Fooa myse tintola, myse in e eye,

myse fish – en fooa ucklun!


Wieczór był wyjątkowo mroźny, nawet jak na Holloman w stanie Connecticut. Doktor Joshua Christian wielkimi krokami mijał róg Cedar Street i skręcał w Elm Street. Wiatr dął mu prosto w twarz. Lodowate strumienie arktycznego powietrza szarpały mu te niewielkie fragmenty twarzy, które musiał odsłonić, żeby widzieć dokąd idzie. Oczywiście wiedział, dokąd; wolałby jednak nie patrzeć na drogę.

Elm Street wyglądała inaczej, niż kiedyś, gdy była główną ulicą czarnego getta: papuzie kolory i noszący je dumni ludzie, rozbrzmiewający wszędzie śmiech, chmary dzieci, wypadających z bram na deskorolkach i wrotkach… Takich pięknych, słodkich i tryskających radością dzieci, bo ulica była najlepszym miejscem do zabawy – do wszystkiego.

Może pewnego dnia Waszyngton i stolice stanów znajdą pieniądze, by zrobić coś z miastami leżącymi na północy kraju; teraz mieli o wiele ważniejsze sprawy, niż decydowanie o setkach tysięcy ulic z opustoszałymi domami w tysiącach północnych miast i miasteczek.

A na razie dykta w oknach domów szarzała, drzwi gniły, szara farba łuszczyła się, szare dachówki spadały, filary kruszyły się, a szare ściany ziały dziurami. Bogu niech będą dzięki za wiatr! Przerywał ciszę. Krzyczał wysoko w drutach, jęczał w wąskich pustych szczelinach, a w głębi potężnego gardła rodził się mu cichy szloch. Przerywał go, by nabrać oddechu i znów wybuchnąć łkaniem. Przetaczał ulicami puszki i zmarznięte liście, dudnił w pustej żelaznej cysternie na opustoszałej parceli tuż obok zamkniętego od dawna monopolowego sklepu i baru Abie’go na rogu Mapie.

Dr Joshua Christian mieszkał w Holloman – tu urodził się, wykształcił, dojrzał. Nie wyobrażał sobie życia gdziekolwiek indziej; nigdy nawet nie myślał o przeniesieniu się gdzie indziej. Kochał to miasto. Uwielbiał je! Opustoszałe, niechciane, nieopłacalne – to nie miało znaczenia. Kochał je mimo to. Holloman to jego dom. Niepostrzeżenie ukształtowało go. Uczyniło tym, kim się stał, bo mieszkał tu, kiedy miasto wydawało ostatnie tchnienie. A teraz wędrował samotnie pomiędzy ruderami.

W wieczornym świetle wszystko wydawało się szare. Rzędy pustych domów, ulice, kora bezlistnych drew, niebo. Wzniosłem się ponad świat i widzę, że jest szary. Barwa bezbarwności. Wyraz smutku. Forma samotności. Kwintesencja opuszczenia. Och, Joshua! Nigdy nie przywdziewaj szarości, nawet w myślach!

Lepiej. Lepiej. Teraz szedł już szybciej przez Elm Street. Rzadko pojawiały się już zamieszkane domy. Były jakby nieco mniej zniszczone, ale niewiele różniły się od opuszczonych. Przez zabite deskami drzwi i okna nie przesączała się ani odrobina powietrza. Ale ganki i werandy zamieszkanych domów były pozamiatane, chwasty wokół wypielone, ściany obite grubym aluminium; wyglądały schludnie.

Domy dr. Christiana stały na Oak Street, tuż za rogiem Elm i przed dużym skrzyżowaniem Elm z Trasą 78. Około dwie mile były do poczty w centrum Holloman, gdzie doktor wybrał się tego szarego wieczora, by sprawdzić, czy nie przyszły jakieś listy. Listonosz nie roznosił już poczty.

Dr Christian zatrzymał się odruchowo nie opodal numerów 1045 i 1047 przy Oak Street – ulicy obsadzonej, stosownie do nazwy, osiemdziesięcioletnimi drzewami, wystawiającymi spod chodnika wężowate korzenie – i przyjrzał się swoim mieszkaniom. Dobrze, nie widać światła. Gdyby je dostrzegł, oznaczałoby to, że do wewnątrz wdziera się powietrze. Zimne, niechciane powietrze. Otwieranie i zamykanie drzwi wejściowych i bezużyteczny przewód wentylacyjny, prowadzący do pustej piwnicy, dostarczały wystarczająco tego niezbędnego, lecz lodowatego „artykułu pierwszej potrzeby”.

Dwa domy były szare jak inne, a wszystkie zbudowano pod koniec dwudziestego wieku. Mieściły oddzielne mieszkania, a na pierwszym piętrze połączył je pasaż, przypominający most. Teraz służyły innym celom niż te, do których je pierwotnie przystosowano. Numer 1045 stał się gabinetem doktora, a pod 1047 mieszkała cała jego rodzina.

Przeszedł przez ulicę, zadowolony, że wszystko jest w porządku.

Nie zadał sobie nawet trudu, żeby się rozejrzeć. W Holloman nie było samochodów, a po Oak Street nie jeździły autobusy. Całą ulicę pokrywały zwały zlodowaciałego śniegu, odgarniętego jedynie na chodnikach.

Wejście do numerów 1045 i 1047 znajdowało się z tyłu. Doktor przeszedł pod łączącym je pasażem i skręcił w lewo za rogiem. Dzisiaj nie planował żadnych wizyt i nie chciał kusić losu, wchodząc do 1045.

Małe pomieszczenie na podeście u szczytu schodów było już zamknięte. Doktor przekręcił klucz w zamku i znalazł się w prowizorycznym przedsionku, izolującym resztę domu od nieprzyjaznego świata. Kolejny klucz i drzwi, prowadzące do kolejnego przedsionka.

Tutaj doktor powiesił obszytą futrem czapkę i płaszcz, a na półce postawił buty. Włożył kapcie i otworzył trzecie drzwi, tym razem nie zamknięte na klucz. Nareszcie znalazł się w domu.

Kuchnia. Mama stała przy kuchence – bo gdzie mogłaby stać?

Zważywszy wszystkie cechy jej charakteru i zajęcie, które wybrała, powinna być małą, okrąglutką kobietką po sześćdziesiątce, o pomarszczonej twarzy i opuchniętych nogach. Roześmiał się głośno na tę absurdalną myśl, a ona odwróciła się uśmiechnięta i wyciągnęła ręce na powitanie.

– Co cię tak śmieszy, Joshua?

– Bawiłem się w pewną grę.

Jako matka kilkorga psychologów często wydawała się inteligentniejsza i lepiej wykształcona niż w rzeczywistości. Zamiast więc dociekać: „W grę?” albo „W jaką grę?”, zapytała: – W którą grę?

Przysiadł na brzegu stołu i machając jedną stopą, myszkował wśród owoców w salaterce, zawsze stojącej w kuchni. W końcu wybrał słodkie, dorodne jabłko.

– Wyobrażałem sobie – powiedział między jednym a drugim kęsem – że wygląd odpowiada twojej osobowości – uśmiechnął się, przymykając oczy z kpiącą powagą. – No wiesz: stara niewykształcona i na zawsze naznaczona latami mozołu.

Zrozumiała jego żartobliwe intencje i roześmiała się. Jej twarz pokryła się rozkosznymi zmarszczkami, a na gładkich policzkach pojawiły się dołeczki – dokładnie tam, gdzie delikatny rumieniec na wysokich kościach policzkowych przechodził w najbielszą biel. Czerwone usta, nigdy nie skalane szminką, rozchyliły się, ukazując nieskazitelnie zdrowe zęby, a wspaniałe błękitne oczy, zamglone jak zwykle u krótkowidzów, zabłysły zdrowym blaskiem pod długimi czarnymi rzęsami. Nawet ślad siwizny nie szpecił jej olśniewających włosów, złotych jak dojrzała pszenica, gęstych, falujących, lśniących, długich, zwiniętych na karku w prosty węzeł. Westchnął, nie wierząc – och, ciągle nie dając wiary – że matka – jego matka! – była nadal najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek spotkał w życiu. I była tego zupełnie nieświadoma – a przynajmniej tak sądził w prostocie ducha.

Nie. Mama nie miała w sobie ani odrobiny próżności. I chociaż on skończył trzydzieści dwa lata, jej brakowało czterech miesięcy do czterdziestych ósmych urodzin. Wyszła za mąż niemal jako dziecko.

Podobno zakochała się do szaleństwa w jego ojcu i z premedytacją zaszła w ciążę, żeby przełamać opory chłopaka przed poślubieniem tak ślicznej młodej dziewczyny. Jakie to pocieszające – pomyśleć, że ojciec również nie potrafił oprzeć się jej przymilności!

Christian z trudem przypominał sobie ojca, który zamarzł, kiedy Joshua miał zaledwie cztery lata. Wcale nie był pewien, czy go naprawdę pamiętał, czy też obraz ojca ukazywał się mu tylko w zwierciadle opowieści matki. Podobno był wierną kopią taty – biedny człowiek! Co miał w sobie szczególnego, że mama aż tak go pokochała? Bardzo wysoki i chudy, z żółtawą cerą, czarnymi włosami, ciemnymi oczami, zapadniętymi policzkami i wielkim orlim nosem…

Otrząsnął się z zamyślenia i spostrzegł, że matka patrzy na niego oczami przepełnionymi miłością; najzwyklejszą, bezgraniczną miłością. Tak czystą, że nigdy nie odczuwał jej jako brzemienia. Przyjął ją całą bez strachu i poczucia winy.

– Gdzie są wszyscy? – zapytał, stając za kuchenką, by matka mogła rozmawiać z nim bez przeszkód.

– Jeszcze nie wrócili z kliniki.

– Powinnaś przekazać dziewczętom część domowych prac, mamo.

– Nie chcę – powiedziała zdecydowanie. Był to temat stale powracający w ich rozmowach – Dziewczęta mają być w numerze 1045.

– Dom jest za duży, żebyś prowadziła go sama.

– To dzieci sprawiają, że zajmowanie się domem jest trudne, Joshua, a tu nie ma dzieci – w jej głosie pojawił się cień smutku, ale bez wyrzutu. Zrobiła widoczny wysiłek, żeby uśmiechnąć się i dodała wesoło: – Nie muszę odkurzać, co jest chyba jedyną dobrą stroną obecnej zimy. Po prostu kurz nie dostaje się do domu!

– Jestem dumny, że potrafisz myśleć pozytywnie, mamo.

– Ładny przykład dawałabym twoim pacjentom, gdybym narzekała! Kiedyś James i Andrew będą mieli dzieci, a ja znów znajdę się w swoim żywiole. Mam całkiem niezłe doświadczenie! Należę do ostatniego szczęśliwego pokolenia, które rodziło tyle dzieci, ile tylko chciało, a ja pragnęłam – och, gromady dzieci! Urodziłam czworo w ciągu czterech lat i gdyby twój ojciec nie umarł, urodziłabym więcej.

Jestem błogosławiona, Joshua, i nigdy o tym nie zapomnę.

Oczywiście, nie mógł jej powiedzieć tego, co cisnęło się mu na usta: och, mamo, jaka byłaś samolubna! Czworo! A reszta świata musiała ograniczać ilość urodzeń i coraz głośniej żądała wyjaśnienia, dlaczego Amerykanom nadal niczego nie brakuje? Teraz czwórka twoich dzieci musi płacić za twoją krótkowzroczność. Oto brzemię, które musimy dźwigać. Nie zimno. Nie brak prywatności i wygód w podróży. Nawet nie surową dyscyplinę, tak obcą każdemu amerykańskiemu sercu. Dzieci. A raczej ich brak.

Rozległo się brzęczenie domofonu.

Matka dr. Christiana podbiegła do aparatu, słuchała przez chwilę, po czym odłożyła słuchawkę bez słowa podziękowania.

– James chciałby, żebyś do nich przyszedł, jeśli masz czas. Jest tam pani Fane z jedną z Pat-Patek.

Nie ulegało wątpliwości, że powinien porozmawiać z Jamesem, zanim spotka się z panią Patti Fane. Wszedł na piętro i korzystając z wiszącego przejścia, znalazł się w numerze 1045, omijając poczekalnię.

Zniecierpliwiony James czekał na niego na drugim końcu korytarza.

– Nie mów mi, że nie dała sobie rady, bo nie uwierzę – powiedział dr Christian idąc z bratem do gabinetu, mieszczącego się na środkowym piętrze.

– Poradziła sobie wspaniale – wyjaśnił James.

– Więc w czym problem?

– Przyprowadzę ją. Sama opowie lepiej.

Zanim James wprowadził panią Patti Fane, dr Christian usadowił się nie za wielkim biurkiem, zajmującym cały róg pokoju, ale na wytartej wygodnej kanapie.

– Co się stało? – zapytał bez ogródek.

– Katastrofa – oznajmiła pani Fane, siadając naprzeciwko.

– Jak to?

– No cóż, zaczęło się niewinnie. Wszystkie dziewczęta cieszyły się, że po czterech miesiącach znów mnie widzą. Były zachwycone moją pracą przy gobelinach, doktorze! Milly Thring – chyba już wspominałam, jaka to idiotka? – nie mogła wprost pojąć, że zarabiam jako restaurator zabytków.

– Czy to ty spowodowałaś tę katastrofę?.

– Och, nie! Jak wspomniałam, wszystko wyglądało zupełnie niewinnie, nawet wtedy, gdy powiedziałam, że wróciłam otrzymawszy list z Komisji do Spraw Drugiego Dziecka. Zawiadomili mnie, że nie miałam szczęścia w loterii.

Obserwował ją uważnie, ale nie zauważył oznak rozpaczy, kiedy mówiła o tym najbardziej gorzkim rozczarowaniu. Dobrze. Dobrze!

– Wiedzą, że zgłosiłaś się do mnie po poradę?

– Naturalnie. Oczywiście w chwili gdy im powiedziałam, Sylvia Stringman wtrąciła swoje trzy grosze. Jest pan szarlatanem, bo tak twierdzi Matt Stringman, największy na świecie durny psychoanalityk. Muszę być chyba w panu zakochana, bo inaczej od razu bym pana przejrzała – doktorze, sama nie wiem, które z nich jest gorszą zarazą, Sylvia czy jej mąż!

Dr Christian nadal przyglądał się z uśmiechem swojej pacjentce.

Dziś miała miejsce jej próba sił – pierwsze spotkanie Pat-Patek, w którym Patti Fane uczestniczyła od czasu załamania nerwowego.

Była przywódczynią zgromadzenia Pat-Patek, jeśli można tak nazwać grupę siedmiu kobiet mniej więcej w tym samym wieku, wszystkie o imieniu Patricia, które stały się przyjaciółkami, odkąd los sprawił, że znalazły się razem w pierwszej klasie w Holloman Senior High. Z tej sytuacji wynikały tak liczne nieporozumienia, że tylko najstarszej z nich Patti Fane – a raczej Patti Drew, jak nazywała się wtedy – pozwolono na zdrobnienie imienia. I chociaż wszystkie Pat-Patki bardzo różniły się charakterami, wyglądem i pochodzeniem, katastrofa z imionami złączyła je nierozerwalnie. Wszystkie wyjechały do Swarthmore i wszystkie wyszły za mąż za wysoko postawionych urzędników oraz wykładowców Chubb University. Przez te lata spotykały się raz na miesiąc, za każdym razem w innym domu. Łącząca je więź była tak silna, że mężowie i dzieci, wciągnięci w szeregi Pat-Patek niczym oddziały posiłkowe, w końcu pogodzili się z ich solidarnością.

Patti Fane, o której Joshua mówił Pat-Patka numer jeden, została jego pacjentką przed około trzema miesiącami. Była wtedy w głębokiej depresji po wyciągnięciu pechowej niebieskiej kulki w loterii Komisji do Spraw Drugiego Dziecka. Tym trudniej znosiła ten zawód, że miała już trzydzieści cztery lata i wkrótce Komisja do Spraw Drugiego Dziecka mogła ją skreślić z rejestrów potencjalnych matek. Na szczęście, kiedy przebił się przez mur jej depresji, odnalazł pełną ciepła i wrażliwą kobietą, podatną na argumenty i łatwą do przestawienia na tor bardziej pozytywnego myślenia. Tak działo się z większością pacjentów, bo ich nieszczęście nie było wytworem fantazji, lecz aż nazbyt realne. A ludzie prawdziwie nieszczęśliwi są podatni na perswazję połączoną z duchowym wsparciem.

– Kurczę, zupełnie jakbym otworzyła puszkę Pandory, mówiąc im o swoim załamaniu! – ciągnęła Patti Fane. – Jak pan myśli, dlaczego kobiety robią taką tajemnicę z tego, że zgłaszają się do KSDD, prosząc o przyznanie prawa do drugiego dziecka? Doktorze, każdziuteńka z Pat-Patek, rok w rok pisała do nich podania! A czy któraś przyznała się do tego? Skąd! No i dlaczego żadna z nas nie wylosowała czerwonej kulki? Zdumiewające!

– Chyba nie – powiedział łagodnie. – Szansę w loterii KSDD mają się jak dziesięć tysięcy do jednego, a was przecież jest tylko siedem.

– Ale wszystkie jesteśmy dobrze sytuowane, przeszłyśmy wszystkie testy i badania po ślubie i urodziłyśmy pierwsze dziecko, no i czekałyśmy tak długo…

– Mimo to i tak nie macie wielkich szans, Patti.

– Aż do dzisiaj – powiedziała z lekkim grymasem. – Zabawne, od razu pomyślałam, że Marg Kelly wygląda na niesamowicie zadowoloną, gdy tylko ją zobaczyłam, ale wszystkie zaczęły wypytywać, co się ze mną stało i medytować nad stanem mojego umysłu, samopoczuciem i czy pogodziłam się z losem – przerwała i uśmiechnęła się do dr. Christiana ze szczerą wdzięcznością. – Gdybym wtedy nie podsłuchała tych dwóch kobiet mówiących o panu, doktorze, nie wiem, co bym ze sobą zrobiła.

– Margaret Kelly? – przypomniał jej.

– Wyciągnęła czerwoną kulkę.

Mógł jej opowiedzieć, co zdarzyło się potem, ale tylko skinął głową zachęcając pacjentkę do przedstawienia tej historii.

– Mój Boże! Nigdy pan nie widział, żeby jakieś kobiety tak szybko się zmieniły. Siedziałyśmy sobie, piłyśmy kawę i rozmawiałyśmy jak przez te wszystkie lata, gdy nagle Cynthia Cavallieri – dziś spotkałyśmy się w jej domu – no więc Cynthia spojrzała na Marg i zapytała, dlaczego wygląda jak kot, który dobrał się do śmietanki, a Marg powiedziała, że właśnie dostała list z KSDD informujący, iż zezwolono jej na drugie dziecko. Wyjęła portfel i pokazała nam plik dokumentów – a każda kartka wyglądała jak potwierdzona notarialnie wielką czerwoną pieczęcią. Chyba KSDD zabezpiecza się przed podrabianiem zezwoleń czy czymś w tym rodzaju.

Patti Fane zamilkła, jakby znów zobaczyła scenę w salonie Cynthii Cavalieri. Zadrżała i wzruszyła ramionami.

– Wszystkie zamarły. Pokój i tak był zimny, jak zwykle, ale przysięgłabym, że w ułamku sekundy temperatura spadła do zera.

A potem Daphne Chomik nagle zerwała się z krzesła. Nigdy nie widziałam, żeby ruszała się tak szybko! Jeszcze przed sekundą siedziała, a już w następnej stała nad biedną Marg Kelly, wyrywała jej z ręki dokumenty i… i… nigdy w życiu nie słyszałam czegoś takiego z ust Daphne! Wie pan, my, Pat-Patki zawsze podśmiewałyśmy się trochę z Daphne, z jej biegania po kościołach i tych kazań o dobrych uczynkach i działalności dobroczynnej. Zawsze musiałyśmy uważać, co mówimy, kiedy Daphne była w pobliżu. A ona stała tam dzisiaj i darła dokumenty na drobne kawałeczki, oskarżając Nathana Kelly o to, że zrobił jakieś machlojki z KSDD, bo jest rektorem uniwersytetu, a jego przodkowie przypłynęli na „Mayflower”. A potem powiedziała, że to jej należało się pozwolenie, bo wychowałaby drugie dziecko w bojaźni bożej – tak, jak Stacy’ego, podczas gdy Marg i Nathan nauczyliby je nie wierzyć w Boga. I dodała, że żyjemy niegodnie i po barbarzyńsku, wbrew prawom bożym, że nasz kraj nie powinien przystać na traktat w Delhi i nie rozumie, jak Bóg dopuścił do tego, że Jego słudzy byli wśród tych, którzy podpisali traktat. Wreszcie zaczęła miotać najstraszniejsze przekleństwa – nigdy nie przypuszczałam, że Daphne w ogóle zna takie słowa! Oszkalowała biednego starego Gusa Rome, papieża Benedykta i wielebnego Leavona Knox Blacka!

– Interesujące – powiedział dr Christian czując, że Patti Fane czeka na jego reakcję.

– Wtedy zerwała się Candy Fellowes i napadła na Daphne – co sobie wyobraża, kto jej pozwolił krytykować Gusa Rome, bo tak się składa, że jest on największym prezydentem wszechczasów. Krzyczała, że nienawidzi nawiedzonych kaznodziejów, wyśpiewujących co niedzielę hymny, bo wszyscy są hipokrytami, mają na kolanach dziury od klęczenia, a jak wyjdą z kościoła, zabiliby każdego za parę dolców albo za szansę awansu – kurczę! Myślałam, że Daphne i Candy wydrapią sobie oczy!

– I wydrapały?

Patti Fane wyraźnie się napuszyła.

– Nie! Ja je powstrzymałam! Ja, doktorze! Wyobraża pan sobie?

Popchnęłam je z powrotem na miejsca i opanowałam sytuację. Powiedziałam, że zachowują się jak dzieci i że wstydzę się, że jestem Pat-Patką. Wtedy okazało się, że każda z nas co roku wysyłała podania do KSDD. Zapytałam, czy zgłaszanie swojej kandydatury to straszna hańba i co im przyjdzie z tego, że teraz tak rozrabiają. Czy to hańba, że ich nadzieje zawiodły? Zapytałam, jakim prawem rozładowują frustrację na biednej Marg. Albo na Augustusie Rome i przywódcach religijnych. I powiedziałam im, żeby zapamiętały sobie raz na zawsze, że nikt nie może robić żadnych machlojek w KSDD, i przypomniałam im, że nawet Julia Reece nie otrzymała zezwolenia na drugie dziecko. Dlaczego, zapytałam, po prostu nie cieszycie się ze szczęścia Marg? I powiedziałam Marg, żeby nie płakała, i zapytałam ją, czy wybierze mnie na matkę chrzestną dziecka.

Ostatnie słowa wypowiedziała z tryumfem i zamilkła. Wyglądała na zaskoczoną, że odczuwa aż taką przyjemność oraz że okazała się tak silna w chwili kryzysu.

– Spisałaś się znakomicie, Pat. Właściwie tak świetnie, że chyba nie musisz już do mnie przychodzić – w głosie dr. Christiana pobrzmiewały pewność i duma.

On tak góruje nad innymi ludźmi, pomyślała Patti Fane. Nie potrafiłam dziś wytłumaczyć Pat-Patkom, co ten człowiek dla mnie zrobił. Za każdym razem, kiedy próbowałam, jakoś mi nie wychodziło. Wszystko było nie tak. Jemu na nas zależy! Może to coś, czego trzeba doświadczyć. Nie można tego zobaczyć ani wyrazić słowami.

Trzeba doświadczyć na własnej skórze. No i dlaczego tacy psychoanalitycy jak Matt Stringman uważają, że psycholog nie powinien radzić pacjentom, by szukali wsparcia w Bogu? Czyżby myśleli, że to oni są Bogiem? A może nie podobają się im poglądy dr. Christiana na temat Boga?

– Przyprowadziłam Marg Kelly – powiedziała głośno.

– Po co?

– Chyba musi z kimś porozmawiać. Nie z dobrym starym Nathanem, niech go Bóg błogosławi, ale z kimś, kto patrzy na jej problemy z boku. Dzisiaj przeżyła okropny wstrząs. Nie sądzę, żeby wiedziała, jakie są konsekwencje urodzenia drugiego dziecka. Wie pan, ona naprawdę myślała, że razem z nią będziemy skakać z radości!

– A zatem chyba dotąd żyła z głową w chmurach?

– No właśnie! W tym cały problem. Jest żoną rektora uniwersytetu w Chubb! Mieszka w wielkim domu, ma służbę i zezwolenie na samochód na cały dzień, w zeszłym tygodniu była na przyjęciu w Białym Domu, a dwa tygodnie temu w Gracie Mansion! My, Pat-Patki, jesteśmy jej jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym.

Jesteśmy – no, może nie aż tak dobrze sytuowane jak ona, ale i tak powodzi się nam lepiej niż większości ludzi. No więc pomyślałam, że gdyby Marg Kelly porozmawiała z panem, to by jej pomogło.

Pochylił się ku niej.

– Czy mogłabyś mi odpowiedzieć na pewne przykre pytanie?

Powaga jego głosu ostudziła jej podniecenie.

– Spróbuję.

– Gdyby Marg Kelly zapytała cię, czy powinna zdecydować się na drugie dziecko, co byś jej odpowiedziała?

Rzeczywiście, nieprzyjemne pytanie. Ale dni, kiedy siedziała przez dwadzieścia cztery godziny w pokoju ze wzrokiem wbitym w ścianę, zastanawiając się nad najpewniejszym sposobem śmierci, należały już do przeszłości. Więcej – nigdy już nie powrócą.

– Powiedziałabym jej, żeby urodziła.

– Dlaczego?

– Jest dobrą matką dla Homera i ma taką pozycję społeczną, że nie będzie szykanowana.

– Dobrze. A gdyby zamiast Marg była to Daphne Chomik?

Patti zmarszczyła brwi.

– Nie wiem. Myślałam, że bardzo dobrze znam Daphne, ale dzisiaj zupełnie mnie zaskoczyła. Dlatego po prostu nie umiem odpowiedzieć.

Skinął głową.

– A gdybyś to ty miała szczęście? Czy zdecydowałabyś się po załamaniu i dzisiejszej reakcji Pat-Patek?

– Wie pan, myślę, że chyba podarłabym dokumenty z KSDD.

Nie jest mi aż tak źle. Mam dobrego męża i syna, który nieźle radzi sobie w szkole. I tak naprawdę nie wiem, czy wytrzymałabym te wszystkie napaści. Na świecie jest mnóstwo Daphne Chomik.

Westchnął.

– Zaprowadź mnie do Margaret.

– Ale ona już tu jest!

– Nie o to mi chodzi. Zejdź ze mną do poczekalni i przedstaw nas sobie. Nie zna mnie. Nie ufa mi, ale ufa tobie. Bądź dla niej mostem, który zaprowadzi ją do mnie.

Nawiasem mówiąc był to bardzo krótki most. Doktor udał się do poczekalni trzymając Patti Fane za rękę i podszedł prosto do bladej, ładnej kobietki, skulonej na krześle.

– Marg, kochanie, to doktor Christian – powiedziała Patti.

Nie odezwał się ani słowem, wyciągnął tylko ręce do Marg Kelly.

Bezwolnie podała mu dłonie. Na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia, kiedy poczuła, że ich ręce się zetknęły.

– Moja droga, z nikim nie musisz rozmawiać – powiedział z uśmiechem. – Wracaj do domu i daj życie dziecku.

Wstała roześmiana. Chwilę ściskała mocno jego ręce.

– Tak zrobię – powiedziała.

– Dobrze! – puścił jej dłonie.

I już go nie było.

Patti Fane i Marg Kelly wyszły z numeru 1045 tylnymi drzwiami i ruszyły ku skrzyżowaniu Elm Street z Trasą 78, skąd dobiegał szum przejeżdżających autobusów i trolejbusów. Ale autobus do północnej części Holloman uciekł im, co oznaczało konieczność odczekania pięciu minut. W zimie rzadko czekało się dłużej.

– Co za niezwykły człowiek – powiedziała Marg Kelly. Stały ukryte za trzymetrową ścianą zamkniętego śniegu.

– Poczułaś to? Naprawdę to poczułaś?

– Jak elektryczny wstrząs.

Dr Christian dołączył do rodziny, zebranej w numerze 1047. Znów stał przy piecyku, rozmawiając z mamą, podczas gdy trójka rodzeństwa kręciła się po kuchni – siostra i dwóch braci w towarzystwie żon.

Mary była najbliższą mu i jedyną siostrą. Trzydzieści jeden lat i ciągle niezamężna. I tak podobna do mamy, a jednak brzydka. Coś w niej nie funkcjonuje, pomyślał dr Christian. Zawsze tak było. Może niezwykle piękna matka tak wpływa na dziewczęta? Wystarczy tylko spojrzeć na mamę, a potem na Mary, która wygląda jak jej odbicie w krzywym lustrze. Zgorzkniała, oschła, skryta dziewczyna. Mary.

Zawsze taka była i pewnie już się nie zmieni. Ale skoro w stosunku do pacjentów (pełniła w klinice rolę sekretarki) była cudownie delikatna i serdeczna, to w zasadzie nie miało większego znaczenia. James był średnim bratem. Mary z racji płci znajdowała się w wyjątkowej sytuacji. James również przypominał mamę, ale na sposób Mary bezbarwny, niewyraźny, wyblakły. Jego żona Miriam, wysoka, pełna werwy dziewczyna, tryskała energią i dziarskim, wesołym pragmatyzmem. Była terapeutką, podporą kliniki i – jak uznali wszyscy wspaniałą żoną dla Jamesa.

Andrew jaśniał urodą, właściwą młodości. Był męską wersją mamy – piękny jak anioł i twardy jak kamień. Więc dlaczego zawsze usuwał się w cień? Jego żona Martha o siedem lat młodsza, specjalistka od testów psychologicznych, wyglądała tak niepozornie, że wszyscy nazywali ją myszką. Kolorem przypominała mysz, była maleńka, bojaźliwa i nerwowa jak mysz. Czasami, wpadłszy w swój żartobliwy nastrój, Joshua Christian wyobrażał sobie, że ma tak olbrzymie ręce, iż klasnąwszy ogłuszyłby ją na miejscu.

– Udziec jagnięcy? Wspaniale! – Miriam była bardzo wytworną w mowie i manierach Angielką. Rodzina Christianów trochę się jej bała. Nie tylko dlatego, że Miriam należała do najlepszych terapeutek na świecie, ale również bardzo utalentowanych lingwistek. Z lubością żartowała, że zna nie tylko francuski, niemiecki, włoski, rosyjski, hiszpański i grecki, ale nawet amerykański. Cała rodzina tak ją kochała i szanowała, że nikt nie miał serca powiedzieć jej, jak marny był to dowcip.

Oczywiście mama dzierżyła ster. To ona dobrała tę niezwykle profesjonalną i samowystarczalną grupę tak, by wspomagała jej najstarszego i najukochańszego syna. Na cokolwiek by się zdecydował, wiedział, że mama zmusiłaby Jamesa, Andrew i Mary, by również to robili i mu pomagali. O skuteczności, z jaką poddawała dzieci praniu mózgu najlepiej świadczyły małżeństwa Jamesa i Andrew. Obaj ożenili się z kobietami, posiadającymi wszelkie dane ku temu, by dołączyć do ich zespołu i rodziny. W klinice brakowało terapeutki, więc James ożenił się z nią. Potrzebowano specjalistki od testów, więc ożenił się z nią Andrew. Kobiety nie miały nic przeciwko temu, że mama dyrygowała nimi, a Joshua – mężami. Mary nie próbowała wyzwolić się z pozycji podkomendnej. Nawet wtedy, gdy wiele lat temu Joshua zaproponował, że porozmawia z mamą w jej sprawie.

Gdyby ktokolwiek okazał chociaż cień niezadowolenia, dr Christian stoczyłby pewnie z matką dziką walkę o ich szczęście, choć kochał i podziwiał mamę, znał dobrze jej wady i wiedział, że nie jest za mądra, ani dalekowzroczna. Ale rodzina poddała się bez walki.

Żadne tarcia i niejednomyślność nigdy nie zmąciły niekłamanej, radosnej satysfakcji, którą cała rodzina czerpała ze wspólnej pracy.

A zatem Joshua Christian, zakłopotany, ale wdzięczny, musiał zaakceptować pozycję, wyznaczoną mu przez mamę – pozycję głowy rodziny i zarządzającego rodzinnym interesem.

Usiedli do obiadu w jadalni – mama na jednym końcu owalnego lakierowanego stołu, a przy okazji najbliżej kuchni, Joshua naprzeciw niej, Mary, James i Miriam po jednej stronie, Andrew i Martha po drugiej. Już dawno temu mama oświadczyła, że przy stole nie wolno dyskutować o zawodowych problemach, dopóki nie pojawią się koniak i kawa. Zasady tej wszyscy przestrzegali skrupulatnie, co pociągało za sobą długie chwile pełnego wahania milczenia. Wszyscy z wyjątkiem mamy pracowali w klinice w sąsiednim domu i nie mieli okazji widzieć niczego poza numerami 1045 i 1047 na Oak Street.

Myślenie pozytywne było główną regułą ich kodeksu, co oznaczało, że nie dyskutowali na temat świata, narodu, stanu ani miasta. To było zbyt przygnębiające, przynajmniej dopóki nie minie się kamienia milowego na długiej drodze do Światowej Równowagi Ludzkiej Populacji.

Wszyscy jedli z apetytem, jako że potrawy sprawiały przyjemność zarówno oczom, jak i podniebieniu. Mama była mistrzynią kuchni, a jej małe stadko rozkoszowało się tymi finezyjnymi przysmakami.

Największym wyzwaniem był dla niej Joshua, wciąż zdradzający niepokojącą tendencję do lekceważenia potrzeb, mający w pogardzie wygody i folgowanie zmysłom.

Kawę i koniak podano w salonie – wielkim pomieszczeniu, połączonym z jadalnią szerokim, pięknym korytarzem. Właśnie tam, siedząc przy okrągłym, lakierowanym stoliku do kawy doceniało się cały urok parteru w numerze 1047.

Ściany były atłasowo białe, a po otworach okiennych nie pozostał nawet ślad, z wyjątkiem cieniutkiej ciemnej linii na obrzeżu płyt okładzinowych, zakrywających przemyślnie okna niczym klapy włazu.

Futryny całkowicie usunięto, podłogę pokryto białym tworzywem, wyłożonym w miejscach przeznaczonych do siedzenia białymi dywanami z syntetycznej owczej skóry. Wszyscy uważali, że prawdziwe byłyby o wiele bardziej przyjemne, ale przy tej ilości wody, którą rozlewali każdej niedzieli, naturalna skóra po prostu zgniłaby. Bladoróżowe i seledynowe obicia krzeseł odbijały się w lakierowanych blatach stołów.

A dookoła stały rośliny – doniczki, skrzynki i koszyki pełne bujnych, zdrowych, przeważnie zielonych roślin, choć trafiały się również czerwone, różowe i fioletowe. Stały na białych słupkach różnej wysokości, spływały ku podłodze kaskadami, sterczały sztywno niczym bagnety, rozgałęziały się na wszystkie strony. A każdy liść, Usteczek, źdźbło i pnącze lśniło w silnym białym świetle, rozproszonym przez mleczny sufit. Palmy, paprocie, zapylce, srebrniki, orchidee, krzewy, winorośle, kaktusy, pnącza, cebulki, łodygi, bulwy i kłącza, i drzewka bonzai. Na wiosnę większość rozkwitała, długie kolce narzęstu wznosiły się łukami między smukłymi hiacyntami i kępkami żonkili, dwadzieścia różnych odmian begonii kipiało od kwiecia, kwitły cyklameny, gloksynie i fiołki afrykańskie; rozłożystą mimozę rosnącą w skrzynce pokrywały na całej dwuipółmetrowej wysokości złociste kuleczki pełne pyłku. Dom przesycał zapach kwiatów pomarańczy, słodkiego groszku, stephanotis, jaśminu i gardenii.

W lecie rozkwitał hibiskus i tak trwał przez całą jesień aż do wczesnej zimy, wspomagany przez miedzianoróżową bouganvilleę, bujnie pokrywającą kratę na ścianie salonu. W zimie kwitnienie ustawało, ale liście były nadal błyszczące i zielone pomiędzy bardziej kolorowymi liśćmi nie kwitnących roślin.

Powietrze zawsze pachniało tu słodko. Rośliny dr. Christiana żyły w symbiozie z ludźmi – oddychały dwutlenkiem węgla, ludzie zaś tlenem. Na parterze zawsze było o parę stopni więcej niż w sypialniach na wyższych piętrach, ponieważ ciepło wydzielały rośliny i pozornie zimne światło, którego nigdy nie wyłączano. Na parter szedł prawie cały cenny przydział elektryczności i dosłownie cała racja gazu do ogrzewania, oszczędzana na czasy, kiedy będzie tak zimno, że tylko energia promienista zdoła utrzymać rośliny przy życiu. Rodzina spędzała na parterze wolny czas; na dwóch wyższych piętrach były wyłącznie sypialnie.

Każdą niedzielę klan Christianów poświęcał roślinom – podlewaniu, nawożeniu, myciu, usuwaniu zeschłych liści i łodyg, wyrywaniu chwastów i eliminowaniu szkodników. Wszyscy uwielbiali to zwolnione odświętne tempo. Nikt nie uważał tego za uciążliwy obowiązek, bo nagrodą była wspaniała oranżeria. W niedziele przenosili również do numeru 1047 rośliny, które tydzień stały w klinice, a inne wymieniali na ich miejsce.

Ten dzień był dla dr. Christiana jednym z najczarniejszych dni w miesiącu. Należało wypełnić różne formularze i wysłać je do Holloman, Hartford i Waszyngtonu, aby zaspokoić apetyt biurokratów na sprawozdania. Był to dzień opłat wszystkich podatków i uporządkowania ksiąg rachunkowych. Zwykle nie odwiedzał kliniki w tym dniu, który nazywał Dniem Pokuty, ale kryzys w gronie Pat-Patek pojawił się zupełnie niespodziewanie i doktora ciekawiło, co inni sądzą o wypadkach, jakie zaszły w salonie Pat-Patki numer pięć.

Mama podała mu filiżankę kawy, James kieliszek koniaku. Dla dr. Christiana jedzenie – nawet to przyrządzone przez mamę mogło istnieć lub nie. Ale połączenie naprawdę doskonałej kawy z koniakiem – pomyślał, rozkoszując się z przymkniętymi oczami bukietem Bisąuit Napoleona – z całą pewnością może rozgrzać człowieka od pępka aż po kość ogonową. W tych czasach jest to najlepsza rzecz, którą można zrobić przed pójściem do łóżka. Prawdopodobnie dlatego spożycie wysokoprocentowego alkoholu po posiłkach tak wzrosło w ostatnich latach, a zwyczaj picia drinków przed obiadem zupełnie zanikł.

Pradziadek i dziadek ze strony ojca byli hurtownikami francuskich win i koniaków – a także ich smakoszami; dlatego też wyposażyli piwnice w imponujące zapasy. Oczywiście z biegiem lat wina skwaśniały. Piwnica była zbyt zimna, co równie szkodziło, jak ciepła spiżarnia. Ale koniaki zachowały się i chociaż przez Kanadę, Rosję, Skandynawię i Syberię pełzły lodowce z przerażającą szybkością, Francja nadal produkowała koniaki i armaniaki. Zapasy rodziny Christianów zatem uzupełniono. Nikt z rodziny nie pił zbyt wiele wina; koniak miał większą wartość.

– Nasza Patti Pat-Patka nieźle się dzisiaj spisała – powiedział dr Christian.

– Cholernie dobrze! – potwierdziła Miriam z dumą.

– Zwolniłem ją z dalszego leczenia.

– Świetnie! Powiedziała ci, że z mężem zamierzają złożyć podanie o przeniesienie? Teksaskie A & M ubiegało się o Boba Fane, ale on kurczowo trzymał się uniwersytetu Chubb. Ze zwykłych przyczyn – tylko szczury uciekają z tonącego statku, a Jankes nie ufa żadnej części kraju z wyjątkiem Nowej Anglii. Chubb twoim drugim domem – no i Patti bała się zostać pierwszą Pat-Patką, która opuści Holloman i rozbije całą grupę – powiedział Andrew swoim monotonnym głosem, dziwnie nie pasującym do jego młodości i urody.

– Te Pat-Patki fascynują mnie – stwierdził James. – Rzadko zdarza się, żeby związek kobiet nie połączonych więzami krwi miał pierwszeństwo nawet przed małżeństwem. Dzięki Bogu, wreszcie jedna z nich zdołała spojrzeć na grupę z zewnątrz i zobaczyć ją prawdziwą. A wyjazd to znakomity sposób, by się uwolnić. Dziwię się, że żaden z mężów już dawno nie wpadł na to, iż przeniesienie to wyjście z sytuacji…

– Ta wyprowadzka to naprawdę duży krok – powiedziała Mary poważnie. – Nikogo nie winie za brak zdecydowania. Zwłaszcza że wszyscy pracują na uniwersytecie Chubb, mająposady i miejsce w życiu.

Dr Christian nie zamierzał zmieniać głównego tematu, więc zignorował Jamesa i Mary. Zareagował jedynie na słowa Andrew.

– Nie, nie wyjawiła mi, że złożyli podanie. Bardzo dobrze! Najwyższy czas, żeby przedkładała potrzeby i dobro rodziny ponad PatPatki. Czy przyznała, że bała się zdradzić Pat-Patki?

– Tak. Uczciwie i otwarcie. Ale teraz nie ma już wątpliwości.

Cieszę się, że wieść o drugim dziecku Margaret Kelly zdarła kilka masek. To, co Patti ujrzała pod nimi, skłoniło ją do podjęcia decyzji i pomogło zrozumieć, że tą ich ligę powinni rozwiązać w chwili, gdy wszystkie skończyły studia – jeśli nie liceum.

– One tylko próbowały zachować wspomnienia młodości – powiedziała Mary. – Nie tak łatwo być dorosłym w dzisiejszych czasach.

– Ja tak lubię Patti Fane! – odezwała się niespodziewanie Martha.

Dr Christian pochylił się, uśmiechając do szarych, szeroko otwartych oczu, hipnotyzując je spojrzeniem. Od wczesnego dzieciństwa potrafił narzucać ludziom swoją wolę, dosłownie zmuszając ich do spojrzenia sobie w oczy.

– Jak to, Myszko, czyżbyś nie lubiła wszystkich naszych pacjentów? – zapytał z wyrzutem.

Zaczerwieniła się aż do bólu, przyszpilona jego wzrokiem.

– Och, lubię… oczywiście… – wyszeptała.

– Przestań znęcać się nad Myszką, Joshua – warknęła Mary, zawsze gotowa bronić Marthy.

– Ciekawe, że żadna z tych podrabianych sióstr nie przyznała się, że co roku wysyłała podanie do KSDD – mruknął James. Z tego widać, jak intymny jest dla kobiet ten problem.

– No cóż. Pomijając już szansę wygrania i przejścia przez testy oceniające sytuację finansową, KSDD to ucieleśnienie poczucia winy.

Dr Christian zabierał się właśnie – nie po raz pierwszy – do rozwinięcia tematu, ale wtedy do pokoju weszła mama, łaknąca słów pocieszenia. Oprócz wysłuchiwania nocnych rozmów o pacjentach, jej działalność dla kliniki polegała na oprowadzaniu pacjentów po dolnym piętrze numeru 1047. Dr Christian uważał, że każdy pacjent powinien zobaczyć i zrozumieć, co można zrobić z nie ogrzewanym, pozbawionym na długie miesiące naturalnego światła i dopływu powietrza domem.

– KSDD to ohyda! – krzyknęła mama z oczami pełnymi łez. Co te pozbawione serca wraki w Waszyngtonie mogą wiedzieć o potrzebach kobiet?

– Mamo, mamo, dlaczego ciągle wygadujesz takie rzeczy powiedział z rezygnacją dr Christian. – A czemu nie mieliby wiedzieć, na litość boską? A poza tym, skąd wiesz, że to mężczyźni?

Czyżby moja klinika była pełna kobiet? Tak? Mamo, w domu obok czeka na mnie tyle samo pacjentów co pacjentek. A użalanie się na los nie jest żadnym rozwiązaniem. Komisja do Spraw Drugiego Dziecka to nagroda, którą rzucili nam po podpisaniu traktatu w Delhi. Ale sądzę, że KSDD położyła kres najgorszej z cech tej żałosnej, upokarzającej dekady. Powinnaś pamiętać te czasy o wiele lepiej niż ja, bo byłaś wtedy dorosłą kobietą, a ja tylko dzieckiem.

– Augustus Rome sprzedał nas – warknęła przez zaciśnięte zęby.

– Och, mamo! Sami się sprzedaliśmy! Wystarczy posłuchać, co mówią ludzie z twojego pokolenia. Można by przysiąc, że to wszystko spadło na nas jak piorun z jasnego nieba. Nieprawda! Już dawno zasialiśmy ziarno traktatu w Delhi. Dziewięćdziesiąt lat temu, kiedy nasza populacja liczyła sto pięćdziesiąt milionów i byliśmy u szczytu potęgi. Mieliśmy wszystko. I co z tym zrobiliśmy? Szastaliśmy pieniędzmi na prawo i lewo, jak to mieliśmy w zwyczaju, a świat nienawidził nas za to. Narzucaliśmy innym nasz sposób postępowania i nie znoszono nas również za to. Daliśmy narodom tego świata styl życia, na który nie mieli środków ani możliwości, by go naśladować.

Prowadziliśmy cudze wojny w imię sprawiedliwości i wolności, a świat nienawidził nas za to – nas, a nie ludzi, z powodu których walczyliśmy. I wcale nie twierdzę, że braliśmy udział w tych wojnach z altruistycznych pobudek, choć bardzo wielu z nas tak właśnie sądziło. I nawet wtedy, gdy oszukiwaliśmy się tymi staromodnymi złudzeniami – wojna i altruizm! – w tym samym czasie wydaliśmy zaciętą wojnę niemożliwości, nie dawaliśmy spokoju przeszłości, z religii uczyniliśmy pośmiewisko, a z ludzi zera.

Sofa zbyt ograniczała jego ruchy, więc wstał niezgrabnie, ale dziwnie wdzięcznie, rozprostowując swoje niezwykle długie kończyny.

Przemierzał pokój, absolutnie nie nadający się do spacerów, pojawiał się i znikał pomiędzy liśćmi, drżącymi od ruchu powietrza, potrącał doniczki i podstawki od kwiatów. Cała rodzina siedziała, zupełnie zniewolona, przykuta do miejsca jego grzmiącym głosem i błyskiem oczu; siostra zmartwiała ze strachu i wstydu, bratowe przejęte podziwem, bracia niezdolni, by go urazić, a matka – ach! Matka ukrywała pod kamienną twarzą szalejące uczucie tryumfu. Kiedy jego emocje łączyły się z intelektem i zmuszały go do mówienia, oczarowywał słuchaczy. Nawet temu najmniejszemu gronu ludzi, którzy słuchali go od lat, narzucił swoją wolę.

– Nie pamiętam początków trzeciego tysiąclecia, bo właśnie wtedy się urodziłem. Ale co nam przyniosły? Byli tacy, co śpiewali hymny i czekali na śmierć w blasku Drugiego Nadejścia. I tacy, co śpiewali hymny i czekali na nowe życie w blasku technicyzacji wszechświata. Ale co nam to dało? Ból. Bezradność. Upadek. Rzeczywistość! Rzeczywistość trudniejszą, okrutniejszą i bardziej nieznośną, niż kiedykolwiek w historii naszej planety od czasów czarnej śmierci.

Kula ziemska błyskawicznie stygła. Bóg wie, dlaczego tak się stało i chyba nikt poza Nim. Oczywiście, były teorie o prądach i warstwach atmosferycznych, o płytach kontynentalnych i odwróceniu biegunów magnetycznych, słonecznych polach siłowych i przechyleniu osi Ziemi, ale to wszystko wyłącznie przypuszczenia. A jednak – a jednak!

W każdym razie, powiedziano nam, że za kilkadziesiąt lat – albo stuleci – będzie już dość danych, żeby ogłosić, co właściwie się stało.

A na razie – Bóg jeden wie. To wszystko nie potrwa zbyt długo raptem tysiąc lat, może dwa. Cóż to znaczy wobec wieczności. Ale rzeczywistość przetrwa nas, nasze dzieci i jeszcze wiele następnych pokoleń. Ziemie, na których mogliśmy wieść owocne życie, kurczą się gwałtownie. Większości dostępnych zapasów wody grozi przemiana w polarną czapę lodową, a populacja jest wciąż zbyt liczna. Oto, co przyniosło nam trzecie tysiąclecie! I nic na to nie poradzimy.

Wzruszył ramionami i zamilkł na jakieś dziesięć sekund – była to precyzyjnie, choć instynktownie wyliczona pauza dla uzyskania maksymalnego efektu. Ponownie przemówił już ciszej i spokojniej, wprowadzając słuchaczy w inny nastrój.

– Ale my, Amerykanie, nie martwiliśmy się aż tak bardzo. Byliśmy najbardziej rozwiniętym narodem na świecie i wiedzieliśmy, że sobie poradzimy. Nie przypuszczaliśmy nawet, że trzeba będzie zacisnąć pasa więcej niż o kilka dziurek. Ale zapomnieliśmy o reszcie świata. A ta obróciła się przeciwko nam! Jak wszyscy, to wszyscy.

Pozwolić narodowi USA, by rósł i rozmnażał się, kiedy im narzucono programy redukcji populacji, które musieli zaakceptować? O, nie! Dla każdego kraju model rodziny z jednym dzieckiem przez co najmniej cztery pokolenia, a potem zawsze już tylko dwójka dzieci. Sprzeciwiliśmy się i zostaliśmy zupełnie sami. A kiedy emocje opadły, zrozumieliśmy, że nie damy rady zjednoczonej przeciw nam reszcie świata.

Nie moglibyśmy prowadzić tak wielkiej wojny nawet w najlepszych czasach, a – przyznajmy – te czasy już minęły. Zmarnowaliśmy tak strasznie wiele, a nade wszystko straciliśmy ducha i siłę narodu. Nasze mózgi zagubiły się w szaleństwie, serca – w pozbawionej miłości kopulacji, a dusze w zamęcie.

Kiedy granice Eurowspólnoty spotkały się ze Wspólnotą Bliskiego Wschodu – a nie mogliśmy powstrzymać tego procesu – została nam już tylko droga do Delhi.

Jego głos niemal zamarł w pełnym smutku szepcie; czas fajerwerków minął. A raczej minąłby, gdyby mama pozwoliła na to. Ale ona, wiedząc świetnie, gdzie ukłuć, żeby zabolało, pragnęła jeszcze więcej ognia.

– Nigdy nie uwierzę, że musieliśmy podpisać ten traktat, by nie zginąć! – krzyknęła. – Stary Gus Rome sprzedał nas za pokojową Nagrodę Nobla!

– Jesteś typową przedstawicielką pokolenia! Dlaczego nie rozumiesz, że to przez was utraciliśmy dumę, twarz, zostaliśmy upokorzeni? To koniec! Koniec, koniec, koniec, koniec! Ale moje pokolenie pozbiera szczątki i zacznie wszystko od początku, zejdzie do podstaw i sprawi, że Ameryka znów stanie się tym, czym była! Wy cierpieliście, bo odebrano wam dumę. Ja jej nie mam! Więc ani trochę nie obchodzi mnie, czy Gus Rome miał rację, podpisując traktat, zamiast rozpocząć wojnę, której nie mogliśmy wygrać.

Umysł zaczął mu wrzeć, jakby chciał wytrysnąć przez czaszkę, usta, uszy, nozdrza, oczy… Uspokój się, uspokój, Joshua! Ukrył rozpaloną twarz w zimnych dłoniach i potrząsał, dopóki ucisk w skroniach nie ustąpił. Wtedy opuścił ręce i znowu chodził, ale już znacznie wolniej. Ciemne oczy błyszczały mu w głębokich oczodołach.

Nagle zatrzymał się i odwrócił ku wciąż nieruchomo siedzącej rodzinie.

– Dlaczego wydaje mi się, że to muszę być ja? – zapytał.

Nikt nie znał odpowiedzi. On również. To było całkiem nowe pytanie, które zadawał sobie dopiero od kilku tygodni, więc rodzina nie wiedziała, co przez to rozumiał. Ale zauważyli, że z każdym dniem coraz mniej zaprzątają go abstrakcje, a bardziej konkrety.

– Dlaczego to miałbym być ja? – powtórzył. – Mieszkam w Holloman, a czy to jest środek Wszechświata? Nie! Tylko jedno z tysięcy starych zadupi, żałośnie staczających się do wspólnego grobu i czekających, aż buldożery przyszłości zrównają je z ziemią i zasadzą lasy. Podobno mamy przed sobą jeszcze kilkaset lat, zanim lodowce zdruzgoczą nasze drzewa. To dużo czasu jak dla lasów. Ale kiedyś – ach, kiedyś Holloman było miastem koszul i uczonych, maszyn do pisania i broni, skalpeli i strun fortepianowych. W Holloman krzewiono naukę, ubierano ciało, propagowano słowa, zadawano ludziom śmierć, wycinano zrakowaciałe tkanki i tworzono muzykę. Holloman było symbolem tego, co osiągnął Człowiek u progu trzeciego tysiąclecia. I może dlatego wybrano właśnie mieszkańca Holloman.

Nikt nie wiedział, co odpowiedzieć, ale troje spróbowało.

– Jesteśmy z tobą, Joshua – stwierdził James.

– Dokądkolwiek nas zaprowadzisz – dodał miękko Andrew.

– I niech Bóg zlituje się nad nami – powiedziała Mary.

Miriam powoli rozebrała się i wślizgując się w dentonki przy wtórze szczękania zębów powiedziała: – Czasami wydaje mi się, że on chyba nie jest człowiekiem.

– Znasz go od tylu lat i nadal tak twierdzisz? – zapytał James.

Leżał już w łóżku, opierając stopy o butelkę z gorącą wodą. – Nigdy nie spotkałem nikogo tak głęboko ludzkiego.

– W nieludzki sposób – uparła się, a potem dodała spokojnie: – I staje się coraz gorszy. Tej zimy zmienił się. A teraz w dodatku staje przed nami i pyta, dlaczego to ma być on.

– Nie gorszy, tylko lepszy – mruknął sennie James. – Mama mówi, że Joshua osiąga szczyt możliwości.

– Nie wiem, które z nich bardziej mnie przeraża, on czy mama.

Dlatego powtórzę komentarz Mary: niech Bóg się nad nami zlituje.

Jimmy, kochany! Och, gdzie jesteś? Obejmij mnie, tak mi zimno!

Martha-Myszka przemknęła do kuchni, przerażona na samą myśl, że mogłaby zastać tam mamę, wciąż królującą przy kuchence. Co wieczór czekała cierpliwie, aż upewniła się, że mama odłożyła już swoje berło i majestatycznie wstąpiła na piętro. Dopiero wtedy ośmielała się zejść do kuchni, by przyrządzić gorącą czekoladę, którą Andrew lubił wypić już w łóżku. Z początku wydawało się jej, że wielki czarny cień na ścianie należy do mamy. Serce jej załomotało i zamarło. Ale cień należał do Mary. Pilnowała przy kuchence gotującego się mleka.

– Nie uciekaj, malutka – powiedziała łagodnie. – Dotrzymaj mi towarzystwa, a ja zrobię ci czekoladę.

– Och, nie! Nie trudź się, ja sama przygotuję, naprawdę!

– Dlaczego miałabym trudzić się, skoro sobie też robię? I dlaczego raz w życiu Drew nie poda ci czekolady? Psujesz go, Myszko, zupełnie jak mama.

– Nie! Nie! To… on… To był mój pomysł, naprawdę!

– Kochanie, dlaczego zawsze jesteś taka przerażona? – Mary uśmiechnęła się do wrzącej zawartości garnka, wsypała czekoladę w proszku, zamieszała dokładnie, wyłączyła gaz i nalała niejeden, lecz trzy pełne kubki gorącego napoju, udowadniając, że przewidziała nadejście Marthy. – Jesteś takim rozkosznym maleństwem – powiedziała, stawiając dwa kubki na małej tacy. – Za miłym dla nas. I o wiele za miłym dla Drew. A Joshua w końcu zrobi z ciebie siekane kotlety.

Mała łagodna twarzyczka rozświetliła się na sam dźwięk magicznego imienia.

– Och, Mary! Czyż on nie jest cudowny?

Ten ekstatyczny okrzyk sprawił, że opadła z sił.

– Tak, oczywiście – powiedziała znużona.

Jej reakcja nie uszła uwagi Marthy, której twarz przygasła.

– Często zastanawiam się… – ale zabrakło jej odwagi, by dokończyć.

– Nad czym?

– Nie lubisz Joshuy?

Mary zesztywniała i zadrżała.

– Nienawidzę go! – odpowiedziała.

Mama czuła podniecenie. Tej zimy Joshua stał się jakiś inny.

Bardziej ożywiony, entuzjastyczny, pewny siebie, bardziej – uduchowiony? Dojrzałość. To musiała być dojrzałość. Miał trzydzieści dwa lata, wiek, w którym umysł z ciałem tworzą nierozerwalną całość.

Jest podobny do ojca – tak jak on, późno rozkwita. Och, Joe, dlaczego umarłeś? Mogłeś wreszcie zrobić to, co chciałeś. I czy to nie typowe, że nie miałeś na tyle rozumu, żeby znaleźć Holliday Inn, zanim śmierć znalazła ciebie?

Ale to nie dotyczyło Joshuy. Z jednego powodu – był jej dzieckiem. Na tym polegała jego przewaga. A ona czuła się wciąż na tyle młoda i pełna energii, by go wspomagać. Czekało ją jeszcze wiele lat pracy.

Każdego wieczora przygotowywała sobie łóżko, równie fachowo, jak prowadziła dom. Najpierw termofor, wypełniony wrzącą wodą – dopiero była zabawa, kiedy trafiał się nieszczelny korek.

Zatkała termofor i zabezpieczyła, wtykając trzonek łyżki w kółeczko na czubku, po czym posługując się tą dźwignią, obróciła go jeszcze raz. Potem okręciła termofor grubym ręcznikiem – dwie warstwy materiału dzielące skórę od rozpalonej gumy – i spięła materiał spinaczami do bielizny. Umieściła termofor w tej części łóżka, na której spoczywały ramiona, przycisnęła go poduszką, a tę kołdrą.

Pięć minut – i termofor sam ześliźnie się w dół, następne pięć minut – i znajdzie się tam, gdzie miały leżeć stopy. Przez ten czas zdjęła kardigan, sweter, spódnicę, halkę (nie znosiła spodni, więc zakładała je tylko na dwór), podkoszulek, długie wełniane reformy, grube rajstopy i biustonosz, po czym wśliznęła się niczym węgorz – w jej ruchach nie było żadnych oznak starszego wieku w grubą nocną koszulę, chroniącą przed zimnem. Nigdy nie włożyłaby dentonek. Co za okropieństwo; długie kalesony ze stopami.

A jednak, choć nie przyznałaby się do tego nawet przed sobą, podczas dużych mrozów często siusiała, a za nic nie pozwoliłaby sobie na poplamienie garderoby przed rozpięciem. Ostatni manewr polegał na podniesieniu kołdry na tyle wysoko, by wśliznąć się pod nią, a jednocześnie odwróceniu poduszki nagrzaną stroną do góry. I piorunem do łóżka – ciepło, ciepło, ciepło, ciepło, ciepło. Największy luksus w ciągu całego dnia – dotknąć całym ciałem prawdziwego źródła ciepła. Leżała oszołomiona szczęściem pozwalając ciepłu przenikać skórę i ciało aż do kości. Rozkoszowała się tym jak dziecko porcją lodów. A potem, stopami obutymi w zrobione na drutach bambosze, przesuwała termofor, aż wreszcie dotknęła go ręką cudowne, promieniujące ciepło – i przesunęła wzdłuż klatki piersiowej, gdzie pozostał na całą noc. Rano wykorzysta ciepłą jeszcze wodę do umycia twarzy i rąk.

Tak. Wreszcie staje się silny. Najstarszy syn to wspaniały człowiek. Od chwili jego poczęcia wiedziała, że bez względu na to, ile dzieci jeszcze urodzi, ten będzie jedynym. I tak właśnie pokierowała całym swoim życiem i dzieci. Podporządkowała je jednemu celowi by towarzyszyli pierworodnemu w jego przeznaczeniu.

Kiedy Joe umarł, było jej tak strasznie ciężko – o, nie z powodu pieniędzy, bo koledzy Joe’go dali jej część, należącą do męża. Po prostu w jej naturze nie leżało pełnienie jednocześnie roli matki i ojca.

Problemy rozwiązała w chwili, gdy bardzo szybko obarczyła Joshuę funkcją ojca. Bez wątpienia właśnie to sprawiło, że od najwcześniejszych lat przywykł do roli mężczyzny, nie chłopca. Ani razu nie próbował uchylić się od odpowiedzialności. Przyjął ją bez słowa skargi.

W wielkim pokoju na pierwszym piętrze, (które dzielił z matką i siostrą, zostawiając drugie piętro żonatym braciom) dr Joshua Christian przygotowywał się do snu. Matka zawsze wkładała mu termofor w środek łóżka, ale kiedy kładł się, butelka zsuwała się do stóp. A on nie czuł zimna nawet w sześćdziesięciostopniowy mróz, budząc się z włosami przymarzniętymi do poduszki. Nosił dentonki i zrobione na drutach skarpety, ale myśl o włożeniu szlafmycy nigdy nie przyszła mu do głowy. Spał tak niespokojnie, że matka zszywała jego pościel w rodzaj śpiwora, węższego i bardziej krępującego ruchy niż niemieckie kokony, których używała reszta rodziny oraz Ameryki.

Ktoś musiał im to powiedzieć, wszystkim tym zagubionym ludziom, uciekającym stąd w strachu i płaczu do wymarzonego nowego świata. Jeśli nie możecie wychowywać dzieci, hodujcie rośliny doniczkowe w zimie i warzywa w lecie, dajcie rękom zajęcie, a umysłom wyzwanie. A jeśli Bóg waszego Kościoła nie znajduje związku między waszym położeniem i wizją wszechświata, idźcie nową drogą i poszukajcie własnego Boga. Nie marnujcie lat w smutku! Nie przeklinajcie rządu, któremu nie dano wyboru, pamiętajcie tylko, że decyzję wymuszono. Nie zapominajcie, że wy i cała Ameryka przeżyjecie, jeśli dzieciom przekażecie zasady i marzenia na ich miarę. Nie żałujcie tego, czego wasze matki i babki miały wiele, a prababki w nadmiarze.

Jedno to nieskończenie więcej niż nic! Jedno to o sto procent więcej niż zero. Jedno to miłość. Jedno, doskonałe jedno warte jest stu genetycznie spaczonych. Jedno to jedno, to jedno, to jedno, to…

Śnieg prószył lekko, ale ulice nie były na tyle śliskie, by autobusy musiały jechać wolniej. Temperatura zaś wahała się na tyle powyżej zera, by chodzenie stało się niebezpieczne.

Dr Judith Carriol usiadła w niemal rozsypującym się, zimnym i zatłoczonym autobusie, otulając się szczelnie futrem. Grzało ją aż za bardzo, ale zabezpieczało przed mężczyzną, mocno napierającym na jej udo. Zbliżał się jej przystanek; wyciągnęła dłoń w rękawiczce, pociągnęła za linkę dzwonka i wstała, dając mężczyźnie okazję do prawdziwego ataku. Najwyraźniej nie zamierzał zostawić jej w spokoju. Ręką zaczął po omacku wdzierać się pod jej sobolowe futro, choć wzrok skierował niewinnie w innym kierunku. Autobus zwalniał. Odnalazła stopą jego nogę i z całej siły stanęła na niej szpilką. Chciałeś, to masz.

Nie jęknął, ale wyrwał gwałtownie stopę i odsunął się daleko. Odwróciła się i spojrzała na niego kpiąco, po czym przecisnęła się między siedzeniami do przodu autobusu, hamującego właśnie z piskiem.

Ach, mieć samochód! Ochronę przed takimi obmacywaczami.

Kiedy mężczyzna wsiada do autobusu, w którym jedzie tylko jedna kobieta, ta wie dokładnie, co ją czeka za chwilę; delikatnie mówiąc nieprzyjemna podróż. I nie ma sensu prosić kierowcę o pomoc. Nigdy nie chcą o niczym wiedzieć.

Wysiadła i stanęła w obronnej pozie, prawie pewna, że mężczyzna wyskoczy w ostatniej chwili z autobusu. Nie drgnęła, dopóki rozklekotany wehikuł nie powlókł się dalej z piskiem. Mężczyzna patrzył na nią z wściekłością przez brudne okno. Uniosła ku niemu rękę w szyderczym geście pozdrowienia. Bezpieczna.

Departament Środowiska zajmował cały olbrzymi blok. Autobus dowiózł dr Carriol na North Capitol Street koło H Street, ale wejście, z którego zwykle korzystała, znajdowało się od strony K Street. Oznaczało to, że dr Carriol musi teraz przejść wzdłuż North Capitol Street, minąć główne wejście i skręcić w K Street.

Od frontu zgromadził się już niewielki tłumek. Ludnie byli czymś pochłonięci. Wszyscy szaleńcy przychodzili pod Departament Środowiska, by zaznaczyć swoją obecność w najbardziej gwałtowny sposób, jaki wymyślili. W mrocznych zakamarkach ich umysłów zalęgła się myśl, że to Departament jest winien wszystkiemu i dlatego teraz chcieli pokazać, iż doprowadzono ich do agonii. Dr Carriol zupełnie nie interesowało, czy tym razem było to poderżnięte gardło, podcięte żyły, trucizna, narkotyki, kula czy coś bardziej wyrafinowanego. Jej zadaniem – powierzonym jej osobiście przez prezydenta – było usunięcie przyczyn, dla których ludzie przychodzili pod ten kolos z białego marmuru, by skończyć ze sobą.

Mimo obecności umundurowanego zastępu pracowników, obsługujących telefony, drzwi otwierały się na dźwięk jej głosu. Hasła zmieniano codziennie według klucza, wybranego przez tego cholernego kawalarza na stanowisku, Harolda Magnusa we własnej osobie, sekretarza Departamentu Środowiska. Najwidoczniej, pomyślała kwaśno, ten typ nie ma nic innego do roboty. No, ale uprzedziła się do niego. Jak wszyscy wysocy urzędnicy państwowi uważała oficjalną głowę Departamentu za inkuba, krążącego wokół departamentalnej szyi. Ten polityczny karierowicz przyszedł tu z nowym prezydentem.

Sam nigdy nie był zawodowym politykiem i czekała go dobrze wszystkim znana droga – od atrakcyjnej nowości do spowszedniałego starocia – jeśli przetrwa. No cóż, Harold Magnus przetrwał i to z prostego powodu – miał tę zaletę, że pozwalał zawodowcom robić to, co do nich należy, a był na tyle pewny siebie, by nie utrudniać im życia.

– W głąb mrocznego morza – powiedziała do wmontowanego w ścianę odbiornika.

W drzwiach coś trzasnęło, skrzydła rozsunęły się. Tandeta. Bezużyteczne gówno. Nikt na świecie nie naśladowałby jej głosu na tyle dobrze, by oszukać elektroniczne mechanizmy, analizujące dźwięki.

Więc po co te zmiany haseł? Nie znosiła ich, sprawiały, że czuła się jak bezwolna marionetka, poruszana najdrobniejszym kaprysem Harolda Magnusa. Oczywiście dlatego właśnie tak upierał się przy swoich hasłach.

Departament Środowiska skupiał kilka mniejszych wydziałów, jak na przykład Energii, powstały w drugiej połowie ubiegłego stulecia.

Był dziełem najwybitniejszego z prezydentów, Augustusa Rome. Tak skutecznie radził sobie z ludźmi i obydwoma Domami, że pełnił funkcję prezydenta przez cztery dozwolone kadencje, chociaż rządził krajem w najtrudniejszym okresie. A mianowicie między przystąpieniem Wielkiej Brytanii do komunistycznej Eurowspólnoty, szeregiem bezkrwawych, powszechnie akceptowanych lewicowych przewrotów, które doprowadziły do wejścia całego muzułmańskiego świata pod parasol komunistów, podpisaniem traktatu w Delhi i olbrzymich zmian, które wynikły z tego wszystkiego. Niektórzy mówili, że ich sprzedał, inni że tylko jego umiejętność negocjacji utrzymała i umocniła strefę wpływów USA na znacznie bliższej zachodniej półkuli. Istotnie, cała zachodnia półkula – od bieguna do bieguna – wyraźnie zbliżyła się w ciągu ostatnich dwudziestu lat do USA, choć cynicy twierdzili, że po prostu nie miała innego wyjścia.

Obecny Departament Środowiska zbudowano w roku 2012, zastępując rozrzucone po całym mieście biura; fizycznie był to największy z departamentów federalnych i jako jedyny posiadał wygodny system oszczędzania energii. Ciepło tracone przez wypełnioną komputerami suterenę było paliwem dla klimatyzacji, obiektu zazdrości Departamentów Stanu, Sprawiedliwości, Obrony i innych, usiłujących uzyskać ten sam rezultat w budynkach nie przystosowanych do tego celu.

Wnętrza były białe dla uzyskania maksimum oświetlenia; miały niskie sufity dla oszczędności przestrzeni i ciepła; bezbłędną akustykę, żeby hałas nie powodował nerwic – i były zupełnie bez wyrazu, by pracownicy pamiętali, że jest to instytucja.

Sekcja Czwarta i przylegające do niej biuro sekretarza zajmowały najwyższe piętro wzdłuż K Street. By dotrzeć tam, dr Carriol musiała pokonać siedem kondygnacji lodowatych schodów, przejść licznymi korytarzami i sforsować jeszcze jedne drzwi otwierające się na hasło.

– W głąb mrocznego morza.

Otwórz się, sezamie. Jak zwykle, Sekcja Czwarta pracowała już na pełnych obrotach, kiedy dr Carriol pojawiła się w budynku. Wolała pracować w nocy, dlatego też rzadko przychodziła przed lunchem. Ci, których mijała, pozdrawiali ją z szacunkiem i bez poufałości.

Nie tylko zajmowała tu ważne stanowisko, ale kierowała Sekcją Czwartą, czyli mózgiem Departamentu. Dlatego też Judith Carriol była kobietą o wielkiej władzy.

Jej osobistym sekretarzem był mężczyzna noszący najbardziej absurdalne nazwisko w całym Departamencie. John Wayne. Metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, czterdzieści kilo wagi, astygmatyk i krótkowidz z łagodną formą syndromu Klinefeltera, przez co nie osiągnął pełnej dojrzałości płciowej, nie miał zarostu i mówił dziecinnym falsetem. Ale dni, kiedy nazwisko ciążyło mu nieznośnie, należały już do przeszłości.

Miał dużo czasu, żeby nauczyć się śmiać z losu, który zadecydował, iż pierwotny właściciel tego nazwiska przetrwa niemal wszystkich współczesnych, stając się kimś w rodzaju nowej kultowej postaci.

Żył pracą, a jako sekretarz był fantastyczny, choć oczywiście prawie nigdy nie wykonywał typowych funkcji sekretarza; do tego miał pracowników.

Poszedł za dr Carriol do biura i czekał spokojnie, aż przełożona wypłacze się z sobolowego futra, kupionego w czasach pierwszego awansu, tuż przed tym, jak przestała nabywać ubrania, by oszczędzić na dom. Pod futrem miała prostą czarną sukienkę bez żadnych ozdób.

Wyglądała oszałamiająco. Nie ładnie. Nie pięknie. Nie atrakcyjnie w popularnym znaczeniu tego słowa. Prezentowała wyrafinowanie, chłodną elegancję i dystans, który nie pozwalał na umieszczenie jej na liście departamentowych ślicznotek. Dystans, który oznaczał, że na nieliczne spotkania umawiała się zawsze z mężczyznami światowymi, nadzwyczaj pewnymi siebie i mającymi w dorobku niebywały sukces.

Lekko falujące, czarne włosy zebrała w węzeł jak Wallis Warfield Simpson. Miała wielkie oczy o ciężkich powiekach i niezwykłym mętnozielonym kolorze oraz szerokie, różowe, ładnie ukształtowane usta. Skórę zaś białą, nieprzejrzystą, skrywającą żyły i pozbawioną żywszych kolorów. Ta interesująca bladość, kontrastująca z czarnymi włosami, brwiami i rzęsami nadawała jej kusicielski wygląd, którego była jak najbardziej świadoma i wykorzystywała go. Miała też smukłe, białe dłonie o długich palcach z krótkimi paznokciami bez lakieru. Jej ciało o długim korpusie, pozbawione bioder i biustu, cechowała potężna siła. Poruszała się niezwykle szybko, co sprawiało, że w Departamencie mówiono na nią „Wąż”.

– To już dzisiaj, John.

– Tak, proszę pani.

– W dalszym ciągu ten sam termin?

– Tak jest. O czwartej, w sali konferencyjnej.

.- Dobrze! Wolałabym, żeby pojawił się, a nie zlekceważył mnie w ostatniej chwili.

– Nie zrobi tego, proszę pani. To zbyt ważne, a jego szef pilnuje wszystkiego pedantycznie.

Usiadła na obrotowym krześle za biurkiem, odchyliła się i rozpięła suwaki czarnych kozaczków z koźlej skórki. Założyła czarne szpilki na wysokich obcasach, które chowała w dolnej szufladzie biurka.

Dr Carriol cechowały obsesyjna wręcz schludność i niesłychana kompetencja.

– Kawy?

– Mmm! Nadzwyczajny pomysł! Jest coś nowego, o czym powinnam wiedzieć przed spotkaniem?

– Chyba nie. Jak przewidywaliśmy, pan Magnus boi się pierwszy do pani odezwać. Musi być pani bardzo zadowolona, że początkową fazę Operacji Poszukiwanie wreszcie zakończono.

– W zupełności! Nie mówię, że nie było to ciekawe. Pięć lat!

Kiedy przyszedłeś do mnie ze Stanu, John?

– Jakieś… osiemnaście miesięcy temu.

– Poświęcilibyśmy na to mniej czasu, gdybyś od początku współpracował ze mną. Znalezienie cię było niczym potknięcie się o złoty samorodek na środku tego pola minowego, czyli Departamentu Stanu.

John zaróżowił się, pochylił z zakłopotaniem głowę i jak najszybciej wyszedł z pokoju.

Dr Carriol podniosła słuchawkę zielonego telefonu, stojącego z boku beżowej centralki na biurku.

– Mówi dr Carriol. Proszę z sekretarzem, pani Taverner.

Połączono ją szybko i bez żadnych pytań. Zajęło to mniej czasu, niż naciśnięcie guzika mechanizmu szyfrującego.

– Sekretarz Magnus do pani.

– Chcę przyjść! – jego głos brzmiał żałośnie i zdradzał rozdrażnienie.

– Panie sekretarzu, moje zespoły poszukiwawcze i ich kierownicy są przekonani, że Operacja Poszukiwanie to czysto teoretyczne ćwiczenie. Chcę, żeby nadal tak myśleli, przynajmniej dopóki nie zobaczą rezultatów, a od tego dzieli nas jeszcze parę ładnych miesięcy. Zaczną ich dręczyć wielkie wątpliwości – ugryzła się w język po tej freudowskiej pomyłce. Idiotka z ciebie, Judith, idiotka! Nikt szybciej nie wychwytywał takich lapsusów niż Harold Magnus.

Ale dziś był tak zaprzątnięty myślami, że nic nie zauważył.

– Po prostu boi się pani, że mógłbym wywrócić tak starannie napełniony wózek z jabłkami, zanim wskaże pani najlepsze z nich.

Myśli pani, że wybiorę niewłaściwe jabłko.

– Nonsens!

– Ha! W każdym razie miejmy nadzieję, że drugi etap pójdzie znacznie szybciej. Chciałbym doczekać efektów, zajmując jeszcze ten fotel.

– Przetrząśnięcie stogu siana zawsze trwa dłużej, niż sprowadzenie wózka z jabłkami.

Stłumił chichot.

– Proszę mnie o tym informować.

– Oczywiście, panie sekretarzu – powiedziała słodko i z uśmiechem odwiesiła słuchawkę.

Ale kiedy John Wayne zjawił się z kawą, zobaczył, że dr Carriol siedzi ze wzrokiem wbitym w zielony telefon i gryzie wargę.

Tegoż popołudnia o godzinie czwartej weszła do sali konferencyjnej Sekcji Czwartej, eskortowana przez osobistego sekretarza. Miał robić notatki z narady, posługując się staroświecką techniką stenografii. Tę decyzję podjęli już dawno, kiedy spotkanie było ściśle tajne.

Magnetofon był zbyt kłopotliwy; nawet, gdyby ktoś zdobył zapiski i odczytał znaki, stwierdziłby, że zostały całkowicie zmienione przez charakter pisma Johna. On sam mógł przepisać notatki na staroświeckiej maszynie, bez takich udogodnień jak pamięć i mikrofon, w jakie wyposażono nowoczesne dźwiękopisy. A potem zniszczyć brudnopisy przed przygotowaniem ostatecznej wersji akt, oznaczonych jako „Ściśle tajne”.

Z Johnem w zebraniu uczestniczyło tylko pięć osób. Zajęli miejsca po obu stronach długiego, owalnego stołu, u szczytu którego zasiadła dr Carriol Od razu przystąpiła do rzeczy. Podniosła rękę, uderzyła w stertę leżących przed nią akt – Doktorzy Abraham, Hemingway i Chasen. Jesteście gotowi?

Wszyscy skinęli głowami.

– Zacznijmy od doktora Abrahama. Pozwolisz, Sam?

Do czytania musiał włożyć okulary. Tylko lekkie drżenie palców zdradzało, że jest bardzo przejęty. Podziwiał dr Carriol i był jej bardzo wdzięczny za to, że pozwoliła mu uczestniczyć w eksperymencie zakrojonym na taką skalę. Wcale nie tęsknił za dniem powrotu do bardziej przyziemnej działalności.

– Liczba moich kandydatów wynosiła początkowo 33 368 osób.

Zgodnie z instrukcjami zredukowałem ją do trzech kandydatów. Kierownik grupy poszukiwawczej wytypował dokładnie te same osoby, absolutnie niezależnie ode mnie. Przedstawię moich kandydatów sprawiedliwie, ale zacznę od najbardziej ulubionego – chrząknął i otworzył jedną z trzech teczek. Pozostali również otworzyli teczki i przeglądali zawartość. W tym zamieszaniu dr Abraham rozpoczął przemowę.

– Moim pierwszym kandydatem jest maestro Benjamin Steinfeld. To Amerykanin od czterech pokoleń, polski Żyd z pochodzenia zarówno ze strony ojca, jak i matki. Trzydzieści osiem lat, żonaty, jedno dziecko, czternastoletni chłopiec. Uczy się, ma same szóstki.

Jako mąż i ojciec kandydat otrzymał dziesięć punktów w dziesięciopunktowej skali. Jego pierwsze małżeństwo, które zawarł w wieku dziewiętnastu lat, skończyło się rozwodem w dwa łata po ślubie.

Wniosek o rozwód wniosła żona. Absolwent Juilliard School of Musie, obecnie jest kierownikiem Zimowego Festiwalu w Tucson Arizonie. Ponadto na własną rękę zorganizował kilka koncertów i muzycznych imprez, które CBS od trzech lat emituje w telewizji na cały kraj dla coraz liczniejszej widowni. W niedzielę, jak zapewne wiecie, prowadzi w CBS program poświęcony współczesnym problemom, ale robi to na tyle taktownie i z umiarem, że nie potęguje ludzkiego bólu i nie jątrzy emocji. To najwyżej notowany program w Stanach Zjednoczonych. Z pewnością oglądaliście go, zwłaszcza odkąd przydzielono nam to zadanie, a zatem nie muszę się wdawać w szczegółowy opis osobowości maestro Steinfelda, jego zdolności oratorskich i ewentualnej charyzmy.

Dr Carriol przeglądała dokumentację; ze zmarszczonymi brwiami Podniosła do światła matowe fotografie o wymiarach osiem na dziesięć centymetrów. Analizowała widniejącą na nich męską twarz tak dokładnie, jakby nigdy jej nie widziała, choć rzeczywiście – jak stwierdził dr Abraham – była powszechnie znana. Patrzyła na ciekawy owal, mocne, wyraźnie wykrojone usta, wielkie, błyszczące, ciemne oczy i niesforny kosmyk jasnobrązowych włosów, opadający na szerokie czoło. Z całą pewnością była to twarz dyrygenta; dlaczego oni zawsze noszą takie bujne czupryny?

– Pytania? – Spojrzała na dr. Chasena i dr Hemingway.

– Pierwsze małżeństwo, Sam. Dowiedziałeś się, dlaczego żona maestro Steinfelda zerwała związek? – odezwała się dr Hemingway. Jej inteligentna, węsząca twarzyczka zdradzała, że właścicielka rozkoszuje się każdą chwilą tego od dawna oczekiwanego spotkania.

Dr Abraham spojrzał na nią zdziwiony.

– Naturalnie! Nie wchodziły w grę żadne konflikty, ten fakt w żaden sposób nie może źle świadczyć o maestro. Jego pierwsza żona odkryła w sobie skłonności do kobiet. Powiedziała o tym Steinfeldowi, on to zrozumiał i, w gruncie rzeczy, był dla niej największą ostoją podczas kilku pierwszych, dość trudnych lat lesbijskich związków. Poprosił ją o rozwód, ponieważ chciał ponownie ożenić się, ale pozwolił, żeby to ona wniosła sprawę do sądu, bo w tamtym okresie jej sytuacja zawodowa była bardzo drażliwa.

– Dziękuję, doktorze Abraham. Jeszcze jakieś pytania? Nie?

W takim razie poproszę o drugiego kandydata – powiedziała dr Carriol, chowając fotografie do teczki maestro Steinfelda. Zamknęła ją i odłożyła, zanim otworzyła następne akta.

– Shirley Grossman Schneider. Amerykanka od ośmiu pokoleń.

Mieszana żydowska krew, jej przodkowie byli niemieckimi Żydami.

Trzydzieści siedem lat, jedno dziecko, sześcioletni chłopiec. Chodzi do szkoły, bardzo inteligentny. W dziesięciopunktowej skali dostała notę doskonałej żony i matki. Jest wciąż na liście płac NASA jako czynny współpracownik, była dowódcą wielu misji kosmicznych „Phoebus”, które wprowadziły generator słoneczny na orbitę okołoziemską. Autorka bestsellera „Ujarzmiając Słońce”, obecnie rzecznik NASA i prezes związku Amerykańskich Kobiet Naukowców. W czasach, gdy była w college’u Massachusetts Institut of Technology, znano ją jako popularną feministkę, dzięki której pozostawiono męski rodzaj rzeczowników na określenie płci. Może pamiętacie jej słowa, swego czasu dość popularne: „Nie chcę słyszeć, że jestem jakąś naukowczynią.

Jestem naukowcem, do cholery!” Jej przemówienia są wspaniałe, elokwentne i dowcipne, a także poruszające. I, co dość niespotykane w przypadku tak znanej i wojującej feministki, jej popularność jest równie duża zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet. Ta kobieta ma wdzięk i charakter.

Mocna, piękna twarz, pomyślała dr Carriol. Szczęka, zdradzająca niezwykły poziom fizycznej i psychicznej odporności astronautki. Ale szeroko otwarte szare oczy cechowały prawdziwą myślicielkę.

– Pytania?

Nikt się nie odezwał.

.- Trzeci kandydat, doktorze?

– Percival Taylor Smith. Amerykanin, WASP, czterdzieści dwa lata, żonaty, jedno dziecko, szesnastoletnia dziewczyna. Uczy się, same szóstki. Jako mąż i ojciec kandydat otrzymuje ode mnie dziesięć punktów. Kieruje Społecznym Urzędem Doradczym w Palestrinie w Texasie, jednym z największych w kraju przesiedleńczych miast Grupy B, skoncentrowanych wokół Corpus Christi. Jego osiągnięcia nie mają sobie równych. Nie tylko dlatego, że w Palestrinie liczba samobójstw spadła do zera, ale również dlatego, że w raportach medycznych ani razu nie odnotowano pacjentów cierpiących na nerwicę spowodowaną przesiedleniami i sytuacją środowiskową. Można go określić jako osobowość zdobywcy, jego przemówienia są bez zarzutu. To najbardziej zapalony pracownik, jakiego odnotowały moje statystyki, a jego nastawienie do współczesnych problemów jest nieskazitelne.

Dr Carriol spojrzała uważnie na fotografię Percivala Taylora Smitha. Otwarta, szczera, uśmiechnięta i współczująca twarz, uchwycona w trakcie przemówienia; piegi na policzkach i nosie, rozkosznie odstające uszy, rudawe włosy, błękitne oczy, zmarszczki od śmiechu i zmartwień, układające się w przesympatyczny wzór wokół ust i oczu.

– Jakieś pytania?

– Palestrina jest miastem Grupy B, co oznacza, że przesiedleńcy mieszkają tam na stałe. Sądzę, że zadanie pana Smitha było łatwiejsze, niż gdyby mieszkał w mieście Grupy C – powiedziała dr Hemingway.

– Trafna uwaga. Doktorze Abraham?

– To oczywiste. Jestem tego absolutnie świadomy. Ale chciałbym zwrócić uwagę państwa na dwa fakty. Po pierwsze, nawet w tej sytuacji Palestrina nie ma sobie równych. A po drugie, człowiek kalibru pana Smitha znalazłby sposób postępowania, który sprawdziłby się w każdej sytuacji.

– Zgadzam się – powiedziała dr Carriol. – Dziękuję ci, Sam.

Chyba możemy przejść do doktor Hemingway, ale zanim to zrobimy – czy ktoś ma jakieś zastrzeżenia co do kandydatów doktora Abrahama?

Dr Hemingway pochyliła się naprzód; dr Abraham odchylił się równocześnie do tyłu, marszcząc brwi. Upór tej wścibskiej kobietki męczył go.

– Zauważyłam, że zarówno pierwszy, jak i drugi kandydat to Żydzi. Ty również nim jesteś. Twój kierownik grupy badawczej też jest Żydem. Czyżby na twoim wyborze zaważyło kumoterstwo?

Dr Abraham przełknął ślinę, wydął usta i wciągnął powietrze z cichym świstem. Najwyraźniej nie zamierzał stracić panowania nad sobą, bez względu na to, z czym jeszcze wyskoczy dr Hemingway.

– Wydaje ci się, że trafiłaś na niezbity dowód – powiedział. Odpowiem ci, zadając pytanie doktor Carriol. Czy wybierając nas na kierowników zespołów badawczych kierowała się pani podobnym kumoterstwem? Jestem Żydem. Doktor Chasen również. Dwa do jednego, Millie.

Dr Carriol roześmiała się, dr Hemingway również.

– Wystarczy, Sam. I dziękuję. A teraz twoja kolej na cenzurowanie, Millie. – Dr Carriol odłożyła pierwszą teczkę na bok i położyła przed sobą następną, by swobodnie przeglądać zawartość.

– Dobrze – powiedziała mała, wścibska kobietka, wcale nie zmieszana ripostą dr. Abrahama. Była po prostu dociekliwa, to wszystko. – Zdecydowałam się z zespołem na alternatywny system selekcji. Polegał on na tym, że każdy członek zespołu, nie tylko ja i kierownik grupy badawczej, głosował na kandydata. Trzech finalistów wybraliśmy jednogłośnie.

Dr Hemingway otworzyła teczkę.

– Naszym pierwszym kandydatem jest kobieta, Catherine Idący Koń. Jej ojciec to czystej krwi Siuks, matka – Amerykanka od sześciu pokoleń, z pochodzenia Irlandka, katoliczka. Dwadzieścia siedem lat. Niezamężna, bezdzietna, nigdy nie wyszła za mąż, ale w związkach wykazuje zdecydowanie heteroseksualne skłonności. Z pewnością słyszeliście o niej i słuchaliście jej. Jest bardzo znaną wykonawczynią indiańskich pieśni. Bardzo aktywna i szczęśliwa osoba z najbardziej pozytywnym nastawieniem do życia w naszych czasach, z jakim spotkaliśmy się wśród trzydziestu tysięcy kandydatów. Nadzwyczaj inteligentna. Jej praca doktorska z dziedziny etiologii, obroniona w Princeton, zostanie opublikowana na jesieni przez Atticus Press jako najnowsze osiągnięcie na tym polu. Naturalnie jest wspaniałym mówcą o niezwykłej osobowości – dr Hemingway przerwała, po czym dorzuciła: – Jest także trochę czarownicą – mam na myśli czar, jaki rzuca na ludzi. Przyciąga ich do siebie. Fascynujące.

Fotografia przedstawiała młodą, ciemną, jastrzębią twarz z ustami w półuśmiechu i oczami wpatrzonymi intensywnie w coś, co dr Carriol nazwała na swój prywatny użytek wizją.

– Pytania? – odezwała się.

– Dwadzieścia siedem lat to za młoda – powiedział dr Abraham z naciskiem. – W ogóle nie powinniście rozpatrywać jej kandydatury.

– Zgadzam się – poparła go dr Hemingway, zdecydowana okazać nie mniejszą odporność na krytykę niż uprzednio dr Abraham. Ale pozostaje faktem, że komputer wyrzucił jej nazwisko i po dokładnym sprawdzeniu zrozumieliśmy, że w ocenie komputera jej inne cechy są ważniejsze niż zbyt młody wiek. Poza tym, została wyłoniona jako bezkonkurencyjny zwycięzca. Z całym szacunkiem obstaję przy stwierdzeniu, że wiek nie umniejsza jej szans.

– Zgadzam się – powiedziała dr Carriol. – A jednak niepokoi mnie coś w jej spojrzeniu. Kiedy przystąpimy do bezpośredniego wywiadu, muszę mieć absolutną pewność, że doktor Idący Koń nie jest narkomanką i nie miewa zaburzeń świadomości. – Odłożyła akta i otworzyła kolejną teczkę. – Następny kandydat, doktor Hemingway?

– Mark Hastings. Amerykanin od co najmniej ośmiu pokoleń.

Trzydzieści cztery lata. Żonaty, jedno dziecko – dziewięcioletni chłopiec, w szkole zbiera same szóstki, obiecujący sportowiec. Doktor Hastings otrzymał dziesięć punktów jako mąż i ojciec. Gra jako quarterback w zespole Longhorns i nadal znakomicie broni się przed młodymi. Uznawany za największego quarterbacka w historii amerykańskiego futbolu. Ukończył z wyróżnieniem filozofię w Wesleyen, zrobił doktorat w Harvardzie, niezmordowany działacz wśród młodzieży wszystkich przesiedleńczych miast w Teksasie i Nowym Meksyku, założyciel i kierownik młodzieżowych klubów, noszących imię jego drużyny. Jest pierwszorzędnym mówcą, obdarzonym niezaprzeczalną osobowością i przewodniczącym prezydenckiej Rady do Spraw Młodzieży.

Wygląda tak brutalnie, pomyślała dr Carriol; jak mylące są ludzkie twarze! Rzeczywiście, ta twarz była niemal klasycznym przykładem tępej siły: spłaszczony nos, złamana szczęka, pozszywane brwi.

Jakież cięgi musiał zebrać na boisku! Ale oczy zawsze zdradzają duszę.

A jego oczy mówiły, że dusza jest bogata, piękna, pełna pokory i może – poezji.

– Pytania? – odezwała się.

Milczenie.

– Ostatni kandydat, doktor Hemingway?

– Walter Charnowski, Amerykanin od sześciu pokoleń, polskiego pochodzenia. Czterdzieści dwa lata. Żonaty, jedno dziecko dwudziestoletnia dziewczyna na drugim roku w Brown, rewelacyjne wyniki w przedmiotach ścisłych. Zespołowo jednogłośnie przyznaliśmy mu dziesięć punktów jako mężowi i ojcu. Oczywiście wszyscy wiecie, że w 2026 otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki za pracę nad uzyskiwaniem energii słonecznej w przestrzeni kosmicznej. Obecnie jest kierownikiem działu naukowego Projektu Phoebus.

Ale głównym powodem, dla którego wybraliśmy go spośród trzech kandydatów jest to, że założył i przewodniczy organizacji „Naukowcy dla ludzkości” – zgrupowaniu naukowców, którzy pokonali bariery rasowe, wyznaniowe, narodowościowe oraz ideologiczne i utworzyli międzynarodowy, aktywnie działający związek. Jak sądzę, naszego kandydata otacza charyzma. Zna osiem języków i ma ciepłą urzekającą osobowość.

Włosy ciemnoblond, żółtawe oczy, pięknie opalona skóra, szeroka twarz pokryta delikatną siatką zmarszczek, dodającą mu tylko czaru i wyrazu. Choć dr Carriol nigdy nie spotkała go osobiście, zawsze uważała go za jedną z nąjseksowniejszych postaci życia publicznego.

– Pytania?

Dr Abraham umierał z chęci zgłoszenia protestu.

– Może mylę się, Millie, ale czy profesor Charnowski nie był jednym z tych, którzy sformułowali i podpisali w dwutysięcznym dziewiętnastym roku petycję „Katolików za Wolnym Życiem”, nakłaniającą papieża Innocentego do unieważnienia decyzji papieża Benedykta w sprawie antykoncepcji i kontroli urodzin?

Dr Carriol nie odezwała się ani słowem.

– Tak, Sam, masz rację – powiedziała dr Hemingway. – Ale nie sądziłam, że w krótkich przemówieniach musimy wyliczać negatywne cechy kandydatów. Jeśli przejrzysz akta, znajdziesz wszystkie informacje. Nic w postępowaniu doktora Charnowskiego nie wskazuje na to, że nie potraktował odpowiedzi papieża z prawdziwym zrozumieniem.

– To prawdziwa czarna karta w jego życiorysie. Ja zrezygnowałem z tej kandydatury, zwłaszcza biorąc pod uwagę religijne implikacje – stwierdził dr Abraham.

– Moje zadanie, Sam – powiedziała dr Hemingway, a spojrzenie jej małych czarnych oczek mówiło, że ukarze go za zarzut niekompetencji – polegało na przeanalizowaniu ponad trzydziestu trzech tysięcy kandydatów i wybraniu trzech finalistów.

Odchyliła się na krześle, przymknęła oczy i z premedytacją wyliczała na palcach: – Po pierwsze – wybrana osoba musi być Amerykaninem co najmniej od czterech pokoleń, zarówno ze strony matki, jak i ojca. Po drugie – musi być w wieku od trzydziestu do czterdziestu pięciu lat.

Po trzecie – w grę wchodzą obie płcie. Po czwarte – jeśli kandydat założył rodzinę, musi otrzymać po dziesięć punktów jako małżonek i rodzic, w każdym przypadku według skali opracowanej przez doktor Carriol. A jeśli jest wolny, musi być jak żona Cezara – bez względu na to, czy jest homo-, czy heteroseksualistą. Po piąte – działalność wybranej osoby musi mieć charakter publiczny lub społeczny. Po szóste – działalność ta musi mieć na względzie dobro publiczne. Po siódme – osobowość kandydata musi być niezwykle silna i atrakcyjna. Po ósme, kandydat lub kandydatka muszą wspaniale przemawiać.

Po dziewiąte, jeśli to możliwe, powinna ich cechować charyzma. I po dziesiąte – jedyny zakaz, mój drogi Samie – wybrana osoba nie może angażować się w żadną działalność religijną.

Otworzyła oczy i spojrzała prosto na niego.

– Biorąc pod uwagę te wskazówki, sądzę że wywiązałam się z zadania.

– Wszyscy zrealizowaliście zadania – powiedziała dr Carriol, zanim dr Abraham zareagował. – Nie bierzemy udziału – ciągnęła (jej palce poruszały się na aktach niczym pajęcze nogi) – w konkursie, nawet jeśli to ćwiczenie ma sprawdzić skuteczność metod badawczych, komputerów, metodologii i sprawność personelu. Pięć lat temu, kiedy przydzielono wam to zadanie – a także pieniądze, komputery i pomocników – może wydawało się wam, że macie kupę czasu i pieniędzy na zajęcie się zwyczajnym ćwiczeniem. Ale nie sądzę, by zrozumienie, jak ważne jest to zadanie, zabrało wam więcej niż trzy miesiące. Sekcja Czwarta przystąpiła do pierwszej fazy Operacji Poszukiwanie z najpełniejszymi zbiorami danych, najlepszymi programami komputerowymi oraz statystycznie i realnie bezkonkurencyjny mi zespołami badawczymi w całym federalnym aparacie biurokratycznym.

– To prawda – powiedział dr Abraham, nie wiadomo dlaczego czując się, jakby mu dano po łapach.

– Dobrze. Czy już skończyliśmy z dr Hemingway? Czy ktoś ma do jej kandydatów jakieś zastrzeżenia?

Cisza.

– W porządku. Dziękuję, Millie. Zwłaszcza za to wspaniałe streszczenie wytycznych Operacji Poszukiwanie.

Dr Hemingway skrzywiła się, ale milczała.

– Zechce nam pan przedstawić swoich kandydatów, doktorze Chasen? – spytała uprzejmie dr Carriol.

Natychmiast zapomniano o zranionych uczuciach. Kiedy dr Chasen zbierał akta, salę konferencyjną wypełniła atmosfera oczekiwania.

Był potężnym i upartym mężczyzną znanym z ostrego języka. Również znakomitym analitykiem; dr Carriol ukradła go Zdrowiu, Edukacji i Ubezpieczeniom Społecznym około dziesięć lat temu. Podobnie jak inni, uwielbiał pracować dla Judith Carriol.

To, że nie zabrał głosu podczas prezentacji sześciorga kandydatów, było nieco zaskakujące, ale teraz dr Hemingway i dr Abraham zrozumieli, dlaczego tak się stało: nie padło oczekiwane nazwisko, które trzymał w zanadrzu. To w dużym stopniu pozbawiło napięcia jego wystąpienie. Toteż atmosfera w sali nie zapierała tchu w piersiach. Raczej miała posmak zawodu. A jednak, gdy Moshe Chasen podniósł zwaliste ciało z krzesła i otworzył teczkę, nie wyglądał na zawiedzionego.

– Wybrałem pierwszą alternatywę metody selekcji – powiedział głosem równie mrocznym i kanciastym, co jego twarz. – Nie aż tak demokratyczną, Millie, ale – według mnie – o wiele bardziej skuteczną. Wraz z kierownikiem grupy badawczej podejmowaliśmy decyzje osobno i oczywiście okazały się identyczne.

Oczywiście powtórzyła dr Carriol, nieco groźnie Dr Chasen rzucił szefowej szybkie spojrzenie i spuścił głowę.

– Nasz pierwszy kandydat – wybrany dość dowolnie – to doktor Joshua Christian. Amerykanin od sześciu pokoleń, w jego żyłach płynie krew nordycka, celtycka, armeńska i rosyjska. Trzydzieści dwa lata. Wolny, bezdzietny, nigdy się nie ożenił. W wieku dwudziestu lat dobrowolnie poddał się sterylizacji. Informacje dostarczone przez komputer nie pozwoliły nam ustalić, czy doktor Christian ma jakieś preferencje seksualne. Mieszka z bardzo zżytą rodziną: matką (ojciec nie żyje), dwoma braćmi, siostrą i bratowymi. Jest niekwestionowaną głową rodziny – określiłbym go jako urodzonego opiekuna.

Z wyróżnieniem ukończył Chubb i zrobił doktorat z psychologii, również w Chubb. W Holloman, w stanie Connecticut, kieruje prywatną kliniką, a specjalizuje się w leczeniu nerwic tysiąclecia. Wyleczył wyjątkowo dużo pacjentów, jego zaś z braku lepszego określenia muszę nazwać postacią kultową. Może dlatego, że w trakcie terapii zachęca pacjentów do szukania wsparcia w Bogu, choć niekoniecznie w jakiejkolwiek religii. Jego osobowość jest niezwykle wyrazista, umie przemawiać do każdego zgromadzenia. Ale głównym powodem, dla którego wybrałem go, jest jego zdumiewająca charyzma. Powiedziała pani, że tego nam potrzeba. No więc, on to ma.

Po tym przemówieniu nastało pełne osłupienia milczenie. Dr Moshe Chasen wymienił niewłaściwe nazwisko!

Dr Carriol patrzyła na niego z takim napięciem, aż podniósł głowę i spojrzał nieustępliwie w jej oczy.

– Najpierw zgłoszę zastrzeżenia – powiedziała w końcu spokojnym, pozbawionym emocji głosem. – Nigdy nie spotkałam się z terminem „nerwica tysiąclecia” i nie słyszałam o Joshui Christianie. – Dr Judith Carriol była jednym z czołowych amerykańskich psychologów.

– Nic dziwnego. Doktor Christian nigdy nie publikował artykułów poza pracą doktorską. Oczywiście przeczytałem ją i przekazałem ekspertom z tej dziedziny. Niemal w całości składa się z eksperymentów wyrażonych w wykresach i tabelach z najkrótszym, najbardziej suchym komentarzem, jaki zdarzyło mi się widzieć. Ale jego praca, dotycząca sprzężenia zwrotnego mi w nerwicy lękowej, była tak błyskotliwa i oryginalna, że znalazła się w czołówce wszystkich badań w tej dziedzinie.

– No dobrze, nie znam tych badań, ale powinnam coś o nim słyszeć, a nie słyszałam – powiedziała dr Carriol.

– To mnie nie dziwi. Zdaje się, że w ogóle nie zależy mu na rozgłosie. Po prostu chce prowadzić małą klinikę w Holloman.

W swoim środowisku jest lekceważony albo wykpiwany, choć należy do wybitnych specjalistów.

– Dlaczego nie publikuje? – spytała dr Hemingway.

– Najwidoczniej jest zablokowany.

– Do tego stopnia, że nie może napisać artykułu? W naszych czasach, przy tych wszystkich przyrządach dla osób nie mogących pisać? – głos dr Hemingway był pełen niedowierzania.

– Tak.

– A zatem jest poważnie upośledzony – stwierdził dr Abraham.

– Czy wytyczne, które tak dokładnie wyliczyła nam Millie wspominają, że kandydat musi być doskonały nie tylko jako małżonek i rodzic? Sugerujesz upośledzenie umysłowe, Sam?

– No cóż, istnieje taka możliwość – powiedział dr Abraham obronnym tonem.

– Daj spokój! Nie bądź taki cholernie oficjalny!

– Panowie, panowie! – wtrąciła ostro dr Carriol. Wyjęła fotografię z teczki, do której nawet nie zajrzała, tak uważnie słuchała dr. Chasena, prezentującego swojego sensacyjnego kandydata. Teraz spojrzała na zdjęcie, jakby mogło jej wyjaśnić, dlaczego Moshe Chasen nie wybrał tego człowieka, którego powinien. Owszem, twarz miał atrakcyjną, chociaż wyglądał na zagłodzonego. I wcale nie był przystojny z tym krogulczym nosem – to chyba armeńska krew?

Ciemne, bardzo błyszczące i przykuwające uwagę oczy. Ta twarz miała ascetyczną surowość, której tak brakowało innym. Tak, intrygowała. Ale… Judith wzruszyła ramionami.

– A kto jest pańskim drugim kandydatem, doktorze Chasen? spytała.

Uśmiechnął się chytrze.

– Niemal słyszę, jak wszyscy zastanawiają się, kto popełnił ten idiotyczny błąd, komputer czy ja. Spokojnie! Komputer jest w porządku! Oto, kogo wybrał: senator David Sims Hillier VII. Czy muszę coś dodawać?

W chwili gdy dr Chasen wymówił to nazwisko, rozległo się głośne, zbiorowe westchnienie ulgi. Złoty chłopiec! Przed oczami dr Carriol pojawiła się kolorowa fotografia o wymiarach osiem na dziesięć; najulubieńszy, najbardziej szanowany i podziwiany człowiek w Ameryce. David Sims Hillier VII, senator Stanów Zjednoczonych.

W wieku trzydziestu jeden lat zbyt młody na prezydenta, którym z pewnością zostanie przed czterdziestką. Metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, a zatem wolny od kompleksu Napoleona. Pięknie zbudowany, a zatem wolny od kompleksu Atlasa. Jasne falujące włosy z pewnością pozostaną gęste do późnego wieku. Głębokie, intensywnie niebieskie oczy osadzone w twarzy o klasycznych, regularnych rysach, a jednak wcale urodziwej. Nawet na fotografii widać było, jak mistrzowsko natura ukształtowała jego podbródek. Linię ust miał prostą i ascetyczną, oczy patrzyły twardo, przenikliwie, mądrze. Nie sprawiał wrażenia samoluba, okrutnika, osoby praktycznej czy obojętnej na los ludzi znajdujących się w położeniu gorszym niż on.

Dr Carriol odłożyła zdjęcie.

– Pytania?

– Sprawdziłeś go dokładnie, Moshe? – dociekała dr Hemingway.

– Oczywiście. I jeśli jest na nim choć trochę błota, ja nie potrafię go znaleźć. – Dr Chasen skinął poważnie głową. – Jest doskonały!

– No to dlaczego – dopytywał się dr Abraham – wybrałeś jakiegoś domorosłego psychologa z takiej dziury jak Holloman w stanie Connecticut zamiast najlepszego człowieka Ameryki?

Pytanie to dr Chasen potraktował z najwyższym respektem. Zamiast odciąć się szybko i błyskotliwie, zmarszczył brwi, zastanowił się i przyznał do własnej niewiedzy. Najbardziej zaskakujące zachowanie, zwłaszcza wobec sceptycyzmu kolegów.

– Nie potrafię tego wytłumaczyć – powiedział. – Po prostu czuję przez skórę, że doktor Christian jest jedynym człowiekiem, spełniającym wszystkie warunki, przynajmniej wśród moich kandydatów.

I nadal tak uważam! Pamiętam bardzo dokładnie Judith, gdy pięć lat temu siedziała w tym samym miejscu i przydzielała nam zadania.

I pamiętam, jak wielką wagę przykładała do charyzmy. Oto, powiedziała, co czyni ta ćwiczenie najbardziej istotnym przedsięwzięciem, jakie kiedykolwiek powzięto: będziemy używać najbardziej nowoczesnych przyrządów i metod, by sprecyzować coś nieuchwytnego. Jeśli dokonamy tego, stwierdziła, przejdziemy do historii badań. Prześcigniemy nawet Departamenty Sprawiedliwości i Skarbu Państwa, zostając niekwestionowanymi mistrzami przetwarzania danych. Dlatego programy komputerowe nastawiłem na cechy wskazujące na charyzmę kandydata.

Rozdrażniony przeczesał włosy palcami, czując, że jeszcze nie doszedł do sedna sprawy.

– Bo czym jest charyzma? – spytał retorycznie – Pierwotnie słowo to oznaczało boską moc świętych i proroków, daną im, by nawracali dusze. Ale w drugiej połowie zeszłego stulecia stało się tak wyświechtane, że określano nim osobowość gwiazd, playboyów i polityków. Teraz wszyscy doskonale znamy Judith. Znaliśmy ją dobrze nawet przed rozpoczęciem Operacji Poszukiwanie! Wiedziałem, że słowo „charyzma” pojmuje zgodnie ze starą definicją, gdyż nie dba o pozory.

Wreszcie nimi zawładnął. Nawet Judith wyprostowała się na krześle i spojrzała na niego, jakby nigdy go nie widziała.

– W gruncie rzeczy – zwłaszcza od pojawienia się mass mediów – to, jak dana osoba wyraża i realizuje idee, jest równie ważne, co ich istota. Niech Bóg zlituje się nad kimś, kto napisał naprawdę ważną książkę, a potem wygłupił się w „Godzinie z Marleną Feldman”, ponieważ właśnie na tej podstawie cała Ameryka wyrobi sobie zdanie o znakomitym pisarzu Johnie Blow. Ileż to razy kandydat na prezydenta przyćmił swoich rywali podczas telewizyjnej debaty tylko dlatego, że atrakcyjniej przedstawił siebie i swój program. Jak myślicie, dlaczego stary Gus Rome utrzymał naród przy sobie i opanował obydwa domy? Dzięki telewizyjnym pogadankom. Siedział i wpatrywał się w kamerę tymi swoimi wielkimi, jasnymi, hipnotyzującymi oczami, przelewając myśli i ducha z Białego Domu do każdego mieszkania. Tak skutecznie, że każdy, kto patrzył i słuchał go, był przekonany, iż ten człowiek przemawia tak spontanicznie tylko do niego.

Był twardy, nieugięty i nadzwyczaj szczery, i świetnie prezentował siebie. Znał słowa i idee, które wyzwalały emocje.

Skrzywił się, jakby nagle jakaś myśl przyprawiła go o mdłości.

– Słyszeliście kiedyś przemówienia Hitlera, widzieliście go na starych filmach, jak zawładnął tłumem. Śmieszne. Nam wydaje się upozowanym, wrzeszczącym, infantylnym człowieczkiem. Mnóstwo Niemców stosowało jego taktykę, odwołując się do tych samych frustracji, żądali zbrodni i kozłów ofiarnych, ale brakowało im umiejętności tłumienia zdrowego rozsądku i intelektu lawiną emocji. Hitler był diabłem wcielonym, ale miał charyzmę. Albo jego śmiertelny wróg, Winston Churchill. W większości swoich przemówień cytował prace innych lub parafrazował je. To co mówił, wydaje się teraz nieprawdopodobnie sentymentalnymi banałami. Ale wygłaszał je w najwspanialszy na świecie sposób i tak jak Hitler trafił na czasy, kiedy to, co i jak mówił, wpływało na ludzi. On też ich ekscytował!

Charyzma. Ani Hitler, ani Churchill nie byli seksowni czy przystojni, ani też, jak sądzę, szczególnie czarujący. Chyba że chcieli urzekać, a wtedy zwabiali swoim czarem ptaki wprost z drzew. Święty Franciszek z Asyżu miał charyzmę i dosłownie oczarowywał ptaki. No dobrze. A teraz spójrzmy na gwiazdę popu Iggy-Piggy i playboya Raoula Delice. Czy otacza ich charyzma? Nie! Są seksowni, pełni uroku, zbierają hołdy. Ale kiedy wicher czasów zmiecie ich z powierzchni ziemi, nikt nawet nie wspomni ich imion. Brakuje im prawdziwej charyzmy, tej siły, by poprowadzić naród w czasy największej świetności lub zepchnąć go na samo dno. A senator David Sims Hillier VII? Komputer twierdzi, że nie ma on charyzmy, jakiej oczekuje Judith. Kierownik mojej grupy zgadza się z tym. Ja również. Natomiast nazwisko dr. Joshuy Christiana bez przerwy pojawiało się na pierwszym miejscu. Bez względu na to, co robiliśmy, jego nazwisko wyskakiwało jak korek, którego nie mogliśmy ściągnąć na dół. Po prostu.

Dr Carriol skinęła głową.

– Dziękuję, Moshe – uśmiechnęła się. – Wiem, że teraz to zabrzmi trochę prozaicznie, ale przedstaw nam trzeciego kandydata.

Dr Chasen zstąpił z wyżyn uniesienia i otworzył ostatnią teczkę.

– Dominie d’Este. Amerykanin od ośmiu pokoleń, z domieszką murzyńskiej krwi po dziadku. Trzydzieści sześć lat. Żonaty, dwoje dzieci. Zezwolenie KSDD na drugie dziecko numer DX-42-6-084.

Starsze to jedenastoletnia dziewczynka, uczy się na samych szóstkach.

Młodszy chłopiec ma siedem lat, oceniany jako wyjątkowo zdolny.

W skali Carriol kandydat otrzymuje najwyższą notę jako mąż i ojciec – ironicznie skinął głową w kierunku szczytu stołu.

Dr Carriol przyjęła to do wiadomości i dalej studiowała przystojną twarz na fotografii. Murzyńskie pochodzenie właściwie zdradzały tylko oczy, czarne jak noc i dziwnie, wspaniale płynne, co cechuje czarnych.

– Dominie d’Este był astronautą w misjach kosmicznych „Phoebus”, specjalizował się w inżynierii słonecznej, teraz jest burmistrzem Detroit. Poświęca cały czas i energię na to, by miasto pozostało głównym producentem trolejbusów, omnibusów i innych urządzeń w okresie wiosenno-letnio-jesiennym. Kiedy w Waszyngtonie debatuje się nad „Phoebusem”, przesiedleniami lub jakimkolwiek większym projektem dotyczącym metalurgii czy mechaniki precyzyjnej, on tam jest i jak szalony optuje za Detroit. Otrzymał Nagrodę Pulitzera za książkę zatytułowaną „Nawet Słońce umiera w zimie”. Zasiada w prezydenckiej radzie do spraw utrzymania miast. Prowadzi również w stacji telewizyjnej ABC popularny program publicystyczny „Północne miasto”. I wreszcie, uznawany jest za najlepszego, po senatorze Hillierze, mówcę w kraju.

– Pytania? – odezwała się dr Carriol.

– Po prostu jest zbyt przystojny – mruknęła dr Hemingway.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Zgadzam się, zgadzam się! – zawołał dr Chasen, rozkładając ręce w obronnym geście.

– Nie wspomniałeś o czymś, o czym wiem, ponieważ znam Dominica osobiście, Moshe – odezwał się dr Abraham, były analityk danych NASA. – Burmistrz d’Este jest aktywnym członkiem starszyzny swojego Kościoła.

– Pamiętam o tym. Ale po namyśle zdecydowaliśmy – komputer, kierownik i ja – iż zobowiązania i zaangażowanie religijne burmistrza d’Este są tak nikłe, iż nie należy eliminować go spośród kandydatów – mruknął dr Chasen. – Albo finalistów.

Dr Carriol odłożyła ostatnią teczkę na pozostałe i odsunęła je na bok. Oparła się dłońmi o stół. Poruszała lekko palcami.

– Z całego serca chciałabym wam podziękować za tak rzetelną pracę, którą wykonaliście perfekcyjnie. Mam nadzieję, że oddaliście akta kandydatów do Federalnego Banku Danych i usunęliście z banków wszelkie ślady programów?

Wszyscy skinęli głowami: dr Abraham, dr Hemingway i dr Chasen.

– Oczywiście zachowacie swoje programy do powtórnego użytku, ale tak skatalogowane, by ich prawdziwa zawartość pozostała niezrozumiała dla kogoś z zewnątrz. Czy ktoś zachował jeszcze dokumenty, taśmy lub inne dowody istnienia Operacji Poszukiwanie?

Wszyscy zaprzeczyli.

– Dobrze. Od dzisiaj przejmuję akta. Zanim przejdziemy dalej, może John zorganizuje coś pokrzepiającego?

Uśmiechnęła się do sekretarza, którego ołówek nie zatrzymał się od początku zebrania; teraz natychmiast odłożył notatki i wstał.

Dr Hemingway wymknęła się na chwilę, by skorzystać z toalety.

Pozostali siedzieli w milczeniu. John Wayne wprowadził wózek z kawą, herbatą, ciastkami, kanapkami, winem i piwem. Sprawnie częstował zgromadzonych. Dr Hemingway wróciła, a pozostali odzyskali wigor.

– Chętnie skopałabym się za to, że nie ukierunkowałam programu bardziej na charyzmę – powiedziała dr Hemingway, jedząc kanapkę z wędzonym łososiem.

– Moshe chyba zbyt swobodnie zinterpretował zadanie – zauważył dr Abraham.

Wszyscy spojrzeli na dr Carriol, która tylko poruszyła brwiami, co nie wyjaśniło niczego.

– Świetnie się bawiłem – stwierdził dr Chasen i westchnął. Mam nadzieję, Judith, że druga faza będzie równie ciekawa?

Było to podchwytliwe pytanie, ale dr Carriol znowu nie odpowiedziała.

Wreszcie odsunęła wózek i zaczekała, aż John Wayne odstawi go i wróci na miejsce, by dalej notować.

– Wiem dobrze, że czujecie niedosyt informacji o drugiej fazie Operacji Poszukiwanie. Nie mówiłam o tym, abyście poświęcili całą energię fazie pierwszej i nie pozwalali sobie na niedokładności, podświadomie oczekując, że druga faza rozstrzygnie wasze wątpliwości – zamilkła na chwilę i spojrzała na dr. Chasena. – Zanim omówię tę fazę, oznajmiam, iż odsuwam doktora Chasena od Operacji Poszukiwanie. Przechodzisz do innego projektu, Moshe. Nie dlatego, że nie jestem usatysfakcjonowana twoją pracą. Wprost przeciwnie.

Spisałeś się bardzo dobrze, Moshe. Przyznam, że mnie zaskoczyłeś.

– Jednak nie jesteś zadowolona z naszej pracy! – westchnęła dr Hemingway i zmarszczyła boleśnie twarz.

– Nie panikuj, Millie. Sądzę, że ogólny rezultat nie zmienił się pod wpływem stronniczej taktyki Moshe. Nie zapominajcie, że pierwsza faza miała wskazać nieprzewidywalne wybory trzech kandydatów przez każdy zespół. W fazie drugiej zamierzałam sublimować tych dziewięć pozycji aż do momentu, gdy skutecznie zajmiemy się nieuchwytnym. W pierwszej fazie pracę z komputerem traktowałam raczej jako narzędzie do usuwania błędów człowieka z tego, co nazywam sprawdzalnymi komputerowo danymi. A zatem przyznaję, że zafascynowało mnie to, iż ktoś sporządził program do sprawdzenia tak wielu kandydatów, nie pomijając nieuchwytnego. Ale istnieje możliwość, że druga faza zaprzeczy odkryciu Moshe, co nie ujmuje błyskotliwości jego pracy, może jedynie wskazać na błąd. Nie zapominajmy, że do drugiej fazy wchodzi dziewięciu kandydatów, z których sześciu nie wybrał Moshe. Skupił się na jednym z dziesięciu parametrów – nieuchwytnym. Ale istnieje możliwość, że w ten sposób manipulował danymi tak, iż pozostałych parametrów nie przeanalizował wystarczająco dokładnie.

– Nie! – warknął dr Chasen.

Dr Carriol się uśmiechnęła.

– Dobrze, dobrze. Ale druga faza rozpocznie się tak, jak zaplanowano, ponieważ mamy dziewięcioro kandydatów, a nie tylko trójkę wybraną przez Moshe.

– Czy byłoby lepiej, gdybyśmy przepuścili naszych sześciu kandydatów przez program Moshe? – zapytał dr Abraham.

– Nie. Zbyt wiele zależałoby od przypadku i od ciebie, Moshe bez obrazy.

– Rozumiem, że druga faza polega na rozpoznaniu? – zapytała dr Hemingway.

– Właśnie. Jeszcze nikt nie zdefiniował tego, co nazywam „czuciem przez skórę”. Sądzę, że to rodzaj pozornie spontanicznej reakcji człowieka na innych ludzi w życiowych sytuacjach. Zawsze uważałam, że to konkretne zadanie, gdy ludzkie emocje mają największą wagę, polega na dłuższej obserwacji, wywiadach lub testowaniu małej, wyselekcjonowanej grupki kandydatów. Dziś, pierwszego lutego jest ostatni dzień fazy pierwszej, a jutro – pierwszy drugiej. Mamy trzy miesiące. Pierwszego maja musimy zakończyć drugą fazę Operacji Poszukiwanie.

Szur, szur – nieświadomie przesuwała ręce po stole, drażniąc zgromadzonych. Jej dłonie jakby węszyły w poszukiwaniu ofiary, przędły śmiercionośne sieci i widziały.

– Zespoły zostaną rozwiązane – ciągnęła. – Tylko my wiemy o fazie drugiej. A przez trzy miesiące, Sam, Millie i ja zbierzemy informacje o dziewięciu kandydatach. Każdy o trzech. Sam zabierze się do trójki Millie, Millie – do trójki Sama, a ja wezmę trójkę Moshe. A zatem – doktora Idący Koń, dr Hastingse’a i profesora Charnowskiego rozpracuje Sam, Millie maestro Steinfelda, doktora Schneidera i pana Smitha, ja zaś doktora Christiana, senatora Hilliera i burmistrza d’Este. Macie doświadczenie w dziedzinie wywiadów, a zatem nie muszę rozwodzić się nad regułami drugiej fazy.

Jutro John da wam do wglądu akta waszych kandydatów, ale nie wolno wynieść tych dokumentów z biura ani notować. Faza druga ma ćwiczyć pamięć, choć oczywiście w każdej chwili udostępnimy wam akta.

Spojrzała na nich surowo.

– Przypominam, że klasyfikacja Operacji Poszukiwanie jako ściśle tajnej jest aktualna. Jeśli którykolwiek kandydat zorientuje się, że obserwujemy go, strasznie się nam dostanie. Większość z nich to naprawdę wpływowi ludzie, a niektórzy mają w swoich miastach prawdziwy posłuch. Postępujcie z najwyższą ostrożnością. Czy to jasne?

– Nie jesteśmy głupi, Judith – zaprotestowała piskliwie dr Hemingway, urażona do żywego.

– Wiem, Millie. Ale wolę narazić się za pouczenia, niż żałować później, że czegoś nie zrobiłam.

Dr Abraham zmarszczył brwi.

– Rozwiązanie zespołów jest bardzo brutalne. Co powiedzieć ludziom poza tym, że stracili pracę? Są na tyle bystrzy, że domyślają się, iż istnieje druga faza. Przyznaję, że nie spodziewałem się utraty zespołu. Nie przygotowałem personelu na ten niewątpliwy szok.

Dr Carriol uniosła brwi.

– „Stracili pracę” to trochę za mocno powiedziane. Wszyscy są pracownikami Środowiska i pozostaną nimi. Przejdą do Moshe i będą pomagać mu przy naszym projekcie. Oczywiście jeśli zechcą. Albo zajmą się innymi projektami w Departamencie. Czy to uczciwe?

Wzruszył ramionami.

– Dla mnie tak. Ale wolałbym, żebyś dała mi decyzję na piśmie.

Odpowiedziała uprzejmie, lekko urażona.

– Decyzje na piśmie to zwyczaj Sekcji Czwartej, Sam. Z pewnością obeszłabym się bez twojego nagabywania.

Dr Abraham ujrzał nagle cień miecza, majaczący nad głową.

Czym prędzej pospieszył naprawić błąd.

– Dziękuję, Judith. Przepraszam, jeśli cię uraziłem. To dla mnie szok. Kiedy pracujesz z ludźmi przez bite pięć lat, kiepski z ciebie szef, jeśli nie troszczysz się o ich interesy.

– Zgadzam się, pod warunkiem, że i ty zachowasz pewną bezstronność, Sam. Rozumiem, że niektórzy z twoich ludzi nie chcą pracować z Moshe?

– Nie, nie, to nie tak! – pognębił się z kretesem. – W gruncie rzeczy będą zachwyceni.

– Więc o co się martwisz?

– O nic – westchnął, poruszył bezradnie dłońmi i zgarbił się. Zupełnie o nic.

Dr Carriol spojrzała na niego chłodno, ale powiedziała tylko jedno: – Dobrze.

Potem wstała.

– Jeszcze raz dziękuję wszystkim. Czy mogę życzyć wam powodzenia? Moshe, zgłoś się do mnie rano, dobrze? Mam dla ciebie coś wyjątkowego i wierz mi, to coś pochłonie ciebie i twój powiększony zespół absolutnie.

Dr Chasen nie odezwał się ani słowem. Znał szefa Sekcji Czwartej lepiej niż biedny, stary safanduła Sam. Judith to świetny przywódca, ale lepiej się jej nie sprzeciwiać. Rozum tak nią władał, że czasem zamieniał jej serce w bryłę lodu.

Dr Chasen bardzo rozczarował się odsunięciem od Operacji Poszukiwanie; żaden nowy projekt, nawet najbardziej aktualny, nie zniweczy uczucia żalu, znanego każdemu naukowcowi, przedwcześnie oderwanemu od pracy. Ale dyskusja nie dałaby niczego. Wiedział o tym doskonale.

Gorzki smak odtrącenia i poczucia krzywdy zmącił atmosferę na sali konferencyjnej. Troje uczonych wyszło znacznie szybciej, niż stałoby się to w innych okolicznościach. Dr Carriol i John Wayne pozostali samotni na polu bitwy.

Spojrzała na zegarek.

– Pan Magnus pewnie nadal tkwi w biurze. Lepiej do niego pójdę – westchnęła, zerknąwszy na plik zapisanych kartek w notatniku sekretarza. – Biedny John! Może już teraz zaczniesz to tłumaczyć?

– Oczywiście – powiedział i zebrał kopie akt z miejsc, gdzie przed chwilą siedzieli uczestnicy Operacji Poszukiwanie.

Biuro sekretarza Departamentu Środowiska znajdowało się na parterze, obok sali konferencyjnej, z której, w razie potrzeby, czasem korzystał.

Wielki przedpokój – recepcja i poczekalnia zarazem – teraz opustoszał, jako że piąta dawno już minęła. Dyskretnie przymknięte drzwi prowadziły do pokoju maszynistek, pomieszczeń z kserokopiarkami, biur, potrzebnych sekretarzowi do wykonywania zadań.

W przestrzennym pokoju ciągle trwała na posterunku osobista sekretarka sekretarza. Dr Judith Carriol weszła do środka.

Prywatne życie pani Heleny Taverner było przedmiotem dociekań całego Departamentu. Wyglądało na to, że cały czas z oddaniem poświęca, nie oczekując wdzięczności, na usługiwanie Haroldowi Magnusowi. Niektórzy twierdzili, że jest rozwódką, inni – że wdową, a jeszcze inni – że pan Taverner nigdy nie istniał.

– O, witam, doktor Carriol. Miło panią widzieć. Proszę wejść, szef spodziewa się pani. Przynieść kawę?

– Tak, proszę.

Harold Magnus siedział za olbrzymim orzechowym biurkiem w wielkim skórzanym fotelu. Odwrócił się od drzwi w stronę okna, przez które obserwował samochody jeżdżące po K Street. Ale teraz już ściemniło się, a w szybie odbijał się jedynie mroczny obraz pokoju i najwyraźniej spiętego Harolda Magnusa.

Kiedy drzwi zamknęły się, wykonał półtora obrotu fotelem i zatrzymał go przodem do dr Carriol.

– Jak poszło?

– Za chwilę, niech pani Taverner przyniesie kawę.

Zmarszczył brwi.

– Do diabła, kobieto, zbyt mi zależy na tej sprawie, żebym zawracał sobie głowę piciem czy jedzeniem!

– Tak pan teraz twierdzi. Ale za dwie minuty uzna pan, że umrze bez pożywienia – powiedziała. Nie mówiła pobłażliwym tonem kobiety, łagodnie prowokującej potężnego władcę, ale stwierdziła fakt.

Tak naprawdę było zupełnie odwrotnie – to ona miała niekwestionowaną władzę, on zaś – przychylność kaprysu politycznej fortuny.

Dr Carriol usiadła na szerokim krześle przed biurkiem.

– Zobaczywszy panią pierwszy raz, odniosłem mylne wrażenie odezwał się znienacka Harold Magnus. To jego taktyka – rzucanie oderwanych od tematu uwag.

Dr Carriol nie nabrała się; zdawkowe zdania wypowiadane przez tego człowieka wynikały z zimnej kalkulacji.

– Jak to?

– Zastanawiałem się, czyje łóżko pani odwiedziła.

Spojrzała na niego z rozbawieniem.

– Co za staroświeckie rozumowanie.

– E tam! – zaprotestował żywo. – Czasy może zmieniają się, alfę wiemy, że kobiety, sięgając po władzę, muszą zaliczyć kilka łóżek.

– Pewne kobiety – zauważyła.

– Oczywiście. I pomyślałem, że pani należy do nich.

– Dlaczego?

– Zmylił mnie pani wygląd. O, jest mnóstwo bardzo pięknych kobiet, które nie robią kariery przez łóżko, ale nigdy nie uważałem pani za atrakcyjną. Za uroczą, a z mojego bogatego doświadczenia wynika, że urok zwykle idzie w parze ze zdradliwością.

– Ale oczywiście zmienił pan zdanie?

– Oczywiście. Dokładnie, po jednej krótkiej rozmowie.

Poprawiła się na krześle.

– Dlaczego mówi mi pan to teraz?

Spojrzał na nią ironicznie, ale nie odpowiedział.

– Rozumiem. Żeby mi pokazać, gdzie moje miejsce.

– Może.

– To było zbędne. Znam swoje miejsce.

– Świetnie.

Weszła pani Taverner z kawą i dwiema pięknymi karafkami z koniakiem i niezwykle rzadko spotykaną szkocką whisky.

– Słońce jest jeszcze wysoko, proszę pana.

– Dziękuję, Heleno. – Nalał sobie tylko kawy. Skinął w stronę tacy. – Proszę się częstować, dr Carriol.

Harold Magnus był gruby, ale nie wyglądał na otyłego. Raczej na silnego, choć folgował sobie w jedzeniu bez ograniczeń. Miał mięsiste wargi, przypominające krewetki brwi i gęstą płową czuprynę bez śladów łysienia czy siwizny, mimo iż dawno stuknęła mu sześćdziesiątka. Miał maleńkie, delikatne ręce i stopy, charakterystyczne dla ludzi jego postury. Dłonie przypominały rozgwiazdy. A głos, równie potężny, miękki i pełny jak brzuch, przypominał instrument muzyczny, którym Harold Magnus posługiwał się z biegłością mistrza. Zanim Tibor Reece mianował go szefem jednego z najważniejszych departamentów, Magnus był znanym adwokatem, specjalizującym się w ochronie środowiska naturalnego. Bronił równie sugestywnie tych, którzy je niszczyli, jak i przeciwników. Ten fakt uczynił go niepopularnym w wielu kręgach, ale prezydent Reece uciszył przeciwników, napomykając z typowym obiektywizmem, że dzięki dwulicowości Harold Magnus dobrze poznał obie strony. Teraz miał dopilnować, by polityka Białego Domu była sumiennie realizowana przez Departament. Ponieważ poświęcił się wyłącznie pracy w Departamencie, stali pracownicy tolerowali jego obecność. W gruncie rzeczy, gdyby nie bawił się w tajne hasła i tego typu rzeczy, prawdopodobnie uznaliby go za najlepszego sekretarza w krótkiej historii Departamentu Środowiska. Pracował tu siedem lat, czyli odkąd Tibora Reece’a wybrano na prezydenta Stanów Zjednoczonych; cały Waszyngton wiedział, że tak pozostanie, dopóki Tibor Reece urzęduje w Białym Domu. Ponieważ poprawki do konstytucji z czasów Augustusa Rome nigdy nie unieważniono, a zbliżające się lutowe wybory nie rokowały żadnych szans dla opozycji, oznaczało to kolejne pięć lat z Haroldem Magnusem.

Sekretarz przyglądał się beznamiętnie dr Judith Carriol, również rezygnując z mocniejszych napojów. Szanował ją, ale nie polubił.

Chorowita matka, a potem żona nie wyrobiły w nim najlepszego zdania o kobietach, a zatem nie zawracał już sobie głowy znajomościami z płcią odmienną, koncentrując się na zmysłowych przyjemnościach jak jedzenie i picie. Ani przed lekarzami, ani przed sobą nie przyznawał, że upodobania te w znacznym stopniu podkopały jego zdrowie.

Judith Carriol. Niekwestionowana szara eminencja w Departamencie. Kiedy pięć lat temu zgłosiła się do niego z pedantycznie opracowanym projektem Operacja Poszukiwanie i z drobiazgowo wyliczonymi przyczynami, dla których powinno się go przeprowadzić, zrozumiał, że należy trzymać się od niej z daleka. Drażniła go. Błyskotliwa, zimna, przeraźliwie profesjonalna i pozbawiona wszelkich emocji – po prostu była zaprzeczeniem jego koncepcji kobiety. Może miał staroświeckie poglądy, ale to, co o niej wiedział, nie pasowało do jej czarującej, kobiecej urody, aż wytrącało go to z równowagi.

Bał się jej – nie, to za mocne słowo. Raczej nie ufał. Tak przynajmniej sobie wmawiał. Kiedy po raz pierwszy powiedziała mu o Operacji Poszukiwanie, miał mieszane i pełne rezerwy uczucia. Ale żaden rząd nie był tak wyczulony na ludzkie nastroje jak Tibora Reece. I żaden prezydent nie zetknął się dotąd z tak poważnymi konsekwencjami ludzkiego upokorzenia i demoralizacji, nawet Augustus Rome, poprzednik Tibora Reece. Stary Gus Rome scalał naród nieodpartą siłą swojej osobowości, a następcy tego akurat brakowało.

Harold Magnus, ostrożny gracz, przedstawił plan Operacji Poszukiwanie prezydentowi, który bez entuzjazmu (jako człowiek o niezbyt emocjonalnej naturze) skierował projekt do natychmiastowej realizacji, dostrzegając w nim wystarczająco wiele zalet.

Dr Carriol doskonale wiedziała, jaki stosunek ma do niej Magnus, jako że nie był to ktoś ukrywający swoje reakcje. Ale odpowiadała jej współpraca z nim, gdyż nie traciła czasu i energii na pochlebstwa oraz kokieterię, by coś załatwić. Rozumieli się znakomicie; oboje byli doświadczonymi zawodnikami, zaprawionymi w bojach.

– Oczywiście Hillier – powiedział.

– Tak. I ośmioro pozostałych.

– To musi być Hillier.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Panie sekretarzu, gdyby senator Hillier był bezkonkurencyjnym kandydatem, nie poświęcilibyśmy tyle czasu i pieniędzy na Operację Poszukiwanie! Nazwisko Hilliera narzucało się nam w pierwszej chwili, ale wtedy był za młody. Nie rozpoczęliśmy programu po to, by dać mu czas, lecz by upewnić się, że wybierzemy jedynego, właściwego wykonawcę zadania. To najważniejsze zadanie dla narodu a może wszystkich narodów – które powierzymy człowiekowi, od Bóg jeden wie, kiedy. Wolę nie szukać porównania.

– Hillier – powtórzył z uporem.

– Panie sekretarzu, gdyby chodziło o mnie, już w przedbiegach wykluczylibyśmy polityków. Nie sądzę, żeby polityk podołał tej misji.

Nigdy nie zgadzali się w sprawie Hilliera, zaprzestali więc dalszej kłótni.

– Co z drugą fazą? – zapytał.

– Zaczynamy od zaraz. Dałam doktor Hemingway kandydatów doktora Abrahama i odwrotnie. Ja sprawdzam trzech kandydatów doktora Chasena.

Harold Magnus wyprostował się.

– A co stało się z naszym błękitnookim chłopczykiem?

– Nic. Wspaniale się spisał. Byłoby marnotrawstwem wykorzystywanie go w fazie drugiej. Poza tym nie sprawdza się w bezpośrednich wywiadach, a tamci dwoje – tak. Dlatego zleciłam mu opracowanie na nowo metodologii przesiedlenia.

– Ha! To go zajmie przez pewien czas.

– Powinno. Przydzieliłam mu grupy doktor Hemingway i doktora Abrahama oraz pozwoliłam zatrzymać personel. Nie ma powodu, by dwanaścioro przeszkolonych ludzi wykonywało naprawdę skomplikowaną pracę, a potem wracało do durnego zajęcia przy komputerze w rodzaju analizy wydatków na zrzuty z helikopterów żywności jeleniom, głodującym w parkach narodowych. Bałagan z przesiedleniami jest na tyle duży, by zająć Moshe i osiemnastu asystentów aż do emerytury.

– Pesymistka.

– Realistka, sir.

– A zatem w drugiej fazie uczestniczy tylko dr Hemingway, Sam Abraham i pani.

– Im mniej nas, tym lepiej. Kiedy John Wayne broni fortu Waszyngton, z pewnością nie potrzebujemy kawalerii – uśmiechnęła się.

– Więc co powiedzieć prezydentowi?

– Że do drugiej fazy przechodzimy zgodnie z planem, a pierwsza spełniła nasze nadzieje.

– No nie! Muszę przekazać mu więcej informacji, dr Carriol!

Westchnęła.

– A więc dobrze. Proszę powiedzieć, że Hillier wszedł do końcowej dziewiątki, zgodnie z przewidywaniami, a wśród kandydatów wybranych do drugiej fazy znajduje się siedmiu mężczyzn i dwie kobiety. Jeden ma dwoje dzieci, naturalnie za zgodą KSDD. Tylko jeden mężczyzna i kobieta są wolni. Troje jest związanych z NASA i projektem „Phoebus”, co wskazuje, jak istotne są programy kosmiczne i wpływowi ich wykonawcy. Proszę też dodać, że żadna’ kandydatura nie spotkała się z ostrym sprzeciwem pozostałych osób.

– Czy jest jakiś mocny kandydat poza Hillierem?

– Mogłabym wymienić siedmiu, w tym dwie kobiety. Pozostałych nie znam.

– Kto odpadł?

– Naprawdę trudno mi powiedzieć. Z całym rozmysłem nie sprawdzałam stu tysięcy osób, które przeszły do ostatniego etapu. Nie wiem również, kto odpadł, w sytuacji gdy ze stu tysięcy wybrano dziewięć. Gdybym wiedziała, Operacja Poszukiwanie nie powiodłaby się.

Skinął głową i odwrócił się gwałtownie ku oknu.

– Dziękuję, doktor Carriol. Proszę mnie informować o realizacji projektu – powiedział do wielkiej szklanej ściany, izolującej go od zimnego, przykrego świata zewnętrznego.

Nie wróciła od razu do domu. Sekcja Czwarta sprawiała wrażenie opustoszałej, ale kiedy weszła do biura, John Wayne spojrzał na nią znad biurka. Kochany John! Jeśli chcesz, żeby twój syn stał się opoką dla otaczających go ludzi, nazwij go John. Dr Carriol wierzyła w magię imion na podstawie własnego doświadczenia. Wszystkie znane jej Parny były seksownymi kociakami, Johnowie wspaniałymi opiekunami, a Mary realistkami.

W małym sejfie, wbudowanym w dolną część biurka leżały już wszystkie akta. Wyjęła je i rozrzuciła na biurku, zastanawiając się ze zmarszczonymi brwiami, ile kopii powinna zachować, a ile zniszczyć.

John Wayne wszedł do pokoju w chwili, gdy trzymała akta Joshui Christiana.

– Usiądź, John. No i co o tym wszystkim myślisz?

Główną rozrywką całej Sekcji Czwartej było szpiegowanie, co łączy szefową z jej dziwacznym sekretarzem, oraz sprośne i niewiarygodne spekulacje na ich temat. Ale kiedy w Sekcji Czwartej nie było nikogo, John Wayne zmieniał się, stawał się mniej bezpłciowy, choć wcale nie bardziej męski. Oprócz Judith właśnie on miał najwyższe notowania w całym Departamencie. A oboje ceniono o wiele wyżej niż Harolda Magnusa.

– Chyba poszło bardzo dobrze – powiedział. – Kilka niespodzianek, jedna naprawdę duża. Chce pani notatki?

– Już przepisałeś?

– Zrobiłem tylko wstępne szkice.

– Dziękuję. Pamiętam tyle, że w tej chwili mi to wystarczy.

Mam mnóstwo do przemyślenia – westchnęła, przycisnęła palce do powiek, a potem niespodziewanie opuściła ręce i spojrzała przenikliwie na Johna Wayne’a. Była to jedna z jej ulubionych sztuczek. Na nim nie wywierała żadnego wrażenia, zresztą nie o to chodziło. Czysty nawyk, to wszystko.

– Stary Moshe Chasen zakasował tych dwoje, prawda? Warto go było uprowadzić z ZESP.

– Wspaniały człowiek – zgodził się John. – Oczywiście skieruje go pani do pracy nad przesiedleniami.

– Oczywiście.

– A sama zweryfikuje jego kandydatów.

– Nie dopuszczę do nich nikogo! – Niespodziewanie ziewnęła.

Zakryła usta dłonią. Oczy jej zwilgotniały. – O Boże, padam! Zrobisz mi kawy? Nie chcę tego wynosić z biura, więc muszę tu zostać.

– Zamówić kolację?

– To za duży kłopot. Może została jakaś kanapka, to mi wystarczy.

– Kto pierwszy w kolejności? – Nawet gdy byli sami, nigdy nie zwracał się do niej po imieniu, a ona o to nie prosiła. Zachowywali status quo.

Otworzyła szeroko oczy i zmarszczyła wyraźnie zarysowane brwi.

– A któż by? Senator David Sams Hillier VII. Mamy go tutaj, w Waszyngtonie. – Zadrżała na nową myśl. – Brr! Wyobraź sobie, w sprawie pozostałych muszę jechać do Connecticut i Michigan.

W zimie!

John Wayne uśmiechnął się krzywo; miał ładne zęby, ale teraz ich nie odsłonił.

– Nowa Alaska.

– No, niezupełnie – wzruszyła ramionami. – Jeszcze nie.

Pracowała aż do wschodu słońca. Poznała zawartość każdej teczki, łączyła twarze i nazwiska z najbardziej błahymi zdarzeniami oraz ewentualnymi słabościami i mocnymi stronami kandydatów. Dwóch zdyskredytowała pewna, że gdy nadejdzie wielka chwila, nie będzie warto wspominać o nich Tiborowi Reece.

Rzecz jasna, dr Joshua Christian nie należał do nich. Przeczytawszy gruby plik notatek i artykułów zainteresowała się nim. Był autorem kilku bardzo efektownych cytatów, a nazwę, którą nadał postępującej depresji i uczuciu beznadziejności, od trzydziestu lat rozprzestrzeniających się w kraju, uznała za bardzo trafną. Nerwica tysiąclecia.

Ale trudno będzie go wybadać. Już teraz znała jego negatywne cechy: był raczej ignorowany, niż akceptowany i szanowany przez kolegów, nie zawsze postępował konsekwentnie, działać na niewielką skalę, co zadowalało go, a ponadto niewykluczone, że cierpiał na kompleks Edypa. Dr Carriol nie miała dobrego zdania o trzydziestoletnich mężczyznach mieszkających z matką. Według wszelkich danych, nigdy nie związał się z kobietą ani mężczyzną. Tak jak reszta świata, uważała dobrowolny celibat za mniej zrozumiały niż jakiekolwiek upodobania seksualne, łącznie z perwersją. Sama była raczej oziębła. Dr Joshua Christian raczej siłą woli trzymał na wodzy popęd seksualny. Nie miał bowiem oczu zimnego lub nieczułego mężczyzny…

Byłoby bez sensu ni stąd, ni zowąd pojawić się w jego klinice.

Przestudiowawszy akta uznała, że przyjąłby ją nieufnie. Nie mogła olśnić go słowem „Waszyngton”, gdyż wyrażał się o stolicy i panującej biurokracji może nie wrogo, ale z dystansem. Nie zdoła też wyłudzić zaproszenia, wykorzystując kontakty na wydziale psychologii w Chubb. Nie, musi zbliżyć się do niego tak naturalnie, by absolutnie nic nie podejrzewał.

Czas wracać do domu. Trzeba przejść korytarzem między głównymi wejściami i kolejnymi samobójcami po drodze do tego przeklętego autobusu. To nie potrwa wiecznie, uspokoiła się. Pewnego dnia znajdzie się wśród nielicznych wybrańców w kraju, którym przysługuje samochód na dojazdy do pracy. Zwykłym obywatelom samochody przyznawano tylko na czas wakacji, najwyżej przez cztery miesiące w roku. Było to trafne i dalekowzroczne posunięcie – wakacje to radosne wydarzenie, witane z utęsknieniem i z żalem żegnane. Żaden rząd w historii Stanów Zjednoczonych nie był tak przewidujący i wyczulony, jak obecny. I żaden nie był aż tak bezradny; dlatego Operacja Poszukiwanie stała się koniecznością.

Mieszkała w pięknym Georgetown. Ponieważ w tych rejonach kraju zimy nie były zbyt mroźne, poświęciła kilka stopni ciepła i nie zasłoniła płytami izolacyjnymi okien swojego niewielkiego domku z czerwonej cegły. Wolała przez cały rok widzieć śliczną, obsadzoną drzewami uliczkę i urocze domki po drugiej stronie.

Wszystkie oszczędności i nieruchomości zastawiła przed dwoma laty, kupując ten dom, i do tej pory miała kłopoty finansowe. Boże, spraw, żeby ryzyko, które podjęła, przyniosło korzyść jej i temu krajowi! Jeśli Harold Magnus przejmie kontrolę, ona dostanie tylko niewielką nagrodę. Na szczęście (celowo zresztą) tak poprowadziła Operację Poszukiwanie, że Harold Magnus mógł uznać ją za zbyt skomplikowaną, by sobie przywłaszczyć.

W życiu nie związała się z żadnym mężczyzną, z wyjątkiem przelotnych romansów, które wynikały nie z prawdziwego pożądania, a raczej z kalkulacji. Akt seksualny nie miał dla niej znaczenia, dlatego za każdym razem, kiedy sytuacja tego wymagała, zgadzała się, nie przywiązując wagi ani do samego aktu, ani do partnera. W Waszyngtonie łatwo było znaleźć kochanka, męża – trudniej. Z drugiej strony, nie rozglądała się za mężem. Wymagałby za dużo czasu i energii, której potrzebowała do pracy. A kochanek był jedynie drobną niedogodnością. Sprawę dzieci rozwiązała, skończywszy dwadzieścia pięć lat. Wówczas poddała się sterylizacji. Czasy nie sprzyjały wiązaniu nadziei z domem, ona i tak należała do kobiet szczerze oddanych pracy i nie wyobrażała sobie żadnego związku z mężczyzną, rywalizującym o pierwszeństwo.

Zmarzła. Przebrała się w obcisły kombinezon z bawełny, włożyła grube wełniane skarpetki i szydełkowe papucie. Podgrzewając gulasz i duszone pomidory, rozcierała ręce nad gazowym płomieniem. Mięso było z puszki, pomidory zaś świeże. Jedzenie ją rozgrzeje. A potem, mimo iż słońce od kilku godzin świeciło już wysoko na niebie, poszła spać.

)od koniec stycznia miasto spowiła mgła. Wtedy zamarły pewne dziedziny życia, a ożyły inne.

Skrytość rodziła skrytość. Wszystko opustoszało. Kroki rozbrzmiewały i milkły nagle, przechodnie niemal ocierali się o siebie i nie wiedzieli nawet, że się mijają. Mgła nieskończenie nużyła, jakby samo powietrze wyzionęło ducha, który nagle się zmaterializował. Tak dużo ludzi umierało.

Między innymi Harry Bartholomew, zamordowany strzałem w pierś. Biedny Harry ciągle marzł. Może nawet bardziej niż inni, a może po prostu był słabszy. Z pewnością najchętniej na zimę przeniósłby się do Teksasu albo Karoliny lub innego ciepłego stanu na południu.

Ale jego żona nie mogła zostawić matki, teściowa zaś nie chciała opuścić Connecticut. Jankesi nigdy nie przekraczają linii Mason-Dixon, chyba że wybuchnie wojna domowa – powiedziała stara dama. Dlatego Harry z żoną spędzali zimę w Connecticut, chociaż Harry kończył pracę 30 listopada, a zaczynał dopiero w prima aprilis. A ta złośliwa, niewdzięczna stara baba trwoniła cenne ciepło, jakie przypadało rodzinę. Harry godził się na tę sytuację, bo stara miała pieniądze.

W rezultacie stał się kryminalistą najgorszego rodzaju. Palił drewnem. Jego dom stał na uboczu, na środku sześcioakrowej działki. Ach, jak wspaniale było rozpalić cudowny, wielki ogień!

Ich kuchenka pochodziła z ostatniej dekady XX wieku, gdy wszyscy beztrosko palili drewnem. Działo się tak, zanim lokalne, stanowe i państwowe władze nie zabroniły tego stanowczo. Masowo wycinano lasy, a zimne i wilgotne powietrze mieszało się z wielkimi chmurami smogu, wywołując coraz gęstsze mgły. Mnóstwo osób paliło drewnem, coraz więcej energii uzyskiwano ze spalania węgla.

Początkowo Bezdymne Strefy ustanowiono jedynie w miastach i na przedmieściach. Harry mieszkał na wsi w centrum stanu Connecticut, tam gdzie pagórki są łagodne i rozległe lasy. Później zabroniono palenia drewnem. Należało oszczędzać je jako surowiec do wyrobu papieru i materiał budowlany. Węgiel służył wyłącznie do uzyskiwania energii, produkcji gazu i wytwarzania syntetyków. Zużycie najbardziej cennego surowca – ropy naftowej – ograniczono do absolutnego minimum. Bezdymne Strefy połączyły się w jedną, obejmującą hrabstwo od północy po południe.

Ludzie nadal po kryjomu palili drewnem, ale zdarzało się to coraz rzadziej. Czas płynął; miłośnicy przyrody organizowali lokalne oddziały straży obywatelskiej. Jeśli złapali winowajcę, karali go bardzo surowo, a także pozbawiali przywilejów i koncesji. Ale nawet takie ryzyko nie powstrzymało Harry’ego Bartholmew przed używaniem drewna. Był przerażony, krył się, ale nie zrezygnował.

Mgły nie nękały już ludzi przez całą zimę, jak ostatnie dziesięć lat przed zakazem ogrzewania domów drewnem i węglem, ale wciąż pojawiały się tam, gdzie sprzyjała temu atmosfera. Kiedy powietrze wyraźnie oczyszczało się, elektrownie, zakłady i fabryki wypuszczały ponad dopuszczalną ilość węglowego pyłu. A kiedy nachodziły mgły, winiono za to ludzi pokroju Harry’ego Bartholomew, który odkrył, jak kraść drewno – i robił to.

Sznur rozciągał się między domem Harry’ego i wschodnią granicą posiadłości, nad niskim kamiennym murkiem, za którym mieszkał sąsiad, Eddie Marcus. Posiadłość Eddiego liczyła ponad szesnaście akrów, a porastały ją potężne drzewa, jako że Eddie nie uprawiał ziemi. Kiedyś, zanim surowo zabroniono palenia drewnem, stracił wiele drzew. Stopniowo jego pozycja lokalnego dowódcy straży obywatelskiej (był aktywnym członkiem organizacji „Zielona Ziemia”, tak jak ojciec) a także surowe kary, jakie wymierzał, odstraszyły złodziei jego drzew, więc szukali łupu gdzie indziej. Tak było aż do nocy, gdy Harry przeciągnął linę do granicznego murku. W dobrze zamaskowanej liśćmi jamie ukrył szpulę z liną.

I Gdy się zamgliło, poszedł za liną od domu aż do murku, potem przeskoczył go, odwijąjąc linę. Żeby zyskać na czasie, wziął piłę łańcuchową. Liczył na tłumiące właściwości mgły i dużą odległość dzielącą go od domu Eddiego. Poza tym budynek szczelnie obłożono płytami izolacyjnymi. W razie gdyby Eddie jednak coś usłyszał szybko ucieknie, podążając za liną. Piła miała specjalne tłumiki, a dodatkowo owinął ją w derki. Był dobrym mechanikiem; zgromadził mały arsenał części zapasowych i starannie naprawiał usterki silnika.

Kradzież sąsiedzkich drzew uchodziła mu na sucho pięć lat. Naturalnie Eddie znajdował ślady grabieży, ale oskarżał drugiego sąsiada, z którym od dwudziestu lat wojował. Harry z uciechą obserwował narastającą nienawiść między sąsiadami, gratulował sobie sprytu i nadal brawurowo kradł drzewa Eddiego Marcusa.

Pod koniec stycznia 2032 r. cudownie opadła gęsta mgła, a jednocześnie nastąpiła odwilż, nie spotykana w środku zimy, zwiastująca wczesną wiosnę i częste mgły – jak sądził uszczęśliwiony Harry Bartholomew.

Szedł za liną, dotykając węzłów. Wprawnie obliczył odległość do drzew Eddiego. Ale tym razem system go zawiódł; zanadto zbliżył się do domu Marcusa i dźwięk piły przeniknął przez okna.

Eddie zanurzył się w mgłę ze starym karabinem Smith & Wesson.

Z początku twierdził, że chciał tylko nastraszyć winowajcę. Krzyknął ostrzegawczo w stronę niewidzialnego złodzieja, grożąc, że go zastrzeli, jeśli zacznie uciekać. W odpowiedzi usłyszał, jak sądził, odgłos ucieczki, wycelował więc i nacisnął spust. Zabił Harry’ego na miejscu.

Wydarzenie to w całym stanie wywołało mieszane uczucia i zyskało rozgłos. Na obrońcę i prokuratora wybrano błyskotliwych prawników, odwiecznych wrogów. Sędziego znano z inteligencji. Ława przysięgłych składała się z zagorzałych Jankesów z Connecticut, którzy nie wyjeżdżali na południe zimą. A na widowni tłoczyli się ludzie, dla których sprawa wiele znaczyła. Ludzie, którzy zostali w Connecticut na cały rok i bez słowa znosili zimno, nie do końca rozumiejąc, dlaczego rząd tak nieugięcie zabrania palenia drewnem.

A teraz czuli, jak odżywają w nich stare, zapomniane uczucia.

– Chcę pojechać do Hartford na sprawę Marcusa – oznajmił dr Christian rodzinie pewnego wieczora pod koniec lutego.

James skinął głową, zrozumiawszy od razu.

– Zazdroszczę ci! To będzie fascynujące.

– Jashua! Jest zbyt zimno i daleko! – krzyknęła mama, zawsze niechętnie wypuszczająca go z domu numer 1047 przy Oak Street, gdy na zewnątrz szalała zima. Wspomnienie losu Joe’ego przerażało ją.

– Nonsens – odpowiedział dr Christian, zmartwiony tym, o czym myśli mama, ale zdecydowany na podróż bez względu na wszystko. – Muszę jechać, mamo. Jest zimno, to prawda, ale właśnie nastała odwilż, a wszystko wskazuje na to, że raz przynajmniej będzie krótka zima. Nie sądzę, żebym trafił na burzę śnieżną.

– W Hartford jest zawsze o dziesięć stopni zimniej – upierała się.

Westchnął.

– Muszę, mamo. Atmosfera jest bardzo napięta, po raz pierwszy od dawna odżyły stare urazy. Proces może je zaognić. Ta szczególna sprawa wraz z towarzyszącymi jej emocjami ma początek w nerwicy tysiąclecia.

– Chciałbym pojechać z tobą – powiedział James tęsknie.

– Więc jedź.

– Nie możemy obydwaj opuścić kliniki, wszyscy mieliśmy już wakacje, Josh. Nie, jedź i opowiesz nam wszystko po powrocie.

– Chcesz porozmawiać z Marcusem? – spytał Andrew.

– Oczywiście. Jeśli mi pozwolą, a on zechce. Prawdopodobnie zgodzi się. Jak sądzę, uczepi się teraz każdej szansy.

– Och – powiedziała Miriam. – Myślisz, że skażą go?

– Cóż, tak. Pytanie tylko, jaki będzie wyrok, prawda?

– Josh, myślisz, że chciał go zabić?

– Nie bawię się w domysły do czasu ewentualnego spotkania z Eddiem. Wiem, że wszyscy go o to posądzają, odkąd przyznał, iż mierzył z tego karabinu do innego faceta. Z paplami tak już jest. Ale nie jestem pewien, czy człowiek pokroju Marcusa zabiłby kogoś bez moralnego wsparcia kolegów ze straży obywatelskiej. Kiedy wybiegł we mgłę, by sprawdzić, kto kradnie jego drzewa, na pewno był bardzo zły, ale mgła bardzo szybko tłumi emocje.

Mary westchnęła ciężko i spojrzała na niego ponuro.

– Jeśli nie weźmiesz Jamesa, ja wybiorę się z tobą – powiedziała niechętnie.

Dr Christian zaprzeczył z przesadnym ożywieniem.

– Nie.

Zamilkła, sprawiając wrażenie jeszcze bardziej ponurej; nikomu z rodziny nie przyszło do głowy, że umierała wprost z chęci wyjazdu – dokądkolwiek! Że marzyła o podróżach, uwolnieniu wreszcie od bólu nieodwzajemnionej miłości, od tyranii tej poświęcającej się rodziny. A przecież gdyby okazywała niecierpliwość, podskakiwała i klaskała w ręce na samą wzmiankę o wyjeździe, Joshua bez wątpienia zabrałby ją. A zatem, cóż to miało znaczyć? Że tak naprawdę nie chciała wyjeżdżać? Nie! Nie. Wszyscy byli głupi, ślepi i tak obojętni na los Mary Christian, że gdyby dom zawalił się, nie sprawdziliby nawet, czy nie leży pod gruzami. A więc do diabła z nimi. Dlaczego miałaby im pomagać? A jednak – och, uwolnić się! Uwolnić się od miłości, od tej strasznej rodziny o oku Cyklopa…

Autobus przemierzył siedemdziesiąt kilometrów, dzielących Holloman od Hartford. Była to wyczerpująca podróż. Kierowca co chwilę zjeżdżał z autostrady i zatrzymywał się na przystankach. W zimie nie usuwano śniegu z szos z wyjątkiem autostrad. Również w miastach nie odśnieżano żadnych ulic poza tymi, po których jeździły autobusy.

Gdyby proces Marcusa odbył się tydzień wcześniej, podróż byłaby o niebo łatwiejsza. Ale nastała odwilż, znów sypał śnieg, a temperatura spadła poniżej minus trzydziestu stopni Celsjusza. Zanim autobus dotarł do Middletown, padał już gęsty śnieg, przez co i tak uciążliwa podróż przedłużała się.

Dzięki listom uwierzytelniającym dr Christian otrzymał pokój w motelu nie opodal sądu. We wszystkich miejskich hotelach zezwolono na utrzymywanie w pokojach szesnastu stopni ciepła między szóstą rano a dziesiątą wieczorem oraz na palenie gazem w kominku w restauracji, przeznaczonej tylko dla gości. Kiedy dr Christian zszedł pierwszego wieczora na posiłek, zaskoczony zauważył, że jest tłoczno.

Dopiero potem zrozumiał, że inni goście również przybyli do miasta, by uczestniczyć w procesie Marcusa. Jak przypuszczał, byli to głównie dziennikarze. Przy stoliku w rogu sali zauważył maestro Benjamina Steinfelda, a obok – burmistrza Detroit, Dominica d’Este w towarzystwie ciemnowłosej kobiety o białej cerze, której twarz wydała się mu dziwnie znajoma. Mijając ją, zaintrygowany spojrzał przez ramię. Ku jego zaskoczeniu, odpowiedziała dyskretnym, grzecznym uśmiechem i ukłonem, znamionującym powściągliwe zainteresowanie.

A zatem nie zna jej z telewizji, więc gdzież ją poznał?

Kierowniczka sali była zmęczona. Biedactwo, czuł atmosferę wyczerpania w każdej molekule powietrza wokół niej. Siadł przy stoliku za burmistrzem d’Este i wziął menu ze szczególnie słodkim uśmiechem wdzięczności. Zareagowała na uśmiech, jakby podał jej naczynie z życiodajnym eliksirem. Ile magnetycznej siły jest w uśmiechu, pomyślał. Ale dlaczego, kiedy propaguje się uśmiech jako skuteczną terapię, brzmi to jak banał, jak tandetna laurka?

Kuchnia oferowała zadziwiająco duży wybór tradycyjnych dań jankeskich i ze wschodniego wybrzeża, począwszy od trzech rodzajów potrawki z mięczaków, zapiekanej w garnuszku, po kukurydziany pudding. Kiedy dr Christian wyjeżdżał z domu, zawsze nabierał wilczego apetytu; było to dość dziwne, zważywszy umiejętności kulinarne mamy. Działo się tak zwłaszcza wtedy, gdy – jak teraz – nie czekały go obowiązkowe medyczne konferencje. Zamówił potrawkę z mięczaków według nowoangielskiej receptury, mięso z rusztu po londyńsku i sałatę po rosyjsku. Wybór deseru odłożył na później, a wszystko zamówił z tym samym słodkim uśmiechem, którym wcześniej obdarzył zmęczoną kierowniczkę.

Maestro Steinfeld wstał i skierował się do wyjścia, majestatycznie skinąwszy głową kilku znajomym i zatrzymując się na chwilę, by zamienić parę słów z kolegami z Detroit. Kobietę towarzyszącą burmistrzowi d’Este przedstawiono maestro Steinfeldowi, który pochylił się, by ucałować jej dłoń. Ruch ten sprawił, że włosy opadły mu na czoło. Dało mu to okazję do efektownego odrzucenia ich do tyłu.

Dr Christian z rozbawieniem obserwował go kątem oka. Wkrótce podano mu pierwsze danie, skupił się więc nad wielkim parującym półmiskiem, pełnym siekanego mięsa i pokrojonych w kostkę ziemniaków.

Zrezygnował z deseru. Posiłek był obfity, sporządzony ze świeżych produktów i znakomicie skomponowany.

– Proszę tylko o kawę i koniak – skinął głową w stronę zajętych stolików. – Dużo dziś gości.

– Proces Marcusa – wyjaśniła kelnerka, w duchu przyznając rację kierowniczce, która już szepnęła jej na boku, że przyjęła zamówienie od najprzystojniejszego mężczyzny na sali. Och, maestro Steinfeld był wspaniały na swój lodowaty sposób, a burmistrz d’Este tak piękny, że wyglądał trochę jak manekin. Dr Christian był naprawdę miły, uśmiechając się, jakby mówił, że jesteś niezwykle interesujący i sympatyczny.

– Zawołali mnie do pomocy – ciągnęła kelnerka, a potem dodała, nie chcąc sprawiać wrażenia amatorki: – Wtorki mam wolne.

Prostolinijna i rzeczowa dziewczyna z zapadłej wioski, z ziemi Gosen, pomyślał dr Christian.

– Nie miałem pojęcia, że proces Marcusa jest tak głośny w kraju – powiedział.

– Będą o nim pisać we wszystkich gazetach – oznajmiła poważnie. – Biedak! Chciał tylko trochę drewna.

– Naruszył prawo – stwierdził dr Christian bez dezaprobaty.

– Prawo jest okrutne, proszę pana.

– To prawda. – Spojrzał na jej lewą rękę. – Widzę, że jest pani mężatką. A jednak pracuje pani.

– Muszę spłacić rachunki.

– Macie dziecko? – zapytał, ponieważ matka zwykle porzuca pracę.

– E, nie. Mój mąż Johnny mówi, że musimy z tym poczekać, aż przeniesiemy się na stałe na południe.

– Bardzo rozsądnie. Dokąd chcecie jechać?

Westchnęła.

– Nie wiem, proszę pana. Johnny musi najpierw znaleźć tam pracę, no i mieszkanie. Już złożyliśmy podanie. Na razie możemy tylko czekać.

– Co robi Johnyy?

– Jest miejskim hydraulikiem w Hartford.

Dr Christian roześmiał się, odrzuciwszy głowę do tyłu.

– Znajdzie pracę w cieplejszym miejscu, bez obaw! Nawet roboty nie lubią pracować w ściekach.

Spojrzała na niego żywiej, weselej. Minie wiele czasu, zanim przestanie opowiadać rodzinie i znajomym o przemiłym człowieku, którego spotkała w motelowej restauracji.

Kawa była dobra, koniak Remy Martin również, a kelnerka sprawnie uzupełniła zawartość filiżanki i kieliszka. Dr Christian rozgrzany i nasycony pomyślał teraz o cygarze. Był to znak, że osiągnął rzadki stopień poobiedniej satysfakcji. Ale palenie w motelu było obłożone anatemą, a pogoda na zewnątrz w niczym nie przypominała letniego wieczoru, dlatego zadowolił się stwierdzeniem, że ucieczka z domu i. kliniki czasem wychodzi na dobre. Szkoda, że tak nie lubił konferencji; ale nikt nie czułby się dobrze w atmosferze pogardy i szyderstwa. Proces o morderstwo był znacznie atrakcyjniejszy.

Lekko ociągając się wstał od stołu i uiścił rachunek, dorzucił duży napiwek i powoli ruszył do wyjścia, zapominając spojrzeć w stronę ciemnowłosej kobiety, którą z pewnością gdzieś poznał.

Judith Carriol nadal towarzyszyła burmistrzowi i analizowała teraz rozmowę dr Christiana z kelnerką, którą bezwstydnie podsłuchała.

Szalenie interesujące! Rozmawiał tak serdecznie. Zwykła wymiana uprzejmości, ale on zawarł w niej wyjątkowe treści, dziewczyna zaś wyraźnie rozkwitła. Charyzma. Czy o tym myślał Moshe Chasen?

Zmarszczyła brwi, ale tylko w myślach. Dominie d’Este właśnie kontynuował swój monolog o programie przesiedleniowym, błyskotliwie broniąc federalnego funduszu na przesiedlenia wyłącznie na czas zimy. Od niej oczekiwał jedynie aprobującego kiwania głową, co pozwalało jej swobodnie myśleć o czymś innym. Charyzma. Dominie d’Este z pewnością nie miał charyzmy. Był ciepły, urzekający i przystojny, ale też zanudzał słuchacza, gdy już wsiadł na swego konika.

Tak jak teraz. No cóż, bądźmy wdzięczni za małe radości, pomyślała kwaśno. Przynajmniej nie sprawdza, czy się go uważnie słucha.

Senatora Hilliera już odfajkowała. Wywarł na niej wrażenie zgodnie z oczekiwaniami. Nadzwyczaj dynamiczny, inteligentny, troskliwy. Wychowany w starej, dobrej, amerykańskiej tradycji bezinteresownej służby publicznej. A jednak po wieczorze spędzonym w jego towarzystwie dr Carriol odniosła nieodparte wrażenie, że senator David Sims Hillier VII śmiertelnie kochał władzę. Z całą pewnością nie tęsknił za pieniędzmi, nie zależało mu również na pozycji. Pragnął władzy dla niej samej, co według dr Carriol było o wiele bardziej niebezpieczne. Ponadto zgadzała się z Moshe Chasenem – Hillier nie miał charyzmy. Musiał pracować nad usidleniem tych, którzy go otaczali.

Przyjeżdżając do Hartford upiekła dwie pieczenie przy jednym ogniu, chociaż to nie burmistrz ją ściągnął. Jak przewidywała po przeczytaniu akt, zbliżenie się do Joshuy Christiana było trudne. To John Wayne wpadł na pomysł, by dr. Christiana śledzili prywatni detektywi. Genialne! W dziesięć minut po tym, jak zarezerwował miejsce w autobusie i motelu, dr Carriol już wyruszyła z Waszyngtonu do Hartford.

I – proszę, proszę – również burmistrz d’Este pojawił się tu!

Oczywiście, że musiał obserwować proces Marcusa; Hartford leżało na północy, a program „Północne miasto” z pewnością wykorzysta reportaż z sali sądowej do wielu celów, nie tylko do nagłośnienia sprawy Marcusa. Dlatego dziś poświęciła uwagę burmistrzowi, powołując się na wspólnego znajomego, dr Samuela Abrahama. Dominie d’Este znał ją na tyle, że wolał ją mieć po swojej stronie, licząc na to, iż pomoże mu w czasie utarczek w Waszyngtonie o zachowanie rynku pracy w Detroit. Tak więc dr Carriol bez problemu przedłużyła spotkanie, obserwując jego pracę z ekipą telewizyjną, a potem kolacja a’deux.

Dobrze. Z burmistrzem skończone. Od dzisiaj aż do maja koncentruje się wyłącznie na dr. Christianie, którego już uważała za jedynego wykonawcę Operacji Poszukiwanie.

Rankiem Joshua wszedł do budynku sądu. Dr Carriol podążała za nim dyskretnie od samego motelu. Zaczekała, aż wybrał środkowe krzesło w trzecim rzędzie od końca sali. Usiadła w tym samym rzędzie tuż przy przejściu. Starannie unikała zerkania w jego kierunku. Kiedy ludzie zajmowali miejsca, nieznacznie przysuwała się coraz bliżej.

Dr Christian nawiązał już rozmowę z dwiema kobietami, siedzącymi z przodu. Ze sposobu rozmowy jasno wynikało, że to wdowa po zabitym z matką. Dopiero gdy ogłoszono rozpoczęcie rozprawy, przerwał dyskusję z paniami Bartholomew i Nettleford i skupił uwagę na podium. Tymczasem dr Carriol siedziała już przy nim.

W niewielkiej sali rozpraw była dobra akustyka, ponieważ zbudowano ją dawno temu. Pomieszczenie ozdabiały sztukaterie, wiszące żyrandole, nisze i ściany o zróżnicowanej fakturze. Szkoda, że poranne przesłuchania były takie nudne. Tę salę zbudowano, by oglądać prawdziwe fajerwerki. Ławę przysięgłych wybrano i zaprzysiężono poprzedniego dnia bez sprzeciwów ze strony obrony. Teraz wyglądało na to, że pojawiło się mnóstwo sprzecznych fachowych szczegółów, które należało usunąć. Wreszcie zastępca oskarżyciela wygłosił długą mowę wstępną. Widownia drzemała w dość ciepłej sali. Tylko dr Christian obserwował zgromadzonych – z wyjątkiem siedzącej przy nim kobiety – chłonąc każdy szczegół tej nowej sytuacji.

W końcu ogłoszono przerwę na obiad. Dr Carriol naprawdę dobrze zagrała zaskoczenie. Wydała dźwięk, zwykle określany jako niewyraźny okrzyk, i spytała niepewnie.

– Doktor… Christian?

Skinął głową.

– Tak.

– Nie pamięta mnie pan? Oczywiście, dlaczego miałby mnie pan pamiętać – mówiła szybko, by nie umknął.

Patrzył na nią z uprzejmym zainteresowaniem. Jej oczy przypominały mu staw w parku w zachodniej dzielnicy Holloman z mroczną wodą i z gęstymi zielonymi wodorostami. Fascynujące oczy, kryjące w sobie wszystko, od krokodyli po zatopione ruiny.

Uśmiechnął się ostrożnie, wiedząc, że wzbudzają zainteresowanie.

– Gdzieś już panią widziałem – powiedział powoli.

– Baton Rouge, dwa lata temu – podsunęła.

Rozjaśnił twarz.

– Oczywiście! Opublikowała pani rozprawę, prawda? Doktor…

doktor… Carriol?

– Właśnie.

– To była dobra publikacja, pamiętam. Społeczne problemy miast Grupy C. Pomyślałem wtedy, że zaprezentowała pani naprawdę wspaniały dowód logiczny, ale nie zgłębiła problemów duchowych i nie udzieliła żadnej odpowiedzi.

Jego szczerość ją zaskoczyła. Zamrugała ciężkimi, białymi powiekami, ale zbyt dobrze umiała ukrywać reakcje, by zrobić coś więcej.

Nic dziwnego, że koledzy go nie lubili! Czy ktoś tak obcesowy miał charyzmę?

– Nie jestem zbytnio dociekliwa – skonstatowała spokojnie. A pan?

– Chyba tak – powiedział. Nie było to zadufanie, lecz zwykłe stwierdzenie faktu.

– A może zjemy obiad i wytłumaczy mi pan, na czym polega problem miast Grupy C?

Zgodził się.

– Grupa C to tylko jeden z aspektów – choć chyba najdokuczliwszy – tego, co nazywam nerwicą tysiąclecia. Sytuacja Grupy D jest nieco lepsza, choć ludzie również wracają na północ każdej wiosny, ale kochają swoją ziemię i domy na tyle, by w nich pozostać.

Wiadomo, że przesiedlenie Grupy C to „transplantacja” przemysłu z biedniejszych dzielnic północnych i środkowozachodnich wielkich miast. Naprawdę chcę uniknąć protekcjonalizmu, ale czy zdaje sobie pani sprawę, jak nędzne są ich wewnętrzne zasoby? Nie są przyzwyczajeni do zmieniających się pór roku, jak ludzie z Grupy D, nie są też tak solidarni jak kanadyjscy przesiedleńcy z Grupy E. A podczas nudnych zimowych miesięcy oferuje się im tylko mecze hokeja, piłki i karnawał. Nie mogą mieć samochodu dłużej niż miesiąc, a na południu spędzają cztery miesiące. Chleb i igrzyska nie sprawdziły się u Rzymian, więc dlaczego miałyby sprawdzić się teraz? Nasz miejski proletariat jest lepiej wykształcony i wyrafinowany niż jakikolwiek proletariat w historii świata. Chce, by nim kierować, by wskazać mu cel. Chce być ważny. A wie, że nikt go nie potrzebuje. Ludzie z Grupy C są biedni, to prawda, ale większość nie przepada za egalitaryzmem.

Tworzą prawdziwą amerykańską elitę. Kiedy podpisaliśmy traktat w Delhi, ich dumę i honor boleśnie zraniono. I z całą pewnością odebrano im wygody i komfort. Och, zimowe kwatery są na pewno bardziej luksusowe i lepsze niż ich własne domy na północy i środkowym zachodzie, ale uważają, że zostali sprzedani.

– Więc czego im brak? – spytała.

– Boga – odpowiedział z prostotą.

– Boga – powtórzyła.

– Proszę pomyśleć o okolicznościach – pochylił się podekscytowany. – Przez ostatnie sto lat społeczność ludzi wierzących stale się zmieniała. Mniej osób przyjmowało święcenia, coraz więcej zamykano kościołów. Wszystkie najważniejsze wyznania świata zachodniego dotknął podczas ostatniego stulecia poważny kryzys, spowodowany przez różne sekty, mające uczynić religię bardziej atrakcyjną dla mas. Ale efekt był zupełnie odwrotny. Tylko w mniejszych lub zamożniejszych społecznościach sytuacja wyglądała nieco lepiej.

Teraz wini się oświatę, telewizję, upadającą moralność – w gruncie rzeczy wszystko. Jest w tym trochę prawdy. Ale głównie zawinił zachowawczy Kościół dokonujący powierzchownych zmian zamiast prawdziwej wewnętrznej reformy. Coraz bardziej światli ludzie nie chcieli już słuchać tego, jacy są źli, a ich życie nie było tak przeraźliwie nędzne, by trzymała ich przy kościele jedynie wizja raju.

Osiągnęli i żądali więcej sądząc, że mają do tego prawo. W tym życiu! A jednak wszyscy ich zdradzili. Kościoły – ponieważ nie próbowały zrozumieć, czego pragną ich wyznawcy. Rządy – gdyż ograniczyły prawa i wydały na pastwę groźby wojny nuklearnej.

Wówczas niezwykle wzrosła frekwencja w kościołach. Ale ludzie nie powinni zwracać się do Boga ze strachu! Powinni lgnąć do niego tak naturalnie, jak dziecko tuli się do matki.

Westchnął.

– No cóż, traktat w Delhi był prawdziwym punktem zwrotnym.

Bo w końcu jedyna planeta, na której możemy żyć, zdradziła nas.

Widmo wojny nuklearnej zniknęło; ten sam los spotkał ówczesny, naprawdę nieodpowiedzialny rząd. To, co nastąpiło po roku 2004 aż do dzisiaj, jest dla nas tak nowe, że wielu nie zrozumie tego na tyle, by poradzić sobie z życiem. Większość koszmarów, gnębiących ludzkość od zarania – wizja masowej zagłady, zaboru ziem, nawet głodu – teraz stała się wręcz nieważna. Ludzie szukają życia, nie śmierci! Ale życie jest takie dziwne. A w dodatku zgubiliśmy Boga. Świat trzeciego tysiąclecia jest zupełnie nowy. Jego realia nie pozwalają na hedonizm, ale nie może zapanować nihilizm! A my znowu popełniamy ten sam błąd – próbując dopasować wczorajsze myślenie do dzisiejszych realiów, naciągamy wczorajsze fakty do współczesnych iluzji.

Czepiamy się przeszłości, dr Carriol!

– Nie mówi pan o Grupie C, doktorze – powiedziała – lecz o nas wszystkich.

– Bo wszyscy należymy do grupy C.

– Pan nie jest psychologiem, tylko filozofem.

– To tylko nazwy. Dlaczego wszystko szufladkujemy, nawet Boga? Nerwica tysiąclecia wynika z faktu, że napisy na szufladkach już nie odpowiadają zawartości. Ludzie nie wiedzą, dokąd zmierzają i dlaczego. Idą prosto na duchową pustynię i nie ma gwiazdy, która by im wskazała drogę.

Drżał w radosnym podnieceniu, które i jej się udzieliło. Było to całkiem nowe uczucie dla Judith Carriol – zarówno fizyczne, jak intelektualne. To właśnie robił ze słuchaczami. Ale jak? Nie działał przez same idee, nawet bardzo interesujące. To coś tkwiło w nim.

Moc. Olbrzymia – och, jak to nazwać? Czy w ogóle można to określić? Jego oczy, głos, ruchy dłoni, napięte muskuły i… i… Kiedy mówił, wierzyło się mu! Zmuszał, by mu wierzyć! Jakby władał wszechświatem. Albo – jakby mógł zawładnąć, gdyby tylko zechciał.

– Wróćmy do sytuacji Grupy C – starała się, by jej głos brzmiał chłodno i spokojnie. Och, ile włożyła w to wysiłku! – Powiedział pan, że zna odpowiedzi na niektóre pytania. Chciałabym je usłyszeć.

Bardzo interesuję się przesiedleniami.

– No cóż, po pierwsze trzeba je zreorganizować.

Roześmiała się.

– Słyszymy to od lat.

– Bo to prawda. Problem wynika z faktu, że mieszkańcy opuszczali północno – i środkowozachodnie miasta, zanim pomyślano o oficjalnych przesiedleniach. Zaczęło się około 1970 roku, kiedy koszty ogrzewania pomieszczeń w zimie sprawiły, że różne przedsiębiorstwa przenosiły się na przykład do Karoliny i Georgii.

Weźmy moje miasto, Holloman, które nie jest ofiarą lodowacenia, traktatu w Delhii ani przesiedleń! Pominąwszy Chubb, na początku trzeciego tysiąclecia Holloman było już martwe. Wszystkie zakłady przemysłowe przeniosły się na południe. Przedmieścia wyludniły się już dziesięć lat przed moim narodzeniem, a urodziłem się pod koniec dwutysięcznego roku. Najpierw odeszli ludzie z getta, czarni i Portorykańczycy. Za nimi biali robotnicy i urzędnicy – Amerykanie włoskiego, irlandzkiego, polskiego i żydowskiego pochodzenia. Większość starszych przeniosła się na Florydę i do Arizony. Młodsi – w tym doktorzy filozofii, nie znajdujący posady nawet jako kasjerzy w supersamach – odeszli tam, gdzie była praca. I tak było wszędzie. Mam pacjenta, starego mieszkańca Wschodniego Holloman. Nazywam go pacjentem, ale teraz właściwie jest dla nas czymś w rodzaju instytucji. Nigdy nie wypisywałem z kliniki ludzi już wyleczonych, bo nadal nas potrzebują. Ten staruszek jest po prostu samotny, a my wypełniamy pustkę w jego życiu. Jego rodzina od pięciu pokoleń mieszkała i pracowała w Holloman. W latach pięćdziesiątych miał pięć lat. W roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym umarł mu ojciec, matka przeniosła się na Florydę, brat do Georgii, jedna z sióstr do Kalifornii, druga do Południowej Afryki, gdzie wyszła za mąż, a trzecia – do Australii. I to, jak mnie zapewnił, było typowe dla całego środowiska przez ostatnie dwadzieścia pięć lat dwudziestego wieku, a ja mu wierzę.

– Nie całkiem rozumiem, jaki to ma związek z sytuacją przesiedleńców z Grupy C – uśmiechnęła się, by złagodzić jad zawarty w słowach.

– Próbuję wyjaśnić – powiedział cierpliwie – że na ludzi z Grupy C oficjalne przesiedlenia nie spadły jak piorun z jasnego nieba. Już od lat zmieniali miejsca zamieszkania. Różnica polega na tym, że kiedy przesiedlenia nakazał rząd, ludzie stracili wolność wyboru. Gdyby czasy, w których mieszkańcy dobrowolnie przesiedlali się w inne rejony, nigdy nie istniały, wątpię, czy ktoś podporządkowałby się. Ale zlodowacenie i traktat w Delhi były ostatnią kroplą w tym zamarzającym morzu, które zbyt długo ich otaczało, by ją zauważyli.

– Ale my nie chcemy nikogo ograniczać! – zaprotestowała. Tylko to zbyt wielkie przedsięwzięcie. Może później…

– Nie zrozumiała pani. Nie oskarżam Waszyngtonu – ani nikogo innego – o okrucieństwo i naprawdę zdaję sobie sprawę z wagi waszego zadania. Sposób, w jaki zaplanowaliście przesiedlenie, świadczy o tym, że mieliście dobre chęci, a wszystkie rozwiązania tego problemu były czysto teoretyczne. Ale rozdzielanie ludzi na społeczeństwa stałe i przesiedleńców to błąd. Bardzo trudno jest wracać w kwietniu na północ, gdy sąsiad mieszka na stałe na południu, gdzie razem spędziliście zimę. Istota problemu Grupy C to bezdomność.

Czym i gdzie jest dom? Czy to miejsce, w którym wypoczywa się od listopada do kwietnia? A może miejsce, gdzie pracuje się od kwietnia do listopada? Mogę powiedzieć, co o tym myślę. Otóż w miastach na północnym i środkowym zachodzie jest już zbyt zimno, by przemysł utrzymał się bez wielkiego wsparcia. Powinno zamknąć się Detroit, Buffalo, Chicago, Boston i całą resztę. Sądzę, że wszystkie przesiedleńcze miasta, z wyjątkiem może wiejskiej społeczności Grupy D, należy przekształcić w całoroczne ośrodki, w których można żyć i pracować na stałe. Uważam również, że powinno się dokonać szczegółowej reorganizacji, zintegrować ludzi z Grupy C z innymi w nowych miastach. Stare podziały są już zbędne i trzeba o nich zapomnieć nie próbując zastąpić nowymi. Zarówno najważniejszy, jak i najnędzniejszy cierpi z powodu K.SDD, braku opału w zimie i prywatnych samochodów. W naszych czasach niemal wszyscy mają ze sobą tak wiele wspólnego, że mogą współżyć.

Uśmiechnęła się.

– Zakończenie nie jest całkiem realne, ale i tak kupuję.

Nie odwzajemnił uśmiechu. Zastanawiała się, czy w ogóle miał poczucie humoru, i doszła do wniosku, że nie.

– Nie można już dłużej żyć samotnie w centrum własnego wszechświata. Jeśli kiedykolwiek było to możliwe – powiedział jakby do siebie. – W sprawach duszy komuniści są mocniejsi od nas, ponieważ wprowadzili kult państwa. My kochamy gorąco Amerykę, ale jej nie czcimy. Amerykanie muszą odnaleźć Boga, nauczyć się znów żyć z Bogiem i sobą w centrum wszechświata. Ale nie ze starym Bogiem religii judaistycznej, którego obraz zniekształcono w niezliczonych przeróbkach. Tak często niszczono go i składano od nowa Paweł, Augustyn, Luter, Knox, Smith, Wesley i tylu, tylu innych aż stał się czymś pośrednim między Bogiem Żydów a bogami z rzymskiego panteonu. Jest ideą człowieka. Ale nie człowiekiem! Bóg jest Bogiem, zawsze i ciągle tylko Bogiem. Uwierzcie, mówię pacjentom.

Jeśli nie wierzycie w żadną z istniejących wersji Boga, stwórzcie sobie własną. Ale musicie wierzyć! Jeśli tego nie zrobicie, nigdy nie staniecie się skończoną całością.

Dr Carriol odetchnęła gwałtownie. Olśniła ją wizja tak czysta i jasna, że wydawało się jej, iż widzi cały świat. Nie była to wizja zesłana przez Boga, a jedynie przez intelekt. Dr Christian nieświadomie podpowiedział jej, co ma zrobić i jak.

– Brawo! Brawo! – zawołała. Bez namysłu wyciągnęła ręce i położyła na jego dłoniach. – Chciałabym, żeby pozwolono panu wprowadzić te projekty w czyn, Joshuo Christianie!

Zamrugał powiekami, zaskoczony tym wybuchem po tak chłodnej reakcji na to, co mówił (teraz zdał sobie sprawę, że nie przywykł do dystansu ze strony słuchaczy). Później spojrzał na białe, smukłe, złowieszcze, pajęcze palce, ściskające jego ręce. Uwolnił się ostrożnie.

– Dziękuję – powiedział cicho.

Natchnienie go opuściło. Opadły cienie, zgasły światła – nawet w nim samym.

Dr Carriol wstała.

– Wracamy.

Tej nocy chodziła po pokoju, niepomna na zimno. Ogrzewanie wyłączano punktualnie o dziesiątej. Wszyscy goście powinni do tego czasu umościć się w łóżkach, a jeśli tego nie zrobili, musieli znieść konsekwencje.

Co za cholerny błąd popełniła, dotykając go! Kiedy poczuł jej ręce, odskoczył, jakby dotknął kwasu żrącego. On nie należy do mężczyzn, do których przemawia się hormonami. A mimo to sprowokował Judith Carriol do wyciągnięcia ku niemu ręki – co za człowiek!

Gdzieś pomiędzy północą a świtem wszystkie obawy zniknęły. Dr Joshua Christian, nie znany, nie sprawdzony, był tym człowiekiem.

I to jakim! Jeśli tak na nią wpłynął, bez wątpienia pokieruje milionami. Wreszcie zrozumiała, jak niebezpieczne były wszelkie odstępstwa od głównej koncepcji Operacji Poszukiwanie. Może podświadomie przeczuwała, jak ma wyglądać idealny wzorzec, ale nawarstwiające się spekulacje intelektualne przysłoniły jej widok na liczne dróżki i korytarze, które teraz ujrzała. Tak. To jego szukała.

Od tej pory będzie to wyłącznie kwestia rozumowania. Już teraz jej mózg pracował. Joshua jest jak ciepły wosk. Trzeba go tylko ukształtować.

W gruncie rzeczy reorganizacja systemu przesiedleń to nie rozwiązanie. On nim był we własnej osobie. W nim znajdą wszystkie odpowiedzi, ukojenie bólu. A ona dostarczy go ludziom. Nikt inny.

W jakiś sposób ta kobieta zepsuła mi cały dzień, pomyślał dr Christian, leżąc w łóżku pod warstwami okrycia. Teraz już z trudem kontrolował fale, wpływające i wypływające z mózgu, miotające kruchą łódeczką duszy, w górę, w dół, dookoła, całkiem jakby on osoba, on – istota, on – żyjący dom, zupełnie nie liczył się w porównaniu z tą okropną siłą, szalejącą w jego wnętrzu. Pełen obaw i ciekawości zastanawiał się nad jej istotą, nie wiedząc, czy to on nią zawładnął, czy też ona posiadła jego, by się nim nasycić, wykorzystać i odrzucić, gdy cel zostanie osiągnięty.

Musiał szukać. Przez całą długą zimę rozmyślał, rozmyślał, rozmyślał. O tym, że czas ucieka, że ma coś do spełnienia. Ale co? Tego nie wiedział. Misję? Nie wiedział! A jednak wiedział, że nie powstrzyma się ani chwili dłużej. Lecz przed czym? Nie wiedział! Nie miał pojęcia, co ma zrobić, ani w jaki sposób.

A na czym polegało znaczenie tej niezwykłej kobiety? Tajemniczej Judith Carriol. Jej oczy przypominały połyskliwe, lecz nieprzejrzyste perły, warstwa na grubej warstwie, które należałoby zedrzeć, żeby dotrzeć do jądra prawdy, tkwiącego w samym środku. Spokojna i smukła, elegancka i daleka. Leonardo da Vinci powinien ją wybrać, a nie Giocondę, na modelkę najwspanialszego obrazu. Chociaż ona już teraz była portretem. Autoportretem. Powinien zapytać, czy jej ręka była ręką mistrza? Ubierała się w fiolety, kontrastujące z kolorem oczu, ocieniające jej białą wspaniałą skórę, opalizującą subtelnością, a włosom nadające odcień granatowej czerni.

Kiedy dotknęła jego ręki, nawiedziło go przeczucie. Nie poczuł dreszczu; przeciwnie, to było coś bezcielesnego. W ułamku sekundy zrozumiał, że ona może nadać mu znaczenie. Dlatego nagle przeraził się i odsunął. A teraz leżał bezsenne, myśląc o wszystkich sprawach, o których nie chciał pamiętać. Miał swoje miejsce na Ziemi, był szczęśliwy i zadowalał się tym. Dlaczego więc spotkał ją tej zimy, pełnej niezadowolenia, dlaczego uczyniła jego nieokreślony niepokój jeszcze bardziej gorzkim i przenikliwym? Dlaczego spotkał ją właśnie teraz? Wzór. Oczywiście, że Bóg istnieje. Jak inaczej pojedyncza nitka może tyle znaczyć w tej gmatwaninie?

Miała co najmniej czterdzieści lat. Byłoby lepiej, gdyby była młodsza. Młodszych łatwiej spławić, są bezbronni i skłonni do obwiniania siebie bez pytania, dlaczego ich odrzucono. Ona była spostrzegawcza.

Jej nie można spławić bez ważnej przyczyny. Nie wiedział, dlaczego jest tak pewny, że powinien ją odprawić, wrócić do Holloman i dobrze znanego mu życia. Czy da się odczytać przyszłość z twarzy kobiety?

Czy przyszłość może być tak wspaniała i straszna zarazem?

Mama. Chcę do matki! Do rodziny. Dlaczego nie zgodziłem się, by James pojechał ze mną? Nawet Mary byłaby lepsza niż samotność.

Dlaczego uciekłem od ich delikatnej miłości i oddania?

W miarę jak zbliżał się świt, oczy piekły go coraz mocniej, powieki ciążyły. Śnie, uzdrowicielu, zabierz ten ból! Ześlij spokój.

I sen nadszedł. Ostatnia myśl utkwiła mu w pamięci, a gdy się obudził, znalazł prawdziwą odpowiedź. Nie pozwoli, by ukradła mu duszę. Wtedy jakoś, nieważne jak, pozostanie sobą.

Oboje zaspali i nie pojawili się na procesie Eddiego Marcusa.

Całkiem przypadkiem wpadli na siebie na rogu ulicy za motelem, gdy Joshua wracał ze spaceru, a ona wychodziła. Przystanęli i spojrzeli na siebie. Jej oczy były pełne życia, młode i wesołe, jego – zatroskane, zmęczone i stare.

Potem odwrócił się i ruszył z nią.

– Część pańskiej natury – powiedziała, a biały obłoczek oddechu pofrunął z ust w równie biały, zaśnieżony świat – jest bardzo szczęśliwa w Holloman.

Serce zabiło mu gwałtownie. Przeczucie nie myliło go.

– Cała moja natura jest bardzo szczęśliwa w Holloman, doktor Carriol.

– Po tym, co mi pan powiedział wczoraj przy obiedzie, nigdy w to nie uwierzę. Coś w panu zbyt przejmuje się losem całego świata, by mógł pan czerpać szczęście z mieszkania i pracy w Holloman.

– Nie! Absolutnie nie chcę mieszkać gdzie indziej ani robić cokolwiek innego! – krzyknął.

Skinęła głową. W fioletach wyglądała zagadkowo, ale tego pięknego, śmiertelnie zimnego poranka przywdziała tryumfującą purpurę.

– Bez wątpienia. I dlatego chciałabym, żeby pojechał pan ze mną dzisiaj do Waszyngtonu.

– Do Waszyngtonu?

– Pracuję tam, Joshua. W Departamencie Środowiska. Kieruję Sekcją Czwartą, chociaż pewnie nic to panu nie mówi.

– Rzeczywiście.

– Sekcja Czwarta to mózg Departamentu.

– A zatem zajmuje pani bardzo odpowiedzialne stanowisko zauważył.

– To prawda. Bardzo lubię tę pracę, doktorze – wydawało się, że nie zauważyła, iż przed chwilą nazwała go po imieniu. – Zależy mi na niej do tego stopnia, że gotowa jestem zaryzykować pańską odmowę, a nawet stawić jej czoło. Bo pan próbuje odmówić, prawda?

– Tak.

– Wiem, że jest pan samotnikiem i prowadzi w Holloman wspaniałą, małą klinikę. Wiem, że jest pan zagorzałym indywidualistą.

I nie zamierzam odciągnąć pana od dotychczasowego życia. Proszę mi wierzyć, nie oferuję panu pracy w Waszyngtonie, jeśli tego się pan obawia.

Miała piękny głos; głęboki, leniwy i kojący. Prześlizgiwał się po słuchaczu jak fala jedwabiu, łagodził efekt słów. Słuchając go, dr Christian odprężył się, a swoje obawy uznał co najmniej za przesadzone. Nie chciała, by opuścił Holloman na stałe!

– W Waszyngtonie poznałby pan jednego z moich serdecznych kolegów, Moshe Chasena. To analityk statystyczny, zatrudniony w Sekcji Czwartej. Od wczoraj myślę tylko o tym, co mi pan powiedział, i jestem pewna, że Moshe powinien porozmawiać z panem, zanim zabierze się do pracy. Właśnie powierzyłam mu nowe zadanie.

Ma dokonać gruntownej reorganizacji planu przesiedlenia i jak na razie nie wie, z której strony się do tego zabrać. Proszę ze mną jechać! Rozmowa z panem będzie dla niego darem niebios.

Westchnął.

– W Holloman mam mnóstwo zajęć.

– Ale chyba praca może poczekać tydzień. W przeciwnym razie nie przyjechałby pan do Hartford na proces.

– Tydzień?

– Tylko.

– Dobrze, doktor Carriol. Daruję pani tydzień. I ani minuty więcej.

– Och, dziękuję! Mam na imię Judith. Proszę mi mówić po imieniu! Bo ja zamierzam zwracać się do pana: Joshua.

Skierowali się do motelu.

– Muszę najpierw wrócić do domu. – Sądził, że to nią wstrząśnie.

Ale ona spokojnie się zgodziła.

– Doskonale. A zatem pojadę z tobą – stwierdziła, miękko ujmując go za ramię. – Złapiemy nocny pociąg z Holloman bezpośrednio do Waszyngtonu. To nawet po drodze.

– Nie zarezerwowałem miejsca.

Roześmiała się.

– Nie szkodzi! Mam specjalne uprawnienia.

Nie dała mu żadnej szansy.

W ostatniej chwili złapali popołudniowy autobus do Holloman.

Dr Carriol rozkoszowała się zwycięstwem, dr Christian zaś zastanawiał się, w co też dał się wrobić.

Nie lubił opuszczać kliniki, choć właściwie nic nie stało na przeszkodzie, by częściej wyjeżdżał. Spokojnie może sobie pozwolić na pobyt w Waszyngtonie, skoro tyle czasu spędził w sądzie. Jak jej wytłumaczyć, że Eddie Marcus był pretekstem do krótkich wakacji?

A podróż do stolicy i uczestniczenie w poważnych konferencjach to nie wakacje. Umiała postawić na swoim i nie przyjmowała do wiadomości odmowy. Miał przykrą świadomość, że nim manipuluje, choć pozornie nic na to nie wskazywało. A jednak słuchał instynktu, a ten mówił mu teraz, żeby uciekał za wszelką cenę.

Wolała przejść półtora kilometra, dzielące przystanek autobusowy od numeru 1047 Oak Street. Nie pozwoliła odebrać sobie walizki.

– Mam tylko najpotrzebniejsze rzeczy – oświadczyła. – Dlatego nie muszę udawać słabej i bezradnej.

Tuż przed wejściem do bliźniaczych domków stracił całą odwagę.

Typowy kawaler. Nie zniesie ciekawości matki. Dlatego najpierw weszli do numeru 1045 i zostawili walizki w przedpokoju. Dalej wprowadził ją przez drzwi wewnętrzne. Dawna kuchnia dolnego mieszkania pełniła rolę recepcji i poczekalni. Pusto. Dzięki Bogu! Przeszli cicho przez hali.

Kiedy zbliżyli się do gabinetu, natknęli się na Andrew, który na ich widok zamarł, zaskoczony.

– Już wróciłeś? Co się stało? – ale patrzył na kobietę stojącą za bratem, zbyt elegancką w purpurze, jak na mieszkankę Holloman.

Pachniała wielkim miastem.

– Judith, to mój najmłodszy brat, Andrew. Drew, poznaj doktor Judith Carriol. Spotkaliśmy się na procesie Marcusa, ale doktor Carriol chce, żebym pojechał z nią do Waszyngtonu, zamiast kibicować w Hartford. Czeka mnie tam tydzień pracy.

– Doktor Carriol! Co za niespodzianka! – powiedział Andrew.

Uderzająco przystojny młody człowiek, ani trochę nie przypominający brata. Zbliżył się do niej z wyciągniętą ręką. – Oczywiście słyszałem o pani. Czytałem pani artykuły. James! James! – krzyknął w głąb domu.

Potem nastąpiły bezładne okrzyki powitania całej rodziny, o której czytała w dossier dr. Christiana i którą już zaklasyfikowała jako X, Y lub Z. Rzeczywistość potwierdziła jej domysły. A jednak nie doceniła związków, łączących Joshuę z rodziną. Oni go wielbili. Wyrażał życzenie, a oni rzucali się, by je spełniać. Wyciągał rękę, a oni zamierali. Jakim cudem nie stał się egocentrykiem? Bo udało mu się! Ale już po chwili zrozumiała: po prostu tego nie zauważał. Dla niego zachowanie rodziny było absolutnie normalne. Tak od zawsze wyglądał jego świat. Nie przypisywał tego swojej sile czy władzy; po prostu grał rolę, którą przydzieliła mu matka po śmierci ojca. Dr Carriol nie mogła doczekać się, kiedy pozna tę matkę, o której tak wiele dowiedziała się z akt.

W końcu spotkały się, ale dopiero po kilku godzinach, spędzonych wśród pacjentów na dyskusjach i po obchodzie całego numeru 1045, od poczekalni na parterze do sal dla pacjentów, wymagających stałej opieki, na górnym piętrze. Co za zaskoczenie – trzymana w zamknięciu Miriam Carruthers! Więc tu zniknęła, gdy nagle przerwała zakrojoną na wielką skalę działalność edukacyjną w Columbii!

Dr Carriol uznała, że klinika jest świetnie zorganizowana, najbardziej samowystarczalna spośród tych, jakie kiedykolwiek widziała.

Nic nie zniszczy rodzinnego przedsięwzięcia, gdy wszyscy uwielbiają wspólną pracę i uznają jednego spośród siebie za niekwestionowanego przywódcę. A gdy przyjrzała się, jak dr Christian postępuje z nowym pacjentem, jeszcze bardziej doceniła informacje o jego kultowej osobowości. Nie zdradzał żadnej maniery zawodowej, bo to, czego inni uczyli się, on wiedział instynktownie. A pacjenci to wyczuwali.

I czerpali jego nadzwyczajną siłę. Nic dziwnego, że starzy pacjenci, z którymi rozmawiała, nigdy nie stracili z nim kontaktu – ani poczucia, że należą do jakiejś mistycznej wspólnoty. Różnica między tym wybitnym psychologiem i resztą rodzeństwa polegała na jego wspaniałej osobowości i umiejętności wczucia się w tok myślenia innych osób. Dr Christian wiedział, jak funkcjonują ludzkie umysły, czuł głębię ludzkiego bólu i kochał ludzi o wiele bardziej niż siebie i rodzinę. Biedna rodzina. Ciągle obdarowywał, ale tylko obcych.

Dajcie mu świat, pomyślała, a zawładnie nim. Ale nie może wiedzieć, że oddano mu świat; musi trwać w przekonaniu, że sam go opanował.

Mama podskakiwała i chichotała, zdenerwowana do szaleństwa.

Mary już wcześniej uprzedziła ją o przybyciu dr Carriol – ze zrozumiałym podnieceniem i nieco ubarwiając prawdę. Dlatego mama nieprzytomnie podekscytowana faktem, że syn wreszcie przyprowadził do domu wybrankę, błyskotliwą, wyrafinowaną i działającą na tym samym polu co on – podskakiwała i zanosiła się nerwowym chichotem. Dr Carriol nie urodziła się wczoraj; od razu zgadła, dlaczego matka jest tak podniecona. Kiedy już przekonała ich, że powinni zostać na kolację, zapadła chwila ciszy. Dr Carriol spojrzała na Mary, która stała na uboczu i obserwowała matkę z zimną – pogardą? Wstydem? Twarz Mary była jasna, ale dusza mroczna. Nie z powodu wrodzonego zła, lecz dlatego, że nikt nie zapalił w niej światła. W każdej rodzinie jest ktoś mniej poważany, pomijany częściej niż inni; tutaj tą osobą była Mary.

W dossier nie wspomniano o efektownej, jasnej jak lód urodzie pozostałych członków rodziny. Dr Carriol postanowiła ostro upomnieć grupę wywiadowczą Sekcji Czwartej. Zbierali informacje o ludziach i dlatego wspomnienie o wyglądzie zewnętrznym było obowiązkowe. Duża fotografia w ramce z bladozielonego, złoto cętkowanego szkła z Murano, stojąca na małym lakierowanym stoliku w salonie, rozwiała wątpliwości dr Carriol. Dr Christian był żywym odbiciem ojca. Wszyscy wrodzili się w jedno z rodziców. Interesujące.

Jak piękne były oba domy! Zwłaszcza parter numeru 1047 przypominał obraz Rousseau, przedstawiający dżunglę; była tu ta sama nierealna symetria i nadmierna doskonałość liści bez jednej plamki, zwiniętego brzegu czy zeschłej, ogołoconej łodygi. Gdyby pojawiły się lwy i tygrysy – a w takim miejscu było to całkiem możliwe rozszerzyłyby ze zdumienia niewinne ślepia, bo takie obrazował zakochany w nich Rousseau; choć miałyby kły i pazury, byłyby niewinne jak zwierzęta w raju. Czy jakakolwiek dusza mogłaby chorować w tak pięknym miejscu? Wśród oszałamiających objawień przesuwały się jej przed oczami wizje przyszłości, a wszystkie nosiły imię Joshuy Christiana. Model życia, ideał życia, miejsce do życia…

I mama. Zdumiewające! Najmniej spodziewała się tu głupiej kobiety. A mama była głupia. O, silna jak byk. Władcza. Nie pozbawiona inteligencji i silnej woli. Ale do tej pory nie wydoroślała – co prawda bardzo młodo wyszła za mąż, lecz szybko owdowiała. Dr Carriol zaczynała rozumieć, jak wyglądało wychowanie Joshuy Christiana i dlaczego stał się tak doskonałym – mimo względnie młodego wieku – patriarchą. Mama działała instynktownie; dr Carriol ani przez chwilę nie wierzyła, że mama mogłaby z zimną krwią ukształtować osobowość syna. Osiągnęła to ślepym uporem, nieustępliwością. Rzadki sukces. Udało się jej tylko dlatego, że podatna ludzka glina, którą wydała na świat, przypadek i genetyka wyposażyły w cechy, umożliwiające realizację takiego celu. Pozwalające, by czteroletni chłopczyk uniósł brzemię ojcostwa i odpowiedzialności. Nic dziwnego, że młodsi bracia i siostra tak go szanowali, a matka uwielbiała bezgranicznie. Nic dziwnego, że stłumił potrzeby seksualne tak skutecznie, że pewnie nie odezwą się w nim aż po grób. Pierwszy raz w życiu dr Carriol poczuła zwykły i bardzo bolesny żal. Biedny czteroletni chłopczyk!

W końcu wyruszyli na nocny pociąg do Waszyngtonu. Dzięki specjalnemu upoważnieniu Judith dostali osobny luksusowy przedział, co dopiero teraz otworzyło mu oczy, jak ważną pozycję zajmuje jego towarzyszka. Co innego słyszeć o pracy od osoby, która ją wykonuje, a co innego zobaczyć efekty. Kelner przyniósł im kawę i kanapki, których nie zamawiali. Dr Christian po raz pierwszy w życiu rozkoszował się urokiem podróży.

Ale pełen zmęczenia smutek zawisł nad nim jak szary welon.

Dlaczego zdawało mu się, że podróż z tą kobietą zmieni całkowicie jego życie? Przecież jedzie tylko na spotkanie z jakimś analitykiem, by uprzytomnić mu, że statystyki komputerowe dotyczą żywych ludzi, ciał i dusz, uczuć, odrębnych osobowości, nie abstrakcji. A za tydzień wróci do domu i swojej pracy.

Jednak w to nie uwierzył. Ta kobieta, siedząca obok niego (dlaczego nie usiadła naprzeciw, co byłoby bardziej naturalne dla osoby, pozostającej z nim tylko w przyjaźni), usiłowała coś ukryć, a on to wyczuwał. Podniecenie. Niesamowitą żądzę skierowaną ku niemu. Ale seks ani nawet różnica płci nie miały z tym nic wspólnego. O, Judith Carriol i Joshua Christian byli świadomi swojej seksowności, lecz nie zamierzali zakłócać delikatnej równowagi intelektualnej, oddając się żądzom. Nie żyli dla uciech cielesnych, choć te nie były im obojętne.

Ona już dawno zrozumiała, ile wymaga to od niej energii kosztem intelektu i pracy. On nie zniósłby duchowej odpowiedzialności.

Pociąg zwolnił i zniknął w piekielnej gmatwaninie tuneli pod Manhattanem. Dr Christian wreszcie się odezwał.

– Kiedyś czytałem opowiadanie o pociągu w tunelach pod Nowym Jorkiem. Trafił w szczelinę w continuum czasoprzestrzeni i odtąd w nieskończoność pędził przez ciemność przez tunele, ciągle, ciągle, ciągle… Teraz wierzę w tę historię.

– Ja też – jej głos wydawał się zupełnie bez życia.

– Na przykład my. – Jeśli los skazałby nas na wieczną ciemność, co poradzilibyśmy? O czym rozmawialibyśmy? Czy byłabyś ze mną absolutnie szczera? Czy nadal dzieliłyby nas niedomówienia?

Poruszyła się i westchnęła.

– Nie wiem.

Spojrzała na niego, ale w przyćmionym, drżącym świetle wyglądał tak blado i posępnie, że odwróciła głowę. Dopiero wtedy, ze wzrokiem wbitym w puste miejsce naprzeciw, uśmiechnęła się.

– To byłoby nawet miłe. Właściwie nigdy nie myślałam o tym, z kim spędziłabym wieczność – i to w tym najmniej wulgarnym znaczeniu.

– Wulgarnym! – zainteresował się. – Dlaczego użyłaś właśnie tego przymiotnika?

Zignorowała pytanie.

– Siłą woli, pewnie przepchnęlibyśmy nasz pociąg przez dziurkę w czasoprzestrzeni. Zawsze uważałam, że prawdziwa nieskończoność tkwi w ludzkim mózgu. Nie ma żadnych ograniczeń, jeśli tylko zniszczymy bariery, które sobie sami postawiliśmy.

Dzięki Bogu, że nie musiała na niego patrzeć! Nie tylko dlatego, że jego spojrzenie zbijało ją z tropu, ale i dlatego, że nie była pewna, co wyczyta z jego oczu. Podniosła głowę, lecz nadal patrzyła prosto przed siebie.

– Ty mógłbyś to zrobić, Joshua. Pomóc ludziom znaleźć mury, które wznieśli w umysłach i pokazać im, jak je zburzyć.

– Już to robię.

– Phi! Zaledwie z garstką. A co z resztą świata?

Zesztywniał.

– Nic nie wiem o świecie poza Holloman. I nie chcę wiedzieć. Odsunął się od niej.

A więc w milczeniu przyglądali się, jak mrok przesuwa się za oknami, monotonnie i bez końca. Nieskończoność mroku. Czy to wieczność była mroczna, czy odwrotnie? Smutek ogarnął go jak zapach mocnych perfum. Pociąg wypadł wreszcie na ponure, brudne perony Penn Station. Dr Christian zamrugał oczami, porażony mdłym światłem, jakby miało moc miliona świec, a on był celem dla miliona wścibskich, lubieżnych oczu.

Od Penn Station przez niezliczoną ilość przystanków ciągle milczeli, oparli głowy w dwóch przeciwległych kątach długiego siedzenia i wpatrywali się przed siebie. Ocknęli się, gdy pociąg wjechał z jękiem na stację w Waszyngtonie, a konduktor załomotał do drzwi.

Znaleźli się na terytorium dr Carriol, dlatego to ona poprowadziła do wyjścia z marmurowego mauzoleum Union Station i do właściwego autobusu, a dr Christian potykał się oszołomiony.

– Departament Środowiska jest tuż obok – machnęła ręką dokładnie na północ, ale najpierw pójdziemy do domu i się odświeżymy.

Cud nad cudami, autobus do Georgetown przyjechał punktualnie, jakby znakomicie zsynchronizowany z pociągiem, ale tylko dlatego, że pociąg godzinę się spóźnił.

Nastało wczesne marcowe popołudnie, ale dzień był względnie ciepły i słoneczny. Zapewne w tym roku kraj nawiedzi ciepła wiosna.

Niestety, na wiśniach jeszcze nie pojawiły się pączki; wszystko kwitło coraz później. O nieba, tchnijcie życie w drzewa, modliła się w duchu dr Carriol, chora z obrzydzenia na myśl o zimie. Pozwólcie mi jeszcze raz zobaczyć pieniste kwiecie! Czyja również padłam ofiarą nerwicy tysiąclecia? Czy po prostu jestem zwykłą ofiarą?

W domu pachniało świeżo, ponieważ wyjeżdżając zostawiła szczelinę w oknach od frontu i z tyłu, a także w zabudowanym bocznym pasażu.

– Budynek nie jest jeszcze wykończony – usprawiedliwiła się, prowadząc go przez hali. – Nie mam już pieniędzy. Ale po swoim domu mój uznasz chyba za bardzo przeciętny.

– Nie, jest śliczny – powiedział szczerze, przyglądając się z aprobatą gustownym meblom w stylu królowej Anny, brokatowym krzesłom i sofom oraz dywanowi, przywodzącemu na myśl pocętkowane cieniem słoneczne światło.

Weszli po drewnianych schodach miodowego koloru i przeszli miodowym korytarzem, wykładanym drewnianą boazerią, aż do drzwi z miodowego drewna. To sypialnia, w której stało jedynie szerokie łoże, wypełniające ją niemal w całości.

– Będzie ci tu wygodnie? – spytała z powątpiewaniem. – Rzadko miewam gości, więc pokój gościnny jest nieco zaniedbany. Może wolisz przenocować w hotelu, oczywiście na koszt Departamentu.

– Skądże! – oświadczył, stawiając walizkę na podłodze.

Wskazała inne drzwi.

– To łazienka.

– Dziękuję.

– Wyglądasz na zmęczonego. Chcesz uciąć sobie drzemkę?

– Nie, wezmę tylko prysznic i przebiorę się.

– O, świetnie! Chciałabym, żebyśmy w Departamencie Środowiska zjedli obiad. Potem poznam cię z Moshe Chasenem. Możecie spędzić razem popołudnie, a później pójdziemy na kolację – uśmiechnęła się ze skruchą. – Niestety, gotuję fatalnie.

Po czym zamknęła drzwi i zostawiła go samego.

Katka i bracia przyjęli jego związek z dr. Judith Carriol z wielką aprobatą, natomiast bratowe i siostra z ogromną niechęcią.

Po jego wyjeździe bez uprzedzenia do Waszyngtonu, rozłam w rodzinie stał się jeszcze bardziej wyraźny. Waśń przybrała na sile następnej niedzieli, gdy rodzina zebrała się rankiem na parterze numer 1047, by zająć się codzienną pielęgnacją roślin.

Kobiety, uzbrojone w spryskiwacze, koszyki i małe sekatory, miały spryskiwać i przycinać rośliny, mężczyźni zaś rozwijali polietylenowe szlauchy, podłączone do kranów, i znosili różnej wielkości drabinki.

Każdą roślinę podlewali na wyczucie; najpierw należało sprawdzić wilgotność gleby. Pracowali sprawnie i w skupieniu. Niemal każdą roślinę znali tak dokładnie, jak bliskiego krewnego. Wiedzieli, ile potrzebuje wody, jakie szkodniki ją niszczą, jak rozwijają się na niej liście lub łodygi. Jedyne kłótnie powodowała kwestia nadawania liściom połysku, przeciw czemu dr Christian ostro protestował, a matka nalegała. „Osiągniemy doskonałość”, mawiała, a on odpowiadał niewzruszony: „Nie, mamo. To pozrywa tkanki”.

Dziś, korzystając z jego nieobecności, mogła wyczyścić liście i udowodnić, jak osiąga się doskonałość, jednak zajęta obroną ukochanego dziecka, zapomniała o jakimś tam połysku.

– Mówię wam, to początek końca – obwieściła Mary. – Nie pomyśli już o nas, nigdy o nas nie myślał.

– Bzdura – zaoponowała mama, delikatnie pociągając na wpół zeschły liść.

– Nigdy nie wróci, bo z tą żmiją Carriol będą bardzo zajęci w Waszyngtonie. Wsadzą go do jakiegoś głupiego urzędu – upierała się Mary. Pffft, pffit, szumiał jej spryskiwacz na liściach palmy.

– Nie wierzę ci, Mary – powiedział James, wspinając się po wysokiej drabinie do wiszącej w koszyku bostońskiej paproci. – Co ci zawinił Joshua, że tak strasznie źle o nim myślisz? Czy kiedyś o nas zapominał?

– Nigdy – mruknęła krnąbrnie.

– To niesprawiedliwe i przykre. Po prostu pojechał na kilka dni do Waszyngtonu, żeby spotkać się z jakimś analitykiem danych ze Środowiska – dodał James ze szczytu drabiny.

– Analityk-śmanalityk – parsknęła Miriam, która lubowała się w tworzeniu amerykanizmów. – To tylko pretekst tej całej Carriol, żeby go od nas oderwać i dobrać się do niego. Naprawdę, Joshua jest czasem taki tępy! I ty też, Jimmy!

Andrew wyszedł po białe haki do doniczek i wiertarkę na baterie, ale wrócił w samą porę, by usłyszeć tę wymianę zdań.

– Jimmi, pomóż mi z Czarnym Księciem, dobrze! Musimy wbić kolejny hak i podwiązać go – powiedział, ustawiając drabinę. Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to wy, kobiety, jesteście zwyczajnie zazdrosne o przyjaciółkę biednego Joshuy. Przez lata zaharowywał się na śmierć i nie spojrzał na nikogo. Wreszcie znalazł dziewczynę. No cóż, uważam, że to wspaniałe.

– Zmienisz zdanie, gdy ona przejmie władzę – stwierdziła ponuro Myszka, wyrywając na klęczkach samosiejki słodkiego groszku, pieniące się w płytkiej donicy z kaktusami.

– Władzę? – sapnęła zbulwersowana mama. Przerwała obskubywanie strąków z „serca Jasia”, które lada chwila mogły pęknąć i zasypać podłogę pyłkiem. – Bzdury.

– Jaskrawa czerwień w jej wieku – parsknęła Miriam. Ręce trzęsły się jej, gdy upychała świeżą ziemię wokół begonii.

– To potwór – oświadczyła Mary. – Zniszczy go, zobaczycie.

Mama zeszła z niskich schodków i przystawiła je do donicy z włoskim złotowłosem, o ponad półmetrowym obwodzie.

– Joshua potrzebuje żony, a może nią zostać wyłącznie osoba, która wniesie pozytywny wkład do jego pracy. Judith Carriol jest doskonała.

– Ale mogłaby być jego matką! – pisnęła oburzona Myszka zapominając o nieśmiałości.

– Na miłość boską, kobiety, dosyć! – zirytował się Andrew. – Josh jest na tyle dorosły, że może decydować o sobie, własnych planach i popełniać błędy!

– Dajże spokój, co złego grozi nam ze strony doktor Carriol? James usiłował zaprowadzić porządek. – Najwyższy czas, żeby Josh trochę poszalał. Nigdy tego nie robił i właśnie to powinno was martwić, zaborcze baby. O wiele bardziej niż wyjazd z doktor Carriol.

– Dlaczego Joshua nigdy nie romansował? – Myszka kryła się w gąszczu orchidei, przerażona, że ośmieliła się zadać od dawna dręczące ją pytanie.

– No cóż, jest normalnym mężczyzną – powiedział James powoli. – Nie należy do osób pruderyjnych. Ale jest niesłychanie skryty. A więc – wiesz tyle samo co ja.

Kocham go, mówiła w duchu Myszka. Naprawdę go kocham, naprawdę, naprawdę, strasznie… Wyszłam za jego brata i wtedy zrozumiałam, że to jego kocham.

– Jestem absolutnie pewna, że ożeni się z Judith Carriol stwierdziła mama.

– Po moim trupie! – warknęła Miriam.

– Och, mamo, zaskakujesz mnie – dodała złośliwie Mary. Wiem, że decydujesz bez zastanowienia, ale… Naprawdę chcesz własnoręcznie wykopać sobie grób? Jeśli Joshua poślubi tę kobietę, nie będzie ciebie potrzebował.

– Trudno – powiedziała mama dzielnie. – Liczy się tylko szczęście Jushy.

– O, tak – rzuciła Mary.

– Milczeć! – wrzasnął znienacka Andrew. – Ani słowa więcej o Joshui i jego prywatnych sprawach!

Resztę niedzielnych prac przy kwiatach wykonali w zupełnym milczeniu.

Dr Christian i dr Chasen przypadli sobie do gustu, jak przewidywała dr Carriol.

Po pierwszym spotkaniu obudziły się w Joshui dziwne wątpliwości czy nawet niepokój sumienia. Może lęk. Nie miał pojęcia, jak określić te uczucia. Dr Carriol zaprowadziła go do Sekcji Czwartej, a stamtąd w dół, kolejnymi korytarzami, do wielkiego, tonącego w papierach gabinetu Moshe Chasena.

– Moshe, Moshe! – wpadła z krzykiem bez pukania. – Moshe, przyprowadziłam kogoś! Spotkałam go w Hartford i przez kilka minut usłyszałam od niego więcej sensownych rzeczy o przesiedleniach niż przez lata w Środowisku. Więc przekonałam go, żeby przyjechał do Waszyngtonu i porozmawiał z nami. To doktor Joshua Christian.

Joshua, poznaj Moshe Chasena, który właśnie rozpoczyna pracę nad gargantuicznym przedsięwzięciem – modyfikacją opracowanego w Departamencie programu przesiedleń.

Dr Christian mógłby przysiąc, że zanim dr Chasen spojrzał na niego, w oczach mignął mu specyficzny wyraz – nie domniemanie „chyba – już – się – gdzieś spotkaliśmy”, lecz coś bardziej intensywnego. Nie znalazł na to lepszego określenia niż mina mężczyzny, przypadkowo przedstawionemu komuś, o kim wie, że jest kochankiem jego żony. Ale dr Chasen zareagował tak ulotnie, że dr Christian mógł uznać wszystko za przywidzenie. Dr Carriol skończyła już krótkie przemówienie, a Moshe zerwał się na równe nogi, uśmiechnął powściągliwie, lecz szczerze i ciepło i wyciągnął rękę w geście powitania.

Загрузка...