak grupka ludzi zamarłych w groteskowym, nocnym tańcu. Dziewczyna wzdrygnęła się i odwróciła spoglądając na pokój. Za jej plecami stora opadła pozostawiając wąską, niemal niewidoczną szparę.
Mroczek stał pośrodku pokoju rozglądając się.
— Czego szukasz? — zapytała zniżając mimowolnie głos.
— Tu niczego. Zastanawiam się tylko, gdzie stryj przechowywał kielnię, materiał do zaprawy murarskiej i to wszystko, co mu było potrzebne do zamurowania ściany?
— Na pewno nie w pokoju — powiedziała uśmiechając się odruchowo. — Takie rzeczy trzyma się zwykle w piwnicy albo w jakiejś szopie w ogrodzie. Czy jest tam jakaś szopa z narzędziami?
— Przypominam sobie, że coś takiego było. Stryj miał tam warsztat do małych napraw motorówki. Ale niewiele już pamiętam.
— Chcesz teraz tego kościotrupa obejrzeć, czy wolisz najpierw znaleźć te rzeczy?
— Chciałbym mieć tu wszystko pod ręką, wtedy będziemy mogli spokojnie zbadać go, a potem od razu zamurujemy ścianę.
— Tadek… słuchaj…
— Co takiego? — Szedł już w kierunku drzwi i zatrzymał się z ręką na klamce.
— Ale czy ty umiesz murować?
— Jakoś dam sobie radę. W końcu to nie taka filozofia: zmieszać trochę piasku z cementem i ułożyć parę cegieł.
Otworzył drzwi, znalazł w przedpokoju latarkę i skinął na żonę. Poszła za nim, rzuciwszy lękliwe spojrzenie na kilimek.
Cicho otworzyli drzwi wyjściowe. Na ganku było zupełnie ciemno, zbita gęstwina liści winorośli nie przepuszczała najmniejszego nawet promyka księżycowego blasku. Mroczek bezgłośnie zamknął drzwi i położył palec na ustach.
Ostrożnie, na palcach zeszli po drewnianych stopniach do ogrodu. Powietrze po burzy było chłodne i wilgotne. Tadeusz na chwilę zapalił latarkę. Dostrzegli długą, prostą, prowadzącą ku wydmie ścieżkę okoloną krzewami, na których zamigotały kropelki wody.
— Weź mnie za rękę. Poprowadzę cię — powiedział szeptem. — Tam, za domem, światła będzie dosyć, bo księżyc świeci prosto na ścieżkę.
Ruszyli powoli w stronę morza, które szumiało głośno. Po chwili Halina zaczęła pośród miliona nieskończonych szmerów odróżniać ostry szelest fal uderzających o brzeg. Ścieżka unosiła się lekko ku wydmie wraz z całym ogrodem. Przeszli kilkadziesiąt kroków i Mroczek zatrzymał się. Odwrócił głowę.
Poza nimi, nieco w dole, widniał teraz w blasku księżyca domek. Okienko sypialni, tuż pod dachem, pełne było nikłego, żółtego blasku, który rzucała lampka nocna. Niżej wąziutka smuga światła między dokładnie zasuniętymi storami… Tam był gabinet ze swym upiornym lokatorem.
Znowu ruszyli ocierając się o mokre, chłodne krzewy, których gałęzie wybiegały na ścieżkę. Księżyc stał wysoko na niebie, ogromny, biały, zimny.
Jeszcze kilka kroków, linia ostatnich krzewów na biegnącej poprzecznie ścieżce. Żadnego ogrodzenia. I nagle zobaczyli, prawie pod stopami, morze. Było tu widno niemal jak w dzień. W prawo maleńka zatoczka skalna, w niej ciemniejszy nieco pomost na palach, a przy nim smukły kształt, chyba łódź motorowa? W lewo od zatoczki biegła piaszczysta plaża aż po krańce widnokręgu, biała w świetle księżyca, jak gdyby pokrywał ją śnieg.
— Boże, jak tu ślicznie! — powiedziała cicho dziewczyna. — I to wszystko, razem z tym kawałkiem plaży, aż do tych drzew na lewo i na prawo, należało do twojego stryjka? — Wskazała dwie ciemne linie roślinności, odbiegające od wydmy w głąb lądu i odcinające ogród cd obu sąsiadujących posesji.
— Tak. — Rozglądał się. — Pamiętam, że ta szopa była gdzieś w końcu ogrodu… Chyba tam?… — Wskazał ręką w kierunku, gdzie ciemność zagęszczała się pod drzewami. — Chodźmy!
Ruszyli poprzeczną ścieżką i po chwili Halina dostrzegła niskie, niknące w pędach bluszczu drzwi niewielkiej drewnianej szopy.
— Żeby tylko nie była zamknięta… — szepnął Tadeusz. Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły z głośnym jękiem zardzewiałego zamka.
Mroczek wszedł. Dziewczyna wśliznęła się za nim, przymykając drzwi. Zabłysła latarka.
Wnętrze szopy było starannie utrzymane. Na półkach stały doniczki, a pod nimi równym rzędem oparte o ścianę narzędzia ogrodnicze. W kącie stały dwie duże konewki. W rogu leżał zwinięty nowy gumowy wąż. Pod przeciwległą ścianą znajdował się warsztat mechaniczny, zapewne służący do naprawiania motorówki. Światło latarki prześliznęło się po nim i skierowało w przeciwny róg.
— Widzisz! — powiedział Mroczek półgłosem.
Pod ścianą stał mały stosik równo poukładanych cegieł. Tadeusz podszedł szybko i pochylił się.
— PM 1967… Zupełnie nowe! Stryj musiał je niedawno kupić… A tu mamy cement, piasek i kielnię. W porządku. Bierzmy to i chodźmy.
Ale zawahał się jeszcze na chwilę. Zdjął z półki dwie duże, puste donice, oderwał kawał kartonu z pudełka stojącego na warsztacie, ułożył karton na dnie donicy, zasłaniając otwór, i wreszcie podał obie donice żonie.
— Przydadzą się do rozrabiania zaprawy. Niewiele nam będzie potrzeba. Potem donice umyjemy i odniesiemy do sypialni, a rano podrzucimy je tutaj. Idziemy.
Wyszli. Po kilku minutach znaleźli się znowu w gabinecie.
— Zapal lampę na biurku i przysuń ją tutaj, ile się tylko da — powiedział Tadeusz — a ja zgaszę górne światło.
Postawił worek z cementem pod ścianą. Halina szybko wykonała polecenia. Jej mąż zdjął kilim ze ściany.
— W tej chwili przyszło mi do głowy, że nie wiemy nawet, czy to mężczyzna, czy kobieta? Stań obok mnie i skieruj lampę tam, dobrze.
Pochylił się. Dziewczyna podeszła, naciągnąwszy całą długość sznura. Nisza rozjaśniła się. Snop światła padał teraz wprost na makabryczną postać, leżącą ze skrzyżowanymi rękami, w których tkwiły zeschnięte łodygi kwiatów.
— Mężczyzna — powiedział półgłosem młody lekarz. — Widzisz te kości miednicowe? Nie można stwierdzić oczywiście z pełną dokładnością, ale musiał mieć około czterdziestki, może trochę mniej, może trochę więcej?
Głos jego był spokojny, beznamiętny, jak gdyby znajdował się w sali akademii medycznej i zdawał egzamin przed profesorem.
— Daj tu światło…
Dziewczyna wciągnęła głęboko powietrze, przymknęła na chwilę oczy, ale otworzyła je zaraz. Mąż jej wziął do rąk czaszkę i z wolna obracał ją, zbliżywszy do żarówki.
— Tu nic… tu też nic… żadnych śladów obrażeń… Czoło wysokie… a zęby… trzy złote korony z przodu… Tu na zębie trzonowym chyba plomba… Spróbuj obejrzeć je, jeżeli cię to nie denerwuje. Wezmę lampę i poświecę ci…
— Ja mam ją wziąć do ręki? — spytała cicho.
— Jeżeli nie chcesz, położymy ją na biurku. Położył ostrożnie czaszkę na powierzchni biurka i wziąwszy do ręki lampę zbliżył ją tak, że świeciła prosto w puste oczodoły. Dziewczyna pochyliła się.
— Tak… — powiedziała drżącym głosem, siląc się sią na spokój. — Dbał chyba o zęby. Jest parę plomb, no i te złote korony na przedzie…
— A plomby? Nic nie umiesz o nich powiedzieć?
— Niewiele. Kruszeją już trochę. Nie za dobry materiał. On musiał umrzeć dobrych kilkanaście lat temu, Tadziu. Nie znam się na medycynie sądowej, ale jako dentystka mogę powiedzieć, że materiał na plomby nie mógłby skruszeć tak szybko, nawet nie najlepszy.
— Wiem. Myślę mniej więcej to samo. Bez analizy laboratoryjnej trudno to określić dokładnie, ale na oko to już piętnaście do dwudziestu lat. Dużo zależy oczywiście od wilgotności powietrza, od tego, czy ściana była dokładnie zamurowana i tak dalej. W ogóle wszystko prawie zależy zawsze od okoliczności, w jarach przechowywane jest ciało. Nic więcej nie umiesz mi powiedzieć o jego uzębieniu?
— Nie. Gdybym miała jedną z tych plomb, może umiałabym potem powiedzieć coś więcej po wzięciu jej pod mikroskop i zrobieniu analizy chemicznej. W czasie okupacji, na przykład, Niemcy używali zupełnie innego cementu, namiastkowego. Wiem, bo wyjmowałam trochę takich starych plomb i mieliśmy to zresztą na stażu. Wiele osób ma jeszcze takie plomby, wymienia się je do tej pory.
— Dobra. Weźmiemy jedną i może potem uda się ją zbadać. Potrzymaj lampę.
Wziął czaszkę, odniósł ją do niszy i umieścił w tym samym położeniu, w jakim spoczywała poprzednio. Potem usunął kwiaty, jeden z nich oddzielił i położył na biurku.
— Gdzie latarka? — rozejrzał się i sięgnął po nią. Potem, przyświecając sobie i pochyliwszy się nisko, zaczął przesuwać oczyma po szkielecie, nie opuszczając najmniejszego szczegółu.
Nagle wyprostował się.
— Zobacz! Pocisk! Tkwi pośrodku trzeciego lewego żebra. Wbity w kość! Widzisz? To znaczy, że został trafiony w plecy. Kula musiała przejść przez płuco… Od tego chyba zginął. Czekaj, wyjmę go.
Wyciągnął z kieszeni scyzoryk. Po chwili odwrócił się ku żonie, trzymając w palcach mały, owalny przedmiot, pokryty rdzą. Położył go na biurku i badał dalej. Ale jeśli umarły człowiek posiadał jakieś tajemnice, to jego szkielet nie zawierał klucza do nich. Mroczek skończył badanie i odsunął się o krok.
— Możesz postawić lampę na biurku… — powiedział cicho, ocierając przedramieniem pot z czoła. — Więcej się nie dowiemy. Na razie możemy powiedzieć tylko, że był to mężczyzna w średnim wieku, wysokiego wzrostu, i że został trafiony z tyłu w lewe płuco pociskiem z broni | palnej. Najprawdopodobniej pocisk przeszedł zbyt nisko, żeby uszkodzić serce. Śmierć nastąpiła zapewne kilkanaście lat temu, może dwadzieścia? Daj mi kawałek papieru, o tam leży, na biurku. Chciałbym schować ten pocisk, jedną z plomb i ten kwiat. Kwiat zapakujemy' osobno. Może będzie mógł ktoś stwierdzić, jak dawno goj zerwano. Istnieją przecież jakieś możliwości laboratoryjne, chociaż kwiat niekoniecznie musiałby pochodzić z czasu, kiedy ten człowiek umarł. Kwiaty mogły być położone później. W końcu nieraz już mógł być odmurowany i zamurowany na powrót. Do roboty, skończmy wreszcie z tym.
Dziewczyna odwróciła się szybko ku biurku i sięgnęła po kartkę papieru. Nagle krzyknęła cicho, zakrywając J usta dłonią.
— Tam… — wskazała ręką okno. — Ktoś zaglądał!
— Nonsens, przecież jest zasłonięte. Nie mogłaby widzieć. To złudzenie. Jesteś zdenerwowana tą makabrą i wszędzie widzisz jakieś zjawy. Nic dziwnego zresztą. Nie przerywała mu, patrząc rozszerzonymi przerażeniem oczyma w okno. Zdawała się go nie słyszeć.
— Tam… tam jest szpara w storach… — powiedziała cicho. — Przysięgłabym, że widziałam oko… i kawałek twarzy.
— Nonsens! — powtórzył, starając się mówić z przekonaniem. Mimo to zgasił światło i podbiegł ku drzwiom prowadzącym do przedpokoju.
Znalazłszy się na ganku, stał przez chwilę nieruchomo, nadsłuchując. W ogrodzie było zupełnie cicho, tylko szeroki szum morza głuszył oddech stojącego. Z gałęzi drzew opadały ostatnie krople pozostałe po wieczornej burzy.
Mroczek zszedł na palcach po drewnianych stopniach i powoli, starając się nie robić najmniejszego szelestu, ruszył pod ścianę domu. Kiedy znalazł się przy rogu budynku, wyjrzał zza węgła.
Księżyc jasno oświetlał trawnik przed oknem gabinetu. Tadeusz uważnie przesunął oczyma po sąsiadujących krzewach, potem podszedł do okna i zajrzał do wewnątrz. Było zupełnie ciemno. Uderzył lekko palcami w szybę.
— Zapal światło… — powiedział półgłosem. Chwila ciszy. W pokoju zapaliła się lampa. Dostrzegł Halinę, stojącą przy biurku. Spoglądała w jego kierunku.
— Dobrze… — powiedział. — Już wracam. Rozejrzał się raz jeszcze i wolno poszedł w kierunku
wejścia. Na ganku zatrzymał się i nadsłuchiwał przez chwilę. Potem wszedł i zamknął drzwi na zasuwę.
— Oczywiście nie było nikogo… — powiedział, wchodząc do pokoju. Wzruszył ramionami. — Nerwy, kochana… — Objął żonę i musnął ustami jej policzek. — Przyznaję, że ten koszmarny facet mnie też wyprowadza z równowagi.
— Przysięgłabym, że widziałam coś… — powiedziała cicho. — To nie było złudzenie. Czy spojrzałeś na ziemię?
— Na ziemię?
— Tak. Jeżeli to był prawdziwy człowiek i nie przywidziało mi się, musiał przecież zostawić jakieś ślady pod oknem.
— Tam jest trawa… — powiedział trochę niepewnie, zły na siebie, że nie pomyślał o tym. — Zresztą teraz i tak za późno. Ja sam stałem w tym miejscu dosyć długo i jeżeli nawet coś było, zadeptałbym każdy ślad. Że też nie przyszło mi to do głowy! Ale to nonsens, Halinko! Wyobraźnia zaczyna nas zjadać. Weźmy się do roboty. Im prędzej to będzie załatwione, tym lepiej. A później, nawet żeby tu było sto kościotrupów, musimy iść spać! Jutro w południe pogrzeb i będziemy zupełnie nieprzytomni, jeżeli nie odpoczniemy trochę. Idę do kuchni zrobić tę zaprawę. A potem tylko poukładamy cegły, otynkujemy jako tako i koniec.
Pochylił się i wziął donicę.
Po godzinie skończyli pracę. Mroczek spojrzał krytycznie na ścianę, która wyglądała nieco chropowato i miała niewielkie nierówności, ale w sumie przedstawiała się nawet lepiej, niż przewidywał. Zawiesili kilim, przesunęli biurko i fotele, Halina wymyła dokładnie i zapastowała podłogę.
— Druga! — powiedział Tadeusz spojrzawszy na zegarek. — Zaraz zacznie się robić jasno. Chyba wszystko już? Weźmy na górę te donice. Nie chcę wychodzić do ogrodu. I tak za wiele szumu robimy tu po nocy.
Ruszyli po skrzypiących schodkach do sypialni, a po kwadransie Halina spała już jak kamień. Mroczek wyciągnął się na łóżku i przymknął na chwilę oczy. Potem sięgnął ku nocnej lampce, żeby ją zgasić. Pamiętnik stryj ja leżał na stoliku. Ręka młodego lekarza zawisła w powietrzu. Później Wziął kilka kartek i zaczął czytać. Sen nie nadchodził. Za oknem robiło się już jasno. Nad morzem wstawał bezchmurny świt. Ani śladu po wczorajszej burzy. W popielniczce przybywało niedopałków. Halina spała, oddychając miarowo, z rękami założonymi nad głową. Budzik cykał głośno. Tadeusz ziewnął. Miarowo przesuwał oczyma po linijkach maszynowego pisma. Nagle uniósł się na łokciu. Po raz drugi odczytał ostatnie słowa tekstu. Odwrócił szybko głowę i położył rękę na ramieniu żony.
— Halina!.. — powiedział cicho. — Halina!
Drgnęła przez sen i potrząsnęła głową, jak gdyby na znak, że nie chce i nie może się zbudzić.
— Halina! Obudź się!
— Co? — Usiadła gwałtownie na łóżku, przecierając oczy. — Co się stało? — Rozejrzała się z przestrachem. Widać było, że nie zdaje sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje. Potem spojrzała przytomniej. — Przestraszyłeś mnie.
— Posłuchaj… — powiedział, nie zwracając uwagi na jej słowa. — Oprzytomniałaś już?
Potwierdziła skinieniem głowy.
— No to uważaj! Stryj w tym pamiętniku pisze tak:
…Ktokolwiek spojrzy teraz na Porębę Morską, kiedy znajdzie się tu po raz pierwszy, nie będzie mógł sobie nawet wyobrazić, jak wyglądało to śliczne nadmorskie miasteczko w kilka miesięcy po wyzwoleniu. Wszystko leżało w gruzach, a ludzie, którzy przybyli tu za pierwszymi oddziałami wojska, żeby objąć ziemię w posiadanie, nie wszyscy byli, niestety, tymi, na których czekała ona od wieków. Pośród uczciwych osiedleńców roiło się od bandytów, dezerterów, chuliganów i rozmaitych innych mętów społecznych, które przybyły na krótko, żeby obłowić się i zniknąć w chaosie, jaki panował na terenie Ziem Odzyskanych. Pośród nich byli nawet ci najgorsi z najgorszych: ukrywający się po klęsce agenci gestapo, volksdeutsche i kaci z obozów koncentracyjnych, liczący na to, że przy wielkich wędrówkach bezimiennych mas ludzkich aa tym terenie, gdzie sytuacja ułożyła się ze zrozumiałych wzglądów tak, że niemal każdy pochodził z innej J okolicy kraju, będą mogli zniknąć w tłumie i przeczekać. Jeśli chodzi o naszą Porębę, to trzeba przyznać, że od razu znalazła się tu grupa ofiarnych obywateli, którzy | nie pozwolili szumowinom rozproszyć się i rozgrabić tego, I co jeszcze zachowało się pośród ruin i zniszczeń wojennych. Ale wśród tej właśnie grupy dobrych obywateli i znalazł się jeden zbrodniarz. Umiał on tak dobrze zamaskować swoje prawdziwe oblicze, że został jednogłośnie wybrany burmistrzem naszego miasta. Ja sam współpracowałem z nim przez pewien czas jak najściślej, nie mogąc mu niczego absolutnie zarzucić i muszę przy znać, że był to człowiek, który z największą troską i dbałością przystąpił do odbudowy i organizacji życia w naszej okolicy. Później oczywiście zrozumieliśmy wszyscy, że pracował tym lepiej i tym 'dokładniej, im bardziej mu zależało na tym, żeby nie zwrócić na siebie niczyich podejrzeń. Ale patrząc na niego, nikt by nie odgadł, co kryje się pod jego wysokim, myślącym czołem. Sprawiał bardzo miłe wrażenie. Był przystojny, wysoki, tęgi, miał lat mniej więcej czterdzieści, usposobienie wesołe i jowialne, śmiał się często i z wszystkimi był w jak najlepszej komitywie, a że lubił wypić, chociaż nigdy za wiele, więc szybko zyskał sobie zaufanie swoją pozorną szczerością i otwartością. Pamiętam go jeszcze, jakby to było dziś: śmiejącego się szeroko i błyskającego nieustannie zębami, a że na przedzie górnej szczęki miał trzy czy cztery złote zęby, więc uśmiech ten był jeszcze wyraźniejszy. Wspominam o tych złotych zębach dlatego, że i dzięki nim został zdemaskowany stosunkowo prędko, bo i po niecałym roku. Władze bezpieczeństwa miały jego rysopis i doszły po nitce do kłębka. Okazało się, że był on łodzianinem, volksdeutschem, który po zastąpieniu na początku okupacji do SS został komendantem obozu dla Żydów, gdzie wsławił się niezwykłym okrucieństwem i sadyzmem, własnoręcznie mordując setki osób w najbardziej wyrafinowany sposób. Ale po wielu latach pełnienia funkcji sędziego wiem lepiej niż większość ludzi, że zbrodnia nie zawsze jest wypisana na twarzy człowieka. Aresztowanie jego było dla mnie i dla nas wszystkich zaskoczeniem. Zresztą, co gorsza, uciekł on w czasie transportu z pociągu, którym wieziono go do Warszawy i nie schwytano go już później. Patrząc na to, co się dzieje w tej chwili na świecie i czytając gazety, nie zdziwiłbym się wcale, gdyby człowiek ten znowu wypłynął na widownię i był wzorowym burmistrzem gdzieś w NRF…
Mroczek odłożył kartkę na stos pozostałych.
— Tyle o tym facecie. Słyszałaś, Halinko?! Trzy złote zęby, wysoka w wieku mniej więcej czterdziestu lat. To on!
— No, niekoniecznie. — Przetarła oczy i potrząsnęła głową, odpędzając resztki snu. — Myślę, że wielu ludzi ma trzy złote korony na przedzie górnej szczęki.
— Nie tak znowu wielu, a ten za bardzo zgadza nam się z Porębą i ze stryjem.
— No dobrze, ale dlaczego twój stryj miałby go zabijać?! Przecież to zupełnie bezsensowne. Jak mógłby polski sędzia postąpić tak z poszukiwanym gestapowcem? Zresztą, jeżeli ten człowiek uciekł z transportu, to dlaczego miałby tu wracać? Poręba byłaby ostatnim miejscem, w którym chciałby się pokazać po ucieczce, prawda? Właśnie nic się tu nie zgadza i nic nie ma sensu.
Przecież twój stryj byłby pierwszym człowiekiem, który by zawiadomił władze o znalezieniu tego zbrodniarza. A nawet, gdyby przypadkiem go zobaczył i mając broń zastrzelił, bo tamten stawiał, na przykład, opór, to przecież nie ukrywałby tego. Nikt by go nie pociągnął do odpowiedzialności. Do takiego ukrywającego się, zbiegłego gestapowca każdy miałby prawo strzelać, gdyby nie chciał się on poddać. Nie rozumiem z tego nic a nic.
— Ani ja. Pozornie masz słuszność i miałabyś ją na pewno, gdyby…
— Gdyby nie co?
— Gdyby ten facet nie leżał tam na dole.
— Po pierwsze nie wiemy, czy to ten facet. Po drugie nie wiemy, jak się tam znalazł i jaka była w tym rola twojego stryja. Po trzecie nie wyciągajmy za szybko ostatecznych wniosków. To wszystko ma na pewno jakieś rozsądne, logiczne wytłumaczenie, ale na razie nie wiemy, jakie. Może kiedyś dowiemy się? Wtedy… wtedy będę o wiele szczęśliwsza niż teraz. — Położyła się i przymknęła oczy. — Jestem bardzo zmęczona… — szepnęła. — W głowie mi się kręci od tego wszystkiego. Boże, jakby to było dobrze, gdybyśmy nigdy tu nie przyjechali!
Pochylił się nad nią i pogłaskał ją po twarzy, a potem pocałował delikatnie w policzek. Za oknem zaczęło już szarzeć. Mroczek sprawdził jeszcze budzik, zgasił lampę i zamknął oczy.
Daleki głos dzwonka zabrzmiał ostro pośród ciszy poddasza. Za oknem był poranek. Obudzili się równocześnie i otworzyli oczy. Przez chwilę leżeli nieruchomo, trzymając się pod kołdrą za ręce.
Dzwonek na dole zadzwonił jeszcze raz, przenikliwie.
— Kto to może być? — Niepokój powrócił nagle.
— Pewnie mleczarka… — powiedziała rzeczowo i spokojnie Halina. Wstała, narzuciła szlafrok i zeszła na dół. Tadeusz wsunął nogi w pantofle i podszedł do okna. Nad morzem stała wspaniała, słoneczna pogoda. Ogród wydawał się o wiele mniejszy i wcale nie tajemniczy. Na wydmie wiatr kołysał gałązkami krzewów.
Przez chwilę Mroczek stał nadsłuchując. Ale na dole słyszał tylko kroki żony, która najwyraźniej zaczęła się krzątać w kuchni. Zawrócił od okna, otworzył walizkę, wyjął z niej maszynkę do golenia i wsunął koniec przewodu do kontaktu. Zaczął się golić, pogwizdując cicho. Wczorajszy nastrój minął. Wszystko wydawało się o wiele prostsze, mniej zagmatwane i niegroźne. Wolną ręką sięgnął ku pamiętnikowi stryja, ujął odłożoną przed snem kartkę i zaczął ją odczytywać na nowo.
Schody zaskrzypiały. Halina pojawiła się, ziewając.
— Mleczarka… — powiedziała z westchnieniem. — Kiedy zeszłam, mleko stało już na ganku. Rozpaliłam w piecu i postawiłam je na ogniu. Za pięć minut będzie kawa. Słuchaj, gdzie jest mój kostium kąpielowy? Nic nam tak dobrze nie zrobi po tej koszmarnej nocy, jak chwila kąpieli w morzu. Gdzie on może być? Zupełnie nie pamiętam, gdzie go wpakowałam.
— Chyba tam, o ile sobie przypominam — wskazał jedną z walizek spiętrzonych w rogu pokoju. — Nie, nie w tej, w tej drugiej.
Golił się dalej, czytając. Halina otworzyła walizkę i zaczęła przerzucać bieliznę.
— N nawet gdyby tu było tysiąc szkieletów — powiedziała na pół do siebie, na pół do niego — idę się kąpać! W końcu nie po to przyjechaliśmy nad morze, żeby…
— Słuchaj! — Wyłączył maszynkę. — Co to za zapach? — pociągnął nosem. — Zdaje mi się, że coś się pali na dole?
— Jezus Maria! Mleko!
Wypuściła z rąk kłąb leciuteńkich koszul i skoczyła ku drzwiom powiewając połami szlafroka jak przestraszony ptak.
Kiedy pakował maszynkę do pudełka, ukazała się znowu.
— Co się stało? — zapytał bez specjalnego zainteresowania.
— Będziesz pił na śniadanie albo czarną kawę, albo herbatę — powiedziała rozkładając ręce. — Nie znam się widocznie na piecach węglowych. Wydawało mi się, że na gazie prędzej się zagotuje, ale okazuje się, że nie. Wykipiało do ostatniej kropelki.
— Doświadczenie jest najlepszym nauczycielem — powiedział sentencjonalnie, biorąc ręcznik i szczotkę do zębów. — Idę się umyć. Niech będzie herbata. Nie ma nic ohydniejszego niż czarna kawa przed południem. Potworność…
Otworzył okno. Łagodny wietrzyk poruszył lekko kartkami pamiętnika Stanisława Mroczka, sędziego w Porębie Morskiej. Halina szybko podeszła do okna i zamknęła je.
— Nigdy nie bałam się przeciągów — powiedziała nie uśmiechając się, — ale w tym domu mam do nich zupełnie wyjątkowy stosunek. Prawie nabożny. Nie wiadomo, co by się mogło stać, gdyby drzwi znowu trzasnęły?
Zupełnie niespodziewanie mąż jej roześmiał się pogodnie.
— Dzień jest taki śliczny, że ten facet w ścianie wydaje mi się zupełnie nieprawdziwy. Może dlatego, że znaleźliśmy się tu tak nagle? Inny dom, obcy ludzie, nocleg
na nowym miejscu i ta noc z morzem szumiącym za oknem i z księżycem w pełni jak w bajce. Nie opuszcza mnie uczucie nierzeczywistości. Ale, niestety, on tam jest.
Rozłożył ręce i spoważniał.
Halina podeszła i pocałowała go w policzek.
— Myj się prędko! Zimna woda to najlepsze lekarstwo na rozigraną wyobraźnię. Będę czekała na dole. Jest tam jakaś konserwa mięsna. Otworzyłam ją już i na szczęście
nie postawiłam na ogniu. No, idź!
Śniadanie zjedli pośpiesznie w kuchni, jak gdyby nie pisana umowa kazała im nie zaglądać do gabinetu. Potem wyszli do ogrodu. Tadeusz zamknął drzwi wejściowe i wsunął klucz do kieszeni. Ruszyli.
Poranek był naprawdę wspaniały. Lekki wiatr od morza łagodził upalne promienie słońca, które grzało ostro pomimo wczesnej pory. Po chwili znaleźli się w tym samym miejscu, z którego spoglądali w nocy na morze. Ale mała, obrośnięta bluszczem szopa nie wyglądała teraz w ogóle tajemniczo, a ogród był kolorowy, prześliczny, pełen rozmaitych kwiatów i krzewów, oblany promieniami słońca i tak pogodny, że szkielet w ścianie wydał się nagle Halinie czymś tak zupełnie nierzeczywistym jak fragment widzianej wieczorem audycji telewizyjnej, która zniknęła, by nie pojawić się już więcej, ale pozostawiła w pamięci scenę pełną grozy.
W dole przed nimi, za ostrogą skalną, a raczej ogromnym głazem, którego przód wchodził w morze, środek tkwił zanurzony w piasku, a reszta niknęła w grzbiecie wydmy, odcinając w naturalny sposób część plaży przylegającą do ogrodu sędziego od jego sąsiadów z lewej strony, stała niewielka łódź motorowa, uwiązana do pomostu na palach.
— To nasza? — zapytała Halina i zaraz poprawiła się. — To łódź twojego stryja?
— Tak. Jest stara jak świat, ale bardzo dobra. Przynajmniej była dobra, kiedy tu byłem. Pamiętam wycieczkę nią, jako najmilsze przeżycie podczas pobytu tutaj. Stryj kupił ją z jakichś powojennych remanentów, wyremontował, uruchomił i dbał o nią jak o własne dziecko. Od razu pierwszego dnia zabrał mnie nią na ryby. To była moja pierwsza w życiu wyprawa morska. Odpłynęliśmy może ze dwa kilometry od brzegu i łowiliśmy. Stryj złowił jakąś sporą rybę, ja nic, ale pamiętam wszystko, jakby to było dzisiaj. Szkoda, że nie popłynął nią tego ranka, kiedy serce odmówiło mu posłuszeństwa. Może by żył do tej pory?…
Zamilkli oboje i zaczęli schodzić w kierunku plaży. Ogromne półkole piasków zatoki, jak okiem sięgnąć, wyludnione. Tylko w odległości kilkuset metrów od Mroczków jakiś samotny mężczyzna w czarnych spodenkach kąpielowych wychodził właśnie z wody i brodząc po kolana szedł z wolna ku brzegowi.
— Nie można powiedzieć, żeby ci ludzie doceniali to, co mają pod samym nosem — powiedziała Halina, schodząc powoli grzbietem wydmy i czując pod podeszwami sandałów suchy, sypki piasek. — Taki cudowny dzień, a na plaży żywego ducha, tylko ten jeden facet. — Zatrzymała się, zdjęła sandały, wzięła je do ręki i dalej szła już boso. Piasek był ciepły.
— Stali mieszkańcy pewnie zbierają się, żeby pójść do pracy albo po zakupy, a letnicy, jeżeli już są, śpią jeszcze. Zresztą tu nie ma prawie domów, tylko ta nasza uliczka. Zdaje się, że mieszkają tu sami starsi ludzie. Nie widziałem dzieci ani młodzieży. A dalej pola. Ładny krajobraz: dwie płaszczyzny, jedna wyżej — zielona, druga niżej — niebieska. Gdybym tu mieszkał, mógłbym nie wyjeżdżać do końca życia.
— I ja…
Znowu zamilkli. Halina rozpięła lekką, płócienną sukienkę i zdjęła ją. Zaczęła zbiegać ku motorówce. Ruszył za nią, mając w oczach dwie jaskrawoczerwone plamy jej kostiumu bikini. Biegła szybko, zwinnie, wymachując w jednej ręce sukienką, w drugiej pantoflami. Nagle zatrzymała się i pochyliła.
— Zobacz, jaka śliczna muszla!
— Pełno tu tego jest… — przystanął przy niej i zaczął się rozbierać. Potem podeszli do łodzi, położyli ubrania u wejścia na pomost i wskoczyli na pokład.
— Umiesz to uruchomić? — zapytała, przesuwając dłonią po gładko wylakierowanym słupku poręczy.
— Oczywiście. Nic trudnego. Jeżeli tylko w silniku wszystko jest w porządku. Ale najpierw musimy ją odcumować i wypchnąć.
Łódź tkwiła w rozwidleniu pomostu jak w szczypcach, mocno uwiązana z obu stron nylonowymi, kolorowymi linkami, najwyraźniej na wypadek sztormu, który mógłby uszkodzić burty uderzając nimi o pale. Pokład zakryty był brezentem, który zdjęli i ułożyli na dnie.
Mroczek pochylił się nad silnikiem.
— Benzyna jest… — mruknął cicho. Potem zapalił, nie włączając kontaktu do wału śruby. Silnik zamruczał cicho, — Odwiązujemy!
Rozluźnili sznury i odrzucili je na pomost. Tadeusz przeszedł na rufę łodzi i mocno odepchnął ją nogą. Motorówka miękko wyszła spomiędzy pali i zakołysała się na wodzie.
— Jazda! — włączył silnik na pół gazu. Za rufą zakotłowało się lekko, strzeliła niewielka fontanna piany i łódź szarpnęła ku przodowi. Brzeg cofnął się.
Halina usiadła na nadbudówce i trzymając się poręczy jedną ręką, drugą odgarnęła włosy z czoła.
— Pamiętaj, że twoja żona nie umie pływać! — roześmiała się. — Nie utop mnie!
Głos silnika nasilał się. Tył łodzi zanurzył się lekko, dziób skoczył ku przodowi.
— Nie ma obawy! — krzyknął Mroczek. — Morze spokojne jak stół. Nie będę zresztą robił żadnych sztuczek, tylko wypłyniemy kawałek i zawrócimy. Dobrze nam zrobi po tym wszystkim trochę świeżego powietrza. Potem wykąpiesz się przy brzegu, a ja będę cię pilnował! Cudo, prawda?
— Wspaniale!
Opuściła nogi i rozejrzała się wzdłuż brzegu, który oddalał się coraz bardziej. Pusto. Tylko odległy człowiek na plaży odpoczywał teraz najwyraźniej po kąpieli. Dostrzegła go. Leżał na piasku, ale z tej odległości był tak maleńki, że nie zauważyła ciężkiej polowej lornety, którą uniósł ku oczom, nie odrywając głowy od piasku. Patrzył w ich kierunku.
— Słuchaj! Tu jest woda na dnie! — powiedziała nagle. — Zdaje się, że jej przedtem nie było.
— Niemożliwe. Zawsze jest trochę wody. Pewnie przesiąkła przez brezent w czasie burzy…
Mimo to odruchowo zredukował obroty silnika i spojrzał w dół.
— Przybywa jej! — zawołała Halina z przestrachem. — Tadek, zawracajmy!
Jeszcze przez ułamek chwili jej mąż patrzył na chlupocącą pod stopami wodę, której nagle zaczęło wyraźnie przybywać. Ostro położył ster na burtę i skierował dziób ku brzegowi, dodając gazu. Byli w tej chwili więcej niż o kilometr od przystani.
Halina odruchowo wspięła się na nadbudówkę i podkuliła nogi. Wody było już o wiele więcej. Łódź zwolniła wyraźnie, chociaż Mroczek starał się wycisnąć z silnika, ile się tylko dało. Brzeg był coraz bliżej.
Jeszcze osiemset metrów… siedemset…
Łódź pochyliła się na burtę.
— Cholera! — powiedział cicho Tadeusz.
— Słuchaj! — krzyknęła. — Toniemy! Zobacz, ona…
Nie dokończyła. Łódź stanęła niemal pionowo i zaczęła się osuwać tyłem w głąb.
Mroczek skoczył do wody i natychmiast wypłynął tuż przy burcie.
— Spokojnie, Halina… Skacz na nogi…
— Niee!
Ale skoczyła, bo dziób znowu podniósł się nagle. Morze, zamknęło się nad nią. Nie zdążyła krzyknąć po raz drugi i napić się wody, gdyż pochwyciły ją mocne ramiona, wydźwignęły nad powierzchnię i usłyszała spokojny głos Tadeusza:
— Nie szarp się… rozluźnij mięśnie… nie bój się… dopłyniemy… jest niedaleko… Połóż się na wodzie… trzymam cię… nie puszczę… spokojnie… spokojnie…
Choć przerażenie nie minęło, ale w głosie jego było coś, co stłumiło w niej panikę. Poddała się. Leżała na wodzie, czując, że nogi zapadają się w bezdenną, chłodną przepaść, ale podtrzymujące ją od spodu ramię nie dało im opaść. Posuwali si.
— Poruszaj lekko nogami… — powiedział, oddychając ciężko. — Będziesz się lepiej utrzymywała na powierzchni.
Spróbowała. Uczucie opadania minęło.
Boże — myślała — żeby to było już, żeby to już był brzeg… żebym już była na ziemi, na ziemi, na ziemi…
Mroczek płynął powoli, ale pewnie, zagarniając wodę wolną ręką i pracując nogami. Wiatr wiał od brzegu, czuł go na twarzy, a niewielkie fale, które unosiły ich oboje i opuszczały łagodnie, zdawały się odpychać go od linii lądu. Nie dostrzegł, że leżący na plaży mężczyzna poderwał się i zaczął biec ku morzu, gdyż stało się to niemal w tej samej chwili, kiedy łódź zaczęła tonąć. Ale zauważył teraz jego głowę na powierzchni wody i usłyszał okrzyk:
— Jest pomoc! — powiedział wprost do ucha żony, gdyż głowa jej oparta była niemal o jego szyję. — Trzymaj się. Wszystko będzie w porządku!
— Trzymam się… — powiedziała cicho i zacięła wargi prawie do krwi, bo chciała krzyczeć z przerażenia. Ale szepnęła tylko: — Nie wypuść mnie…
— Spokojnie… spokojnie… Już jesteśmy blisko…Tamten płynął pięknym, miękkim crawlem, zbliżał się
w oczach, Tadeusz zwolnił, silniej objął plecy leżącej na wodzie żony.
— Zaraz będzie dobrze… Dzielna jesteś…
Zobaczył wytrysk wody zagarniętej długim, opalonym na ciemny brąz ramieniem. Płynący znalazł się tuż przy nich, uniósł głowę i przyjrzał im się, najwyraźniej oceniając w mgnieniu oka sytuację jako nie tragiczną, bo uśmiechnął się.
— Niech pani położy ręce na nas obu… — powiedział zdyszanym głosem, wypluwając wodę. — Skończyłem kurs ratowniczy… Proszę się niczego nie obawiać. Nic się pani nie może stać… Do brzegu niedaleko…
Podstawił ramię Halinie, która objęła go kurczowo.
— Trochę lżej — powiedział spokojnie — bo będzie pani nam krępowała ruchy… A jak się pani czuje?
— W porządku… — Mroczek uśmiechnął się ku niemu z wysiłkiem. — Chyba dopłynęlibyśmy, ale dobrze, że pan jest…
I ruszyli z wolna, holując dziewczynę poprzez małe, migotliwe, ruchliwe fale ku plaży. Byli jeszcze kilkadziesiąt metrów od brzegu, kiedy nieznajomy przestał płynąć.
— Możemy już stanąć! — powiedział i chciał uwolnić się od uścisku ramienia Haliny, która kurczowo wpiła się palcami w jego szyję.
— Proszę się nie bać… — wyprostował się i stał zanurzony po pas w wodzie. — Znam tę okolicę jak własną kieszeń, stąd idzie płycizna aż do brzegu.
Ruszyli, stawiając powoli stopy na piaszczystym, usuwającym się miękko spod nóg dnie, na pół prowadząc, na pół niosąc Halinę, która teraz dopiero naprawdę osłabła i była bliska omdlenia.
Kiedy znaleźli się na brzegu, ułożyli ją ostrożnie na piasku, ale dźwignęła się opierając na łokciu.
— Jak się czujesz? — mąż ukląkł przy niej.
— Już w porządku… — uniosła głowę. — Dziękuję…
Mroczek także wyprostował się i spojrzał na nieznajomego, który odszedł o kilka kroków i stał, przyglądając się im z uśmiechem.
— I ja chciałbym panu podziękować…
Zrobił krok w jego kierunku i wyciągnął rękę, którą tamten uścisnął z wyraźnym zażenowaniem.
— Głupstwo, proszę pana. Grunt, że dobrze wszystko się skończyło.
— Nazywam się Mroczek… A to moja żona — Tadeusz wskazał Halinę. — Jesteśmy panu ogromnie wdzięczni…
— Kiedy naprawdę to głupstwo… — Tamten uśmiechnął się szerzej, ukazując białe zęby w ciemno opalonej twarzy. — A w ogóle to mój obowiązek. MO czuwa, jak pan wie!
Teraz dopiero roześmiał się na głos i potrząsnął głową, rozsypując maleńkie kropelki wody po powierzchni suchego piasku.
— MO? — Halina wstała. Mroczek chciał ją podtrzymać, ale potrząsnęła przecząco głową. — Już mi przeszło… Nie umiem pływać i przeraziłam się, to wszystko… — uśmiechnęła się, trochę zawstydzona, do nieznajomego. — Pan jest milicjantem?
— Tak. Przepraszam, że się nie przedstawiłem. Nazywam się Żelechowski i jestem powiatowym komendantem milicji. Mieszkam w Porębie i… kiedy jest tak ładnie jak dziś, biorę zwykle motocykl i staram się popływać trochę przed rozpoczęciem służby… — urwał na chwilę i spojrzał na morze. — Zawsze zazdrościłem panu sędziemu tej motorówki… Szkoda jej. Co to było? Zauważył pan doktor?
— Doktor? To pan mnie zna?
— Miasteczko nie jest duże… — Żelechowski ukazał dwa rzędy olśniewających zębów. — Oczywiście nie mogłem nie słyszeć o przyjeździe państwa. A że znam wszystkich co najmniej z widzenia, więc nie znając państwa, pomyślałem sobie… no, a poza tym ta motorówka. Nikt obcy by jej przecież nie wziął… Co się stało? O ile wiem, sędzia dbał o nią bardzo. Był do niej przywiązany, jeżeli wolno tak powiedzieć. Pływanie i ryby były jego jedynymi rozrywkami, jak mi się wydaje.
— Najwyraźniej motorówka też była do niego przywiązana… — powiedział cicho Mroczek. — Nie chciała innego właściciela… — Potrząsnął głową. — Nie wiem, co się stało? Musiała być jakaś dziura w dnie, bo wody zaczęło gwałtownie przybywać i trysnęła raptownie. Prawda, Halinko?
— Tak — Halina przytaknęła ruchem głowy. — Zresztą pierwsza to zauważyłam, bo siedziałam z nogami na dnie łodzi. Najpierw było sucho, a potem skądś zaczęła napływać woda.
— Nie zawadził pan o nic? Nie odczuliście państwo jakiegoś wstrząsu?
Potrząsnęli przecząco głowami.
— Dziwne… — Komendant MO zmarszczył się i zamilkł na chwilę.
— Ja też myślę, że to dziwne… — mruknął Mroczek. — Nie rozumiem jednego. Oczywiście dziura mogła powstać wcześniej. Łódź mogła się rozeschnąć, mogła uderzyć o coś, kiedy była przycumowana i mógł powstać otwór. Była burza, prawda? Ale wtedy…
— Co wtedy? — zapytała Halina.
— Nie rozumiesz? — mąż jej nadal miał zaaferowany wyraz twarzy. — Przecież ona stała przed pół godziną przy pomoście i była normalnie przycumowana. Gdyby ta dziura powstała przedtem, łódź opadłaby na dno już na przystani i byłaby pełna wody, kiedy przyszliśmy tutaj.
— W takim razie coś musiało się przydarzyć po naszym wypłynięciu — powiedziała Halina bez większego zainteresowania. — Inaczej by nie zatonęła, prawda? Chyba wszystkie łodzie i okręty toną dlatego, że gdzieś robi się dziura? Nie widzę w tym nic dziwnego… tylko… tylko przestraszyłam się okropnie…
— Tak, zapewne… — Żelechowski szybko nawiązał do jej poprzednich słów. — A czy nie zauważyliście państwo, w którym miejscu powstał ten otwór?
— Nie mam pojęcia… — powiedział szczerze Mroczek. — Ale większa część dna jest niewidoczna z pokładu. Mogło to powstać pod nadbudówką na przykład i wtedy byłoby tak, jak to widzieliśmy: obserwowałoby się tylko napływającą wodę, a otworu nie byłoby widać, dopóki by się nie podniosło klap i nie zajrzało w głąb. A tego nie zrobiliśmy, bo… bo nie przyszło mi to do głowy, a poza tym nie było czasu. Zawróciłem i chciałem jak najprędzej dopłynąć do brzegu, bo żona nie umie pływać i zląkłem się trochę, chociaż nie przypuszczałem w pierwszej chwili, że łódź tak prędko zatonie.
— Rozumiem. Tylko…
— Słucham pana, panie komendancie…
— O ile możemy się domyślać, ponieważ nikt nie był świadkiem tego tragicznego wypadku, stryj pański musiał utonąć mniej więcej w tym samym miejscu, w którym zatonęła dzisiaj łódź… — powiedział Żelechowski cicho. — Oczywiście musi to być zbieg okoliczności.
— Tak daleko wypływał na morze? — Halina była zdumiona.
— Z informacji, które zebrałem, wynika, że kiedy morze było ciepłe i spokojne, a pogoda ustalona, płynął zwykle prosto od brzegu i potem zawracał, także prosto do brzegu. Ponieważ te poranne wodne spacery trwały od kwadransa do dwudziestu minut, więc mógł odpłynąć kilkaset metrów…
Tadeusz spojrzał na morze, spokojne, błękitne i łagodne, szemrzące cicho na granicy piasków. Gdzieś głęboko pod tą migotliwą powierzchnią spoczywała teraz na dnie motorówka, w której tak niedawno siedzieli oboje. Gdzieś na tej rozedrganej równinie stryj Stanisław płynął przed trzema dniami i nagle poczuł, że…
Wzdrygnął się i spojrzał na młodego oficera.
— A kto wyłowił zwłoki? — zapytał cicho.
— Ja — głos Żelechowskiego był spokojny i rzeczowy. — To znaczy ja i ratownik miejski. Mamy tam w porcie… — wskazał odległą, widoczną za drzewami wieżę ratusza — motorówkę milicyjną. Zresztą nie tylko my go szukaliśmy. Włączyły się także Wojska Ochrony Pogranicza, ale oni patrolowali sektor nieco w lewo… — znowu ruch ręki, — bo wiatr wiał wtedy w tamtym kierunku i mógł znieść ciało, gdyby wypłynęło wcześniej… — urwał. — Przepraszam państwa bardzo. To nie jest przyjemny temat i nie wspominałbym o tym, gdyby pan nie pytał.
— Dziękuję panu raz jeszcze… za wszystko. Biedny stryj. Kochał morze. Nie chciał stąd wyjechać. I został…
— No cóż… — Żelechowski spoważniał. — Ale był przez wiele lat szczęśliwy, mając tak blisko to, co kochał. Nie każdemu się to udaje. Musiałem oczywiście sporządzić raport po wypadku. Rozmawiałem z gosposią, z sąsiadami i z panem Goldsteinem, tutejszym notariuszem, z którym się przyjaźnił. Wszyscy mówili mniej więcej to samo. Jeżeli tylko pozwalała pogoda i pora roku, stryj pana wstawał rano, wypijał szklankę mleka i szedł na plażę, żeby popływać kwadransik przed śniadaniem i udaniem się do sądu. Łodzi używał raczej do łowienia ryb, co także było jedną z jego stałych rozrywek, ale czasem używał jej także rano, kiedy było chłodno i pochmurno. Taki był tryb życia niczym nie zakłócony przez dwadzieścia lat. Możemy mu tylko zazdrościć. Kiedy ktoś kocha to, co ma pod ręką, nie musi za niczym tęsknić… — dokończył filozoficznie.
— Chyba będziemy wracali, co, Tadziku? — powiedziała Halina wstając z piasku. — Już mi lepiej. Wyszliśmy rano po bardzo skromnym śniadaniu. Mleko nam wykipiało… — dodała z uśmiechem.
— Łódź leży na głębokości około dziesięciu metrów — powiedział Żelechowski zwracając się ku morzu. — Nie głęboko… Byłem, bodajże przedwczoraj, na jej pokładzie. Obchodziłem teren i na wszelki wypadek chciałem zajrzeć. Po prostu dla porządku. Dlatego że należała do pańskiego stryja i znajdowała się w pobliżu miejsca wypadku. Sam zresztą nie wiem, po co? Ot tak, z milicyjnej skrupulatności. Wydała mi się bardzo solidna. Zaglądałem wszędzie, ale żadnej dziury ani przecieku nie było. Oczywiście kiedy uda się ją wyciągnąć, będziemy mogli powiedzieć coś konkretnego o przyczynie wypadku. Była stara. Może coś w kadłubie obluzowało się? A może była jakaś inna przyczyna?… W każdym razie to szczęście, że jest tam tak płytko. Odzyskacie ją państwo na koszt PRL. — Roześmiał się.
Halina, która zaczęła iść w stronę pozostawionej na przystani sukni, zatrzymała się i odwróciła głowę ku mówiącemu. Mroczek spojrzał mu prosto w oczy.
— Proszę mi wybaczyć, ale mam wrażenie, że zachowuje się pan tak, jakby pan przypuszczał, że… — zawahał się — że może być w tym wszystkim coś niejasnego.
— Ależ nie! — Komendant Żelechowski rozłożył ręce ruchem niemal przepraszającym. — Tylko, wiecie państwo, ten zbieg okoliczności. Pomyślałem sobie przedwczoraj: „Jaka szkoda, że nie popłynął motorówką. Nawet gdyby zasłabł, odpocząłby w łodzi i zawróciłby potem do brzegu. Żyłby w każdym razie…" Tak pomyślałem, ale teraz myślę, że nie miałem racji. Od tego czasu łódź nie wypływała przecież i możemy przypuszczać, że zatonęłaby. Stałoby się chyba to samo co dzisiaj. A wtedy… — Znowu rozłożył ręce. — To się musi samo nasunąć, prawda? Oczywiście najprawdopodobniej jest to zbieg okoliczności, ale jednak bardzo interesujący. Nie będę już państwu potrzebny, prawda? Zdaje się, że pani już wypoczęła…
— Dziękuję bardzo… — Halina spróbowała uśmiechnąć się do niego, ale uśmiech ten nie wypadł przekonywająco. — A może by pan wypił z nami filiżankę kawy? — W głosie jej również nie było przekonania. Dodała więc szybko, jak gdyby chcąc zatrzeć to wrażenie: — Marzę po prostu o filiżance kawy!
— Nie, dziękuję bardzo. Niestety za kwadrans zaczynam urzędowanie.
Mimo to ruszył wraz z nimi ku przystani, a potem, idąc obok Mroczka, wspiął się na szczyt wydmy. Halina szła przed nimi, dopinając guziki sukienki.
— Piękny ogród… — powiedział Żelechowski. — Pan sędzia lubił kwiaty. Często widywałem go z daleka przy różach.
— Znał go pan, oczywiście… — powiedział młody lekarz, żeby coś powiedzieć.
— Tak, oczywiście, ale tylko służbowo. Prywatnie raczej niewiele mieliśmy kontaktu. Jestem obcy w tych stronach. To znaczy byłem obcy, bo zaczynam się powoli! aklimatyzować…
Weszli na ścieżkę.
— Odprowadzę tylko państwa kawałeczek i zaraz zawracam, bo już najwyższy czas na mnie…
Urwał, bo w uliczce, za gęstą ścianą krzewów ktoś zapuścił motor samochodu.
— To pani doktor Jasińska. — Żelechowski uśmiechnął się na widok pytającego spojrzenia Mroczka. — Pani, Jasińska jest posiadaczką jedynego Wartburga w miasteczku i dobrze znam gang tego silnika. Ciekawa kobieta, jest dyrektorem szpitala i sąsiadką państwa. Ale wiecie państwo już o tym chyba?
— Kobieta dyrektor szpitala to rzadkie u nas. — Mroczek uniósł brwi.
— A tak. Nawet w gazetach kiedyś o tym pisali. Był z nią wywiad w prasie wojewódzkiej przed jakimś zjazdem Ligi Kobiet. Przyjechała tu, jako jedna z pierwszych. Odbudowała szpital własnymi rękami, jak to się mówi, i prowadzi go do tej pory. Bardzo zasłużona osoba i społeczniczka. W dodatku wcale nie stara. Tam, za płotem, jest jej ogród. Też wielka amatorka róż, ale zdaje się, że z pańskim stryjem nie wymieniała doświadczeń.' Nie lubili się bardzo, o ile wiem.
— Nie lubili się?
— To była jakaś stara sprawa. Nie umiałbym państwu I powiedzieć dokładnie, o co im poszło. Wiem tylko, że nie rozmawiali ze sobą prywatnie. Zwróciłem na to uwagę kilkakrotnie, bo spotykaliśmy się wszyscy od czasu do czasu przy omawianiu spraw naszego miasteczka. Oni oboje jako radni, a ja z urzędu często brałem udział w posiedzeniach. Oczywiście nie dawali nigdy publicznie
poznać po sobie, że się nie znoszą. W każdym razie nigdy nie dotarło do mnie ani jedno słowo na ten temat.
Doszli już niemal do ganku i zatrzymali się wszyscy troje.
— No, czas na mnie…
Komendant skłonił się i przyjął wyciągniętą dłoń Haliny.
— Jeszcze raz dziękujemy panu za pomoc… — Mroczek uśmiechnął się do niego.
Usłyszeli cichy szelest i odwrócili się jak na komendę. Weronika stała przed domem i wycierała piaskiem garnek po mleku.
— Dzień dobry, pani Weroniko! — Halina podeszła ku niej. — Przypaliło mi się rano. Nie umiem jeszcze dawać sobie rady z kuchnią węglową.
— Już wyczyszczone, proszę pani doktorowej… Starsza kobieta wyprostowała się, spojrzała na garnek z wyraźną satysfakcją, a później przeniosła wzrok na Halinę. W oczach jej było tyleż pobłażliwości, co nieuchwytnego niemal rozbawienia.
— Dzień dobry panu doktorowi. Dzień dobry panu kapitanowi.
Żelechowski skinął jej głową, a później uśmiechnął się raz jeszcze. Był najwyraźniej bardzo zadowolonym z życia młodym człowiekiem.
— Rzeczywiście pięknie wyczyszczone. Zawsze miałem kłopoty z czyszczeniem broni w szkole oficerskiej. Szkoda, że pani tam nie było.
Skłonił się i zawrócił ku morzu. Przez chwilę patrzyli za nim oboje. Był atletycznie zbudowany, może nieco zbyt krępy. Ale poruszał się lekko,
— Może zrobić śniadanie? — powiedziała Weronika. — Przyniosłam świeże pieczywo, bo tak sobie pomyślałam, że lepiej będzie, chociaż pani mówiła, żeby później przyjść.
— Miała pani rację. Ślicznie dziękujemy. — Mroczek skinął głową, a potem położył dłoń na ramieniu żony.
Weszli na górę. Mroczek spojrzał na zegarek.
— Już po dziewiątej. Za dwie i pół godziny pogrzeb, Musimy najpierw zajrzeć do miasteczka. Mają tutaj chyba jakąś kwiaciarnię? Inaczej będzie fatalnie: żadnych kwiatów od rodziny. W takiej malej dziurze wszyscy zwracają uwagę na te rzeczy.
Jego żona nie odpowiedziała, pochylona nad otwartą walizką. Tadeusz wziął ręcznik i wycierając głowę podszedł do okna. Zobaczył ciemno opaloną postać męską wchodzącą na szczyt wydmy i skręcającą w lewo. Postać schodziła ku morzu. Przez chwilę jeszcze dostrzegał ją. Później zniknęła za piaszczystym, pokrytym rzadkimi krzewami grzbietem.
— Ciekaw jestem, o co mu chodziło? Powiedział przecież, że zaraz zaczyna urzędowanie — mruknął młody lekarz. — Czy łażenie w kąpielówkach naokoło naszego domu uważa także za czynność służbową?
Urwał. Halina wyprostowała się, trzymając w ręce ciemną, prostą sukienkę.
— Chyba mogę w tym pójść na cmentarz? — Nie czekając jego odpowiedzi, dodała: — Zastanawiasz się, czy on rzeczywiście tak lubi poranną kąpiel w tej okolicy, że
przeciąga ją do czasu, kiedy powinien usiąść za biurkiem, czy też był tu dzisiaj z jakiegoś innego powodu? Pływa doskonale, ale trzeba przyznać, że miejsce, które sobie wybrał, jest dosyć dalekie od miasteczka, a bliskie… nas.
— Ale dlaczego? Wzruszyła ramionami.
— Musiałbyś go o to zapytać. Ja ci na pewno nie odpowiem. Jedno tylko mogę powiedzieć: że żałuję…
Ona także urwała.
— Czego żałujesz? — Mroczek odwrócił się od okna i podszedł ku żonie.
— Żałuję, że nie zadzwoniliśmy do niego wczoraj. Wygląda na bardzo przyzwoitego człowieka. Myślę, że gdybyśmy zwierzyli mu się ze wszystkiego, mielibyśmy spokój i od razu inaczej by się wszystko potoczyło. — Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. — Tadek, co wyście mówili o tej łodzi? Dlaczego mu się to wydawało takie dziwne? I tobie też? Czy… czy ty coś myślisz?
— Zawsze człowiek coś myśli… — znowu podszedł do okna. — Nie rozumiem — powiedział na pół do siebie — czego ten człowiek tu chciał teraz? Udawał, że nic go nie obchodzi, ale rozglądał się. Zauważyłaś? I znalazł się akurat pod ręką, kiedy łódź zaczęła tonąć? Czy to też zbieg okoliczności? Same zbiegi okoliczności.
— Ale ten szkielet jest prawdziwy — powiedziała odkładając suknię na łóżko i podchodząc do męża, który nadal stał przy framudze okna, wpatrzony w daleki, chłodno niebieski widnokrąg morski. — Może on o nim coś wie?
— Cicho… — położył palec na ustach, a potem wskazał nim podłogę. — Ona tam jest. Może usłyszeć… — zniżył głos do szeptu. — Błagam cię, nie rozmawiajmy o tym nieboszczyku, kiedy jest najmniejsza szansa, że ktoś może usłyszeć. Muszę się zastanowić, Halinko. Może… może masz słuszność?… Ale na razie musimy iść na pogrzeb. Potem się zastanowimy. Gdybym tylko wiedział, czego on naprawdę szukał na plaży tak wcześnie? I był na lodzi po śmierci stryja: słyszałaś przecież, sam to powiedział. Chodził tu, pytał łudzi, rozmawiał z panem Goldsteinem i z Weronką, i z innymi sąsiadami na pewno. Nic o tym nie wiedzieliśmy. Ale oczywiście nie opowiedzieli nam tego, bo uważali, że to nieważne. Milicja zawsze musi sporządzić protokół, kiedy ktoś zginie tragicznie. To zrozumiałe. Tylko dlaczego w takim razie ten kapitan interesuje się tym nadal?
— Skąd wiesz, że się interesuje? To naprawdę mógł być zbieg okoliczności, że znalazł się tu rano. Jest taki opalony, że na pewno ciągle siedzi na plaży. I pływa doskonale, prawda? Więc to, że był akurat niedaleko, kiedy wypływaliśmy, nie dziwi mnie. Jeżeli chce sobie codziennie popływać, musi to robić przed rozpoczęciem służby. Trudno, żeby chodził się kąpać w czasie zajęć.
— Na pewno…
Pomimo tych słów Tadeusz wydawał się nieprzekonany.
— Głowę bym dała za to, że za parę minut zasiądzie u siebie za biurkiem — powiedziała Halina — i zupełnie zapomni, że widział nas kiedykolwiek.
Ale było to przewidywanie bardzo ryzykowne i gdyby miało zamienić się w rzeczywistość, jej jasna główka stoczyłaby się natychmiast z ramion, gdyż kapitan Żelechowski myślał w tej chwili o nich obojgu i nie zapowiadało się wcale, że gotów jest zapomnieć w nawale pracy o' parze przybyszów z Warszawy. Zszedł zboczem wydmy nad brzeg morza i zatrzymał się, czując na stopach łagodny, chłodny dotyk nadbiegającego języka fali, która cofnęła się i za chwilę powróciła.
Żelechowski odwrócił się. Pośród krzewów na szczycie wydmy, w odległości kilkuset kroków dostrzegł błysk niklowanej kierownicy swego motocykla, ukrytego starannie, gdyż właściciel był przekonany, że nic tak nie niszczy emalii jak promienie słońca. Obok powinien był leżeć mundur, a na nim służbowy pistolet w kaburze. Komendant nie uważał tego za lekkomyślność, chociaż na pewno pozostawianie broni w miejscu dostępnym dla każdego stanowiło wyraźne przekroczenie regulaminu służby. Ale choć do miejsca tego istniał dostęp łatwy, było tu zawsze absolutnie pusto rankiem. Zresztą trudno w mundurze i z pistoletem u pasa wchodzić do wody.
Odwrócił się i zrobił kilka kroków w tamtym kierunku, ale jak gdyby zatrzymany jakąś naglą myślą, znowu przystanął i rozejrzał się. Potem szybko wszedł do wody i zaczął płynąć wzdłuż wybrzeża w kierunku ostrogi skalnej. Od czasu do czasu spoglądał na brzeg. Ale na grzbiecie wydmy nie widać było żywego ducha, a osłaniała go ona od domów po drugiej stronie grzbietu i od oczu ludzi, którzy mogli znajdować się w tej chwili w ogrodach.
Zbliżywszy się do przystani, dal nurka i wypłynął tuż przed skrajnym palem pomostu. Przez chwilę, zanurzony po szyję, odpoczywał otoczywszy pod wodą pal ramieniem. Później odruchowo przesunął palcami drugiej dłoni po jego powierzchni. Pal był gładki, śliski, pokryty wodorostami. Trudno było przypuszczać, żeby którykolwiek z tych pali miał jakąś ostrą chropowatość czy występ, który mógłby… Ale przecież w nocy była burza. Coś się mogło odłupać. Przystań była stara, jakiś kawałek drzewa mógł…"
Nie zastanawiając się więcej, dał nura po raz drugi. Powierzchnia wody zamknęła się nad nim. Przez chwilę trwał nieruchomo, trzymając się nadal pala. Słońce docierało tu i cały widok przepełniony był miękkim, zielonkawym światłem, w którym dostrzegł małą, galaretowatą meduzę kołyszącą się tuż przed jego oczyma. Lekkim ruchem dłoni odsunął ją i patrzył przez ułamek sekundy, gdy rozkołysana nagle i wciągnięta w łagodny wir wody odpływała bezwładnie. Potem wynurzył głowę, nabrał głęboko powietrza i znowu się zanurzył. Z dołu widać było krawędzie pomostu i oba rzędy pali. Wszystko wyglądało tak, jak powinno było wyglądać: gładkie, proste, porosłe ciemnozielonymi wodorostami.
Spojrzał w dół. Piasek, a na nim miękkie, przelewające się cienie i załamania. I jego własny cień, ostrzejszy, ale płynny i ruchomy. A to co?
Zbliżył się do dna i sięgnął. Muszla, mała, różowa, bardzo ładna. Wypuścił ją z palców. Opadła powoli. Zaczynało mu brakować powietrza. Chciał się już odbić nogą od dna, kiedy zauważył coś. Siad wędrującego małża?…
Wypłynął jednym silnym ruchem ramion. Odetchnął kilka razy, starając się nie mącić zanadto powierzchni wody, chociaż pomost krył go przed oczyma każdego, kto w tej chwili znajdowałby się na przystani.
Powrócił pod powierzchnię. Gdzie to było? Tam? Nie, tu.
Opadł na dno i niemal leżąc wyciągnął rękę.
Była to nylonowa, zupełnie przezroczysta linka i gdyby nie załamanie światła i cień, który rzucała na piasek, j nie dostrzegłby jej nigdy. Cofnął się, nie wypuszczając linki z dłoni. Niknęła za jednym z pali. Odwrócił się i wypłynął pod pomost.
Linka uwiązana była do pala. Szarpnął. Trzymała mocno. Znowu zaczęło brakować powietrza. Wypłynął miękko, nie wypuszczając linki z dłoni i znów powrócił pod wodę. Linka prowadziła w kierunku morza. Płynął wzdłuż niej powoli, podtrzymując ją palcem nad dnem. dziesięć metrów… może dwanaście…
Nagle skończyła się. Coś trąciło go w palce. Zaczął szukać na dnie. Odnalazł linkę i u jej końca jakiś przedmiot. Trzymając go w palcach zawrócił i ciągnąc za sobą linkę dopłynął do przystani. Potem wynurzył się, rozejrzał i widząc, że nikogo nie ma, uniósł dłoń nad powierzchnię i przyjrzał się przedmiotowi. Był to szeroki, zakończony zatyczką, przez którą przewleczona była linka, korek od dużego termosu.
Żelechowski ostrożnie odwiązał linkę, wsunął z trudem korek za skraj swych obcisłych spodenek kąpielowych i płynąc krytą żabką zaczął oddalać się od przystani, trzymając się przez cały czas kilkanaście metrów od linii brzegu. Woda była tu płytka i mógłby iść, gdyby chciał, zanurzony po piersi, ale płynął tak długo, póki odległość pomiędzy nim a przystanią nie stała się dostatecznie duża. Wtedy skierował się ku brzegowi i wyszedł na ląd. Ruszył spokojnie w stronę swego motocykla, wymachując rękami, w których nic nie trzymał i potrząsając głową, żeby szybko osuszyć włosy. Ktokolwiek obserwowałby go teraz, widziałby najwyraźniej, że kapitan Żelechowski nie tylko, że nie niesie niczego, ale w ogóle nie sprawia wrażenia kogoś, kto jest zaaferowany niespodzianym odkryciem.
Szedł pogwizdując cicho, podskakując od czasu do czasu, i poklepując się dłońmi po piersi i po udach. Był już niemal suchy, kiedy znalazł się na grzbiecie wydmy. Włożył koszulę z dystynkcjami, nasunął czapkę na głowę, a później szybko zdjął spodenki i nieznacznym ruchem cisnął je razem z ukrytym w nich korkiem na ziemię. Kiedy ubrany już w spodnie, usiadł, żeby włożyć skarpetki i buty, wsunął nieznacznym ruchem korek do bocznej kieszeni spodni. Nie wiedział dokładnie, dlaczego tak robi. Nikt go tu nie mógł przecież podglądać. Ale kapitan Żelechowski miał ze sobą ciężką polową lornetę i wiedział, jak bardzo wiele szczegółów z wielkiej odległości pozwala ona dostrzec. Nie była to jedyna lorneta na świecie i każdy, kto miałby podobną i zadał sobie trud obserwowania komendanta milicji, mógłby zauważyć ten korek, gdyby przypadkiem pojawił się on w polu widzenia.
A Żelechowski nie chciał dać tej hipotetycznej, nieznanej osobie żadnych dodatkowych szans. Bo choć tego ranka patrząc na tonącą łódź motorową natychmiast pomyślał, że coś niejasnego może kryć się w przypadkowej śmierci sędziego Mroczka, to do chwili znalezienia tego korka nie miał jeszcze żadnych zdecydowanych podejrzeń, najwyżej rosnącą chęć upewnienia się, że wszystko jest w porządku. Teraz wiedział, że tak nie jest. Ale poza jednym — poza bezpośrednią przyczyną, dla której korek ten, uwiązany do nylonowej linki, znalazł się nie opodal przystani — nie rozumiał jeszcze niczego. A i to zresztą należało koniecznie sprawdzić w jak najkrótszym czasie.
Wyprowadzając motocykl spomiędzy niskich jałowców, porastających w tym miejscu grzbiet wydmy, starał się uporządkować wrażenia dzisiejszego ranka. Brakowało faktów. Nawet ten przeklęty korek mógł w końcu okazać się zupełnie niewinny.
Kapitan westchnął. Zapuścił silnik i wąską ścieżką, biegnącą ku wylotowi uliczki wzdłuż siatki ostatniego ogrodzenia, zjechał w dół. Tu mieszkała doktor Jasińska, dyrektor szpitala w Porębie. Nie znosiła sędziego Mroczka, udawała, że go nie dostrzega, nie podawali sobie rąk… Dalej był cłom zmarłego, w którym od wczoraj zamieszkiwali ci młodzi. Sympatyczni, ale było w ich zachowaniu coś nieuchwytnie niejasnego. Znowu żadnych faktów, tylko wrażenie. Wjeżdżając w uliczkę zerknął w stronę domku ukrytego za ścianą ciemnej zieleni. Może znaleźli coś? Na pewno po przyjeździe rozejrzeli się w mieszkaniu sędziego. Mogli odkryć coś, czego nie zakomunikowaliby milicji. Ale co? Ludzie często dla zupełnie błahych przyczyn trzymali nieważne nawet sprawy w tajemnicy przed wszystkimi. A gdyby łódź motorowa zdążyła odpłynąć o kilometr dalej od brzegu? Ten młody lekarz uratowałby się, oczywiście. Pływał znakomicie. Ale ona? Nie pozostawiłby jej przecież. Pewnie jakoś by dopłynęli, gdyby nie opuściły ich siły… W tym wypadku byłyby dwa nowe pogrzeby. Może jeden pogrzeb?…
Obejrzał się, przyspieszając. Przy tej uliczce mieszkali jeszcze inni ludzie: stary Goldstein, dobry, miły człowiek, Żyd, lubiany nawet przez antysemitów, którzy wszędzie się znajdują. Przyjaźnił się z Mroczkiem. Ale on nie miał żadnych podejrzeń i żadnych wątpliwości. Najwyraźniej nie wiedział o swoim jedynym przyjacielu niczego, co by dawało do myślenia. Byli jeszcze sąsiedzi z przeciwnej strony, ci Skorupińscy, ludzie prości i spokojni. Obecnie. On dawniej pił. Była ta sprawa… Stare dzieje.
Komendant dodał gazu. Mijał teraz nowy blok w budowie. Obok rusztowania, ogromny dźwig powoli unosił jakieś brzemię, a wysoko na tle nieba stojący na dachu człowiek wskazywał ruchami ręki, gdzie powinno być ono złożone.
Pierwsze zwarte zabudowania…
Tak, Skorupińscy. Pamiętał tę sprawę. Było to tuż po jego przyjeździe tutaj.. Trzy lata bez zawieszenia: ciężkie uszkodzenie ciała w zamroczeniu alkoholowym. Przewodniczący kompletu sędziowskiego: Stanisław Mroczek. Nie było apelacji, tamten odsiedział wszystko. Teraz sprawował się nienagannie. Pracował właśnie na tej budowie…
Rynek. Żelechowski zahamował, zatrzymał motor przy krawężniku i zeskoczył.
Wewnątrz komendy było duszno i cicho.
— Cześć! Co nowego?
— Nic, szefie… — sierżant Pacuła rozłożył ręce, jak gdyby przepraszając za to, że ani tej nocy, ani tego ranka nikt z obywateli nie wszedł w konflikt z prawem. — Spokojnie.
— No to chwała Bogu. Zaraz wyjadę jeszcze na pół godziny, a potem wrócę i znowu wyjadę. Jakby ktoś dzwonił… — zerknął na zegarek — będę przed jedenastą…
Pacuła skinął głową i znowu usiadł za stołem. Wziął pióro i zaczął coś przepisywać mozolnie.
Komendant pchnął oszklone, ale równocześnie okratowane wąskie drzwi i wszedł do swego pokoju. Otworzył stojącą obok biurka szafę i wyjął z niej małą, skórzaną walizeczkę. Zajrzał do środka. W porządku. Z walizeczką w ręku wyszedł, skinął dłonią sierżantowi i po chwili znalazł się na chodniku. Przymocował walizeczkę do tylnego siedzenia motocykla i ruszył. Kątem oka dostrzegł żałobne obwieszczenie obok drzwi sądu. Dzisiaj pogrzeb.
Skręcił w małą uliczkę, potem ku szosie i znalazł się po przeciwnej stronie miasteczka, wymijając mały port rybacki, w którym widok dwóch masztów, wyraźnych z daleka na tle widnokręgu, zwiastował powrót kutrów z połowu. Żelechowski pomyślał o wędzonym węgorzu i poczuł głód.
Nic nie jadłem dzisiaj… — uświadomił sobie z lekkim zdziwieniem. Mieszkał samotnie i zwykłe jadał śniadanie w barze mlecznym. Dziś wypił tylko filiżankę kawy w domu zaraz po obudzeniu. — Muszę zjeść coś, jak tylko to załatwię.
Zjechał z szosy szeroką, wysadzaną starymi brzozami aleją, prowadzącą ku wielkiej, otwartej na oścież, okratowanej bramie, za którą pośród drzew błyskały białe i ciemne krzyże, postaci kamiennych aniołów i płyty nagrobków. Cmentarz.
Pozostawił motocykl przed bramą i trzymając w ręce walizeczkę ruszył główną alejką ku niewielkiemu, ozdobionemu pozieleniałym, miedzianym krzyżem budynkowi kaplicy cmentarnej.
Naokół nie było nikogo. Jakaś staruszka w czerni wynurzyła się z bocznej dróżki i obrzuciła go obojętnym spojrzeniem. Szła ze złożonymi rękami, szepcząc modlitwę. Wyminął ją i po trzech kamiennych stopniach wszedł do kaplicy. Drzwi były zamknięte, ale ustąpiły z lekkim skrzypieniem. Obejrzał się. Nikogo. Wszedł.
Ogarnęły go nieruchome, smutne wonie świec, kwiatów i wilgoci, które pomieszane razem tworzą ów jedyny w swoim rodzaju zapach cmentarny, przywodzący na myśl śmierć, czerń, ciszę i opuszczenie. Zdjął czapkę i położył ją na pierwszej z brzegu ławce. Usiadł w sąsiedniej ławce i szybko otworzył walizeczkę. W kaplicy panował półmrok, rozjaśniony tylko nikłym blaskiem lampki przed ołtarzem i światłem czterech elektrycznych świec stojących w rogach katafalku. Kapitan podszedł. Trumna była zamknięta. Wyciągnął rękę. Wieko poddało się. Odetchnął z ulgą. Zajrzał.
Sędzia Mroczek, ubrany w togę i mając na piersi łańcuch, będący odznaką jego urzędu, leżał z zamkniętymi oczyma i rękoma złożonymi na piersi.
Gdyby ktokolwiek obserwował tę scenę, dostrzegłby ze zdumieniem, że Żelechowski ujął jedną z dłoni zmarłego. Ale nie było to ostatnie pożegnanie dwu dawnych przyjaciół. Nie byli przyjaciółmi, chociaż komendant żywił szczery szacunek dla zmarłego przedstawiciela sprawiedliwości.
Szybko przycisnął do poduszek nieruchomych palców zmarłego małą gąbkę, po której pozostały na nich ciemne ślady. Teraz tylko raz… dwa… trzy… cztery… pięć…
Na twardym kartoniku pozostały wyraźne odciski palców. Obszedł trumnę i ponowił całą operację z tą samą dokładnością, ale starając się działać jak najszybciej. Położył swoje przybory u stóp katafalku, wyjął z kieszeni chustkę i otarł nią pałce sędziego. Pozostały ciemne smugi.
Zabierze je ze sobą… — przemknęła mu przez głowę nagła, oderwana myśl.
Starając się nie robić najmniejszego szelestu, nasunął na powrót wieko i cofnął się ku ławkom. Włożył ostrożnie oba kartoniki i gąbkę do walizeczki, zamknął ją i odetchnął z ulgą. Udało się. Bo chociaż działał w imieniu prawa i mógł przecież dla celów służbowych zrobić to, co zrobił przed chwilą, nie kryjąc się przed nikim, to po pierwsze nie chciał, by ktokolwiek w Porębie Morskiej zaczął zastanawiać się, czemu odciski palców zmarłego sędziego stały się potrzebne milicji, a po drugie: nie wiedział sam dobrze, do czego są mu one potrzebne.
Zamknął walizeczkę, otarł odruchowo czoło tą samą chusteczką, którą uprzednio otarł palce zmarłego, wziął czapkę i wyszedł z kaplicy. Oczywiście mógł nie robić tego, mógł pójść do sądu i tam postarać się o te odciski. Na pewno wszędzie jeszcze były ślady rąk sędziego: w szufladach biurka, na teczkach wypełnionych aktami spraw powiatowych. Ale nie byłyby to świeże, dokładne odciski. A kapitan Żelechowski wiedział, że stoi w obliczu sprawy, która dopiero się rozpoczynała. Nie wiedział oczywiście o tym, że w ścianie gabinetu sędziego Mroczka spoczywa szkielet uśmiechający się w ciemności złotymi zębami i trzymający w kościanych palcach zeschnięte kwiaty. Tego nie mógł nawet przypuszczać. Albowiem oficer milicji, nawet posiadający wielką wyobraźnię, nie może żyć w sferze absurdalnych, obłąkanych wizji.
Wrócił do komendy wcześniej, niż przypuszczał.
— Gdzie jest ten raport o śmierci sędziego Mroczka? — zapytał niemal obojętnym głosem sierżanta Pacułę. — Przysłali ze szpitala zaświadczenie o przyczynach zgonu?
— Jeszcze nie… — sierżant wstał ciężko i podszedł do jednej z szaf. — Biurokracja… Za tydzień przyślą albo później. A co, potrzebne wam, szefie?
— E, nie. Pytam tylko dla porządku.
Przecież zawsze tak jest. — Pacuła wzruszył ramionami. — Chyba żeby sekcja wykazała, że coś jest nie w porządku. A co tu mogła wykazać? Utopił się biedaczyna i koniec. Pogrzeb o dwunastej. Idzie szef?
— Wypada, żebym był.
— Powinszować. W galowym mundurze, w taki upał.
— Służba nie drużba… — powiedział sentencjonalnie Żelechowski. — Idę teraz do domu przebrać się. Jakby było coś bardzo ważnego, dzwońcie.
Sierżant uniósł głowę.
— A co tu u nas może być bardzo ważnego, szefie? To nie to… — stuknął palcem w grzbiet leżącej na stole książki, której barwna okładka ukazywała przerażoną twarz dziewczęcą i cień niewidzialnej dłoni trzymającej uniesiony nóż. — Zbrodnia doskonała, zdaje się? Jeszcze nie skończyłem, ale ni rusz nie mogę się domyślić, który z nich zabił: ten lord czy lokaj, czy może ten doktor?
— Zatruwacie duszę tragediami imperialistycznych wyższych sfer… i to w godzinach służbowych. — Żelechowski westchnął i podszedł do stołu. — Pożyczcie mi później, kiedy skończycie.
— A wasza antyimperialistyczna dusza, szefie? — Pacuła rozłożył ręce z przerażeniem.
— Poza godzinami służbowymi deprawuje się z przyjemnością. Cześć!
— Cześć, szefie!
Kapitan pchnął drzwi i ogarnęła go fala upału. Zbliżało się południe.
Ziemia, która przed chwilą jeszcze opadała z głuchym dudnieniem na trumnę, sypała się teraz cicho i sięgnęła krawędzi dołu. Wszyscy stali nieruchomo i Halina słyszała ciche oddechy tłumu zebranego wokół otwartej mogiły. Czekali. Kopczyk rósł. Wreszcie dwaj stojący z boku i wsparci na łopatach grabarze zbliżyli się do dwu pozostałych, którzy sypali ziemię. Szybko, z wprawą, jaką daje nieskończone powtarzanie tych samych czynności, uklepali podłużny, prostokątny wzgórek. W końcu jeden z nich cofnął się pod drzewo, otarł pot z czoła, wziął wspartą o pień tabliczkę na kiju i zatknął ją w głowach świeżego grobu. "Stanisław Mroczek"…
Stary notariusz powolnym ruchem sięgnął do kieszeni wytartego już nieco czarnego ubrania, wyjął chustkę i przyłożył ją do oczu. Tuż za nim stała Weronika, ubrana w czarną, pozbawioną wszelkich ozdób sukienkę. Nie chlipała. Twarz jej była surowa, nieruchoma, niemal martwa. Tylko oczy biegły za ruchami łopaty grabarzy. Teraz zrobiła dwa kroki ku przodowi, pochyliła się i złożyła pod tabliczką kilka wielkich, czerwonych róż. Potem wyprostowała się i cofnęła w zupełnym milczeniu.
Nasze róże z ogrodu… — pomyślała Halina i zaczerwieniła się. To nagłe uświadomienie sobie praw własności, którego nie mogła powstrzymać, wydało jej się obrzydliwe. Ale przecież nie powinna była tego tak odczuwać. Tadeusz był jedynym spadkobiercą stryja i życie musi zawsze tryumfować nad sprawami śmierci. Zerknęła na męża, który także zbliżył-się i położył wspaniałą wiązankę kwiatów obok skromnego bukietu Weronki.
Jak gdyby na dane hasło ludzie zaczęli się przybliżać, idąc powoli i ustępując sobie miejsca przy grobie. Wieńce: jeden, drugi, trzeci…
Halina odczytała na rozpostartych szarfach:
„Niezapomnianemu koledze — Rada Miejska w Porębie Morskiej", „Sędziemu Stanisławowi Mroczkowi — Pracownicy Sądu Powiatowego". Szarfa trzeciego wieńca zagięła się i widać było tylko:, „…emu przyjacieło…"
Odczuła nagle nieprzepartą chęć, żeby podejść i wyprostować szarfę, chociaż niewiele obchodziły ją te napisy. Zerknęła w bok: dwa poczty sztandarowe: trzej strażacy w złocistych kaskach i odświętnych uniformach, ubrani w białe rękawiczki. I troje dzieci szkolnych: w środku chłopiec, też w białych rękawiczkach, trzymający sztandar, a po obu stronach dwie dziewczyny w białych bluzkach i granatowych spódnicach. Na pewno najlepsze uczennice. Cóż ich obchodziła śmierć tego starszego pana? I tłum nieznajomych twarzy. Ale dwie znajome: to ta kobieta chyba, która mieszka obok. Tadeusz pytał ją o dom stryja, kiedy wjechali po raz pierwszy wczoraj w' tę uliczkę… A to pewnie będzie jej mąż: zwalisty, silny chłop, mający mniej więcej pięćdziesiąt lat, może trochę więcej…
Znowu zwróciła oczy w stronę grobu. Kwiatów było coraz więcej, zakrywały już prawie cały świeżo usypany wzgórek… „Stanisław Mroczek…" Właściwie to dobrze było umierać latem. Zimą nigdy by nie miał tylu kwiatów…
Zwariowałam chyba?… — Pomyślała i niemal wzruszyła ramionami. — Co też człowiekowi przychodzi do głowy w takich chwilach!
Kątem oka zerknęła na męża. Dostrzegła maleńkie kropelki potu na jego czole.
No oczywiście, czarny garnitur i krawat przy takim upale…
Wzrok jej powędrował dalej, w lewo. Ten człowiek, który składał pierwszy wieniec, to chyba burmistrz, to znaczy przewodniczący miejskiej rady narodowej. Ale burmistrz brzmi ładniej… Stare nazwy w ogóle są ładniejsze: burmistrz, rajcy, wojewoda, starosta… A ta kobieta obok burmistrza, która trzymała wieniec z nim razem, to pewnie jakaś radna: ciekawa, inteligentna twarz. I nie stara jeszcze, ale młoda też już nie jest. Widać wyraźnie zmarszczki, tylko że to nie są jeszcze „stare" zmarszczki. Za dziesięć lat w tych miejscach będą już głębokie bruzdy. Wtedy plecy pochylą się też trochę. U kobiet to więcej znaczy. Mężczyzna, nawet kiedy już ma te zmarszczki i siwiejące skronie, może być bardzo interesujący dla kobiet, a my, kobiety, już nie… Ciekawe, kiedy ja będę je miała?…
Wysoka kobieta, stojąca obok burmistrza, rozejrzała się nieznacznie i cofnęła o krok, a później przesunęła pomiędzy ludźmi i zaczęła zmierzać ku alejce. Uroczystość pogrzebowa była zakończona. Część zebranych także zaczęła wycofywać się.
Odpowiadając poważnymi skinieniami głowy na ukłony stojących, wysoka kobieta ruszyła powoli między dwuszeregiem grobów ku bramie cmentarnej.
Notariusz Goldstein otarł raz jeszcze oczy, schował chustkę i rozejrzał się. Potem ruszył za odchodzącą, dostrzegłszy z dała jej plecy. Przyspieszył kroku. Po chwili zrównali się i przez pewien czas szli obok siebie w milczeniu.
Komendant milicji, który stał przez cały czas nieco na uboczu, na pół schowany za pniem starego dębu rosnącego pomiędzy dwoma kamiennymi grobowcami, odprowadzał ich przez chwilę spojrzeniem, potem znów zwrócił oczy na świeżą mogiłę i stojących wokół niej ludzi. Tymczasem Goldstein odezwał się przytłumionym głosem:
— Chciałbym przedstawić pani dyrektor tego młodego lekarza, bratanka sędziego. Jego żona także jest pracownikiem zdrowia, stomatologiem. Oni chcieliby tu zostać, jak myślę, i…
Nie odwracając ku niemu głowy, odpowiedziała. Głos miała niski, głęboki, miękki i oddzielała sylaby dobitnie jak wielka aktorka.
— Oczywiście… — nieuchwytna prawie pauza. — Będę bardzo zadowolona, mogąc poznać pana Mroczka. Wie pan przecież, panie notariuszu, jak bardzo brakuje nam tutaj wykwalifikowanych łudzi, którzy chcieliby się związać na stałe z Porębą.
— Dziękuję bardzo, pani dyrektor. To właśnie chciałbym tylko usłyszeć… to znaczy… — poprawił się szybko — wiedziałem, że nic innego od pani nie usłyszę.
— Ale… — znowu maleńka pauza — może sytuacja w tej chwili, akurat dzisiaj, nie jest najkorzystniejsza do jakichkolwiek rzeczowych rozmów. Jesteśmy na cmentarzu, w chwilę po pogrzebie jego stryja. Myślę, że jeżeli panu doktorowi Mroczkowi będzie zależało na… nas, to sam trafi do naszego szpitala. Nie mamy na pewno nic lepszego do zaproponowania niż Warszawa. Obawiam się nawet, że dla młodych ludzi, przyzwyczajonych do życia w stolicy, pobyt i praca tutaj mogłyby się wydawać trochę… monotonne. Najlepiej będzie, jeżeli sami okażą dobrą wolę. Wtedy będziemy mogli się do tego jak najprzychylniej ustosunkować.
— Pani dyrektor… — Mały notariusz przyspieszył kroku i niemal zaszedł jej drogę, tak że musiała się zatrzymać, nie chcąc zderzyć się z nim. Był o wiele niższy niż
ona. Stał teraz, zadzierając głowę, żeby móc spojrzeć jej w oczy. — Pani dyrektor wie i ja wiem, jak to było. Ale to już tyle lat. I on już leży w grobie, prawda? Ucieszyłem się, kiedy zobaczyłem tu panią dzisiaj. Bałem się, że może pani nie przyjść.
— Jestem radną miejską i przewodniczący prosił nas wszystkich, ażebyśmy…
— Ja rozumiem. Ale pani mogła nie przyjść, gdyby pani nie chciała. A jednak pani przyszła. A dlaczego? Ja wiem, dlaczego…
— Nie chciałabym poruszać tych dawnych, naprawdę już nieistotnych spraw…
Zrobiła ruch, jak gdyby chciała obejść stojącego naprzeciw człowieka. Najwyraźniej uważała rozmowę za skończoną.
— To był mój przyjaciel… — mały notariusz pochylił głowę. — Umarł. Wszyscy jesteśmy śmiertelni. Ja wiem, że pani dyrektor myśli, że on wyrządził pani krzywdę. Ale ja go znałem. On wierzył przez całe życie, do ostatniej chwili, że prawo jest silniejsze niż wszystkie sentymenty człowieka. Nie zrobił wtedy tego, żeby pani zaszkodzić… to znaczy on nie mógł brać pod uwagę, kto jest przedmiotem rozważań sądu. Zawsze mówił mi, że czyn jest ważny, nie nasza opinia o czynie. Zrobił tak, jak zrobił, bo nie umiał inaczej. Ale ja nie o nim chcę mówić. Za długo żyję, żebym nie rozumiał, że takie krzywdy mogą sięgać poza grób. Ja wiem, że pani jest
szlachetną, inteligentną kobietą. To nie komplement. Ja naprawdę tak myślę. I wiem, że jego ostatnim pragnieniem było, żeby ten młody tu zamieszkał. Dlatego bardzo panią dyrektor proszę, żeby… żeby wspomnienie nie sięgnęło aż do człowieka, który z krzywdą pani nie miał nic wspólnego… do jego bratanka.
Mijali ich ludzie, powoli, grupkami, pojedynczo. Wysoka kobieta spojrzała ostro na starego notariusza i otworzyła usta. Ale po sekundzie zamknęła je. Wreszcie powiedziała cicho:
— Nie posądza mnie pan chyba o to? Powiedziałam panu przecież przed chwilą, że brakuje nam tutaj wykwalifikowanych ludzi. Młody, zdolny lekarz byłby dla naszego szpitala na wagę złota, ale niech pan nie wymaga, żebym…
Znowu urwała.
— A dlaczego nie? Wszyscy wiedzą, że pani dyrektor i świętej pamięci Stanisław nie byli… nie żyli w zgodzie.
Każdy przyjmie to tylko jako piękny, ludzki gest z pani strony, jeżeli pani sama z własnej woli…
Zrobił znaczący ruch głową i wskazał oczyma zbliżające się osoby, niewidzialne dla wysokiej kobiety, gdyż stała odwrócona ku nim plecami.
— Ja ich przedstawię pani dyrektor. Pani dyrektor przecież nie odmówi, prawda?
— Oczywiście, że nie. Czy pan sobie zdaje sprawę, panie Goldstein, co pan do mnie mówi?
— Ja bardzo przepraszam. Za nic nie chciałem urazić panią dyrektor. Ale… proszę mi wybaczyć. Mnie to bardzo, bardzo leży na sercu.
Zdawała się go nie słuchać. Ciągnęła dalej.
— Nie dlatego nie chciałam poznać w tej chwili doktora Mroczka i rozmawiać z nim o sprawie jego zatrudnienia tutaj, że stryj jego dopuścił się kiedyś wobec mnie haniebnej niesprawiedliwości, ale dlatego, że…
Nie dokończyła, bo niski notariusz ze zwinnością, która mogłaby się wydawać zdumiewającą przy jego siwych włosach i przygarbionej już nieco postaci, zrobił dwa kroki wymijając ją tak, że zniknął nagle z jej pola widzenia. Mimowolnie obejrzała się.
— Pani dyrektor pozwoli… To są właśnie państwo Mroczkowie, o których mówiliśmy przed chwilą, a to pani doktor Jasińska, dyrektor naszego szpitala powiatowego.
Wytrzymał spokojne spojrzenie doktor Jasińskiej. Było ono zresztą bardzo przelotne i znaczenia jego nikt postronny nie mógłby odgadnąć.
— Bardzo mi miło, że mogę państwa poznać… — powiedziała wyciągając dłoń ku Halinie. — To znaczy byłoby mi bardzo miło, gdyby nie smutne okoliczności, w których państwa dziś widzę. Zechce pan przyjąć wyrazy współczucia, panie doktorze. Stryj pana był… był… —znowu nieuchwytna pauza. Najwyraźniej pani doktor Jasińska nie należała do ludzi wyszkolonych w ukrywaniu swych prawdziwych uczuć — był człowiekiem ogólnie szanowanym i śmierć jego stanowi niewątpliwą stratę, tak, niewątpliwą…
Odetchnęła z wyraźną ulgą.
— Dziękuję bardzo… — bąknął Mroczek, całując jej rękę.
Zapanowała chwila kłopotliwego milczenia.
— Słyszałam od pana Goldsteina, że państwo macie zamiar osiąść tu u nas. Gdyby to była prawda, będzie mi bardzo miło, jeżeli pan, to znaczy państwo, zajrzycie do nas, do szpitala na rozmowę. Warunki, w jakich tu pracujemy, na pewno odbiegają od warszawskich, ale chorzy na całym świecie są podobni, prawda? Poza tym byłaby jeszcze pewna sprawa natury osobistej… — powiedziała nagle, nieco innym tonem — którą wolałabym z panem poruszyć, skoro już poznaliśmy się. Nie myślałam o tym uprzednio, ale, jak powiadają, okoliczności tworzą często decyzje. Jeżeli państwo macie czas — na przykład teraz. Mam tutaj moje auto i…
— Ja też mam tam swój wóz. Ale, oczywiście, bardzo jesteśmy pani wdzięczni za zaproszenie.
Doktor Jasińska skinęła głową.
— W takim razie pojadę pierwsza, a państwo bądźcie łaskawi jechać za mną. Szpital jest tuż za miastem. Do widzenia, panie Goldstein.
Stary człowiek uśmiechnął się z wdzięcznością.
— Do widzenia, pani dyrektor…
Korzystając z tego, że Jasińska odwróciła się, mrugnął porozumiewawczo ku obojgu młodym. Potem bez słowa, powolnym krokiem ruszył na powrót ku miejscu wiecznego spoczynku sędziego Mroczka. Kiedy znalazł się tam, stanął u stóp grobu i przymknął oczy. Trwał tak przez chwilę nieruchomo. Nagle drgnął.
— Ciężko rozstawać się na zawsze ze starym przyjacielem…
— Ciężko… — potwierdził cicho Goldstein. Odwrócił głowę. Kapitan Żelechowski stał obok niego, wpatrując się w tabliczkę z imieniem zmarłego.
— Zdaje się, że panowie nie rozstawaliście się, prawda?
— Mało w każdym razie… — stary notariusz westchnął. — Pracowaliśmy w tym samym domu, mieszkaliśmy przy tej samej ulicy. Obaj byliśmy samotni. Wie pan kapitan, jak to jest… Byliśmy niemal w równym wieku. Był jedynym przyjacielem, jakiego miałem na ziemi. Powiedział pan: „na zawsze". Ale czy na zawsze?… — Umilkł na chwilę, a potem przytaknął głową jakiejś niewypowiedzianej myśli. — I mnie już pozostało nie tak wiele czasu. Spotkam go wkrótce. Chociaż wierzyłem w innego Boga, niż on wierzył… — wskazał oczyma grób, — ale myślę, że po tamtej stronie te rzeczy nie mają większego znaczenia. Tam będzie ważne, czy człowiek żył tak, jak powinien żyć, czy nie. To był piękny charakter. Mało ludzi wiedziało, jak piękny. Najsprawiedliwszy, najbardziej pozbawiony przesądów człowiek, jakiego znałem. A my, Żydzi… — uderzył lekko palcem we własną pierś, prostując się mimowolnie — ucierpieliśmy nieskończenie więcej niż inne ludy dzięki przesądom i niesprawiedliwości.
— To prawda… — Żelechowski uniósł nieznacznie czapkę i otarł pot z czoła. — Na szczęście to wszystko minęło już dawno.
— Ale pamięć rzeczy dobrych i złych żyje o wiele dłużej niż świadkowie wypadków. — Goldstein pochylił się i poprawił wstęgi jakiegoś wieńca. — Jestem jednym 7 niedobitków największej zbrodni w dziejach świata. Ale kiedy umrą ci wszyscy, którzy patrzyli na to własnymi oczyma, pamięć o tym nie zaginie. Jeszcze za tysiąc lat ludzie będą pamiętali, że to się stało, będą pisali o tym i będą myśleli o tym, gdyż zbrodnia ta będzie po wieki wieków największym ostrzeżeniem przed duchem nietolerancji i nierówności.
Zamilkli obaj. Po pewnej chwili Żelechowski zapytał:
— Widywał go pan co dnia, prawda? W ostatnich tygodniach także?
— No tak, oczywiście.
Stary notariusz uniósł ku niemu oczy. Ale kapitan patrzył teraz przed siebie, przyglądając się dwóm niewielkim ptakom, które wesoło kręciły ogonkami, siedząc na sąsiednim krzyżu.
— Oczywiście… — Goldstein zmarszczył brwi. — A czemu pan pyta o to, panie komendancie?
Żelechowski odwrócił spojrzenie od ptaków. Rozłożył ręce.
— Przyszło mi coś do głowy… — powiedział niemal obojętnym tonem. — Zastanawiam się nad tym, czy… — urwał. — Czy nie wydawał się panu przed śmiercią nieco zdenerwowany, powiedzmy? Albo czy nie zauważył pan niczego niezwykłego w jego zachowaniu?
— Nie rozumiem pana…
— Nie chodzi mi o nic szczególnego. Może na przykład powiedział coś, czego w zwykłych okolicznościach nie mówił?
— Nie… — Goldstein po namyśle potrząsnął głową. — Trochę dziwi mnie to, co pan mówi, panie kapitanie. Jakże on mógł mówićcoś niezwykłego albo zachowywać się inaczej niż zwykle, jeżeli nie wiedział, że utonie? Czy pan wierzy w przeczucia? A może źle pana zrozumiałem?
Odwrócili się i ruszyli z wolna alejką.
— Czy wierzę w przeczucia? Powinienem oczywiście odpowiedzieć, że nie. Ale cóż by ze mnie był za oficer milicji, gdybym nie miewał przeczuć? — roześmiał się cicho. — Każdy miewa przecież przeczucia. Albo może nazwijmy to inaczej: każdy odczuwa pewnego rodzaju niepokój, czasem w stosunku do zjawisk, które nie powinny wywoływać żadnego niepokoju, gdyż są pozornie zupełnie proste i łatwe. A jednak coś nas czasem drąży nie daje spokoju, mimo oczywistej bezsensowności takiego uczucia. I gdy tego rodzaju nieumotywowany niepokój okazuje się w pewien sposób proroczy i sprawa przybiera obrót, który uprzednio ukazała nam wyobraźnia, wówczas mówimy, że mieliśmy „przeczucie” Ale nie odpowiedział pan jeszcze na moje pytanie?
— Pana pytanie?
— No tak, pytałem, czy nie zauważył pan niczego niecodziennego w zachowaniu sędziego Mroczka podczas okresu poprzedzającego ten nieszczęśliwy wypadek.
— Jak można na to odpowiedzieć? Był normalny, najnormalniejszy. Może trochę podniecony spodziewanym przyjazdem bratanka. Chciał, żeby ten młody przyjechał tu i został z nim na stałe.
— Słyszałem, że mało się znali?
— Tak. Stanisław pokłócił się kiedyś ze swoim bratem, ojcem tego młodego lekarza. Opowiadał mi o tym. Był przekonany, że tamten źle postąpił w jakiejś sprawie. Nie musiało to chyba być nic nadzwyczajnego, bobym zapamięta!. Ale widocznie nie tylko sędzia, lecz i jego brat miał zacięty charakter. Może to było rodzinne? W każdym razie mało o nim wspominał w ciągu wszystkich tych lat.
— Z tego, co wiem o nim, a wiem niewiele… — Żelechowski zwolnił kroku i zdjął czapkę — to był bardzo twardy człowiek, ten nasz sędzia Mroczek.
Zapewne, zapewne… Ale to nie było tak, że on miał z ł y charakter. On po prostu miał niewzruszone zasady, dotyczące postępowania w życiu. Kto te zasady przekraczał, ten według niego nie był pełnym człowiekiem, a w każdym razie był człowiekiem ułomnym psychicznie. Ale sędzia serce miał dobre. Był pewnie też zdolny do miłości rodzinnej, chociaż nie miał żony ani dzieci. Kiedy jego brat umarł, aten młody ożenił się, pojechał na ich ślub i od tego czasu ciągle mówił, że chciałby ich mieć tu u siebie. Był przekonany, że to będzie znakomite wyjście dla wszystkich zainteresowanych. Widział masę plusów dla swojego bratanka w życiu na Wybrzeżu. Pisał do niego listy. Coraz bardziej absorbowała go ta jedna myśl. Chciał ich ściągnąć za wszelką cenę i szukał bez przerwy dobrych stron życia tutaj, które mógłby im zademonstrować, kiedy przyjadą, żeby się rozejrzeć w perspektywach Poręby. Niedawno przyszedł do mnie i zrobił testament. Pan, panie kapitanie, mógłby to nazwać z jego strony przeczuciem… — uśmiechnął się niemal niedostrzegalnie przy tych słowach — ale ja wiem, że absolutnie nie przewidywał swojej rychłej śmierci i nie dlatego sporządził ostatnią wolę. Po prostu chciał ten testament pokazać młodym, kiedy przyjadą. Skonstruował go tak, żeby pobyt stały w Porębie Morskiej był dla nich jak najbardziej atrakcyjny… Można byłoby powiedzieć, że testament zawierał mimowolny szantaż moralny. Oczywiście nie zdawał sobie z tego sprawy. Był przekonany mówiąc ze mną o tym dokumencie, że wymyślił piękną niespodziankę dla bratanka i jego młodej żony. Chciał im pokazać ten testament od razu po. przyjeździe, aby przekonali się, że jeśli tu zostaną, odziedziczą po nim domek i wszystko, co posiada.
— Jaka była dokładnie treść tego testamentu?
— Nie wiem, czy mówienie o nim już w tej chwili jest zupełnie formalne. Ale sędzia Mroczek nie żądał opieczętowania dokumentu i nie prosił mnie nawet w sposób pośredni o zachowanie dyskrecji. Nie chciał, o ile wiem, robić z tej swojej ostatniej woli żadnej tajemnicy. Zresztą jest już po pogrzebie, a klauzula opiewa, że treść
testamentu ma wejść w życie natychmiast po zakończeniu ceremonii żałobnych. Chcę jutro przekazać go zainteresowanym.
— W takim razie nie ma chyba przeszkód, żebym mógł rzucić okiem na ten papier?
— Myślę, że nie… — powiedział Goldstein po krótkim wahaniu. — Co prawda oni powinni być pierwszymi ludźmi, którzy zapoznają się z jego treścią, ale pan jest osobą urzędową i zupełnie niezainteresowaną osobiście w spadku.
— Niestety… — Żelechowski uśmiechnął się. — Chyba że sędzia Mroczek zapisał całe swoje oszczędności aktualnemu komendantowi milicji w powiecie. Ale obawiam się, że nie przyszło mu to do głowy.
— Ma pan słuszność. Testament nie zawiera tego rodzaju sformułowania — odpowiedział stary notariusz zupełnie serio.
Byli już przy bramie cmentarnej, Żelechowski podszedł do stojącego przy krawężniku motocykla.
— Chciałby się pan zabrać ze mną? — zapytał z powątpiewaniem w głosie.
— Ależ oczywiście! Usiądę za panem. Nie jestem jeszcze taki stary i niedołężny, jak mogą przypuszczać młodzi ludzie w pana wieku, mający łagodną, ukrytą pogardę dla siwych włosów. Proszę tylko nie jechać za prędko, bo mógłby mnie pan zgubić… Czy zabiorę się z panem?! No pewnie! Czy chce pan, żebym biegł za tą piekielną maszyną?
Zbliżył się do motocykla i nagle zastygł z dłonią opartą o siodełko.
— Co? — powiedział Żelechowski uśmiechając się. — Rozmyślił się pan? W takim razie może wpadnę do pana, do biura, za godzinę?
— Nie, nie! To nie to. Jadę z panem… Tylko nagle przypomniałem sobie coś, panie kapitanie.
— Słucham?
Goldstein pokręcił głową i nic nie powiedział.
— Czy myśli pan o moim poprzednim pytaniu?
— Tak… Pytał pan, czy nie zauważyłem czegoś nienormalnego, czegoś niecodziennego — poprawił się szybko — w zachowaniu Stasia… to znaczy sędziego Mroczka.
— Tak, pytałem… — Żelechowski, który właśnie uniósł nogę, żeby kopnąć podpórki motocykla, znieruchomiał w nieco groteskowej pozie.
— Otóż… ale to chyba nie może mieć żadnego znaczenia…
— Niech pan powie. Czasami zupełnie nic nie znaczące rzeczy posiadają znaczenie, chociaż… — urwał. — Cóż to takiego było?
— Och, tylko drobiazg. Jadaliśmy, wie pan, co drugi dzień kolację u niego, a co drugi dzień u mnie. Mamy wspólną, to znaczy, mieliśmy wspólną gosposię i tak się to jakoś utarło przed laty, chcieliśmy po prostu sprawiać jej jak najmniej kłopotu. Nie musiała biegać z domu do domu i przyrządzać tych samych dań dwa razy. Obaj zresztą nie byliśmy specjalnymi smakoszami… Ale nie o tym chcę mówić. Otóż w wigilię jego śmierci nasze wieczorne spotkanie wypadło u niego. Kiedy przyszedłem, uderzył mnie zapach spalenizny. Powiedziałem mu o tym nawet od razu, bo pomyślałem sobie, że może upadł mu gdzieś ogień z papierosa. Odpowiedział, że to z pieca. „Spaliłem dzisiaj ładny kawał mojej przeszłości…" — tak się dosłownie wyraził. — „Stosy niepotrzebnych papierzysk. Nie chciałbym, żeby Tadek… i machnął ręką. Nie dodał ani słowa więcej, a ja oczywiście nie pytałem. Zresztą, jak to w życiu bywa, kiedy tylko uspokoiłem się, że nic w domu się nie tli, przestało mnie to interesować. Tadek to ten bratanek. Jak pan widzi, to wszystko nie ma większego znaczenia. Ale pomyślałem sobie, że może pan pyta o coś podobnego.
— To ciekawe…
— Jak sobie to przypominam, myślę, że chodziło mu tylko o to, że gdyby ten bratanek zamieszkał u niego, mogłyby mu przypadkiem wpaść w oczy jakieś papiery, których może nie powinien był zobaczyć. To chyba było właśnie to. W końcu każdy z nas ma jakieś prywatne sprawy, których nie chce przekazywać innym. Nie muszą to być ani ważne, ani wielkie tajemnice. Zna pan przecież ludzi. Czasem błahostka może stać się największym, najpilniej strzeżonym sekretem.
— A jakie to mogły być papiery? Nie wspominał o tym w ogóle?
— Nie. Nie umiałbym panu powiedzieć o tym ani słowa. Nigdy podczas całej naszej wieloletniej znajomości, a mogę powiedzieć nawet bliskiej zażyłości, nie wspominał mi o żadnej sprawie, którą uważałby za sekretną. Może chodziło o jakąś starą, nieważną historię miłosną?
— Może?… — Żelechowski westchnął, pokręcił bez przekonania głową i uśmiechnął się. — O tym najprawdopodobniej nigdy już nie będziemy wiedzieli. Ale w każdym razie dowiedziałem się od pana dwu rzeczy, panie notariuszu. Jedna z nich to fakt zrobienia testamentu przed niedawnym czasem. Kiedy to było dokładnie?
— Mniej więcej dwa tygodnie temu. Data jest na dokumencie. Tak, to się da łatwo sprawdzić…
— A druga sprawa, panie kapitanie?
— No, druga sprawa to likwidacja tych papierów, co do których sądził, że nie powinny wpaść w ręce krewnych. W końcu, chociaż nikt z ludzi, którzy go znali, nie odebrał wrażenia, że sędzia Mroczek żyje w stanie napięcia psychicznego, to jednak spalił papiery i zrobił testament mniej więcej w tym samym okresie. A jego słowa, dotyczące tego, żeby papiery te nie wpadły w ręce bratanka, też można byłoby rozumieć inaczej…
— Jak, panie kapitanie? — mały notariusz potrząsnął głową. — Niewiele mogę pojąć z toku pańskiego rozumowania, ale jestem pewien, że pan… że pan się po prostu myli, panie komendancie. Stara się pan połączyć kilka przypadkowych, drobnych spraw i wyciągnąć jakiś ogólny wniosek, który… który… — urwał i spojrzał na Żelechowskiego. — Jaki wniosek chce pan wyciągnąć?
— Nie wyciągnąłem jeszcze żadnego wniosku — kapitan znowu potrząsnął głową. — Ale istotne jest dla mnie tylko jedno: czy sędzia Mroczek zginął tragicznie, ale zupełnie przypadkowo, w falach morza, czy też…
— Czy też?… — powtórzył jak echo Goldstein i nagle ożywił się. — Co też pan mówi, panie kapitanie?!
— Czy też… — ciągnął dalej Żelechowski, jak gdyby nie słyszał jego ostatnich słów —…popełnił na przykład samobójstwo?
— Samobójstwo? Stanisław?! Wykluczone, proszę pana! To nie był człowiek, który popełniłby samobójstwo! Zresztą dlaczego, na miłość boską, miałby to zrobić?
— Tego nie wiem? Nie wiem, czy w ogóle je popełnił. Jestem prawie pewien, że wszystko odbyło się tak, jak sądzą wszyscy w miasteczku. — Jednak nie jestem
zupełnie pewien. Ale i to nie jest najważniejsze. Gdyby sędzia Mroczek był, powiedzmy, listonoszem czy nauczycielem i można byłoby przypuszczać, że się zakochał bez wzajemności, zachorował na raka, zapadł na melancholię czy coś podobnego, wtedy przyznam się panu, że nie wtrącałbym się nawet do tej całej sprawy i w ogóle nie zaprzątałbym sobie tym głowy. Ale Mroczek był sędzią, przez którego ręce przechodziły wszystkie ważniejsze wypadki przestępstw na terenie naszego powiatu. Dlatego gdybym twierdził, że śmierć jego nie jest dziełem przypadku, musiałbym przeprowadzić niesłychanie żmudne i dokładne dochodzenie. Mógł być, na przykład, szantażowany…
— Nonsens!
Tak, oczywiście, że to może być zupełny nonsens. Ale nawet najuczciwsi ludzie i najsilniejsze charaktery mają różne zakamarki psychiczne. Mógł się omylić wyrokując. Omyłka ta mogła mieć tragiczne skutki dla kogoś… Mógł mieć chwilę słabości, coś mogło go zmusić do kłamstwa. Nie wiem. Nic nie wiem, na razie. A tam, gdzie się nie zna prawdy, zawsze jest nieograniczona ilość możliwości. W tej chwili jedno jest dla mnie tylko ważne: stwierdzić, czy to był wypadek. Jeśli to był wypadek, mogę ze spokojnym sumieniem przestać myśleć o całej sprawie… — Urwał i spojrzał na Goldsteina. — Oczywiście muszę pana prosić o dyskrecję, panie notariuszu. Zwierzyłem się panu z moich kłopotów, bo sądzę, że jako przyjaciel zmarłego udzieli mi pan pomocy. Pan go znał najlepiej i może jeszcze kilka razy będę pana musiał o coś zapytać i sięgać przy pańskiej pomocy w przeszłość. Nie chciałbym, żeby pana to niepotrzebnie dziwiło. Stądmoja szczerość. Ale nie życzyłbym też sobie, żeby całe miasto wiedziało, co myślę o tej sprawie.
— Ależ oczywiście! Mój zawód, jak pan kapitan wie, oparty jest na dyskrecji. Zresztą za nic nie chciałbym, żeby powstały jakieś niepotrzebne plotki na temat Stasia. Jestem pewien, że przekona się pan o bezpodstawności swoich przypuszczeń. Gdyby był w nich chociaż cień prawdy, to… to on chyba opowiedziałby mi o tym. A gdyby nawet nie powiedział, musiałbym się zorientować, że jest zatroskany. Kiedy zna się człowieka dwadzieścia lat i co dnia się z nim widuje, takie poważne rozterki duchowe nie mogą ujść naszej uwagi. To wykluczone. Na pewno się pan myli.
— Będę ogromnie rad, jeśli pana słowa potwierdzą się. Zresztą, szczerze mówiąc, wierzę, że tak będzie… No, jedźmy!
Notariusz żwawo wgramolił się na tylne siodełko. Motocykl ruszył, oddalając się z coraz większą szybkością od bramy cmentarnej i świeżo usypanego grobu, widocznego na krańcu głównej alejki.
Doktor Jasińska, powiewając połami rozpiętego fartucha, minęła długi, biały korytarz szpitalny i zatrzymała się przed oszklonymi drzwiami zaopatrzonymi dużym napisem:
DYREKTOR
— Proszę bardzo… — Przepuściła przed sobą Halinę.
Mroczek wszedł ostatni i cicho zamknął drzwi za sobą. —Siadajcie państwo.
Przez chwilę milczeli.
— Ślicznie tu jest… — powiedział Tadeusz, chcąc przerwać ciszę. — A poza tym zaskoczyło mnie, że to taki duży szpital. Jakoś inaczej go sobie wyobrażałem.
— Mamy na miejscu wszystkie specjalności. Od lat walczę o to, żeby skończyć z praktyką odsyłania trudniejszych przypadków do województwa. Szpital rejonowy dla obszaru tak wielkiego jak powiat nie powinien, moim zdaniem, spełniać roli tylko ambulatorium i izby porodowej — musi być samowystarczalny… ale nie o tym miałam mówić… Chciałabym tylko jeszcze dodać, że jeżeli decydujecie się państwo tu zostać, będziecie mieli oboje zupełnie znośne warunki pracy. Umiem wojować o sprzęt medyczny i zaopatrzenie. Myślę, że chyba nasze gabinety i sale operacyjne są nie gorzej wyposażone niż w niektórych szpitalach warszawskich. Ale do tego jeszcze na pewno wrócimy… — Uśmiechnęła się po raz pierwszy od chwili, kiedy zobaczyli ją na cmentarnej alejce. Spoważniała natychmiast.
— To, co chcę panu powiedzieć, ma charakter prywatny. Oczywiście 'obecność pana żony nie przeszkadza mi, bo nie mam nic do ukrycia. Tym niemniej jestem, jak mi się wydaje, winna panu pewne wyjaśnienie. Dotyczy ono mojej osoby. Otóż jestem od dwudziestu pięciu lat lekarzem i tylko dwa razy postąpiłam niezgodnie z przepisami regulującymi postępowanie w naszym zawodzie. Podkreślam słowa: „niezgodnie z przepisami", a nie „z etyką lekarską", ponieważ sądzę, że pozostałam jej wierna w obu tych wypadkach. Pierwszy z nich miał miejsce niemal przed dwudziestu laty, a drugi dwa dni temu…
Umilkła i zapaliła papierosa. Ani Halina, ani Tadeusz nie poruszyli się i nie odezwali.
— Oba te wypadki dotyczą mnie i… pańskiego stryja.
— Mojego stryja?
— Tak. Może to potrwa dłuższą chwilę, ale wydaje mi się, że przynajmniej w jednej z tych spraw winna jestem panu wyjaśnienie, a druga jest z nią związana i stała się jej pośrednią przyczyną. Muszę zacząć od początku… od czasów, kiedy przybyliśmy tu wszyscy. Ja przyjechałam jako jedna z pierwszych, wydelegowano mnie tu, byłam bardzo młoda wtedy i ogromnie przejęta swoją funkcją. Teraz nie zdarza się już, żeby dwudziestokilkuletni ludzie otrzymywali pełnomocnictwo do odbudowy, uruchomienia i prowadzenia tak wielkiego ośrodka. Wtedy brak było lekarzy, ważne było jedno: ożywić zamarłe terytorium przy pomocy takich ludzi, jacy byli do dyspozycji, i takich środków, jakie były pod ręką. Pański stryj przybył wkrótce po mnie. Lubiłam go: miał może nieco oschły charakter, ale w tamtych czasach, pełnych bezprawia, improwizacji i chaosu, wydawał mi się zupełnie niecodziennym zjawiskiem. Dzięki takim ludziom jak on można było uwierzyć, że wreszcie zapanuje tu prawdziwy ład i władza prawa…
Umilkła na chwilę, zaciągnęła się głęboko i zgasiła papierosa. Halina, siedząca tuż naprzeciw niej, dostrzegła, że pomimo pozornego spokoju, z jakim Jasińska rozpoczęła swoje opowiadanie, ręka, która uniosła się znad popielniczki, drży wyraźnie.
— Będę się skracała. Personelu szpitalnego o jakich takich kwalifikacjach oczywiście nie było i nie mogłam nawet marzyć, że mi go prędko przyślą. Sama musiałam ściągać tu dziewczęta, które chciały pracować w szpitalu, i urządziłam dla nich kursy, które sama prowadziłam, chociaż nie miałam wiele pojęcia o dydaktyce służby zdrowia. Ale chorzy napływali i trzeba było się nimi zajmować. Pośród tych dziewcząt była jedna, Kaszubka z pochodzenia, naprawdę znakomita dziewczyna, pochodząca z małej, zagubionej gdzieś nad morzem wioski. Była urodzoną pielęgniarką i miała to, co moglibyśmy nazwać wrodzonym talentem w kontaktach z chorymi. Asystowała mi przy operacjach, miała na oku cięższe przypadki, mieszkała u mnie i po pewnym czasie zyskała sobie nie tylko moje zaufanie, ale i przyjaźń. Byłyśmy zresztą niemal w jednym wieku. Miasteczko leżało wtedy jeszcze w gruzach i połowa szpitala nie nadawała się do użytku, więc część pielęgniarek mieszkała w przydzielonym im domku, tym samym zresztą, który zajmuję do tej pory, sąsiadującym z domkiem pańskiego stryja. Któregoś dnia dziewczyna, o której wspomniałam, przyszła do mnie do pokoju i powiedziała, że przyjechała do niej młodsza siostra, która musi mnie widzieć. Mała miała siedemnaście lat i była w piątym miesiącu ciąży. Ukrywała wszystko, póki się dało, a kiedy zrozumiała, że dłużej już ukrywać się nie da, przyjechała do tej starszej. Ta z kolei przyszła do mnie, wierząc, że znajdę jakąś radę. W wiosce, z której obie pochodziły, nieślubne dziecko było dla rodziny hańbą większą niż kradzież albo morderstwo… W tej chwili wicie już się zmieniło. Niektórzy, młodzi szczególnie, nie wiedzą nawet, jak wiele. Ale wtedy to była naprawdę ciężka sprawa dla winowajczyni. Dziewczyna była zresztą na pół oszalała z rozpaczy. Powiedziała mi, że odbierze sobie życie. Próbowałam ją przekonywać. Nie pomagało. To bardzo twardzi ludzie. Zabiłaby się na pewno, kiedy już raz doszła do wniosku, że to jedyne wyjście. Nie chcę pana teraz o tym przekonywać, ale proszę mi uwierzyć. To był inny świat, odległy od obecnego o tysiąc lat, chociaż w rzeczywistości minęło od tego dnia tylko dwudziestolecie. Dlatego wystarczyła mi do powzięcia decyzji ta jedna rozmowa. Obie błagały mnie o przeprowadzenie zabiegu. Oczywiście nie miałam prawa go przeprowadzić, ale jestem ginekologiem i po zbadaniu dziewczyny doszłam do wniosku, że sprawa będzie dosyć prosta. Pacjentka była zdrowa, młoda i wydawało mi się, że nie ma innego wyjścia… Było jednak bardzo późno, piąty miesiąc, jak powiedziałam. Ale miałam niemal osobisty dług wobec jej siostry, a poza tym wiedziałam, że moja odmowa może być tragiczna w skutkach. A tego nigdy bym sobie nie darowała… Znowu urwała.
— Umarła? — zapytał Mroczek.
— Tak. Jako lekarz wie pan lepiej niż inni, że takie rzeczy zdarzają się bez żadnego wiadomego powodu, który można byłoby w jakikolwiek sposób przewidzieć. Zabieg był prosty, ale nie obudziła się z narkozy. Serce nie wytrzymało. Jeżeli mam być szczera, nie rozumiem do tej pory, dlaczego. Tysiące razy analizowałam później w myśli przebieg operacji i nie znalazłam do dziś odpowiedzi. Badałam ją przedtem bardzo dokładnie. Byłam wtedy jeszcze młodym lekarzem, chociaż miałam kierownicze stanowisko, ale brakowało mi odporności na tego rodzaju wypadki. Zresztą umarła mi pacjentka podczas zabiegu, którego nie wolno mi było dokonać… Pański stryj przeprowadził się właśnie wówczas na naszą uliczkę i stał się moim sąsiadem. Jako osiedleńcy na Ziemiach Odzyskanych mieliśmy prawo do wykupu na raty
ziemi i budynków mieszkalnych. Miasteczko było niemal puste przez dwa lata po wyzwoleniu. W rynku stały na pół rozwalone domy, w których gnieździły się nietoperze. Nie było ani materiałów, ani ludzi do przeprowadzenia remontów. Dlatego fakt sprowadzania się pojedynczych osób, zajmujących kierownicze stanowiska, do domków jednorodzinnych wyglądał tu inaczej niż w centralnej części kraju. Mimo to pański stryj został niemal siłą zmuszony przez radę miejską do zajęcia ostatniego wolnego domku w rok czy dwa po innych. Był to domek w najgorszym stanie 1 remontował go niemal własnym przemysłem. Ponieważ byłam jednym z jego najbliższych sąsiadów, zaprzyjaźniliśmy się…
— Przepraszam bardzo panią dyrektor… — powiedział Mroczek. — Mój stryj sprowadził się na ulicę Piastowską
dopiero pod koniec czterdziestego siódmego roku?
Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, zagłębiona we własnych myślach.
— Co? Wiosną czterdziestego siódmego, o ile pamiętam. Pomagałam mu w pieleniu ogrodu. To była na pewno wiosna… Ale wróćmy do tematu. Przyszłam ze szpitala zupełnie złamana tego dnia. W kostnicy leżała młodziuteńka, umarła dziewczyna, która zaufała mi, a obok niej klęczała jej siostra, jedna z moich pielęgniarek, która w każdej chwili mogła oskarżyć mnie o spowodowanie śmierci pacjentki, chociaż była obecna przy zabiegu i równie dobrze jak ja wiedziała, że nastąpiło to wbrew wszelkim możliwym przewidywaniom sztuki lekarskiej. Musiałam coś zrobić. Poszłam do pańskiego stryja. Był tu sędzią i moim przyjacielem, jak mi się wydawało. Wysłuchał mnie, a potem zmusił do zameldowania o tym prokuratorowi i sam mi wymierzył karę trzech lat więzienia z zawieszeniem. Wymierzył mi tę karę, chociaż był dokładnie poinformowany o przebiegu sprawy. Oczywiście apelowałam do wyższej instancji i zostałam w końcu uniewinniona przez Sąd Najwyższy. Być może stryj pański postąpił zgodnie z literą! prawa skazując mnie, ale wydaje mi się do dziś, że duch prawa, rządzący sprawami ludzkimi, był po mojej stronie. Zresztą Sąd Najwyższy także wyszedł z tego założenia… Oczywiście od dnia wyroku do śmierci pańskiego stryja nie zetknęliśmy się już nigdy z bliska i nie zamieniliśmy prywatnie ani jednego słowa… Najprawdopodobniej uważał mnie on za swego wroga, a ja jego uważałam za mego wroga. Sprawa stała się wówczas głośna i chociaż siostra zmarłej pracuje w naszym szpitalu po dziś-dzień, a ludzie w końcu zapominają, miałam z tego powodu wiele kłopotów. Na prowincji zachować autorytet można tylko wówczas, kiedy nikt nic nie może o nas powiedzieć… Na szczęście stryj pański uważany był za człowieka nieco nieużytego i zbytniego formalistę. Chociaż szanowano go, nie miał wielu prawdziwych przyjaciół i sądzę, że opinia ludzka była od pierwszej chwili po mojej stronie. Poza tym — chociaż mogę teraz powiedzieć szczerze, że były chwile, kiedy nienawidziłam go — zawsze miałam przekonanie, że był uczciwym człowiekiem… I oto dwa dni temu znowu spotkałam go po latach z bliska… — zawiesiła głos na ułamek sekundy. — Leżał w kostnicy naszego szpitala i poproszono mnie o przeprowadzenie sekcji zwłok. Przeprowadziłam ją, oczywiście. Wydawało mi się, że to tylko formalność. Wiedziałam przecież, że stryj pana utonął podczas swego codziennego kwadransa w morzu. Od lat widywałam go przez okno. Albo wypływał motorówką, gdy fala była zbyt wysoka i oddalał się kilkaset metrów od brzegu, a potem zawracał, wycierał się ręcznikiem i odchodził do domu na śniadanie. Może to okropne, co powiem, ale nieraz życzyłam mu, żeby nie wrócił z morza! — Odetchnęła głęboko. — Tak więc dokonałam sekcji… Stryj pański utonął, to prawda… ale w żołądku jego znalazłam ślady narkotyku wypitego, jak jestem niemal pewna, z poranną szklanką surowego mleka… Utonięcie było upozorowane. Stryj pański odebrał sobie życie, ale będąc człowiekiem, który zawsze chciał dawać przykład innym, ukrył to przed ludźmi tak, żeby cała sprawa wyglądała jak tragiczny wypadek… Postanowiłam więc spełnić ostatnią jego wolę. Po namyśle doszłam jednak do wniosku, że panu powinnam powiedzieć prawdę.
Umilkła.
Mroczek i jego żona także milczeli przez chwilę. Młody lekarz powiedział wreszcie cicho.
— Pani dyrektor powiedziała przed paroma minutami, że dwukrotnie postąpiła sprzecznie z przepisami kodeksu
postępowania lekarza. Czy pani naprawdę, nawet w największej tajemnicy, nie poinformowała nikogo o wyniku
sekcji?
Skinęła potwierdzająco głową.
— Powinnam, oczywiście, przekazać tego rodzaju wypadek prokuratorowi, ale nasz prokurator powiatowy to młody człowiek, jest na urlopie, gdzieś na Podhalu, na wczasach wędrownych. Musieliby go szukać przez radio.
— A milicja?
Wiedziałam, że ma pan przyjechać lada chwila. Nie byłam zdecydowana, czy powiem panu o tym, być może nawet początkowo nie chciałam mówić, ale sądzę, że dobrze zrobiłam. Widzi pan, to nie Warszawa: samobójstwo sędziego rozkołysałoby morze plotek i domysłów. Cokolwiek mogłabym powiedzieć osobiście o postępowaniu pańskiego stryja wobec mnie, był on uważany za godny naśladowania wzór prawości i bezstronności. A ja bardzo kocham to miasteczko i jestem dumna z… z nas wszystkich, którzy odbudowaliśmy je i zagospodarowaliśmy. Nie wiem, dlaczego pański stryj odebrał sobie życie, ale bez względu na przyczyny tego kroku, jestem pewna, że wszyscy, cała rada miejska i wszyscy odpowiedzialni obywatele nie chcieliby skandalu i dochodzeń. Tania sensacja nie pomogłaby zmarłemu, a tylko zaszkodziłaby jego pamięci.
— A czy nie wzięła pani pod uwagę innej alternatywy?
— Innej alternatywy? — uniosła brwi. — Nie rozumiem pana? Jaka może być inna alternatywa? Chyba nie wątpi pan, że przeprowadziłam sekcję uczciwie? Mogę powiedzieć, że dbam o dobre imię pańskiego stryja bardziej niż… niż mogłabym… niż może nawet powinnam!
— Zapewne. Ale nie wzięła pani pod uwagę jednego…
— Czego mianowicie?
— Tego, że stryj mógł nie popełnić samobójstwa.
— W takim razie nie znalazłabym narkotyku w jego żołądku. A mogę zaręczyć panu, że…
— Istnieje inna możliwość, dzięki której narkotyk mógł zostać wprowadzony: mianowicie bez wiedzy mojego stryja.
— Co? — powiedziała doktor Jasińska. I Halina dostrzegła, że starsza kobieta zbladła nagle. — Jak to?
— Oczywiście nie twierdzę, że tak było. Mój stryj mógł popełnić samobójstwo. Niewiele wiem o jego życiu, widziałem go zaledwie kilka razy i nie mówiłem z nim nigdy o jego intymnych sprawach. Ale w końcu, jeżeli ginie człowiek i sekcja świadczy o tym, że stracił dzięki narkotykowi możność uratowania się, możemy przypuścić, że ktoś mu się w ten sposób przysłużył.
Przez chwilę wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma, w których pojawił się nagły błysk zrozumienia, a potem wyraz tak szczerego przerażenia, że Mroczek dodał szybko:
— Oczywiście nie powiedziała mi jeszcze pani doktor, jaki to był narkotyk i czy istniała możliwość przypadkowego zjedzenia takiej jego dawki, która mogłaby pozbawić płynącego człowieka możliwości powrotu do brzegu, gdyby substancja ta zaczęła działać w organizmie już po jego wypłynięciu. A musimy przyjąć, że tak było. Gdyby stryj mój zażył ten narkotyk przypadkowo, wówczas nie wszedłby oczywiście do wody, jeśliby zaczął odczuwać skutki jego działania jeszcze na brzegu. Co to było?
Zaraz pokażę panu kartkę z przeprowadzonej analizy zawartości żołądka. Według mnie była to mieszanina silnych środków przeciwbólowych w dość dużej ilości, sproszkowanych i podanych w mleku jako zawiesina. Smak byłby tylko minimalnie inny niż zwykle, a działanie rozpoczęłoby się w mniej więcej kwadrans po zażyciu. Skutki: osłabienie działalności serca, ogólna senność i spadek żywotności. W zwykłych — warunkach, na lądzie, mogłaby ta dawka nie być śmiertelna, ale sprowadziłaby co najmniej ciężkie, długotrwałe omdlenie senne z ograniczeniem wydolności narządów krążenia. W wodzie, przy znacznym wysiłku fizycznym, skutki dla człowieka w tym wieku musiały okazać się tragiczne, tym bardziej że stryj pana odpływał dość daleko od brzegu i musiał zużywać dużą ilość energii i czasu na powrót…
— Rozumiem. — Mroczek skinął głową.
— Dlatego natychmiast pomyślałam o samobójstwie. Trudno przypuścić, żeby taka ilość narkotyków mogła dostać się do jego porannej szklanki mleka przypadkiem i to w dodatku w stanie sproszkowanym. A równie niemożliwe wydaje mi się, żeby mógł to zrobić ktoś z zewnątrz. Gdyby ktoś chciał go otruć, zastosowałby truciznę, a nie środki, które tylko przy absolutnie korzystnym zbiegu okoliczności i przy tak wąskim marginesie czasu mogły okazać się skuteczne dla zrealizowania planu mordercy. To by zakrawało niemal na cud. Stryj pański musiałby wypić to mleko o ściśle określonej godzinie i potem wejść do wody po ściśle określonym okresie czasu, zanim poczułby działanie narkotyku, a w dodatku musiałby przebywać w w7odzie także dostatecznie długo i daleko od brzegu, żeby rzecz się udała. Przecież osłabienie tego rodzaju nie nadchodzi gwałtownie, ale rośnie z minuty na minutę…
— Mój stryj był człowiekiem, jak mi tu opowiadają, o bardzo systematycznym trybie życia…
— Tak, to prawda… — Znowu Halinie wydało się, że w oczach tamtej dostrzegła nagły lęk. — Ale mleko?! Przecież trudno przypuścić, żeby ktoś mógł mu przy śniadaniu nasypać tyle proszku do mleka i wymieszać ten proszek tak dokładnie, aby nie pozostawił śladów, grudek i osadu, który zwrócić by mógł uwagę pijącego? Kto miał dostęp do tego mleka? Tylko mleczarz w końcu i ta Weronka, którą trudno posądzić o to, żeby… Nawet gdyby miała dla nieznanych nam przyczyn chcieć ni stąd, ni zowąd zabić pańskiego stryja, jak mogła wykonać tak precyzyjny plan, wymagający wiedzy o mechanizmie działania organizmu ludzkiego? A prócz niej kto?
— O ile zdążyłem zauważyć, wszyscy mają dostęp do mleka, które stoi w butelce na ganku… — Mroczek nadal mówił bardzo spokojnie i jak gdyby zdradzając tylko marginalne zainteresowanie tą kwestią. — To przecież tylko kwestia czasu. Można by także, jeśli chciałoby się naprawdę kogoś zabić, przygotować butelkę mleka i z a m i e n i ć ją. Mleczarz przynosi czyste mleko, odchodzi, a my zamieniamy naczynia. Proste. W końcu butelki z mlekiem niczym się nie różnią od siebie.
— Nie pomyślałam o tym… Ale to… to przecież absurd! Kto mógłby chcieć go zabić? To wykluczone. Hipoteza zupełnie bez sensu, zupełnie…
— Nie wiem. Sama pani powiedziała, że to był twardy i nieprzejednany człowiek, który rygorystyczne poczucie sprawiedliwości stawiał ponad wszystko… — uniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. — Bywały przecież chwile, kiedy pani sama życzyła mu, żeby nigdy nie powrócił z morza. Powiedziała tak pani kilka minut temu. A ludzi tak mu życzących mogło być więcej i któryś z nich mógł dojść do prostego wniosku, że mojemu stryjowi trzeba pomóc, jeżeli sam do tej pory nie zdradza ochoty utonięcia.
Nie powinien pan łączyć mnie z tą sprawą… — powiedziała cicho. — W każdym razie nie powinien pan w jednym zdaniu mówić o mnie i o kimś, kto… — znowu urwała. — Proszę mi wierzyć, że ja zawsze uważałam go za uczciwego człowieka i usprawiedliwiałam go nawet w związku z krzywdą, którą mi wyrządził, chociaż… chociaż prywatnie nie umiałam mu tego przebaczyć. Dlatego tylko chciałam ochronić teraz jego pamięć. To byłoby ohydne, gdyby miasto zaczęło się zastanawiać. Zna pan przecież ludzi. Myślałam, że będzie mi pan wdzięczny…
— Na pewno, pani dyrektor. Rozumiem, że pani miała jak najlepsze intencje. Ale jak pani sądzi, czy mój stryj, gdyby żył, oceniłby pozytywnie fakt, że jakikolwiek lekarz zataja wynik jakiejkolwiek sekcji? Jakikolwiek lekarz — jakiejkolwiek sekcji — dla jakichkolwiek przyczyn?
— To zależy od tych przyczyn. Istnieją motywy, które usprawiedliwiają tego rodzaju nieformalność.
— Motywy, którymi kierowała się pani, dokonując zabiegu na tej dziewczynie przed laty, były na pewno jak najbardziej ludzkie. Ja sam pewnie postąpiłbym zupełnie tak samo jak pani. Ale mój stryj był sędzią i wierzył, że ludzie nie mają prawa omijania ustaw będących gwarancją sprawiedliwości i współżycia społecznego. I to mnie właśnie dziwi.
— Co?
— To, że popełniając samobójstwo, dokonałby tego w tak skomplikowany sposób. Mógł przecież wypłynąć na morze i nie powrócić, gdyby chciał odebrać sobie życie.
— Może chciał umrzeć, ale obawiał się, że instynkt samozachowawczy weźmie górę w ostatniej chwili? Samobójcy często zabezpieczają się przed własną słabością przez dodatkowe działanie skierowane przeciwko sobie…
— Może? — powiedział Mroczek i wstał. — Dobrze, że opowiedziała nam pani dyrektor o tym wszystkim, chociaż nie oznacza to wcale, że rozumiem w tej chwili więcej niż przed pół godziną.
— Oczywiście zawiadomi pan o tym milicję, tak?
Nie odpowiadał przez chwilę, potem westchnął.
— Kiedy przyjechaliśmy tu wczoraj, był to dla mnie bardzo smutny dzień, ale nie przypuszczałem, że… Okazuje się, że te małe, śliczne miasteczka pełne są małych, wcale nie ślicznych tajemnic. Niestety zbyt mało znałem mojego stryja i za mało wiem o tym, co robił, jak żył i jaka mogła być przyczyna tego wszystkiego, co się tu stało tak nagle. Oczywiście milicja powinna dowiedzieć się o tym, ale może pani dyrektor lepiej sama ich zawiadomi. Wystarczy, jeśli powie pani, że do chwili pogrzebu nie chciała pani, aby śmierć mojego stryja była przedmiotem plotek. Będzie to trochę słabe wyjaśnienie, ale w końcu to prawda. Zresztą nie zataiła pani przecież niczego, mówiąc mojej żonie i mnie wszystko.
— Tak. Zawiadomię ich. Cieszę się, że właśnie pan sobie tego życzy, bo… bo zdejmuje to ze mnie odpowiedzialność za pamięć tego człowieka.
Wstała i wyciągnęła rękę do Haliny.
— I jeszcze tylko jedno, pani dyrektor… — powiedział Mroczek, już przy drzwiach. — Czy jest pani pewna, że mój stryj sprowadził się do domku przy ulicy Piastowskiej dopiero w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym? Przepraszam, że pytam po raz drugi.
— W czterdziestym siódmym? Ależ tak, na pewno. Ale jakie to ma znaczenie w tej sprawie?
Była najwyraźniej zaskoczona.
— Nie wiem — rozłożył ręce. — Być może nie tylko pani chciała uchronić pamięć mojego stryja przed plotką i niezdrowymi domysłami. W końcu to właśnie ja jestem jego najbliższym krewnym i… — urwał i uśmiechnął się ku niej niewesołym, zmęczonym uśmiechem —
i też mam podobne problemy. Do widzenia pani. Dziękuję za szczerość. Nie chciałbym zabierać pani dyrektor więcej czasu. Nie wiem, czy osiedlimy się tutaj na stałe, ale jeżeli tak się stanie, mam nadzieję, że zgłosimy się do pani znowu. Ten szpital jest śliczny.
— Będę bardzo zadowolona — odparła swoim niskim, głębokim głosem, który nabrał w tej chwili zwykłego, niemal rozkazującego brzmienia. — Jak państwu już powiedziałam, młodzi, zdolni ludzie o odpowiednich kwalifikacjach są w naszych lokalnych warunkach na wagę złota.
Kapitan Żelechowski wziął do rąk zaopatrzony pieczęcią dokument i przesunął po nim oczyma.
…wszystkie moje ruchomości i nieruchomości w Porąbie Morskiej przy ulicy Piastowskiej 8 zapisuję bratankowi mojemu, Tadeuszowi Mroczkowi, zamieszkałemu w Warszawie przy ulicy Konopnickiej 78, jeżeli zostanie on obywatelem Poręby Morskiej i przemieszka tu co najmniej rok, pracując w swoim zawodzie na tym terenie. Gdyby zarówno bratanek mój, jak i jego spadkobiercy nie żyli już w chwili mojego zgonu, wolą moją jest, aby nieruchomość tę otrzymała do dożywotniego użytkowania gospodyni moja, Weronika Mącisz, a po jej śmierci, aby została ona sprzedana, a cała uzyskana za nią kwota została przekazana do dyspozycji dyrekcji szpitala miejskiego w Porębie Morskiej na zakup instrumentów lekarskich lub pomocy medycznych w sposób, który dyrekcja owa uzna za najbardziej wskazany.
Mojemu przyjacielowi, Jerzemu Goldsteinowi, przekazuję kościane szachy, które tylekroć razy nam służyły, oraz ten z obrazów wiszących w moim domu, który uzna on za najmilszą pamiątkę po mnie. Z sumy 40 000 gotówką, która znajduje się na książeczce PKO, pragnę przekazać połowę mojej gospodyni, Weronice Mącisz, w dowód wdzięczności za wiele lat pracy u mnie, a drugą połowę oddaję do dyspozycji notariusza — Jerzego Goldsteina, aby wręczył ją memu bratankowi, Tadeuszowi Mroczkowi, w chwili kiedy zamelduje się on na stałe w Porębie Morskiej. W przeciwnym wypadku chciałbym, aby pieniądze te wręczone zostały dyrekcji szpitala miejskiego z przeznaczeniem tym samym, o jakim była mowa powyżej.
20 czerwca 1967 Stanisław Mroczek…
Żelechowski położył dokument na stole.
— Krótko mówiąc, bratanek dostaje wszystko, prawda?
— Tak, taka była wola zmarłego. Dostaje wszystko… O ile tu zamieszka.
— A jak pan sądzi, panie Goldstein, czy sędzia poinformował młodszego Mroczka o sporządzeniu swojej ostatniej woli?
— O ile wiem, tak. Mówił mi nawet o tym. Napisał do niego w parę dni później, dając mu do zrozumienia, że jeśli sprowadzi się do Poręby, może traktować dom niemal jak swoją własność, ponieważ odnośny dokument został już sporządzony.
— To było kiedy?
— Jakiegoś 24 albo 25 czerwca, nie mogę oczywiście przysiąc którego. Ale dlaczego to pana tak interesuje, panie kapitanie?
— Czy ja wiem? Nie mam, szczerze mówiąc, specjalnego powodu. Ale sędzia Mroczek, chociaż, jak pan wie, nie cenił mnie wysoko i uważał, że jestem za młody i brak mi rutyny w zarządzaniu milicją na terenie powiatu, był jednak osobą, którą darzyłem wielkim szacunkiem, nawet jeżeli nie zawsze się z nim zgadzałem podczas naszych służbowych kontaktów. Wolę upewnić się w stu procentach, że wszystko jest w porządku. Nic zdrożnego, prawda?
— Och, oczywiście… — notariusz wstał z krzesła, jak gdyby samo przez się było zrozumiałe, że nastąpił koniec rozmowy. Kapitan wyciągnął do niego rękę.
— Jeszcze jedno: czy pan zatelefonował do młodych Mroczków do Warszawy, żeby ich zawiadomić o śmierci stryja?
— Nie… — notariusz był najwyraźniej zdziwiony. — O ile wiem, nie mają chyba telefonu? W każdym razie Stanisław nigdy mi o tym nie wspominał i nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek rozmawiał z bratankiem przez telefon. Powtórzyłby mi to chyba. Byliśmy, jak pan wie, w zażyłych stosunkach i widywaliśmy się codziennie, nie mówiąc o tym, że pracowaliśmy pod jednym dachem. To by nie mogło ujść mojej uwagi. Wysiałem do nich telegram.
— Tak, dziękuję panu bardzo. Do widzenia, na razie. Będę oczywiście bardzo wdzięczny, jeżeli ta nasza rozmowa pozostanie pomiędzy nami. Zadałem panu kilka pytań, które na pewno nie mają głębszego sensu. Chodziło mi tylko o to, żeby wszystko zostało dokładnie wyjaśnione… Do widzę…
Telefon na biurku zadzwonił. Notariusz uniósł słuchawkę.
— Tak?… Pani dyrektor! Tak, to ja. Tak, pan komendant jest u mnie. Już go daję do aparatu.
Opuścił słuchawkę i spojrzał na Żelechowskiego.
— Pani doktor Jasińska do pana kapitana…
Żelechowski podziękował skinieniem głowy i wziął słuchawkę z jego rąk.
— Żelechowski, słucham?… Tak, oczywiście. Kiedy pani doktor życzy sobie, żebym przyjechał? Dobrze, będę za dziesięć minut. Może nawet wcześniej…
Opuścił słuchawkę na widełki.
— Do widzenia, panie notariuszu. Dziękuję bardzo. I proszę pamiętać…
Znacząco położył palec na ustach, uśmiechnął się i wyszedł, zamykając cicho za sobą drzwi.
Notariusz został sam. Przez chwilę patrzył, stojąc nieruchomo, na zamknięte drzwi, potem pokręcił głową. Powoli wziął do rąk testament sędziego Mroczka, złożył go starannie we czworo i wsunął do szuflady biurka, które zamknął na klucz. Sięgnął po wiszący na wieszaku kapelusz.
Kiedy znaleźli się oboje w gabinecie zmarłego, Halina ciężko opadła na krzesło.
— Boże — powiedziała cicho. — Co za upiorny dzień. Najpierw ta łódź, potem pogrzeb, a teraz ta lekarka. A jeszcze przedtem, wczoraj w nocy, to… — wskazała oczyma kilim na ścianie, który w tej chwili był na półprzysłonięty przestawionym tu biurkiem. Mąż jej podszedł odruchowo do biurka, odsunął je nieco i uniósł skraj kilima. Prostokąt świeżego tynku określał granice zamurowanej niszy. Mroczek doprowadził biurko do poprzedniego położenia i usiadł obok żony.
— Maleńki domek w małym miasteczku… — zanucił cicho. Wzruszył ramionami. — Sam nie wiem, co zrobić teraz? Nic nie rozumiem z tego wszystkiego. Wiem tylko, że coś tu jest nie w porządku. Bardzo nie w porządku. Najchętniej uciekłbym stąd, gdybym mógł.
— Ale nie możesz teraz! — powiedziała gwałtownie. — Nie możesz wyjechać stąd i pozostawić za nami zamurowaną dziurę w ścianie, która kryje ten piękny szkielet ze złotymi zębami! Słuchaj, a może byśmy go dzisiaj w nocy wynieśli w walizce i wywieźli autem kilka kilometrów, a potem zatopili w worku z kamieniami? Nikt nigdy nie dowie się o niczym i zrobimy ostatecznie koniec z tym! A twojemu stryjkowi dajmy spokój. Niech sobie śpi na tym cmentarzu. Cokolwiek zrobił albo cokolwiek jemu zrobili, nie znaczy już nic. Przecież nic się nie da odrobić, kiedy człowiek już nie żyje. Mam tego wszystkiego już tak dosyć, Tadku! Zróbmy coś, na miłość boską, i skończmy z tym!
— Mówisz, że „cokolwiek zrobił albo jemu zrobili…" A on nic nie zrobił! — powiedział gwałtownie jej mąż. — Słyszałaś przecież, co mówiła ta cała pani dyrektor! Sprowadził się tu w połowie 47 roku, a tamten facet dawno już wtedy nie żył.
— Skąd wiesz, że nie żył? Wiesz tylko, że uciekł z transportu. Mógł się tu ukrywać, a twój stryj mógł go…
Dzwonek w przedpokoju zadzwonił ostro i krótko. Mroczek zerwał się na nogi. Ale Weronika najwyraźniej uprzedziła go, bo usłyszeli jej głos w korytarzu. Rozległo się pukanie. Tadeusz otworzył drzwi.
— A to pan, panie kapitanie…
— Przepraszam, że raz jeszcze nachodzę państwa… — powiedział Żelechowski salutując. Zdjął czapkę i rozejrzał się.
— Proszę, niech pan siada! — Halina wskazała mu krzesło.
— Dziękuję bardzo… — usiadł. — Nigdy nie byłem u stryja państwa. Bardzo miły domek. Ślicznie tu jest.
Mroczek obszedł biurko i usiadł na pozostałym wolnym krześle.
— Zaczynamy być nieco innego zdania — powiedziała Halina. — Nasz pobyt tutaj staje się aż zanadto urozmaicony. I wcale nie jest tak miły.
— Ma pani na myśli tę przygodę z motorówką i rozmowę z panią doktor Jasińską?
— Więc i a tym już pan wie?
— Mógłbym odpowiedzieć, że to bardzo małe miasteczko i prędzej czy później wszyscy o wszystkim się dowiadują. Ale nie byłoby to zgodne z prawdą. Pani doktor sama do mnie zadzwoniła przed pół godziną i opowiedziała mi o rozmowie z państwem.
— I co pan o tym sądzi, panie kapitanie? — zapytał Mroczek.
— Nic jeszcze nie sądzę. W każdym razie wyraziłem głęboki żal, że pani doktor nie powiadomiła mnie od razu o wyniku sekcji. A panu chciałbym wyrazić wdzięczność za to, że ją pan nakłonił do szczerości wobec mnie.
— Wydawało mi się, że to mój obowiązek. Nie znam stosunków tutaj, ale…
Mroczek rozłożył ręce, jak gdyby pragnąc dać do zrozumienia, że takie rzeczy nie powinny nigdzie mieć miejsca.
— Doskonale pana rozumiem. Oczywiście zdajecie sobie państwo sprawę, że w tej chwili stoją przed śledztwem dwie możliwości: samobójstwo albo morderstwo. Przypadek możemy chyba wykluczyć. W obu wypadkach wszystko, co poprzedziło śmierć pańskiego stryja, nabiera o wiele większej wagi, niż nam się wydawało rano, kiedy nastąpił ten… hm… niewyjaśniony dotąd wypadek z motorówką, którą państwo wypłynęli na morze.
Przytaknęli bez słowa.
— Dlatego chciałbym, żebyście państwo odpowiedzieli mi możliwie dokładnie na kilka pytań… — Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, wreszcie oparł się plecami o ścianę i spojrzał na Mroczka. — Czy może pan sobie przypomnieć dokładnie, panie doktorze, kiedy pan Goldstein zadzwonił do pana, donosząc o śmierci pańskiego stryja?
— Zadzwonił? — powiedział Mroczek. — Nie, proszę pana. My nie mamy telefonu. Mają nam założyć w tym roku, ale…
— Przepraszam bardzo. O której w takim razie otrzymał pan depeszę?
— O… o… — Mroczek zwrócił się do żony. — Ty przecież przyjmowałaś, bo mnie nie było w domu.
— Był pan w miejscu pracy, tak?
— Nie, bo to była niedziela. W sobotę wyjechałem na ryby.
— I żona odnalazła pana od razu?
— Nie — odpowiedziała Halina. — Nie wiedziałam, gdzie jest. Mąż jeździ autem i nocuje często, gdzie popadło, o ile znajdzie dobre miejsce do łowienia. Nie miałam pojęcia, gdzie jest. Zresztą nie szukałam go, bo wiedziałam, że wieczorem wróci.
— Był pan zapewne z przyjaciółmi albo znajomymi, prawda?
— Nie… — Mroczek potrząsnął głową i uśmiechnął się. — Należę do „rybaków-samotników", jeżeli zna pan ten gatunek. Nie znoszę rozmów przy łowieniu i nie pijam wódki na cześć złowionego pstrąga.
— Ale nocował pan gdzieś, prawda? W jakim hotelu?
— Nie, byłem na pograniczu Mazur, nad jednym z mniejszych jezior. Wziąłem ze sobą koc, prowiant i dwa termosy. Noc była piękna, więc przespałem się w wozie. Siedzenia dają się ułożyć. Nieraz już tak spałem. To nawet praktyczne, bo można łowić od brzasku, kiedy ryby najlepiej biorą.
— Jak to? I nikogo zupełnie pan nie spotkał?
Mroczek potrząsnął głową.
— Nikogo znajomego, w każdym razie. Nie opodal przybiła jakaś żaglówka w niedzielę rano, ktoś zapytał mnie o najbliższe miasteczko. Jakaś dziewczyna, ale nie poznałbym jej i wątpię, czy ona by mnie poznała. Miałem na głowie wielki słomkowy kapelusz. Nie mogę długo siedzieć z gołą głową na słońcu.
— A kiedy wyjechał pan wówczas z domu?
— W sobotę rano. Nie miałem dyżuru w pogotowiu, gdzie pracuję. Wróciłem w niedzielę późnym wieczorem.
— Dlaczego pan o to wszystko pyta? — zagadnęła ostro Halina. — Co mają wspólnego ryby mojego męża ze śmiercią jego stryja?
— Nie wiem, proszę pani… — Żelechowski rozłożył ręce. — Najprawdopodobniej nic. Ale chciałbym po prostu uporządkować sobie „pole walki". Śledztwo może być długie i bardzo mozolne. Może też nie dać żadnych rezultatów. Wiemy na razie tylko tyle, że stryj pani męża najprawdopodobniej zażył dużą dozę oszałamiającego i osłabiającego serce środka narkotycznego. Co dnia rano wypijał szklankę niegotowanego mleka, potem szedł się kąpać. Mógł wsypać ten narkotyk do mleka sam, ale można na przykład założyć, że ktoś, komu zależało na śmierci sędziego Mroczka, podkradł się rano, kiedy mleczarka postawiła butelkę na progu, wsypał do tej butelki narkotyk i wiedząc, że sędzia Mroczek wychyli szklankę mleka, a potem natychmiast pójdzie się kąpać, mógł wywróżyć sobie fatalny wynik tej sprawy. Dlatego interesuje mnie, gdzie były w niedzielę rano wszystkie osoby, które mogły żywić niechęć do sędziego albo mogły w inny sposób skorzystać z faktu jego śmierci.
— Ale przecież mój mąż powiedział niemal słowo w słowo to samo do pani doktor Jasińskiej. A teraz pan to próbuje obrócić przeciw niemu! — powiedziała Halina ostro. — Dosyć mam tego piekielnego miasteczka i tych bzdur! Czy pan myśli, że mój mąż zabił swojego stryja, żeby odziedziczyć ten przeklęty domek z dziurawą motorówką i szkieletem zamurowanym w ścianie! Może pan być pewien, że nigdy nie chciałabym tu mieszkać i nigdy nie pozwolę mu, żeby…
— Szkieletem w ścianie? — przerwał jej spokojnie Żelechowski. — Jak to szkieletem w ścianie?
— Żona mówiła tylko w przenośni… — próbował uśmiechnąć się Mroczek. — To znaczy…
— Nie! Nie w przenośni! — Widać było, że nerwy poniosły ją ostatecznie i nie panuje już nad sobą. — Trzeba mu powiedzieć całą prawdę, inaczej jutro oskarżycie o to, że i mnie chciałeś utopić w tej motorówce! Bo przecież to, że ty umiesz pływać, a ja nie, może wystarczyć do oskarżenia nas! — Zwróciła się gwałtownie do Żelechowskiego. — A żeby pan wiedział, że w ścianie! — Podbiegła i odsunęła biurko, a potem zerwała kilim i odsłoniła ścianę. — Widzi pan! To było nasze pierwsze odkrycie tutaj! Przeciąg zatrzasnął drzwi, tynk się posypał i tak zaczęliśmy znajomość z tą waszą uroczą Porębą. Proszę bardzo, niech pan wyjmie cegły i niech go pan sobie stąd zabierze!
Żelechowski spojrzał na Mroczka z tak wyraźnym niedowierzaniem, że młody lekarz uśmiechnął się mimowolnie, zanim skinął głową.
— To prawda, panie kapitanie… — powiedział cicho. — On tam jest: szkielet mężczyzny. Zabity pociskiem z broni palnej. Trzy złote zęby w górnej szczęce na przedzie. Obawiam się nawet, że wiem, kto to był, chociaż nie mam pojęcia, skąd się tu wziął. Ale jest. Zresztą sam pan się przekona…
Wziął z biurka ciężki nóż do przecinania papieru i wsunął go w tynk, macając, gdzie jest luka między cegłami. Żelechowski odsunął się i stanął nieruchomo, nieco pochylony ku przodowi. Mroczek podważył cegłę. Potem, używając noża jak dźwigni, wysunął ją nieco ku przodowi i chwycił w palce. Cegła wyszła miękko. Wziął drugą cegłę i wyjął ją swobodnie.
— Proszę! Niech pan sam zajrzy. Zaraz poszerzymy otwór.
Kapitan zbliżył się i zajrzał.
— Nic nie widzę… — powiedział. — Czy nie ma pan latarki?
— Zbyteczne!
Mroczek wyjął jeszcze dwie cegły, a potem jeszcze dwie i rzucił je na podłogę.
— Mam nadzieję, że teraz już… — Sam spojrzał w głąb otworu i nagle zmarszczył brwi. — Halina! Zobacz, czy myśmy go nie położyli inaczej?
Wyjął szybko wszystkie cegły, które wczoraj wmurował. Przed nimi, w pełnym blasku słońca, wpadającego przez okno, widniała nisza w ścianie. Była pusta.
— Jezus Maria! — wyszeptał Mroczek. — Nie ma go!
Jego żona przetarła powolnym ruchem oczy, a potem opuściła bezwładnie ręce.
— To niemożliwe… — powiedziała cicho. Nagle krzyknęła przeraźliwie: — To niemożliwe!!!
Pobiegła do męża i łkając ukryła twarz na jego piersi. Objął ją odruchowo ramionami, nadal wpatrując się z absolutnym zdumieniem w pustą niszę.
Żelechowski wyprostował się i sięgnął po czapkę.
— Nie bardzo rozumiem, dlaczego państwo odegraliście przede mną tę scenę? — powiedział z uśmiechem. — To jasne przecież, że szkielety w ścianie nie zdarzają się co dnia i na zawołanie. Nie rozumiem zdziwienia państwa. Bardziej zadziwiające byłoby chyba, gdyby jakiś szkielet naprawdę tam był.
— Ale on był tam! — powiedział Mroczek niemal z rozpaczą. — Przysięgam panu, że był tam jeszcze dzisiejszej nocy. Sami go zamurowaliśmy we dwójkę. Ja… ja nawet prawie na pewno wiem, czyj to był szkielet: tego gestapowca, który był tu burmistrzem w pierwszym roku po wyzwoleniu. Stryj wspomina o nim w swoim pamiętniku. I ja… ja… — wypuścił nagle żonę z objęć. — Ale oczywiście! Mogę panu udowodnić, że tu był! Wyjąłem przecież pocisk i jedną koronę z zęba! I zeschnięty kwiat, który trzymał w rękach. Mam je tu… Podbiegł do biurka, otworzył szufladę i tryumfalnie wyciągnął kawałek papieru, w który zawinięte były dwa maleńkie przedmioty.
— Proszę… — rozwinął papier i na otwartej dłoni podał kapitanowi pocisk i koronę zęba. — Kwiat mam osobno, o tu! — Podsunął mu złożoną bibułkę.
— Hm… — mruknął Żelechowski. Wziął ostrożnie pocisk w palce i obrócił go ku światłu. — Nie jestem pewien, ale wygląda to na pocisk z pepeszy… radziecka amunicja chyba… Oczywiście ekspertyza musi to potwierdzić…
Wziął także koronę, zawinął oba przedmioty w papierek i włożył do bocznej kieszeni. Potem ostrożnie wsunął do drugiej kieszeni bibułkę z kwiatem.
— To by się zgadzało… — Mroczek energicznie przytaknął głową. — Tamten mógł zostać ranny w czasie ucieczki, powrócił tu i… — zawahał się.
— I pan sędzia Mroczek, człowiek reprezentujący prawo na tym obszarze kraju, zamurował go cichcem, nie mówiąc słowa nikomu, w ścianie swego gabinetu? Czy chce pan, żeby ktokolwiek w to uwierzył? Nie mówiąc już o tym, że jak dotąd nie widzimy tu żadnego szkieletu.
— Musi nam pan uwierzyć! — powiedziała Halina podchodząc do niego. — To wszystko jest obłąkane! Bo przecież, jeżeli był tu, a nie ma go, to ktoś go musiał zabrać!
Spojrzał na nią, tym razem nie siląc się na uśmiech.
— A czy pani także widziała ten szkielet?
— Tak, oczywiście. Jak pana widzę.
— Hm… — powiedział Żelechowski. Znowu sięgnął po czapkę. — Do widzenia państwu, na razie… Jeżeli zajdzie konieczność, będę musiał może państwa niepokoić. Szkoda, że nikt z zainteresowanych nie mówi prawdy, a co najmniej nie mówi jej natychmiast. Wydawałoby się, że do wyświetlenia tej sprawy milicja byłaby jednak przydatna, prawda?
— Będziemy naprawdę szczęśliwi, jeżeli uda się panu wyświetlić prawdę! — powiedziała z uczuciem. — I zrobimy wszystko, co w naszej mocy…
— Pan także, panie doktorze?
— Tak… — Mroczek w zamyśleniu skinął głową. — Ja także, ale obawiam się, że jest pan na fałszywym tropie, panie kapitanie.
— Zobaczymy… — Żelechowski rozłożył ręce. — Na razie, niestety, nie ma mowy jeszcze o żadnych tropach. A swoją drogą szkoda, że pan nie zanocował w żadnym hotelu tej nocy z soboty na niedzielę. Miałbym przynajmniej jeden kłopot z głowy. I szkoda, że nie przypilnował pan tego szkieletu w ścianie. Do widzenia państwu.
Wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą. Spojrzeli na siebie.
— Co on chciał przez to powiedzieć? — Halina patrzyła nadal na zamknięte drzwi, potem powoli odwróciła wzrok ku ścianie.
— Nie wiem. To znaczy wiem, ale trudno mi o tym z tobą mówić. Pan kapitan, zdaje się, nie ma tu za wiele pracy, za to czyta za wiele kryminalnych książek. W tej chwili jedzie swoim motocyklem do miasta i gdyby mógł wypuścić kierownicę, zatarłby ręce. Wydaje mu się, że wpadł na trop niesłychanie perfidnej zbrodni. A winowajcą jestem, oczywiście, ja, znany powszechnie morderca stryjów i złodziej szkieletów!
— Nie mów głupstw! — Podeszła do niszy i raz jeszcze zajrzała do wnętrza. Kiedy wyprostowała się, twarz jej była poważna i pełna lęku.
— Tadek… — powiedziała cicho. — Tadek, co to wszystko znaczy? Boję się… Gdzie on jest, ten szkielet? Czy nam się to wszystko nie śni?
— Niestety, nie… — podszedł do niej i położył jej ręce na ramionach. — Chciałbym się obudzić i dowiedzieć, że stryj żyje, że jesteśmy w Warszawie, że dopiero jutro wyruszamy do Poręby, gdzie… gdzie… — zawahał się — czekają nas miłe, spokojne wakacje.
— Miłe, spokojne wakacje… — powtórzyła cicho i wybuchnęła płaczem.
Ale kapitan Żelechowski po wyjściu z domku pod numerem ósmym nie ruszył na motocyklu do miasta i nie miał wcale ochoty do zacierania rąk. Powoli poszedł ścieżką pomiędzy krzewami, cicho otworzył furtkę, cicho ją zamknął, a kiedy znalazł się na ulicy, przystanął obok swojej opartej o skraj krawężnika maszyny i stał przez chwilę pocierając dłonią czoło.
— Pan kapitan często teraz na naszej uliczce!
Odwrócił się i zobaczył kobietę stojącą za siatką sąsiedniego ogrodu. W jednej ręce trzymała sekator, a drugą dawała mu znaki, żeby podszedł. Zbliżył się do niej i zauważył, że stoi za nią jej mąż, nadal jeszcze ubrany w czarne, nieco znoszone ubranie, w którym był na pogrzebie.
— Ano tak — Żelechowski uśmiechnął się, opierając rękę o siatkę i skubiąc długą kiść chmielu opadającą kręto ku ziemi jak ciężki, zielony wąż. — Mam tu trochę spraw, nie takich znowu ważnych, ale zawsze trzeba się trochę rozejrzeć. Śliczne róże państwo macie… Kobieta niecierpliwie machnęła sekatorem, jak gdyby dając mu do zrozumienia, że kwiaty są niczym w porównaniu z tym, czego powinna dowiedzieć się od niego za chwilę. Mężczyzna także zbliżył się powoli do siatki i stali teraz przed nim w półkolistym okienku wyciętym pośród gęstego chmielu jak postacie z XIX-wiecznego idyllicznego obrazka. Ale szept kobiety nie był wcale idylliczny.
— Bo ja właśnie mówiłam do męża zaraz po pogrzebie: „Dobry był człowiek ten sędzia Mroczek, chociaż bardzo nieużyty i chyba może aż za bardzo sprawiedliwy, ale z tą jego śmiercią to coś jest nie tak". Tak powiedziałam, prawda, Franek?! — I nie czekając potwierdzającego skinienia mężczyzny, ciągnęła głośnym szeptem dalej. — Od razu sobie tak pomyślałam, kiedy tu pana kapitana zobaczyłam za pierwszym razem. Ale przecież utopił się, prawda? To niby co by to mogło być? Nie chcemy, Boże uchowaj, wypytywać pana kapitana, ale przecież na darmo pan tu raz po raz dzisiaj nie przyjeżdża, prawda?…
Zawiesiła głos, wpatrując się w stojącego na chodniku oficera milicji.
— No, nic takiego się nie dzieje… — Żelechowski przyjrzał się jej uważnie, nie przestając się uśmiechać. —
Parę tylko formalności muszę załatwić. Pani kocha swój ogród, prawda? I pewnie od rana pani w nim przesiaduje w ładny dzień, kiedy mąż pójdzie już do pracy. A zdaje się, że ten blok budujecie od wczesnego rana? Praca zaczyna się o szóstej? — zwrócił się do mężczyzny, a potem znowu przeniósł wzrok na kobietę. — Nie zauważyła pani nic ciekawego tego rana, kiedy sędzia się utopił?
— Ciekawego? — odwróciła się ku mężowi. — Jak to ciekawego? Niedziela była przecież, cicho. Mąż nie był w pracy. Wstaliśmy i robiliśmy przy kwiatach. Byłam akurat w tamtym końcu ogrodu i widziałam, jak pan sędzia szedł w stronę wody.
— Sam?
— Pewnie, że sam. Kto by tak wcześnie do niego przyszedł? Siódma była może, może trochę wcześniej albo później? Poszedł za wydmę i tyle go widziałam… widzieliśmy — poprawiła się prędko.
— A na ulicy nie widziała pani przedtem nikogo?
— A skądże? Jak by kto był, tobym przecież zauważyła, chyba żeby o samym świcie szedł. Tu robiłam potem, prawie w tym samym miejscu, gdzie stoję. Mszyc dużo jest w tym roku i chmiel za gęsto zarasta: chciałam go podciąć, żeby kwiatom światła trochę dać. Weronka może zaświadczyć. Szła do niego akurat, pogadałyśmy trochę przez płot i weszła. Ale to było potem dopiero, kiedy już poszedł…
— Rozumiem… — przerwał jej Żelechowski. — A mleczarki pani nie widziała, prawda? Ona rozwozi wcześniej? O piątej czy o szóstej?
— E, nie. W niedzielę nawet trochę' później, bo wiadomo, że ludzie nie idą do pracy i śpią trochę dłużej. Akurat jak wstałam, to chłopak jechał i zatrzymał się przed furtką.
— Chłopak?
— A tak. U nas rozwozi taka jedna Starostowa z mleczarni. A w niedzielę zawsze syn za nią wozi, bo szkoły nie ma. Dobry chłopak, Władek ma na imię. Prawie dziecko jeszcze, ma taki rower z platformą na trzech kołach, a na nim z pięćdziesiąt butelek. I przecież kawał drogi z miasta jest tutaj.
— Widziała go pani wtedy, kiedy rozwoził mleko?
— Pewnie, że widziałam. I tyś go przecież też widział, Franek! — Odwróciła się ku mężowi, który przytaknął z przekonaniem.
— Akurat wstaliśmy — powiedział ochrypłym nieco głosem. — Żona pościel na balkon wyniosła i nadjechał. Stawia zawsze rower pośrodku ulicy i roznosi do domów.
— Która to była?
— Pewnie po szóstej. Może z pół godziny przed tym, jak sędzia wyszedł na plażę, a może odrobinę więcej albo mniej.
— I ten Władek nosi to mleko, jak popadnie, czy ma dla każdego zapisaną butelkę?
— Jak to, panie kapitanie? Ma pięćdziesiąt butelek w takiej kracie i wyjmuje po kolei, jak leci… — pochyliła się ku przodowi. — A co się stało?
— A nic… nic… dziękuję bardzo. Tak mnie to tylko zaciekawiło. Do widzenia państwu…
Niedbale zasalutował i uśmiechnąwszy się raz jeszcze, odszedł w stronę swego motocykla.
— A widzisz! — powiedziała kobieta szeptem do męża, kiedy odsunęli się od kraty. — Na pewno kradzież w mleczarni! Mówiłam ci, że ten nowy kierownik to łobuz! Ale żeby Władek od Starostowej kradł, to bym nigdy nie powiedziała! Wygląda na takiego porządnego chłopaka! Jak to nikomu nie można wierzyć!
— Nie gadaj! — Jej mąż pokręcił głową, pochylił się
i w świetle gasnącego już powoli dnia zdjął palcami kilka mszyc z łodygi białej, wysmukłej róży. — Sędzia zawsze pił mleko, jak szedł się kąpać…
— Jezu! — zakryła sobie usta dłonią. — Zawsze pił! Prawda… Żeby tylko na ciebie nie było!
— Na mnie?
— Przecież cię wsadził do więzienia.
— Nie miałem do niego żalu. Zasłużyłem, tom siedział.
— Ale czy komendant się nie dowie, że cię w niedzielę nie było w domu?
— W robocie byłem… — mężczyzna wzruszył ramionami.
— Czemuśmy mu nie powiedzieli?
— A bo ja wiem? Człowiek się boi, jak raz coś przeskrobał.
— A na pewno byłeś w robocie?
— A gdzie miałem być? — Ale odwrócił wzrok przy ostatnich słowach i kobieta odczuła nagły lęk.
Tymczasem zamyślony komendant podszedł do motocykla, ale minął go i zbliżył się do samochodu Mroczków, stojącego kilka metrów od furtki ich ogrodu. Zerknął na domek, zauważył, że w ogrodzie nikogo nie ma, pochylił się, przetarł zabłocony numer i szybko zapisał go w notesie, który natychmiast wsunął do kieszeni bluzy.
Odwrócił się, słysząc na chodniku zbliżające się kroki. Mały notariusz Goldstein nadchodził powoli, trzymając w ręce wypchaną teczkę.
Pozdrowił kapitana skinieniem dłoni.
— Dopiero teraz z pracy? — zapytał Żelechowski.
Tak, tak. Masa roboty. Ludzie się osiedlają, rodzą, umierają, robią testamenty, a biuro jest jedno na cały powiat. — Goldstein oparł teczkę o koło samochodu Mroczków, sięgnął do kieszeni i wyciągnął chusteczkę, którą otarł pot z czoła. — Najwyższy czas już na mnie. Emerytura czeka. Jeszcze tylko roczek i przestanę chodzić do miasta… Nie chce mi się już zresztą… — Posmutniał nagle i wskazał ruchem głowy dom ukryty w krzakach. — Kiedy on żył, zawsze chodziliśmy razem do pracy, razem wracaliśmy. Od paru dni droga do rynku wydaje mi się o wiele dłuższa.
— Tak, to smutna sprawa… — Żelechowski odszedł od wozu. Goldstein dźwignął swoją teczkę i ruszył obok niego. — Właściwie to dobrze, że pana znowu spotykam, panie notariuszu — kapitan zatrzymał się obok swego motocykla. — Chciałbym z panem zamienić jeszcze kilka słów, ale… — rozejrzał się — nie na ulicy. Tylko może nie teraz, bo pan pewnie bardzo zmęczony? Później, co? Przyjadę wieczorem, jeżeli pan zechce…
— Ależ nie! Proszę bardzo. Do kolacji — mały notariusz zerknął na zegarek — jeszcze moc czasu i szczerze mówiąc od śmierci Stanisława nie wiem, co ze sobą robić wieczorami. Proszę bardzo…
Ruszyli w milczeniu uliczką i zatrzymali się przed furtką po przeciwległej stronie.
— Tam mieszka pani doktor Jasińska, tak? — zapytał Żelechowski wskazując sąsiedni dom, ostatni w szeregu, także niemal zasłonięty krzewami.
— Tak, sąsiadujemy o miedzę… — notariusz skinął głową. Wsunął klucz do zamka furtki, otworzył i przepuścił przed sobą gościa. — Bardzo miła kobieta, bardzo… Niestety nie utrzymywała stosunków z sędzią Mroczkiem i dlatego życie towarzyskie na tej ulicy nie płynęło tak harmonijnie, jakby mogło. A szkoda, wielka szkoda. Teraz nie da się tego już odrobić…
Kiedy znaleźli się w przypominającym pokój biurowy dużym gabinecie, którego ściany pokryte były rzędami książek, notariusz wskazał Żelechowskiemu fotel.
— Wypije pan kapitan kieliszeczek, prawda?
— Z przyjemnością, ale może innym razem. Jestem na motorze, wie pan… — uśmiechnął się przepraszająco. — Chciałbym z panem porozmawiać szczerze, panie Goldstein. I tym razem naprawdę zależy mi na absolutnej dyskrecji.
Goldstein otworzył usta. Kapitan uniósł dłoń.
— Wiem, co pan chce powiedzieć. Ale czasem można się zdradzić mimo woli. Otóż chcę pana zapytać o pewnego człowieka, który był tu przed laty, tuż po wyzwoleniu. Jest pan jedyną osobą, z którą mogę szczerze na ten temat rozmawiać i zaraz powiem panu dlaczego. Człowiek ten był tu pierwszym burmistrzem i…
— Ach, on!.. — Goldstein skinął głową. — Ale przecież to bardzo dawne czasy. To był gestapowiec. Zamordował tysiące ludzi w getcie. Ukrywałem się to tu, to tam. Gdybym był wtedy w getcie, pewnie poznałbym go od razu. Ale z drugiej strony już bym na pewno nie żył i nie mógłbym go poznać. To był straszny pies, proszę pana. I uciekł. Przewozili go do Warszawy i uciekł nocą przez okno z wagonu. W biegu. Strzelali za nim, ale przepadł. Czy on jest w Niemczech? Odnaleźli go?
— Nie… — kapitan potrząsnął przecząco głową. — On nie żyje… o ile wiem.
— To chwała Bogu! Takich powinni byli od razu strzelać jak wściekłych psów. Nie dawać im żadnej szansy.
— Może ma pan słuszność, ale ta sprawa nie jest, jak mi się wydaje, zakończona. Czy on miał trzy złote korony na zębach z przodu?
— Czy miał? Miał, miał! - mały notariusz ożywił się. — No pewnie, że miał! Nie tylko trzy korony złote, ale i masę bezczelności! Czy pan wie, że on tu burmistrzował prawie przez rok i ja… ja!., jemu rękę podawałem codziennie, a on wiedział, że jestem Żydem i był dla mnie zawsze bardzo serdeczny! On, który wymordował tylu Żydów!
— Właśnie dlatego jestem tu u pana, bo pan jest Żydem, panie Goldstein. Widzi pan, uzyskałem informacje, że człowiek ten, najprawdopodobniej ranny w czasie ucieczki, wrócił tu i ktoś go przechowywał, a potem, kiedy umarł od rany, ten ktoś ukrył jego zwłoki. To by znaczyło, że nadal mogą tu mieszkać jego wspólnicy, a może nawet inni zbrodniarze wojenni, którzy go znali i do których miał zaufanie. Nie jestem w tej chwili w stanie sprawdzić od ręki, co kto robił w czasie wojny i czy nie ma tu ludzi o sfałszowanych dokumentach i życiorysach. Niech pan pamięta, że Poręba Morska to małe miasteczko na samym krańcu Polski. Lata minęły, twarze przestępców zmienił wiek w tym samym stopniu, co aktora zmienia charakteryzacja.
— Nie do wiary!.. — powiedział cicho mały notariusz. — Nie do wiary. Tutaj? Ale dlaczego pan z tym przychodzi do mnie?
— Po pierwsze dlatego, że pan mieszka w Porębie od pierwszych dni po wyzwoleniu, a po drugie dlatego, że jako Żyd jest pan jedynym człowiekiem, który na pewno nie mógł być jego wspólnikiem.
— Tak, rozumiem. — Goldstein skinął głową w zamyśleniu. — To straszne… — powiedział martwym głosem. — Czy pan wie, co ja teraz pomyślałem? Zacząłem wyliczać sobie ich wszystkich, tych, którzy są tutaj… i szukać, rozumie pan? — Uniósł nieco głos. — I nagle nikomu nie wierzę! Nikomu! — Zerwał się. — Tamten też był taki wesoły i miły, i szczery na pozór! Nikt by nawet nie mógł przypuszczać! Panie kapitanie, dlaczego pan mi to powiedział? Ja teraz… ja teraz…
Umilkł i opadł na fotel. Potem dokończył niemal szeptem:
— Jak ja tu mam żyć teraz, jeżeli każdy, każdy z tych, którzy razem ze mną pracowali tu od początku, może być dziką bestią? Czy pan ma pewność, panie kapitanie?
— Pewności nie mam. Ale przypuśćmy, że ktoś odnalazł zwłoki tego człowieka, ukryte tak, że pozornie powinny były leżeć w swojej kryjówce do sądnego dnia? Czy to nie oznaczałoby, że ten człowiek powrócił tu do kogoś, komu ufał? Ten ktoś mógł go pielęgnować rannego, a po jego śmierci zręcznie pozbył się zwłok tak, aby nie rzucać na siebie podejrzenia. A po latach nagle ktoś inny odnajduje zwłoki. I ginie…
— Ginie? — Goldstein pochylił się ku niemu. — A pan… pan widział te zwłoki?
Żelechowski w milczeniu potrząsnął przecząco głową.
— Nie widział pan?! Jak to?!
Kapitan uśmiechnął się i rozłożył ręce.
— Ktoś mi opowiedział, że widział. Określił ten szkielet nawet dość szczegółowo. Oczywiście mógł mieć informacje na temat tego, jak taki szkielet może wyglądać. To opowiadanie jego może być nieprawdziwe, spreparowane dla zmylenia władz. Ale może być także prawdziwe, chociaż przyznaję, że wszystko, co usłyszałem, brzmiało dość fantastycznie. Taka bajeczka mogłaby służyć jako zasłona dla zwykłej, ponurej zbrodni z chęci zysku. Nie jestem starym oficerem milicji, ale widziałem już zbrodnie popełnione dla pobudek tak błahych, że wprost wierzyć się nie chciało… Ale nie wiem, panie Goldstein. Na razie nic jeszcze nie wiem. Mam do pana taką prośbę: żeby pan się może zastanowił i spróbował przypomnieć sobie, z kim przed laty ten burmistrz-gestapowiec utrzymywał zażyłe stosunki, kto z nim najczęściej przebywał i tak dalej. Potem zaczniemy sprawdzać tych ludzi. To może oczywiście trwać dosyć długo…
— Ale wielu z tych, którzy tu przybyli na początku, już umarło, wielu wyjechało. Co z tymi? Nie jestem w stanie nawet zapamiętać wszystkich ludzi. Zdaje pan chyba sobie sprawę, że przewinęła się tu masa ludzi.
— Nimi nie musi się pan interesować. Jeżeli młody Mroczek mówi prawdę, to człowiek ten musi być tu nadal i działa.
— Mroczek! — Mały notariusz zerwał się ponownie. — Więc pan myśli, że Stanisław…
— Będę z panem zupełnie szczery. Sędzia Mroczek utonął na skutek sporej dawki narkotyku, który zażył w mleku, jakie wypijał co rano. Jego bratanek mówi na ten temat bardzo dziwne rzeczy. Ale z drugiej strony ten bratanek także jest bardzo dziwny: to lekarz, więc znał się chyba nieźle na działaniu narkotyków. Poza ty ma dwudniową lukę w życiorysie: był na rybach w jakimś nieokreślonym miejscu na Mazurach, nikogo tam nie spotkał i nikt go nie widział. W dodatku kręci okropnie. Chciał mnie oszukać, nie mówi prawdy. Nie wiem dlaczego? Gdyby nie żona, która, zdaje się, jest przyzwoitą dziewczyną, nie wiedziałbym do tej pory nic o tym szkielecie. Ta żona o mało nie zginęła dziś rano. Nie umie pływać.
Machnął ręką.
— Ale może zapędzam się za daleko. Niewiele tu jeszcze rozumiem. Dlatego pytałem pana, czy sędzia nie mógł popełnić samobójstwa. Ale coraz bardziej wydaje mi się to nieprawdopodobne. Szczerze mówiąc ten młody Mroczek mi się nie podoba. Być może, sprawa z tym gestapowcem powstała po prostu w jego wyobraźni. To by rzuciło z kolei światło na osobę kłamcy. Ale może być inaczej. Prawda może być jeszcze innego rodzaju. Dlatego muszę szukać pomocy: chciałbym, żeby właśnie pan mi pomógł, panie Goldstein. Pan mieszka naprzeciw Mroczka. Niech pan uważa na niego. Jeżeli jest on przestępcą, to na szczęście wydaje mi się zbyt nerwowy. Myślę, że będzie chciał coś zrobić. Tacy jak on nie znoszą bezczynności.
— Co może zrobić?
— Nie wiem. Wszystko jest bardzo pogmatwane. Jak pan widzi, sprawa biegnie w dwie przeciwne strony. W końcu to wyjaśnimy. Przyszedłem do pana, bo samotnie nie jestem w stanie prowadzić tego śledztwa. Pan był przyjacielem sędziego Mroczka i wierzę, że pomoże mi pan.
Mały notariusz wstał i wyciągnął ku niemu rękę.
— Może mi pan wierzyć… — powiedział z uczuciem. — Żaden szkielet zamurowany w ścianie, żaden ukrywający się gestapowiec nie powstrzymają mnie od szukania prawdy. Ale jeżeli pan mówi, że to może być nieprawda i że ten młody… to byłoby okropne! Gdyby Stanisław wiedział… Tak go kochał i chciał widzieć tutaj przy sobie! W głowie mi się kręci od tego wszystkiego…
Błagam, niech się pan tylko z niczym nie zdradzi. — Żelechowski sięgnął po czapkę. — Czas już na mnie. Niech pan ma otwarte oczy, panie Goldstein. Musiałem panu opowiedzieć o tym, żeby pan zrozumiał, czego od pana potrzebuję. Są dwie wersje, których musimy się trzymać równolegle. Wersje sprzeczne z sobą. I żadna z nich nie musi być prawdziwa. W obu może mi pan być bardzo, bardzo pomocny. Z góry dziękuję i przepraszam, że zabrałem panu tyle czasu.
— Pomoc w wyświetleniu prawdy jest moim obowiązkiem w tym samym stopniu, w jakim jest pańskim obowiązkiem — powiedział cicho Goldstein. — Nie wiem tylko, czy potrafię panu naprawdę pomóc, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy.
— Dziękuję… — Żelechowski zatrzymał się z ręką na klamce. — A jest jeszcze pańska sąsiadka, pani doktor Jasińska. Czy pan wie, że ukryła przede mną wynik sekcji? Dziwna sprawa… bardzo dziwna.
Uśmiechnął się raz jeszcze do starego notariusza i wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą.
Kapitan zamknął za sobą cicho furtkę i stał przez chwilę, rozglądając się niezdecydowanie. Potem zrobił dwa kroki w stronę motocykla, ale zawrócił i skierował się ku ostatniej furtce na krańcu uliczki. Biała, przytwierdzona do siatki tabliczka powiedziała mu:
DR WANDA JASIŃSKA
G inekolog
Uniósł rękę do dzwonka, ale opuścił ją i nacisnął klamkę furtki. Ustąpiła. Żelechowski wszedł i, rozglądając się, ruszył w kierunku domu. Zbliżał się już wieczór. Pomiędzy krzewami stały gęste cienie. Ścieżka, po której szedł, miała fioletowy odcień, odbijając barwę nieba. Niewidzialne za drzewami słońce musiało już zbliżyć się do granicy widnokręgu.
Przy drzwiach wejściowych był drugi dzwonek. Kapitan nacisnął go i czekał, zastanawiając się, w jaki sposób ma postawić doktor Jasińskiej pytanie, które chciał zadać. Usłyszał kroki w głębi domu, klucz zgrzytnął i drzwi otworzyły się. Na progu stała przystojna, mniej więcej trzydziestoośmioletnia kobieta. Była ładna i miała wielkie, niebieskie oczy, które z wyraźnym zdziwieniem przesunęły się po twarzy Żelechowskiego i jego mundurze.
— Dobry wieczór — zasalutował i uśmiechnął się. — Czy zastałem panią doktor?
Kobieta potrząsnęła przecząco głową i dopiero po chwili dodała:
— Nie ma jej. Będzie późno w domu. Dzwoniła, że jakiś poród zatrzymał ją w szpitalu.
— Dziękuję… — Żelechowski zawahał się. Kobieta najwyraźniej chciała zamknąć drzwi i czekała tylko na to, żeby zrobił pierwszy ruch zwiastujący, że nie ma już nic do dodania. Ale kapitan nie odchodził. — Ja tu jestem w takiej jednej sprawie — powiedział z wahaniem. — Można na chwilkę?
I nie czekając na zaproszenie zrobił krok ku przodowi, a kobieta chcąc nie chcąc odsunęła się i wpuściła go do środka.
Przedpokój był jasno oświetlony. Stało w nim kilka krzeseł pod ścianą, na której wisiał ciemny obraz, przedstawiający polowanie na słonie. Obraz był stary i miał tak wielką ekspresję, że przez chwilę Żelechowski wpatrywał się w myśliwego, który mierzył z zarośli w szarżującego słonia. Trąba olbrzyma zawieszona była tuż nad głową celującego. Z tyłu dwaj półnadzy Murzyni zamierzali się włóczniami… Szybko odwrócił wzrok od obrazu.
— Czy pani jest lokatorką pani doktor?
— Tak. Mieszkam z nią od początku.
— Pracuje pani, gdzie?
— W szpitalu… — patrzyła na niego ze zdziwieniem. — Jestem pielęgniarką. Ale dzisiaj mam wolny dzień.
— Rozumiem…
Nie poprosiła go, żeby usiadł, więc stali oboje naprzeciw siebie. Wpatrywała się w niego szczerym, spokojnym spojrzeniem niebieskich oczu, w których wciąż jeszcze było zdziwienie. Ale kapitan doznał nagle wrażenia, że pojawił się w nich jakiś inny wyraz, jak gdyby tłumionej czujności. Nagle przypomniał sobie. 1
— Czy pani może jest tą osobą, która… — zawahał się si na ułamek sekundy — której siostra przed laty umarł w tak smutnych okolicznościach?
Nie odpowiedziała. Dopiero po chwili, w milczeniu, potwierdziła skinieniem głowy.
— Znała pani sędziego Mroczka?
— Znałam. Zeznawałam przed nim wtedy… w sądzi kiedy była ta sprawa.
— A później nie widywaliście się? Przecież to był sąsiad doktor Jasińskiej, więc i pani sąsiad…
— Tak… — powiedziała to bardzo cicho i bez przekonania.
— Nie rozmawialiście państwo ze sobą nigdy?
— Nie! — Tym razem zabrzmiało to dobitnie i zdecydowanie.
Kapitan przez chwilę przyglądał się jej uważnie.
— Dlaczego?
Nie odpowiedziała.
— Dlaczego? — powtórzył. — Przecież nie spotkało panią nic złego z jego strony.
Znowu nie odpowiedziała. Czekał.
— Pani doktor — powiedziała cicho — to najlepszy człowiek na świecie. To nie była jej wina. Byłam przy tym. Przecież to o moją rodzoną siostrę poszło. Zeznawałam przed nim. Powiedziałam, że obie błagałyśmy ją. Opowiedziałam w sądzie, co to znaczyło dla niej, że by się i tak sama zabiła. Wiedziałam, że by się zabiła sama, bo mi o tym powiedziała. Przyszłyśmy razem do pani doktor i powiedziałam, że ona sobie odbierze życie. I pani doktor zgodziła się. A potem to się stało… Ale on nie chciał nic zrozumieć. Tak, jakby sąd był tylko od papierów, a nie od sądzenia żywych ludzi. Nie jak człowiek, ale jak kamień. A to nie może być tak, że tylko sam uczynek jest ważny, a okoliczności nie. Przecież, na przykład, ludzi nie wolno zabijać, a jak ktoś zabija wrogów na wojnie, to go nie tylko nie zamykają, ale mu jeszcze za to medale dają, prawda? I żeby nie to, że w sądzie wojewódzkim, a potem w Najwyższym… byli inni sędziowie i rozumowali po ludzku, toby pani doktor może nawet wcale nie była od tej pory lekarzem. Przecież jakby poszła do więzienia, toby było po niej. Nie mogłaby już tu wrócić. Człowiek skazany to… to… przecież pan wie!
Wiem… — skinął głową. — Ale sędzia Mroczek wcale nie wydał wyroku, że należy ją zamknąć. Dostała coś tam z zawieszeniem, prawda? To znaczy, że sąd uznał jej czyn jako sprzeczny z kodeksem karnym, bo spowodowała śmierć pacjenta, dokonując operacji w okolicznościach, które były niesprzyjające. Wzięła na siebie to ryzyko dla pani siostry. I nie udało się. Ale sąd, dając wyrok z zawieszeniem, umożliwia zawsze skazanemu wy-mazanie tego przez dalszą nienaganną pracę, bo nie zamyka go do więzienia, prawda?
— Ale po skazującym wyroku nie mogłaby prowadzić? dalej szpitala! Pana tu nie było, to pan nie wie, ile ona zrobiła dla tego miasta! Żeby nie ona, ile ludzi by umarło bez opieki lekarskiej, kiedy tu jeszcze nic nie było, tylko ruiny. Pracowała dzień i noc! Przecież to ja jej bronię, ja! A to moja siostra umarła! Ja bym ją mogła oskarżać, a broniłam! Tak było przecież! I mieszkam tu tyle lat i… i bardzo ją kocham… — dokończyła niespodziewanie i ukryła twarz w dłoniach. Rozpłakała się.
— Rozumiem panią… — Żelechowski szybko zmienił temat. — Ja, tak szczerze mówiąc, to wcale nie w tej sprawie tu przyszedłem. Wie pani, sędzia Mroczek nie żyje, utopił się parę dni temu…
Kobieta uniosła głowę. Łzy płynęły po policzkach, ale twarz jej nagle stała się zacięta.
— Teraz pan sędzia sam stanął przed Sądem! — powiedziała cicho. — Najwyższy Sędzia policzy mu co do jednej wszystkie łzy, które latami pani doktor przelewała! Tam zawieszenia nie będzie, to pewne!
— A nic pani nie zauważyła w dniu jego śmierci albo w dniu ją poprzedzającym?
— Nie… — potrząsnęła głową. — A co by tu można było zauważyć? Pan Bóg nierychliwy, ale… — wzruszyła ramionami, jak gdyby chcąc dać do zrozumienia, że sędziego Mroczka spotkała spóźniona, ale bardzo zasłużona kara. Uniosła głowę i spojrzała kapitanowi prosto
w oczy. — Nikt tu nic nie widział, bobym przecież wiedziała. Znamy się wszyscy na tej ulicy. Jakby ktoś co zauważył, toby nie krył, prawda?
— No, nie wiadomo… — Żelechowski uśmiechnął się. —Gdyby chciał coś ukryć, toby nic nie rozpowiadał.
— Kto by chciał coś ukryć, panie komendancie?
— Nie wiem. Tak tylko powiedziałem. Do widzenia pani. Proszę powiedzieć pani doktor, że jutro pozwolę sobie wpaść do szpitala przed południem, bo chcę uzgodnić z nią jeden drobiazg. Powie jej pani o tym, dobrze?
W milczeniu przytaknęła poważnie głową. Potem dodała cicho:
— Powiem. Do widzenia.
Podeszła do drzwi i otworzyła je. Żelechowski zasalutował, włożywszy czapkę, odwrócił się i… dostrzegł na progu doktor Jasińską, która najwyraźniej nadeszła w tej chwili.
— Pan tutaj, panie komendancie? — uśmiechnęła się ku niemu zmęczonym, trochę wymuszonym uśmiechem i wyciągnęła rękę, którą ujął i pocałował, chociaż był w zasadzie przeciwnikiem całowania kobiet w rękę.
— Zajrzałem na chwilę, bo byłem w sąsiedztwie.
— Ciągle ta smutna sprawa?
— Tak. A telefon pani dyrektor też mi dał do myślenia… — potrząsnął głową. — Trochę za wiele się tu dzieje jak na śmierć z przypadku…
— Proszę, może pan wejdzie?
Nie, nie! Pani dyrektor na pewno jest zmęczona i chce odetchnąć po tylu godzinach w szpitalu. I pewnie bez obiadu jeszcze, prawda? Jutro zajrzę do szpitala, jeżeli pani pozwoli. Chciałbym omówić z panią tę… tę sprawę, dobrze?
— Oczywiście, kiedy pan tylko zechce, panie kapitanie. Do widzenia.
Jeszcze jeden uśmiech. Drzwi zamknęły się za nim. Szedł skrzypiącą, żwirowaną ścieżką i rozmyślał. Ku własnemu zdumieniu dostrzegł nagle oczyma wyobraźni sędziego Mroczka, półtora metra pod ziemią, nieruchomego, o zamkniętych oczach i złożonych rękach… a koniuszki palców były niemal czarne: powalane tłustym, lepkim proszkiem.
Na co mi były odciski jego palców? — pomyślał ze zdziwieniem. Tak, to była prawda. Odciski sędziego na nic nie mogły mu się przydać. Więc po co wziął je?…
Myślał o tym nadal, zapuszczając silnik motocykla. Zrobił tak chyba tylko dlatego, że rano czuł konieczność działania po katastrofie motorówki Mroczków. A zmarły sędzia był…
Motor ruszył. Żelechowski przestał nagle myśleć o Mroczku. Motorówka? No tak, oczywiście…
Wymijając ciemny blok w budowie, nie wjechał na drogę prowadzącą ku rynkowi, ale skręcił w lewo, w stronę miniaturowego portu rybackiego Poręby Morskiej.
Obok niewielkiego, kamiennego nabrzeża, w małym budyneczku położonym tuż za falochronem, płonęło już światło. Żelechowski zeskoczył z maszyny, podszedł, zapukał i wszedł, nie czekając odpowiedzi. Wysoki młody człowiek, ubrany w rozpiętą na piersi białą koszulę i dżinsy, uniósł głowę na jego widok.
— Serwus, Janek! Co cię przynosi?
— Nocna przygoda… — Żelechowski położył czapkę na stole, usiadł i wyciągnął paczkę papierosów. — Zapalisz?
Tamten potrząsnął głową.
— Zgasiłem przed chwilą. Jaka przygoda?
— Powiedziałem już: nocna. Na morzu… — wskazał leżące na półce przyrządy, składające się z masek i podwójnych, połączonych pasami, smukłych cylindrów. — Wszystko w porządku?
Młody człowiek bez słowa skinął potakująco głową.
— Masz ochotę popłynąć ze mną? Ponowne skinienie.
— Nie pytasz nawet, o co chodzi?
— I tak mi zaraz powiesz.
— Słusznie… — Żelechowski zaciągnął się.
— Zgaś lepiej papierosa — powiedział gospodarz — jeżeli chcesz zejść pod wodę. Żebym cię potem nie wyciągał i nie musiał robić sztucznego oddychania.
— Nie ma obawy.
Mimo to kapitan zgasił. Spojrzał na mówiącego.
— Ale to ściśle poufne, rozumiesz?
— Oczywiście. Po co milicja schodzi na dno morza? Przecież nie po to, żeby regulować ruch? Ryby same znają kierunek.
— Fakt… — Żelechowski westchnął. — Milicja chce zejść na dno morza, żeby sprawdzić, dlaczego dzisiaj rano zatonęła pewna motorówka. Przyczyny są niejasne… Leży płytko, jakieś dziesięć metrów pod powierzchnią.
— Chyba lepiej w dzień to zrobić. — Młody człowiek podniósł się ociężale, podszedł do półki i zaczął zdejmować sprzęt. Ruchy jego były pewne, ale ostrożne, jak gdyby miał do czynienia z cenną porcelaną. — Dziesięć metrów pod powierzchnią przy słonecznym dniu i spokojnej wodzie widać doskonale i nie ma żadnych kłopotów z lokalizacją. Nocą możemy się trochę błąkać — to raz, nawet jeżeli dobrze wiemy, gdzie szukać. A widzialność jest oczywiście żadna — to dwa.
— Będziemy mieli reflektorek.
— Ale to nie to samo co dzienne światło załatwiać nocą?
— Chyba tak… — powiedział kapitan po pewnym wahaniu. — Właściwie to moja wina. Łódź zatonęła rano i miałem dosyć czasu za dnia. Ale była kupa spraw, a po drugie, wolałbym, żeby nas nikt przy tym nie widział…
— Czyja to była łódź?
— Sędziego Mroczka — powiedział Żelechowski niechętnie.
— Hm…
Młody człowiek nie odezwał się już ani słowa. Usiadł i zaczął sprawdzać działanie cylindrów z tlenem. Kapitan milczał, przyglądając mu się. Po dziesięciu minutach gospodarz wstał.
— W porządku. Możemy zasuwać. Przebierz się tutaj.
— Spodenki mam na sobie. — Żelechowski zdjął bluzę mundurową i położył ją na łóżku. — Buty też zostawię i resztę… — Odpiął pas z kaburą pistoletu i przewiesił sobie przez ramię.
— Bierzesz broń?
— Nie jest mi potrzebna, ale nie chcę jej tu zostawiać. Dokumenty też wezmę.
Po chwili ruszyli ku małej motorówce, kołyszącej się nie opodal domku. Zeszli po czterech kamiennych stopniach i wskoczyli na pokład.
Łódź ruszyła.
— To będzie gdzieś na wysokości ostatnich domków Piastowskiej, gdybyś patrzył z lądu — powiedział cicho kapitan.
Młody człowiek skinął głową i po wyjściu spoza falochronu łódź szerokim łukiem w lewo wyszła na morze. Drobniuteńkie fale biegły ku brzegowi i niknęły przy krawędzi plaży bielejącej w zimnym blasku wschodzącego księżyca. Światła miasteczka oddalały się coraz bardziej.
— Jak daleko od brzegu to będzie?
— Kilkaset metrów. — Kapitan wpatrywał się w ciemność i w przesuwające się powoli punkty świetlne na brzegu. — Mniej więcej tam — wskazał przed siebie. Płynęli teraz wzdłuż brzegu. Silnik pracował na zredukowanych obrotach, łódź posuwała się lekko.
— Teraz musimy podpłynąć może z pięćdziesiąt metrów. — Żelechowski dostrzegł punkt na wydmie. Był to wysoki krzak jałowca. Wydawało mu się, że łódź zatonęła na wprost niego. Oczywiście trzeba będzie mieć wiele szczęścia, żeby od razu trafić.
— Zgaś… — powiedział po chwili. Silnik ucichł.
Młody człowiek sięgnął pod klapę i wyciągnął ze schowka ostrą stalową kotwicę, uwiązaną do czerwonej nylonowej liny.
— Masz rację. Tu będzie około dziesięciu metrów. Głębia zaczyna się dopiero pół kilometra dalej… — wskazał na morze. — Unieruchomimy łódź, żeby nam nie odeszła za daleko.
Miękkim ruchem, nie robiąc żadnego niemal plusku, zanurzył kotwicę pod powierzchnię i puścił ją. Piętnastokilogramowy ciężar poszedł pionowo na dno, ciągnąc za sobą rozwijający się błyskawicznie zwój liny. Koniec. Lina zwisła. Młody człowiek nachylił się i zerknął na koniec zwoju. Znalazł linię oznaczającą kolejny metr.
— Nawet dziewięć… — powiedział. — Jeżeli tu zatonęła ta motorówka, nie będzie kłopotu z jej wyciągnięciem.
— Na razie chciałbym ją tylko obejrzeć… — szepnął kapitan, patrząc na odległy brzeg. — Mów cicho. Głos niesie po wodzie.
Znowu skinienie głowy. Księżyc wynurzył już całą swą tarczę i zrobiło się jasno.
— Schodzimy…
Nałożyli aparaty, sprawdzili raz jeszcze przepływ tlenu i, zwiesiwszy nogi za burtę, jeden za drugim ześliznęli się w ciemność.
Żelechowski nacisnął guziczek trzymanego w ręce reflektora. Pracując nogami i lewą ręką, posuwał się wzdłuż promienia do dna, które okazało się niespodziewanie blisko. Po chwili stanął, wspierając się stopami o twarde, kamienne podłoże. Kilka kroków od siebie dostrzegł drugi snop światła. Jego towarzysz płynął wolno, mniej więcej dwa metry nad nim, zamiatając migotliwą ciemność.
Kapitan odbił się od dna i zbliżył ku niemu. Nic… I tu nic… W pewnej chwili promień reflektorka przesunął się po opadającej w dół linie kotwicznej. Spoza niej wypłynęły cztery małe rybki i zwabione światłem zbliżyły się. Machnął ręką. Pierzchły jak ptaki. Nagle poczuł dotknięcie ręki na plecach. Uniósł głowę i przez szybkę dostrzegł obnażone ramię wskazujące coś. Ramię oddaliło się, zobaczył młodego człowieka płynącego ukośnie w dół. Ruszył za nim.
Łódź leżała pochylona na bok, zupełnie cała, oparta o kamieniste dno. Nie było tu piasku, więc nie zaryła się niemal wcale. Żelechowski pochylił się. Wiedział dokładnie, czego szukać. Czując pod stopami śliskie, pokryte glonami łby kamienne, obszedł burtę łodzi. Nie tu… Nie tu… Wreszcie promień reflektorka znieruchomiał. W tyle łodzi, na samym dnie, tuż pod nadbudówką widniał okrągły otwór. Żelechowski zbliżył ku niemu twarz. Otwór był równiuteńko wypiłowany i przechodził na wylot przez deskę. Kapitan podał towarzyszowi latarkę i sięgnął za gumkę spodenek. Wyciągną] stamtąd płaski korek do termosu i przyłożył do otworu. Przybliżył głowę i wsunął korek, a potem wepchnął go z całej siły, naciskając wnętrzem otwartej płasko dłoni.
Cofnął rękę. Korek był w tej chwili niemal niewidoczny. Wyciągnął go z najwyższym trudem i schował ponownie. Kierował światło na towarzysza, który uniósł palec i wskazał ciemną powierzchnię wody nad ich głowami. Kapitan potrząsnął przecząco głową. Odbił się lekko nogą i wylądował na pokładzie łodzi. Snop światła wędrował krótko i trafił na oksydowany uchwyt klapy prowadzącej pod pokład. Żelechowski uniósł ją z wolna. Ciemność…
Towarzysz stanął obok niego i przytrzymał klapę kolanem. Znowu przepłynęły dwie meduzy: biało-czerwone, spokojne, powolne, małe, przezroczyste parasolki… W7ąska włócznia światła latarki pobiegła w dół i pochylili się obaj, jak gdyby spodziewając się znaleźć coś ciekawego. A przecież niczego nie należało się spodziewać tutaj. Ktoś, kto tak zręcznie wymyślił prosty i pewny sposób zatopienia łodzi, na pewno był na tyle przebiegły, że nie pozostawił po sobie żadnych…
Żelechowski pochylił się jeszcze bardziej i wyciągnął rękę. Worek, związany zwykłym sznurkiem i wypełniony… Czym wypełniony?
Dotknął worka palcami, wyczuł coś twardego i chwyciwszy za związany sznurkiem koniec, pociągnął ku sobie. Worek uniósł się w górę i w ostrym świetle latarki, trzymanej przez towarzyszącego kapitanowi młodego człowieka, opadł na pokład. Żelechowski odnalazł węzeł i rozsupłał go szybko. Wsunął dłoń do wnętrza, potem drgnął.
Kiedy wyprostował się i ukazał trzymany w rękach przedmiot, snop światła latarki zadrżał gwałtownie.
Albowiem kapitan trzymał trupią czaszkę, która uśmiechała się ku nim trzema złotymi zębami, lśniącymi w przezroczystej, rozedrganej wodzie.
Płynęli w zupełnej ciemności. Żelechowski obejrzał się. Gdzieś za nimi, nisko pod powierzchnią uśpionych wód, leżała zatopiona motorówka. Ale upiorny jej ładunek spoczywał teraz u jego nóg.
Mimowolnie pochylił się lekko i dotknął palcami chropowatego, przesiąkniętego wodą materiału. Worek dygotał lekko i poruszał się, drgając życiem zapożyczonym od parskającego miarowo silniczka łodzi. Światła portu były coraz bliżej.
Po kilkunastu minutach znowu znaleźli się w maleńkim domku na skraju basenu.
— Cholera… — mruknął młody człowiek, kiedy zamknęli drzwi za sobą i Żelechowski złożył ostrożnie worek na dywaniku przed łóżkiem.
— Sam widziałeś — kapitan roześmiał się cicho, niewesołym, nerwowym śmiechem. — Gdyby ciebie tam nie było, może bym do tej pory w to nie uwierzył? — Roześmiał się po raz drugi, ale śmiech jego był już nieco naturalniejszy. — Trupia czaszka dziesięć metrów pod wodą! I w dodatku wiem, kto to jest… to znaczy, kto to był!
— Ten nieboszczyk? — młody człowiek wskazał oczyma worek.
— Tak. Umarł, kiedy miałem dziesięć lat i mieszkałem pięćset kilometrów stąd. I nie miałem pojęcia, że kiedykolwiek istniał, aż do… dziś. Dziś rozmawiałem o nim z dwiema osobami, a potem z jeszcze jedną osobą. A w nocy znalazłem go w tej łodzi. A żeby było jeszcze dziwniej, muszę ci się przyznać, że wątpiłem o istnieniu tego szkieletu. Zresztą chociaż nikt o tym nie wie poza tobą, któremu mówię o tym w tej chwili, zaglądałem niedawno do tego luku pod pokładem motorówki sędziego Mroczka. Szkieletu ani worka z jakąkolwiek inną zawartością nie było tam jeszcze czterdzieści osiem godzin temu, po śmierci sędziego, a przed wypłynięciem tych dwojga młodych na morze. Korek też albo nie tkwił w dnie łodzi, albo był wetknięty solidnie i żadnych przecieków nie zauważyłem. Rozumiesz, na czym polegał ten dowcip?
Położył korek na stole. Młody człowiek uniósł go i obejrzał pobieżnie.
— Chyba tak: korek pasował ściśle do burty i był przywiązany na lince nylonowej do pala. Kiedy łódź ruszyła i linka naciągnęła się, wyrwała go z dna. Potem woda zaczęła wdzierać się przez otwór do luku tak, że stojący na pokładzie nie powinien był zauważyć tego od razu, a dopiero wtedy, kiedy odpłynie ładny kawałek drogi. Ale wtedy mogłoby być już za daleko od brzegu. Prosty pomysł.
— Do opatentowania — Żelechowski znowu uśmiechnął się, ale oczy jego pozostały twarde i bez uśmiechu. — Chciałbym spotkać kiedyś tego wynalazcę.
— Wyobrażam sobie. — Młody człowiek zaczął powoli zaczesywać krótką czuprynę. — Jednego tylko nie rozumiem?
— Czego?
— Dlaczego ten korek nie wypłynął potem na powierzchnię wody, tylko został na dnie. Znalazłeś go przecież na dnie? Tak powiedziałeś?
— Tak. Nie pomyślałem o tym — kapitan sięgnął po korek i obrócił go w palcach. — Jasne — szarpnął lekko. Korek rozpadł się na dwie płaskie połowy. Pośrodku, w wydrążonym zagłębieniu, spoczywała spora kulka ołowiu.
— O wszystkim pomyślał nasz milusiński… Dobrze opracowany i doskonale wykonany plan. Żadnych usterek… Żadnej improwizacji.
— Jaki plan?
— A ba! Żebym wiedział dokładnie jaki, nie byłoby mnie już tutaj w tej chwili. Ale widzę szczegóły i coś niecoś zaczynam wiązać, chociaż z drugiej strony zaczynam się trochę gubić. Nie mogę zrozumieć, dlaczego pan Mroczek miałby…
Umilkł.
— Co? — zapytał młody człowiek nie ukrywając zaciekawienia.
— A nic, tak sobie bajdurzę. Szczerze mówiąc, nie powinienem tyle gadać, kiedy wiem tak mało. Dziękuję ci, kochany. I nikomu ani słowa. Zresztą niepotrzebnie ci o tym mówię.
Młody człowiek bez słowa wzruszył ramionami, potem wskazał makabryczny ładunek na dywaniku przed łóżkiem.
— Mam nadzieję, że nie zostawisz mi tutaj tego przyjemniaczka? Od biedy można spać nawet w takim towarzystwie. Ale jeżeli się nie musi…
— Zabiorę, bądź spokojny. Nie zostawiłbym go za nic! Uścisnęli sobie ręce. Kapitan ostrożnie uniósł worek i zakołysał nim lekko, trzymając go przed sobą w obu rękach i czując przez mokre płótno wypukłość czaszki.
— Biedny Yorick… — uśmiechnął się.
— Kto? — młody człowiek uniósł brwi. — Wiesz nawet, jak się nazywał, naprawdę?
— Oczywiście, że wiem! — kapitan uśmiechnął się raz jeszcze i ruszył ku wyjściu.
Siedzieli naprzeciw siebie w gabinecie zmarłego, tym samym, do którego weszli zaledwie wczoraj po południu po raz pierwszy, nie przeczuwając, że po dwudziestu czterech godzinach znajdą się tu znowu zmęczeni, przerażeni, u kresu wytrzymałości nerwowej. Halina nie płakała już, ale twarz jej nosiła wyraźne ślady przeżyć ostatnich godzin.
— Nie mam siły upudrować się nawet… — powiedziała z bladym uśmiechem, dostrzegłszy uważne spojrzenie męża — chyba pierwszy raz w życiu jest mi zupełnie wszystko jedno, jak wyglądam.
— Mroczek odłożył do popielniczki papierosa, rozgarnął morze niedopałków i chcąc opanować drżenie dłoni, gasił go niezwykle długo i dokładnie.
— Musimy stąd wyjechać! — powiedział nagle. Wstał.
— Oszalałeś! — zerwała się z miejsca i stanęła naprzeciw niego. — Przecież on sobie natychmiast pomyśli, że…
— Co za on?
— Ten milicjant!
— Niech sobie myśli, co chce! Gdybyśmy wyjechali teraz, o świcie pewno bylibyśmy już w Warszawie. A wtedy gwiżdżę sobie na niego! W końcu to tylko komendant powiatowy milicji na głębokiej prowincji. Nie ma przeciw mnie żadnych dowodów i nigdy nie będzie miał. Zresztą zaraz po przyjeździe zadzwonię do Władka, do Kazika i do kogo jeszcze będę mógł. Znam trochę ludzi, prawda? Jakoś dam sobie radę z tym kapitanem. Co innego taki kraniec świata, powiadam ci, a co innego Warszawa! Tam można się natychmiast do kogoś odwołać, gdyby chciał nas o coś oskarżać. A poza tym w Warszawie w ogóle będziemy się czuli od razu inaczej…
— Ale jak wytłumaczysz nasz nagły wyjazd? Przecież tu jest cała masa spraw, które…
— Nie mamy obowiązku tłumaczenia się przed kimkolwiek. Zresztą napiszemy od razu po przyjeździe list do tego starego notariusza, upoważniający go do zajęcia się naszymi sprawami tutaj i zaznaczymy w tym liście, że niestety warunki życia tu nam nie odpowiadają, a poza tym ostatnie przejścia wyburzyły ciebie tak, że chyba nie wrócimy już nigdy do Poręby Morskiej i takie jest nasze ostateczne postanowienie. I koniec, moja kochana! Zobaczymy, czy ktoś może nam zabronić wyjazdu stąd! Ciekaw jestem, na jakiej podstawie mógłby to zrobić? Jedziemy, Halina!
Powoli skinęła głową.
— Dobrze… — powiedziała cicho. — Ale jedźmy jutro. Dzisiaj trzeba będzie dokładnie to wszystko przemyśleć, omówić i załatwić tu na miejscu, żeby nasz wyjazd rzeczywiście nie wyglądał jak ucieczka. Nie zapominaj, że… że złożyliśmy zameldowanie o tym szkielecie w ścianie, prawda?
— Ty złożyłaś — poprawił ją niemal ze złością, ale natychmiast machnął ręką. — Nieważne, kochana. Jest to jedna z tych rzeczy, których nie rozumiem, które mnie przerażają i o których w ogóle nie chcę myśleć…
Podszedł do ściany i odsłonił kilim. Nisza, w której bezładnie poukładali cegły i zmieciony z podłogi tynk, ziała pustką.
— Tadziu… — powiedziała cicho młoda kobieta — my nie możemy stąd wyjechać!
— Dlaczego? — zabrzmiało to ostro, ale w głosie jego nie było już poprzedniej pewności.
— Bo żadne znajomości nie pomogą do rozsądnego wytłumaczenia faktu, że uciekliśmy stąd wiedząc, że:
twój stryjek zginął nieprzypadkowo — powiedziała nam przecież o tym lekarka, która robiła sekcję…
ten szkielet był świeżo zamurowany w ścianie gabinetu tego domu, a potem zniknął…
ta motorówka zatonęła prawie jak na zamówienie…
a ten milicjant wie o tym i wie, że my wiemy o tym, prawda? Boję się, że żadne znajomości nie pomogłyby i że ściągnięto by nas tu z powrotem. Tyle tylko, że wtedy byłoby bardzo głupio i on by stracił do nas resztki zaufania. Stalibyśmy się naprawdę podejrzani.
— Ale o co, Halina?! Zastanów się nad tym, co mówisz! Jesteśmy zwykłymi, normalnymi, przypadkowymi świadkami, którzy zostali wmieszani w jakąś niezrozumiałą aferę. Złożyliśmy zeznanie, powiedzieliśmy wszystko, co wiemy i co widzieliśmy. I nie musimy przecież, na miłość boską, zajmować się śledztwem! To nie nasza sprawa. Jeżeli milicja będzie chciała od nas jakichś dodatkowych zeznań, to przyjdzie do nas taki pan w cywilu albo w mundurze i przepyta nas w domu. Albo zaproś nas do siebie w Warszawie, nie tutaj! Ale my nie mamy nic do dodania i nic do ukrycia! Ta sprawa należy do milicji i niech milicja się nią zajmuje. Ja mam do syć! Początkowo nie chciałem iść do milicji, ale to ty właśnie uważałaś za stosowne przekazać panu kapitanowi wszystko, co wiedziałaś o tym szkielecie. Przyznaję, że teraz jestem nawet z tego zadowolony, skoro postanowiliśmy, że nigdy tu nie wrócimy. Nie zależy nr już w tym stopniu na opinii tego miasteczka i ewentualnych plotkach. Napiszemy teraz list do notariusza.. albo może nawet lepiej będzie, jeżeli spokojnie zajdziemy do niego jutro do biura, a wieczorem, najoficjalniej w świecie, wyjedziemy do Warszawy. I koniec!
— Dobrze… — powiedziała cicho, niezupełnie przekonana, ale w głębi serca uszczęśliwiona tym, że będzie mogła raz na zawsze wyjechać stąd i że znajdzie się wkrótce w ich przytulnym mieszkanku przy ulicy Konopnickiej. — Późno już. Prawie dziesiąta. A nie jedliśmy nawet kolacji. Zrobię coś, a potem idźmy spać…
Uśmiechnęła się do niego, podeszła i położyła zmęczoną głowę na jego piersi.
— Nie martw się, malutka. Wszystko będzie dobrze. — Pogłaskał ją po włosach. — Rzeczywiście zjedzmy coś. Zupełnie zapomniałem dzisiaj, że człowiek nie samym lękiem żyje… — roześmiał się. — Pomogę ci.
Obejmując ją wpół ramieniem, ruszył z nią w kierunku drzwi prowadzących w stronę kuchni. Ale po zrobieniu dwóch kroków zatrzymali się i stali przez chwilę zupełnie nieruchomo, wsłuchani w natarczywy, ostry, donośny dzwonek telefonu, rozlegający się pośród wieczornej ciszy. Mroczek puścił żonę i podszedł do aparatu.
— Tak? Słucham? — w głosie jego nie było widocznego zdenerwowania, ale Halina, która znała go, wiedziała, że sili się w tej chwili na spokój. — Co?… Nie, skądże! Nie śpimy jeszcze. Przeciwnie, właśnie żona miała zrobić kolację… Tak, to taki warszawski chyba nawyk. W domu późno się kładziemy zwykle… Co?… Ależ nie chcielibyśmy panu sprawiać kłopotu o tej porze… — zerknął na Halinę i uniósł wolną rękę robiąc jednocześnie minę, która oznaczała, że nie wie, jak wybrnąć z zaproszenia. — Tak, dziękujemy bardzo, ale… Rozumiem, ten testament… Ma go pan u siebie? Może byłoby nawet dobrze zapoznać się z nim dzisiaj, bo jutro wieczorem chcielibyśmy… — urwał. — Co, tak? Wpadniemy, może na chwilkę w takim razie, bo pan zapewne też wcześnie wstaje… tak, dziękuję bardzo…
Odłożył słuchawkę.
— O co mu chodziło? — zapytała obojętnym niemal głosem. Potrząsnęła głową i przycisnęła dłonie do skroni. — Możesz mi zresztą nie mówić. Nie rozumiem już prawie tego, co do mnie mówisz. Myślałam, że napiję się herbaty i pójdziemy spać… Jeżeli uda mi się usnąć…
Znowu zaczęła myśleć o tym, co prześladowało ją od chwili, gdy kapitan wyszedł z tego gabinetu. Bała się stąd wyjechać, a jednak wiedziała, że jeżeli zostanie jeszcze kilka dni dłużej, może naprawdę znaleźć się na granicy rozstroju psychicznego. Gdzie był teraz ten koszmarny szkielet? Chociaż wydawało się to zupełnie niemożliwe, zniknął przecież! Ktoś tu był podczas ich nieobecności, wyjął go z niszy i zamurował ją na powrót. Kto?
Wszystko to było nieprawdopodobne, niemożliwe do przyjęcia dla zdrowego umysłu. A jednak… nisza była pusta.
— Pan Goldstein prosi nas na kolację — powiedział Tadeusz. — Chce nam przy okazji odczytać testament stryjka…
— Ale przecież my znamy treść tego testamentu. Twój stryjek pisał do nas o nim niedawno…
— No tak, ale co innego informacje, a co innego dokument, który pan Goldstein musi nam zresztą i tak wręczyć czy też odczytać. Nie wiem, jak to się odbywa. Nigdy nie miałem do czynienia z testamentami.
— O Boże… ale ja… — dotknęła ręką włosów. Jestem nawet nieuczesana. Myślałam, że położymy się.,
— Nie będziemy siedzieć tam długo. Zresztą wydaje mi się, że trzeba do niego zajrzeć. To uprości nam masę rzeczy. Załatwimy teraz wszystko i być może jutro ran będziemy już mogli wyjechać.
— Czy powiesz mu, że jutro wyjeżdżamy?
— Czy mu powiem? Chyba tak… Poproszę go oczy wiście o dyskrecję.
— W takim razie dlaczego nie mielibyśmy jechać dzisiaj? — przycisnęła ręce do skroni. — Boże, głowa pęka…
— Dzisiaj? — Jej mąż znieruchomiał i przez krótką chwilę stał z na pół przymkniętymi oczyma. — Dobrze! Ale to oznacza, że musimy wszystko przygotować przed pójściem do niego. Co za szczęście, że mam dosyć benzyny! Czekaj, zaraz! No tak, teraz spakujemy rzeczy i od razu zaniesiemy do auta, a potem dopiero pójdziemy do pana Goldsteina i po wyjściu od niego wyruszymy od razu. Napiszę mu w tej chwili upoważnienie do zajęcia się w naszym imieniu wszystkimi sprawami związanymi zespadkiem po stryju. To by było chyba wszystko, prawda?
Co? — znowu przymknął oczy.
Przyglądała mu się, nadal przyciskając dłonie do skropi i nie rozumiejąc niemal tego, co do niej mówił.
— No tak… — dokończył mniej pewnie. — Teraz, kiedy tego szkieletu już nie ma w ścianie, nie widzę powodu, dla którego nie miałby tu zamieszkać, kto zechce. Nas już tu nie będzie i nigdy tu nie powrócimy! A zameldowaliśmy milicji o wszystkim, co zauważyliśmy. Jesteśmy w porządku.
— Tak… — powiedziała niemal szeptem i skinęła głową. — Jedzmy dzisiaj, Tadziu.
Pocałował ją przelotnie i wziął za rękę. Nie wypuszczając jej dłoni ze swojej, ruszył po skrzypiących schodkach na pięterko. Zabrali się gorączkowo do pakowania, wrzucając bezładnie rzeczy do walizek.
W ciemności przenieśli walizki do auta. Halina zawróciła i ruszyła w kierunku domu. Jej mąż szybko ułożył pakunki na bagażniku, przyciągnął pasy, zapiął je i ruszył za nią. Znalazł ją w kuchence. Była bardzo blada, ale świeżo uczesana i wargi miała pociągnięte szminką na „wieczorowo”. Zerwała się.
— Chodźmy! Bałam się tu… sama w tym domu…
— Czego się bałaś?
— Chociażby tego człowieka, który zabrał szkielet…
Tak… — Tadeusz przepuścił ją przed sobą na ciemny ganek, zamknął drzwi wejściowe i wsunął klucz do kieszeni, — Jakoś nie mogę w to wszystko uwierzyć… jak gdybym śnił i czekał, że się obudzę. — Wziął ją mocno pod rękę i razem ruszyli w kierunku furtki. — To wszystko przecież nie mogło wydarzyć się naprawdę?
— I to w dodatku nam! — uśmiechnęła się blado w ciemności. — Nam, którzy jesteśmy najzwyklejszymi ludźmi na świecie i nie szukaliśmy żadnych przygód.
Tadeusz otworzył furtkę. Znaleźli sięna wąskiej, mrocznej, wyludnionej alei. Przecięli jezdnię i stanęli przed furtką po przeciwnej stronie. Mroczek uniósł rękę do dzwonka. Ale zanim go dotknął, furtka uchyliła się.
— Proszę, bardzo proszę… — powiedział pan Goldstein i cofnął się, żeby pozwolić im wejść.
Po wejściu do komendy zamknął się na klucz w gabinecie, wydał dyżurnemu milicjantowi rozkaz, żeby mu nie przeszkadzano pod żadnym pozorem i położywszy worek na stole, stał przez chwilę zastanawiając się, co ma zrobić z jego zdumiewającą, bądź co bądź, zawartością.
Powoli zaczął wyjmować kości i z największą ostrożnością, trzymając je przez rozpostartą chustkę, układać na stole.
Po kilku minutach zajrzał do worka, a potem przeniósł spojrzenie na stół. Worek był pusty.
Ale ułożenie szkieletu ludzkiego z leżących na stole kości okazało się już po kilku minutach ponad siły kapitana. Jedno wydawało się pewne: był to chyba ten sam szkielet, o którym wspominali młodzi Mroczkowie.
Otworzył szafę, opróżnił kilka półek i ostrożnie ułożył na nich kości. W tym prowizorycznym grobie muszą zaczekać do rana.
Zapalił papierosa i potarł ręką czoło. Włosy miał jeszcze wilgotne. A rano co? Odda te kości do ekspertyzy. Dowie się najprawdopodobniej, kiedy ten osobnik zginął, może nawet uda się określić, w jakich warunkach zwłoki przeleżały przez te wszystkie lata. Ale to nie były pytania, na które musiał sobie odpowiedzieć w pierwszej kolejności.
Zamknął szafę, wsunął klucze do kieszeni i przeszedł do zewnętrznego pomieszczenia.
— Idę do siebie — powiedział do dyżurnego milicjanta. — Nie jest jeszcze późno i pewnie do północy będę czytał. Potem budźcie mnie tylko wtedy, jeżeli zdarzy się coś naprawdę ważnego.
— Rozkaz, szefie.
— Dobranoc… — uśmiechnął się i wyszedł. Noc była parna. Chyba znowu zwiastowało to nadejście burzy. Zapuścił motor i ruszył.
Mieszkał w pobliżu komisariatu. Postawił maszynę przed blokiem, w którym na pierwszym piętrze miał kawalerkę. Światła były pogaszone już niemal we wszystkich oknach. Ludzie wcześnie kładli się do snu w małym, powiatowym miasteczku, gdzie nie działo się nic ciekawego poza ślubami, narodzinami i śmiercią. A jednak… Dotknął klucza, który tkwił w kieszeni.
Otworzył drzwi wejściowe i wolno zaczął wchodzić po schodach. Na zakręcie klatki schodowej zatrzymał się. Nie zapalił światła na dole, gdyż znał tu każdy stopień na pamięć i lubił poruszać się w ciemności. Zresztą przez okno w klatce schodowej wpadało nikłe światło rozjaśniające mrok świecenie morza, które było przecież tak blisko.
Kapitan stał przez chwilę nieruchomo, oddychając cicho i poruszając bezgłośnie wargami. Potrząsnął głowa.
Ale niesformułowane uczucie, które ogarnęło go tak nagle przed kilkunastoma sekundami, nie mijało. Cos się nie zgadzało w tym wszystkim. Ale co?
Cicho wspiął się na jeszcze kilka stopni i zatrzymał przed drzwiami swego mieszkania. Wyjął klucz od za trzasku i wsunął do otworu.
Co to było? Coś, co usłyszał dzisiaj i co nie miało pozornie większego znaczenia, ale zostało wypowiedziane! choć nie mogło zostać wypowiedziane. Nie mogło?…
Znowu potrząsnął głową. Wszedł do mieszkania i cicho zamknął drzwi za sobą. Tak, to było jakieś zdanie. Zda niewypowiedziane przez kogoś dzisiaj, które tkwiła tuz za krawędzią świadomości, bliskie, niemal czytelne a równocześnie osłonięte mrokiem. Ale kto?… Gdzie.. Kiedy?…
Wszedł do mieszkania i od razu skierował się do łazienki. Zdjął główkę prysznicu z widełek i puścił przez nią ciepłą wodę. Wiedział, że hałas wody spadającej z kranu na dno wanny byłby w tej chwili nie do zniesienia.
Wrócił do pokoju. Usiadł na tapczanie. Co to było? Co to było? Co to było?
Sięgnął po kartkę papieru i przysunął sobie nogą niski, nocny stolik. Napisał starannym, kaligraficznym pismem:
1) Pierwsza ewentualność i dla mnie najważniejsza: sędzia Mroczek mógł zostać zamordowany. Jeżeli tak było, to na razie — kogo mam?
a) Franciszek Skorupiński, sąsiad sędziego, pracownik budowlany — lub żona Skorupińskiego — lub oboje.
Motyw: sędzia skazał go kiedyś na więzienie. Możliwość zemsty. Myśl o zemście mogła nasunąć się Skorupińskiemu ze względu na to, że domki ich sąsiadują ze sobą. S. znał dobrze nawyki i obyczaje sędziego, mógł mu z łatwością, niezauważony przez nikogo, a "obstawiony" przez żonę, powiedzmy, wsypać coś do butelki z mlekiem, która stała na ganku, nim sędzia się obudził.
Co mam przeciw temu? Skorupiński nie wygląda na faceta, który umiałby wyważyć tak dokładnie środki oszałamiające, żeby sędziego nie zatruć, a pozwolić mu wypłynąć w morze. Na to trzeba, zdaje się, kogoś o większym wykształceniu i przygotowaniu medycznym. Chociaż nigdy nie wiadomo. Poza tym nie widzę łączności pomiędzy Skorupińskim a szkieletem…
Żelechowski przymknął na chwilę oczy, potem sięgnął po drugą kartkę papieru i napisał szybko:
Sprawa szkieletu.
Jeżeli prawdą jest, co mówią młodzi Mroczkowie, to…
1) szkielet został przez nich znaleziony zeszłego wieczora…
2) zamurowany zeszłej nocy…
3) zatopiony dziś rano razem z łodzią, co oznacza, że powiedzmy nocą a rankiem został on powtórnie odmurowany, przeniesiony w worku na motorówkę, a ścianę zamurowano ponownie. Wszystko to musiałoby się odbywać w domku, gdzie przebywali Mroczkowie. Sypialnia ich jest co prawda na górze… Byli bardzo zmęczeni całodzienną jazdą i przeżyciami wieczora i nocy. Mogli spać tak zwanym kamiennym snem… Ale wtedy musiał ten szkielet odmurować ktoś, kto widział i wiedział, że został on przez nich znaleziony… Duże ryzyko i pytanie: dlaczego ten ktoś odmurował szkielet i przeniósł go do motorówki?
Czy Skorupińscy mogli odmurować szkielet, przenieść go etc.? Chyba tak…
2) Doktor Jasińska lub ta jej pielęgniarka-sublokatorka, lub obie razem.
Motyw zbrodni u Jasińskiej podobny ew. do motywu Skorupińskiego: zemsta. Oczywiście o wiele większa, doskonalą, można powiedzieć, znajomość narkotyków i ich działania. Mogła wsypać coś do mleka tak samo łatwo jak Skorupiński. Też była sąsiadem, ale z drugiej strony.
A pielęgniarka? Motyw nieco naciągnięty, jeśli chodzi o zbrodnię, chociaż widać było, że nie kochała sędziego. Sądzi ona, że Jasińskiej, którą wielbi i czci, stała się wielka krzywda, jest przekonana, że sędzia Mroczek był jedynym sprawcą tej krzywdy. Powiedziała, że Jasińska wiele nocy przepłakała itd. Ona także mogła z łatwością zamienić butelki z mlekiem, a będąc od wielu lat pielęgniarką, zna się doskonałe na działaniu narkotyków i środków przeciwbólowych.
Uwagi: Dlaczego doktor Jasińska zataiła wynik sekcji? To rzuca na nią oczywiście podejrzenia. Ale z drugiej strony dlaczego opowiedziała o tym młodym Mroczkom, chociaż nie była do tego w ogóle zmuszona? Lęk? Brak stabilizacji psychicznej? Poza tym, sprawa szkieletu: nie bardzo widzę doktor Jasińską i jej sublokatorkę, wkradające się do zamkniętego domu, odmurowujące szkielet, zamurowujące na powrót niszę, zanoszące szkielet na pokład motorówki. Dlaczego?
3) Tadeusz Mroczek — bratanek zmarłego. Lekarz, więc zna się także na środkach przeciwbólowych, nasennych itd. Nie wiadomo, gdzie był w niedzielę rano. Wyjechał w sobotę, więc teoretycznie mógłby tu zdążyć, zatrzymać wóz w krzakach gdzieś na uboczu itd., a potem zamienić butelki. Nie mieszkał tu, ale był przez kilka dni u sędziego przed paru laty i mógł zauważyć, że stryj ma dość uregulowany tryb życia i zawsze wypija tę szklankę mleka, zanim pójdzie popływać. Oczywiście jemu najłatwiej byłoby przenieść szkielet na łódź. Ale dlaczego miałby odmurowywać szkielet? Powód zabicia stryja miał, oczywiście. Dziedziczy domek. Ale domek dostałby i tak. Stryj go kochał. Chciał go tu ściągnąć. Może nie uśmiechała mu się Poręba Morska, a uśmiechało się paręset tysięcy za ten domek? Może chciał się pozbyć żony? Ona nie umie pływać. Co z tą motorówką?
4) Halina Mroczek, żona czy wspólniczka? Ofiara? Po prostu przypadkowo zamieszana w to wszystko jak i mąż? Mogą być niewinni.
Wszyscy mogą być niewinni!
Po namyśle przekreślił to ostatnie zdanie. Nie, ktoś jednak działał tu za kulisami tej tragedii. W końcu sędzia Mroczek nie zginął śmiercią naturalną, w ścianie był szkielet, wynik sekcji zwłok nie dotarł do milicji przed pogrzebem. Ale czy był prawdziwy? Polegać musiał przecież tylko na świadectwie doktor Jasińskiej? A może chciała ona przez zemstę właśnie stworzyć pozory samobójstwa? Może sędzia zginął jak najnormalniej w świecie. Trzeba będzie dokonać ekshumacji zwłok. To także nie było takie proste. Jasińska miała go na stole u siebie i nawet jeśli nie było w jego organizmie narkotyków, mogła je przecież wprowadzić po śmierci. W tym wypadku wszyscy byliby bezradni. Nikt nie jest w stanie walczyć z lekarzem — biegłym.
— Cholera! — mruknął Żelechowski półgłosem. Zastanowił się. Potem zaczął pisać dalej.
5) Weronka — gosposia — mogła zamienić z łatwością butelki mleka. Ale jaki motyw? Czyżby znała testament? To było bardzo możliwe, bo sędzia mógł nakreślić jego szkic, zostawić papier na biurku i wyjść do pracy. Sprzątająca gosposia wiele widzi. Ale jeśli nawet, to czy to był powód do zbrodni? W każdym razie, czy to był prawdopodobny i wystarczający powód do zbrodni? Poza tym o ile sprawa zatopienia motorówki jest związana w jakikolwiek sposób ze śmiercią sędziego, to trudno przypuszczać nawet, żeby Weronka wyborowała dziurę pod powierzchnią, zatkała ją korkiem i uwiązała ten korek na lince do słupa przystani, tak żeby po wyruszeniu łodzi został on wyszarpnięty i pozostał na dnie, gdyż ciężarek ołowiany nie pozwoli mu się unieść w górę. To nie była robota kobiety! W każdym razie nie takiej kobiety jak ta stara gosposia. Gdyby naprawdę Weronka chciała zabić Mroczka, żeby uzyskać tych trochę tysięcy i dożywocie, użyłaby na pewno innych, prymitywniejszych środków, które spowodowałyby śmierć. I skąd ta precyzja w wymierzaniu dawki narkotyku?
Tak, na razie wyglądało to w ten sposób, że jedna z siedmiu osób, które wypisał na tej kartce, mogła wiedzieć o wiele więcej, niż to przyznawała. Czy któraś z nich była mordercą? Ba, do tej pory nie było pewności, czy morderstwo w ogóle zostało popełnione.
Żelechowski westchnął i na wolnym skrawku miejsca u dołu kartki dopisał: czego ja sobie nie mogę przypomnieć?
Przez chwilę siedział z niemal bolesnym wyrazem skupienia na twarzy. Co to było? Co błyskało jak czerwone światełko w czaszce, drażniąc i dręcząc, ale nie zamieniając się w sformułowaną myśl?…
Westchnął i powiedział półgłosem:
— Odłóżmy to na razie.
Wziął jeszcze jedną kartkę:
1) Szkielet w ścianie… Młody Mroczek i jego żona twierdzą, że go widzieli. Dali mi pocisk i koronę z zęba. Oczywiście może to być bujda na resorach, ale… jeżeli to jest prawda? W takim razie:
a) skąd szkielet wziął się w ścianie?
b) jak zniknął?
c) czy ma to związek ze śmiercią starego Mroczka? Muszę jutro obejrzeć tę niszę raz jeszcze. Tam były nowe cegły… widziałem,
2) Motorówka.
a) Kto tam wsadził szkielet?
b) kto zrobił tę dziurę?
Mógł ją zrobić nawet sam sędzia, gdyby chciał popełnić samobójstwo. Ale nie, to byłby absurd… Musiał to zrobić ktoś inny. Hipoteza prawdopodobna: Ktoś, kto otruł Mroczka, nie wiedział, jaka będzie pogoda, a więc czy będzie on pływał, czy wypłynie motorówką. Zabezpieczył się więc tak, że w obu wypadkach stary Mroczek znalazłby się w wodzie, będąc pod działaniem narkotyku. Słusznie. Ale jest jeszcze i druga hipoteza: Młody Mroczek zabija stryja i jest twórcą tej zasadzki z motorówką. Ale potem chce się także pozbyć żony za jednym zamachem i kiedy stryj zginął już, wykorzystuje drugą część planu i zabiera żonę na spacer wiedząc, że łódź zatonie, a żona nie umie pływać. Oczywiście holował ją do brzegu, ale co by się stało, gdyby mnie tam nie było? Mógłby powiedzieć, że zrobił, co mógł, ale siły go opuściły tuż przy brzegu… Tak, to prawdopodobne. Ale dlaczego młody Mroczek miałby być tak śmiercionośny dla swojej rodziny? Trzeba jutro wysłać telefonogram do Warszawy, żeby zbadali, kto to jest i jak żyje…
Odłożył kartkę i zdjął but. No tak, zrobił wszystko, co do niego należało. Był u Goldsteina i mógł przypuszczać, że już jutro stary notariusz może powiedzieć mu coś ciekawego. Znał tu wszystkich od pierwszego dnia… był Żydem, więc miał dodatkowy bodziec do znalezienia wspólników kata łódzkiego getta…
Jutro trzeba będzie też jeszcze porozmawiać z doktor Jasińską…
Zdjął koszulę. Nagle zastygł w absolutnej nieruchomości. Powoli twarz jego zaczęła zmieniać wyraz. Potarł czoło dłonią.
— Nareszcie… — powiedział głośno, szybko podszedł do tapczanu i zaczął wkładać skarpetki. — No pewnie! To dziwne, prawda? Skąd on mógł o tym wiedzieć?
Kiedy usiedli w gabinecie starego notariusza, przy stole nakrytym lśniąco białym obrusem, weszła Weronika.
Milczeli wszyscy troje, Halina uśmiechnęła się do niej blado. Gosposia odwzajemniła się niespodziewanym, niemal wesołym uśmiechem. Postawiła na stole okrytą szronem karafkę, otarła ręce w fartuch i powiedziała:
— Smacznego państwu. Czy nic nie potrzeba jeszcze, proszę pana? — ostatnie słowa zwrócone były do Goldsteina.
Potem nie zwracając uwagi na ich "dziękujemy" wyszła, zamykając bezszelestnie drzwi za sobą.
— Zanim odczytam państwu ostatnią wolę zmarłego i porozmawiamy o wprowadzeniu jej w życie — powiedział notariusz, zawiązując sobie serwetę pod brodą ruchem, który Halina znała już tylko z teatru — może najpierw po kieliszeczku?
Sięgnął po karafkę.
— Kiedy naprawdę… — powiedział Tadeusz.
— Nie, nie! Nie chcę o niczym słyszeć! Wyglądacie państwo, jeżeli mam być szczery, nie najlepiej i dobrze wam to zrobi! Męczący, paskudny dzień. I ten człowiek… ten komendant. Był tu u mnie i mówił zupełnie zdumiewające rzeczy. W pierwszej chwili byłem zaszokowany. Tak, to jest odpowiednie słowo, ale teraz myślę, że… No, ale najpierw coś na wzmocnienie. Domowa nalewka, sam przyrządzałem. Ma już dziesięć lat. Proszę, naprawdę bardzo proszę spróbować…
Mroczek z wahaniem potrząsnął głową.
— Jeżeli mam być szczery, to chcę jeszcze dzisiaj przejechać kawał drogi autem, więc chyba podziękuję panu. Ale żonie kieliszeczek na pewno dobrze zrobi.
Uśmiechnął się przez stół do Haliny, która odpowiedziała wymuszonym, bladym uśmiechem.
— Panu też jeden nie zaszkodzi, panie doktorze! — Goldstein nalał mu. — Nie jest mocna. Przyda się takie małe pokrzepienie, jeżeli wolno radzić.
Mroczek spojrzał na niewielki kieliszek napełniony purpurowym klarownym płynem i po chwili machnął ręką.
— Jeden rzeczywiście nie zrobi wielkiej różnicy.
Unieśli wszyscy troje kieliszki.
— Zdrowie miłych gości! — powiedział odruchowo notariusz. Uniósł kieliszek ku ustom, dotknął jego krawędzi wargami i trwał tak przez chwilę, a potem odstawił go.
Wyraz twarzy miał niezmiennie pogodny.
Halina, która tak jak i jej mąż wypiła jednym haustem, opadła łagodnie na poręcz fotela. Kieliszek, wypuszczony z jej bezwładnej dłoni, stoczył się na dywan i znieruchomiał.
Mroczek usiłował wstać, na pół uniósł się w fotelu i sięgnął dłonią do gardła.
— Co to? — szepnął ochryple. — Pan, pan…
Zachwiał się i byłby upadł, gdyby Weronka, która weszła bezszelestnie do pokoju, nie podtrzymała go i nie posadziła w fotelu.
Notariusz pochylił się kolejno nad obojgiem, z satysfakcją kiwnął po dwakroć głową i po krótkim poszukiwaniu wyciągnął kluczyki auta z kieszeni Mroczka. Potem podał je Weronce, która bez słowa kiwnęła potakująco głową. Wyszli oboje pospiesznie z pokoju. Po drodze notariusz wziął z biurka wielkie, izolowane nożyce. W przedpokoju zatrzymał się jeszcze na chwilę, nadsłuchując. Potem kiwnął głową i wyszedł na ganek. Kobieta poszła za nim. W ogrodzie przy siatce stała niemal całkowicie ukryta w ciemności wysoka drabina, zamaskowana konarami starej brzozy. Nad nią przebiegał drut prowadzący do latarni ulicznej. Notariusz wspiął się na drabinę mozolnie, ale nie robiąc najmniejszego szelestu. Przeciął drut. Uliczkę ogarnął absolutny mrok.
W ciemności Weronka otworzyła furtkę, zbliżyła się do auta i zapaliła silnik. Równocześnie notariusz otworzył bramę. Auto cicho, na zwolnionych obrotach, w jechało do ogrodu. Notariusz zamknął bramę. Wziął miotle i w mroku zaczął zacierać ślady opon na ścieżce. Auto znikło w małej szopie na krańcu ogrodu.
Weronka zamknęła szopę, wysunęła klucz do fartucha i oboje jak cienie powrócili na ganek. Skrzypnęły drzwi i wszystko ucichło.
W pokoju notariusz odsunął kotarę przesłaniającą jedną ze ścian gabinetu. Stały za nią cegły i przybory do murowania. Weronka zdjęła kilim. Ukazały się dwie pionowe nisze, wysokości człowieka, świeżo wyłożone zaprawą murarską.
— No tak! — Goldstein pochylił się nad siedzącymi bezwładnie w fotelach postaciami, spojrzał na zegarek i z uśmiechem kiwnął głową. Nadal nie zamienił z Weronka ani jednego słowa. Skinął na nią.
Podeszła z szeroką szpulą leukoplastu i nożycami. Odcięła szerokie kawałki plastra, a notariusz równo i gładko przykleił je na ustach nieprzytomnych Mroczkowi wygładził, jak gdyby pedanteria była u niego cechą silniejszą niż konieczność pośpiechu.
Weronka szybkimi, sprawnymi ruchami skrępowała nogi i ręce siedzących. Potem wspólnie przenieśli, dyszącciężko, najpierw Halinę, potem Tadeusza do nisz i tam oparli oboje o ścianę w pozycji siedzącej.
Goldstein pochylił się i wziął kielnię, rozprowadził trochę niezdarnym ruchem zaprawę. Weronka podała pierwszą cegłę. Notariusz położył ją u podkurczonych nóg Tadeusza. Ściana zaczęła rosnąć.
Mroczek potrząsnął z wolna głową i otworzył oczy. Prawie jednocześnie ocknęła się Halina.
Cegły, szybko nakładane przez starego notariusza, sięgały obojgu już niemal po piersi.
— A, dobry wieczór! — powiedział mały człowieczek, kładąc zaprawę niemal pod nosem Mroczka. — Ogromnie twardy sen państwo mieliście!
Poprzez leukoplast Tadeusz wydał nieartykułowane chrząknięcie.
— Och, nie, proszę nie odpowiadać. Wiem, że jesteście państwo najprawdopodobniej trochę zdziwieni. Przyznaję, że sytuacja jest nieco, jakby to powiedzieć, niezwykła. Zaraz wszystko wyjaśnię, ale będę się streszczał, bo kiedy położę ostatnią cegłę, nie będzie mnie pan już tak dobrze słyszał, a nie chciałbym krzyczeć ze zrozumiałych względów. To wszystko powinno zostać między nami.
Weronka, która równocześnie w tej chwili wzięła się do zamurowania Haliny, uśmiechnęła się pogodnie.
— Otóż stryj pana musiał umrzeć, bo znalazł Brunona. Pan nie znał Brunona? Bruno Heidel, mój przyjaciel z SS. Tylko że ja byłem nieco rozsądniejszy. Pracowaliśmy razem w obozie. Był tam pewien Żyd z rodziną. Nawet, wstyd powiedzieć, trochę podobny do mnie. Upewniłem się, że jest tam ze wszystkimi krewnymi. Notariusz. Umarł, biedaczek. Jego krewni też. Wszyscy jednego dnia. A dokumenty wziąłem z kancelarii obozowej i schowałem na wszelki wypadek. Przydały się później, jak pan widzi. Psychologia to wielka nauka, wie pan? Nikomu jakoś nigdy do głowy nie przyszło, żeby oficer SS mógł się ukrywać po wojnie jako Żyd. Jakoś nikt nie kojarzy tego w ten sposób…
Położył nową cegłę. Tadeusz wpatrywał się w niego nieruchomymi oczyma. Następna cegła zasłaniała mu podbródek.
— Bruno, niestety, nie miał szczęścia. Przybyliśmy tu we troje: on, jego żona i ja. Rozpoznali go. Kiedy uciekł, biedaczek, konwojentom, doszedł do nas ostatkiem sił. Umarł na drugi dzień. Była zima, morze zamarznięte na kilka kilometrów. Był wielki i ciężki. Ale właśnie ten jeden dom na naszej ulicy był nie zamieszkały. Zamurowaliśmy więc biednego Brunona, licząc na to, że…
Położył uważnie nową cegłę. Teraz widać już było tylko oczy i czoło Tadeusza.
— …będzie spoczywał tam do dnia, kiedy Niemcy wrócą na te zagrabione przez was ziemie. Niestety, stary Mroczek przypadkiem odkrył go. Szczęście w nieszczęściu chciało, że przyszedł z wiadomością o swoim odkryciu wprost do mnie. Mało tego, zobowiązał mnie do absolutnej dyskrecji. Ufał mi. Byłem przecież Żydem. Nie bardzo ufał natomiast zdolnościom tego młodego kapitana Żelechowskiego. Bał się, że komendant może rozgadać tę sprawę i spłoszy ewentualnego wspólnika Brunona. Bo, oczywiście, Mroczek zorientował się, że to Bruno, i zrozumiał, że musiał go pochować ktoś, kto był także Niemcem. Zresztą Weronika położyła umarłemu kwiaty na piersi. To był błąd, chociaż zrozumiały, jeśli się kogoś kochało naprawdę. Mroczek chciał rozpocząć śledztwo na własną rękę. Nie chcieliśmy do tego oczywiście dopuścić, bo nie wiadomo nigdy, jaki obrót przybiorą sprawy, kiedy zacznie się rozgrzebywać przeszłość i sprawdzać, na przykład autentyczność dokumentów. Więc postanowiliśmy, że Mroczek musi umrzeć. Ale musiał umrzeć tak, żeby uznano to za wypadek. A potem przyjechaliście wy i ściana była jeszcze niezaschnięta. Przypadkowo odkryliście miejsce wiecznego spoczynku Brunona. Sytuacja znowu zrobiła się bardzo nieprzyjemna. To była najgorsza chyba godzina w moim życiu, kiedy musiałem odmurować niszę i zabrać z niej Brunona, mając was śpiących nad głową. Udało się na szczęście i złożyliśmy szkielet w motorówce. Motorówka była przygotowana do zatopienia od chwili, kiedy postanowiliśmy pozbyć się Stanisława w morzu. Mógł po wypiciu tej swojej szklanki mleka albo wypłynąć sam, albo w motorówce. Gdyby motorówka nie zatonęła, mógł po paru godzinach obudzić się na morzu. Musiałem więc wymyślić sposób na to, żeby znalazł się z nią w wodzie, a właściwie pod wodą. Z wami sytuacja była później identyczna niemal. Niestety, mleko wam wykipiało. Inaczej wsiedlibyście do motorówki i znaleźlibyście się z nią na dnie. A był w niej ukryty szkielet…
Notariusz uniósł ostatnią cegłę, ale nie położył jej, chcąc najwyraźniej dokończyć. Widział tylko oczy Tadeusza.
— Potem pojawił się ten powiatowy Sherlock Holmes w mundurze. On was podejrzewa, proszę sobie wyobrazić! Jutro, kiedy auto państwa będzie już rozebrane na, kawałeczki i zakopane głęboko w ogrodzie, dowie się| ode mnie, że wyjechaliście. Będą was poszukiwali. Nie znajdą — ze zrozumiałych powodów. Może wyciągną na powierzchnię motorówkę i odkryją w niej szkielet? To będzie naprawdę zabawne. Wprowadzi to absolutny chaos w milicyjne mózgi, prawda? Jest jeszcze parę drobiazgów, które…
Notariusz urwał. Pukanie powtórzyło się: niezbyt głośne, ale zdecydowane.
Spojrzeli na siebie z Weronką, która zarzuciła ciężki kilim na ścianę. Błyskawicznie oboje usunęli pod biurko kubełki z zaprawą, kielnie, papier, na który padał mokry tynk… Notariusz szybko wytarł ręce i ruszył ku drzwiom.
— Kto tam?
— To ja, panie Goldstein… — powiedział przytłumiony głos. — Chciałbym się z panem zobaczyć na chwileczkę…
Notariusz otworzył drzwi.
— Czy można?… — zapytał kapitan i zanim stojący po drugiej stronie progu człowiek zdołał zajść mu drogę albo coś powiedzieć, wszedł do gabinetu.
Weronka cofnęła się za framugę. Nie dostrzegł jej w pierwszej chwili. Stała teraz oparta plecami o kilim.
— Chciałem panu zadać jedno pytanie, panie Goldstein.
— Tak, słucham pana… — Mały notariusz uśmiechnął się uprzejmie. — Niech pan pyta, panie komendancie.
— Otóż chodzi mi o to, jakim sposobem…
Nagle urwał. Gdzieś, w nieokreślonej przestrzeni, rozległo się przytłumione ni to rzężenie, ni to chrząknięcie.
— Co to było? — Żelechowski uniósł brwi.
— Co to było? — Notariusz uśmiechnął się raz jeszcze. — Może nie powinienem o tym mówić, bo nie mam wykupionej karty rejestracyjnej, ale widzi pan, założyłem tu sobie hodowlę norek. Tak, hodowlę norek. Człowiek już niedługo pójdzie na emeryturę i…
Rozległo się nowe, jeszcze bardziej rozpaczliwe chrząknięcie.
— Norek? — powiedział Żelechowski i uniósł brwi. — Zdawało mi się, że to dochodziło z bliska, gdzieś stąd…
Chciał odwrócić się ku ścianie, ale w tej właśnie chwili stojąca za nim Weronka uniosła młotek.
— Proszę pana — powiedział szybko notariusz.
Tadeusz nadludzkim wysiłkiem rzucił się ku przodowi.
Kilim zafalował.
Błyskawicznym ruchem „stary notariusz” wyłuskał z bocznej kieszeni wielkie parabellum i skierował lufę pistoletu na kapitana.
Żelechowski podbił mu rękę, rozległ się ogłuszający huk, i pocisk wyłupał kawał tynku w suficie. Ale zanim tynk opadł, pistolet znalazł się już w ręku komendanta.
— Nie ruszać się… — Żelechowski, nie spuszczając lufy pistoletu z notariusza, szarpnął kilim. Dostrzegł twarz ludzką w otworze, szarpnął lewą ręką cegłę jedną, potem drugą… Potem była to już tylko kwestia sekund. Notariusz i Weronka stojący pod ścianą z rękami uniesionymi wysoko w górę patrzyli w milczeniu, gdy odwalał cegły i uwalniał Tadeusza.
— To są właśnie wspólnicy tego gestapowca! — zawołał Mroczek, kiedy tylko zerwał sobie leukoplast z ust Szybko zaczął odwalać cegły, które odgradzały Halinę od świata żyjących. — Jak się czujesz?
Bez słowa uniosła zdrętwiałą dłoń ku oczom. Wargi jej drżały, ale nie płakała. Patrzyła osłupiałym wzrokiem na stojącą pod ścianą parę siwych łudzi.
— Zamordowali mojego stryja! — powiedział Mroczek — i chcieli nas zabić! Sam mi o tym opowiedział kiedy miał nas tu oszołomionych, związanych, zakneblowanych i myślał, że już nigdy nikomu tego nie powtórzymy. To Niemcy, SS-mani!! Oboje!
— I pomyśleć, że znalazłem się tutaj tylko na podstawie pańskiego przejęzyczenia… — kapitan uśmiechnął się pogodnie ku notariuszowi. — Męczyło mnie to przez cały wieczór i na szczęście przypomniało mi się na czas. Przypomniałem sobie pańskie słowa: „żaden szkielet zamurowany w ścianie nie powstrzyma mnie od poszukiwania prawdy". A ja przecież nie powiedziałem panu, że ten szkielet był zamurowany w ścianie!
— No cóż, panie komendancie — mały człowieczek rozłożył ręce. — Każdemu może się zdarzyć pomyłka.
Weronka, która do tej chwili stała wyprostowana i nieruchoma patrząc pogardliwie na wymierzoną w nich lufę pistoletu, bluznęła nagle po niemiecku:
— Schweig! Spricht nich mit diesen polnischen Schweinen!
— Tak, tak, przypomniałem sobie. Ale roztargnienie nie należy do największych moich wad… — powiedział Żelechowski z nie pozbawioną dumy skromnością. Nagle rysy jego skamieniały: — Boże! — powiedział cicho. — Zostawiłem otwarty kran w łazience!
—