EPILOG

Patrzył na lot Yrahona z przyspieszonym tętnem. Jak wszyscy świadkowie – ci na dachu, ci w ogrodzie poniżej, ci na ulicach Serivy – wstrzymał oddech. Jednak gdy zobaczył, że w locie, dosłownie tuż nad ziemią, szermierz otwiera skrót na ścieżce królewskiego ogrodu, w cieniu rzuconym przez własny płaszcz, a potem wsuwa się weń ciałem wyprężonym jak struna, poczuł ogromną ulgę.

Cofnął się pod ciemne arkady otaczające ogród. Cieszył się, że to już koniec i że nigdy więcej nie będzie musiał mu pomagać.

Schował za pas nabite pistolety. Nie darzył tej broni zbytnią sympatią. Jeszcze mniej lubił strzelać do ludzi z mroku, z zaskoczenia, szczególnie gdy byli to ludzie honorowi, weterani słonecznej straży.

Niestety w jego stanie rapier nie wchodził już w grę. Każdy nieostrożny ruch ręką słał po ciele iskrzące prądy, które węzłami bólu zbierały się w stawach. Kiedyś był najlepszym szermierzem Serivy, ale dzisiaj nawet dziecko potrafiłoby wytrącić mu broń z ręki.

Kości go bolały, na nowo przyzwyczajały się do siebie nawzajem, podawały sobie dłonie ponad podziałami złamań. Krok miał chwiejny, utykał wyraźnie na prawą nogę. Gdyby w tej chwili któryś z dworzan go zobaczył – zgarbionego, kulejącego, w poszarpanym płaszczu, o twarzy pokrytej niechlujnym zarostem – pomyślałby, że to tylko bezdomny weteran wspiął się do niższego ogrodu, by przespać noc na trawie. Ale w tumulcie zdarzeń nikt go nie zauważył.

Mimo bólu mężczyzna skradał się z wprawą zabójcy. Prześlizgnął się obok altany, przemknął między żywopłotami, aż dotarł do muru, za którym stromy stok schodził do cichego zaułka.

Gdy podciągnął się na szczyt, w świetle księżyca widać było, że nie rzuca nawet najmniejszego cienia.

Zeskoczył na drugą stronę i zsunął się po stoku, hamując wysokimi szermierczymi butami. Gdy uderzył o bruk, jego twarz wykrzywił ból. Mimo to zaraz się wyprostował i ruszył dalej, by czym prędzej opuścić wzgórze. Poklepał się po kieszeni, w której owinięty w szmatkę leżał cienioryt – jedyny pozostały na świecie dowód na to, że zabity tej nocy władca Serivy nie był człowiekiem, za którego go uważano. Że w ogóle nie był człowiekiem.

Dziękował w myślach małej dziewczynce, która oddała mu szkiełko. Nie zamierzał nikomu pokazywać cieniorytu, ale patrząc na niego codziennie, aż po kres swoich dni, mógł sobie powtarzać, że postąpił właściwie.

Zwycięstwo wyrwane z paszczy porażki. Druga szansa – nowe życie rozpoczęte na katafalku, gdy rozbierająca go zręcznymi dłońmi staruszka wyczuła słabe tętno i spostrzegła, że jego pierś lekko się unosi. Szansa okupiona bólem, gorzkim smakiem zamorskich leków, za ostatnie monety zdobywanych przez jego kobietę od najlepszych medyków Serivy. Piętrowy spisek, by ani wrogowie, ani pragnąca zemsty Legion, ani nawet jego druga połowa, która odłączyła się w przedśmiertelnej agonii, nie dowiedzieli się, że przeżył. Alchemiczny dekokt sprowadzający pozory śmierci, przez który omal naprawdę nie umarł, zamknięty w trumnie podczas fałszywego pogrzebu. Potem prowadzone ostrożnie śledztwo, by zrozumieć, kto za tym wszystkim stoi, pomścić przyjaciół martwych, a żywym zapewnić bezpieczeństwo.

Udało mu się. Teraz, schodząc w dół ulicy, Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora czuł się wreszcie spełniony i szczęśliwy.

Wtem za jego plecami rozległ się głos. Gdy go usłyszał, po plecach przeszły mu ciarki.

– Dobrze cię widzieć, jasna istoto o imieniu Arahon.

Odwrócił się, sięgając po pistolet, lecz dłoń zamarła w pół ruchu. W załomie starego muru, w najciemniejszym punkcie uliczki, ziała smolista plama cienia. Z jej odmętów wynurzało się właśnie blade otyłe ciało; topielec w czarnej wodzie.

Tak oto trup spotkał trupa.

– Holbranver – szepnął szermierz.

– Holbranver, Tychon, tata… – głos istoty był chrapliwy i zimny. – Żadne imię z jasnego świata nie obejmuje całości. Jasne imiona są ułomne, nazywają jedną ścianę wielościanu.

Arahon zbliżył się i zmrużył oczy, by lepiej widzieć w mroku.

Uczony był skrzywiony, zepsuty. Jedno jego ramię wisiało dużo niżej niż drugie, spłaszczoną twarz oplotły różowe wstęgi blizn, a spojrzenie miał odległe jak czarne niebo nad zaułkiem.

Cieńprzestrzeń przeżuła go, wypluwając samą skorupę.

– Nie wiedziałem, że żyjesz – rzekł Y’Barratora, czując, jak kurczy mu się żołądek. – Gdybym w ogóle podejrzewał…

Holbranver przerwał mu.

– Sami długo nie wiedzieliśmy. Jak odróżnić dno ciemnego świata od dna zaświatów, gdy nie było się ani tu, ani tu? Niemożliwe. A jednak to na dno cieńprzestrzeni trafiliśmy, ściągnięci ręką, która odnalazła nas w głębinach. Dopiero po złączeniu z Tamtym zrozumieliśmy w pełni. Wyczekiwał od dawna, by poznać jasny świat. I poznał, sięgając do naszych wspomnień, a my poznaliśmy świat cieni. Było warto. Nie szukamy zemsty.

Y’Barratora się wzdrygnął. W ciągu ostatnich tygodni Seriva stała się polem bitwy dla sił, których nie rozumiał. Legion, drugi Arahon, król. A teraz jeszcze odmieniony Holbranver, mówiący o rzeczach, o których szermierz wolałby nie wiedzieć.

– Dlaczego nie dałeś znaku życia? – zmienił temat. – Sanne już cię opłakała.

– Nie mogliśmy. Gdy przybywaliśmy do jasnego świata, zostawialiśmy duży ślad w cieńprzestrzeni. Ślad-przynętę, jak chciał Tamten. Król schwytał nas, zamknął w więzieniu, badał, a jego straż strzegła cieńprzestrzeni. Czekaliśmy więc tak, jak Tamten nam kazał. Przyszedł wieczór krzyków, cienie zadrżały. Wtedy mogliśmy wreszcie zrobić to, co należało. Spłacić dług. Pomóc obalić króla.

Czerń wokół Holbranvera zadrżała i Arahon odniósł wrażenie, że za chwilę połknie go z powrotem.

– Czekaj! Dług wobec kogo? Czy wszystko, co się wydarzyło, zaplanowała jakaś ciemna istota?

– Świat nie znosi planów, niweczy je bezlitośnie. Tyle możliwości, tyle czynników. Czasami trzeba rzucić w górę wiele kości i mieć nadzieję, że kilka z nich spadnie dobrze, ułoży właściwą wróżbę. Tamten rzucał więc: na Patrze, w Serivie, w Holbranvii, nawet pod Koppendamem, wiele lat temu. Twoja kość upadła najlepiej.

– Czyli… – Arahon wzdrygnął się, ale nie z powodu lodowatego wiatru, który niósł od morza echa ostatnich strzałów. – Chodźmy do Iorandy – rzekł wreszcie. – Tam mi wszystko wytłumaczysz.

– Nie. Jasne chwile kosztują nas wiele, niemal je wyczerpaliśmy. Pora wracać do morza poza cieniami. Ale wcześniej – cel. Przyszliśmy, by ludzkim głosem wypowiedzieć: dług, przysługa, obowiązek. By prosić jasną istotę, Arahona.

– Sanne – zgadł szermierz, a uczony potwierdził to ruchem głowy.

– Wrócimy. Kiedyś. Gdy będzie na tyle dojrzała, by nie płakać nad utraconym, a cieszyć się z odzyskanego; gdy zrozumie. Do tego czasu potrzebny jej nowy ojciec. I matka, której nigdy nie miała.

Arahon skinął w milczeniu głową.

– Dobrze. Zostało jeszcze tylko to. – Uczony wyciągnął ku niemu rękę.

Szermierz otworzył dłoń, a tamten wcisnął w nią coś zimnego.

Pięć srebrnych monet.

Arahon nie wiedział, czy wybuchnąć śmiechem, czy zapłakać. Ten dziwaczny gest przypomniał mu Holbranvera bardziej niż twarz tej istoty.

– Między nami równo? – spytał uczony.

– Tak, przyjacielu. Równo – odparł szermierz, czując ucisk w gardle.

– Żegnamy cię zatem. Ja i ten, którego zwą Wszechcieniem.

Holbranver utonął w smolistej plamie, a ta rozpłynęła się, zmieniła w zwykły kawałek mroku, w którym widać było tylko omszałe kamienie.

Szermierz stał długo, próbując zrozumieć to, co właśnie usłyszał. Jednak z każdą chwilą rozmowa wydawała mu się coraz bardziej odległym, dziwacznym snem.

Wreszcie Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora wzruszył ramionami, owinął się dziurawym płaszczem i poszedł w dół ulicy.

Czuł się wolny, szczęśliwy. Nie miał cienia, zdrowia, musiał porzucić swoje imię i wiedział, że nigdy już nie będzie mistrzem rapiera, a całym jego majątkiem było pięć srebrnych reali. Przepełniało go jednak płomienne poczucie, że zrobił wszystko, co należało. Niech Wszechcień dalej ściera się z Hebanową Panią. Niech ten drugi Arahon rozwiązuje zagadki mrocznej strony. Cóż go obchodziły spiski oplatające oba światy?

Y’Barratora był wreszcie wolny.

Czy to nie powód, aby zaśpiewać?

Widzę go jeszcze, jak lekko utykając, schodzi w dół aleją Klonów. Jak nucąc pod nosem, poprawia swój stary kapelusz, wyciąga z sakiewki nabitą fajkę, odpala ją, a potem – dymiąc z szerokiego cybucha – schodzi srebrzącym się, mokrym brukiem w stronę morza i lśniących stoków dzielnicy Escapazar, gdzie czeka na niego ukochana kobieta oraz dwoje dzieci.

Widzę, jak znika wśród uliczek Serivy w jasną, księżycową noc.

Загрузка...