Stojąc przed przeszkloną ścianą i kontemplując ufundowane przez Związek Radziecki rosarium, Jego Ekscelencja John Sokati, ambasador nadzwyczajny i pełnomocny Republiki Lesoto, poczuł ogarniające go zadowolenie. W przeznaczonym dla delegatów barze kłębił się gęsty tłum jak podczas każdej ważniejszej sesji ONZ-u. Ktoś mógłby nawet pomyśleć, że przez pomyłkę wylądował na bazarze w Bamako. Delegaci afrykańscy stanowili przeszło jedną trzecią społeczności ONZ-owskiej. W przeciwieństwie do już zblazowanych białych kolegów, pilnie uczestniczyli we wszystkich, nawet najnudniejszych, sesjach.
John Sokati odwrócił się i, świadom swego znaczenia, podszedł do stolika, przy którym siedziała szóstka czarnych. Niewiele robił sobie z faktu, iż większość przedstawicieli cywilizowanego świata Lesoto brała za nazwę środka owadobójczego... Był poważną osobistością noszącą garnitury po czterysta dolarów i masywny, szczerozłoty zegarek.
Głos jednej z trzech telefonistek zapewniających łączność z barem wzniósł się nagle ponad gwarem rozmów:
— Jego Ekscelencja John Sokati proszony jest do telefonu.
Delegat Lesoto godnie przeszedł przez tłum. Telefonistka wskazała mu kabinę. Wchodząc dokładnie zamknął za sobą drzwi.
Rozmowa trwała bardzo krótko. Odłożył słuchawkę, protekcjonalnym skinieniem głowy podziękował chińskiej telefonistce i utorował sobie drogę ku wyjściu.
Bar z rozległym widokiem na East River mieścił się w północnym skrzydle głównego gmachu ONZ-u, na drugim piętrze, i wraz z budynkiem Zgromadzenia Ogólnego tworzył wydzieloną strefę ONZ-u.
Był to stały i obfitujący w zwierzynę teren łowiecki dla wszystkich sekretarek uganiających się za kochankiem — dyplomatą. Podczas najważniejszych posiedzeń, takich jak obecne, wzmacniano ochronę i strażnicy w granatowych uniformach ONZ-u bezlitośnie przeganiali piękne samotne damy. Nie ułatwiało to bynajmniej życia nieszczęsnym delegatom, rozdartym między obowiązkiem uczestnictwa w obradach a miłosnym schadzkami.
John Sokati minął strażników, kierując się ku ruchomym schodom. Rozkoszował się miękkością, wyściełającego hali, dywanu. Ogarnęło go nieodparte pragnienie, by ściągnąć buty i stąpać po nim bosymi nogami.
Takie zachowanie nie przystoi jednak delegatowi do ONZ-u. Nawet, jeżeli przybył z Lesoto.
Murzyn przeszedł przez taras, skręcił w prawo, ku prowadzącemu na Pierwszą Aleję wejściu dla turystów i zatrzymał się obok hałaśliwej grupki ludzi.
Niemal w tej samej chwili ze znajdującego się na prawo First National City Bank wyszła Murzynka i poma chała mu ręką. Korzystając z tego, że na wysokości 46
Ulicy zapaliło się czerwone światło, przebiegła przez jezdnię i stanęła tuż obok Johna Sokati.
Była tak piękna, jak bywają czasem Murzynki z Harlemu; pod płaszczem maxi rysowała się linia długich, smukłych nóg, a zaskakująco rude włosy okalały delikatną, zmysłową twarz.
Wiatr rozchylił poły płaszcza, odsłaniając szczupłe uda i króciutką pomarańczową spódniczkę. Ta istota godna była reprezentanta dużego kraju, nie jakiegoś lilipuciego państwa. John Sokati wpatrywał się w nią, jakby była samym Lutherem Kingiem.
Nie zważając na stojących obok turystów, pocałowała dyplomatę w usta i pociągnęła za rękę. Widowisko należało do rzadkości: stosunki między Afrykanami i Murzynami amerykańskimi były napięte. Ci ostatni uważali swych soul brothers z Afryki za małpy, które ledwie co zeszły z drzew. Afrykanie zaś zarzucali czarnym Amerykanom nieznośny kompleks wyższości.
Podjechała taksówka i para wsiadła do niej. Samochód skręcił w lewo, w 49 Ulicę i przez dziesięć minut stał, zablokowany przez autobus. Ręka ambasadora nadzwyczajnego przesunęła się po udzie dziewczyny, znikając pod długim płaszczem. Murzynka uśmiechnęła się pobłażliwie.
John Sokati działał ze zręcznością godną wysokiej klasy dyplomaty, po chwili więc oddech jego towarzyszki stał się szybszy. Poruszyła się, odkrywając zupełnie jedną z nóg.
Szofer, młody hippis, starał się nie uronić nic z tego widowiska, wlepiając oczy w lusterko.
Ogarnięty zazdrością ruszył brutalnie, kładąc kres jej rozkoszy. Skręcił w Drugą Aleję, na północny wschód miasta. Ruch był niewielki, więc po dziesięciu minutach przejeżdżali już obok Greenwich. Taksówka skręciła jeszcze w 13 Ulicę, by dotrzeć do Piątej Alei.
Zatrzymała się przy numerze 40, przed wielkim, trzydziestopiętrowym gmachem.
Szofer szyderczym spojrzeniem odprowadził parę, która oddalała się, trzymając się za ręce. FBI była w posiadaniu kilometrów taśm magnetofonowych z wiernym zapisem miłosnych westchnień trzech czwartych dostojnych członków międzynarodowego forum. Nawet właściciele duńskich porno-shopów zzielenieliby z zazdrości.
Większość wynajętych przez delegatów call-girls była opłacana bezpośrednio z „czarnej” kasy FBI.
Murzyn i jego towarzyszka poszli 11 Ulicą. Wyglądali jak para zakochanych. Wielu przechodniów oglądało się za dziewczyną, wspaniałym stworzeniem rodem z Harlemu. Niestety, dla białych ten owoc był zakazany.
Para pokonała jeszcze sto metrów i wspięła się po zewnętrznych schodach trzypiętrowego budynku o wąskiej, niespełna dziesięciometrowej, fasadzie. 11 Ulica pełna była takich właśnie burżuazyjnych kamienic, wynajmowanych za ogromne pieniądze dzięki bliskości Washington Square i Piątej Alei. Dzielnica należała do najdroższych w Nowym Jorku. Dziewczyna przekręciła klucz w zamku i oboje zniknęli wewnątrz. Dom stał pod numerem 24.
Pewna bardzo chuda dama, spacerująca z pudlem, z przerażeniem obejrzała się za tą parą.
Pomysł, żeby kochać się, kiedy słońce jest jeszcze wysoko, wydawał się jej szczytem perwersji.
I to jeszcze czarni.
Księgowi Organizacji Narodów Zjednoczonych też zgrzytaliby zębami, widząc rozrzutność Johna Sokati.
Jego kraj nie płacił od trzech lat ONZ-owskich składek, a kompania telefoniczna groziła mu procesem za nieuregulowany rachunek na sumę dziesięciu dolarów czterdziestu centów.
W zasadzie wszystkie państwa zalegające z opłatą przez dwa lata automatycznie pozbawiane są prawa głosu. Niektórzy jednak mają układy nawet w Niebie.
Lesoto wraz z trzydziestoma innymi lilipucimi państwami stanowiło dla Departamentu Stanu języczek u wagi. Nikt spośród grona światowych urzędników nie wiedział dokładnie, gdzie leży ów kraj, niektórzy nawet w ogóle wątpili w jego istnienie, ale Lesoto miało swój głos w najświętszym Zgromadzeniu Ogólnym. Ten głos, dobrze ulokowany, przesądzał wynik głosowania w szczególnie drażliwych kwestiach.
Widniejący na wprost numeru 24 afisz mówił o czystości w Nowym Jorku więcej, niż długa rozprawa.
Starve a rat today, głosił tekst. „Jeszcze dziś zniszcz szczura głodem... Każdy ma swojego szczura...” Poza tą dziwną poradą na 11 Ulicy panował niezmącony spokój porządnej dzielnicy, typowy we wczesne wrześniowe popołudnie, gorące i parne.
Chuda dama w żółtej sukni zatrzymała się przed numerem 24, żeby pudelek mógł się wysiusiać. Skorzystała z okazji i rzuciła pełne potępienia spojrzenie w stronę zamkniętych drzwi.
W duchu wzywała pomsty Bożej na rozwiązłych grzeszników.
Nie zdążyła nawet dokończyć modlitwy. Potężna eksplozja przerwała nagle spokój 11 Ulicy Wschodniej.
Słup pyłu, unoszący szczątki muru i mebli wzniósł się ku niebu, a silny podmuch zmiótł chudą damę i pudla.
Wylądowali trzydzieści metrów dalej, ona z sukienką zadartą wysoko na szkieletowate uda.
Taksówka nadjeżdżająca z Piątej Alei ostro zahamowała. Wysiadł z niej mężczyzna i pędem rzucił się w stronę zburzonego domu. Spadający gruz tarasował jezdnię, uderzał w dachy sąsiednich domów.
Echo detonacji rozbrzmiewało jeszcze w uszach mieszkańców 11 Ulicy.
Numer 24 przestał istnieć.
Na miejscu trzech pięter utworzyła się wyrwa. Dym rozwiał się trochę i oczom gapiów ukazała się pełna porządnie ustawionych książek biblioteka, która jakimś cudem, trzymając się jeszcze na ścianie działowej drugiego piętra, wyglądała jak element surrealistycznej, zawieszonej w próżni scenografii.
O dziwo, mimo siły wybuchu numer 26 nie ucierpiał, w przeciwieństwie do 22, gdzie nie ocalała ani jedna szyba.
Po ulicy biegła z krzykiem okryta pyłem kobieta.
Inni wychodzili z hotelu na wprost, histerycznie wrzeszcząc. Gapie przybywali z obu krańców ulicy ciemnej od dymu, jak o ósmej wieczorem. Wychodząca z hotelu kobieta przeżegnała się.
Tego wybuchu nikt nie mógł przeżyć.
Przejeżdżający właśnie Piątą Aleją wóz policyjny zawrócił i z wyciem syreny skręcił wił Ulicę. Taksówka zjechała na bok, by umożliwić mu dojazd do zdemolowanego budynku. Ulica była wąska i jednokierunkowa.
Papiery i lekkie przedmioty powoli opadały wśród dymu na dachy i jezdnię.
Chuda dama z pudlem podniosła się z trudem i pociągnęła smycz ogłupiałego z przerażenia psa. Jakiś papier opadł z nieba na jej kok, uniosła więc ze wstrętem rękę, by go zdjąć. Przyjrzała mu się bliżej.
Rozpoznała studolarowy banknot. Trochę zakurzony, ale nowiutki i szeleszczący. Pytając samą siebie, czy to nie sen, chuda dama pochyliła się i podniosła drugi papierek, wyrzucony przez wybuch. To także był studolarowy banknot. Z głuchym okrzykiem kobieta puściła smycz psa i uklękła na chodniku, szukając po omacku rozrzuconych przez zawieruchę pieniędzy. Płakała ze wzruszenia. Cuda rzadko zdarzają się w Nowym Jorku.
A tu niebo nad 11 Ulicą przesłonił deszcz wdzięcznie opadających dolarów!
Jak gdyby szczątki świętej pamięci ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego przemieniły się w mannę niebieską...
Wszyscy gapie zorientowali się w tej samej chwili, że z nieba lecą pieniądze. Zrobiło się nieprawdopodobne zamieszanie. Ludzie biegali, schylali się i podskakiwali, usiłując chwycić pieniądze, nim opadną na ziemię w swym surrealistycznym, pełnym okrutnej obojętności tańcu. Szofer taksówki podstępnie nadepnął na rękę chudej damy, żeby przechwycić jeden z banknotów.
Nikt nie zwrócił uwagi na okrzyk bólu. Dwaj policjanci z wozu patrolowego zerknęli na zgliszcza i zajęli się napychaniem kieszeni mundurów pomiętymi banknotami, przekleństwami dając wyraz zdumieniu. Jednemu z nich spadła z głowy czapka, ale nie raczył się nawet po nią schylić. Hippisi z Washington Square i Bleeker Street napływali, jakby przyciągani nieuchwytną wonią dolarów. Część krztuszących się dymem i gestykulujących gapiów wszczęła bójkę.
Przyciskając do serca zwitek banknotów, chuda dama wymknęła się, zapominając o pudlu. Przechodząc obok numeru 24 doznała przesądnego lęku i zadrżała: przecież ani miłosne igraszki tamtej pary, ani piwniczne szczury nie spowodowały katastrofy. Chuda dama pomyślała o palcu Bożym i przeżegnała się.
Kiedy nadjechali strażacy, spadały już tylko pojedyncze banknoty. Siedzący na krawężniku włochaty hippis i młoda członkini Armi Zbawienia w mundurku kłócili się o ostatni banknot trzymając dzielnie jego końce.
Strażacy właśnie zaczęli polewać wodą pogorzelisko — grób ambasadora pełnomocnego i nadzwyczajnego, Johna Sokati, gdy członkini Armii Zbawienia ugryzła do krwi dłoń hippisa i umknęła z ostatnim banknotem.
Na wpół spaloną, osmaloną i poskręcaną studolarówkę umieszczono w przezroczystej, plastikowej torebce i oznaczono żółtą etykietką.
Większą część biura zajmowały rozmaite przedmioty, będące dowodami rzeczowymi w sprawie wybuchu na 11 Ulicy.
Malko z zaskoczeniem zauważył, że jest wśród nich nawet kwadratowe pudełeczko zapałek, jakich setki znaleźć można w Nowym Jorku, gdzie wszyscy sklepikarze rozdają je garściami. Jak i do innych rzeczy, przymocowano do nich etykietkę. Była tam też para okularów z potłuczonym lewym szkłem, masa kart kredytowych, różnych dokumentów, męski pantofel z odklejoną podeszwą.
Brakowało chyba tylko dziada z babą...
Siedzący za biurkiem Al Katz spoglądał w zamyśleniu na półkę. Uwagę w jego okrągłej twarzy przyciągały czysto niebieskie oczy. Dół owej twarzy zdawały się wyciągać gęste i ciężkie rude wąsy. Mężczyzna sprawiał wrażenie inteligentnego i kompetentnego. Wstał zza biurka i podszedł uścisnąć dłoń Malka. Z bliska widać było wyraźnie liczne zmarszczki. Bliżej mu było do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki.
— Dawid Wise powiedział panu o co chodzi?
W jego zachowaniu dawało się wyczuć pewną dozę nieufności. Ani doskonale skrojony garnitur i koszula z monogramem, ani nieco za długie, jasne włosy i dziwne, złote oczy, ani wreszcie wyszukany sposób wypowiadania się Malka nie upodobniały go w niczym do typowych agentów z Central Intelligence Agency.
— Dawid Wise niewiele mi powiedział — wyznał.
Gdy Dawid Wise zadzwonił do jego willi w Poughkeepwie, aby poprosić go o skontaktowanie się z Alem Katzem, nie rozwlekał się specjalnie nad przedmiotem misji.
Robił to zresztą bardzo rzadko. Zarówno przez hipokryzję, jak przez ostrożność. Nigdy przecież nie chodziło o bal inauguracyjny w Operze Wiedeńskiej.
Biuro, do którego przyszedł Malko, znajdowało się w CBS Building, czarnym, supernowoczesnym, liczącym 45 pięter budynku przy rogu Szóstej Alei i 53 Ulicy. Oficjalnie było ono „przybudówką” Kompanii Fairchild Investments z Phoenix. Kompania istniała jedynie na papierze. W rzeczywistości znajdowały się tu półoficjalne biura stopniowo instalowane przez CIA w całych Stanach, ku rozpaczy FBI i zażenowaniu Kongresu.
Rzeczywiście, Agencja nie miała teoretycznie prawa grasować po terytorium państwowym, strefie łowieckiej zarezerwowanej dla FBI.
— Można by pomyśleć, że przekopał pan górę śmieci. I to na darmo.
Al Katz uśmiechnął się poczciwie.
— To wszystkie rzeczy Jego Ekscelencji Johna Sokatiego, ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego Lesoto przy ONZ, jakie udało nam się odnaleźć.
Musieliśmy przesiać przez sito całą tę kupę gruzu.
— Czy FBI go przesłuchiwała? — zapytał perfidnie Malko.
Tym razem Katz już się nie uśmiechnął. Wyraz surowości pojawił się na jego okrągłej twarzy, wąsy obwisły smętnie.
— Był z ludźmi, którzy uważali, że TNT może gotować się jak herbatka — powiedział chłodno. — I przeobraził się w ciepło i światło. Wraz z trójką spośród nich, kobietą i dwoma mężczyznami. Chce pan przejrzeć zdjęcia?
Podsunął Malkowi plik fotografii. Pierwsze przedstawiały dwóch dość młodych Murzynów o surowych twarzach i uroczą dziewczynę o skórze barwy kawy z mlekiem i wyglądzie cover-girl. Ze ściśniętym sercem przeglądał drugą partię zdjęć. Dziewczyna była poharatana, wybuch urwał jej nogę. Zmasakrowanej twarzy nie sposób było rozpoznać, tylko wyprostowane, rude włosy pozostały takie jak przedtem.
— Nikt inny nie zginął?
Katz wzruszył ramionami.
— To był niewielki, trzypiętrowy dom na 11 Ulicy.
Nikogo poza tymi typkami tam nie było. Sąsiadom, jeśli nie liczyć strachu i paru potłuczonych szyb, nic się nie stało. Ale czy pan nigdy nie czyta gazet?! To się stało dwa tygodnie temu.
Ostatnimi czasy w Nowym Jorku ciągle coś wylatywało w powietrze...
— Dlaczego ich wysadzili?
Al Katz odłożył zdjęcia i usiadł za biurkiem.
— Sam chciałbym wiedzieć. W piwnicy znaleziono trzy skrzynie TNT ukradzione z budowy. Chyba cudem nie eksplodowały. Wygląda na to, że te typki fabrykowały bomby i wpadły w tarapaty.
— A co robił w Jaskini Ali Baby nasz szacowny dyplomata?
Al Katz splótł zadbane dłonie.
— Gdybym to wiedział, nie przerwałbym panu słodkiej bezczynności wśród starych murów zamku...
Mam nadzieję, że pomoże nam pan się tego dowiedzieć. Bo cała ta historia jest cholernie dziwna.
Położył przed Malkiem banknot. I opowiedział, jak manna niebieska posypała się po wybuchu na 11 Ulicę.
— FBI odnalazła w gruzach około szesnastu tysięcy pięciuset dolarów. Gapie zebrali pewnie dwa, trzy razy tyle. Tego nie sposób się dowiedzieć. Co ciekawe, podczas rewizji odnaleźliśmy u Johna Sokatiego dziesięć tysięcy w banknotach studolarowych o kolejnych numerach seryjnych.
— Myśli pan, że nasz dyplomata subwencjonował organizację wywrotową? — zapytał Malko.
Al Katz wzniósł oczy do nieba.
— Kpi pan, czy co? Zdaje sobie pan sprawę, co to jest Lesoto? Są goli, jak święci tureccy. Musieliśmy im opłacić podróż, żeby wzięli udział w sesji. Płacimy nawet za ich papierosy.
— Jacy „my”?
— Departament Stanu.
Malko osłupiał na wieść o tak niezwykłej hojności.
— Skąd ta nagła szczodrość? Za każdym razem, kiedy zdarzy mi się wydać nieco pieniędzy, księgowi z Langley podnoszą wrzask, jakbym doprowadził ich do ruiny.
— Mój drogi — zaczął Katz — mimo swego tytułu nie uczestniczy pan w głosowaniach ONZ-u. Więc nie może pan sprawić Departamentowi Stanu przyjemności, zajmując odpowiednie stanowisko.
— Jasne — mruknął Malko. — Ale co to ma wspólnego ze śmiercią Johna Sokatiego?
Al Katz uśmiechnął się tajemniczo i przechylił w stronę Malka, który zdjął ciemne okulary i strząsnął niewidoczny pyłek z czarnej alpagowej marynarki. W jego złotych oczach zalśniło zainteresowanie.
— Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych zbierze się wkrótce — wyjaśnił Amerykanin — by po raz dwudziesty wypowiedzieć się w kwestii przywrócenia pełnych praw członka Organizacji Narodów Zjednoczonych Chińskiej Republice Ludowej, zgodnie z wnioskiem nr 567, większością dwóch trzecich głosów. Mówiąc prościej, chodzi o to, żeby zorientować się, czy komunistyczne Chiny zajmą w ONZ miejsce Formozy.
Departament Stanu przeciwdziała temu niemal od ćwierćwiecza. Wniosek jest oddalany regularnie z roku na rok, po czym jeden z krajów komunistycznych stawia analogiczny i wszystko zaczyna się od nowa.
Otóż Departament Stanu ma w ręku dwadzieścia głosów, które zapewniają nam większość. Jest wśród nich i Lesoto. Załóżmy, że ktoś kierując się złymi zamiarami stara się na wszelki sposób, także za pomocą pieniędzy, nakłonić ich do głosowania przeciw nam...
Ci z Departamentu Stanu zostaliby wystrychnięci na dudka. To głosowanie jest dla nich jak powracający koszmar. Gdyby Czerwone Chiny weszły w tej chwili w skład ONZ-u, wpadlibyśmy po uszy w gówno i połowa Departamentu wyskoczyłaby przez okna. Plus parę osób od nas... Istnieją tajne układy ze starym Czang-Kaj-szekiem. Nie wiem dokładnie czego dotyczą.
— Jaki to ma związek z Jego Ekscelencją, świętej pamięci Johnem Sokatim? — zapytał Malko. — Przypuszczam, że ludzie tacy jak on otrzymują instrukcje od swoich rządów. I nie głosują na własną rękę. Może pan być spokojny. Nie przekupią dwudziestu państw bez pana wiedzy.
Al Katz westchnął głęboko i potrząsnął głową.
— Oczywiście. Ale przedstawiciel posiadający oficjalne pełnomocnictwo swego kraju jest przy głosowaniu wszechmocny. Jeżeli przyjdzie mu do głowy z powodu x głosować wbrew instrukcjom rządowym, głos jest ważny.
Załóżmy, że przedstawiciel USA dostanie w środku sesji świra i odda głos za włączeniem Chin. Prezydent może wpaść w szał, ale to niczego nie zmieni. Głos będzie — przeciwko nam. Nawet, jeżeli po zakończeniu posiedzenia wsadzimy go do domu wariatów.
— Rozumiem — powiedział Malko, którego zaczynało to już bawić. — Odnosi pan wrażenie, że ktoś gra z panem w kotka i myszkę, próbując zmienić wynik głosowania.
Al Katz uderzył dłonią w blat biurka.
— A widzi pan jakiś inny powód, dla którego warto by dawać dziesiątki tysięcy dolarów temu czarnuchowi?
Sesja zaczęła się właśnie wczoraj. Głosowanie odbędzie się za dziesięć dni.
— Ale nie ma pan pewności, że ten nieszczęśnik głosowałby przeciwko nam — przypomniał Malko.
— Naturalnie, naturalnie — przyznał. — Tyle, że nie zamierzamy ryzykować. W dodatku to chyba dziwne, że dyplomata zadaje się z typkami tego pokroju. FBI ich zidentyfikowała. Należeli do frakcji Czarnych Panter, Mad Dogsów. Dokonują zamachów bombowych, morderstw, podpaleń. Wszystko w imię walki z segregacją rasową. Budzą strach nawet w Harlemie.
Malko orientował się, że FBI kilka tygodni temu wydała wojnę murzyńskim ekstremistom z Czarnych Panter. W wielu regularnych bitwach z policją zabici padali po obu stronach.
— A banknoty? — zapytał. — Ten ślad prowadzi donikąd?
— FBI kontynuuje śledztwo. Ale to może trwać całe tygodnie. Będzie za późno.
Malko bawił się okularami. Ta sprawa zaczynała go intrygować. Poza tym, oenzetowskie sfery dyplomatyczne bliższe były jego naturze niż szumowiny, między które wielokroć go wysyłano.
— Na czym polegać ma moja rola? — zapytał. — Czy FBI dowiedziała się czegoś o delegatach?
Al Katz pokręcił głową.
— Prawie niczego. FBI nie może ich wszystkich śledzić. W dodatku agent federalny w ONZ to persona non grata. Pułkownik, dowodzący ochroną, dostaje szału na widok węszących mu po kątach glin. Nie wiemy nic o powiązaniach Sokatiego.
O trójce czarnych, którzy wylecieli razem z nim w powietrze, niewiele więcej. Udało się ich zidentyfikować i na tym koniec.
W każdym razie, nie odkryliśmy powiązań z naszą sprawą. Tacy jak oni mają gdzieś komunistyczne Chiny.
Ich bawią wyłącznie bomby. Nie, za tym kryje się coś innego. I musimy się dowiedzieć, co. Od dwóch tygodni drepczemy w miejscu. Pozostało nam mało czasu.
Malko podskoczył. Jego rozmówca zdawał się brać swoje życzenia za rzeczywistość.
— Niby jak mam to zrobić? Nie umiem posługiwać się ani czarodziejską różdżką, ani szklaną kulą.
— No i posłuży się pan tylko własnymi nogami i uszami — powiedział bardzo z siebie zadowolony Al Katz. — Od jutra pełni pan funkcję sekretarza poselstwa, attache delegacji austriackiej przy ONZ. Załatwiliśmy to już. Nie przypuszczam oczywiście, żeby musiał pan często zjawiać się w biurze przy 14 Ulicy. Pańskie prawdziwe biuro mieści się u nas, przy 799 United Nations Plaża. Dokładnie na wprost Narodów Zjednoczonych. Pokój 1046. Ja urzęduję w 1047 i 1048. Delegacja amerykańska zajmuje cały budynek.
Pański telefon w poselstwie austriackim, Yukon 87404, w rzeczywistości podłączony będzie u nas. Mamy swoje układy z kompanią telefoniczną Bella.
Pańskim atutem jest fakt, że nikt pana nie zna. Oto pańskie listy uwierzytelniające. — Podsunął Malkowi żółtą kopertę.
— Ma pan szansę wpaść na jakiś ślad, nadstawiając ucha w barze dla delegatów — ciągnął.
Malko powiedział sobie w duchu, że na to trzeba by cudu i usiłując sprowadzić swego rozmówcę na ziemię, dodał głośno:
— Czyżbym miał zdać się wyłącznie na los szczęścia?
Tego typu sekretów raczej nie omawia się w barze.
— Pomożemy panu — zapewnił go Al Katz. — Mówiłem już, że ta sprawa szczególnie leży nam na sercu.
Nabazgrał coś na kartce i podsunął Malkowi, który odczytał: „Agencja Jetset Plaża 76597”.
— Za każdym razem, gdy będzie pan potrzebował dziewczyny — wyjaśnił — zadzwoni pan pod ten numer, zaznaczając, czy chodzi o białą, o Murzynkę czy o żółtą.
Za dziesięć minut będzie na miejscu. Proszę mówić, że to dla Fairchild.
Mówiąc to, po szelmowsku „puścił oczko”.
— I niech pan korzysta z okazji. Te panie biorą zwykle dwieście dolarów za noc. Nie najgorsza metoda na pozyskanie przyjaciół, nieprawda? Ponoć panowie delegaci na ogół łasi są na młode ciała...
— Zawarliście kontrakt z agencją call-girls? — zapytał lekko oszołomiony Malko. — Gdyby senator Fulbright, tuba „jastrzębi z Pentagonu” dowiedział się o tym...
— Interes należy do nas — wyznał skromnie Al Katz.
— I nieźle nam służy. Jeśli idzie o te małe, może pan je prosić o co pan zechce. Wprowadzę pana również do doktora Shu-lo i jego współpracownic. Reprezentuje służby wywiadowcze Formozy. Nie muszę mówić, jak bardzo jesteśmy tym wszystkim zainteresowani.
Malko w zamyśleniu wsunął kartkę do kieszeni. Za polityką zawsze krył się seks i pieniądze. Katz podsunął mu klucz.
— Klucz do pańskich drzwi. Mieszka pan na 51 Wschodniej, 420. Idealne gniazdko dla samotnego mężczyzny, wymarzone do podejmowania przyjaciół i przyjaciółek... Gdyby... powiedzmy, zabawiał się pan w kompanii delegatów, proszę się starać, aby działo się to zawsze w pokoju w głębi i nie wyłączać wszystkich świateł.
— Czemu?
— Ze względu na kamery. Są udoskonalone i bezszelestne. Mimo wszystko trzeba im odrobiny światła.
CIA niczego nie zaniedbywała. Malko zawahał się chwilę, czy nie odrzucić tej dziwnej pracy. Lecz perspektywa poznania kulis ONZ-u nęciła go. Schował „swój” klucz.
— Pomyślał pan o majordomie? — zapytał nagle.
Al Katz pokręcił głową.
— Nie, ale...
— Załatwię to — uciął Malko. — Mój jest świetny i zaufany. Wystarczy go sprowadzić. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu? Oczywiście, płaci firma.
Al Katz westchnął.
— No cóż, na tym etapie pozostaje nam tylko zgodzić się i na to.
Elko Krisantem będzie zachwycony. Tak bardzo lubi podróże. Dawny najemny zabójca z Istambułu nudził się śmiertelnie w zamku Malka, czekając na powrót pana. Posługując się równie dobrze garottą jak odkurzaczem, mógł wyświadczyć nieocenione usługi fałszywemu dyplomacie.
Malko wstał. Nagle Al Katz strzelił z palców.
— O mało nie zapomniałem.
Podał Malkowi pudełko zapałek. Agent otworzył je.
Wewnątrz zapisano jedno słowo: „Jada”.
Pudełko pochodziło z „Hippopotamusa”, świeżo otwartej nowojorskiej dyskoteki.
— Znaleziono to w mieszkaniu naszego delegata — wyjaśnił Al. — Istnieje jedna szansa na sto, że to coś więcej, niż zwykła łóżkowa historyjka bez znaczenia.
Mimo wszystko warto sprawdzić. Tylko proszę nie tracić na to za wiele czasu. Nie chodzi o dziewczynę, która zginęła wraz z nim. Ustaliliśmy tożsamość: Martha Buffum.
— Przede wszystkim — zaklinał Amerykanin — takt i wyczucie. Wszyscy delegaci są chorobliwie drażliwi. A tym drażliwsi, im kraj biedniejszy i skóra ciemniejsza.
Malko wsunął pudełko do kieszeni, zapewniając Katza, że nie sprawi najmniejszej przykrości najczarniejszemu delegatowi najnędzniejszego z lilipucich państewek.
Wyszedł z biura. Minął trzy przecznice, nim trafił wreszcie na autobus i podjechał do rogu Pierwszej Alei. Z Poughkeepwie przyjechał pociągiem, w Nowym Jorku bowiem nie sposób zaparkować samochodu. Nawet, jeżeli jest się luksusowym agentem CIA.
Nim wrócił do swego nowego domu, zerknął jeszcze na potężny szklany gmach ONZ-u, za którym wznosiły się trzy dymiące niebiesko-biało-czerwone kominy elektrociepłowni Con Edison. Cóż mogło wykluć się w tym budynku, na pozór nie kryjącym żadnych tajemnic, odwiedzanym od lat przez turystów równie często, jak Wieża Eiffla? Niewątpliwie, by trafić do przekonania ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego, trzeba było użyć bardzo nęcących argumentów w rodzaju na przykład grubego pliku dolarów...
Malko siedział od godziny w „Hippopotamusie” i nudził się jak mops. Sala przypominała setki innych sal dyskotekowych na całym świecie, muzyka była taka sama jak wszędzie.
A w dodatku, Malko wolał walca. Prawdziwego, wiedeńskiego walca, którego tańczy się we frakach i sukniach balowych. Choć „Hippopotamus” był w zasadzie klubem, wszedł bez najmniejszych trudności za okazaniem dokumentów dyplomaty.
Kobiety, białe i Murzynki były ładne, ubrane przeważnie w spodnie, z rzadka w mini. Para czarnych tańczyła bardzo zmysłowo. Ocierali się o siebie, jakby stojąc oddawali się miłosnemu aktowi. Grupka kociaków z East Endu w ledwie sięgających pępka spódniczkach gapiła się na nich cielęcym wzrokiem. W oddzielnym pomieszczeniu na końcu baru siedziało samotnie lub w towarzystwie, wiele dziewcząt.
Która z nich była Jadą? Jeżeli w ogóle była wśród nich.
Malko westchnął i wychylił łyk wódki. Obrzydliwej i nie mającej nic wspólnego z rosyjską wódką. Zamawiając następną kolejkę nie powtórzy błędu i weźmie J and B.
Ten pierwszy dzień w ONZ nie wydawał mu się szczególnie budujący. Jeżeli nawet delegaci byli sprzedajni, nie okazywali tego. Przesiadywał od rana w barze, usiłując nawiązywać rozmowy, skoro tylko nadarzała się okazja. Nie odważył się na razie posłużyć ponętnymi pracownicami Agencji Jetset.
Bar wysokością dorównywał katedrom, do których upodabniały go również ogromne okna wychodzące na East River i, od północy — na dwa najdroższe nowojorskie budynki, stojące przy 48 Ulicy. Skromna kawiarenka serwowała najlepszą w Nowym Jorku kawę i nieopisane wprost kanapki. Nieszczęśni delegaci mieli ledwie dwadzieścia foteli i kanap, na których mogli usiąść, w związku z czym w czasie przerw sesji większość musiała stać, sprawiając wrażenie oczekujących na pociąg-widmo. Jakikolwiek by jednak był bar delegatów, pozostawał centrum życia społeczności oenzetowskiej.
Malko wymknął się po godzinie przysłuchiwania się i rozwlekłej dysertacji dotyczącej szkód spowodowanych w Mauretanii przez szarańczę, by wpaść zaraz potem w ramiona marokańskiego delegata, który zaaplikował mu krótki kurs literackiego języka arabskiego. Pod koniec dnia zabrał z lotniska zewłok koszmarnie zaspanego i nie ogolonego Krisantema, który usnął, ledwie przestąpiwszy próg domu. Nie zapomniał jednak złożyć 25 na stoliku nocnym starej parabelki Astry i garotty. Mieszkanie dokładnie odpowiadało opisowi Ala Katza.
Lodówkę zaopatrzono nawet w Dom Perignon, Moet i Chandon. Malko na próżno szukał obiektywów kamer w pomieszczeniu, gdzie odbywać się miały owe orgie. A przecież istniały. Wiedział, że wszystko tu było odpowiednio spreparowane: do telefonu podłączono magnetofon i urządzenie pozwalające błyskawicznie zlokalizować dzwoniącego skądkolwiek rozmówcę. W ścianach zainstalowano mikrofony. No i oczywiście kamery.
Około jedenastej Malko na palcach wymknął się z mieszkania, nie chcąc budzić Krisantema. Cały czas nurtowało go pytanie, jak zdoła rozpoznać Jadę.
Zatrzymał wzrok na wysokiej Murzynce o nastroszonych włosach, bajecznie długich nogach i ustach, pięknie zarysowanych w twardej, niemal męskiej twarzy.
Zapragnął, by okazała się Jadą. Ale nie mógł przecież zaczepiać wszystkich siedzących tu dziewcząt.
Nagle wpadł na pewien pomysł. Na pudełku zapałek miał zanotowany telefon klubu. Wstał i ruszył w kierunku wyjścia, przy którym znajdowały się dwie kabiny telefoniczne. Wszedł do jednej z nich i wykręcił numer. Prawie natychmiast odezwał się głos:
— „Hippopotamus”, słucham.
— Umówiłem się w klubie z Jadą — powiedział Malko — ale jestem już trochę spóźniony. Czy mógłby ją pan poprosić?
— Jadę?
Mężczyzna, z którym rozmawiał, zdawał się jej nie znać.
Malka dobiegło rzucone komuś pytanie:
— Znasz jakąś Jadę?
Inny głos odezwał się natychmiast:
— Oczywiście, to ta dziewczyna, która pozuje dla EBONY. No wiesz, ta, która ma ciągle jakieś zwariowane pomysły. Siedzi przy barze.
— Proszę chwilę poczekać — odezwał się głos w słuchawce.
Malko obserwował z kabiny korytarz. Telefon w dyskotece stał na stoliku tuż przy wejściu, na wprost szatni.
Jada musiała przejść przed Malkiem, aby do niego dotrzeć. O mało nie skręcił sobie szyi, wiodąc wzrokiem za fantastyczną Murzynką, raczej rozebraną niż ubraną w ledwie sięgającą ud srebrzystą mini, o pięknej, posągowej twarzy i oczach, w których można by utonąć.
Na nogach miała białe, doskonale dobrane do sukienki botki i jedynie fryzura szokowała w jej wyglądzie.
Nastroszone, zgodnie z nakazami obowiązującej czarnych mody „afro” włosy, tworzyły wielki czarny kask.
Ale i to nie zdołało jej oszpecić. Nawet najmniej przychylny obserwator musiałby przyznać, że dziewczyna zwracała powszechną uwagę. Minęła kabiny niczym wyniosła księżniczka. Ujrzawszy ją z tyłu Malko doznał kolejnego wstrząsu: nigdy jeszcze nie widział takich kształtów. Na zadku Murzynki można by ustawić tacę.
— Halo?
Dobiegł go niski, chłodny głos, niezbyt kobiecy.
— Chciałbym mówić z Jadą — odpowiedział.
— To ja. Z kim mówię?
Odpowiadając, usiłował nadać głosowi jak najcieplejszy ton.
— Z przyjacielem Johna Sokatiego. Nie było mnie w tych dniach w Nowym Jorku, a dowiedziałem się, że miał wypadek, że zginął. Bardzo mi go żal.
— Mnie również — absolutnie obojętnym tonem odrzekła Jada.
— Umówiliśmy się w klubie — ciągnął Malko, odgrywając uparcie rolę nietaktownego przyjaciela — i zastanawiam się, czy mimo wszystko nie wpaść tam, żeby przywitać się z panią.
— Proszę przyjść, jeżeli pan chce — rzuciła. — Jestem tu do pierwszej.
Odłożyła słuchawkę, nim zdążył podziękować. Znów zobaczył, jak idzie korytarzem, z wyrazem absolutnej obojętności na twarzy. Poruszała się z miękkością dzikiego zwierzęcia i wrodzoną elegancją. Świętej pamięci John Sokati miał dobry gust: wdzięki Jady zdołałyby obłaskawić najbardziej zagorzałych rasistów.
Malko opuścił kabinę upewniwszy się, że dziewczyna wróciła do baru. Zajął swe miejsce i zamówił J and B, by chwilę spokojnie pomyśleć. Beznamiętna reakcja Jady nie dostarczyła mu żadnych wskazówek. Będzie musiał przycisnąć ją do muru. O ile zdoła.
Schodziło się coraz więcej ludzi, na ogół znających się między sobą. Dziewczęta były przeważnie ładne i eleganckie. Ale Malko nie widział nic poza barem. Fakt, iż Jada była czarna, stanowił przecież pewien trop. W wybuchu na 11 Ulicy także zginęli czarni. Odczekał jeszcze 20 minut, zostawił na stole piętnaście dolarów i wstał.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Odebrał palto i wyszedł. Ruszył w stronę Park Avenue, czując na twarzy powiew chłodnego powietrza.
Krótka przechadzka doskonale mu zrobiła.
Gdy wrócił, w „Hippopotamusie” było jeszcze więcej ludzi. Przeważnie jaskrawo ubranych Murzynów, hałaśliwych, tańczących w każdym wolnym miejscu, nawet w wejściu.
Ruszył wprost ku barowi.
Jada siedziała wciąż jeszcze na tym samym wysokim taborecie, zatopiona w rozmowie z Murzynem ubranym w rażący skromnością niebieski garnitur. Króciutka, srebrzysta mini eksponowała bajecznie zgrabne nogi dziewczyny. Malko podszedł i dyskretnie chrząknął. W pobliżu Jady nie było wolnych miejsc.
— Dobry wieczór, Jado — powiedział melodyjnym głosem.
Zamilkła, zwracając ku niemu ogromne, ciemne oczy.
— Kim pan jest?
— Dzwoniłem do pani przed chwilą.
— A!
W jej głosie nie było cienia entuzjazmu. Patrzyła na Malka, jak na przybysza z innej planety. Jego pełne uroku, złociste oczy nie zdołały zrobić na niej wrażenia, choć starał się nadać im szczególny wyraz.
— Cieszę się, że panią tu zastałem — podjął. — To straszne, co stało się z biednym Johnem.
W oczach Murzynki zabłysło zainteresowanie. Zapaliła papierosa i podsunęła paczkę Malkowi. Shermansy, bardzo mdłe. Głos miała niski, nieco chrapliwy, ale mocny. Malko skłonił się z galanterią.
— Książę Malko Linge z delegacji austriackiej. Do pani usług.
Uśmiechnęła się przelotnie, zupełnie nieporuszona i przedstawiła mu siedzącego obok mężczyznę.
— Pan Wictor Kufor.
Malko uścisnął smukłą, czarną dłoń i kiedy Murzyn przesunął się nieco, stanął pomiędzy ich taboretami.
Czuł zapach perfum Jady, której nagie ramię ocierało się o jego alpagowy garnitur.
— Dobrze znał pan Johna? — zapytała.
Malko z wyrazem bólu spuścił głowę.
— Był moim bardzo dobrym przyjacielem. Jego śmierć to dla mnie silny cios. Wiele mi o pani mówił, toteż pragnąłem spotkać się z panią jak najprędzej. Dlatego właśnie pozwoliłem sobie dziś wieczór...
— To miłe z pana strony — powiedziała nienaturalnym głosem. — Jak jednak zdołał mnie pan poznać?
— Portier — wyjaśnił Malko. — To on powiedział mi, że jest pani najpiękniejszą z kobiet na tej sali.
Odpowiedział mu kolejny wymuszony uśmiech. Malko nie uważał się za gorsze wcielenie Casanovy. Zazwyczaj blond włosy i złociste oczy przynosiły mu w kontaktach z ciemnoskórymi powodzenie. Może Jada była po prostu luksusową call-girl, nieufną wobec obcych. Nawet, gdy się uśmiechała, jej oczy pozostawały zimne i obojętne. Malko w tej nowej dla siebie sytuacji postanowił zaryzykować skok na głęboką wodę.
— Czy zechce pani zatańczyć? — zapytał. — Oczywiście, o ile nie ma pan nic przeciwko temu.
Wyżej wzmiankowany dżentelmem skinął przyzwalająco głową i Jada zsunęła się ze stołka. Z królewską gracją ruszyła przed Malkiem przez dyskotekę. Muzyka zmieniła się, nastawiono płytę Jamesa Browna. Oczy Jady rozbłysły, rozluźniła się nagle.
Pozwoliła Malkowi objąć się, oparła rękę na jego ramieniu. Zauważył, że jej dłonie były równie fascynujące, jak całe ciało. Jaśniejsze niż twarz, bardzo długie, zadbane, o szczupłych, upierścienionych palcach, zakończonych paznokciami pomalowanymi srebrnym lakierem. Ciągle nie miał pojęcia, jak się do niej zabrać, nie był nawet w stanie określić, kim jest.
Call-girl?
Fotomodelka — snobka, gustująca we flirtach z dyplomatami?
Bojowniczka jakiejś organizacji murzyńskiej?
Musiał pamiętać, że miała powiązania z człowiekiem, który dwa tygodnie temu wyleciał w powietrze.
Miał wrażenie, że obejmuje lianę. Była fascynująco gibka. Przelotne muśnięcie jej brzucha i piersi, otulonych jedwabistym jerseyem ekscytowały Malka bardziej niż dotyk nagiego ciała.
Położył dłoń na jej biodrze i zbliżył się do niej. Na próbę. Nie opierała się, ale też na obojętnej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Mimo to czuł ciągle ciepło przytulonego do niego, sprężystego ciała, które zdawało się być wyrzeźbione w granicie. Otaczał je lekki zapach, w niczym nie przypominający zapachu skóry czarnych. Bardzo szybko Malka ogarnęło gwałtowne pożądanie, kobieta jednak zdawała się tego nie dostrzegać.
Jamesa Browna zastąpili Beatlesi i Jada odsunęła się od niego. Pełna gracji, odległa i wyniosła, wprawiła ciało w ruch wykonalny, zdawałoby się tylko dla istot nie skrępowanych sztywnością kości. Malko próbował jak mógł iść w jej ślady, ale nie zwracała na niego najmniejszej uwagi.
W tańcu nie zamienili anii słowa. Kiedy zagrano następny slow, Malko spojrzał na nią.
— Mam wrażenie, że nudzi się pani.
Jada rzuciła głosem bez wyrazu:
— Pierwszy raz zdarza mi się w ten sposób tańczyć z białym.
Nie była to ani zaczepka, ani obelga. Proste stwierdzenie, Malko zmusił się do uśmiechu.
— Nie lubi pani białych?
Duże, czarne oczy Jady pozostały nieprzeniknione, głos jednak nabrał metalicznego dźwięku:
— Sądzi pan, że można lubić białych, będąc czarnym i żyjąc w tym kraju? Czy widział pan już Harlem — te niemowlęta pożerane przez szczury, ośmioletnie dziewczynki, które prostytuują się za grosze, tych...
Zagryzła wargi, milknąc nagle.
— Nienawidzi nas pani, prawda?
— Znam białych — mruknęła. — Jednego tylko mogą ode mnie chcieć: zaciągnąć do łóżka. To wieprze.
Malko miał ochotę powiedzieć jej, że to niezupełnie kwestia rasy. Chcąc przełamać jej dystans, spróbował nią wstrząsnąć:
— Kochała się pani już kiedyś z białym?
Zamarła i rzuciła krótko:
— Zadaje pan zbyt intymne pytanie. Nie lubię tego...
Malko przyjął to do wiadomości. Tańczyli dalej mając wrażenie, że tracą czas. Nagle zapytała:
— Po co chciał się pan ze mną widzieć?
W jej głosie zabrzmiała tym razem dziwna gwałtowność. Zdawała się oczekiwać odpowiedzi na nurtującą ją dalej kwestię.
— John tyle mi mówił o pani urodzie...
Pokręciła głową.
— W Nowym Jorku są setki pięknych dziewcząt.
Muzyka zamilkła i Jada odsunęła się od Malka.
— Muszę wrócić do baru. Dlaczego nie miałby pan siąść przy stoliku? Dołączymy do pana za moment.
Słysząc to odniósł dziwne wrażenie. Ta dziewczyna zupełnie się nim nie interesowała, a jednak nie chciała, żeby odszedł.
— Z przyjemnością. Zamówię szampana i będę czekał.
— Dziękuję za szampana — rzuciła. Proszę o Pepsi.
Nie piję alkoholu.
Kiedy Jada powróciła na swe miejsce przy barze, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Wiktor Kufor dostał ataku pląsawicy. Podskakiwał na taborecie, jakby siedział na rozżarzonych węglach.
— Gdzie on jest? — zapytał głosem, w którym brzmiało z trudem powściągane zdenerwowanie.
— Gdzie on jest? Pozwoliła mu pani odejść?
Jada spokojnie zapaliła papierosa, wypuściła kłąb dymu i powiedziała cicho:
— Proszę się uspokoić. Nie odszedł i nie odejdzie.
Zły uśmiech wykrzywił jej wargi.
— Chyba mu się podobam...
Mężczyzna spojrzał na nią nie rozumiejąc. Położył jej rękę na ramieniu i zapytał zduszonym głosem:
— Kto to jest?
Lekko wzruszyła ramionami.
— Przecież powiedział — przyjaciel Johna.
W jej głosie brzmiała lekka ironia.
— Wie pani równie dobrze jak ja, że kłamie — przerwał zirytowany Wiktor Kufbr. — Byłem najlepszym przyjacielem Johna, a nigdy nie widziałem tego typa ani nie słyszałem o nim I jestem przekonany, że John mu o pani nie wspominał.
— Wiem — powiedziała posępnie Jada.
Bawiła się szklanką, rozglądając się w zamyśleniu. Jej również nie podobało się wtargnięcie jasnowłosego kłamcy. Naturalnie, istniał cień szansy, że jest rzeczywiście zwyczajnym donżuanem. Było to jednak niemal nieprawdopodobne. Jada bowiem nigdy nie spotkała Johna Sokatiego.
Miał jej numer telefonu jako ewentualną drogę kontaktu. Istniały tylko dwie możliwości. Blondyn albo był gliną, albo słyszał o sprawie i miał zamiar to wykorzystać w ten czy inny sposób. W obu przypadkach stanowił zagrożenie. „Bardzo poważne zagrożenie”, pomyślała Jada. W pewnym sensie mieli szczęście, że pojawił się właśnie tego wieczoru. W innych okolicznościach mogłaby mieć wątpliwości.
Wiktor Kufor z przerażeniem rozejrzał się wokół i szepnął:
— Widział mnie. Zna moje nazwisko. Nie powinna pani. Nikt nie powinien wiedzieć, że widzieliśmy się po tym, co się stało. Idę stąd. Nie mogę nic zrobić. Trudno.
Uspokoiła go, mówiąc z lekką pogardą:
— Ryzykuję tak samo, jak pan. Proszę o tym nie zapominać. Niech się pan nie obawia. Nie będzie miał czasu nam przeszkodzić.
Spojrzał na nią nie rozumiejąc, potem jego rysy stężały, twarz poszarzała. Tak przejawia się bladość u Murzynów.
— Chce pani powiedzieć...
— Woli pan ryzykować? — zapytała chłodno.
Podjęła decyzję po tańcu. Czarny śmiesznie potrząsnął głową.
— Nie, oczywiście, że nie, ale nie chciałbym być w to wmieszany. Moja pozycja, rozumie pani...
— Na razie jest mi pan potrzebny — ucięła Jada. — Z pewnością nie mamy do czynienia z durniem, a nie zależy panu na tym, żeby teraz zniknął, nieprawdaż?
Wiktor Kufor nie odpowiedział. Czuł nieprzemożną chęć, żeby wziąć nogi za pas.
Powstrzymywała go od tego jedynie godność doradcy przy ONZ z ramienia Republiki Lesoto. Zwłaszcza, że po śmierci swego zwierzchnika i przyjaciela, Johna Sokatiego, został szefem misji przy ONZ. Z prawem głosu. Nie miał wyboru. Misja Lesoto liczyła zaledwie dwu członków.
Teraz przeklinał chwilę, w której dał się wciągnąć w coś, co wydawało się być złotodajną intrygą, a okazywało się śmiercionośną grą.
Było już jednak za późno.
— Zrobimy tak — zaczęła wyjaśniać Jada.
Pochyliła się do ucha mężczyzny, by nikt ich nie słyszał. Bezwiednie oparła piersi o jego rękę. Był jednak zbyt wzburzony, by cokolwiek odczuwać. A przecież to właśnie Jada stanowiła przynętę, która sprowadziła go na śliską drogę przestępstwa.
Jada wyłuszczyła mu swój plan i zsunęła się z taboretu.
— Idę zadzwonić — powiedziała. — Potem dołączymy do niego.
Równie dobrze mogłaby zaproponować Wiktorowi Kuforowi, żeby wpadł do piekła.
— Jesteśmy — dobiegł Malka ciepły głos Jady.
Ze szklanką w ręku pojawiła się przy jego stoliku promiennie uśmiechnięta i oszałamiająco piękna, w towarzystwie Murzyna z baru. Malko wstał i usadowił swych gości. Czas był najwyższy. Lód stopniał prawie zupełnie w wiaderku z butelką Don Perignona. Kazał ją otworzyć i wzniósł kieliszek.
— Za naszą przyjaźń.
Jada wesoło poszła jego śladem. Wiktor Kufer uczynił to ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem.
Murzynka diametralnie zmieniła sposób bycia. Jej oczy lśniły, siedziała tuż przy Malku, pochylała się nad nim raz po raz, niby po zapałki, ocierając się o niego ledwie zakrytym biustem. Ilekroć na nią spojrzał, napotykał gorący, przyjazny wzrok. Sama zaproponowała mu taniec. Wolny.
Nonszalancko przytuliła się do niego.
— Proszę mi wybaczyć, byłam dla pana bardzo nieuprzejma — powiedziała. — Musiałam po prostu załatwić z tym panem pewien poważny problem, który mnie nękał. Teraz możemy się trochę zabawić.
Gdy dotknął wargami jej szyi, nie próbowała uników.
Przeciwnie, poczuł, że silniej przylgnęła do niego brzuchem. Malko przeklął w duchu. Trafił na luksusową call-girl. Nic dziwnego, że tamten facet się nadął.
Dziewczyna obsługiwała jednocześnie dwóch klientów.
Na próżno tracił czas. Zaproponował, żeby wrócili do stolika. Czarny poprosił Jadę do tańca” ale odmówiła sucho. Pod stołem jej udo trąciło nogę Malka. Przez moment walczył z nęcącą pokusą zafundowania sobie tego pięknego stworzenia na koszt CIA. Wreszcie jednak wzięła górę odpowiedzialność zawodowa.
— Chyba pójdę się położyć — oświadczył. — Dość długo już zakłócałem państwu wieczór.
Jada żywo zaprotestowała, jej długa dłoń spoczęła na udzie Malka, a w oczach pojawiło się niemal błaganie.
— Ależ nie, nie puszczę pana za nic na świecie. Zabieram pana do innego lokalu. O wiele zabawniejszego niż ten. Do „Nirwany”. Mam ochotę potańczyć, Wiktor też. Prawda Wiktorze?
Wiktor miał ochotę na wszystko, prócz tańca. Na przykład znaleźć się o drobne dwadzieścia tysięcy mil od „Hippopotamusa”.
— Oczywiście — powiedział z rezygnacją.
Jada już wstała, ciągnąc Malka za rękę. Uległ, myśląc, że musi być jeszcze droższa, niż przypuszczał. Uwierzyłby już nawet w swój nieodparty czar, gdyby nie metaliczny błysk pojawiający się chwilami w pięknych czarnych oczach.
Dlaczegóż w końcu nie miałby obejrzeć sobie „Nirwany”?
Malko poczuł się nagle zagrożony. Doznanie nieuchwytne i obezwładniające, jak po przebudzeniu z koszmarnego snu. Coś za dobrze to szło. Jada była podejrzanie uprzejma, Wiktor Kufor nazbyt niespokojny, zdenerwowany. Zbyt usilnie nalegała, aby poszedł do „Nirwany”. Teraz przypomniał sobie dziwne szczegóły.
Gdy przyszli, poprowadzono ich prosto do stolika, jak oczekiwanych gości. Jada zdawała się wszystkich znać.
„Nirwana” zasadniczo różniła się od „Hippopotamusa”. Ani śladu wydekoltowanych podlotków towarzyszących złotej młodzieży studenckiej. Za to dużo czarnych, nieco za eleganckich, za uprzejmych, wiele pięknych dziewcząt. Mało białych. Mroczny bar przy wejściu wypełniony był przez samotnych mężczyzn, przeważnie Murzynów. Także na parkiecie, w migotliwym, kolorowym świetle widać było niemal wyłącznie ich. Panował przerażający zgiełk. Malko musiał drzeć się na całe gardło, składając zamówienie. Naturalnie nie miał pojęcia, że dyskoteka od dawna znana jest FBI jako przybytek mafii... Usiłował wytłumić swe obawy. „Nirwana” nie była w końcu rzeźnią. Tancerze wciąż z równym zapałem miotali się po parkiecie, grupki przemieszczały się z sali bilardowej w końcu lokalu do dyskoteki i baru, i odwrotnie.
Na wprost niego Wiktor Kufor bawił się szklanką, wyraźnie znudzony. Malko rozejrzał się po sąsiednich stolikach. Wielu czarnych. W tym trzech samotnych, zwracających uwagę strojem i nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Ci trzej siedzieli tuż za nim. Mieli gęby bokserów albo zawodowych wykidajłów. Dwaj skryli oczy za ciemnymi okularami.
Idiota!
Otrząsnął się i zerknął na Jadę. Napotkał parę ogromnych, pozbawionych wyrazu oczu. Usta jednak uśmiechały się. Zauważył, że była uczesana tak samo, jak wiele siedzących tu Murzynek. Kiedy spostrzegła skupione na sobie spojrzenie Malka, przesłała mu wyraźniejszy uśmiech.
— Zatańczymy?
— Za chwilkę — powiedział Malko. — Zaraz wrócę.
Wstał i skierował się w stronę toalet, w końcu lokalu, za salą bilardową.
Na wprost toalet znajdowały się dwie kabiny telefoniczne. Malko wrzucił 10 centów do pierwszego z aparatów i podniósł słuchawkę do ucha.
Nic.
Ponowił próbę. Głucha cisza. Wyjął monetę i spróbował w drugiej kabinie. Tu także nie było sygnału.
Oba aparaty były uszkodzone. Wypadek dość rzadki w Nowym Jorku. Teraz już przeraził się nie na żarty.
Mimo wszystko, było to dziwne. Pomyślał, że zapyta w recepcji o jakiś inny telefon. Poczułby się nieco uspokojony, gdyby zdołał uprzedzić Ala Katza o „odkryciu” Jady.
Wychodząc z kabiny zderzył się z kimś. Gdy podniósł oczy, zobaczył przygniatającego go Murzyna. Olbrzyma o nieproporcjonalnie małej głowie. W różowej koszuli i odblaskowozielonym krawacie. Tak musiał wyglądać King-Kong (i to w kwiecie wieku). Ręce miał tak długie, że mógłby drapać się po kolanach wcale się nie pochylając.
— Pardon me, mister — powiedział krzywiąc się.
Ale jednocześnie Malko poczuł, że silne ramię pcha go ku drzwiom toalety. Tracąc równowagę oparł się o nie. Ustąpiły pod naporem jego ciała. Przed oczyma mignęli mu dwaj pozostali Murzyni od sąsiedniego stolika. Jeden z nich powitał Malka głośnym plaśnięciem języka. Z kieszeni wyciągnął uzbrojoną w brzytwę rękę.
Malko zmagał się ciągle z usiłującym wepchnąć go do toalety King-Kongiem. Ostry zapach środków dezynfekujących wgryzał się do gardła. W desperackim odruchu zaparł się o ścianę, obrócił i błyskawicznie prześliznął pod ramieniem olbrzyma. Drzwi toalety zamknęły się.
King-Kong z rozstawionymi ramionami skoczył ku prowadzącemu do sali korytarzowi, tarasując przejście.
Uśmiechał się przy tym złowieszczo.
Malko znalazł się w potrzasku. W dodatku tamci dwaj szli w sukurs olbrzymowi. W jego zasięgu pozostały tylko jedne drzwi — do damskiej toalety. Wsunął się za nie.
Podstarzała platynowa blondynka, zaabsorbowana poprawianiem makijażu, który zdewastował jej roznamiętniony partner, wypacykowała sobie nos szminką, dostrzegając w lustrze odbicie Malka.
— Out — pisnęła przeszywającym głosem. — Pomylił się pan.
Malko nie tylko nie wydukał słowa przeprosin, ale ruszył w jej stronę.
Upuszczając szminkę odwróciła się gwałtownie.
— Out! — powtórzyła — bo wezwę policję.
W Nowym Jorku mężczyzna wdzierający się do Ladies Rooms mógł być tylko potwornym sadystą.
Jej głos miał siłę syreny we mgle. Malko przywołał najbardziej uwodzicielski spośród swoich uśmiechów, ujmując jej dłoń.
— Proszę wybaczyć moją pomyłkę. Byłbym oczarowany, mogąc panią odprowadzić.
Chwycił ją za ramię i poderwał z fotela. Spanikowanej już przedtem, teraz zaparło dech w piersiach i odebrało głos. Ledwie zdążyła złapać torebkę.
— Joe zrobi z pana marmoladę — zaprotestowała niepewnie.
Dla Malka lepiej byłoby nigdy się nie dowiedzieć, kim był ów Joe. Wyraz niewypowiedzianego, żałosnego zaskoczenia pojawił się na twarzy King-Konga na widok Malka powracającego pod rękę z blondynką. Posłużył się nią jak tarczą, popychając w stronę olbrzymiego Murzyna. Pokonany, odsunął się.
Blondynka nawet go nie zauważyła. Skoro tylko minęli przeszkodę, Malko puścił ramię wybawicielki i przemknął do sali.
Na razie był ocalony.
Już miał ruszyć ku wyjściu, ale zrezygnował z tego zamiaru. Pomyślał, że mogą czekać na niego na zewnątrz.
Jeżeli gdziekolwiek był bezpieczny, to właśnie tu, w dyskotece, między ludźmi.
Jada siedziała przy stoliku sama. I nie okazała śladu zdziwienia widząc, że wraca. Wspaniała pretendentka do Oskara dla Hipokrytów w kategorii żeńskiej.
— Długo kazał pan na siebie czekać, zaczynałam się nudzić — powiedziała. — Nasz przyjaciel poszedł już spać.
Wiktor Kufor nie chciał asystować przy masakrze.
Parkiet opustoszał. Pozostało na nim już tylko cztery, może pięć par. Reakcja Jady nie uspokoiła Malka. Epizod z toalety musiał stanowić część bardziej złożonego planu. Dla nieznanych mu przyczyn postanowiła zlikwidować go tej nocy. Gotów był postawić sto dolarów przeciw dziesięciu centom, że na zewnątrz ktoś na niego czeka.
— Chciałem zadzwonić — wyjaśnił. — Aparaty są uszkodzone.
— Niech pan zapyta w barze — podpowiedziała naturalnym tonem.
Zbyt naturalnym. Malko podszedł do baru i przywołał barmana, pucołowatego Murzyna. Z wyrazem najgłębszego ubolewania potrząsnął głową.
— Przykro mi, sir, nasz telefon jest uszkodzony. Ale dwieście jardów stąd, na rogu Trzeciej Alei jest budka.
I kilku facetów z brzytwami w roli niespodzianki.
Malko podziękował i wrócił do stolika. Zdawało mu się, że w oczach Jady czai się niemal niedostrzegalna ironia.
— Chodźmy zatańczyć — zaproponowała.
I już ujęła go za rękę i pociągnęła w stronę parkietu.
Zaakceptował to. Przynajmniej będą na widoku...
Przez dłuższą chwilę napawał się widokiem tańczącej o dwadzieścia centymetrów od niego Jady.
Przy każdym jej ruchu dostrzegał poprzez lekką tkaninę sukienki krągłość wzgórka Wenus. Otrząsnął się bezwiednie, zastanawiając się, jak wyjść z „Nirwany”.
Żywy.
Monkey dance przeszedł nagle w taniec wolny, światła przygasły. W ciemnościach Jada spontanicznie przylgnęła do Malka, oplatając ramionami jego szyję.
Wyperfumowana wampirzyca...
Miękko kołysała się w miejscu. Gdy musnęła ustami twarz Malka, poczuł coś ciepłego i delikatnego, jak tropikalny kwiat. Mięsożerny kwiat.
Miał ochotę zapytać, czemu chciała go zabić. Teraz już nie miał wątpliwości, że była zamieszana w śmierć Sokatiego. I, prawdopodobnie, w próby przekupstwa. Z pewnością jednak nie odpowiedziałaby mu. Trzeba wytrwać do rana. Na parkiecie nie było praktycznie nic widać. Nagle zimny prąd przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Aż zapomniał o tańcu i odsunął się od Jady.
Olbrzymi bezmózgowiec tańczył tuż obok. Z chudą jak patyk dziewczyną w białym fosforyzującym kombinezonie. Malko spróbował pociągnąć Jadę na drugi koniec parkietu, ale ona jakby wrosła w podłogę. Nie mógł przecież powlec jej za głowę. Takich rzeczy dżentelmen nie robi w żadnych okolicznościach. Nawet w obliczu śmierci. Przesunął ją jednak trochę tak, by stanąć plecami do ściany. Nigdy jeszcze romantyczny slow nie wydał mu się równie długi. A przecież Jada robiła, co mogła, by nakłonić go do publicznej obrazy moralności i jedynie głośny krzyk instynktu samozachowawczego powstrzymywał go od podjęcia wyzwania.
— Może byśmy usiedli? — zaproponował.
Jada przytuliła się nieco mocniej.
— Tak mi dobrze! Za chwilkę.
Dalila w pełni formy. Otaczały ich teraz trzy czarne pary, równie nieruchome jak oni... Malko uświadomił sobie nagle, że doskonale mogliby go zabić na środku parkietu. Poczuł napór szerokich pleców olbrzyma. Napór zdecydowany, niepokojący. Miał ochotę krzyczeć, zaalarmować salę. Ale była trzecia nad ranem i pozostali już zapewne tylko wspólnicy.
Nagle czarny warknął i popchnął go. Malko nie dał się sprowokować. Jada, chwiejąc się pod wpływem impulsu, wzniosła ku niemu duże, niewinne oczy.
— Co się dzieje?
Malko nie zdążył odpowiedzieć. Czarny, pozostawiając partnerkę, chwycił go za ramię i rzucił o mur.
Musiał przewyższać go wagą o jakieś sto funtów.
— Son of a bitch — warknął. — Przestaniesz mnie wreszcie popychać?!
Wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął brzytwę i rozłożył ją z suchym trzaskiem. W sam raz nadałaby się do patroszenia wielorybów. Ze wzniesionym ostrzem zbliżył się do Malka, a dwaj jego kumple ze swoimi dziewczynami i Jadą utworzyli parawan, izolując ich od ewentualnych widzów.
Noga Malka wyskoczyła naprzód. Szkoła w Fort Worth czegoś go w końcu nauczyła. Obcasem trafił Murzyna prosto w najczulsze miejsce. Odniósł wrażenie, że przeciwnikowi oczy wyjdą z orbit. Wyjąc z bólu, zgiął się wpół i wypuścił brzytwę. Ostrze wbiło się głucho w drewniany parkiet. Malko skoczył przed siebie, brutalnie odpychając jednego z Murzynów i znalazł się na skraju parkietu. Trochę mimo wszystko wstrząśnięty.
Miał już biec ku wyjściu, gdy dostrzegł dwóch czarnych kudłaczy opartych po obu stronach drzwi baru. Widząc go wymienili spojrzenia i wyciągnęli ręce z kieszeni.
Malko powrócił do stolika i nalał sobie dużą szklankę J and B. Nie ugasiło to jego pragnienia, ale poprawiło morale. Pełna dumy Jada przyłączyła się do niego parę sekund później. Malko ujrzał dwóch Murzynów podnoszących tego, którego uderzył i pomagających mu iść.
Jada usiadła i położyła dłoń na ręce Malka.
— Przykro mi z powodu tego incydentu. Powiedziałam im, co o tym myślę. To chuligani. Ale czy przynajmniej nic się panu nie stało...?
Malko potrząsnął głową. To była diablica. Pozostało mu tylko zwrócić na siebie uwagę ludzi w dyskotece.
W tej samej chwili wyrosła przed nim czarna i świecąca jak oliwka postać zgięta wpół i całym swoim 45 jestestwem wyrażająca najuniżeńszą prośbę o wybaczenie. Człowieczek był tak podobny do włoskiego mafioso, że aż śmieszny. Z jego bezładnej przemowy Malko wydedukował, że jako właścicielowi „Nirwany” było mu niezmiernie przykro z powodu zajścia i że napastnik Malka nigdy więcej nie przekroczy progów tego lokalu.
W ślad za nim nadeszła kelnerka w czarnych rajstopach i postawiła na stole trzy szklanki. Były to wielkie daikiri oferowane przez szefa. On też pierwszy sięgnął po trunek. W ślad za nim Jada i spragniony Malko, który dosłownie rzucił się na zimny, niezbyt mocny napój.
— Dziękuję panu — powiedział. — Tym niemniej chciałbym wezwać policję... Ten człowiek usiłował zabić mnie nożem.
Słysząc słowo „policja” Włoch prawie się przeżegnał.
Począł lamentować, ale Malko przetrwał to dzielnie. Celowo zaczął mówić bardzo głośno. Właściciel knajpy uciął:
— Dobrze, dobrze, wyślę kogoś. Mamy uszkodzony telefon. Ale błagam pana, żadnego skandalu.
Jąkał się już. Ledwie umoczywszy wargi w szklance, zniknął. Malko wewnętrznie promieniał. Nigdy jeszcze nie pragnął tak widoku niebieskich mundurów policyjnych... Z emocji zaschło mu w gardle. Jednym haustem dopił daikiri szefa. Jada przyglądała mu się w zamyśleniu.
— Jak na dyplomatę, nieźle się pan bije — zauważyła. — Ten człowiek to autentyczny gigant.
Miał wrażenie, że jej piersi falują nieco szybciej. Pod stołem gołe udo dotykało jego nogi.
Mówiła bez przerwy o tym i owym, głosem łagodnym i uwodzicielskim. Malko zafascynowany był jej dużymi ustami i doskonałym kształtem warg. Nagle jej obraz jakby się zamazał. Zmrużył oczy, otworzył je i ujrzał twarz Murzynki we mgle. Lodowaty pot zrosił mu czoło. Dźwięki orkiestry ledwie do niego dochodziły.
W pewnej chwili pomyślał o daikiri, które mu przyniesiono.
Odurzono go narkotykiem. Chciał wstać, ale musiał przytrzymać się stolika. Z oddali dobiegł go niespokojny głos Jady:
— Źle się pan czuje?
Wcale się już nie czuł. Chciał coś powiedzieć, ale struny głosowe odmówiły mu posłuszeństwa. Dopadli go. W sercu Nowego Jorku.
Za cenę nadludzkiego wysiłku zrobił dwa kroki i uczepił się jakiejś kobiety, której rysów twarzy nie rozróżniał.
Usłyszał krzyk Jady:
— Uwaga!
Kobieta, której się uchwycił, odepchnęła go.
Gwałtownie zwymiotował na nią, złapał stanik jej sukienki i upadając, pociągnął z całych sił.
Pisk zagłuszył odgłos rwącego się materiału, a nieznajoma ukazała się w niebieskim staniku i majteczkach. Od Peari Harbour nie słyszano tak donośnej syreny. Malko stracił przytomność, myśląc, że jeżeli ona nie wezwie policji, wszelka nadzieja jest stracona.
Pułkownik Tanaka z nieukrywaną odrazą przyglądał się siedzącemu na wprost człowiekowi. On, dawny oficer cesarza, związany z tego pokroju indywiduum! Do czego doprowadzić może patriotyzm... Trzeba przyznać, że Lester Irwing miał niewiele wspólnego z oficerem japońskiej armii cesarskiej. Miał kędzierzawe, przystrzyżone na jeża włosy i skąpą, starannie ufryzowaną bródkę, upodobniającą go do Lenina. Lenina z Harlemu. W zamszowej kurtce z długimi frędzlami, wyświechtanych, płóciennych spodniach i adidasach Lester wyglądał jak wszyscy inni młodzi bezrobotni Murzyni z Nowego Jorku, pałające nienawiścią głodomory, ciągle w pogoni za łatwym zarobkiem.
— Ma pan pieniądze? — zapytał natarczywie.
Stoliki wokół nich były puste. Ta japońsko-tajlandzka restauracyjka przy rogu Broadwayu i 79 Ulicy Zachodniej znajdowała się na skraju bankructwa. Pułkownik Tanaka z melancholią spoglądał na leżącą przed nim surową, ledwie rozmrożoną rybę. I tak jeszcze była lepsza od hamburgera.
— Mam pieniądze — powiedział — ale absolutnie nie jestem zadowolony, absolutnie.
Mówił doskonałą angielszczyzną, nieco tylko świszczącą. Lester przyglądał mu się ze złośliwą ironią.
Japończyk w przyciasnym, ciemnym garniturze i białej koszuli symbolizował w jego oczach „establishment”, czyli dokładnie to, co miał ochotę zetrzeć na pył. Na razie jednak byli sprzymierzeńcami.
Doraźnie.
Ktoś wrzucił monetę do szafy grającej. Lester zamknąwszy oczy wybijał palcami rytm muzyki. Tanaka trzepnął dłonią o blat. Miał ochotę posiekać tego czarnucha na kawałki.
— Straciliśmy pięćdziesiąt tysięcy dolarów i jednego ze sprzymierzeńców — powiedział. — I do tej pory nie zdołał pan znaleźć nikogo na jego miejsce. Nie mówiąc o tym, że FBI już coś wywęszyła.
Lester wzruszył ramionami.
— Jakby szpicle nie mieli nic lepszego do roboty, niż zajmować się czarnuchem, którego diabli wzięli. Dobrze pan wie, że to był wypadek.
— Termin wyborów jest coraz bliższy — nalegał Japończyk. — Nie możemy sobie pozwolić na niepowodzenie.
Lester przechylił się przez stół. Jego oczy lśniły, długa i pociągła czarna dłoń spoczęła na ręce Japończyka.
— Uda nam się chłopie, uda się. Zresztą, mamy takiego gliniarza, który spuszcza nam broń. Biały. Ale ten łachmyta wyciąga od nas dwie stówy za policyjną 38...
Pułkownik Tanaka niezręcznie wyciągnął z kieszeni szarą kopertę i podsunął ją Murzynowi.
— Ma pan tu pięć tysięcy dolarów — powiedział zniżonym głosem. — Do rozliczenia ze mną.
Koperta zniknęła już w kieszeni Lestera. Wstał, kołysząc się lekko w rytm muzyki.
— Zadzwonię jutro. I niech się pan nie boi szpicli.
Nie zjedzą pana. Lubią tylko czarne mięso.
Okręcił się na pięcie i odszedł.
Japończyk powiódł za nim wzrokiem, zupełnie zdegustowany. Nie mógł wprost uwierzyć, że Lester jest jednym z najniebezpieczniejszych ludzi w Nowym Jorku, że za jego głowę Red Squad, zajmująca się ruchami wywrotowymi sekcja FBI, wyznaczyła nagrodę wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Był szefem Mad Dogsów, organizacji szturmowej Czarnych Panter. Ich broń stanowiły bomby, morderstwa, grabież. Na Manhattanie działała ich setka, gotowych na wszystko, posłusznych Lesterowi na skinienie palca.
Ale jeszcze niezręcznych: nikt nigdy nie dowie się, który z trzech niechcący wysadził dom przy 11 Ulicy razem z dwoma kumplami i ambasadorem Lesoto. Większość ich kryjówek mieściła się w Harlemie, gdzie czynnie lub biernie współdziałało z nimi dziewięćdziesiąt pięć procent populacji.
Pułkownik Tanaka nie miał pojęcia, w jaki sposób japońskie Służby Wywiadowcze nawiązały z nimi kontakt. Jakiego rodzaju powiązania ich łączyły.
Jednak w dzień po jego przyjeździe, przed trzema miesiącami, zatelefonował do niego Lester. Gdy się spotkali, czarny nie wydawał się zdziwiony dezyderatami Tanaki. Pod warunkiem, że dobrze na tym zarobi.
Spotykali się za każdym razem gdzie indziej.
Tanaka zapłacił i wyszedł. W ciemnym, raczej kiepsko skrojonym garniturze, z siwymi, ostrzyżonymi na jeża włosami i okrągłą twarzą bez cech szczególnych podobny był do wszystkich japońskich biznesmenów w Nowym Jorku.
Na widok przystającej taksówki Tanaka zawahał się przez moment. Idąc piechotą zaoszczędziłby półtora dolara. Przydzielono mu z iście królewską hojnością 27 dolarów dziennie na koszta pobytu. Wynajął pokoik w Hotelu Century przy 47 Ulicy, a to, co mu zostawało, ledwie starczało na przyzwoite jedzenie. Pułkownik Tanaka był nieposzlakowanie uczciwy. Na cele misji dysponował środkami praktycznie nieograniczonymi. Odkąd przebywał w Nowym Jorku, wydał blisko dwieście tysięcy dolarów. W dniu przyjazdu wynajął sejf w filii First National Bank, dokładnie na wprost gmachu Narodów Zjednoczonych, by złożyć tam olbrzymie sumy, które przekazano mu przed odlotem z Tokio.
Więcej niż zdoła zarobić przez całe swoje życie... Ale nigdy nie pozwoliłby sobie wykorzystać złamanego centa na osobiste potrzeby.
Nie miał w tym zresztą żadnej zasługi — po prostu nie powstałaby mu w głowie myśl, że można w taki sposób postąpić.
Pilno mu było za to opuścić Nowy Jork. I znaleźć się znowu w małym, drewnianym domku na przedmieściu Tokio, zjeść surową rybę, nie jak tu, mrożoną, lecz świeżą, zagrać w palinko — grę, przy której spędzał wolne chwile.
Nie rozumiał cywilizacji amerykańskiej. I, do czego przyznawał się tylko w głębi ducha, ta misja zburzyła jego spokój.
Dawniej pilot, Tanaka został przeniesiony do wywiadu wojskowego po wypadku, który kosztował go osiemdziesięcioprocentową utratę widzenia w prawym oku.
Stąd po wojnie automatycznie przeszedł do służb wywiadowczych podlegających premierowi.
Wspinał się po szczeblach kariery powoli i spokojnie.
Obdarzony absolutnym zaufaniem dowódców. Do emerytury pozostało mu pięć lat i niczego już nie oczekiwał do chwili, gdy został wezwany do generała Mishue, głównego dowódcy służb. Podano mu herbatę i musiał czekać dwie godziny, nim generał zechciał mu wyjawić, do czego zmierzał.
— Pułkowniku Tanaka — oświadczył uroczyście — zlecamy panu misję równie istotną dla Japonii, jak niegdyś atak na Peari Harbour. I ściśle tajną. Po zakończeniu służby nie powinien pan o niej nawet myśleć, a dla jak najlepszego jej pełnienia wahać się przed poświęceniem życia. Misję, której wykonanie spoczywa wyłącznie w pana rękach.
Zgięty wpół Tanaka zaoponował, mówiąc, że jego skromna osoba z pewnością nie jest godna takiego honoru, że bez wątpienia inni, młodsi i zdolniejsi, doskonale potrafiliby wypełnić zadanie, o którym nic jeszcze nie wiedział. Generał oschle przywołał go do porządku.
Był o wiele wyższy niż przeciętni Japończycy, nieco otyły i, jak przystało na szlachetnego męża, głowę miał ogoloną. Za jego plecami szeptano, że podawał nieprawdziwe daty, aby opóźnić przejście na emeryturę.
Znano tylko jedną jego pasję: ryby tropikalne.
W armii cesarskiej przyjmowano bez szemrania rozkazy zwierzchnika. W dodatku Tanaka nosił nazwisko sławne w Japoniii.
Potrzebowano człowieka, którego morale byłoby ponad wszelką wątpliwość. Będzie musiał kupować ludzi, obracać wielkimi pieniędzmi, może nawet używać przemocy... Robić wszystko, co zrobiłby samuraj.
Skłoniwszy głowę Tanaka szepnął, że zrobi, co w jego mocy. Generał podał mu cienkie akta, aby zapoznał się ze sprawą. Pełen respektu pułkownik przebiegł je oczyma, niewiele rozumiejąc. Zawierały przede wszystkim długie kolumny cyfr, statystyki dotyczące przemysłu japońskiego, analizy perspektywiczne...
— Pułkowniku — wyjaśnił generał — ma pan przed sobą raport ekonomiczny, dostarczony nam przez Ministerstwo Rozwoju. Dokładne studium naszych możliwości eksportowych.
Przerwał, aby podkreślić wagę swoich słów.
— Sytuacja jest niepokojąca. Za pięć lat będziemy eksportowali, a raczej będziemy w stanie eksportować, pięć razy więcej niż obecnie.
Tanaka zmarszczył brwi. Przeciwnie, to wydawało mu się bardzo korzystne.
Jego naiwność rozśmieszyła generała.
— Tak, ale dokąd mamy eksportować? — zapytał. — Nasze obecne rynki będą nasycone. A jeżeli nie będziemy eksportować, popadniemy w głęboki kryzys, ponieważ nie zdołamy wyżywić stu dwudziestu milionów naszych obywateli. Mamy na horyzoncie jeden jedyny rynek: Chiny. Musimy go opanować.
Mimo należnego zwierzchnikowi uszanowania, pułkownik Tanaka spoglądał na niego kątem oka. Jakąż rolę jego skromna osoba mogłaby odegrać w tej miary zamierzeniach?
Generał tłumaczył powoli, jakby zwracał się do małego dziecka:
— Pułkowniku Tanaka. Jedno tylko uniemożliwia nam eksport do Chińczyków. Amerykanie zabraniają wszelkiego handlu z Czerwonymi Chinami. Ale niech pan pomyśli, że Chiny przyjęte zostałyby do ONZ. Od tej chwili wszelkie restrykcje wygasną. Będziemy pierwsi. Amerykanie nie są jeszcze gotowi i Chińczycy wybiorą nas. Jesteśmy Azjatami... Wystarczy więc, aby Zgromadzenie Ogólne ONZ przegłosowało w tym roku przyjęcie Chin do Narodów Zjednoczonych.
Pułkownikowi Tanace zdawało się, że śni.
— Ależ to praca polityków — zaprotestował. — Nie mam w tym środowisku żadnych kontaktów. Jestem przekonany, że nasza sekcja...
Generał przerwał mu.
— Teoretycznie ma pan rację, pułkowniku. Ale ze względów politycznych mamy związane ręce. Mogę pana nawet zapewnić, że gdyby niektórzy członkowie naszego rządu wiedzieli, jaką misją został pan obarczony, zadenuncjonowaliby pana Amerykanom. Bezwzględne poparcie dla Chin Czang-Kaj-szeka jest kamieniem węgielnym dyplomacji amerykańskiej. W tym roku, jak od dwudziestu czterech lat, zrobią wszystko, co będzie w ich mocy, aby wniosek został odrzucony. I bez pańskiej interwencji zostanie odrzucony.
Tanace kręciło się w głowie.
— Co dokładnie mam zrobić?
— Uda się pan do Nowego Jorku — powiedział generał. — Pańska misja polegać będzie na przeciągnięciu na naszą stronę tylu delegatów, ilu potrzeba, aby głosowanie wypadło korzystnie dla Chin. I dla nas.
Oczywiście tak, aby Amerykanie nie zorientowali się w niczym.
— Ale jakich środków...
— Wszystkich środków, pułkowniku. Szantażu, przekupstwa, zastraszenia. Wszystkich środków nacisku. O jednym tylko pragnę panu przypomnieć: proszę zachowywać się tak, jak we wrogim kraju, nikomu nie ufać.
Nawet pańska sekcja nie wie o tej misji. Zbyt wielu jej członków ma powiązania z CIA. Jeżeli pan wpadnie, będę zmuszony pana potępić, uznać za zdrajcę i szaleńca. Stanie pan przed amerykańskim trybunałem i zostanie stracony. Pozostanie panu jedno wyjście...
Tanaka zgodził się.
To była najłatwiejsza część zadania.
Następnie generał długo wprowadzał Tanakę w techniczne szczegóły misji.’ Wyjedzie oficjalnie jako trzeci sekretarz delegacji przy Narodach Zjednoczonych. Stanowisko to tradycyjnie przeznaczone było dla członków służb specjalnych, pragnących udać się w celach badawczych do USA. Stanowiło to rodzaj gratyfikacji dla sumiennych agentów.
Teraz do wyborów pozostał tydzień. Tanaka nie szczędził wysiłków, przede wszystkim jednak musiał polegać na amerykańskich sojusznikach — Mad Dogsach i Lesterze.
W zasadzie sprawa przebiegałaby pomyślnie, ale incydent na 11 Ulicy postawił wszystko pod znakiem zapytania. Pułkownik Tanaka nie miał pojęcia, czy FBI łączy Mad Dogsów z delegatem Lesoto. Jeżeli tak, praca wielu miesięcy może lec w gruzach... Ta myśl tak go pogrążyła, że zdecydował się jechać autobusem.
Na szczęście miał przy sobie trzydzieści centów na bilet. Od kilku miesięcy kierowcy żądali drobnych, aby uniknąć napadów.
Autobus dowiózł go na róg 45 Ulicy i Broadwayu, sto metrów od hotelu.
Kiosk z gazetami był jeszcze czynny. Tanaka podszedł i sięgnął po ostatnie wydanie „New York Post”. Przebiegł szybko oczyma tytuły i uspokojony złożył gazetę. Na razie nic.
Od wybuchu żył w ciągłym napięciu. Gazety rozpisywały się na ten temat przez dwa dni, potem nagłówki zajęły inne sensacje. W kuluarach ONZ-u panowała zgodna opinia, że delegat Lesoto miał piekielnego pecha, żeby spośród wszystkich nowojorskich kobiet wybrać sobie właśnie czarnoskórą bojowniczkę.
Potem przestano o nim mówić.
Tanaka odetchnął z ulgą, znalazłszy się w swym pokoiku. Starannie zapisał w notesie sumę przekazaną Lesterowi. Powyżej widniała kwota pięćdziesięciu tysięcy wypłaconych delegatowi Lesoto. W zamian za przysięgę na własne życie, że będzie głosował jak należy, to jest — wbrew oficjalnym instrukcjom swego rządu. Niestety, nie wszyscy delegaci byli tak chciwi. Aby „przekonać” dwudziestu dwóch, których potrzebował, Tanaka wykazać musiał wiele pomysłowości, a nawet brutalności. Nie na darmo opłacał Lestera i jego ludzi. Pod warunkiem, że FBI i CIA nie staną im na przeszkodzie... Tanaka wiedział, że prowadzący śledztwo Amerykanie przeczesali drobiazgowo gruzy domu przy 11 Ulicy. I że musieli zadawać sobie wiele pytań w związku z obecnością dyplomaty.
Japończyk rozebrał się, przez kilka minut rozmyślał przed przenośnym shintoistycznym ołtarzykiem, a potem położył się spać.
Jeszcze osiem dni i wsiądzie do Jumbo-jeta lecącego do Tokio. Misja zostanie wypełniona.
Z przesądności nie dokonał jeszcze rezerwacji. Jeżeli przegra, nie ma dla niego powrotu. Ale to było ryzyko zawodowe.
Nie bał się śmierci.
W swoim biurze, w siedzibie delegacji japońskiej pod 866 numerem Unitet Nations Plaża, trzymał pistolet — Naga 7,65 z dwoma magazynkami. Nie mógł nawet zwrócić się do kolegów z tajnych służb japońskich. Dla nich był jedynie dobiegającym końca kariery funkcjonariuszem, któremu oferowano „honorową” podróż jako nagrodę za wyświadczone usługi.
Długo potem ze snu wyrwał go gwałtownie dzwonek telefonu.
W głosie Lestera nie było tym razem owej kpiarskiej nutki, która drażniła Tanakę, lecz napięcie i niepokój.
— Szpicle są cwańsze niż można by przypuszczać — mruknął.
— Chce pan powiedzieć, że...
Pułkownik Tanaka nie chciał wierzyć w klęskę. Wszystko do tej pory szło tak dobrze.
— Spoko, spoko... — przerwał czarny. — Muszę z panem pogadać. Teraz. Niech pan oddzwoni.
Odłożył słuchawkę. Tanaka wiedział, co to oznacza. Lester obawiał się centrali hotelowej. Japończyk musiał zejść do automatu. I zadzwonić pod numer, który znał na pamięć.
Wstał, czując, że serce podeszło mu do gardła. Co mogło się stać o czwartej rano? Wczoraj wieczorem Lester miał odbyć końcową rozmowę z zastępcą Johna Sokatiego. Aby ustalić takie same warunki. Wszystko zdawało się być na dobrej drodze...
Kiedy Tanaka mijał nocnego stróża, ten pomyślał, że żółci naprawdę mają przedziwne obyczaje.
Pułkownik Tanaka tupał ze złości, stojąc w budce telefonicznej. Całe szczęście, że o czwartej rano na Szóstej Alei przechodniów było niewielu.
— Nic mu nie róbcie! — piszczał w słuchawkę. — Nic! Jeżeli jest agentem federalnym, to byłaby najlepsza metoda na spowodowanie katastrofy. Jeszcze raz zachowaliście się jak gnojki.
Po drugiej stronie linii Lester protestował.
— Jeżeli pozwolimy mu się tu plątać. Wiktor Kufor pęknie. I w końcu sam poleci opowiedzieć wszystko glinom.
Japończyk zamilkł, zastanawiając się.
Wnosząc z tego, co powiedział Lester, blondyn nie mógł nic zrobić.
W przeciwieństwie do niego, zastępca Johna Sokatiego stanowił poważne zagrożenie. Z dwojga złego, wybrał mniejsze...
— Jeżeli coś można zrobić — powiedział ostrożnie — to raczej z tym Kuforem. Trzeba się za to zabrać szybko i upozorować wypadek. W ostateczności obejdziemy się bez Lesoto.
Po drugiej stronie Lester zgodnie ze swym obrzydliwym przwyzwyczajeniem plasnął językiem, wyrażając dezaprobatę.
— Chce pan powiedzieć, że mamy tego faceta grzecznie odprowadzić do domu?
— Jak najbardziej — rozkazał pułkownik. — A resztę zróbcie tak, jak powiedziałem. Popełniliście bardzo poważny błąd.
Wściekły rzucił słuchawkę. Gdyby tak miał ze sobą tuzin Japończyków! Wychodząc, o mały włos nie wpakował się pod polującą na pasażera taksówkę i usłyszał parę słów pod swoim adresem. Pozostało mu tylko wrócić do hotelu i spróbować zasnąć.
Naturalnie, przenosiny drugiego przedstawiciela Lesoto do krainy wiecznych snów stanowią pewną niezręczność. Ale przecież czarna seria zawsze się może zdarzyć. A Tanaka nie miał wyboru. Po głosowaniu FBI może sobie wykryć cały spisek. Do tego czasu jednak trzeba bezlitośnie niszczyć wszelkie ślady.
Malko uniósł powieki odnosząc wrażenie, że trzydziestotonowa ciężarówka stoi mu nad głową. Jak przez mgłę dojrzał pochyloną nad sobą, skupioną twarz Krisantema. Zamknął oczy i znów je otworzył: rysy Turka stały się nieco wyraźniejsze. Malko znajdował się w swoim własnym pokoju i łóżku, całkowicie ubrany. Gdy tylko spróbował unieść głowę, poczuł gwałtowny ból. Dał Krisantemowi znak, aby mu pomógł i wraz z nim dobrnął do umywalki wymiotując, słaby jak zbity pies.
Powoli powracało wspomnienie wczorajszego wieczoru.
Przed oczyma przesunął mu się obraz nieznajomej, której suknię rozdarł padając.
Potem już nic. Jakim cudem był jeszcze żywy? Miał chęć zapytać Krisantema, ale ten poszedł już do kuchni przygotować kawę.
Malko dowlókł się do telefonu i zadzwonił do Ala Katza.
On też był w podłym humorze.
— Gdzie się pan podziewał? Cały dzień czekałem na wiadomość.
— Cały dzień! — jęknął przerażony Malko. — A która teraz godzina?
Słuchawka o mało nie wypadła mu z ręki.
— Nie płacę panu za wysiadywanie w knajpach — stwierdził jadowicie Al Katz. Jest siódma wieczorem.
Siódma.
Malko uświadomił sobie, że gdyby uratowała go policja, Amerykanin wiedziałby o tym. Coś innego ocaliło mu życie. To było niepojęte. Czemuż Jada i jej przyjaciele zadali sobie tyle trudu, aby go zabić, a w końcu puścili go wolno?
Zastanawiał się, czy cały ten wieczór nie był wielkim bluffem. Ale dlaczego? Szybko opowiedział Alowi ostatnie wydarzenie. Poprosił o zebranie informacji o Jadzie i Kuforze.
Wiedział o niej tylko, że posiada czerwonego odkrytego cadiiiaca.
Kiedy odkładał słuchawkę, do pokoju wszedł z kawą Krisantem, niewiarygodnie jak na niegdysiejszego płatnego mordercę zręczny w pracach domowych. Uśmiechając się wyrozumiale powiedział:
— Och! Cieszę się, widząc że Wasza Wysokość czuje się lepiej. Wasza Wysokość kiepsko wyglądał tej nocy, kiedy odprowadzili go przyjaciele.
— Jacy przyjaciele?
Krisantem roześmiał się.
— Piękna czarna dama i jej dwaj towarzysze.
Przynieśli pana... Sam im otworzyłem.
Malko nic już nie rozumiał.
A więc to Jada go odprowadziła? Po tym, jak chciała go zabić?
— Jak wyglądali ci dwaj mężczyźni?
— Wasza Wysokość raczy wybaczyć — powiedział Krisantem — ale mieli potwornie zakazane gęby.
A na tym Krisantem znał się naprawdę.
Wiktor Kufor ze ściśniętym sercem wszedł do budynku, w którym Jada wyznaczyła mu spotkanie. Miało się odbyć na piętnastym piętrze niegdyś okazałego, staroświeckiego gmachu na 93 Ulicy Zachodniej. Od 1939 roku hali wyściełał ten sam orientalny dywan, zużyty aż po osnowę. Marmurowa posadzka była brudna i popękana. Połowa żarówek przepalona.
Tylko portier trzymał się dobrze. W niebieskim mundurze, z 45 u pasa. Między 76 a 96 Ulicą Zachodnią żyło piętnaście tysięcy narkomanów, którzy nie cofnęliby się przed niczym, kiedy nadarzała się okazja zdobycia dziesięciu dolarów.
Dyplomata już miał zawrócić. Ale poza pieniędzmi nęciła go piękna Murzynka. Odkąd przyjechał do Nowego Jorku, miał tylko dwie białe dziewczyny, głupie i nieładne. Czarne Amerykanki traktowały go pogardliwie. Poza Jadą. Od wczorajszego wieczoru bał się. Miał nadzieję otrzymać to, czego pożąda, nim będzie musiał powiedzieć jej, że się wycofuje.
Wysiadł z windy, zadzwonił i drzwi otwarły się natychmiast.
Jada wyglądała olśniewająco w obcisłych, złotych spodniach i bluzie, bez biustonosza. Skropiła się Miss Dior tak obficie, jakby jej życie od tego zależało.
Nozdrza Wiktora Kufora drgnęły, stał oniemiały z zachwytu.
Jada z uśmiechem wciągnęła go do środka.
— Cieszę się, że pan przyszedł.
Jej głos był ciepły i przymilny. Brzmiąca w nim nutka erotyzmu sprawiła, że dyplomata w jednej chwili zapomniał o wszystkich niezłomnych postanowieniach.
Na niskim stoliku stały dwie szklanki. Gospodyni nastawiła płytę Dionne’y Warwick. Afrykanin zerknął pożądliwie na biust Jady, która usiadła na kanapie tuż obok niego i podała mu J and B.
Dyplomata wychylił trunek do dna. Poczuł w gardle łagodne ciepło. Spojrzenie Jady wydało mu się jeszcze bardziej zachęcające. Śmiało położył rękę na jej udzie, opiętym elastyczną dzianiną. Uderzenia serca unosiły jego koszulę. Czuł sprężyste i ciepłe ciało.
Jada oparła się wygodnie i Wiktor delektował się pięknem jej piersi.
— Podobam się panu?
Z odcieniem ironii spoglądała na rwącego się do niej każdą cząsteczką ciała dyplomatę.
— Jest pani zachwycająca — powiedział szczerze.
Pochyliła się ku niemu, muskając wargami jego szyję.
— Pan też.
Na tym etapie Wiktor Kufor zapomniał o wszelkich dyplomatycznych subtelnościach. Z oczami wychodzącymi z orbit zrobił to, na co miał ochotę, odkąd przestąpił próg tego domu. Obie ręce zanurzył pod jej bluzę, obejmując z pomrukiem zadowolenia piersi.
Spodziewał się protestu, jakiegoś gestu oporu, ale Murzynka, jakby dla ułatwienia wyciągnęła się na kanapie.
Osunął się na nią, namiętnie przywierając brzuchem do jej brzucha i nie hamując dłużej palącej go żądzy.
Gniótł i miesił jej piersi, jak gniecie się w jego kraju maniokowe placki.
Zachęcony milczącym przyzwoleniem zsunął jej sweter i wtulił twarz między piersi, pieszcząc je okrągłymi ruchami języka. Tym razem Jada jęknęła z rozkoszy.
Uwielbiała to. Z głową odrzuconą do tyłu, poddawała się, prowadząc jego język cichymi pomrukiwaniami i automatycznie rozchyliła nogi.
Gdyby Wiktor wziął ją w tej właśnie chwili, wiele spraw potoczyłoby się inaczej.
Dyplomata pomyślał o nadzwyczajnym zadku Jady i to podnieciło go jeszcze silniej. Szeptał luźne słowa w suahili — obscena szczególnie wyszukanie i zastrzeżone dla czarowników.
Próbował obrócić Jadę. Jego brutalność nie spodobała się młodej Murzynce i w mgnieniu oka ugasiła jego podniecenie. Pozwoliła jednak Wiktorowi poprzez materiał objąć dłonią wzgórek między udami.
Dyplomata hamował się z trudem, oddech miał urywany, ogarnął go żar. Miał wrażenie, że jego nabrzmiały członek eksploduje.
Po omacku szukał suwaka spodni Jady. Murzynka szepnęła:
— Chodźmy lepiej do sypialni... Będzie nam wygodniej.
Idąc rozpięła bluzę, zatrzymała się na wprost łóżka i odwróciła ku niemu obnażona. Raz jeszcze przylgnął do niej gryząc ją i liżąc żarliwie.
To była premia dla niego.
Ona jednak tym razem zachowała zimną krew. Sama rozpięła zamek spodni i zsunęła je powoli.
Naga wyciągnęła się na łóżku i odsunęła, aby Wiktor mógł się z kolei rozebrać. Zerwał ubranie, jakby go parzyło. Jada delikatnie przesunęła rękę na jego penis, przyprawiając niemal o utratę świadomości. Obróciła się i ułożyła na brzuchu.
Wobec cudownego obrysu jej pośladków, nowo mianowany ambasador poczuł, że górę bierze dzika strona jego natury. Ukląkł nad Jadą, rozsunął brutalnie jej długie nogi i zwalił się na nią, sapiąc i szepcząc obsceniczne suahilskie słowa.
Wdarł się w nią jednym pchnięciem, ująwszy ją silnie w biodrach. Jej wnętrze, gorące i głębokie, zareagowało, gdy tylko w nie wszedł, poruszając się i zaciskając wokół niego. Ale Wiktor Kufor nie wiedział, że wszystko to tylko w celu szybszego spełnienia. Jada miała świadomość, że żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się jej wdziękom. A trzeba było, żeby Kufor zupełnie stracił głowę.
Eksplodował niemal natychmiast i opadł na plecy Jady. Odczekała chwilkę i wysunęła się spod niego. Dyplomata jednocześnie czuł się wspaniale i był nie usatysfakcjonowany.
Wszystko odbyło się zbyt szybko.
Jada natrafiła na jego spojrzenie.
„Chce mnie zabić” — pomyślała błyskawicznie. I była to prawda. W tej właśnie sekundzie Wiktor, u szczytu erotycznego napięcia, myślał o zgwałceniu Jady i uduszeniu jej, gdy dozna zaspokojenia. Ten bajeczny tyłeczek doprowadził go do szaleństwa.
Namiętnie pociągnęła go do siebie, poruszając się bardzo łagodnie. Pozwoliła mu wygodnie się ułożyć, obserwowała narastające pożądanie, całowała, muskała wysuniętym językiem. Rozkrzyżowała ramiona. Chciała, żeby oswoił się z tą pozycją. Przez kilka minut flirtowali.
Wiktor znów lizał jej piersi. Jej brzuch sam powędrował na spotkanie mężczyzny. Pomogła mu wejść. Poruszał się gwałtownie, dysząc jak miech kowalski. Miał zamknięte oczy i uchylone usta.
Obserwowała go, leżąc z otwartymi oczyma.
Bardzo wolno przesunęła prawą rękę ku skrajowi łóżka szukając tego, co ukryła.
Telefon rozbrzmiał w mieszkaniu Malka za dwadzieścia ósma. Odebrał Krisantem. Przysłaniając dłonią słuchawkę oświadczył:
— Jakiś bardzo zdenerwowany pan chce mówić z Waszą Wysokością. Nie bardzo rozumiem o co mu chodzi.
Malko, który wlał w siebie morze kawy, podszedł do aparatu.
Zdenerwowanym mężczyzną był Al Katz.
— Pański czarnuch — powiedział bez wstępów — należy do delegacji Lesoto. Ściślej mówiąc, jest nawet jej ostatnim żyjącym człowiekiem, bo było ich dwóch. I ma prawo głosu.
Malko zaklął po niemiecku. Szpetnie zaklął.
Wyjaśniało to wiele spraw. Oto, czemu piękna Jada tak bardzo chciała się go pozbyć. Niechcący wsadził rękę w mrowisko.
— Gdzie on jest? — zapytał gwałtownie.
— Nie mam zielonego pojęcia — mruknął Amerykanin. — W każdym razie ani w biurze, ani w ONZ-ecie, ani w domu.
— A Jada?
— Nic szczególnego. Jest cover-girl. Nie ustaliliśmy żadnego dokładnego adresu od wielu miesięcy. Red Squadron z FBI wywraca Harlem do góry nogami.
— Dobrze by było, żeby się pospieszyli — ponuro powiedział Malko — bo jeżeli interesuje pana moja opinia, nasz przyjaciel Wiktor byłby kiepskim klientem dla kompanii ubezpieczeniowej... Nie wahałbym się nawet powiedzieć, że grozi mu śmierć. Zróbcie wszystko, żeby go odnaleźć.
Odłożył słuchawkę. Do reszty stracił humor. Po co było nawiązywać kontakt, skoro miał natychmiast go stracić?
Lewa dłoń Jady delikatnie masowała kark Wiktora, palce zanurzyły się w jego włosach. Jęczała, prężyła się pod nim. Czuła jego przyspieszony oddech. Ręka, która spoczywała na jej biodrach, prześliznęła się w górę, oplatając jej szyję. Kciuk oparty był na tętnicy.
„W porządku” — pomyślała Murzynka.
Wiktor Kufor z twarzą wciśniętą w jej ramię poruszał się coraz szybciej. Bardzo powoli ręka Jady wysunęła się spod materaca uzbrojona w szpikulec. Nadeszła ryzykowna chwila. Paznokciami lewej ręki precyzyjnie namacała miejsce, w które powinna go wbić.
Dyplomata uniósł głowę, czując ukłucie i napotkał jej chłodne spojrzenie. Natychmiast wszystko zrozumiał.
Zareagował, przesuwając prawą rękę i zaciskając ją na szyi Jady, ale jednocześnie dolne partie jego ciała kontynuowały niezależne działania. Kiedy Jada wbiła szpikulec, poczuł lekki ból, potem, jakby spoglądał prosto w słońce, gwałtowne oślepienie. Ale to była tylko śmierć.
Naprężył się, zacisnął rękę z całych sił i umarł w chwili, gdy osiągał orgazm. Jada zagryzła wargi, wstrząśnięta dziwnym dreszczem.
Zdecydowanym ruchem wyciągnęła szpikulec, rzuciła go na ziemię i uwolniła się spod ciała miotanego agonalnymi drgawkami. Wiktor wydał jeszcze parę jęków, potem znieruchomiał wyciągnięty na brzuchu, z rękami zaciśniętymi na prześcieradle. Jada odzyskała oddech i przyznała w duchu, że ten orgazm spotęgowany był strachem przed śmiercią. W zamyśleniu spoglądała na ciało mężczyzny, którego właśnie zabiła. Jeszcze kilka sekund wcześniej był to żywy człowiek, pełen pożądania i ruchu. Teraz leżał przed nią kawał mięsa, które niedługo zacznie cuchnąć. Martwe oczy nasunęły jej skojarzenie z leżącymi na ladzie w supersamie rybami.
Potem, klęcząc na łóżku obejrzała kark zmarłego.
Lśniła na nim tylko maleńka kropelka krwi. Delikatnie starła ją ręcznikiem. Cienki szpikulec przebił móżdżek, powodując natychmiastową śmierć. Tylko szczególnie dokładna sekcja mogłaby pozwolić na wykrycie przyczyny zgonu.
To był stary sposób z Luizjany. Początkowo używano go do zabijania kaczek, by uniknąć krwotoku. Metodę rozciągnięto na białych. Niejeden atak apokleksji można by przypisać małej igiełce, która zabijała bezboleśnie. Kufora zresztą nie poddadzą pewnie sekcji.
Nie kroi się dyplomatów.
Chyba, że w Lesoto, żeby ich zjeść.
Jada poszła do łazienki, potem się ubrała. Zadzwoniła do Lestera, który czekał trzy domy dalej, w kafejce.
— Gotowe. Wszystko w porządku.
— Zaraz będę — powiedział uspokojony.
Pięć minut później był na miejscu. Ruszył prosto ku łóżku i obrócił ciało Kufora.
— Musiał z niego być niezły kogut — stwierdził w rozmarzeniu. — Pewnie się doskonale bawiłaś...
I to już była cała mowa pogrzebowa dla Wiktora Kufora, przelotnie pełniącego funkcję ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego.
Jada nie odpowiedziała. Wiedziała, że Lester od dawna chciał się z nią przespać.
— Uwolnij mnie od tego — powiedziała chłodno.
Lester zatarł ręce, wesoły jak szczygieł.
— Nasz żółty kolega będzie tym razem zadowolony.
Odwaliliśmy dobrą robotę.
— Ja — uściśliła Jada. — Gdzie go zostawisz?
— Na ławce w Central Park. Pomyślą, że miał atak.
Jada spojrzała na niego z niepokojem.
— To niebezpieczne, co?
Wzruszył ramionami.
— Nie bardziej niż cała reszta. To też czarny. Biali się nim nie przejmą. Dałem pięć stów portierowi, żeby się zamknął. Powiedziałem, że muszę przewieźć naćpanego kumpla.
Wąsy Ala Katza tak bardzo zwieszały się w dół, że przypominały rudy, spadzisty daszek.
Poprzez otwarte okno wpatrywał się w wielki, przeszklony budynek Narodów Zjednoczonych po drugiej stronie Pierwszej Alei. Bawił się piórem, rysując w notesie wisielców.
— Ustalono już przyczynę śmierci? — zapytał Malko.
Al Katz spuścił wzrok, skupiając się na udoskonalaniu portretu wisielca.
— Wygląda na atak serca. Znaleziono go tej nocy.
Leżał jak długi na ławce. Lekarze pokroili go na kawałki, ale bez rezultatu. Żadnych śladów przemocy ani krwotoku. FBI odnalazło adres owej Jady. W rzeczywistości nazywa się Sue Beal, mieszka przy 93 Ulicy Zachodniej. Ale nie można nic zrobić.
— A jednak jestem przekonany, że ten człowiek został zamordowany — powiedział Malko. — Tamtego wieczoru wyglądał na śmiertelnie przerażonego.
— Wiem — przyznał Al Katz.
Jego spojrzenie zwróciło się znów na drugą stronę ulicy.
W tej właśnie chwili delegaci uczestniczący w Zgromadzeniu Ogólnym mieli chwilę odpoczynku, dobrze zasłużonego po przełknięciu gwałtownej napaści Albanii na komunistyczne Chiny. Gwatemala przygotowywała się do udzielenia ostrej czterdziestopięciominutowej repliki, opracowanej od A do Z w Departamencie Stanu.
— Można powiedzieć, że delegację Lesoto prześladuje pech — ze smutkiem skonkludował Malko. — Mamy na karku dwa trupy, a nie możemy zrobić nic sensownego.
Katz wzruszył ramionami.
— Pierwszy bez wątpienia zginął w wypadku. Drugi najzwyczajniej dostał ataku.
— A mnie po prostu grzecznie odstawiono do domu po postraszeniu. Co na to FBI?
— FBI to banda durniów — warknął Katz. — Jeżeli będę ich poszturchiwał, zamkną dziewczynę i garstkę Mad Dogsów pod byle pretekstem. Że za głęboko oddychali albo że ktoś kichnął na trasie przejazdu prezydenta. Dużo by nam to dało...
— Mam pomysł — powiedział nagle Malko.
— A! — Al Katz spojrzał krzywo, bez cienia zachwytu.
— Postraszę ich. Żeby sprowokować do działania.
— W jaki sposób?
Piwnozłote oczy Malka lśniły. Podobał mu się własny pomysł.
— Zagrożę im szantażem. Zażądam pieniędzy w zamian za milczenie. Powiem, że ich układ z Lesoto jest mi znany. Ale trzeba będzie rzeczywiście pilnie strzec mojej skromnej osoby.
Odpowiedzią był uspokajający gest Ala Katza.
— Będzie pan tak dobrze pilnowany, że tylko cała armia zdoła pana zgładzić.
Malko już to gdzieś słyszał. Ale Al Katz właśnie sięgnął po słuchawkę telefoniczną.
— Niektórzy moi przyjaciele chcieliby pana poznać — powiedział. — Mogą być panu pomocni. Zjemy jutro razem obiad. Poza tym są oczywiście Chris Jones i Milton Brabeck. Są w „Americanie” od rana. Na polecenie Dawida Wise. Ufa im pan, prawda?
— O ile dojdzie do regularnej bitwy — tak — roześmiał się Malko. — Ale w dzisiejszych czasach rzadko się to zdarza w krajach cywilizowanych.
Razem wzięci, obaj goryle z CIA mieli móżdżek dorosłego kanarka i siłę rażenia ogromnego lotniskowca. Nie była to idealna kombinacja do przeprowadzenia delikatnej akcji. Całe szczęście, że miał Krisantema.
— Zadzwonię do Jady dziś wieczorem, do „Hippopotamusa” — poinformował. — Zgodnie z tym, co mówiła, jest tam co wieczór. Wolę nie posługiwać się rewelacjami FBI.
— Chcę się z panią spotkać — nalegał Malko. Po drugiej stronie kabla rozległo się zniecierpliwione westchnienie.
— Mam niewiele czasu. Proszę zadzwonić w przyszłym tygodniu. W dodatku schlał się pan na śmierć, musiałam pana odwozić.
— W przyszłym tygodniu będzie za późno.
Nigdy jeszcze nie praktykując szantażu, Malko nie wiedział co robią fachowcy, żeby spłoszyć ofiarę.
Wyglądało na to, że miał pewne zdolności, bo w głosie Jady zabrzmiała nutka niepokoju.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Nie mogę tego wyjaśniać przez telefon — powiedział — ale dotyczy to bezpośrednio pani.
Zamilkł na parę sekund, a następnie rzucił:
— Wiem, za co daliście Johnowi Sokatiemu dużo pieniędzy.
Po drugiej stronie kabla zapadło długie milczenie. W tle Malko usłyszał muzykę. Potem Jada powiedziała bardzo powoli:
— Nie wiem, o czym pan mówi.
Malko zdobył się na wspaniały makiaweliczny chichot.
— Nie będę pani opowiadał historyjek, lepiej dla pani będzie uwierzyć mi na słowo. Bo są ludzie, którzy mi uwierzą, jeśli zechcę z nimi rozmawiać. Na przykład FBI. Będę czekał w P.Q. Ciark jutro koło siódmej. Porozmawiamy.
Odłożył słuchawkę. Kości zostały rzucone! Nie było odwrotu. Jeżeli Jada przyjdzie na spotkanie, potwierdzi tym samym najczarniejsze domysły FBI i CIA. Zmowa mająca na celu pokierowanie głosowaniem Zgromadzenia Ogólnego faktycznie istnieje.
Budynek przy rogu Lennox Avenue i 117 Ulicy Zachodniej, w sercu Harlemu wypłoszyłby nawet doświadczoną opiekunkę społeczną. Pułkownik Tanaka zapłacił za taksówkę i stanął, nieufnie przyglądając się jego fasadzie, potem zweryfikował raz jeszcze adres, który zanotował na „New York Post”. Rzeczywiście było to miejsce, gdzie wyznaczył mu spotkanie Lester. Na szóstym piętrze. Wyglądało na to, że przywódca Mad Dogsów przenosił się z kryjówki do kryjówki, aby zmylić FBI. Zawsze w zakazanej okolicy.
Japończyk wszedł, wstrzymując oddech. Ogromny szczur przemknął mrocznym korytarzem. Dziesiątki ich grasowały po hallu. Winda nie działała. Skrzynki na listy były porozpruwane, zamek w drzwiach wyrwany. Telefon w hallu zwisał smętnie na kablu, połamany.
Odbicie Tanaki załamywało się w ośmiu kawałkach potłuczonego lustra. Ściany pokrywały obsceniczne gryzmoły i podejrzane plamy. Japończyk więc starannie unikał otarcia się o nie. Czym wyżej wchodził, tym schody stawały się bardziej strome. Wreszcie dotarł na szóste piętro i zlany potem zapukał do drzwi.
Usłyszał szczęknięcie trzech zamków, potem spoza zabezpieczonych solidnym łańcuchem drzwi wychyliła się rozczochrana głowa Lestera. Zamknął je i natychmiast otworzył, wpuszczając Japończyka.
Pokój był prawie pusty.
Prócz dwóch plakatów na ścianach, biurka, na którym leżał automatyczny kolt 45 i sterta magazynków 74 oraz nakrytego orientalną narzutą wąskiego łóżka, nie znajdowało się w nim nic więcej. Przez otwarte okno widać było dachy Harlemu, nastroszone mrowiem anten telewizyjnych.
— Mam kłopoty — zaczął bawiąc się magazynkiem Lester. — Z tym facetem, którego nie dał pan sprzątnąć.
Tanaka, pod którym ugięły się nogi, usiadł na łóżku, przeklinając po cichu Mad Dogsów. Gdyby ci kretyni nie mieszali polityki i zabawy bombami, wszystko poszłoby dobrze. Poczuł, że kręci mu się w głowie. W napięciu słuchał opowieści Lestera.
— Kim jest ten człowiek? — spytał w końcu.
Lester wypluł gumę do żucia.
— Nigdy go nie widziałem. Prosiłem Jadę, żeby przyszła z panem pogadać. Zna go. Zaraz tu będzie.
Siedzieli w milczeniu. Tanaka pogrążył się w rozmyślaniach. W końcu na schodach rozległy się odgłosy kroków, potem pukanie do drzwi. Lester otworzył. Weszła Jada w zielonych spodniach i bluzie, z włosami przewiązanymi jedwabną apaszką. Pułkownik Tanaka wstał i ukłonił się jej. Jada była o dobrych dziesięć centymetrów wyższa od niego. Kiedy podchodziła do biurka odłożyć torebkę, Tanaka mimo woli zauważył jej ponętny zadek. Z trudem zdołał oderwać od niej wzrok i myśli, by skoncentrować się na poważnych sprawach.
— Co pani sądzi o tym blondynie?
Zakłopotana potrząsnęła głową.
— Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie wygląda na glinę.
Jednak potrafi się bić, niełatwo traci zimną krew i nie ugania się za mną, żeby mnie przelecieć. Tylko tyle mogę powiedzieć na pewno. I mieszka w drogiej dzielnicy.
— Skąd mógł się dowiedzieć?
— Najlepszym wyjściem byłoby go sprzątnąć — wtrącił się Lester, zanim Jada zdążyła odpowiedzieć.
Tanaka aż podskoczył: jeżeli by im pozwolił, wycięliby w pień pół miasta. Naprawdę trzeba było szalonej lojalności i przywiązania do cesarza, żeby pracować z takimi degeneratami!
— Przede wszystkim — zapytał ostro — czy zachowujecie niezbędną ostrożność? To dzisiejsze spotkanie.
Gdyby któreś z was było śledzone?
Lester splunął przez okno.
— Jesteśmy w Harlemie. Gliny nie czują się tutaj, jak we własnym domu.
— Niech pani idzie na to spotkanie — powiedział Tanaka. — Nim cokolwiek postanowimy, musimy wiedzieć kim jest, czego chce. I co wie.
Murzyn zarechotał.
— To cwaniak, który chce zagarnąć trochę forsy.
— Albo FBI — powiedział zimno Tanaka.
Jako dobry fachowiec brał pod uwagę najgorsze hipotezy. Ile by dał, żeby ten tydzień wreszcie minął! Podejrzliwie spojrzał na Lestera.
— Jest pan pewien, że reszta pójdzie zgodnie z planem?
Lester plasnął językiem.
— Zupełnie.
Tanaka potrzebował pokrzepić się na duchu.
— Proszę powiedzieć mi coś bliższego.
Lester zaczął mówić. Skinienia głowy Japończyka dawały wyraz aprobacie planu. Wyglądało na to, że FBI nie wpadła na ich trop, sprawy rozwijały się pomyślnie.
Tanakę rozpierała duma. Oto on, prosty oficer armii japońskiej, zada cios potężnej Ameryce. To będzie drugi Peari Harbour.
Stał się nagle pełen wyrozumiałości wobec tego Murzyna o dziwacznych włosach i wyglądzie wygłodniałego wilka. I tej zbyt pięknej dziewczyny o okrutnych oczach.
— Jakim cudem ten człowiek mógł dowiedzieć się o naszych planach? — powtórzył pytanie.
Jada spuściła głowę.
— John mógł się tym przechwalać. Może to po prostu łajdak, który ma ochotę na łatwy zarobek. Szantażysta.
— W takim przypadku powinniśmy się go pozbyć.
Będzie mniej groźny martwy niż żywy. Ale jego śmierć musi przejść niezauważona przez co najmniej 10 dni.
Mógłby pan...
— To będzie drogo kosztowało — uprzedził Lester.
Tanaka żachnął się rozdrażniony:
— Nie powinienem dać panu złamanego centa. To wszystko pańska wina.
— W porządku, niech pan sam go załatwi — złośliwie uciął Lester.
Tanaka milczał, zszokowany taką bezczelnością. Po chwili zmarszczył brwi i zapytał:
— Ile?
— Pięć tysięcy.
Japończyk aż krzyknął. Kiedy szło o pieniądze jego ojczyzny, był chytry jak Harpagon. Żył oszczędnie, jadał w kafejkach, wsiadał do taksówek tylko w razie konieczności. Cyferki z czarnego notesu przyprawiały go o zawrót głowy. Mógł sobie mówić, że stawka była niezwykle wysoka, ale i tak z bólem serca wydawał każdy grosz.
— Powiedzmy — cztery i zgoda — powiedział.
Dobrze ocalić chociaż tyle.
Ustalili parę technicznych szczegółów, po czym Japończyk wyszedł jako pierwszy. Lester zawołał jeszcze za nim:
— Niech się pan nie plącze po Lennox, bo panu poderżną gardziołko. Na rogu 119 jest postój.
Malko, po poranku spędzonym w kuluarach ONZ-u spotkał się z Katzem przy rogu Pierwszej Alei i 54 Ulicy, w kafejce opanowanej przez homoseksualistów. W południe było tu w miarę spokojnie. Gdy podszedł do stojącego za przepierzeniem stolika, Amerykanin siedział już w towarzystwie dwóch kobiet. Obie były Chinkami. Jedna śliczna jak laleczka, druga brzydka niczym siedem grzechów głównych. Miała surową twarz nauczycielki, suchą i pomarszczoną jak zwiędłe jabłko.
W dodatku szpecił ją koczek z mocno ściągniętych do tyłu siwych włosów.
Malko instynktownie usiadł obok ładniejszej. Al Katz, pijący właśnie drugą szklankę J and B, przedstawił ich sobie.
— Oto książę Malko. Pracuje nad interesującym nas problemem.
Kobiety powitały go skinieniem głów. Katz wskazał starszą.
— Pani Tso pracuje w sekcji chińskiej jako kaligraf.
Ma również powiązania ze Służbą Bezpieczeństwa, Taipek. Z tego względu pańska misja interesuje ją w najwyższej mierze.
Elegancka forma powiedzenia, że pani Tso jest kaligrafującym szpiclem.
Małe, czarne oczka wwiercały się w Malka, precyzyjnie, jak mikroskop. Przygaszony uśmiech wykrzywił jej usta i odsłonił żółte, zaniedbane zęby.
— Siedzimy pańską pracę z olbrzymim zainteresowaniem — powiedziała doskonałą angielszczyzną. — Rozumie się samo przez się, że negatywny wynik głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym miałby nieobliczalne konsekwencje. (Powtórzyła to słowo, delektując się nim). Nieobliczalne.
Dla nikogo nie stanowiło sekretu, że „chińskie lobby” w Waszyngtonie było niezwykle wpływowe. I stary Czang-Kai-szek wymusił na Departamencie Stanu kolosalne ustępstwa, w zamian za umożliwienie utworzenia bazy amerykańskiej na Formozie. Ustępstwa w rodzaju nieuznawania Chin komunistycznych, póki ich rząd będzie istniał.
Malko przyznał, że los Formozy wysuwał się na pierwsze miejsce wśród jego osobistych problemów. Nawet przed remontem własnego zamku. Pani Tso zadała mu parę grzecznościowych pytań, zachwyciła się wytrwałością w pracy, zaproponowała zwiedzenie Formozy. Malko odwdzięczył się perfidnym pytaniem:
— Panienka jest pani córką?
Sławne opanowanie ludzi Wschodu okazało się być jeszcze jednym mitem, bo pani Tso mało nie skoczyła mu do oczu.
— Panna Lo-ning pracuje jako przewodniczka w ONZ. Należy także do naszych służb. Jako pracownik kontraktowy.
Lo-ning skromnie skłoniła głowę, przesyłając jednakowoż Malkowi figlarne spojrzenie. Wyglądała na osobę z poczuciem humoru.
Katz wtrącił wreszcie swoje trzy grosze do rozmowy:
— Panna Lo-ning będzie odtąd pana strzegła na terenie Narodów Zjednoczonych.
Malko popatrzył na uroczą laleczkę, siedzącą tuż obok niego.
— O ile pani nie posiada jakiejś tajemniczej broni, nie wyobrażam sobie doprawdy, jak mogłaby mnie chronić.
Lo-ning prychnęła krótko azjatyckim obyczajem.
Urażona pani Tso wyjaśniła:
— Panna Lo-ning będzie w stałym kontakcie z nami.
A my będziemy pana ochraniać!
Katz dodał:
— Jeżeli idzie o ochronę, to nawet prezydent nie ma lepszej.
— FBI rzadko fatyguje się z powodu szantażystów.
Na razie proszę powiedzieć Chrisowi i Miltonowi, żeby pochowali się ze swoimi spluwami. Wolę panią Lo-ning.
To dyskretniejsze.
Lo-ning znowu prychnęła.
— Cóż, mam nadzieję, że dobrze wypełni zadanie — dodała stara Chinka.
Co powiedziałaby na to Aleksandra? Dziewczyny z Jetset i Lo-ning mogły doskonale wypełnić dnie i noce najbardziej nawet uczciwego mężczyzny.
Katz poczekał, aż minie ich pedał o malinowych włosach, z takimże pudełkiem na smyczy i pochylił się nad stołem.
— Oto nasz plan.
Malko wybrał P.Q. Ciark, modne bistro przy Trzeciej Alei, pozostałość po wyburzonym domu i stolik w samym końcu — ten sam, który zaszczycali niekiedy Aristoteles Onassis i jego nowa żona. Ukryty za załomem ściany, zapewniał pełną intymność.
Jada spóźniała się już ponad 10 minut. W mrocznej sali mało co było widać i Malko zaczynał się nudzić. Dał wolne Krisantemowi. Na razie nic mu nie groziło.
Jeszcze nie.
Lo-ning bardzo uprzejmie podała mu osobisty numer telefonu. Aby czuł się bezpiecznie. Turek natłuścił swą garottę, naoliwił pistolet i przeprowadził rekonesans w okolicznych sklepach. Kiedy Malko poinformował go, że Chris i Milton są w mieście, sposępniał. Nie bardzo się lubili.
Wreszcie zjawiła się Jada. Prześliznęła się między stolikami. Mocno umalowana, wyglądała wspaniale w króciutkiej, pomarańczowej sukience i dobranych kolorystycznie rajstopach. Kiedy usiadła, trzy okoliczne stoliki miały okazję przekonać się, że pod rajstopami ma maleńkie, także pomarańczowe majteczki.
Nawet w P.Q. Ciark, gdzie roiło się od modelek i cover-girls przyciągała uwagę. Stojący przy wejściu portier ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie.
Murzynka popatrzyła na czarną tablicę, na której wypisano menu, zamówiła London Broił, sałatkę i Pepsi, zapaliła papierosa i zwróciła spojrzenie na Malka.
— Czego pan chce?
Zadała pytanie brutalnie, bez śladu kobiecości. Malko aż poczuł się nieswojo. Naprawdę nie był w stanie wczuć się w rolę szantażysty.
— Pieniędzy — powiedział.
W duchu błagał przodków o wybaczenie.
Jada skrzywiła piękne usta i zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem. Potem wyraz jej twarzy stał się łagodniejszy, a upierścieniona dłoń spoczęła na ramieniu Malka.
— Czemu pan tak mówi? Nigdy bym się tego po panu nie spodziewała. A przede wszystkim, dlaczego miałabym dawać panu pieniądze?
Malko zdobył się z trudem na ironiczny uśmiech.
— Bo wiem o rzeczach, które mogą pani napytać biedy. Co proponowała pani Johnowi Sokatiemu tuż przed jego śmiercią. I na co się zgodził.
Papieros Jady wypalał się na popielniczce, ona jednak nie odrywała oczu od Malka, jakby chciała go zahipnotyzować.
— A co mu zaproponowałam?
— Żeby głosował za wnioskiem o przywrócenie praw Chińskiej Republice Ludowej.
Kobieta umoczyła wargi w Pepsi i odpowiedziała:
— Widzę, że jest pan dobrze poinformowany. Jak zdobył pan te wiadomości?
Malko z trudem ukrył zadowolenie. A więc nie mylił się. Ale to nie będzie łatwa partia.
— To nie pani sprawa — powiedział gwałtownie. — Jest pani skłonna zapłacić za moje milczenie?
— Ile?
— Dziesięć tysięcy, natychmiast.
Rzucił sumę tak sobie, żeby zobaczyć reakcję.
Jada uśmiechnęła się ironicznie.
— W mieście, gdzie mordują ludzi dla paru centów nie chadza się z dziesięcioma tysiącami. Ale może je pan mieć jutro.
Malko potrząsnął głową, udając rozczarowanie.
— Myślałem, że pani zrozumiała, że chcę pieniędzy teraz.
— Niech pan nie będzie dzieckiem — ucięła sucho.
— Spotkamy się jutro. Będę miała pieniądze. W każdym razie, to nie ja je panu dam.
Malko zaniepokoił się. Jada zbyt łatwo przyjęła warunki. Z daleka czuć było podstęp. Chyba że Mad Dogsi i ten, kto za nimi stał, wpadli w totalną panikę.
— Proszę przyjść do mnie — zaproponował.
Zaśmiała się głucho.
— Żeby pan wszystko nagrał! Nie, będę czekała przed cmentarzyskiem samochodów, na wprost Harlem River, przy 207 Ulicy. Zna pan mój samochód?
Bez słowa zjadła porcję London Broił. Wysączyła Pepsi, uśmiechnęła się do Malka lodowato i wstała.
— Do jutra. Do dziewiątej wieczorem. Proszę być punktualnie.
Gdy odchodziła, raz jeszcze z podziwem spojrzał na jej zadek. Nawet jakiś młody pedał się odwrócił. Malko poprosił o rachunek. Za dobrze mu szło. Będzie spokojniejszy pojutrze rano. Na razie nie był zbyt nęcącym klientem dla agencji ubezpieczeniowych.
Skąd pochodziły pieniądze Jady? Mad Dogsi nie byli bogaci. Ktoś się za tym krył. Jada tańczyła, ale grał ktoś inny. CIA miała podstawy do niepokoju.
A przecież wszyscy sinolodzy byli zgodni: Pekin w żadnym razie nie działałby w ten sposób. Chińczykom zbyt zależało na zwycięstwie bezdyskusyjnym i druzgocącym.
To była jeszcze jedna zagadka.
Cmentarzysko samochodów przy 207 Ulicy Zachodniej to prawdopodobnie najbardziej zakazany rejon Harlemu. W dodatku, sąsiaduje on z parkingiem metra IRT, słabo oświetlonym żółtawymi reflektorami. Nawet czarni unikają nocnych Spacerów po tej części Harlemu. 207 Ulica znajduje się powyżej Manhattanu, na pomoc od pasa ziemi ciągnącego się między Hudson na zachodzie i Harlem River na wschodzie. Tamtejszy park — Inwood Hill Park — bije niewątpliwie światowe rekordy przestępczości na metr kwadratowy.
Malko wytężał wzrok, usiłując dojrzeć cokolwiek wśród zalegających cmentarzysko ciemności. Zdawało mu się, że coś się poruszyło. Przyszedł kwadrans wcześniej. Zaparkował dokładnie w miejscu wskazanym przez Jadę. Gdzieś upadła z łoskotem blacha i Malko aż podskoczył. Jego dodge stał w świetle latarni, stanowiąc doskonały cel.
Na trzy metry przed maską samochodu wyrosły nagle dwie postacie. Murzyn z dziewczyną. Rozdzielili się zaraz. Dziewczyna przeszła ze spuszczoną głową przed samochodem. Malko zobaczył, że wsuwa do torebki banknot. Miała nie więcej niż dwanaście lat. Cmentarzysko było azylem dla początkujących prostytutek, biorących dolara za numer.
Puls Malka odzyskał normalny rytm. Agent rzucił okiem w lusterko wsteczne. Za nim 207 Ulica skręcała w stronę Broadway’u. Jada najprawdopodobniej nadejdzie stamtąd. Zielona lampka zabłysła na tablicy rozdzielczej „wozu. Pochylił się lekko i powiedział stłumionym głosem:
— Nic takiego. Zakochana para.
Trzeba było upoetycznić nieco te ponure i deprymujące chwile oczekiwania.
Światełko zgasło.
Na pozór dogde był najzwyklejszym samochodem.
Nawet bez anteny radiowej. Trzeba było podejść bardzo blisko, żeby dostrzec dwa metalowe kable, wtopione w masę przedniej szyby. Wyglądały na urządzenie do odladzania. A była to potężna antena radiostacji nadawczo-odbiorczej, w którą wyposażono dodge’a. Mikrofon ukryto w kierownicy. Bardzo cichy głos dobiegał spod tablicy rozdzielczej.
Oryginalny silnik wymieniono na inny, o mocy 420 koni, pozwalający dodge’owi przekroczyć prędkość 200 kilometrów. Ogumienie przygotowane było na zetknięcie z kulami, podobnie jak przednia szyba. Testowany na 11,43 z odległości dwudziestu metrów. Bagażnik także różnił się od zwykłego, bo otwierał się od wewnątrz, co nie zmieniało faktu, że Elkowi Krisantemowi, leżącemu w nim od godziny, czas dłużył się nieznośnie. Wykorzystał to, by natrzeć czosnkiem cały magazynek naboi.
Stara mania...
Tego wieczoru Malko był z pewnością najlepiej strzeżonym człowiekiem w Nowym Jorku. Numer jego samochodu znany był wszystkim patrolom, aż po Long Island. W samym tylko Harlemie czekało dwadzieścia wozów FBI. Problem był podobny, jak w razie porwania. Aresztowanie Jady niczemu nie służyło. Chodziło o to, żeby doprowadziła Malka do kogoś innego, a to wiązało się z pewnym ryzykiem. Bo w Harlemie nocą nie było mowy o jawnym śledzeniu samochodu.
FBI znalazła na to sposób. Malko miał w kieszeni specjalnie sfabrykowaną paczkę papierosów — silny nadajnik o zasięgu dwóch mil. Pięć spośród samochodów FBI wyposażono w goniometry. W zasadzie nie powinni stracić z nim kontaktu...
Najsprytniejsza sztuczka polegała na tym, że aparat miał tylko wbudowaną antenę i nadawał leżąc w kieszeni Malka. Wystarczyło przycisnąć włącznik.
Nawet Lo-ning brała udział w grze. Krążyła volkswagenem w rejonie 207 Ulicy, udając zmotoryzowaną prostytutkę. W torebce miała pojemniczek gazu Mace wystarczający do unieszkodliwienia połowy Harlemu.
Malko podskoczył. Jakiś samochód zatrzymał się tuż za nim. Nawet nie zauważył, kiedy nadjechał. Nieźle się zaczyna. Zerknął w lusterko. To był czerwony cadiiiac Jady.
— To ona — szepnął do mikrofonu.
Potem czekał. Jada mignęła dwa razy światłami, ale nie wychodziła. Malko musiał zdecydować się na opuszczenie fortecy na kołach. To było do przewidzenia.
Wysiadł powoli, uruchomił nadajnik i podszedł do cadiilaca. Jada chyba była sama. Nacisnęła przełącznik i szyba opuściła się bezgłośnie.
— Na co pan czeka?
Głos Jady był twardy i poirytowany. Malko pochylił się ku niej. Włosy miała uczesane normalnie, w krótkie loczki. Musiała wydać fortunę na wyprostowanie ich, za to teraz były jedwabiste, jak włosy białej kobiety. Miała na sobie obcisłą, pomarańczową mini, w której już ją widział.
— Dokąd jedziemy? — zapytał.
— Niech pan wsiada — mruknęła. — Albo odjeżdżam.
Niechętnie okrążył samochód i otworzył drzwiczki.
Skoro tylko usiadł, Jada ruszyła, skręciła w prawo w ósmą Aleję, potem w lewo, w 204 Ulicę. Przez długie minuty jechali w milczeniu. Dzielnica była bezludna, pełna zamkniętych składów, terenów nie zabudowanych, walących się domów, nędznych baraczków, porzuconych samochodów, ograbionych do gołej karoserii.
Murzynka jechała powoli. Włączyła radio, a potem zwróciła się do Malka.
— Czy jest pan uzbrojony?
Nie leżało to w jego naturze. Potrząsnął głową i powiedział mimo wszystko nieco przyduszonym głosem:
— Dlaczego? Czyż powinienem?
Jada gwizdnęła i zerknęła na niego kątem oka.
Pomarańczowa sukienka zsunęła się, obnażając długie nogi, a gdy hamowała, Malko dostrzegł jasne majteczki.
Nie widać było, żeby przejmowała się tym zbytnio.
— Ma pani pieniądze? — zapytał. — Dokąd jedziemy?
— Dostanie je pan — odpowiedziała. — Mamy spotkanie za dwadzieścia minut. Na razie przejedziemy się trochę.
— Gdzie?
— Sam pan zobaczy.
W niczym nie przypominała zmysłowej dziewczyny, która tuliła się do niego w „Hippopotamusie”. Pałała prawie namacalnie nienawiścią. Malko uświadomił sobie nagle, że mokra od potu koszula przykleiła mu się do pleców. Serce waliło mu jak opętane...
Spacerek po Harlemie wydawał mu się raczej deprymujący. Zastanawiał się, co też robi Krisantem. Turek miał adres Jady, zdobyty przez Red Squadron i nic poza tym. Malko usiłował się uspokoić, myśląc o dziesiątkach policjantów rozlokowanych po całym Harlemie, aby go pilnować. W najgorszym razie szybko odnajdą jego ciało.
Przejechali wzdłuż muru rozległego cmentarza, skręcili raz i drugi, zagłębiając się coraz bardziej w Harlem. Od czasu do czasu Jada zwalniała. Dwukrotnie zatrzymała się niby to, żeby zapalić papierosa. Gdyby jakiś samochód ich śledził, zauważyłaby niewątpliwie.
Malko zerkał na nią kątem oka. Była zupełnie rozluźniona. Miał tylko nadzieję, że elektroniczne cacko FBI działało lepiej niż Apollo XXIII.
W każdym razie Murzynka nie miała przy sobie broni. I byli sami w cadiiiacu. Mijali sporo samochodów, ale tłoku na jezdni nie było. Nie było też prawie w ogóle domów. Tylko magazyny i długie, czarne mury. Pieszych ani śladu.
Jumbo-jet, startujący z Newark w New Jersey przeleciał bardzo nisko, zagłuszając radio. Malko zauważył w lusterku światła samochodu, który właśnie ich mijał.
Zrównał się z nimi i zwolnił. Zobaczył dwie czarne twarze spoglądające na niego wrogo. Biały w towarzystwie Murzynki w Harlemie stanowił prowokację do mordu.
— Dotrzemy tam wreszcie? — zapytał Malko.
— Już niedługo — enigmatycznie odpowiedziała Jada.
John Webster pełnił straż na budowie Colonial Concrete do siódmej rano. Spokojna praca. Nie było nic do ukradzenia, tylko olbrzymie betoniarki. Całe szczęście, bo magazyny znajdowały się na 145 Ulicy, w środku Harlemu. Wszystko, co można było ukraść, znikało.
John trzymał cały czas w pogotowiu swoją policyjną 38 i miał dość ładunków, żeby przetrwać oblężenie. Poza tym zamykał się w budce wartowniczej.
Nagle ktoś cicho zastukał w szybę. Wstał, kładąc dłoń na rękojeści. Kto mógł przyjść o dziesiątej wieczorem?
Poświecił latarką i poznał Chucka, jednego z kierowców betoniarek. Był to mniej więcej trzydziestoletni Murzyn.
John pomyślał od razu, że musiał coś zostawić w samochodzie.
John Webster odsunął zasuwkę i otworzył. Chuck pospiesznie wszedł, uśmiechając się do Johna. Nim ten otrząsnął się z zaskoczenia, dwaj inni Murzyni wśliznęli się do baraku. Nie znani Johnowi. Zmarszczył brwi. Mimo że miał przy sobie tylko pięć dolarów. Ale z tymi przeklętymi narkomanami nigdy nic nie wiadomo...
Przyjrzał się uważnie dwóm nieznajomym. Wyglądali na spokojnych i opanowanych, byli nawet dobrze ubrani.
— Dziwna pora na wizyty u mnie — zauważył z pozornym rozbawieniem. — I to z kumplami. Coś tu zawieruszyłeś?
Chuck potrząsnął głową.
— Nie, nie.
— No to co cię tu przyniosło?
John Webster ukrywał strach, jak mógł. Chuck, zdenerwowany, przestępował z nogi na nogę.
— Wezmę na chwilę ciężarówkę.
— Co takiego?
Webster sądził, że się przesłyszał. Co można w środku nocy robić z betoniarką? Śmierdziało mu to jakimś kantem. Chce pewnie opylić opony, silnik i wszystko, co się da wymontować.
Cofnął się, żeby mieć wszystkich trzech na muszce.
Jego stare serce waliło jak młot.
— Hej! To chyba żart?
Chuck pokręcił głową.
— Nie, biorę ciężarówkę.
Nagle John dostrzegł pistolet w dłoni jednego z Murzynów. Kolt 45 z odwiedzionym kurkiem był wymierzony w niego. Nie miał nawet czasu sięgnąć po broń.
Poczuł nieprzyjemny skurcz żołądka.
— Chuck — jęknął zduszonym głosem.
Nie był w stanie oderwać oczu od czarnego otworu.
Murzyn pozostawał niewzruszony. John poczuł, że za chwilę zleje się w portki i zrozumiawszy to opadł ciężko na krzesło.
— Biorę wóz na godzinę, a potem odstawiam, masz moje słowo, człowieku — tłumaczył Chuck. — Wrócą wszystkie części. Tylko się trochę przejedziemy.
John Webster nic już nie rozumiał. Co to za pomysły ze spacerem? Przecież nie pojadą na podryw trzydziestotonową betoniarką!
Chuck wyszedł, zostawiając Johna sam na sam z dwoma czarnymi. Chwilę potem dobiegł ich warkot silnika.
Zgrzytnęły biegi, ciężki wehikuł szarpnął, wykręcił i podjechał pod wartownię Webstera. Chuck wychylił się z kabiny. Jeden z czarnych dołączył do niego.
— Na razie, John — krzyknął Chuck.
Trzeci Murzyn uśmiechnął się pogodnie.
— Zostaję z tobą, człowieku. Żeby ci żadne głupstwo nie przyszło do głowy. Kiedy Chuck wróci, zostawimy cię w spokoju.
John Webster rozumiał z tego coraz mniej. Może to oduczy szefa zatrudniać tych czarnuchów. W duchu przeklął: Dirty niggers!
— Zapalisz? — zaproponował Murzyn.
— Dojeżdżamy — oświadczyła Jada.
Stali pod światłami. Malko zaczynał mieć Harlemu powyżej dziurek w nosie. Można by pomyśleć, że Murzynka robi sobie z niego kpiny.
Światło zmieniło się na zielone. Jada ruszyła powoli.
Malko, spoglądając na Jadę dojrzał nadjeżdżający z lewej strony samochód. Myślał, że zatrzyma się na czerwonym świetle. Lekceważąc je jednak, samochód jechał prosto na cadiiiaca. Jada skręciła kierownicę w prawo, dodała gazu, mimo to jednak usłyszeli głuchy łoskot. Samochód zderzył się z nimi, uderzając w tylne drzwi i wyrzucając cadiiiaca na środek skrzyżowania.
— Tylko tego brakowało — pomyślał Malko.
Na szczęście uderzenie nie było zbyt silne. Jada wydała krótki okrzyk i przekręciła kluczyk w stacyjce.
— Niech się pan nie denerwuje — powiedziała. — Schlali się na pewno. To nic takiego. Spokojnie odblokowała drzwiczki.
Malko wysiadł. Gdyby nie nadzwyczajna pamięć, nie domyśliłby się niczego do ostatniej chwili. Ale w oka mgnieniu rozpoznał dwóch Murzynów, którzy przyglądali mu się wyprzedzając ich przed kwadransem.
Dwaj inni siedzieli jeszcze w samochodzie, który spowodował wypadek, starym szarym buicku. Jeden z mężczyzn uśmiechał się, jakby przepraszając.
— Mister, nie widziałem światła...
Nie odpowiedziawszy, Malko wskoczył do cadiiiaca.
Jakiś twardy przedmiot oparł się o jego twarz.
Usłyszał głos Jady:
— Wyłaź z wozu, świnio.
Podniósł głowę. Murzynka mierzyła w niego z małej bębenkowej 25, którą musiała mieć pod siedzeniem.
Broń dość gruba, żeby rozerwać wątrobę na strzępy.
— Co panią napadło? — zapytał.
Zagroziła mu znowu gwałtownie:
— Wysiadaj, bo cię zastrzelę.
Jeden z Murzynów chwycił Malka za ramię i wyciągnął na zewnątrz. Miał ogromny automatyczny kolt, który przytknął do brzucha Malka.
— Nie podgrywaj idioty.
Malko zrozumiał, że nie chcieli strzelać, inaczej dawno już by go zabili. Chociaż w okolicy były same składy, odgłos strzału rozniósłby się na dużą odległość. Nie miał jednak za wiele czasu na rozmyślanie. Z tyłu podszedł drugi Murzyn. Zauważył to za późno, w chwili, gdy coś dużego i czarnego uniosło się nad jego głową.
Miał wrażenie, że czaszka pęka mu na pół. Zachwiał się, chwycił Murzyna z pistoletem i ostatnim obrazem, który widział, była jego chuda, zadowolona twarz.
— Brawo, siostrzyczko — pochwalił Lester niemal z uwielbieniem. — Chuck już jest.
Gwizdnął na palcach i natychmiast w ciemnej uliczce rozległ się warkot silnika.
Jada wypięła piersi. Wiedziała, że jest ponętna i nawet podczas akcji nie odmawiała sobie przyjemności ekscytowania Lestera.
— Co mam teraz robić?
— Zmykaj do siebie.
Okrążyła cadiiiaca i zaklęła. Prawy bok był wgnieciony.
— Mówiłeś, że go nie uderzysz — zaoponowała. — Wybulę ze 150 dolców!
— Nie przejmuj się — zaśmiał się Lester. — Kupię ci nowy. Przechodził właśnie obok niej i uśmiechając się łagodnie poklepał ją po siedzeniu. Uwolniła się, robiąc półobrót i wsiadła do samochodu. Nabierając prędkości widziała ciągle w lusterku Lestera i Hughesa wlokących ciało Malka na chodnik.
Była dumna, że należy do Mad Dogsów. Dziś wieczorem będzie się kochać z młodym, osiemnastoletnim Murzynem, do szaleństwa w niej zadurzonym, który niemal ją zgwałcił, kiedy ostatnio z nim tańczyła. Nawet w Smali Paradise, sławnym dancingu przy Lennox Avenue takie rzeczy nie przechodziły nie zauważone.
Betoniarka zatrzymała się przed skrzyżowaniem.
Chuck wysiadł pomóc kolegom. Malko jęczał. Cios nie był dość silny, żeby kompletnie go ogłuszyć, pozbawił go jednak sił.
Murzyn z pistoletem wsiadł do starego buicka i zaparkował go przy chodniku nie wyłączając silnika.
Zderzenie uszkodziło tylko osłonę chłodnicy.
Mężczyzna wysiadł i obserwował skrzyżowanie. To był jedyny niebezpieczny moment akcji. Dwaj Murzyni kończyli krępować Malka sznurem do zasłon. Obrócili go brutalnie, żeby owinąć mu wokół głowy czarną taśmę samoprzylepną. Przy tym ruchu z kieszeni Malka wysunęła się paczka papierosów. Celnym kopniakiem jeden z napastników wrzucił ją do rynsztoka.
Malko z twarzą zasłoniętą czarną taśmą wyglądał jak przerażająca mumia.
Z dużym trudem Chuck wraz z kumplami dźwignęli jego ciało na wysokość otworu, przez który wsypywano cement. Spodnie zahaczyły o coś i rozdarły się. Wreszcie udało im się wepchnąć głowę ofiary. Z ramionami poszło gorzej. Potem ciało zniknęło. Bęben betoniarki był pusty. Wystarczy, żeby Chuck przyjechał na budowę nieco wcześniej i jako pierwszy nabrał cementu do wymieszania. Malko zniknie w szarym cieście i udusi się.
Potem betoniarka pojedzie prosto na budowę na Hudson. Jeden z filarów pomostu będzie trochę słabszy, ot i wszystko...
Od lat był to ulubiony chwyt mafii.
Chuck zamknął pokrywę i zeskoczył na ziemię. Nawet gdyby gliniarze przyczepili się i wypytywali, co robi o jedenastej w nocy z betoniarką, nie będą przecież zaglądali do środka, ani ściągali wozu na policyjny parking... Buick oddalił się już. Chuck wsiadł do kabiny i ruszył.
Wciśnięty w róg półciężarówki Coh Edison, operator FBI, zsunął słuchawki i wezwał Centralę.
— Jest coś nowego. Zatrzymał się. Dobrych dziesięć minut temu. Usiłujemy go zlokalizować.
I natychmiast nawiązał łączność z namierzającymi samochodami, które krążyły po Harlemie. Sygnał dobiegał ciągle wyraźny i z jednego punktu.
Po pięciu minutach goniometry zlokalizowały nadajnik: róg 138 Ulicy Zachodniej i Dziewiątej Alei. Dzielnica zajmowana niemal wyłącznie przez składy i fabryki.
Idealne miejsce na pułapkę. Jeden z wozów był o niecałe pół mili stamtąd. Al Katz, siedzący w zaparkowanym pod Central Parkiem fordzie, rozkazał:
— Wyślijcie tam samochód. I niech się pospieszą.
Trzeba zobaczyć, czy nie dzieje się nic podejrzanego.
Skontaktujcie się ze mną.
Czekał zdenerwowany, bębniąc palcami o fotel. Po trzech minutach z głośnika radiowego odezwał się głos:
— Skrzyżowanie jest puste. Sygnał jednak trwa. Co robimy?
Al Katz wyrzucił z siebie stek przekleństw. Coś się musiało stać.
— Kontrolujcie wszystkie samochody w strefie A — rozkazał. — I wszystkie wyjeżdżające z Harlemu i otwierajcie bagażniki.
Miał nadzieję, że dziesiątki agentów FBI coś znajdą.
Zapowiadała się jednak długa noc.
John Webster podskoczył, słysząc warkot betoniarki i poczuł niewypowiedzianą ulgę. Był niemal szczęśliwy, mimo towarzystwa uzbrojonego Murzyna.
— Jadą, to oni — szepnął.
Murzyn przytaknął z powagą.
— Mówiliśmy, że to nie potrwa długo.
Olbrzymia betoniarka zwolniła, przejeżdżając przez bramę. Z kabiny Chuck wesoło powitał Johna. Ten odwzajemnił gest. Wstał i nie zatrzymywany przez swego strażnika popędził do parkującego pojazdu. Okrążył go dwa razy. Wszystko było na miejscu, nawet skrzynia z narzędziami i zapasowe koło. Chuck skoczył na ziemię.
— No i co, uspokoiłeś się? Nie wciskałem ci kitu?
John w zakłopotaniu potarł brodę.
— Ale po co ci była ta machina w środku nocy? Nie dość ci w dzień?
Chuck zrobił tajemniczą minę:
— No dobra, chłopie. Powiem ci prawdę. Wczoraj poznałem dziewczynę. Wiesz, że te białe kurewki są stuknięte. Chciała poznać mojego czarnego zwierzaka, ale zależało jej, żebym ją przeleciał w tym gracie... Co chcesz, przecież nie mogłem się z nią pieprzyć o trzeciej po południu na Washington Bridge.
— Nie bujasz? — miękko zapytał John.
W tę bajkę z dziewczyną John nie wierzył ani przez moment. Nikt nie przychodzi po betoniarkę ze spluwą tylko po to, żeby przespać się z jakąś babką. Ale za wszelką cenę musiał się uspokoić.
Chuck splunął na ziemię.
— Jasne, że nie. W dodatku to cholernie napalona samica. Cały jestem podrapany. No dosyć, idę się położyć, cześć.
Odwrócił się jeszcze przechodząc przez bramę ze swoim czarnym aniołem stróżem i z odcieniem pogróżki w głosie zapytał:
— Chyba nie polecisz z tym nigdzie?...
— Wiesz dobrze, że nie jestem taki — zapewnił Webster.
Dwaj czarni wyszli za bramę i strażnik usłyszał odjeżdżający samochód. Przede wszystkim pobiegł ulżyć swojemu pęcherzowi. Strach kompletnie go rozstroił. Potem, czując się nieco lepiej, wziął latarkę i poszedł przyjrzeć się „pożyczonej” betoniarce.
Wśliznął się pod nią, wszedł do kabiny, oglądał i niemal obwąchiwał wygniecione siedzenie, świecące od brudu i przepocone, ale nie znalazł nic podejrzanego.
Po powrocie do wartowni zapalił papierosa i zamyślił się. Nie pozostawało mu nic innego, jak milczeć. Betoniarka stała na miejscu nietknięta. Jeżeli przyzna się, że pozwolił ją wyprowadzić, wyrzucą go natychmiast. Nie mówiąc już o Chucku, ten drugi to morderca, to było widać. John nalał sobie kawy, sięgnął po magazyn w stylu porno i usiłował zapomnieć o całym incydencie.
Kontakt z zimnym metalem przywrócił Malkowi przytomność. Poczuł drganie i uświadomił sobie, że znajduje się w jadącym samochodzie. Ale zakneblowany i związany nie mógł zorientować się, gdzie dokładnie jest. Usiłował wstać, ale runął twarzą w płynne resztki cementu, wypełniające dno betoniarki. O mało się nie udusił, a mdły zapach cementu przyprawił go o nudności. Zdołał się z trudem wyprostować i z walącym jak młot sercem pozostał na klęczkach. Ogarnęła go panika. Gdzie właściwie był?
Samochód zwolnił, potem stanął. Usłyszał niewyraźnie czyjeś głosy, trzaśniecie drzwiczek.
Ocierając się o ścianę, próbował zerwać knebel, ale tylko otarł sobie policzek o szorstką powierzchnię. Ręce miał związane z tyłu, nogi spętane w kostkach. Udało mu się wstać, ale nadział się na coś wystającego i boleśnie skaleczył policzek. Po omacku usiłował zbadać kształt swojego więzienia. Mógł do woli wytężać wzrok — otaczały go nieprzeniknione ciemności.
Niewiele mógł zrobić ze związanymi rękami.
Próbował krzyczeć, ale z jego ust wyszedł jedynie słaby jęk. Próbował też walić głową w ścianę, ale tylko się poobijał: blacha była zbyt gruba, żeby drgnęła pod tym ciosem, który nie odbił się na zewnątrz najsłabszym nawet echem.
Stojąc tak w ciemnościach, z całych sił myślał o Aleksandrze i o tych wszystkich, na których spoczywał obowiązek zapewnienia mu ochrony. Otarłszy się o ścianę zauważył, że zgubił radio. Zdesperowany usiadł w ciemnościach.
Jada miała wrażenie, że coś ostrego rozdziera O jej gardło. Jakiś przedmiot uderzył ją po krzyżu z obezwładniającą siłą. Runęła ciężko w tył niezdolna nawet wydać okrzyku. W mroku korytarza nie mogła dostrzec napastnika. Leżąc na ziemi walczyła jeszcze ze wszystkich sił z dusicielem, kopiąc gwałtownie i próbując rozluźnić odcinającą jej dopływ powietrza obręcz.
Ale napastnik przygwoździł ją do podłogi, przycisnąwszy kolanem jej plecy. Po chwili straciła przytomność i stała się zupełnie bezwładna.
Elko Krisantem natychmiast poluzował garottę. W żadnym razie nie chciał zabić młodej Murzynki. W domu panowała nie zmącona cisza. Jakiś cień pojawił się nad nimi:
— Żyje?
Lo-ning, pełniąca straż z gotowym do użycia gazem, podniosła torebkę Murzynki. Elko przerzucił sobie ciało Jady przez ramię.
— Tak — powiedział. — Teraz możemy już tylko zawieźć ją do FBI.
Lo-ning otworzyła drzwi. 96 Ulica była wyludniona.
Elko pobiegł w stronę zaparkowanego przed budynkiem dodge’a, wrzucił Jadę na tylne siedzenie i usiadł za kierownicą. Miał nadzieję, że ktoś znajdzie dozorcę, związanego jak baleron i usadowionego za szybem windy. Cieszył się, że dopadł Jadę, ale wiele by dał, żeby dowiedzieć się jeszcze, gdzie jest Malko.
Po jego odjeździe czekał dziesięć minut i dopiero gdy Lo-ning, którą Malko przedstawił mu po południu, zastukała w pokrywę, wyszedł z bagażnika. Porozumieli się, wiedząc że FBI penetruje Harlem i w zasadzie trop w trop śledzi Malka dzięki nadajnikowi. To Krisantem wpadł na pomysł, aby poczekać na Jadę u niej w domu.
Na wszelki wypadek. I, w gruncie rzeczy, był bardzo zadowolony, że ma ze sobą Lo-ning, ponieważ w Nowym Jorku czuł się kompletnie zagubiony.
Unieszkodliwił z ogromną wprawą nocnego stróża na oczach młodej Chinki, wprawiając ją w zachwyt. Potem czekali, nie mając, prawdę powiedziawszy, zbyt wielkiej nadziei na powodzenie. Aż do chwili, kiedy przed bramą zatrzymał się czerwony cadiiiac.
— Znam lepsze miejsce niż FBI — powiedziała Loning nagle, kiedy Krisantem dojechał do Broadway’u.
— Moi przyjaciele w razie rozróby bez wątpienia okażą się bardziej skuteczni.
Elko Krisantem przystał na to z entuzjazmem.
Obdarzał bardzo umiarkowaną sympatią FBI w szczególności, a policję w ogóle.
Jada jęknęła i zaczęła się miotać na tylnym siedzeniu.
Lo-ning spokojnie sięgnęła po pojemniczek z gazem i spryskała nim leciutko nozdrza Murzynki. Wystarczyło, aby Jada stoczyła się na podłogę. Lo-ning wygodnie wyciągnęła nad nią nogi i powiedziała do Krisantema:
— Jedziemy na 61 Ulicę Wschodnią. Do doktora Shu-lo. Po drodze zatrzymamy się, aby go uprzedzić.
— Gdzie on jest?
Nim pytanie dotarło do Jady, minęła prawie sekunda.
Otworzyła oczy z nadludzkim wysiłkiem. Znajdowała się w pomieszczeniu o gołych ścianach, prawdopodobnie w suterenie, przywiązana do drewnianego krzesła, a silna lampa świeciła jej prosto w oczy. Lampa zgasła i wtedy Jada ujrzała człowieka, który zadał pytanie. To był Chińczyk o zdumiewającej twarzy. Górna część była typowo azjatycka — płaskie czoło, zaczesane do tyłu kruczoczarne włosy, skośne oczy; ale dolną można było przypisać równie dobrze rzymskiemu imperatorowi — usta miał duże, o wargach jak z kauczuku, zbyt czerwonych i rażących u mężczyzny, broda mała i tłusta.
Jada zadrżała. Ten człowiek budził jej fizyczny wstręt. Czuła przed nim strach niemal zwierzęcy, co dowodzi, że nie pozbawiona była instynktu. Doktor Shu-lo zostawił po sobie nie najlepsze wspomnienie w Formozie. Powiadano, że wszystkie domy sąsiadujące z jego willą wystawiono na sprzedaż ze względu na krzyki i jęki wydobywające się co noc z jej piwnic.
Poza tym, że zarządzał licznymi luksusowymi burdelami, doktor Shu-lo był szarą eminencją służb wywiadowczych Formozy, których siedziba znajdowała się w Taiwan Garnison Headquarters. Pekin wyznaczył za jego głowę nagrodę i przysięgał, że jeżeli dobry doktor wpadnie w jego ręce, oporządzony zostanie wedle przepisu na kaczkę po mandaryńsku: upieczony na wolnym ogniu, a potem obdarty ze skóry.
Doktor Shu-lo zdecydował się więc na naukową podróż do Nowego Jorku aby nastroje nieco ostygły. Afera z Mad Dogsami wprawiła go w zachwyt. Dzięki niej nie wyjdzie zupełnie z wprawy.
Znów zabłysła lampa. Przesłuchanie zaczynało się na dobre. Czas naglił. Stojący w rogu izby Elko zaczynał się już niepokoić. Lo-ning kontaktowała się z Alem Katzem. Malko zniknął bez śladu przed godziną... Kontrola samochodów w Harlemie nic nie dała. Jedyna nadzieja w Jadzie. Na razie FBI nie wiedziała, że dziewczyna jest w rękach Chińczyków. Pewnie nie pochwaliłaby tego, że przesłuchania dokonuje, nie mający żadnych legalnych uprawnień, doktor Shu-lo.
— Policja — bełkotała. — Chcę na policję. Nie macie prawa.
Doktor Shu-lo nawet się nie uśmiechnął. Spoglądał na nią jak entomolog na badanego owada uwięzionego w skalnym okruchu. Zamienił po chińsku kilka zdań z Lo-ning. W rogu pokoju stał jeszcze jeden ich rodak.
— Gdzie jest człowiek, po którego pani przyjechała?
— powiedział Shu-lo.
Jada zagryzła wargi. Była odważna, ale w najczarniejszych snach nie przewidziała tortur. Błagała niebo, by dało jej dość sił. Na szczęście, były rzeczy, o których nie wiedziała, więc nie mogła ich zdradzić. Nawet, gdyby siekano ją na kawałki.
Bez słowa potrząsnęła głową. Nie rozumiała, skąd się tu wzięła, kim byli ci Chińczycy. Lester musi ją z tego wyciągnąć.
Chińczyk zbliżył się do niej, tłumacząc cierpliwie:
— Mamy niewiele czasu. Będzie pani mówić, czy nie?
— Nie rozumiem, czego pan ode mnie chce — upierała się Jada. Proszę wezwać policję.
Krisantem zerknął na zegarek. Północ. Malko zniknął przed dwiema godzinami. Mógł już nie żyć.
Nerwowo bawił się spoczywającą na dnie kieszeni garottą. Nie lubił patrzeć, jak torturują kobietę, ale zdawał sobie sprawę, że to jedyna metoda. Legalnymi środkami niczego by nie osiągnęli.
Młody Chińczyk wyszedł z pomieszczenia. Wrócił, niosąc podobne do kleszczy dentystycznych, szczypce.
Jadę oblał zimny pot.
— No? — zapytał doktor.
Potrząsnęła głową, nie chcąc okazać przerażenia.
Nie czekając dłużej, młody Chińczyk chwycił jej prawą dłoń i siłą rozprostował palce. Poczuła, że szczypcami chwycił paznokieć jej wskazującego palca, więc naprężyła mięśnie, żeby wytrzymać ból. Trwało to krócej niż przypuszczała, ale i ból przerósł jej oczekiwania.
Rana piekła potwornie, jakby wyrwano jej cały palec.
Odważyła się spojrzeć na rękę. Palec krwawił, ale ból przytłumiony był jeszcze szokiem. W pewnej chwili poczuła przerażające rwanie i zaczęła krzyczeć.
Paznokieć tkwiący w szczypcach wydał jej się zaskakująco długi. Nigdy nie uwierzyłaby, że może być aż tak długi. Chińczyk z odrazą rzucił go do kosza na papiery.
Jada odrzuciła głowę w tył, próbując powstrzymać nudności. Cierpienia łagodziła swoista satysfakcja: teraz już wiedziała, że wytrzyma, że mogą zerwać jej wszystkie paznokcie, a i tak nic nie powie. Lester byłby z niej dumny:
Lekko zaniepokojona, zadawała sobie pytanie, czy to odrośnie, czy nie zostanie okaleczona na całe życie.
— Będzie pani mówić? — spokojnie zapytał doktor.
— To przykre, do czego pani nas zmusza.
Uroczy eufemizm!
— Łotry... — warknęła. — Łotry...
Doktor Shu-lo powstrzymał młodego Chińczyka, który ujmował już rękę Jady. Prymitywne metody skutkują tylko wobec indywiduów słabych lub skorumpowanych.
Wydał po chińsku jakiś rozkaz. Mężczyzna ze szczypcami zniknął. Wrócił z małym, czarnym zawiniątkiem, które podał doktorowi. Ten wyjął z niego strzykawkę i ampułkę.
Z namaszczeniem napełnił ją, wypuścił kropelkę płynu, potem zbliżył się do Jady. Czoło dziewczyny zrosiło się kropelkami potu. Zawsze bała się zastrzyków.
— Proszę się nie ruszać — powiedział obojętnym tonem Chińczyk. — To zastrzyk dożylny. Jeżeli pani drgnie, mogę panią zabić. A pani nie chce umierać, prawda?...
Nie, Jada nie chciała umierać. Sparaliżowana strachem patrzyła, jak igła wbija się w jej żyłę. Poczuła lekkie ukłucie, potem zupełnie znośny ból, kiedy płyn rozchodził się we krwi.
— Co pan ze mną robi? — zapytała zdławionym głosem.
Chińczyk nie odpowiadał. Wyciągnął igłę, przetarł rękę wacikiem i odłożył strzykawkę.
— To potrwa jakieś dziesięć minut — powiedział do Lo-ning i Krisantema.
Młoda Chinka podeszła do krzesła i szepnęła:
— Jestem pewna, że gdyby tak wyłupać pani oczy, zaczęłaby pani mówić...
Ciekawa z niej była osóbka.
Jada dziwnie się czuła. Zimny pot, skurcze żołądka.
Jakby od trzech dni nie miała nic w ustach. Oby tylko wytrzymać!
Kiedy podniosła powieki, ściany izby poczęły wirować i chwiać się. Powstrzymała się od krzyku. Potwornie bolała ją głowa, zbierało się jej na wymioty, czuła jak krew tętni w jej skroniach. Krzyknęła, gdy doktor pochylił się nad nią. Zrobił się bardzo długi, patykowaty. Miał maleńką, zieloną główkę w kształcie gruszki i oczy owada — wypukłe i jasne. Nie usłyszała pytania i zamknęła oczy.
Poczuła, że ciągną jej głowę w tył, bez brutalności, ale zdecydowanie. Otworzyła oczy. Tym razem Chińczyk miał już normalną twarz. Zobaczyła, że porusza wargami.
— Co zrobiła pani z człowiekiem, z którym pani była?
Każde słowo odbijało się bolesnym echem w jej głowie. Wszystko było zamazane. Nie odpowiedziała.
Chińczyk wielokrotnie powtarzał pytanie monotonnym głosem, bardzo opanowany. Powoli jakaś wizja wżerała się w jej mózg, coraz natrętniejsza. Zaczynała przeszkadzać. Musiała odpowiedzieć, żeby uwolnić się od dręczącej ją bestii. Bezwzględnie musiała.
— Z jakim człowiekiem? — zapytała bełkotliwie.
— Z blondynem — odpowiedział cierpliwie głos.
Powoli obraz Malka krystalizował się w mózgu Jady.
Ale coś tkwiącego w podświadomości nie pozwalało jej odpowiedzieć.
— Ja... ja nie wiem — wykrztusiła.
Płakała, nie zdając sobie z tego sprawy. Potem wszystko zmąciło się w jej pamięci, nie słyszała już żadnych pytań. Jej głowa opadła bezwładnie.
Shu-lo z niedowierzaniem pokręcił głową. Natrafił na wyjątkowo trudną jednostkę. Podszedł do niej, uniósł jej powiekę, potem pospiesznie osłuchał.
— Pozostaje tylko hipnoza — powiedział. — Jeżeli chcemy szybko do czegoś dojść. Zastrzyk penthotalu, który jej dałem, nieco pomoże i w ciągu godziny powinniśmy to z niej wydobyć.
— Godziny?! — krzyknęła Lo-ning.
Widziała Malka ledwie trzy razy, ale nie była w stanie zapomnieć jego złotych oczu. Krisantem przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie znał się na torturach. Jego zawodem było zabijanie. Ale poważnie martwił się o Malka. Jeżeli nie trzeba było ani garotty, ani jego starej Astry, nie na wiele mógł się przydać!
— Pomóżcie mi ją zanieść na górę — powiedział doktor.
Z pomocą drugiego Chińczyka Elko podjął się transportu nieprzytomnej Jady.
Było wpół do pierwszej Na każdym stopniu schodów, prowadzących do mieszkania Jady, stał policjant. FBI pół godziny temu obstawiło budynek, uwolniło stróża i centymetr po centymetrze przewracało mieszkanie Jady do góry nogami.
Bez skutku.
Al Katz osobiście badał uszkodzenia czerwonego cadiiiaca. Amerykaninem ciągle miotała złość. FBI postawiło na nogi ponad dwieście patroli samochodowych. Wszystkie drogi wylotowe z Północnego Harlemu zablokowano. Rysopis Jady podano wszystkim. Tak, jak i Malka. Dzielnicę, w której znaleziono nadajnik, przeczesano piędź po piędzi.
I nic.
— Wróćmy tam — zaproponował.
Niewielki konwój skierował się ku skrzyżowaniu 122 Ulicy i Dziewiątej Alei. Wóz patrolowy stał tam przez cały czas, czekając na Bóg wie jaki cud. Kiedy przyjechał Katz, włączono dwa reflektory, aby umożliwić mu zbadanie terenu. Robił to prawie na czworakach, milimetr po milimetrze. Nagle wydał okrzyk i podniósł coś delikatnie. Odpryski czerwonego lakieru. Takiego, jak cadiiiac Jady.
Coś nieprzewidzianego wydarzyło się na skrzyżowaniu. Al Katz kontynuował śledztwo, ale nie znalazł już nic, poza odrobiną świeżego cementu, do tego jednak nie przywiązywał najmniejszej wagi. Zniechęcony, postanowił iść się położyć, wydając rozkaz, by nie przerywano poszukiwań i obserwacji. Czuł się wobec Malka winien. Przecież sam zachęcał go do podjęcia ryzyka.
Teraz zniknął, zniknęła też dziewczyna i tyle tylko o nich wiedział. Jeżeli Murzynka nie znajdzie się szybko, szanse na zobaczenie austriackiego księcia żywego spadną niemal do zera.
Wściekły jechał do siebie na Park Avenue przez Harlem. Mieszkał na wprost budynku Panamu. Jeżeli cokolwiek znajdą, powiadomią go natychmiast. Niestety, nie bardzo na to liczył. W Harlemie nie byli u siebie.
Nawet FBI.
Jada parsknęła śmiechem. Na głowie doktora Shu-lo siedział puchacz. Zamknęła oczy i pod powiekami ujrzała jaskrawe plamy. Było jej dobrze, nikt o nic nie pytał, czuła się rozluźniona i nie troszczyła się już nawet o to, gdzie jest. Ból ustał. Nie doskwierał nawet okaleczony palec. Zrobiono jej zresztą opatrunek.
— Otwórz oczy — rozbrzmiał naglący głos doktora.
— Otwórz oczy i słuchaj muzyki.
Jada posłusznie uniosła powieki. Na początku światło lampy stroboskopowej raziło ją. Nieustanne białe i niebieskie migotanie zmuszało do mrużenia oczu, ale oswoiła się z nim bardzo szybko. Po chwili widziała już tylko poruszające się przed oczyma światełko, od którego tak trudno było oderwać wzrok, aż wreszcie poczęła je śledzić.
Jednocześnie ukołysała ją muzyka. To nie była naprawdę żadna zwarta melodia, ale raczej harmonijnie dobrane dźwięki, dające w sumie bardzo odprężającą całość. Jada miała wrażenie, że jej ciało nic nie waży, jak wtedy, kiedy paliła dużo marihuany. Przyłapała się na podśpiewywaniu. Doktor zapytał uprzejmie:
— O czym pani myśli?
Jada zmarszczyła brwi. O czym myślała?
— Dobrze mi — powiedziała szczerze. — Nie myślę o niczym szczególnym. Jest ładnie.
Doktor zgodził się i nie nalegał. Wyregulował stroboskop tak, aby światło było nieco bardziej rozległe, potem podszedł do magnetofonu i zrobił nieco głośniej. Jada leżała na skórzanej kanapie, pod głową miała poduszki.
Byli w jego gabinecie. Oczywiście, urządzono go trochę prowizorycznie, jednak miał nadzieję osiągnąć pożądany rezultat. Spojrzał na zegarek. Jada była pod hipnozą od przeszło godziny. Naprawdę była wyjątkowo odporna, nawet na zastrzyk reagowała słabo.
Doktor zmusił się do wypalenia z Lo-ning i Krisantemem papierosa przed powrotem do gabinetu. Oddech Jady był tak regularny, jakby spała, ale oczy miała wciąż otwarte i wpatrzone w stroboskop. Chińczyk pochylił się nad nią.
— W dalszym ciągu czuje się pani tak dobrze? — zapytał pogodnie.
— O,tak!
— Miała pani bardzo wesoły wieczór, nieprawdaż?
Jada usilnie próbowała sobie przypomnieć. Ale, skoro tylko sięgnęła myślami wstecz, coś pękło i psuło jej samopoczucie, a przecież naprawdę starała się przez grzeczność wobec tego tak przyjemnego głosu. Pomagał jej zresztą.
— Zabrała pani przyjaciela na przejażdżkę...
W tej samej chwili runęła wewnętrzna bariera. Całe Jej świadome „ja” rozpadło się. Parsknęła śmiechem.
— Nazywasz to przejażdżką?
Przed oczyma przesunął jej się obraz ogromnej betoniarki, nadjeżdżającej na skrzyżowanie. Serdecznie ją to ubawiło.
— Dobrze się skończyła? — zapytał jowialny głos. — Podobał się pani?
Śmiech Jady był histeryczny.
— Nie miał pojęcia, że jedzie na spotkanie z betoniarką.
— Z betoniarką?
Doktor mimo woli powtórzył słowo. Co tu miała do rzeczy betoniarka? Ale przecież dobrze znał angielski.
Chociaż slang Harlemu był czasem niezrozumiały.
Jada dalej śmiała się sama do siebie.
— Ta betoniarka, to pani? — zapytał. — Jakie dziwne przezwisko!
— To nie ja — obruszyła się. — Nie wie pan, co to jest betoniarka? Takie duże, całe żółte. Do którego ładuje się cement.
Nagle wspomnienie wieczoru zatarło się w jej pamięci. Powracała migrena.
— Niech mi pan da posłuchać muzyki — powiedziała błagalnie.
Doktor nie nalegał. Bał się ją wybudzić. Wyszedł na palcach.
Al Katz cierpliwie powtarzał trzeci raz:
— Chcę, żebyście zajęli się poszukiwaniem żółtej betoniarki, która musi być gdzieś w Harlemie i w której leży żywy lub martwy, nasz agent, książę Malko. Chcę, żeby wszyscy pańscy ludzie wyruszyli natychmiast.
Z drugiego końca kabla dobiegły protesty dyspozytora FBI. Jego ludzie padali na twarz, była trzecia rano.
— Musi pan to jakoś załatwić — uciął Katz. — Niech otworzą place budów, składy, jeżeli trzeba, niech pan budzi właścicieli. Ale jutro rano będzie za późno. Chcę go znaleźć żywego, a nie wystawić mu pomnik.
Rzucił słuchawkę. Musiał się na kimś wyładować.
Przed kwadransem zadzwonił do niego doktor Shu-lo. I przyznał się, że rozmawiał z Jadą, po czym puścił ją wolno. Al Katz wiedział, że Chińczyk kłamie, ale był kompletnie bezradny. W pewnym jednak sensie uspokoił się, wiedząc, że Jada nie wpadła w ręce FBI. Odwołał się do ich pomocy tylko dlatego, że w Nowym Jorku nie dysponował wystarczającą, do przeprowadzenia akcji na tak szeroką skalę, liczbą ludzi. A FBI nie mogła mu niczego odmówić. Choć oficjalnie pełnił funkcję bliżej nieokreśloną, rozkazy otrzymywał bezpośrednio z Białego Domu lub najwyższych szczebli CIA.
Zamiast położyć się z powrotem spać, poszedł zrobić sobie kawy. Niegdyś prezydent John Kennedy kazał FBI wywlec z łóżek o czwartej rano hutniczych magnatów.
Dlaczegóż by nie zrobić tego samego z przedsiębiorcami, którzy w dodatku należeli przeważnie do mafii...
Krisantem usadowił Jadę wygodnie na tylnym siedzeniu dodge’a, potem usiadł za kierownicą, pozostawiając ją opiece Lo-ning. Zabandażowano jej starannie okaleczony palec. Zdawała się spać. Efekt hipnozy minie za dwadzieścia minut. Doktor Shu-lo przyspieszył proces, wstrzykując jej amfetaminę. Jedyny problem stanowił brakujący pantofel, który zgubiła szamocąc się z Elkiem w korytarzu.
Lo-ning z przyjemnością wrzuciłaby ją do kosza na śmieci, posiekawszy uprzednio na drobne kawałki, ale dała się przekonać doktorowi. Jego plan polegał na wypuszczeniu jej gdzieś w Harlemie i śledzeniu. Pod warunkiem, że nie przyjdzie jej na myśl wracać do domu, skąd zgarnie ją FBI. W każdym razie, Chinka musiała wrócić na 207 Ulicę po swojego volkswagena.
Ulice były niemal bezludne i Krisantemowi prowadzenie wozu w Nowym Jorku nareszcie sprawiło autentyczną przyjemność.
Minąwszy Central Park ruszył Ósmą Aleją.
Lo-ning wypchnęła Jadę z dodge’a na Lennox Avenue, na wysokości 135 Ulicy.
Nieco dalej stało kilka taksówek. Młoda Murzynka wysiadła potulnie z samochodu i o mało się nie przewróciła. Zauważyła, że ma tylko jeden but, więc ściągnęła go i niosła w ręku. Potem odeszła chwiejnym krokiem.
Szła Lennox Avenue nie zatrzymując się przy postoju. Jakiś Murzyn zaczepił ją, ale odszedł natychmiast przekonany, że jest w sztok pijana. Jada skręciła w 138 Ulicę.
Krisantem przyspieszył nieco, aby nie stracić jej z oczu. Domy n» 138 Ulicy były ubogie, obskurne, pozbawione klimatyzacji i odrapane. Latem ludzie spali w przedsionku, żeby mieć czym oddychać. Nie było tu żadnej kafejki, żadnego lokalu. A więc Jada szła do kogoś. Jej dom znajdował się zbyt daleko, aby mogła udać się tam piechotą.
Wóz patrolowy nr 886 kończył objazd nie zauważywszy niczego szczególnego, gdy biały sierżant siedzący obok czarnego kierowcy wykrzyknął:
— Hej! Widziałeś?
Dostrzegł właśnie Jadę, która wymachując pantofelkiem zygzakiem szła po chodniku. Zwrócił uwagę na jej fantastyczny, uwydatniony przez za krótką sukienkę, zadek.
Czarny policjant, nastrojony filozoficznie i senny, wzruszył ramionami.
— Schlała się w cztery dupy, ale to jeszcze nie zbrodnia. Niezła dupa!
Biały potrząsnął głową. Był nowy w Harlemie i jeszcze bardzo przejmował się przepisami.
— Nie możemy jej tak zostawić — upierał się. — Zgwałcą ją, poderżną jej gardło. Wygląda bardzo młodo.
Czarny zachichotał.
— Skoro jest o tej porze na ulicy, to możesz być pewien, że dziewictwo sprzedała za dwadzieścia pięć centów w jakiejś bramie dawno temu. Nie czepiaj się jej.
Na pewno nie znosi glin i nie nadstawi ci się przed odejściem.
Urażony sierżat nie ustępował:
— Nie zostawimy jej tu. Zawróć! Tak będzie lepiej.
Jako że dowodził tu sierżant, czarny ustąpił. W końcu, co go obchodziła ta dziewczyna. Opieszale zatoczył łuk, skręcił w Lennox, nie włączając nawet syreny i powoli wjechał w 138. Bujna sylwetka idącej zygzakiem Jady zajmowała cały chodnik. Samochód zatrzymał się przed nią i szofer oświetlił postać dziewczyny.
Zaskoczona Jada zmrużyła powieki i zawołała:
— Hello!
Obaj policjanci wysiedli i stanęli obok niej. Sierżanta uderzył jej oddech i zamajaczone spojrzenie.
— Na Boga! — jęknął. — Ona jest w dodatku naćpana. Nie możemy jej zostawić. To przestępstwo...
Ujął Jadę za ramię i oświadczył:
— Young Lady, you arę under arrest...
Nie wyglądało na to, żeby to do niej dotarło. Potulnie pozwoliła wsadzić się do samochodu. Sierżant usiadł z tyłu, obok niej.
— Ale się musiała opalić trawki — niechętnie powiedział Murzyn. — Nawet nie wie, gdzie jest.
Faktycznie. Jada spokojnie oparła głowę na ramieniu sierżanta. Tego było za wiele. Czarny wziął kurs na komisariat przy 186 Ulicy.
Jak wszyscy, policjanci z wozu 886 dostali rysopis Jady. Tyle że nie należeli do FBI, a rysopisów podawano im co wieczór po dwadzieścia. W dodatku mowa była o szykownej Murzynce w czerwonym cadiiiacu, a nie o pijanej dziwce, której pośladki zmąciłyby spokój pastora.
Elko Krisantem przeklął po turecku. W trudnych chwilach używał rodzimego języka. Bezsilnie patrzył, jak policjanci ładują Jadę do samochodu.
— No, to po wszystkim — powiedział z filozoficznym spokojem.
Przez chwilę zawahał się, czy nie interweniować, ale to już naprawdę było zbyt skomplikowane. Czerwone światła wozu patrolowego zniknęły i Elko także ruszył. Pozostało mu tylko podwieźć Lo-ning po jej samochód. A potem postarać się na coś przydać. Chinka poinformowała go, na jakim etapie znajdowały się poszukiwania, więc za każdym razem, gdy mijali ciężarówkę, Elko przyglądał się jej dokładnie na wypadek, gdyby jakimś cudem okazała się betoniarką.
W głębi serca tracił nadzieję. Nowy Jork wydawał mu się gigantycznym labiryntem. Myślał o tysiącach budów i baz istniejących w tym mieście. Gdyby to było w Istambule... Odszukałby tę przeklętą betoniarkę w ciągu dziesięciu minut. Przecież Malko uratował mu życie.
Tego się nie zapomina.
Kiedy wóz 886 dotarł do 160 Ulicy biały sierżant począł wykazywać odrobinę ludzkich uczuć.
— Myślisz, że długo ją będą trzymali? — zapytał.
Czarny skinął głową.
— Oskarżą ją — potwierdził ze smutkiem. — Oficer dyżurny ma obowiązek to zrobić, jeżeli przywozisz mu delikwenta w takim stanie. Będzie musiała stanąć przed sądem i zapłacić kaucję. Ale pewnie nie ma szmalu, więc posiedzi w pudle.
Koloryzował trochę...
Nieswój, sierżant spojrzał na śpiącą na jego ramieniu śliczną Murzynkę. Teraz, kiedy czarny dostarczył mu satysfakcji, akceptując zatrzymanie dziewczyny, czuł się w pewnej mierze winien. Jako że incydent był drobny, nie złożyli dotąd meldunku.
— Ale nie możemy jej tak wypuścić — zaczął.
— Człowieku — odpowiedział sentencjonalnie — gdyby tak zatrzymywać wszystkie naćpane dziewczyny w Harlemie, trzeba by obrócić Long Island w więzienie.
Nie zrobiła nic złego.
Zwolnił celowo.
Sierżant podjął nagle decyzję:
— W porządku. Puścimy ją. Ale gęba na kłódkę — co?
— Gadanie.
Murzyn zjechał na bok. Zatrzymał się i wysiadł, żeby otworzyć drzwiczki i wyciągnąć Jadę z samochodu.
Walczyła z zamykającymi się powiekami. Gliniarz lekko nią potrząsnął, bardzo życzliwy.
— Zmykaj mała.
I, jakby chcąc dodać jej energii, klepnął ją po krągłych pośladkach, nim wsiadł do wozu. Nie wszystko stracił.
Jada odeszła, policjanci zawrócili. Czarny pogwizdywał z zadowolenia. To był dobry glina, tyle że miał zbyt miękkie serce, żeby dostać awans.
Za pięć siódma Al Katz kończył jedenastą filiżankę kawy. Spał niespełna trzy godziny.
Zaczerwienionymi ze zmęczenia oczyma patrzył na wznoszące się ponad gmach Narodów Zjednoczonych słońce. Jego biuro przy United Plaża 799 przeobrażone zostało tymczasowo w punkt dowodzenia poszukiwaniami Malka. Czterech jego zastępców utrzymywało stały kontakt z przetrząsającymi budowy i bazy ekipami.
Był już poranek, a ciągle jeszcze nie natrafiono na ślad Malka ani tej żółtej betoniarki. Wydawać się mogło, że wszystkie nowojorskie betoniarki były żółte.
Biorąc pod uwagę ilość budów prowadzonych właśnie w mieście, ich praca przypominała poszukiwanie igły w stogu siana.
W miarę tego, jak FBI donosiło o przetrząśnięciu kolejnych miejsc, Al Katz umieszczał różnokolorowe szpileczki na olbrzymim planie Manhattanu, wiszącym na ścianie. Nie służyło to zresztą absolutnie niczemu, ale dawało mu poczucie, że coś robi. Agenci FBI wyczyniali cuda.
Zaimprowizowana, w gruncie rzeczy, akcja opierała się częściowo na danych z książek telefonicznych. Ale każde przedsiębiorstwo posiadało wiele baz. W dodatku, budzeni w środku nocy ludzie, pytani ni z tego ni z owego, gdzie znajduje się baza ich betoniarek, rzucali słuchawkami, klnąc kiepskiego żartownisia... Inspekcja jednej bazy zajmowała przynajmniej pół godziny. Trzeba było wdrapywać się na tył maszyny i zaglądać do wnętrza, przyświecając sobie latarką...
Telefon zadzwonił równocześnie z nastawionym na siódmą budzikiem. Oba sygnały równie bezużyteczne.
Al Katz potarł źle ogolone policzki. Od trzech godzin rozpaczliwie szukał sposobu uniemożliwienia betoniarkom wyjazdu i załadunku cementu i nic nie zdołał wymyśleć. Było fizyczną niemożliwością i bezprawiem ściągnąć wszystkie betoniarki na policyjny parking, aby odnaleźć człowieka, który pewnie już nie żył. Nawet burmistrz Nowego Jorku, który niegdyś zakazał inwalidom używania samochodów, nie ośmieliłby się tego zrobić.
Jeżeli Malko jeszcze żyje, to przyjdzie mu umrzeć potworną śmiercią — oblepi go i udusi masa cementowej mazi. Prawdopodobnie nigdy nie uda się odnaleźć jego ciała.
Na domiar złego Al Katz nie dowiedział się niczego nowego o aferze. Jeszcze tylko parę dni i będzie po głosowaniu. A oni ciągle działają po omacku.
Dla odprężenia wstał i podszedł wbić w mapę jeszcze jedną czerwoną szpilkę.
Chris Jones wszedł do bazy Colonial Concrete przy 145 Ulicy dokładnie o siódmej dwadzieścia sześć. Na sam widok betoniarki chciało mu się rzygać. Od trzeciej rano przemierzał West Side Harlemu w towarzystwie Miltona Brabecka i Elka Krisantema. Dziwna z nich była trójka... Turek spotkał obu goryli z CIA w biurze Ala. Powitanie było raczej chłodne. Bez słowa zdecydowali zakopać tomahawk wojenny na czas poszukiwań Malka. Krisantem w pojedynkę nie był w stanie nic zdziałać. Wręczono mu wielką latarkę i razem z tamtymi zaglądał do brzuchów betoniarek.
Baza przy 145 Ulicy podobna była do wszystkich innych. Chris Jones zostawił samochód Miltonowi, który jechał na sąsiednią budowę przy Lennox Avenue, sto metrów dalej, bo ulica była już zablokowana przez biorące ładunek ciężarówki.
Z Krisantemem za plecami Chris wtargnął do dyspozytorni. Mieli tu pół tuzina betoniarek. Jedna wyjeżdżała właśnie, kiedy przybyli. Chris wyrecytował po raz setny tę samą formułkę przed osłupiałym urzędnikiem. Czy nie zginęła im betoniarka? Nie zauważyli niczego dziwnego?
Pospiesznie sprawdzili pozostałe betoniarki. Kierownik bazy, wyjątkowo chętnie udzielający informacji, wysoki blondyn podsunął:
— Powinniście zajrzeć do kawiarni na wprost. Nocny stróż, John, powinien tam jeszcze siedzieć. Może coś zauważył.
Chris podziękował grzecznie. Betoniarki wychodziły mu uszami. Gdyby nie szło o życie Malka... Nie miał zupełnie ochoty wysłuchiwać ględzenia faceta, który nie powie im nic nowego i tylko dzięki kawie może utrzymać otwarte oczy.
W kawiarni pachniało przypalonym tłuszczem i kawą.
Nocny stróż, łatwy do rozpoznania dzięki mundurowi i pistoletowi, siedział oparty o kontuar. Sam. Chris podszedł i jowialnie poklepał go po plecach. Stary podniósł głowę.
— Co się...
— FBI — oznajmił Chris naturalnym głosem, podsuwając mu na otwartej dłoni znaczek, który zaraz schował.
John Webster skulił się, prawie wsiąkł w taboret.
Twarz mężczyzny przybrała barwę ziemistoszarą, ciało ogarnęło drżenie tak silne, że pół filiżanki kawy wylądowało na jego spodniach. Chcąc umknąć przed spojrzeniem Chrisa napatoczył się na Krisantema. Nawet w normalnych okolicznościach twarz Turka nie budziła ogólnej sympatii. Teraz w dodatku trud nie przespanej nocy zrobił z niej, prawdę mówiąc, zakazaną gębę.
Stróż zakrztusił się i zakasłał. Chris musiał puknąć go w plecy. Elko nie należał do FBI, ale posiadał głęboką znajomość psychiki ludzkiej. W oka mgnieniu zorientował się, że strażnik ma nieczyste sumienie.
— Szukamy betoniarki — zaczął Chris Jones. — Miał pan służbę tej nocy...
— Nic nie wiem — wybełkotał John. — Przysięgam, że o niczym nie wiem. Dlaczego właśnie mnie o to pytacie?
Kiedy to mówił, nutka szczerości zabrzmiała w jego głosie. Krisantem pokręcił głową i zanurzył ręce w kieszeni.
Parę sekund później John Webster poczuł zimny dotyk garotty Turka, zaciskającej się wokół jego szyi.
Wydał zduszony okrzyk. Chris oparł rękę na ramieniu Turka.
— Hej! Spokojnie...
FBI i tak już miało kiepską reputację.
— Daj mi z nim pogadać — błagał Krisantem. — Jedną minutkę.
Trzymając oba końce garotty w zaciśniętej pięści, poderwał Webstera z taboretu i pchnął pod ścianę, za kabinę telefoniczną, gdzie nikt z zewnątrz nie mógł ich dostrzec. Stary nie opierał się, ledwo stojąc na trzęsących się nogach.
Elko obrócił lekko nadgarstek i John poczuł, że brak mu powietrza. Turek szepnął mu do ucha chropowatą angielszczyzną:
— Gadaj, albo cię załatwię.
Prosta alternatywa. Po chwili zwolnił ucisk, żeby dać Websterowi możność mówienia. Bardzo zdenerwowany Chris Jones spoglądał na bok. Kelnerka dyskretnie usunęła się na zaplecze. Zgodnie z przyjętymi w Harlemie standardami była to tylko nieco żywsza dyskusja.
— Skąd pan wie, że... — zaprotestował w przypływie energii Webster.
— Znikąd — szepnął Elko. — Ale nie podoba mi się twój krzywy ryj i jeżeli nie odpowiesz na moje pytanie, nie zobaczysz go już w lustrze.
Pozytywną cechą Krisantema była jego szczerość.
John uwierzył mu bez wahania, a nie miał ochoty przenosić się na tamten świat.
— To ten cholerny czarnuch, przysięgam — wyznał jednym tchem. — Postraszył mnie. Powiadam panu, nie powinni zatrudniać tych chłystków. Przez nich są same kłopoty.
Trzeba było pomocy Chrisa, aby go uspokoić i wydusić z niego szczegóły incydentu z Chuckiem. Chris dosłownie skoczył mu do gardła, przyciskając go do muru swymi ogromnymi łapami.
— Gdzie ta betoniarka?
— Chuck właśnie pojechał po cement. Na Fort Washington Avenue. Potem jedzie na budowę.
— Dawno wyjechał?
Stary potrząsnął głową.
— Jakieś dziesięć minut temu.
Chris wypuścił go.
Nieco ośmielony Webster odważył się zapytać:
— A o co, do cholery, chodzi z tą betoniarką? Dlaczego jej szukacie?
Siwe wąsy Krisantema otarły się prawie o zmaltretowaną twarz starego.
— W środku siedzi nasz przyjaciel. Bardzo bliski przyjaciel. Na twoim miejscu modliłbym się, żeby jeszcze żył.
— Po czym poznać tę twoją betoniarkę?
— Trzydzieści cztery. Ma duże 34 na drzwiczkach — wydukał zdruzgotany John Webster. Ale przysięgam, że...
Chris i Elko byli już na zewnątrz. Gdyby chcieli iść po samochód i Miltona, straciliby dobrych pięć minut. Nie mówiąc już o tym, że musieliby wrócić na Harlem River Drive. Dość czasu, aby Malka zalało dziesięć ton cementu.
Następna betoniarka przekraczała bramę bazy. Krisantem przebiegł przez ulicę, wskoczył na schodki i wsunął głowę do kabiny. Oszołomiony kierowca zahamował i stanął.
— Zjeżdżaj — mruknął Turek. Szybko.
Szofer sądził, że się przesłyszał. Wzruszył ramieniem i zamierzał odjechać. Krisantem otworzył drzwiczki jedną ręką, a drugą zepchnął go z siedzenia i wyrzucił na ziemię. Potem wśliznął się na jego miejsce i spojrzał na tablicę rozdzielczą. Prowadził już ciężarówki w Korei i był szoferem w wielkim istambulskim garażu. Nie było sprawy.
Kierowca stał wrzeszcząc, uczepił się Chrisa, który wsiadał z drugiej strony.
— Oszaleliście. Wezwę policję. Oddajcie mi wóz.
— Policja to my — krzyknął Chris zatrzaskując drzwi.
Krisantem brutalnie puścił sprzęgło, a na zakręcie zerwał niemal cały bok zaparkowanego forda. W lusterku dojrzał wyskakujących z bazy, gestykulujących ludzi.
Wystraszony John Webster obserwował tę scenę z kafejki.
— Czarny skurwiel — mruknął.
Pierwszy samochód, za którym rozległ się warkot ciężarówki, nie zjechał dość szybko na bok. Krisantem przyspieszył jeszcze trochę i gigantyczny zderzak zerwał pół bagażnika wozu. Kierowca skręcił ostro, o mało nie staczając się do rzeki, potem rozwścieczony nacisnął na klakson. Turek zignorował to i dodał gazu, wjeżdżając na lewy, przeznaczony dla szybkich pojazdów pas.
Ruch na Harlem River Drive był ożywiony, ale po pierwszym incydencie nikt już nie stawał na drodze rozszalałej betoniarce. Jakby kierowcy przekazywali sobie znaki. Krisantem zresztą używał potężnego klaksonu w roli syreny, dociskając gaz do dechy. Tego dnia ustalony został rekord prędkości w kategorii betoniarek — ponad 60 mil na godzinę. Łoskot nasuwał raczej myśl o czołgu średniej masy.
Zakręt w 155 Ulicę Elko brał w stylu Grahama Hill’a w Mans, przy okazji zdzierając dach toyoty. Potem z głośnym trąbieniem przedarł się przez trzy sznury samochodów, jadąc chwilami nawet pod prąd.
Pełniący służbę przy Amsterdam Avenue policjant o mały włos nie połknął gwizdka. Z rozkrzyżowanymi ramionami ruszył na spotkanie betoniarki. Elko ledwo zdołał zahamować. Policjant wdrapał się na stopień, ziejąc oburzeniem.
Zamilkł niemal natychmiast, bo Chris podsunął mu pod nos swój znaczek, rozkazując:
— Proszę opróżnić skrzyżowanie. Szybko.
Policjant zszedł, kompletnie ogłupiały. Słyszał już, że FBI posługuje się dla kamuflażu różnymi samochodami, ale żeby do tego stopnia... W pewnym sensie było to genialne. Któż by obawiał się betoniarki?
Elko nie czekał, aż skrzyżowanie będzie puste i mało nie rozstrzaskał cadiiiaca. Przerażony kierowca najechał na hydrant. Betoniarka oddaliła się z hurkotem bombowca w stronę Fort Washington Avenue. 34 nie mogła mieć nad nimi dużej przewagi.
Chris wypatrzył ją pierwszy, gdy ruszyła spod światła.
Dwieście metrów przed nimi.
— To ta — wykrzyknął.
Elko nie mógł bardziej przyspieszyć. Na szczęście ruch był bardziej płynny. Ścigana betoniarka jechała z normalną prędkością. Ponieważ zbliżali się do skrzyżowania na czerwonym świetle, Elko nacisnął klakson i przejechał.
Poczuli jakiś wstrząs po lewej stronie. Chris wychylił się i zauważył unieruchomiony na środku skrzyżowania i skrócony o jedną trzecią samochód.
Wyciskając z betoniarki ostatnie poty Elko zrównał się z 34. Oba monstra jechały łeb w łeb. Chuck odwrócił się. Chris Jones mierzył w niego z Magnum.
— Stój — wrzasnął. — Policja.
Oczy Chucka niemal wyskoczyły z orbit. Jak oszalały docisnął gaz.
Niczym apokaliptyczne potwory toczyły się ku rozwidleniu przy Washington Bridge. Na światłach stało około dziesięciu samochodów. Za chwilę mogły zostać zmiażdżone przez 60-tonowy huragan. Chuck stracił głowę. Pochylony nad kierownicą, jechał ślepo przed siebie.
Elko stał na pedałach. Miał cztery metry przewagi.
Zdawało się, że trzeszcząca na wszystkich spojeniach betoniarka rozpadnie się.
Od skrzyżowania dzieliło ich sto metrów. Ludzie z krzykiem wyskakiwali z samochodów. Elko skręcił kierownicę w prawo, uderzając w 34. Tęga Murzynka upuściła z okna doniczkę. Pierwszy raz w życiu widziała w środku miasta wyścigi ciężkich wozów transportowych.
Rozległ się przerażający trzask zdzieranej blachy.
Chuck instynktownie zahamował. Elko napierał dalej.
Szczepione ze sobą pojazdy zatrzymały się, uderzając o bramę domu i roznosząc ją o dwadzieścia metrów od stojących przy skrzyżowaniu samochodów. Chris, na wpół ogłuszony zderzeniem z przednią szybą, dopiero po chwili otworzył oczy. Wystarczyło to, by szofer „34” wyskoczył na ziemię i długimi susami pognał przed siebie, usiłując ratować skórę.
Oprzytomniawszy, rzucił się w pogoń, mierząc z Magnum 457.
— Stać — krzyczał. — Jesteś aresztowany.
Chuck obracał właśnie w perzynę rozliczne rekordy olimpijskie. Słysząc wystrzał z rewolweru odskoczył w bok, jakby umykał przed żmiją.
Ale Chris wystrzelił tylko w powietrze.
Spoza samochodów na skrzyżowaniu wyłonili się dwaj policjanci. Chuck zauważył ich i skręcił, pokonując rozdzielający jezdnię pas ziemi. Odwrócił się, żeby sprawdzić, czy Chris zamierza strzelać.
Rozległ się pisk hamulców, niczym jęk agonii i ciało Murzyna wzbiło się w górę. Czarny buick potrącił go, odrzucając wiele metrów dalej. Upadł głową na asfalt.
Nadbiegający właśnie Chris usłyszał trzask pękających kości czaszki. Serce podeszło mu do gardła.
Kiedy przykląkł przy młodym Murzynie, chłopak oddychał jeszcze, ale jego mózg wypłynął na ziemię. W zasadzie był już trupem.
W dzielnicy wrzało. Mężczyzna, który przypadkowo przejechał Chucka, wysiadł z wozu blady jak ściana. Ludzie wyglądali przez okna, ruch był zablokowany. Chris Jones podniósł się i pobiegł w stronę betoniarek, pozostawiając ciało Chucka.
Krisantem zanurzył się do połowy w betoniarce. Wysunął się pokryty szarym pyłem i gestem przywołał Chrisa:
— Szybko, chyba tu jest.
Zanurzył znowu głowę w brzuchu machiny i zniknął w niej całkowicie. Chris wskoczył na tylną platformę.
Usłyszał z wnętrza okrzyki Turka. Klął i szamotał się.
Chris dojrzał szarą sylwetkę wznoszącą się ku otworowi.
Wyciągnął ramiona i dotknął skóry.
W parę sekund później w otworze betoniarki ukazała się głowa Malka popychanego przez Krisantema i podciąganego przez Chrisa. Ten ostatni krzyknął radośnie, na widok otwartych oczu księcia. Delikatnie począł zrywać czarny plaster, kneblujący usta Malka. W tej chwili był właściwie tylko szarą, skostniałą kukłą, jednakże oddychał.
Kiedy Malko przyszedł do biura Katza przy United Nations Plaża, miał jeszcze szary pył za paznokciami. Krisantem ledwie zdążył przygotować mu kąpiel. Betoniarka przypieczętowała zgodę między gorylami i Turkiem.
Chris mówił nieustannie o mianowaniu go honorowym członkiem FBI.
Tymczasem jednak Mad Dogsi zdobyli punkt nawet pomimo nieudanej próby zgładzenia Malka. Dotarcie do kierujących spiskiem stało się niemożliwe.
Wąsy Ala Katza zwisały posępnie. Serdecznie powitał Malka, wskazał krzesło Krisantemowi, a potem jednym haustem wypił Pepsi. Kiedy już znaleziono Malka, przespał się godzinę w biurze.
— Szofer betoniarki figuruje w kartotekach FBI jako agitator i członek Czarnych Panter — oświadczył. — Dwukrotnie zatrzymywany — w 1969 i w styczniu 1970.
Malko patrzył na słońce ponad East River.
Nieprędko zapomni o długich, spędzonych w ciemności godzinach, kiedy w każdej sekundzie mógł zginąć pod masą cementu.
— Ktoś kryje się za Mad Dogsami — powiedział. — Nie oni zmontowali tak skomplikowaną akcję. Notorycznie nie mają pieniędzy. Jada jest jedynie wykonawczynią. Ci sami ludzie drugi raz usiłowali mnie zabić.
Katz westchnął, wąsy znowu opadły mu smętnie. Niebieskie oczy nabrały wyrazu powagi.
— Prośba o przesunięcie terminu głosowania nie wchodzi w grę — stwierdził z emfazą. — Pod żadnym pretekstem. Od 1961 połowa świata oskarża nas o stosowanie wszelkich możliwych wybiegów dla uniemożliwienia przyjęcia Chin komunistycznych do ONZ-u. Mówienie teraz o spisku byłoby gwoździem do trumny.
Możemy zyskać kilka dni, prosząc przyjaznych delegatów o wygłoszenie długich przemówień, o filibusting, jak w Kongresie...
Malko wydłubał okruch cementu spod paznokcia.
Miał na sobie beżowy garnitur z alpagi, skrojony nie gorzej niż zmarnowany w betoniarce.
— Nie wiem, co pan może na tym zyskać. Nie orientujemy się, ilu delegatami manipulowano. W ten, czy w inny sposób. I to podstawowy problem.
Katz uśmiechnął się chłodno.
— Najlepszą obroną jest atak, jak powiedział Napoleon. Nie po to urządziliśmy panu tak sprytnie mieszkanko, żeby pan w nim grał w klasy.
— Chce pan, aby...
— W zeszłym roku przewaga była bardzo bezpieczna, 48 do 71. Załóżmy najgorszy wariant. Proszę przeczytać.
Malko wziął kartkę maszynopisu i przejrzał. Była to lista państw. Na pierwszym miejscu umieszczono Austrię, potem Belgię, Kanadę, Chile, Cypr, Islandię, Iran, Włochy, Jamajkę, Kuwejt, Laos, Liban, Malediwy, Trynidad, Tunezję.
— Niech pan wśród nich poszuka szczęścia — powiedział Katz. — Wystarczy urobić sześciu z nich, żeby cały Departament Stanu tarzał się z radości. Nie biorąc pod uwagę tych, którzy „źle” głosowali w zeszłym roku.
Mrugnął okiem, mając wyraźnie nieczyste myśli.
— Proszę się brać do roboty. Przyślę panu pomoc.
Dziś przewidziane są cztery przerwy w sesji oraz wystąpienie przedstawiciela Związku Radzieckiego.
Przybędą wszyscy.
Hulanki i forsa były zdecydowanie siłą napędową Narodów Zjednoczonych. Malko wsunął kartkę do kieszeni. Rola politycznego szantażysty budziła jego najgłębszą niechęć.
Stał, gotów do odejścia, kiedy Krisantem dyskretnie chrząknął.
— Warto by się może dowiedzieć, co powiedziała dziewczyna policjantom, którzy ją zatrzymali?
— Jaka dziewczyna? — zapytał Katz — nie zatrzymaliśmy żadnej dziewczyny.
— Ta, która usiłowała zabić Jego Wysokość — odpowiedział Krisantem. — Ta czarna wydra. Zatrzymali ją na moich oczach.
W ostatnich godzinach Krisantem stał się, o hańbo, rasistą. Bardzo starannie opowiedział o aresztowaniu Jady przez patrol samochodowy.
Następne dziesięć minut upłynęło na gorączkowym wydzwanianiu po wszystkich komisariatach w Harlemie.
Al Katz był o krok od zawału. Nikt nie widział Jady. Coraz częściej podejrzliwie zerkał na Krisantema. Turek, przecież potwornie nieufny, mógł równie dobrze udusić Jadę, a zwłoki wrzucić do Hudsonu.
— Przypominam sobie numer wozu — zawołał nagle Elko. — 886.
Amerykanin podjął więc znów zmagania z telefonem.
Tym razem po pół godzinie trafił na kapitana, dowodzącego komisariatem przy 184 Ulicy. Wóz numer 886 należał do nich, ale nie mieli oni Jady, ani żadnego śladu w raportach.
— Trzeba tam jechać — zasugerował Malko. — Jest coś dziwnego w tej historii.
Al Katz był tego samego zdania.
Precinet 19 nie wyglądała zachęcająco. Przed budynkiem stało kilka zaparkowanych samochodów policyjnych. Była to najgorsza dzielnica Harlemu. Kiedy Malko i Krisantem znaleźli się w komisariacie, dwaj policjanci segregowali na dużym stole, budzącą dreszczyk, górę białej broni. Żniwo jednego wieczoru.
Dwaj czarni siedzieli przykuci do ściany. Przed trzema godzinami zakatowali w windzie na śmierć małżeństwo staruszków. Obojętni na wszystko. Kapitan wprowadził gości do obskurnego biura. Malko wyjaśnił powód wizyty. Al Katz dzwonił zresztą, aby uprzedzić o ich przyjściu.
Kapitan rozkazał przynieść rejestr meldunków. Nie znalazł niczego na temat Jady. Wczoraj nie zatrzymano żadnej młodej kobiety.
— Mógłbym zobaczyć się z policjantami z nocnego patrolu 886? — Zapytał Malko.
— Sierżant zszedł ze służby — powiedział kapitan — ale z drugim nie ma problemu.
Wcisnął klawisz interkomu.
— Benson.
Po kilku sekundach w drzwiach stanął Murzyn w mundurze. W jego twarzy i wyłupiastych oczach malowało się znużenie. Kapitan wyjaśnił mu o co chodzi.
Malko natychmiast zauważył niepokój policjanta. Nie mógł jednak nalegać. Sam z siebie policjant pokiwał głową i powiedział:
— No cóż, myślę że strzeliłem potworną gafę!
Opowiedział o aresztowaniu Jady i nacisku jaki wywarł na sierżanta, aby ją uwolnić. Kapitan był zdruzgotany.
Niestety, nic już nie można było zrobić. Benson spuścił w zawstydzeniu głowę.
— Co zrobiła ta nieszczęsna dziewczyna? — zapytał żałośnie.
— Och! Jest wmieszana w dwa morderstwa i spisek polityczny — powiedział Malko.
Nagle wpadł mu pewien pomysł.
— Macie tu kogoś, kto dobrze zna Harlem i mógłby mi pomóc w jej odnalezieniu?
Benson podniósł głowę.
— Myślę, że tak, sir. Mamy tu wspaniałą dziewczynę.
Jeanie. Zna wszystkich. O ile kapitan pozwoli.
Kapitan pozwalał z góry na wszystko, co mogło ocalić jego honor. Powierzył Malka Bensonowi. Ten poprowadził go na pierwsze piętro, zapukał i wszedł do ciasnego biura.
Malka czekało radosne zaskoczenie.
Jeanie była miłą i śliczną, krótkowłosą Murzynką.
Nosiła mundur. Po dokonaniu prezentacji Benson przedstawił jej sprawę. Malko wtrącił się.
— Jesteśmy w zasadzie pewni, że ta dziewczyna należy do Czarnych Panter.
Młoda Murzynka gwizdnęła i podniosła się. Była szalenie zgrabna, ale mundur chyba najdoskonalszej damskiej figurze nie dodaje uroku.
— Jestem opiekunką społeczną — wyjaśniła. — Znam tu wiele osób, jestem lubiana. Chodzę sama po zakątkach, w których nasi chłopcy witani są koktajlem Mołotowa. Ale Panter ludzie się boją, nic nie powiedzą.
Jeżeli ktoś panu może pomóc, to tylko junkies, narkomani. Wiedzą o wszystkich, handlują z Panterami, znają ich kryjówki. Ale trzeba złapać jednego z nich i zmusić do mówienia. To nie takie proste.
Nie brzmiało to budująco. Malko zaczynał rozumieć, dlaczego FBI drepcze w miejscu.
— Znamy adres Jady — powiedział — czy nie zechciałaby pani podjechać tam z nami? Spróbować dowiedzieć się czegoś?
Jeanie uśmiechnęła się z powątpiewaniem.
— Jeżeli pan sobie życzy, ale mamy jedną szansę na tysiąc. Jedźmy.
Dwójka oberwanych dzieciaków bawiła się na 96 Ulicy przed bramą domu, w którym mieszkała Jada. Cadiilac stał w tym samym miejscu, podobnie dwaj ludzie z FBI tkwiący w szarym fordzie, rzucającym się w oczy, jak mucha w szklance mleka.
Jeanie odezwała się do Malka:
— Proszę tu na mnie poczekać. Jeżeli ludzie pana zobaczą, nie powiedzą słowa. Pan jest biały.
Malko patrzył, jak znika w ogromnym budynku. Krisantem zastanawiał się, czy ktoś uwolnił stróża.
Wkrótce po zniknięciu Jeanie istota wyglądająca na czarnego ducha otarła się o samochód obrzucając go nienawistnym spojrzeniem. Murzyn był chudy jak kościotrup, wynędzniały na twarzy, nie ogolony, przedwcześnie łysiejący. Nawet Krisantem zaczął się odruchowo drapać.
Jeanie pojawiła się po 20 minutach. Kiedy wsiadła do samochodu, westchnęła ciężko.
— Cóż to za życie! Na górze mieszka w jednej izbie kobieta z szóstką dzieci! Nie może nawet iść do ubikacji, bo złodzieje czyhają non stop na okazję i kradną, co się da.
— A nasza dziewczyna?
— Nikt nic o niej nie wie. Mieszka tu od niedawna.
(Zastanawiała się chwilę). Tylko jeden facet może panu pomóc: Julius West. Jeżeli dostatecznie długo pozbawi się go narkotyków, wyśpiewa wszystko, co wie. Zaopatruje Pantery i inne indywidua.
— Jak go znaleźć?
Jeanie wybuchnęła śmiechem.
— To nie moja działka. Musi pan pogadać z chłopakami z Biura Narkotyków na Old Slif Street, w Downtown. Jeżeli go dopadną, będę może mogła pomóc. Jestem uchwytna w komisariacie.
— Proszę jednak dać mi swój numer — poprosił Malko. — Mogę pani potrzebować w środku nocy.
Podała mu adres i telefon, wyjaśniając:
— Proszę tylko powiedzieć, kim pan jest, mieszkam z czarnym gliną, zazdrosnym jak tygrys. Nie lubi, żeby kręcili się koło mnie biali.
Poprosiła, aby ją tu wysadzili. Musiała jeszcze wpaść do kilku rodzin. Wróci wozem patrolowym. Malko popatrzył za nią. Była niemal tak pociągająca, jak Jada.
Po drodze zatrzymał się, żeby zadzwonić do Ala Katza i zaanonsować mu dobrą wiadomość. Że tym razem nie miał już nawet żadnego tropu.
Totalna próżnia.
Pułkownik Tanaka siedział właśnie w kafeterii dla delegatów przeglądając przy śniadaniu poranną prasę.
Na temat próby zabójstwa nie było jeszcze nic, ale Japończyk został już dokładnie poinformowany. Jada doszła do siebie i opowiedziała wszystko Lesterowi.
Japończyka to niepowodzenie rozwścieczyło mniej, niż wcześniejsze gafy. Wiedział, do czego zdolni są Chińczycy i nie łudził się, że Jada mogłaby oprzeć się hipnozie. Katastrofa nie była totalna, ponieważ FBI nie miało możliwości pójść tym tropem. W każdym razie pułkownik był przekonany, że CIA i FBI niemalże depczą mu po piętach. I poczuł upajający dreszczyk emocji połączony z pewnością, że nic nie są w stanie mu zrobić.
Dokonał samokrytyki. Błędem było usiłować za wszelką cenę pozbyć się tego tak zwanego szantażysty.
Ale przynajmniej zmusił FBI do odkrycia kart.
Teraz, kiedy przeanalizował sytuację, poczuł się lepiej. Lesterowi kazał siedzieć cicho. I pojawiać się tylko w akcjach związanych z ich planem. Nie podejmą żadnych dalszych prób pozbycia się jasnowłosego mężczyzny pracującego dla FBI czy CIA. Tanaka wiedział, że po usunięciu Jady z pola widzenia, tamten nie miał żadnego tropu.
Tanaka obiecał sobie iść na dobry, japoński obiad i wpisać go na listę wydatków. Jeszcze parę dni i uwolni się od wszystkich kłopotów.
Malko uprzejmie przysłuchiwał się delegatowi z Malediwów rozprawiającemu o problemach przysparzanych przez piratów tej, błogosławionej przez Boga i ludzi, krainie.
Zerknął na zegarek: wpół do pierwszej. Bar przepełniony był delegatami rozmawiającymi w rozmaitych językach i przypominał Wieżę Babel.
Nagle z głośnika rozbrzmiało jego nazwisko. Porzucił reprezentanta Malediwów, oszołomionego tą popularnością. Jego nikt nigdy nie wzywał. A powód: trzy czwarte delegatów ignorowało nawet istnienie jego państwa. Musiał nieustannie wyjaśniać, że Malediwy to nie nazwa sardynek w oliwie, ale niezależny i prawie niepodzielny naród.
Malajka w recepcji uśmiechnęła się kącikiem ust.
— Pewna młoda dama chce się z panem widzieć. Jest przy wejściu do baru.
Malko przebił się przez tłum i stanął nos w nos z istotą rodem ze stronic „Playboya”: metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, długie, rozjaśnione włosy a la Jean HarIow, ogromne błękitne oczy niewiniątka, fantastyczna figura i nader skąpa, kanarkowożółta sukienka, a do tego aksamitny głos call-girl dla miliarderów. Błysnęła zębami, niewątpliwie zdolnymi schrupać w mig tysiącdolarowe banknoty.
— Nazywam się Gail. Z „Jetset”. Proszono, abym skontaktowała się z panem pilnie. Z polecenia Ala Katza.
Malko z trudem przełknął ślinę. A powiadano, że CIA nie robiła nic dla zbliżenia między narodami... Al Katz wszczął kontrofensywę nie tracąc czasu.