— Doskonale, Gail — powiedział — chodźmy więc napić się czegoś. Jest ze mną właśnie pewien dżentelmen z Malediwów.
— Cudownie — z najgłębszym przekonaniem powiedziała Gail.
Kiedy delegat ujrzał Gail, z zachwytu omal nie wdrapał się na sufit po zasłonach. Usiadła z gracją, a króciutka sukienka uniosła się niemal do pępka. Podała dyplomacie rękę.
— Miło mi, że mogę pana poznać. Uwielbiam Afrykę.
Delegat nawet nie podjął wątku, patrząc jak zahipnotyzowany na długie nogi. Pomyśleć, że miał za godzinę wygłosić mowę pogrzebową...
Gail wpatrywała się w niego niczym w Rockefellera, Tarzana i Gregory Pecka bez mrugnięcia okiem. Delegat poczuł, że bierze w nim górę prymitywna strona natury i zastanawiał się, czy straże ONZ-u, zawsze tak rygorystyczne, przeciwstawią się, jeżeli przerzuci ją sobie przez ramię, by zanieść do najbliższego hotelu.
Malko wykorzystał sytuację:
— Mam zamiar wydać niewielkie przyjęcie pod koniec tygodnia — odezwał się — czy przyłączy się pan do nas?
— Och, tak! — wtórowała Gail — tak bym chciała, żeby pan przyszedł.
I wybuchła histerycznym śmiechem. W sumie brzmiało to zachęcająco. Dwanaście takich, jak ona i mieliby większość, która Wierchownyj Sowiet przyprawiłaby o zazdrość. Coś w stylu 99,99 %. Oczywiście pociągało to za sobą znaczne wydatki, ale przecież nie można było pozwolić, aby całe pieniądze Peace Corps poszły na budowę latryn w krajach rozwijających się.
Malko pochylił się do ucha Gail.
— Jest pani sama?
— Och, ale mam dwie przyjaciółki, do których mogę zadzwonić — zapewnił aksamitny głos. — Ciaudię i Cathy. Przyjdą z ochotą. Również pracują dla „Jetset”.
Nigdy nie przypuszczał, że zawód ekskluzywnego szpiega zmusi go do organizowania orgii na koszt CIA.
Oby tylko Aleksandra nigdy się o tym nie dowiedziała.
Byłaby zdolna rozwalić mu głowę celnym strzałem z broni myśliwskiej. Odkąd oddała mu się, uznała go za swoją własność.
Zorganizowanie party nie będzie zbyt trudne. Wystarczy zostawić Gail w barze, a potem wyselekcjonować co cenniejsze okazy.
Niewiarygodnie nabrzmiała żyła pulsowała na skroni nadzwyczajnego i pełnomocnego ambasadora. Mężczyzna wydawał krótkie jęki, wyrażające rozkosz i frustrację, podczas gdy jego długie dłonie poprzez bluzkę gniotły wydatne piersi siedzącej mu na kolanach dziewczyny.
Oczy wychodziły mu z orbit. Nagle wstał i począł zrywać z siebie ubranie, jakby oblazło go robactwo. Nie tracił nawet czasu, by zdjąć spodnie, pozwolił, by opadły mu na kostki. Spora część guzików jego koszuli odprysnęła. Wstał, unosząc dziewczynę w ramionach.
Różnica wzrostu była tak duża, że brzuchem dotykał jej piersi.
Gigantyczny dyplomata porzucił piersi dziewczyny i wsunąwszy ręce pod zamszową spódniczkę ujął ją w biodrach. Kiedy zorientował się, że nie miała na sobie żadnej bielizny, wydał okrzyk. Prawdziwy, pierwotny okrzyk wojenny. Opadł do tyłu, na poduszki, uniósł dziewczynę nad sobą, potem posadził, rozsuwając jej uda tak brutalnie, że krzyknęła. Zaczął miotać jej ciałem o swoje z niezmierną gwałtownością, trzymając w pasie. Bardzo szybko osiągnął zaspokojenie. Przewrócił się na bok, pociągając za sobą partnerkę nadal z nią złączony.
Chris Jones zwilżył suche wargi, nabrał tchu i pomyślał sobie, że ten kawałek zrobi niezłe wrażenie w CIA. Było mu głupio. Widok ogromnego czarnego, którego spotykał w kuluarach ONZ-u — zawsze poważnego i sztywnego — uprawiającego miłość z tak prymitywną gwałtownością i egoizmem, wstrząsnął nim. W dodatku, to wszystko rozgrywało się o kilka metrów od niego. Słyszał jęki, sapania, szelest materiału.
Na próżno powtarzał sobie, że tylko wypełnia rozkazy, nie czuł się w zgodzie z własnym sumieniem. Purytańskie wychowanie w Middłe West nie przygotowało go do tego. Gdyby jego żona wiedziała, w jakich imprezach bierze udział, nawet „on duty”, po prostu wyrzuciłaby go za drzwi.
Powstrzymał okrzyk odrazy na widok sceny rozgrywającej się w najdalszym kącie pokoju. Jeden z czarnych dyplomatów siedział na kanapie, w roztargnieniu gładząc kędzierzawe włosy bardzo młodego Murzyna ułożonego u jego nóg i obdarzającego go wyrafinowanymi pieszczotami. Miał nie więcej niż szesnaście lat. CIA wykorzystywała niekiedy Raipha Millsa dla podobnych celów. Nie wzdrygał się przed niczym. Jako siedmioletni chłopczyk został zgwałcony w Harlemie przez dwóch homoseksualistów. A od dwunastego roku życia zaczepiał mężczyzn na 42 Ulicy, oferując usługi za cenę od jednego do pięciu dolarów.
CIA płaciła o wiele lepiej i dyskretnie interweniowała, kiedy Raiphowi jakiś ugryziony do krwi klient chciał narobić kłopotów. To była jego słodka słabostka.
Chris zasypiał już przed sześcioma ekranami monitorów, kiedy wszystko zaczęło się na dobre. Do tej chwili nie działo się nic naprawdę ekscytującego. Siedział w mieszkaniu sąsiadującym z apartamentem Malka, także należącym do CIA. Był to rodzaj zabezpieczenia na wypadek, gdyby nieprzewidziany bieg wydarzeń wymagał interwencji z zewnątrz.
Malko wybrał siedmiu szefów delegacji spośród rokujących największe nadzieje. Kierował się powagą kraju, sytuacją rodzinną, stanem finansów i mocą przekonań politycznych.
Dziewcząt było tylko cztery: Gail, Cathy, Ciaudia i Lo-ning. Cathy była jeszcze wyższa, bardziej jasnowłosa i seksowniejsza od Gail. Reprezentowała typ dziewczyn zdolnych, nie uchylając buzi, zawrócić w głowie mężczyźnie. Ciaudia była nieco niższa, o bujnych kształtach i kręconych włosach. Lo-ning miała na sobie haftowaną tunikę.
Najpierw wszyscy siedzieli na poduszkach rozrzuconych wokół wielkiej kanapy, na wprost kamer. Chwilami pojawiała się wysoka postać wspaniałego w tej roli Krisantema z tacą.
Chris ziewał z nudów.
Okazało się, że te wszystkie opowieści o orgiach były zwykłymi bujdami... Czuł się jak w Middłe West.
Aż nagle Gail podniosła się i pociągnęła za rękę czarnego dyplomatę. Miała na sobie króciutką, mocno wydekoltowaną beżową tunikę. Powiodła mężczyznę do zakątka pod ścianą, teoretycznie przeznaczonego na tańce.
— Na Boga!
Nie mógł powstrzymać okrzyku. Gail najspokojniej rozpięła suwak i zrzuciła tunikę na ziemię. Olśniewając nagością zaprosiła partnera do zmysłowego tańca.
Chris rozbudził się na dobre. Teraz z kolei Cathy podniosła się i zajęła się drugim dyplomatą. Ale ona rozebrała się jeszcze siedząc, a potem uprzejmie pomogła w tym swojemu mężczyźnie. Najpierw zdjęła mu buty. Kiedy pozostał jedynie w kalesonach w kwiatki, Chris wybuchnął nerwowym śmiechem. Z powodu telewizorów wszystko to wydawało się nierzeczywiste.
Potem Chris stracił ochotę do śmiechu. Gail już nie tańczyła. Powoli opuszczała się wzdłuż ciała dyplomaty.
Klęcząc na podłodze obdarzała go pieszczotami precyzyjnie obliczonymi na doprowadzenie go do histerii.
Chris patrzył, jak Murzyn wywraca oczy, chwytając dziewczynę za włosy i przyciskając do siebie jej twarz.
Ona zaś niespodziewanie wyprostowała się i odsunęła nieco od niego, pozostawiając go w stanie, którego pozazdrościłby mu dorodny buhaj. Potem, wyraźnie kpiąc, poczęła tańczyć wokół niego.
Nie trzeba było długo czekać na reakcję. Dyplomata rzucił się na nią, zwalając ją na poduszki. Powolna mu, rozsunęła nogi, czekając, aż upora się z paskiem.
Przesunęła się nieco, jakby chcąc się wymknąć i obróciła o czterdzieści pięć stopni. Mężczyzna ruszył za nią, mrucząc niecierpliwie. Nie miał pojęcia, że Gail przesunęła się tylko po to, aby lepiej uplasować się przed kamerami ze względu na zbliżenie.
Z wdziękiem oplotła go nogami, wiążąc jak lianą. Był tak podniecony, że nawet gdyby ustawiono wokół niego cztery kamery i tak by tego nie zauważył.
Chris uświadomił sobie, że jego własny oddech stał się równie krótki i urywany, jak oddech mężczyzny kochającego się z Gail i zaczerwienił się.
Niestety, to był dopiero początek jego duchowych i moralnych cierpień!
Cathy stała na wprost dyplomaty, którego rozebrała.
Kołysząc się w takt muzyki, pieściła go powolnymi ruchami, patrząc mu w oczy i szepcząc odrażające świństwa, szokujące zwłaszcza w jej anielskiej buzi.
Mężczyzna ciężko dyszał, usiłując wyrwać się jej i przejąć inicjatywę, ale trzymała go mocno. Nie zdołał uwolnić się, aż doprowadziła go do orgazmu.
Jego wykrzywiona twarz będzie także stanowiła dobre ujęcie.
Chris Jones otarł czoło. Nie śmiał nawet patrzeć, co dzieje się na poduszkach na drugim planie. To przypominało mu dzień, kiedy w Istambule zaskoczył Malka w uroczym towarzystwie. Doznał takiego samego pomieszania podniecenia i wstydu. Zdecydowanie, zawód szpiega miał rozmaite strony. Po rozważeniu wszelkich za i przeciw, zbliżył się do szóstego monitora i włączył go.
Ujrzał ogromnego ambasadora oddającego się końcowym etapom szturmu.
— Proszę zostać przy mnie — szepnęła Lo-ning Malkowi.
Kiedy zobaczyła, że Gail się rozbiera, przylgnęła do niego i pocałowała go. Przez cały wieczór przedstawiciel afrykańskiego mikropaństwa pożerał ją oczyma. Na szczęście, Ciaudia wzięła go na razie w swoje ręce tak zdecydowanie, że zapomniał o Lo-ning.
Chinka nalegała, by uczestniczyć w tym szczególnym przyjęciu. Malko miał powody przypuszczać, że nie tylko ze względów zawodowych.
Lo-ning pieściła go łagodnie. Zauważył, że niepostrzeżenie rozpięła sukienkę. Pocałowała go, on oddał pocałunek. W głębi ducha był zadowolony, że przyszła.
Nie pieniądze nią kierowały.
Teraz on z kolei zrzucił kimono. Lo-ning wśliznęła się pod niego, niczym małe, pachnące stworzonko, okrywając jego ciało pocałunkami delikatnymi, jak muśnięcie motylich skrzydeł. Prowadziła go. Była ciasna, jedwabista i ciepła. Nie poruszała się prawie, tuląc się do niego ze wszystkich sił. Doznawał jednak uczucia, że to kruche ciało wchłania go z siłą pompy ssącej.
Na kilka minut Malko zatracił poczucie czasu. Kiedy odzyskał świadomość wszyscy wokół niego kochali się, rozbrzmiewał koncert jęków, okrzyków, dziwnych odgłosów. Nagle rozległ się krzyk jasnowłosej Cathy o twarzyczce anioła. Były to dzikie, przerywane potokiem niezrozumiałych słów wrzaski, które nasilały się i nasilały, świdrując w uszach obecnych.
Mimo woli Malko rozejrzał się.
Czarny kolos, pełniący godność ambasadora porzucił Ciaudię dla Gail. Poruszał się w niej regularnie jak tłok, zroszony potem. Dziewczyna, oparta o kanapę, z otwartymi ustami, jęczała za każdym razem, wywracając oczy i drżąc całym ciałem.
Murzyn poruszał się coraz szybciej. Gail krzyczała teraz bez przerwy. Jasne włosy zasłaniały jej twarz.
Wreszcie, wyczerpani, opadli oboje na poduszki. Gail leżała z zamkniętymi oczyma, oddychając ciężko. Ambasador wstał, aby się czegoś napić, bowiem Krisantem dawno już zamknął się w kuchni, kompletnie przerażony. Gdyby mógł, zatkałby uszy.
Morderca-purytanin — to był cały on.
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Lo-ning tuliła się do Malka, leżąc na nim.
Ni stąd ni zowąd, Gail podeszła do Cathy, siedzącej w zarzuconej teraz poduszkami części pokoju przeznaczonej na tańce. Ujęła jej dłoń, chcąc przyciągnąć ku sobie.
Cathy odepchnęła ją łagodnie.
Gail zmarszczyła brwi.
— Nie kochasz mnie już?
Cathy uśmiechnęła się, gładząc długimi palcami policzek Gail.
— Ależ tak, kocham cię — powiedziała czule. — Ale jestem zmęczona.
Blondynki zbliżyły się ku sobie. Język Gail wdarł się do ust Cathy, jej dłonie ogarnęły biust dziewczyny, ujęły brunatne guziczki. Gail zmrużyła oczy. Malko odwrócił się.
Zaczynało się przedstawienie, najwyższy akord scenariusza filmowego. Dyplomaci otoczyli je zafascynowani, nie domyślając się ani przez chwilę, że stoją przed kamerami.
Gail przysunęła się leciutko muskając Cathy wargami. Jej język przesuwał się zręcznie po twarzy partnerki, szybki i niezwykle zmysłowy.
Cathy zaczęła reagować.
Przyciągnęła Gail i pocałowała ją namiętnie. Jej pełne, giętkie ciało kontrastowało wspaniale ze szczupłą figurką drugiej dziewczyny.
Gail łagodnie pociągnęła ją, aż Cathy ułożyła się obok niej. Malko widział w tej chwili tylko plecy i pośladki Cathy. I pieszczące ją ręce tamtej. Gail kąsała wargi przyjaciółki, która krzyknęła. Blondynki nie przejmowały się widzami. Przynajmniej na pozór. Malkiem wstrząsnął dreszcz, gdy po raz setny uświadomił sobie, jak ohydnych metod używa się w polityce.
Teraz Cathy klęczała. Gail całowała ją, wplótłszy dłonie w jej włosy. Potem jej usta podjęły wędrówkę, muskając piersi, zatrzymując się na sutkach. Cathy z odrzuconą do tyłu głową dyszała ciężko.
Jej partnerka nieubłaganie schodziła coraz niżej.
Cathy opadła do tyłu i wyprężyła się, robiąc mostek.Gail rozchyliła jej uda, wsuwając pomiędzy nie twarz.
Cathy krzyczała na głos.
W pokoju zapadła głęboka cisza, słychać było tylko jęki obu kobiet. Tarzały się przez chwilę po poduszkach, potem odpoczywały, leżąc jedna przy drugiej.
Jakby ten spektakl onieśmielił dyplomatów, zaczęli przepraszać się nawzajem. Można by pomyśleć, że pokój nagle zamienił się w szatnię klubu sportowego.
Wszyscy ubierali się w niezmąconej ciszy. Malko założył kimono. Chciał, żeby impreza skończyła się jak najprędzej. Nigdy już nie zgodzi się wyświadczać tego rodzaju usług CIA. To było poniżające.
Ambasadorowie wymykali się jeden po drugim, bardzo uprzejmie całując rękę dopiero co wykorzystanej kobiety.
Z punktu widzenia CIA wieczór był udany. Powstało pewnie trzy-cztery tysiące metrów filmu. Pracowało kilka kamer. Dziewczyny z „Jetsetu” ubierały się właśnie.
Pożegnały Malka cmoknięciem w policzek i wyszły. Loning wspięła mu się do ucha, by zapytać:
— Mogę zostać?
Malko ucieszył się, że zaproponowała mu to. Ale poprowadził ją do sypialni, z dala od kamer CIA.
Chris Jones wybiegł z mieszkania za ścianą wyłączywszy tylko monitory, jakby ścigał go diabeł. W hallu domu ukradkiem zerknął w lusterko, przekonany, że stygmat grzechu naznaczył go na wieki.
Ambasador przechylił się przez stół ku pułkownikowi Tanace, mówiąc bardzo cicho:
— Mój drogi, gdyby pan widział tę blondynkę.
Chciałem powiedzieć — te blondynki... Królewska rozrywka, naprawdę królewska.
Ślinka ciekła mu na samo wspomnienie. W rejonie Kongo spotykało się niewątpliwie mało wysokich blondynek w typie Gail... Japończyk słuchał w roztargnieniu.
Zaprosił dyplomatę do restauracji dla delegatów, sanktuarium ONZ-u, które niekiedy zaszczycał obecnością sam sekretarz generalny. Zrobił to poniekąd dla rozrywki:
siedzący naprzeciw niego człowiek stanowił element planu. Nie miał, rzecz jasna, pojęcia, że Tanaka ma z całą sprawą coś wspólnego. Dla niego zresztą akcja miała się zacząć dwadzieścia cztery godziny później.
Murzyn szepnął nagle:
— Proszę, a oto i nasz gospodarz.
I gdy Malko mijał stolik, wyszczerzył w oślepiającym uśmiechu zęby kanibala. Wdzięczność z głębi trzewi...
Tanaka skamieniał z wrażenia. Człowiek, który przysporzył im tyle problemów, który pracował dla FBI, także był blondynem. I oczy: Jada wspominała o złotych oczach.
Japończyk z trudem przełknął kęs mięsa. Nie mógł oderwać oczu od stolika, przy którym usiadł blondyn z czterema innymi osobami.
— Proszę powiedzieć mi coś jeszcze o tym wieczorze — poprosił.
Ambasador nie dał się prosić. Czym dłużej Tanaka słuchał jego relacji, tym bardziej drętwiał z przerażenia.
Nie docenił przeciwników. Nie mogło być mowy o przypadkowym zbiegu okoliczności. Mężczyzna, który urządził to „przyjęcie” i ten, który kontaktował się z Jadą, był jednym i tym samym. Pod płaszczykiem pracy w ONZ działa agent FBI i CIA. Pułkownik sądził raczej, że CIA. Te metody bardziej mu ją przypominały. Brużdżono mu w jego własnym ogródku. Obrzucił pełnym potępienia spojrzeniem swego towarzysza, z rozanielonym wyrazem twarzy wspominającego wczorajsze doświadczenia. Drogo go mogła kosztować ta orgia. Numer stary jak świat. Jeżeli nie z powodu żony, to ze względu na konsekwencje zawodowe lub społeczne udawał się doskonale.
Odsunął talerz: odechciało mu się jeść.
Do głosowania pozostały cztery dni. Bóg wie, co jeszcze może zdziałać w tym czasie blondyn! Tanaka zadrżał: omal nie doszło do katastrofy. Ogarnęła go krótkotrwała wdzięczność wobec siedzącego vis-a-vis mężczyzny.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział. — Zupełnie zapomniałem o posiedzeniu komisji, w którym muszę wziąć udział. Spotkamy się później.
Odszedł, regulując rachunek i pozostawiając ambasadora sam na sam z jasnowłosymi marzeniami.
Pułkownik Tanaka miał ochotę przejść się i zastanowić przed podjęciem decyzji. Rosarium na wybrzeżu East River wydało mu się stworzone do medytacji. Zawsze kochał naturę. Lecz zanim jeszcze tam dotarł, zrozumiał najoczywistsze: musi wyeliminować przeciwnika. W sekretnych bataliach ludzie nie są zbyt łatwi do zastąpienia. Nie będzie dość czasu, by podstawić kogoś w porę.
Tym razem zajmie się przeprowadzeniem operacji.
To pewniejsze.
Malko był w koszmarnym nastroju. O mały włos nie wyjechał wraz z Krisantemem do Austrii. Al Katz zwrócił się do niego z prośbą, by osobiście wywarł presję na uczestnikach imprezy...
Podczas wymiany zdań, do której potem doszło, trzęsły się ściany. Malko i tak już żałował, że dał się wciągnąć w tę historię. To się nigdy więcej nie powtórzy.
Taka praca nie godzi się z jego etyką.
Jeżeli zaś idzie o szantażowanie nieszczęśników, których pomógł wciągnąć w pułapkę, wolałby własnymi rękami udusić Ala Katza. Wykonanie tej usługi spontanicznie zaproponował mu Krisantem.
Patrzył na otaczającą go masę twarzy czarnych, żółtych i białych delegatów, pogrążonych w ożywionej dyskusji. Potwornie nudzili się podczas posiedzeń różnych komisji i podkomisji. Nawet debata dotycząca komunistycznych Chin nie pasjonowała tłumów. Wszyscy z góry znali wyniki i ciągnące się bez końca przemówienia przedstawicieli bloku komunistycznego były tylko formalnością.
ONZ pękał w szwach. Brakowało miejsca. Nieszczęśni delegaci nie mogli nawet przysiąść w barze, a ich biura rozrzucone były po całym Nowym Jorku.
Głos telefonistki wzniósł się nad gwarem rozmów.
Proszono do telefonu Malka. Wstał, zrezygnowany. Al Katz dojrzał pewnie do przeprosin. Ciemnoskóra, nie określonej narodowości telefonistka wskazała mu kabinę 3. Malko wszedł i podniósł słuchawkę.
— Czy mówię z księciem Malkiem Linge z delegacji austriackiej?
Sądząc z dość silnego akcentu, rozmówca Malka był Azjatą. Nie kojarzył się z nikim znajomym.
— Chciałbym spotkać się z panem za kwadrans na jedenastym piętrze — mówił. — W biurze 1184. Mamy coś nowego.
Nim Malko zdążył zapytać, z kim mówi, odłożono słuchawkę. Zaintrygowany, wyszedł z kabiny. Jedenaste piętro było domeną Chińczyków, spoza Chin komunistycznych, oczywiście. A więc — sprzymierzeńców Ala, Lo-ning i reszty. Głos należał pewnie do doktora Shulo. Rozejrzał się po barze, ale nie dostrzegł Lo-ning. W takim tłumie było to prawie niemożliwe. Spokojnie ruszył na jedenaste piętro.
Z hallu, na wprost sali Rady Powierniczej, dobiegał szmer rozmów. Pod ojcowskim spojrzeniem strażników w niebieskich mundurach delegaci krążyli po korytarzu i przysiadali na ławkach bez oparć.
Malko wszedł na ruchome schody.
Piętro było opustoszałe. Trwała właśnie przerwa obiadowa. Malko wszedł do obszernego biura z numerem 1183. Znalazł się w pracowni kaligraficznej. Na każdym stole, a było ich około dwudziestu, piętrzyły się arkusze papieru pokryte starannym, kaligraficznym pismem. Fascynujące.
W głębi znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Biuro 1184. Malko otworzył je. Ujrzał jedno tylko biurko, a na nim dziwny przyrząd. Miał w sobie coś z żurawia i maszyny do pisania. Malko przypomniał sobie, że Lo-ning opowiadała mu o tym. Była to chińska maszyna do pisania. Spośród 35 tysięcy ideogramów pisma chińskiego wybrano siedem tysięcy. Cztery tysiące pozostawało do dyspozycji operatora w płaskiej szufladce. Kartka papieru nawijała się na wałek, jak w klasycznej maszynie. Za pomocą szczypiec operator wybierał jeden ze znaków i odbijał przyciskając do kartki. Niektórzy osiągali tempo setek znaków na godzinę.
Było to równie pasjonujące, jak dziecięce gry. Na białej kartce widniało kilka rozrzuconych ideogramów, jakby ktoś odbił je dla wprawy. Malko wyjrzał przez okno. Wychodziło na Pierwszą Aleję. Ponieważ nie było innych siedzeń, zajął stojące przy maszynie metalowe krzesło.
Nagle rozdzwonił się stojący na biurku telefon. Najpierw Malko nie reagował. W końcu, ponieważ nie milkł, odebrał. Był to ten sam człowiek, który wyznaczył mu to spotkanie. Głos brzmiał znacznie mniej tajemniczo, nawet serdecznie.
— Spieszę się nieco. Czy zechciałby pan usiąść i poczekać na mnie? (Zaśmiał się). Niech się pan pobawi i wykaligrafuje swoje nazwisko.
Odłożył słuchawkę. Malko pochylił się nad maszyną.
Znaki mierzyły zaledwie po kilka milimetrów.
Sprawdził, jak działa maszyna. Była precyzyjna i archaiczna jednocześnie. Antyczna IBM. Trzeba było mieć pamięć jak komputer, żeby zakonotować miejsce każdego z czterech tysięcy znaków w szufladce. Dostrzegł, że niektóre noszą czerwony lub zielony znaczek. Prawdopodobnie najczęściej używane.
Uświadomił sobie nagle, że piekielnie go korci, żeby się trochę pobawić.
Pułkownik tkwił bez ruchu w pomieszczeniu z instalacją elektryczną na jedenastym piętrze. Wykorzystywał je na oddanie się ćwiczeniom oddechowym jogi, osiągając doskonałe panowanie nad sobą samym. Stosował politykę wyliczonego ryzyka. W czasie medytacji w rosarium doszedł do wniosku, że najdogodniejszym miejscem do zlikwidowania przeciwnika było, mimo wszystko, ONZ. Tu czuł się najmniej zagrożony, a ochrona FBI była najsłabsza.
Wyeliminowanie Malka niosło za sobą oczywiście pewne ryzyko, ale pozostawienie go przy życiu stanowiłoby większe zagrożenie. Tanaka nie po to zadał sobie tyle trudu, żeby w ostatniej chwili pozwolić wystrychnąć się na dudka. Margines błędu był zbyt mały: Wystarczyło przekupić trzech, czterech uczestników głosowania, by unicestwić wszystkie wysiłki Japończyka.
Tanaka przyjrzał się aparaturze kontrolnej. Był inżynierem. To się niekiedy przydawało. Wskazówki instrumentów pomiarowych zasygnalizują mu śmierć przeciwnika. Pozostanie mu tylko doprowadzić wszystko do pierwotnego stanu, nim Chińczycy wrócą po przerwie obiadowej. Przygotował pułapkę bardzo starannie, świadom dzięki Jadzie powiązań Malka z Chińczykami.
I, po przeanalizowaniu rysujących się w gmachu ONZ możliwości, wybrał metodę wyrafinowaną, ale skuteczną.
Opierała się po prostu na zasadzie krzesła elektrycznego. Pułkownik Tanaka przyłączył maszynę do kaligrafowania do głównego przewodu o napięciu 2000 volt za pomocą kabla, którego końcówka połączona była z przeznaczonym dla Malka metalowym krzesłem. Poprzedniego wieczora dokonał próbnych podłączeń, przebił mur wiertarką kupioną po południu. Nikt nie zadawał mu żadnych pytań. W budynku pracowano dzień i noc, zwłaszcza, kiedy nie było urzędników. W gruncie rzeczy Tanaka był dumny ze swego planu. Bawiąc się maszyną Malko zamknie obwód. Potrwa to parę sekund. Japończykowi pozostanie odłączyć kable.
W swojej karierze zlikwidował już tą metodą wiele osób. Wystarczyło znaleźć linię wysokiego napięcia, mieć skromny sprzęt i jakie takie pojęcie o elektryczności.
Najtrudniejszą częścią planu było zwabienie Malka do biura w chwili, kiedy nikogo tam nie będzie. Ale telefon i ostateczne podłączenie kabli zajęło Tanace osiem minut. Dzwonił z biura 1183.
Kiedy Malko dotknie kabli, igła woltomierza przechyli się w prawo. Wystarczy odczekać minutę. Tanaka zamknął się w schowku, obawiając się już jedynie nieprzewidzianej wizyty robotnika. Podczas przerwy obiadowej było to jednak nieprawdopodobne.
Kończył właśnie ćwiczenia oddechowe jogi, gdy igła drgnęła gwałtownie, potem wychyliła się w prawo. Drgała silnie przez kilka sekund, następnie opadła w lewo.
Człowiek zamknął obwód, walczył, by się uwolnić, aż runął z krzesła, porażony prądem i przerwał jej obieg.
Japończyk natychmiast odłączył kabel izolowanymi kombinerkami. Pozostało mu już tylko wrócić do restauracji dla delegatów, gdzie oczekiwali go inni Japończycy. To, że odkryją przewody, nie ma znaczenia.
Tak czy inaczej, wiadomo będzie, że dokonał tego fachowiec.
Tanaka otworzył drzwi i zamknął je natychmiast. To był jedyny ryzykowny moment akcji. Bo nie mógłby wytłumaczyć swojej obecności w schowku.
— Czego pan tu szuka?
Drgnął na dźwięk lodowatego głosu. Odwrócił się gwałtownie. Chinka z kanapką w ręku zmierzyła go spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. Bardzo chuda kobieta miała siwe włosy ściągnięte w kok.
— Pomyliłem drzwi — mruknął Tanaka, uśmiechając się najgłupiej, jak potrafił.
Nie mógł przewidzieć, że pani Tso, prawa ręka doktora Shu-lo, cierpiąca na schorzenia żołądka, skracała zawsze swą przerwę obiadową. Ani, że była ze względów zawodowych bardzo nieufna.
— Nie mógł się pan pomylić — powiedziała sucho.
— Aby otworzyć te drzwi trzeba mieć specjalny klucz.
Kim pan jest?
Przez sekundę Tanaka wahał się, czy po prostu nie uciec. Ale nie mógł przecież zniknąć z ONZ-u, a ta kobieta zapewne rozpoznałaby go. Błyskawicznie odzyskał zimną krew. Przecież to nie pierwszy raz.
— Nie wiem — powiedział ugodowo — drzwi były otwarte.
Postąpił krok naprzód, jakby chciał przejść, ale Chinka zagrodziła mu drogę, patrząc nieprzyjaźnie.
— Kim pan jest? — powtórzyła.
To była jedyna rzecz, której Tanaka nie mógł powiedzieć. W każdej chwili ktoś mógł nadejść, a ta megiera zdolna była zaalarmować całe piętro.
— Nie rozumiem — powiedział powoli — nie zrobiłem nic złego.
— Jest pan w sekcji chińskiej — odezwała się sucho.
— I kłamie pan, wcale pan nie zabłądził.
Ujęła go pod ramię. Japończyk poczuł stalowy uchwyt wciskających mu się w mięśnie palców.
— Wytłumaczy się pan przed strażnikami — dodała Chinka.
Pułkownik zareagował z szybkością węża. Nie próbując uwolnić się, okręcił się błyskawicznie wokół własnej osi, powodując, że Chinka straciła równowagę.
Znajdowali się dokładnie na wprost drzwi damskiej toalety. Pchnął ją brutalnie i oboje wpadli do środka.
Chinka poderwała się pierwsza z ziemi i otworzyła usta, chcąc krzyczeć. Tanaka wymierzył jej z rozmachem cios, który odrzucił ją pod ścianę. Pośliznął się jednak na leżącej na ziemi kanapce i padł na kolana.
Otwartymi ustami Chinka łapała oddech. Krzyczała, zbyt jednak słabo, aby przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę.
Teraz już wiedziała, że sprawa jest poważna. Ma do czynienia z szaleńcem, albo z kimś znacznie gorszym.
Ręką sięgnęła po podtrzymującą kok stalową szpilkę.
Jej końcówka wypełniona była silnym roślinnym środkiem nasennym. Wystarczyłoby go do uśpienia słonia. Trzymała ją prostopadle przed sobą, przyciskając główkę do piersi tak, aby napastnik nadział się na nią.
Tanaka otrząsnął się: natrafił na fachowca. Musi się jej natychmiast pozbyć. Do toalety w każdej chwili ktoś mógł wejść i wszcząć alarm.
Ruszył do przodu zgięty wpół; potem, gdy dzielił ich nie więcej niż metr, wyrzucił nogi równolegle do ziemi, opierając się rękami o posadzkę.
Jego nogi uderzyły Chinkę na wysokości kolan.
Tracąc równowagę, zamachała rękami i, upadając, wypuściła szpilkę. Tanaka rzucił się na kobietę i chwycił za gardło. Ale ona posiadała niezwykłą siłę. Wyrwała mu się i skoczyła ku drzwiom, tym razem wyjąc jak syrena.
Chwycił ją w pasie unosząc nad ziemią i rzucił o drzwi ubikacji, które otwarły się. Tanaka ruszył za nią i zamknął drzwi nogą. Zgiął Chinkę wpół, waląc jej czołem o porcelanowy sedes. Trzymał ją za włosy.
Znów zaczęła krzyczeć.
Tanaka mocno trzymał zdobycz. Skóra na czole kobiety pękła, na podłogę i białą porcelanę polały się strumienie krwi. Tanaka ledwie się ustrzegł zachlapania.
Chinka broniła się coraz słabiej, Japończyk uderzał coraz mocniej: musiała umrzeć.
W desperackiej próbie walki Chinka chwyciła go za włosy, usiłując się dźwignąć.
Tanaka złapał oddech i nie próbując się uwolnić, mocno walił jej głową o sedes. Tym razem pękła po lewej stronie kość ciemieniowa. Inne uderzenia dawały odgłos prawie miękki, budzący odrazę. Chinka już nie krzyczała. Straciła przytomność. Tanaka zawzięcie walił jej zmaltretowaną czaszką o popękaną porcelanę.
Przestał dopiero na widok krwi wyciekającej z nozdrzy.
Dla całkowitego bezpieczeństwa uniósł ciało zmarłej i wcisnął głowę do stojącej w misce klozetowej wody. O ile w kobiecie tli się jeszcze iskra życia, utopi się.
Następnie wyszedł z ciasnej kabiny, zatrzaskując za sobą drzwi.
Przechodząc przed lustrem przyjrzał się sobie i pospiesznie przeczesał. Bogu dzięki, na jego ubraniu nie było śladów krwi. Mógł teraz udać się prosto do restauracji dla delegatów.
Korytarz był pusty.
Pułkownik poszedł w stronę wind. Czekał kilka sekund, nim zatrzymała się jedna z nich, na szczęście, pusta.
Malko pochylił się nad maszyną do kaligrafowania.
Setki ideogramów fascynowały go. Wyciągając rękę po szczypce do chwytania metalowych sześcianików, rękawem zahaczył o linijkę, która spadła na podłogę.
Pochylił się, żeby ją podnieść i jego spojrzenie padło na nogę krzesła. Metalowy przewód przymocowany był do niego czarnym plastrem.
Czuły dzwonek alarmowy rozdzwonił się w mózgu Malka. Zauważył wcześniej, że od maszyny odchodził przewód, który biegł wzdłuż muru, ale to go nie zdziwiło. W dzisiejszych czasach wszystkie maszyny są elektryczne. Wstał i przyjrzał się przewodowi przymocowanemu do krzesła. Biegł wzdłuż ściany i znikał w niewielkiej dziurze. Malko pochylił się i spostrzegł wapienny pył. Otwór był świeży. Wyprostował się. W czubkach palców poczuł nieprzyjemne mrowienie.
Ostrożnie zbliżył się do krzesła. Potem rzucił linijką tak, aby trąciła maszynę i krzesło równocześnie.
Rozległ się trzask, pojawiły się niebieskie iskierki. Linijka upadła na podłogę. Malko mimo woli odskoczył do tyłu. Podniósł linijkę. W miejscu, gdzie dotknęła metalu, widniały dwa czarne ślady.
Przed chwilą cudem uniknął wymyślnej formy porażenia prądem. Nie było sensu dłużej czekać na tajemniczego rozmówcę.
Ciągnąc krzesło zerwał przewód. Następnie zadzwonił, prosząc o natychmiastowe przysłanie konserwatora. Na kartce, którą położył na przewodzie napisał: „NIEBEZPIECZEŃSTWO”.
Opuścił pokój, ciągle pod wpływem stresu. Miał nadzieję, że w barze jest rosyjska wódka. Mrowienie dłoni nie ustępowało. Tym razem udało mu się cało wyjść z opresji. Pozostało mu jedynie uprzedzić Ala o ponownej próbie zgładzenia go. Jedno było pewne. Ich przeciwnik działa wewnątrz Narodów Zjednoczonych.
Mad Dogsi byli zaledwie wykonawcami.
Przyciskając guzik w windzie Malko spostrzegł, że jego prawa dłoń lekko drży.
Garść czarnych włosów spoczywała starannie ułożona na skrawku bawełny, w plastikowej torebce.
Doktor Shu-lo dokładnie się im przyglądał.
— Potrzebny byłby mikroskop — powiedział — ale jestem prawie pewien, że włosy należą do Azjaty.
Al Katz pokiwał głową.
— To samo stwierdzono w laboratorium policyjnym.
Była ósma wieczorem. Ciało pani Tso spoczywało już w kostnicy. Odkryto je w parę minut po tym, jak Malko opuścił piętro. Od godziny trzej mężczyźni analizowali wydarzenie.
Doktor zaproponował:
— Jestem gotów pobrać włosy wszystkich członków mojej delegacji oraz sekcji przekładów. I porównać je z tymi.
Al Katz zaaprobował. Nie pierwszy raz czerwoni wśliznęliby się w skład służb Formozy.
— To dostarcza nam bliższych informacji o naszym przeciwniku. To Azjata, który pełni jakąś funkcję w Narodach Zjednoczonych. Zna przyzwyczajenia urzędników i teren.
— Chyba możemy dorzucić, że cechuje go okrucieństwo — dodał doktor, w którego ustach nabierało to szczególnego posmaku...
Al Katz spuścił głowę, wstrząśnięty zdjęciami, które mu pokazano. Toalety zostały zapieczętowane. W każdym razie, pracownice zarzekały się, że nie przestąpią więcej ich progów. Pułkownik MacCarthy, odpowiedzialny za bezpieczeństwo w siedzibie ONZ, był zdruzgotany. Pierwszy raz doszło do czegoś takiego. Oficjalnie mówiło się o zbrodni popełnionej przez sadystę. W końcu, tysiące turystów zwiedzało codziennie gmach.
Jeden z nich mógł się zgubić.
Sekcja chińska uznała za niecelowe wspominać pułkownikowi MacCarthy o drobnej zasadzce zastawionej na Malka. Lepiej prać własne brudy u siebie.
— Zostały nam trzy dni — skonkludował Al Katz. — Miejmy nadzieję, że przeciwnik popełni kolejną gafę.
Malko życzył sobie tego samego, pod warunkiem, że będzie to w mniejszym stopniu dotyczyć jego osoby.
Gail spoglądała na East River poprzez jedno z olbrzymich okien baru delegatów. W świetle przenikającym lekką tkaninę sukienki, wyglądała jakby była naga. Trudno byłoby znaleźć lepszą przynętę na dyplomatów. Tym razem wykonywała bezpośrednio polecenia Ala Katza. Malko oświadczył wyraźnie, że nie chce być zamieszany w kolejny „kontratak”.
Wstawał świt 27 września i dwa dni dzieliły ich od głosowania. Zdenerwowanie wśród wyższych funkcjonariuszy Departamentu Stanu osiągnęło nigdy wcześniej nie notowany poziom. To głosowanie będzie prawdziwą partią ruletki, jasne bowiem stało się, że oszustwa dokonywane są z obu stron. A wystarczyła różnica jednego głosu.
Malko kręcił się w kółko. Powrócił do „Nirwany”, ale Jada naturalnie zniknęła bez śladu. Żadnej wskazówki nie dostarczyły również poszukiwania w ONZ. Doktor Shu-lo także niczego nie wykrył. Morderca nie wchodził w skład delegacji chińskiej. Lo-ning nadal pełniła obowiązki przewodnika, spędzając parę chwil z Malkiem, ilekroć nadarzała się ku temu okazja. Krisantem wynalazł turecką wspólnotę i spędzał w niej gros czasu.
Chris Jones, również nie mając nic do roboty, przesiadywał w barze dla delegatów. Fakt, że można tu było wypić J and B za pięćdziesiąt centów, czyniło to miejsce szczególnie cennym w jego oczach. Na razie spoglądał w stronę Gail, a myśli jego nie nadawały się do ujawnienia...
— O, proszę! — powiedział nagle — pedał.
Malko podniósł oczy. Tuż za Gail siadł Murzyn. Z niechęcią rzucił na nią okiem, kiedy do niego podeszła i zamyślił się. Nie należał do grupy uczestników orgii u Malka. Książę zresztą w ogóle go nie znał.
Zatopiony w głębokim fotelu, usiłował sprawiać wrażenie zupełnie obojętnego, mimo że ogarnięty był totalną paniką. Kiedy zorientował się, że Malko go obserwuje, przerażony zerwał się z miejsca i ruszył w stronę kafejki.
Dziwne. Malka przebiegł wewnętrzny dreszcz.
Oczywiście, człowieka mogły boleć zęby, mógł doznać miłosnego zawodu. Ale Murzyn wydał mu się podejrzanie zdenerwowany. Wrócił z kafejki i wszedł do jednej z kabin, aby zadzwonić. Malko wstał i zapytał telefonistkę, kim jest ów mężczyzna.
— Jego Ekscelencja Dawid Mugali — poinformowała. — Uroczy człowiek.
A więc, delegat upoważniony do udziału w głosowaniu. Opuścił kabinę w chwili, gdy ogłaszano wznowienie sesji Zgromadzenia Ogólnego. Miał przemawiać przedstawiciel Jemenu Południowego.
Sala opustoszała w parę chwil. Jego Ekscelencja Mugali najwyraźniej nie wybierał się na obrady. Przez parę minut kręcił się przy stojaku z czasopismami, potem usiadł, sprawiając wrażenie coraz bardziej przygnębionego.
Malko, tknięty złym przeczuciem, pochylił się ku Chrisowi Jonesowi.
— No i jest dla pana robota. Chcę, żeby śledził pan tego szacownego dżentelmena, dokądkolwiek by poszedł. Musimy wiedzieć, z kim się widuje, co robi. Jak na uczciwego człowieka, jest zbyt smętny.
Goryl nie krył zaskoczenia.
— Jeżeli za każdym razem, kiedy jakiś czarnuch będzie smutny — zaprotestował — zechcemy zabawiać się w łażenie za nim, w żaden sposób nie damy rady.
Może kumple zeżarli mu rodzinę w Afryce.
Zdecydowanie, Chris Jones był rasistą. Malko podsunął mu pod nos kluczyki od dodge’a. Smutek ambasadora faktycznie mógł nie mieć najmniejszego związku z ich problemami, nigdy jednak nie wiadomo.
Właśnie w tej chwili Murzyn wstał i opuścił bar. Chris Jones ruszył w ślad za nim posłusznie, choć bez przekonania.
Tylko „Daiły News” zawsze uganiające się za sensacją, zamieściły w nagłówku wiadomość o śmierci pani Tso. Inne dzienniki nie przywiązywały do tego faktu większego znaczenia. Pułkownik Tanaka wiedział, że ze strony policji municypalnej nic mu nie zagraża.
Ogarniał go jednak śmiertelny niepokój. Blondyn mógł unicestwić całą akcję. A o tym przekona się, gdy będzie już za późno. Zorganizowanie następnego zamachu na niego nie wchodziło w rachubę. Aby uspokoić rozkołatane nerwy, pułkownik Tanaka zasiadł w komisji zajmującej się skażeniami północnego Pacyfiku i ich reperkusjami dla przedsiębiorstw połowowych. Od wczoraj nie miał żadnych wiadomości od Lestera.
Mad Dogsi rozpoczęli końcową fazę operacji. Wreszcie wszystko zdawało się przebiegać pomyślnie. Oby wytrzymać następnych 48 godzin.
Aż do ostatniej sekundy Tanace towarzyszył będzie bezgraniczny lęk. Jednak niezbędna do wypełnienia tego planu doza zimnej krwi i okrucieństwa pobudzała go.
Zasłużył sobie na zwycięstwo. Nie bez nostalgii pomyślał, że stoi przed ostatnią szansą przejścia na emeryturę w randze generała, co w istotny sposób zmieniłoby końcowe lata jego życia, aczkolwiek nie przywiązywał wagi do luksusu.. Z samozaparciem usiłował przysłuchiwać się wystąpieniu reprezentanta Korei Południowej.
Telefon Malka zadźwięczał nieco przed dziesiątą. To był Chris Jones.
— Pański czarnuch zalewa się gorzkimi łzami w kafejce przy Drugiej Alei — oświadczył. — Mam mu dać chusteczkę? W dodatku schlał się w pestkę. Ruszył w tango, kiedy tylko przestąpił progi ONZ-u.
Malko zawahał się. W końcu, facet mógł faktycznie przeżywać zawód miłosny. Cóż jednak szkodziło upewnić się?
— Zaraz tam będę. Jeżeliby chciał wyjść, proszę go zatrzymać pod byle pretekstem.
Odłożył słuchawkę i wskoczył w garnitur. Ten smętny czarnuch na jego oko nie wróżył nic dobrego.
Ambasador nie ruszył się z miejsca do przyjścia Malka. Zasłaniając twarz dłońmi płakał w kącie kawiarni, jak dziecko. Chris Jones w zażenowaniu usiłował patrzeć w innym kierunku.
— Proszę zostawić to mnie — powiedział Malko.
Spokojnie usadowił się na wprost Murzyna. Ten podniósł głowę, zaskoczony. Malko obdarzył go najżyczliwszym uśmiechem, na jaki potrafił się zdobyć.
— Coś nie w porządku, Ekscelencjo?
Dyplomata podskoczył, słysząc ten tytuł.
Odsapnął, próbując odzyskać nieco godności.
— Proszę mnie zostawić w spokoju — powiedział przygaszonym głosem. — Nie znam pana.
Poruszył się, jakby chciał wstać. Malko zatrzymał go.
— Ale ja pana znam, Ekscelencjo. I sądzę, że ma pan poważne problemy w związku z głosowaniem, które ma się odbyć pojutrze.
Rzucił piłeczkę na chybił-trafił. Czarny zadrżał, jak rasowy koń. Tym razem wstał i obrzucił Malka niechętnym spojrzeniem.
— Kim pan jest? Proszę zostawić mnie w spokoju.
— Sądzę, że mógłbym panu pomóc — powiedział Malko. — O ile zdecyduje się pan powiedzieć mi prawdę.
Murzyn wpadł nagle we wściekłość. Podsunąwszy Malkowi pod nos paszport dyplomatyczny, wrzasnął:
— Niech mi pan da spokój. Jestem dyplomatą.
Zawołam policję.
W tej samej chwili zza kontuaru wytoczył się potężnej postury barman, zawijając rękawy. Trafił prosto w objęcia Chrisa Jones’a, który swoją legitymację „Secret Service” wepchnął mu niemal do gardła. Zbity z tropu powrócił do baru.
Malko usiłował uspokoić czarnego dyplomatę, tłumacząc mu coś zniżonym głosem.
— Nie wyrządzę panu żadnej krzywdy — przekonywał. — Wręcz przeciwnie.
— Proszę mnie zostawić — piszczał tamten, kompletnie rozhisteryzowany. — Nie chcę z nikim rozmawiać. Nie mam żadnych kłopotów.
Jednocześnie szamotał się. Chris Jones nieznacznie popychał go w stronę drzwi. Nikomu nie zależało na wywołaniu skandalu. Gdy znaleźli się na ulicy, Chris wepchnął dyplomatę do dodge’a. Malko usiadł obok.
Samochód odjechał nie zwlekając.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Chris.
— Do mnie.
Czarny zaczął nagle szamotać się, choć przed chwilą, jakby w zamroczeniu, pozwolił bez najlżejszego oporu wpakować się do wozu.
— Dokąd mnie wieziecie? — krzyczał. — Puśćcie mnie. To porwanie!
— Proszę się nie denerwować — powiedział Malko.
— Pracujemy dla tajnych służb, a zabieram pana do siebie. Wezwę lekarza. Jest pan zbyt zdenerwowany. Potrzebne są panu środki uspokajające.
Murzyn opadł na siedzenie, mamrocząc jakieś nie powiązane ze sobą słowa. Jego oddech przesycony był wonią alkoholu. Ale to nie wszystko. Jego skóra nabrała barwy ołowiu, co u czarnych jest oznaką silnego strachu, a po twarzy spływały mu stróżki potu. Raz po raz szczękał zębami.
Krisantem aż podskoczył, widząc przesiąkniętego wódką Murzyna o mętnym spojrzeniu, targanego przez Malka i Chrisa.
Ulokowali go na fotelu, w który wcisnął się, nękany czkawką. Malko poszedł do sypialni i zadzwonił do doktora Shu-lo. Na szczęście zastał go w domu.
— Proszę natychmiast przyjechać — powiedział. — Być może mamy nowy ślad.
Potem uprzedził Ala Katza. Amerykanin nie był szczególnie zachwycony.
— Mam nadzieję, że jest pan pewien tego, co pan robi — uprzedził. — Chroni go immunitet dyplomatyczny.
Jeśli złoży skargę, zrobi się potworna afera.
Doktor Shu-lo przybył po dziesięciu minutach. Z pomocą Krisantema ściągnął Murzynowi marynarkę, podwinął lewy rękaw i zrobił zastrzyk. Ten nie protestował i zdawał się przysypiać z uchylonymi ustami i zamkniętymi oczyma.
— Śpi?
— To potrwa jakiś kwadrans. Dałem mu łagodny środek uspokajający.
Ciało Murzyna osunęło się bezwładnie. Shu-lo uniósł jego powiekę. Żadnej reakcji. Przy pomocy Krisantema przetransportował go na kanapę. Chris Jones starannie przetrząsnął jego kieszenie. Nie znalazł niczego nadzwyczajnego: portfel, paszport, pieniądze, zmiętą chusteczkę.
Chris automatycznie rozwinął ją i wytrząsnął. Coś wypadło na ziemię. Mała, plastikowa torebka. Goryl podniósł ją, obejrzał i wydał zduszony okrzyk.
— Zobaczcie!
Malko i doktor podeszli do niego. Wewnątrz plastikowej torebki ujrzeli skrwawiony ochłap. Doktor Shuk otworzył saszetkę, ujął tę rzecz palcami, powąchał; spojrzał na Malka.
— To płatek ucha — oświadczył tonem tak obojętnym, jakby szło o gumę do żucia.
— Co?!
— Płatek ucha osoby rasy czarnej — uściślił Shu po dokładniejszych oględzinach. — Ucięty nożem lub skalpelem.
— Ja pieprzę! — zawołał Chris Jones, którego słownictwo pozostawiało wiele do życzenia.
Ambasador miał uszy na miejscu. Spoglądali na niego przerażeni. Przede wszystkim Chris. Po głowie snuły mu się historie o ludożercach. Malko przerwał ciszę:
— Odnoszę wrażenie, że ten makabryczny skrawek ciała jest bezpośrednio związany z naszymi problemami. Trzeba go obudzić i zmusić do mówienia.
Doktor Shu-lo sięgał już do swej torby po amfetaminę. W dwie minuty później Murzyn uniósł powieki.
— Chce mi się pić — wyszeptał.
Krisantem podał mu szklankę wody. Zaraz potem Malko podsunął mu pod nos torebkę.
— Co to takiego, Ekscelencjo?
Ambasador o mało nie spadł z fotela.
Słowa tłoczyły mu się na usta, jęczał, krzyczał, rzucał się na Malka, usiłując wyrwać mu potworny szczątek.
Chris Jones musiał go powstrzymać. W końcu, nieco uspokojony, usiadł miotając wściekłe spojrzenia.
— Wezwijcie policję — wrzasnął. — Złożę skargę sekretarzowi generalnemu! To hańba. Jestem szefem misji dyplomatycznej.
— Proszę się uspokoić — powiedział Malko. — Chcemy jedynie pańskiego dobra. Możemy panu pomóc. Ale czyj jest ten skrawek ucha?
Czarny poszarzał. Ciało jego przebiegło drżenie.
Wpił oczy w Malka.
— Błagam pana, i tak nic nie powiem. Proszę pozwolić mi odejść. Nic nie powiem.
Potrząsnął głową, zamknął oczy, nękany koszmarnymi myślami. Malko przyglądał mu się bezradnie.
Odnalazł klucz do całej sprawy. Nie mógł jednak zrywać pełnomocnemu ambasadorowi, nawet czarnemu, paznokci, by zmusić go do mówienia... A użycie pentothalu było rzeczą równie śliską.
Już widział te nagłówki: „CIA odurza narkotykami dyplomatę”.
Doktor Shu-lo powiedział bardzo łagodnie:
— Sądzę, że potrafię nakłonić go do mówienia. Bez żadnych narkotyków. To nie zostawia żadnych śladów.
Narkoanaliza. Podmiot uwalnia się od problemów, które opanowują jego świadomość.
— Czy to metoda, której użył pan wobec Jady? — zapytał Malko.
— Tak.
— Dobrze, zabierzcie go. Zaraz do was dołączę.
Muszę uprzedzić Ala.
Z pomocą Chrisa Jonesa Chińczyk zabrał dyplomatę, założywszy mu przedtem marynarkę. Półprzytomny, nie oponował.
Doktor Shu-lo zadzwonił do Malka po półtorej godzinie.
— Miał pan rację — powiedział. — Wczoraj porwano jego żonę. Dwie godziny później dostał ten skrawek ucha, w dodatku z kolczykiem, żeby nie miał wątpliwości, do kogo należał. Kazano mu po prostu głosować na Chiny, nie powiadamiając naturalnie o niczym policji ani rządu. I uprzedzono, że jakakolwiek interwencja równa się natychmiastowej śmierci żony. Nie ma pojęcia, kto dokonał porwania, ani czy szefowie innych misji są w podobnej sytuacji... Obiecano mu, że po głosowaniu żona wróci zdrowa i cała, gdyby jednak wyjawił cokolwiek, nawet potem, zostanie wraz z rodziną zabity. Okaleczenie miało posłużyć przekonaniu go o powadze tych gróźb.
Malko milczał, przerażony. W jego rękach spoczywało życie jednej lub wielu osób i najdrobniejszy fałszywy krok mógł spowodować katastrofę.
— Czy po przebudzeniu będzie pamiętał, co powiedział — zapytał.
— Nie.
— Więc proszę mu nic nie mówić. Tylko, że dał mu pan środek uspokajający, bo był w okropnym stanie. Że zasłabł. Niech ktoś go odwiezie do hotelu, jakby nigdy nic. Spróbuję znaleźć jakiś sposób. Naturalnie, nikomu ani słowa. Nie wiemy, z kim walczymy.
Rozłączył się i zadzwonił do Ala Katza, choć było już po północy.
Amerykanin chyba źle się poczuł słysząc, co się wydarzyło. Oczywiście, dysponując nowymi informacjami, można było oficjalnie żądać przesunięcia głosowania. To jednak mogło kosztować życie jednego lub wielu zakładników... Od czasu zabójstwa dyplomaty niemieckiego w Gwatemali, rządy były szczególnie uczulone na ten problem. A jaka kompromitacja dla Stanów! Oznaczałoby to przyznanie się, że FBI niezdolne jest zapewnić bezpieczeństwo dyplomatom. Jak jakaś idiotyczna bananowa republika.
— Mam pomysł, jak odnaleźć zakładników — powiedział Malko. — Potrzebuję tylko pełnej współpracy Biura Narkotyków na Manhattanie. Powiadomcie kogoś uprawnionego. I niech do mnie dzwonią czym prędzej.
— Dlaczego Narkotyki?
— Za długo by tłumaczyć — powiedział Malko. — Ale zostały nam dwa dni na odnalezienie tych ludzi i nie ma chwili do stracenia.
Al Katz nie nalegał. Nie czekała go spokojna noc. Malko był pewien, że o ile głową spisku był ktoś z ONZ-u, wykonawcami byli czarni. Dotyczyło to także porwania.
Trzeba iść tym tropem.
Wykręcił numer i czekał chwilę. Kiedy przytknął słuchawkę do ucha, rozwścieczony męski głos spytał, co za świnia śmie mu zawracać głowę w środku nocy. Malko umiejętnie wyjaśnił, że pragnie mówić nie z nim, lecz z jego żoną.
Myślał, że rozmówca rzuci słuchawkę. Ten obrzucił go stekiem wyzwisk. Nagle dosłyszał zmieszane głosy.
Kobieta wzięła słuchawkę.
— Kto mówi?
— To ja, Jeanie — odpowiedział Malko. — Widzieliśmy się dziś rano. Potrzebuję pani pomocy.
— Chce pan, żebym przyszła teraz?
— Tak.
Po chwili milczenia młoda Murzynka odezwała się.
— O.K. Będę na dole za dwadzieścia minut.
Malko włożył marynarkę i uprzedził Krisantema, że wróci późno. Wyszedł i zatopiony w myślach wsiadł do dodge’a. Ilu takich „mięczaków” zasiadało w Zgromadzeniu Ogólnym? Nie licząc tych, którzy po prostu przyjęli czek.
Jeden z pojemników na śmiecie stał nieco odsunięty od innych, u wylotu 115 Ulicy, prawie przy rogu z Madison Avenue. Pojemnik, jakich wiele wzdłuż całej ulicy — z zielonego plastiku, z pokrywą niedokładnie kryjącą wysypujące się śmiecie. O tak późnej godzinie zakątek był spokojny.
Czasem tylko przejeżdżał samochód i nieliczni piesi o szarych twarzach pospiesznie wracali do domu. 115 Ulica jest jedną z najniebezpieczniejszych ulic w Harlemie, a to z powodu gangów narkomanów, nieustannie uganiających się za łatwym groszem.
Inspektor z Biura Narkotyków szepnął Malkowi do ucha:
— Proszę spojrzeć na prawo, przy bramie.
Malko musiał wytężyć wzrok, aby dostrzec w półmroku, o trzydzieści metrów od nich postać starej Murzynki, skulonej na małym składanym stołeczku, z gazetą na kolanach.
Siedziała dziesięć metrów od śmietnika. Młody Murzyn z bujną czupryną siedział na hydrancie, niespełna trzy metry od śmietnika i bawił się starą piłką golfową.
Inspektor pociągnął Malka do tyłu.
— Ostrożnie, są bardzo nieufni. Zupełnie jakby mieli szósty zmysł.
Jeanie, ubrana po cywilnemu w czarną spódniczkę i białą bluzkę, dorzuciła:
— To byłoby zbyt głupie. Z pewnością przyjdzie, jak co wieczór.
„On” to był Julius West, narkoman, który znał kryjówki Czarnych Panter, jedyny człowiek, mogący pomóc Malkowi. Najpierw jednak trzeba go było nakryć z narkotykami, żeby mieć możliwość przyciśnięcia go do muru.
Skrzyżowanie było przygotowane jak plan filmu. W budynku, w którym znajdował się Malko, od dziesięciu dni tkwili przez dwadzieścia cztery godziny na dobę ludzie z Biura Narkotyków. Usiłowali rozpracować siatkę handlarzy narkotyków. Tego jednak wieczoru na prośbę Malka i Jeanie wydano nieco inne rozkazy. Na Madison Avenue w starym, sypiącym się fordzie z zardzewiałą, pełną dziur karoserią siedziało w pogotowiu czterech najlepszych detektywów z Biura Narkotyków. Mieli schwytać Juliusa Westa.
Rozrzuceni po całej dzielnicy detektywi, w tym sporo czarnych, oczekiwali, by ewentualnie przejąć zbiega.
Strzelać mogli jedynie w obronie własnej. Martwy Julius West byłby bezużyteczny.
— Popatrzcie — szepnął towarzyszący Malkowi detektyw. Stali przy oknie na drugim piętrze budynku zajmowanego przez policję, w północno-zachodniej części Madison, spoglądając na skrzyżowanie.
Ubrany byle jak Murzyn zatrzymał się przy starej Murzynce. Przez chwilę rozmawiali. Pochylił się i położył coś na jej kolanach. Potem spokojnie podszedł do śmietnika. Podniósł pokrywę, jakby czegoś szukał.
Choć działał bardzo szybko, Malko dostrzegł, jak wyjmuje małą, szarą paczuszkę i błyskawicznie opuszcza pokrywę.
Następnie ruszył prosto ku siedzącemu na hydrancie Murzynowi. Mijając go, otworzył dłoń i można było wyraźnie zobaczyć jej zawartość. Murzyn nie przerwał sobie zabawy piłeczką golfową, a mężczyzna z paczuszką przeszedł na drugą stronę ulicy i oddalił się.
Wszystko trwało nie więcej niż dwadzieścia sekund.
— Dobrze pomyślane, prawda? — powiedziała Jeanie. — Stara inkasuje forsę. Piętnaście dolarów za dozę heroiny. Kupiec podchodzi do wcześniej przygotowanego śmietnika i bierze towar. Chłopak jest tu po to, żeby sprawdzać, że bierze tylko tyle, za ile zapłacił. Nie mam cienia wątpliwości, że w kieszeni trzyma brzytwę. Stara coś do niego krzyczy, podając mu ilość sprzedanego towaru. Mają swój kod. To o wiele bezpieczniejsze, niż spotkania w toaletach barów. Jeżeli pojawi się policja, nikt nie ma przy sobie narkotyków. Przysięgną, że jakiś ścigany typ podrzucił je do śmietnika.
Genialna prostota! Malko zdumiony był tak sprawną organizacją.
CIA stosowała najrozmaitsze wybiegi. Pomyśleć, że w tej właśnie chwili ambasador nadzwyczajny Pakistanu wygłaszał mowę-rzekę przed Zgromadzeniem Ogólnym Narodów Zjednoczonych, aby zyskać na czasie i umożliwić przyłapanie drobnego handlarza narkotyków, w którego rękach spoczywa los głosowania.
W każdym razie, rozumowanie Malka było prawidłowe. O ile zdoła przeprowadzić plan kontrataku.
Iluż delegatów drżało o los członków swojej rodziny?
Operacja „Terror” została przeprowadzona bez zarzutu. Do FBI nie wpłynęła jeszcze ani jedna skarga. Co do Dawida Mugali, to wrócił do domu święcie przekonany, że nie puścił pary z ust. Malko nie potrafił wyzbyć się lęku. Życie wielu osób znalazło się w jego rękach i, choć wiedział, że nie będzie musiał przed nikim zdawać rachunku, ciążyło mu to. Miał przeświadczenie, że przypadek Dawida Mugali nie był odosobniony.
Rozejrzał się po skrzyżowaniu. Ze starą rozmawiała teraz młoda Murzynka w łachmanach. Karuzela kręciła się znowu.
Przed ich oczyma przemaszerują pewnie wszyscy narkomani z Harlemu. Oby tylko pokazał się Julius West.
Jeanie ani na sekundę nie spuszczała śmietnika z oka, tylko ona mogła rozpoznać Juliusa.
Uśmiechnęła się do Malka, który zrozumiał od razu, że czynnik ludzki zdecydowanie działał na jego korzyść.
Jeanie musiała mieć dość praktykowanego przez kochanka mordobicia. Kiedy nie miała na sobie munduru, jej zgrabna figura i pełna ekspresji zmysłowa twarz były naprawdę zachwycające. Malko odwzajemnił uśmiech.
— Jeanie, powinna pani być cover-girl albo grać w filmach, a nie marnować się w komisariacie w Harlemie.
Potrząsnęła głową.
— To nie zawody dla mnie. Byłoby mi wstyd. Nawet kiedy zakładam przykrótką spódniczkę, czuję się skrępowana. Nie lubię, żeby mężczyźni pogwizdywali na mój widok. Cóż dopiero stanąć nago przed fotografem!
— Nie potrzebuje się pani rozbierać, żeby budzić pożądanie — elegancko zaoponował Malko.
Odwróciła się bez słowa, bardzo zażenowana; nigdy nie prawiono jej komplementów tak bezpośrednio. W tej samej chwili detektyw trącił Malka łokciem.
— Patrzcie, jeszcze jeden.
Malko i Jeanie wychylili się. Murzynka drgnęła.
— To on.
Zbliżający się Murzyn był chudy jak kościotrup, prawie zupełnie łysy, o pomarszczonej, pustej twarzy.
Powłóczył nogą. Jego wygląd różnił go od pozostałych nabywców. Nim podszedł do starej, rozejrzał się wokół siebie. Gdy jego wzrok zatrzymał się na „ich” budynku, Malko instynktownie odskoczył od okna, mimo że Murzyn nie mógł dostrzec ich za firankami.
Julius West stanął obok starej; wyglądało jakby z nią rozmawiał.
— Oby tylko miał pieniądze! Ta stara kutwa nie da mu nic na kredyt — westchnęła Jeanie.
Julius miał pieniądze. Położył zwitek banknotów na kolanach starej i ruszył w stronę kosza. Uniósł pokrywę, zanurzył rękę, a zaraz potem wsunął ją do kieszeni. Pod obojętnym okiem „strażnika” powtórzył tę czynność dwa razy, potem opuścił pokrywę i powłócząc nogą odszedł w stronę Madison Avenue.
— On, to co innego — wyjaśniła Jeanie ściszonym głosem, jakby w obawie, by Julius West jej nie usłyszał.
— Jest hurtownikiem, poza tym wiedzą, że przychodzi regularnie i okradanie ich nie leży w jego interesie. Bierze, ile chce. Trzeba go złapać teraz, zanim zdąży odsprzedać heroinę.
Detektyw pędził już po chybotliwych schodach. Pozostali wyszli tylnymi drzwiami i wskoczyli do forda, czekającego na parkingu. Detektyw włączył radio, żeby skontaktować się z wozem stojącym na Madison Avenue.
— Uwaga — uprzedziła Jeanie — trzeba go złapać, nim zejdzie do metra. Potem będzie trudniej, z łatwością pozbędzie się heroiny.
Ford ruszył tak ostro, że dziewczyna poleciała na siedzącego obok Malka. Rozległ się pisk opon.
Pokonali dwa zakręty i znaleźli się na Madison Avenue, minąwszy śmietnik. Stara nawet nie drgnęła, zerkając obojętnie na forda.
— Kieruje się ku 117 Ulicy — zatrzeszczało w głośniku radiowym.
— Pospieszmy się — odezwała się Jeanie.
— Na 118 ma metro.
Ford wyrwał do przodu. Detektyw, który prowadził, przywykł do pościgów, a dysponował silnikiem o mocy 375 koni...
— Oto i on — oświadczyła Jeanie.
Julius West szedł spokojnie skrajem chodnika. Nawet nie odwrócił się, słysząc warkot silnika. Gdy to wreszcie zrobił, było już za późno. Detektyw wyskoczył z wozu.
Malko ujrzał na twarzy Juliusa Westa wyraz paniki. Mimo kalectwa rzucił się do ucieczki z impetem sprintera.
Biegł po ulicy, wymachując ramionami, jak wiatrak.
— Stój! — krzyknął detektyw — bo strzelam.
Julius West przyspieszył jeszcze złorzecząc na całe gardło. Na progach domów pojawiali się coraz liczniejsi czarni gapie. Jeżeli w Harlemie biali prowadzili pościg za Murzynem, ryzyko rozróby było duże.
Inspektor i Malko pędzili ciągle jak szaleni. Wreszcie pojawili się czterej policjanci z drugiego wozu, zagradzając Westowi drogę. Na ich widok zawahał się przez sekundę i to doprowadziło do jego zguby. Detektyw rzucił się jak napastnik w rugby i chwycił go za nogi.
Wszelka obrona byłaby daremna. Malko z czterema innymi zabezpieczał tyły. W okamgnieniu było po wszystkim.
Ledwie znaleźli się w samochodzie, dwaj detektywi z niesłychaną brutalnością zdarli z Murzyna ubranie.
Spodnie, kurtkę, koszulę, nawet bieliznę. Julius West wydzierał się i szamotał, oni tymczasem działali z flegmą angielskiego majordoma pomagającego swemu panu zdjąć palto. W okamgnieniu Murzyn został goły, jak go Pan Bóg stworzył. Malkowi mignęło przed oczyma gołe czarne ciało, nim owinięto je zniszczonym kocem. Stary ford zawrócił ostro na Lennox i ruszył na sygnale w kierunku południowym. W samą porę — czarnoskóry olbrzym wyłonił się ze swego sklepiku, z tasakiem w ręku, grożąc pozostałym policjantom i miotając przekleństwa. Wokół niego gęstniał tłum Murzynów.
— Czemu go rozebraliście? — zapytał Malko, podskakując na wybojach.
Ulice Nowego Jorku były coraz gorsze.
Jeden z detektywów roześmiał się. Niemalże siedział na więźniu.
— W ten sposób nie ma możliwości połknąć tego świństwa ani wetknąć go gdzieś, nim dowieziemy go na miejsce...
Julius dusił się pod kocem. Detektyw odsłonił mu twarz, podsuwając jednocześnie pod nos krótkolufową 38.
— Nie próbuj żadnych numerów, synku, spluwa może wystrzelić...
— Chcę adwokata, to bezprawne aresztowanie — wrzasnął Murzyn, wytrzeszczając ze strachu oczy, śliniąc się i usiłując gryźć. — Oddajcie mi ubranie.
— Oczywiście, za chwileczkę, jeżeli będziesz grzeczny. A może przypadkiem chcesz chusteczkę, żeby wytrzeć sobie nosek?
Puknął go lekko kolbą 38 w głowę. Julius uspokoił się. Nawet wewnątrz wozu wycie syreny było ogłuszające. Aż do chwili, gdy znaleźli się na Old Slip Street, nie mogli zamienić słowa. Malko popatrzył na potarganą głowę siedzącego za nim człowieka. Julius West dysponował niewiarygodną siłą, siłą, o jakiej nie śmiałby myśleć w najbardziej szalonych marzeniach.
Trzeba jednak jeszcze, by zechciał się nią posłużyć.
Wypchnięto go brutalnie z samochodu, ciągle owiniętego kocem. Uniósł go, obnażając chude łydki, by móc wejść po brudnych schodach.
Kwatera główna Biura Narkotyków na Manhattanie była raczej obskurna. Stary, czteropiętrowy budynek, tuż przy South East End Express, na wysokości 9 Piers’u, prawie na cyplu Manhattanu. Dniem i nocą pracowało tu trzydziestu detektywów.
Poszli wprost do biura kapitana — Irlandczyka, którego pijacka gęba zdawała się wystawać z baryłki piwa.
Widząc Jeanie, Julius splunął na ziemię, warknął coś przez zaciśnięte zęby i zmierzył ją pełnym niewiarygodnej nienawiści spojrzeniem. Plecy Malka przebiegł zimny dreszcz na myśl o tym, na co naraża dziewczynę.
Tymczasem przeszukiwano w obecności kapitana odzież Westa. Nie trwało to długo, znaleźli sześć czarnych paczuszek. Kapitan rozdarł jedną z nich. Posypał się biały proszek. Powąchał go z odrazą.
— Może nam powiesz, że to cukier-puder?
Julius milczał, spuściwszy głowę. Kapitan wzruszył ramionami i uprzedził Murzyna:
— Tym razem sobie posiedzisz. Usłyszymy o tobie za dziesięć lat. Jeżeli wcześniej nie wyciągniesz kopyt.
— Żądam adwokata — powiedział z nienawiścią West. — Mam prawo mieć adwokata.
— Adwokata! Coś ci się popieprzyło. Jeżeli dalej będziesz się tak zachowywał, oberwiesz po mordzie i basta. Jasne? Dosyć, zabierzcie go.
Gdy dwaj potężni mundurowi policjanci wywłóczyli Murzyna z pokoju, ten nie zaprzestawał na cały głos domagać się adwokata. Kiedy zniknął, kapitan w zasępieniu popatrzył na Malka.
— To wszystko jest niezupełnie zgodne z regulaminem, on rzeczywiście ma prawo do adwokata. I kiedy go wreszcie dostanie, cała sprawa zwali się na mnie.
Malko uspokoił go:
— Kapitanie, jeżeli dla pana spokoju potrzebny jest liścik podpisany przez prezydenta Stanów, otrzyma go pan. Powinien pan jednak pozwolić nam zrobić z nim co chcemy. Być może nawet będziemy zmuszeni zabrać go stąd.
Straszne. Gruby kapitan wzruszył tylko ramionami.
— Jeżeli o mnie chodzi, skoro tylko jestem kryty, to możecie go wsadzić do beczki z cementem i wyrzucić do Hudson, mam to gdzieś.
Malko odwrócił się do Jeanie.
— Nie traćmy czasu — powiedział.
Policjant poprowadził go do celi młodego Murzyna.
Siedział, trzymając głowę między rękami i nawet nie drgnął, gdy weszli Malko i Jeanie. Policjant pozostał przed drzwiami z gotową do strzału 38 w dłoni.
— Proszę uważać, jest niebezpieczny — uprzedził.
— Julius — zaczęła Jeanie — muszę z tobą pogadać.
Julius West podniósł głowę i powiedział bezbarwnym głosem:
— Żebyś zdechła, dziwko. Jak tylko cię dopadnę, wypruję ci flaki i rzucę twoje pieprzone ścierwo psom.
Tylko boję się, że się potrują. Spieprzaj.
Jeanie zignorowała te słowa.
— Julius — powtórzyła — jeżeli staniesz przed sądem, wsadzą cię na pięć lat. Sam dobrze wiesz. Tym razem złapali cię na gorącym uczynku. Znasz sędziego Rileya — najchętniej widziałby was wszystkich martwych. Chcę ci zaproponować pewien układ: jeżeli nam pomożesz, wyjdziesz stąd spokojnie i w ogóle zapomnimy, że się dziś widzieliśmy.
— To musi być niezłe draństwo — zarechotał. — Bo jak cię raz dorwą, nie wypuszczą ot, tak sobie. Ale mów, czas mi szybciej zleci. Nie obrazisz się, jak sobie splunę...
Jeanie dała znak Malkowi. Teraz on zabrał głos.
— Julius — zaczął — potrzebny mi ktoś, kto zna kryjówki Czarnych Panter. Chodzi o kidnapping. Kobietom i dzieciom grozi śmierć. Wiem, że ich znasz, że ich zaopatrujesz. Nikt nigdy nie dowie się, że nam pomogłeś.
Ale muszę ich odnaleźć przed wieczorem.
Julius West uniósł twarz, spoglądając na nich w kompletnym osłupieniu. Potem nagle wybuchnął histerycznym śmiechem, bijąc się dłońmi po udach. Jeszcze trochę, a zacząłby się tarzać po ziemi.
— Hej! Chłopie! — zawołał. — To cholernie zabawne! Ale, biedny durniu, jeżeli to zrobię, będę trupem w minutę po wyjściu stąd i wszystkie gliny z całego Harlemu nie zdołają mnie obronić. Porzną mnie na kawałki, wyprują mi bebechy! Hę! Człowieku, jakie to zabawne!
Żartowniś z twojego kumpla — zwrócił się do Jeanie.
— Nic innego dla mnie nie masz?
Popatrzył na Malka z gwałtowną nienawiścią i dorzucił:
— W dodatku lubię Pantery. Tylko oni są wystarczająco napaleni, żeby ukatrupić takich pieprzonych gliniarzy, jak ten pod drzwiami. Nie myśl, że będę pracował przeciwko nim. A teraz wynoście się i dajcie mi spać. Jeżeli do rana nie będę miał adwokata, podniosę taki raban, że usłyszą mnie w Białym Domu.
Jeanie mrugnęła do Malka, żeby nie nalegał. Wyszli oboje z celi. Jeanie nachyliła się ku strażnikowi.
— Pójdziemy na hamburgery vis-a-vis. Proszę na’ uprzedzić, kiedy będzie z nim kiepsko. I przede wszy stkim nie wzywajcie lekarza. To uzgodnione z kapita nem.
Wyjaśniła Malkowi:
— Znam Juliusa Westa. On też ćpa. Za godzina będzie na głodzie. Pierwsza doza, którą kupił, była dla niego. Kiedy jest w takim stanie, zrobiłby wszystko za narkotyki. Jeżeli jednak ich nie dostanie, może umrzeć To ryzyko, które musimy podjąć. Nie mamy żadnej pewności, że zechce mówić. Wszyscy boją się Panter. W zeszłym miesiącu porąbali toporkiem informatora, który ich wydał. Kostki, kolana, uda, ramiona, głowę. Zapakowali to wszystko w torby i podrzucili żonie faceta.
— Miejmy nadzieję, że się uda — powiedział Malko.
Z końca korytarza dobiegało wycie. Mrożące krew w żyłach wrzaski. Nawet inni więźniowie zatykali sobie uszy. Malko wzdrygnął się, przerażony. Policjant, który na nich czekał, miał ziemistą cerę.
— Mam nadzieję, że go uspokoicie. W przeciwnym razie zastrzelę go, nim się rozwidni. Nie płacą mi za pilnowanie wariatów.
Julius wrzeszczał bez chwili przerwy, jak zarzynane zwierzę. Także Jeanie pobladła. Zauważyła:
— Poszło szybciej niż myślałam. Jest już całkowicie wyniszczony przez to świństwo. Biedny facet. Pomyśleć, że przyjechał z Tennessee, żeby mieszkać w Harlemie.
Chciał być szczęśliwy.
Doszli do celi. Julius leżał na ziemi zwinięty w kłębek, wstrząsany spazmami. Krzyczał, rzygał, pluł. Kiedy usłyszał kroki, zerwał się gwałtownie i uczepił krat.
Malko cofnął się mimo woli. Murzynowi toczyła się z ust ślina, jak wściekłemu psu, oczy miał obłąkane, palce wczepione w kraty. Na widok Jeanie wyrzucił z siebie stek obelg, a potem błagał:
— Jeanie, biegnij po lekarza, szybko, bo zdechnę! Oj!
Boli mnie, wszystko mnie boli!
— Zastanowiłeś się nad tym, o co cię prosiłam?
Julius zelżył ją.
— Idź do lekarza, do cholery. Wykończę się. Muszę sobie strzelić w żyłę.
Jeanie nie ruszyła się z miejsca, spoglądając na wrak człowieka. Miejscami skóra Juliusa była przezroczysta, widać było żyły. Ból ogarniał całe jego ciało, podobny do szczypiec rwących je na strzępy. Jego mózg kipiał.
Prawe ramię pokryte śladami ukłuć, ropiało. Czuł, że rozpada się na kawałki. Czym dłużej to potrwa, tym silniejszy stanie się ból. Zależnie od odporności, albo serce nie wytrzyma, albo Julius będzie cierpiał jeszcze całymi godzinami, nim zapadnie w rodzaj śpiączki. Doskonale wiedział, co go czeka.
— Pójdę po lekarza, jeżeli nam pomożesz — powiedziała Jeanie. — A nawet dam ci dozę. Powiedziałam ci, że to naprawdę ważne.
Murzyn spojrzał na nią, jakby nie rozumiał. Potem zaszlochał rozpaczliwie i osunął się w milczeniu wzdłuż krat. Przez moment leżał załamany, potem wyprostował się gwałtownie i zaczął tak potwornie jęczeć, że pojawił się strażnik. Jeanie zzieleniała. Wpiła palce w rękę Malka.
— On może umrzeć — szepnęła.
Malko przeklinał CIA i swój zawód. Zmuszał tę nieszczęsną dziewczynę do robienia okropnych rzeczy, a w dodatku, narażał jej życie. On nie zostawał w Harlemie... Julius wył, jęczał, błagał. W chwilach przytomności domagał się lekarza albo adwokata.
— Poczekajmy jeszcze trochę — poprosił Malko.
Odeszli wraz z Jeanie. Julius nie dojrzał. Potrzebował jeszcze godziny. Zeszli do małej kawiarenki. Tym razem zamówili, jak jeden mąż dwa J and B bez wody, nie umawiając się wcześniej.
W kwadrans potem przybiegł po nich spanikowany strażnik.
— Chodźcie szybko, on umiera.
Pędem wrócili na górę.
Julius rzeczywiście wrzeszczał potwornie, rzucając się na wąskiej pryczy. Jeanie pokręciła w zasępieniu głową.
— Obawiam się, że dostanie ataku serca.
— Co możemy zrobić?
— Dać mu heroinę. Jego organizm jest kompletnie wyniszczony.
Julius ucichł. Otworzył zamglone oczy i poznał Jeanie. Odwróciła głowę. Malko także nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ten człowiek przez niego umrze. Już otwierał usta, chcąc powiedzieć Jeanie, by dano mu, co trzeba, byle tylko dłużej na to nie patrzeć.
— Przysięgasz, że nic nie powiesz? — zapytał Jeanie konającym głosem.
— Przysięgam.
— Co chcesz wiedzieć?
Wyjaśniła mu. Potrząsnął głową. Próbował mówić, ale musiała podtrzymywać mu głowę.
— Jest tylko jedno miejsce, gdzie mogą ich przetrzymywać. Kwatera główna w Harlemie północnym. Ale muszę sam was tam zaprowadzić. Inaczej nie otworzą.
— Damy ci ochronę — zapewniła. — Nie zobaczą cię.
Julius skrzywił się z bólu.
— To nic, zbyt cierpię. Zróbcie mi szybko ten zastrzyk. I zaraz tam pojedziemy.
Jeanie wyszła z celi i wróciła po chwili z jedną ze skonfiskowanych paczek, wodą i strzykawką. Sama rozpuściła proszek.
— Szybciej, szybciej, zdycham — szepnął West.
Wyrwał jej strzykawkę i sam wbił igłę w lewe udo.
Wstrzyknął płyn tak szybko, że aż krzyknął z bólu. Malko i Jeanie bezwiednie odwrócili głowy.
Julius odrzucił strzykawkę i wyciągnął się z zamkniętymi oczyma na plecach. Jego oddech stawał się stopniowo bardziej miarowy. Leżał nieruchomo trzy, może cztery minuty, potem otworzył oczy. Jego cera odzyskała normalną barwę, a twarz nabrała zwykłego wyrazu przebiegłości. Wstał i podejrzliwie spojrzał na Malka.
— Gdzie moje ciuchy? — zapytał. — Oddajcie mi moje bety!
Jeanie wydała strażnikowi polecenie i posłano po ubranie. Julius ubrał się szybko. Przeistoczenie było niewiarygodne. Teraz z jego oczu przebijało cwaniactwo i złość. Stęknął, wciągając spodnie, potem spojrzał na Jeanie.
— Cwana z ciebie dziwka — powiedział. — Chciałaś, aa, żebym zdechł.
Jeanie bez słowa wzruszyła ramionami. Eskortowani przez strażnika udali się do biura kapitana. Nim weszli, Jeanie uprzedziła twardo:
— Nie próbuj wodzić nas za nos. Drugą dozę dostaniesz dopiero po wszystkim.
Konferencja nie potrwała długo. W dwadzieścia minut później Jeanie, Malko, Julius i dwaj detektywi wsiedli do forda. Murzynowi założono kajdanki. Cztery inne wozy Biura Narkotyków ruszyły za nim w bezpiecznej odległości, utrzymując kontakt radiowy.
— Dokąd jedziemy? — zapytała Jeanie, gdy zbliżali się do East River Drive.
— Jedź do 125. To za Triboro Bridge. I radzę, nie wychylaj nosa, bo urwą ci ten ładniutki kurewski łebek.
Jeden z detektywów zdzielił go łokciem, aż mu dech zaparło.
— Grzeczniej z damami, ty ścierwo.
Niewielki konwój mijał powoli East Drive. Al Katz, którego również obudzono, był w stałym kontakcie z kwaterą główną FBI w Nowym Jorku. Cztery samochody przewoziły pełny arsenał, nie wyłączając bazooki, gazu i kamizelek kuloodpornych.
— To tu — oznajmił niepewnym głosem Julius.
Nie był jeszcze na głodzie, a mimo to jego ręce drżały. Jeanie poczuła nagły przypływ litości dla tego wychudłego, przerażonego strzępu człowieka.
— Wszystko pójdzie dobrze — mruknęła półgłosem.
Julius nie odpowiedział. Spoglądał na kryjówkę Mad Dogsów. Samochód zatrzymał się przy rogu Pierwszej Alei i 128 Ulicy. Sto metrów dalej stał przeznaczony do wyburzenia, przylegający do East River, dom. Drzwi i okna zabite były deskami, a olbrzymie afisze zabraniały wstępu do środka, uprzedzając, że mury grożą zawaleniem w każdej chwili.
— Wygląda na opustoszały — powiedział Malko.
Pomysł odszukania zakładników wydał mu się teraz szaleńczy. W Nowym Jorku było tyle miejsc, w których mogli ich ukryć. Ten człowiek gotów im opowiadać Bóg wie co. Z drugiej strony przecież niełatwo przetrzymywać wiele osób w niewoli. Ten dom idealnie się do tego nadawał. Żadnych sąsiadów, a w razie konieczności ucieczki — rzeka.
— Wczoraj jeszcze tu byli — powiedział Julius. — Przyniosłem im prochy.
— Widziałeś z nimi kogoś obcego? — zapytała Jeanie.
Julius wzruszył ramionami.
— Buda jest olbrzymia. Cztery piętra. Kiedy przychodzę, dwaj schodzą na dół i tam z nimi załatwiam interes, nie wpuszczają mnie na górę.
— Ilu ich jest?
— Nie wiem.
— Są uzbrojeni? — zapytał detektyw.
Julius West uśmiechnął się jadowicie.
— Jasne. Mają olbrzymie spluwy, które powyrywają piekielne dziury w twojej dupie, glino.
Detektyw poruszył się, zaniepokojony.
— Jeżeli nie weźmiemy ich przez zaskoczenie — mruknął — dojdzie do masakry. Dziesięć razy zdążą zlikwidować zakładników. O ile tam są.
— Pójdę tam — zaproponowała Jeanie. — Z Juliusem. Nie będą się obawiać kobiety. A w razie czego, umiem posługiwać się pistoletem. Zawsze czyszczę broń mojego nięża.
Malko pokręcił głową.
— Jeżeli Julius zdradzi, nie będziemy mogli pani pomóc. Proszę zostawić to mężczyźnie.
— Nie, pójdę — zdecydowała Jeanie.
Julius West znów drżał, jak liść. Jeanie zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.
— Jeżeli nie wykręcisz żadnego numeru, do końca życia wystarczy ci narkotyków. Jak się to zwykle odbywa?
— Stukam do bocznych drzwi, od strony budowy. Jeden z nich podchodzi. Nim otworzy, pyta, kto idzie. Potem wraca na górę po forsę i wpuszcza mnie. To nigdy nie trwa długo.
— Pukasz w umówiony sposób?
— Dwa, trzy, dwa.
Jeanie uśmiechnęła się do Malka.
— Spróbuję unieszkodliwić tego z dołu. Jeżeli się nie uda, nie będzie czasu do stracenia.
Al Katz jeszcze nie przyjechał. Kierowca forda zawiadamiał policję wodną. Potem szybko wymienił meldunki z innymi wozami i spojrzał na zegarek.
— Zaczynamy za pięć minut — poinformował. — Kutry potrzebują tyle czasu na przybycie.
Czarny oidsmobile zaparkował tuż przed opuszczonym domem. Wewnątrz było czterech policjantów, w tym jeden z bazooką. Mieli zaatakować główne wejście, gdy tylko minie zaskoczenie.
Dwa wozy zatrzymały się na 128 Ulicy, a ludzie z czwartego samochodu trwali cały czas w pogotowiu, czekając tylko na rozkaz, by ruszyć Jeanie w sukurs. Komisariaty w Harlemie postawiono w stan gotowości.
Wszyscy nowojorscy policjanci, których można było skierować do porzuconego domu, gotowi byli bezzwłocznie przybyć.
Na razie jednak cały ciężar spoczywał na ramionach Jeanie. Poprzez szybę samochodu Malko i detektyw widzieli, jak oddala się wśród ruin. Z obserwowanego domu nie dotarły do nich, jak dotąd, żadne oznaki życia.
Malko uzbroił swój kieszonkowy pistolet. Jeanie miała w torebce specjalną 38.
Julius podszedł do zabitych drzwi i zapukał, rozejrzawszy się wokół. Na tej ścianie nie było żadnych okien, więc dzicy lokatorzy domu nie mogli widzieć, jak wysiadał z samochodu.
Detektyw siedzący obok Malka mruknął:
— Też jej odbiło, żeby się tam pchać z tym ścierwem...
Jeanie z całych sił nadstawiała ucha. Z głębi domu nie dobiegał najlżejszy szmer. Dyskretnie dała Juliusowi znak, aby zapukał jeszcze raz, ale on tylko potrząsnął głową. Poszarzał ze strachu. Serce Jeanie waliło gwałtownie. Teraz było już za późno na rejteradę.
Podskoczyła, gdy rozległ się głos:
— Julius?
Głos ochrypły, niski, który dobiegał zza drzwi.
Mężczyzna musiał niemal przytknąć do nich usta.
— Tak, to ja.
— Czego chcesz?
— Mam towar.
— Nie potrzebujemy. Może jutro.
Jeanie ogarnęła panika. To byłoby zbyt głupie. Ale Julius dobrze sobie poradził.
— Jutro mnie nie będzie — powiedział jęczącym głosem. — Potrzebuję forsy dziś wieczór.
— Dobra, zobaczę — burknął głos. — Poczekaj.
Jeanie usłyszała skrzypienie schodów, potem zapadła cisza. Zaczęła w duchu liczyć sekundy, żeby uspokoić kołaczące serce. W końcu coś się poruszyło.
— Jesteś sam? — odezwał się głos.
Zaskoczony, Julius nie od razu odpowiedział, potem przyznał się:
— Jest ze mną młodsza siostra. Lepiej, żebyś ją poznał, bo będzie czasem podrzucała towar.
— Wypchaj się — burknął głos. — Nie podoba mi się to.
— Znasz mnie — perswadował Julius. — Żadnych numerów.
Znów milczenie długie jak wieczność. Wreszcie zrezygnowany głos:
— Nie ruszaj się. Otwieram. Stój dokładnie na wprost drzwi.
Zgrzyt i drewniane drzwi uchyliły się. Jeanie ujrzała obrzyn zrobiony z myśliwskiej dubeltówki. Czarna ręka pociągnęła Juliusa do środka, więc poszła za nim. W pierwszej chwili nie rozróżniała w mroku żadnych kształtów.
Potem w świetle latarki osłoniętej kawałkiem materiału ujrzała potężnego Murzyna z gołym torsem, ubranego w spodnie z szarej flaneli i trzymającego ją na muszce.
Julius był szary ze strachu. Tamten wyciągnął rękę.
— Masz towar?
Za nim znajdowały się drewniane schody. Parter był pusty.
— Masz forsę?
Czarny przyglądał się Jeanie z natężeniem. Julius wyciągnął z kieszeni trzy torebeczki, ale Murzyn nie zważał na to.
— To miło, że przyprowadziłeś ze sobą siostrzyczkę — odezwał się.
Podszedł do schodów i zawołał:
— Harris.
Schody zatrzeszczały i po kilku sekundach pojawił się drugi Murzyn. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat.
Pierwszy wskazał obrzynkiem Jeanie.
— Julius ma dla ciebie prezent. Jesteś pierwszy.
Jeanie krzyknęła krótko i cofnęła się ku drzwiom.
Murzyn skoczył ku niej i przytknął jej lufę strzelby pod brodę.
— Rozbieraj się. Szybko.
Jeanie wyczuła, że zabije ją, jeśli nie posłucha. Wargi jej drżały, stała sparaliżowana. Tego nie przewidziała.
Upuściła torebkę na ziemię. Oby tylko jej nie rewidowali. Młody Murzyn podszedł i ściągnął jej sukienkę przez głowę. Nie opierała się. Uzbrojony Murzyn ciągle trzymał ją na muszce. Poczuła, jak dłoń mężczyzny zerwała jej figi. Wciśnięty w kąt Julius przyglądał się temu z przerażeniem. Murzyn nie zawracał sobie głowy ściąganiem jej biustonosza. Brutalnym pchnięciem przewrócił ją na leżącą na ziemi sukienkę.
Ponieważ próbowała się podnieść, Murzyn z obrzynem warknął:
— Leż spokojnie.
Jeanie trzęsła się cała.
— Do roboty — powiedział starszy — rżnij pierwszy.
Młody Murzyn ukląkł na sukience, rozpiął dżinsy i osunął się na Jeanie. Wszedł w nią bardzo szybko, poruszając się miarowo. Ani jedno, ani drugie nie powiedziało słowa, tylko po policzkach Jeanie spływały wielkie łzy.
Wydał krótki pomruk zadowolenia, znieruchomiał, wstał i zapiął spodnie.
Jeanie leżała zdruzgotana, z rozrzuconymi nogami, zamknąwszy oczy. Julius z trudem powstrzymywał się od krzyku.
— Przyślij innych — powiedział Murzyn z obrzynem.
— Kolejno.
Długa limuzyna zatrzymała się za samochodem Malka. Wysiedli z niej Al Katz i Chris Jones i przesiedli się do Malka.
— A więc?
— Weszła pięć minut temu — powiedział. — Nie bardzo rozumiem.
Szare oczy Chrisa były chłodne, jak wypolerowana stal.
— Jeżeli zrobią jej krzywdę — powiedział — załatwię ich wszystkich własnymi rękami.
Al Katz nie mógł usiedzieć w miejscu.
— Jeżeli przez kwadrans nic się nie wyjaśni, ruszamy.
Malko pokręcił głową.
— Nie. To zbyt niebezpieczne dla Jeanie i zakładników. Czekajmy. Ona lub Julius wyjdzie. Dowiemy się, co się dzieje.
W samochodzie zapadła cisza. W dzielnicy panował stan wyjątkowy. Al Katz ściągnął pięćdziesięciu agentów FBI. Tylu dało się zebrać o tak późnej porze. Dwa policyjne helikoptery krążyły nad dzielnicą. Sześć kutrów brygady rzecznej blokowało East River powyżej i poniżej domu. Właściwie brakowało już tylko bombowców, żeby czuć się jak w Wietnamie.
Wszystko to na razie było bezużyteczne. Malko wznosił do nieba błaganie, aby cała sprawa dobrze się skończyła. Zwłaszcza dla Jeanie.
Jeden po drugim, pięciu czarnych, którzy znajdowali się w domu, gwałciło Jeanie.
Tylko Murzyn z obrzynem nie dotknął się do niej.
Kiedy ostatni wszedł na górę, zbliżył się do Jeanie i trącił lufą jej biodro.
— Odwróć się.
Posłuchała. Zmusił ją, by uklękła, oparta na rękach, głową dotykając ziemi. Wtedy przysunął się do niej z tyłu i wbił między pośladki. Jeanie krzyczała z bólu i rozpaczy.
Czarny skończył, poprawił ubranie i podniósł spluwę. Rzucił garść pomiętych pieniędzy Juliusowi Westowi.
— Każ się jej ubrać i spieprzajcie. Jeżeli jeszcze kiedyś przyprowadzisz mi kogoś bez uprzedzenia, obojgu wam poderżnę gardła.
Julius pozbierał banknoty i wsadził je do kieszeni. Jeanie włożyła sukienkę i majtki. Twarz miała obrzmiałą od płaczu. Podniosła torebkę i zupełnie naturalnym gestem zanurzyła w niej rękę.
Gdy ją wyjęła, ujrzeli 38. Przez ułamek sekundy na opasłej twarzy Murzyna z bronią widniało kompletne ogłupienie. Potem zobaczył, że ręka Jeanie nie drży, że pistolet jest zupełnie prawdziwy i niesie śmierć.
Pierwsza kula trafiła go w szyję. Szarpnięcie odrzuciło go w tył. Kasłał, dusił się. Różowa pianka pojawiła mu się na ustach. Jeanie jeszcze raz nacisnęła spust. Kula trafiła między lewe oko i ucho i wyleciała ze strugą krwi i odłamkami kości. Życie zgasło w jednej chwili w jego oczach. Upuścił strzelbę i runął na ziemię.
Chris Jones wyskoczył z samochodu zaraz po pierwszym strzale, wyprzedzając Malka o parę metrów. W prawej ręce trzymał 45, w lewej Magnum 457.
Malkowi wydawało się, że Chris wywalił drzwi, w rzeczywistości jednak Jeanie otworzyła je w chwili, gdy do nich dobiegł. Rozpędzony, zatrzymał się przy schodach. Pełnym niepokoju głosem zapytał:
— Julius?
Jeanie upuściła 38, ukryła twarz w dłoniach, wstrząsana spazmatycznym szlochem.
Chris Jones ruszył schodami w górę, natrafiając na młodego Murzyna, z butelką piwa w dłoniach.
Chris otworzył ogień z obu pistoletów, i kule dosłownie rozerwały Murzyna. Trzasnęły drzwi i grad kuł powitał Chrisa na podeście. Zdążył jedynie przypaść do ziemi. W tej samej chwili rozległ się krzyk kobiety.
Kolejny Murzyn wypadł z pokoju z potężnym automatem. W popłochu zapomniał go jednak zarepetować.
Malko ściął go strzałem z bliska. Murzyn runął do przodu z twarzą rozpłataną na pół.
Na dole Julius West wypadł na zewnątrz i zygzakiem gnał przez ulicę.
Czterej agenci FBI mieli rozkaz strzelać do wszystkiego, co się rusza. Jeden z nich oparł automat na ramieniu i opróżnił magazynek. Julius potoczył się jak kula na środek ulicy i legł nieruchomo w kałuży krwi.
Równocześnie główne drzwi wyleciały w powietrze w tumanie kurzu. Grupa policjantów w kamizelkach kuloodpornych ruszyła na nie. Malko i Chris przyczaili się na schodach, tuż obok martwego Murzyna. Po prawej stronie znajdowały się zamknięte, podziurawione kulami drzwi. Stamtąd strzelano do Chrisa. Dwie dalsze pary drzwi były otwarte, a krzyk kobiety dobiegał z góry.
Malko klepnął Chrisa po ramieniu.
— Kryj mnie.
Chris strzelał z obu rąk tak szybko, że ścianka drzwi już po chwili była jak z koronki.
Malko przekoziołkował i ruszył schodami w górę.
Korytarz na trzecim piętrze pogrążony był w ciemnościach. Krzyk kobiety dobiegał zza środkowych drzwi.
Malko rzucił się na nie, roznosząc je dosłownie. Stanął przed nim młody Murzyn z pistoletem automatycznym w ręku. Wystrzelił dwa razy. Kule trafiły Malka w klatkę piersiową. Oszołomiony odbił się od ściany. Ale Murzyn popełnił błąd, opuszczając broń. Malko oddał trzy strzały raz za razem. Trzy kule dosięgły celu i Murzyn runął twarzą do przodu.
Detektyw słusznie postąpił, ubierając go w kuloodporną kamizelkę. Stanął pośrodku izby. Wokół leżały rozciągnięte na podłodze materace. Błyskawicznie policzył: siedem kobiet i pięcioro dzieci. Sami czarni.
Jedna z kobiet rzuciła się Malkowi na szyję, płacząc ze szczęścia.
— Mój Boże, myślałyśmy, że tu oszalejemy...
Chris wszedł do pokoju i przykucnął, by naładować broń.
Było to już bezużyteczne. Seria z pistoletu maszynowego skosiła ostatniego z Mad Dogsów, piętro niżej.
Dom roił się od policjantów. Zakładniczki zaczęły schodzić jedna po drugiej. Malko przyjrzał im się.
Wszystkie były okaleczone. Każda miała obcięty koniuszek ucha lub palca. Dzieci także. Dwie kobiety dostały ataku histerii. Malko zszedł z nimi, omijając ciała. Na dole natrafił na Jeanie, bliską ataku nerwowego. Kiedy zobaczyła Malka, rzuciła mu się w ramiona szlochając. Długo nie mogła wykrztusić słowa.
Wtedy opowiedziała mu, co się stało.
Malko mechanicznie gładził jej włosy, trzymając w ramionach wstrząsane szlochem, drżące ciało. Cena głosów w Zgromadzeniu Ogólnym stawała się zbyt wygórowana... Al Katz żarliwie uspokajał zakładniczki.
Wystraszony. Myślał tylko o jednym. Do głosowania pozostało dwa i pół dnia. Jakie jeszcze sieci mógł zastawić ich tajemniczy przeciwnik?
Przemówienie delegata Ludowej Republiki Albanii uśpiło nawet przedstawicieli prasy. Z podziwu godnym uporem dzielny dyplomata wymieniał rozliczne wiarołomstwa, których dopuścił się od 1951 r. Departament Stanu, by uniemożliwić przyjęcie Chin do Organizacji Narodów Zjednoczonych..
Malko obserwował salę zza szyby oddzielającej pomieszczenie dla tłumaczy. Obecni byli niemal wszyscy szefowie delegacji. Wśród nich prawdopodobnie również jego przeciwnik, tajemniczy Azjata, którego nie zdołali zidentyfikować. Sześć spoczywających w kostnicy trupów Mad Dogsów nie pomoże rozwiązać zagadki... W opuszczonym domu nikt się nie pojawił.
Od głosowania dzieliło ich najwyżej dwadzieścia cztery godziny. Wszyscy ludzie, jakimi dysponowała FBI, zostali zatrudnieni do ochrony delegatów i ich rodzin.
Malko spojrzał na zegarek. Porwane przez Mad Dogsów kobiety i dzieci miały za chwilę pojawić się na sali.
Strzeżone niczym skarby Golkondy. To musiało wywołać jakąś reakcję. Malko przewidywał, że kryjący się za tą sprawą człowiek nie powinien opuszczać sali obrad. Zareaguje, może zechce zadzwonić. Wszystkie poranne gazety pisały o porzuconym domu. Kiedy jednak pozwolono dziennikarzom wejść do budynku, zakładników już stamtąd zabrano. Oficjalnie mówiło się tylko o operacji FBI wymierzonej przeciw murzyńskim ekstremistom.
Dzień jednak zapowiadał się ciężki. Departament Stanu domagał się dwudziestoprocentowego marginesu bezpieczeństwa. Nawet po uwolnieniu zakładników nie można było mieć pewności co do dyplomatów pozyskanych bardziej humanitarnymi metodami, w rodzaju grubego pliku dolarów.
Żona Dawida Mugaliego jako pierwsza weszła do sektora przeznaczonego dla publiczności. Inne kobiety i dzieci szły za nią gęsiego, zajmując miejsca w pierwszym rzędzie.
Niemal natychmiast jeden z dyplomatów odwrócił się i spostrzegł żonę. Wstał pospiesznie i nie przerywając przemówienia Albańczyka mijał rzędy, by ją uściskać.
W niespełna kwadrans wszystkie rodziny zebrały się w zewnętrznej galerii, nad sektorem dla publiczności.
Jedynie wtajemniczeni zauważyli poruszenie. Dwunastu delegatów, którzy odzyskali bliskich, bez skrępowania okazywało radość. Wszystko pod osłoną grupy agentów FBI.
Przybył i Al Katz, prosząc dyplomatów o udanie się wraz z nim do biura delegacji amerykańskiej, po drugiej stronie ulicy. Pragnął wyjaśnić sytuację oraz prosić o bezwzględne zachowanie milczenia. Przynajmniej do czasu głosowania.
CIA będzie rada, mogąc sowicie wynagrodzić mu strach i doznane przykrości.
Pułkownik Tanaka doznał wrażenia, że niebo wali mu się na głowę. Siedział wśród delegatów japońskich, słuchając jednym uchem Albańczyka, kiedy zauważył, że jego sąsiad z piątego rzędu, delegat Jamajki, pospiesznie wstaje. Jeden z tych, których żony zostały porwane.
Zaintrygowany, powiódł za nim wzrokiem i zobaczył, jak pada w objęcia żony.
W pierwszym odruchu chciał poderwać się i biec do telefonu. Zmusił się jednak, by pozostać na miejscu.
Walczył z kłębiącymi mu się w głowie myślami. Jego sprzymierzeńcy po raz kolejny chybili. Tanaka, jak wszyscy, czytał o osaczonym domu. Nie było tam jednak żadnej wzmianki o zakładnikach, policja mówiła jedynie o Czarnych Panterach. A przecież nie było tygodnia bez gwałtownych, czasem krwawych starć policji z Panterami.
Usiłował odgadnąć, co mogło się stać. Lester był pewien swoich ludzi i nie dopuszczał myśli o zdradzie.
Mad Dogsi zostali osaczeni przez FBI. Pomyślał o blondynie. Powinien był umieć się go pozbyć. To była jego wina. Raz jeszcze nie docenił przeciwnika. Takie błędy kosztowały już Japonię przegraną wojnę. Tanaka był tak pogrążony w rozmyślaniach, że idąc śladem siedzącego przed nim Węgra, zaczął oklaskiwać przemówienie Albańczyka. Dopiero widząc przerażone oczy szefa własnej delegacji przerwał i spuścił głowę: tylko tego jeszcze brakowało!
Unikał oddalania się od swych ziomków i wszelkiego zwracania na siebie uwagi. Szybko zlokalizował agentów FBI na sali. Rzucali się w oczy jak pryszcze na nosie.
Gorzki uśmiech wykrzywił jego usta. I wszystko to dlatego, że tym czarnym durniom zachciało się bawić bombami. Można było oszaleć. Za setki tysięcy wydanych dolarów... Gdy tylko nadeszła dogodna chwila, opuścił swą grupę i ruszył szybkim krokiem do podziemnego parkingu. Nie chciał ryzykować nawet telefonu z ONZ-u.
Z typowym dla swej rasy uporem Tanaka postanowił nie rezygnować. W 1945 r. zdołał w pojedynkę zatopić lotniskowiec. Żałował, że nie ma sintoistycznego ołtarzyka, który pomógłby mu pozbierać się jakoś.
Zatrzymał mercedesa przy rogu 38 Ulicy przed kabiną telefoniczną. Oby tylko FBI nie dotarło jeszcze do Lestera!
W słuchawce odezwał się jednak głos szefa Mad Dogsów. Zaspany. Czarny prowadził raczej nocne życie, w dzień spał.
— Jak tam zakładnicy? — zapytał sarkastycznie.
— Nie mam o nich wiadomości. Nie mamy tam telefonu. Pewnie zaczyna im się dłużyć czas.
— Dłużył im się do tego stopnia, że wybrali się do Zgromadzenia Ogólnego — wycedził Japończyk.
Lester wyrzucił z siebie potok ordynarnych przekleństw. Nie zamierzał pytać, czy Japończyk żartuje. To nie było w jego stylu.
Lester nic nie rozumiał. Jeszcze wczoraj wieczorem wszystko było w porządku. Tanaka streścił mu informacje prasowe.
— Świnie — odezwał się Lester. — Zabili mi brata.
— Przykro mi — odpowiedział chłodno pułkownik Tanaka. — Ja też straciłem wielu przyjaciół. Ale na razie potrzebnych mi co najmniej sześciu wstrzymujących się od głosu.
Lester znowu zaklął.
— W przeciwnym razie przegraliśmy — zakończył Tanaka. — I nie omieszkam pociągnąć pana do odpowiedzialności. Zostało panu nie za wiele czasu. Nie ma sensu próbować tego samego. Rodziny delegatów są pod ochroną FBI. Na dwadzieścia cztery godziny zmobilizowali całą masę ludzi.
Czarny klął. Tanaka cierpliwie czekał. Wreszcie Lester oświadczył:
— Mam pomysł, ale to będzie drogo kosztowało.
— Nieważne, byle tylko się udało — zgodził się z rozdartym sercem Tanaka.
— Słyszał pan o „profecie”? — zapytał Lester.
— Nie. Kto to taki?
— Mówi pan, że sesja, o którą chodzi, jest jutro?
— Tak.
— W porządku, może pan na mnie liczyć. To będzie zabawne.
— To nie ma być zabawne, tylko skuteczne — zauważył kwaśno Tanaka.
— Proszę się nie bać — zapewniał Lester — mam z nimi rachunek do wyrównania.
Ani jeden spośród delegatów, których rodziny porwano, nie potrafił dostarczyć żadnych wyjaśnień dotyczących napastników. Poza tym, że byli Murzynami, jak oni. To zaś jedynie szkodziło stosunkom między Murzynami afrykańskimi i amerykańskimi.
Al Katz zdołał przekonać ich, by zachowali absolutne milczenie na temat tego zdarzenia.
Całe szczęście, że trzy czwarte delegatów, których to dotyczyło zależało w stu procentach od funduszy Departamentu Stanu. To w poważnej mierze ułatwiało sprawę. Bóg jednak raczy wiedzieć, jakie jeszcze kłody rzuci im pod nogi ten diaboliczny i zagadkowy przeciwnik.
Delegaci pod ochroną FBI spokojnie opuścili biuro Katza.
Malko przybył wkrótce potem i zastał Amerykanina miotanego wściekłością. Ogarniał go wstyd za własny kraj. I lęk o wynik głosowania. Na jego prośbę na ścianach biura zawieszono liczne tablice podające wyniki poprzednich głosowań, wstrzymujących się itp.
Ponadto tablicę, na której oznaczano każdy ruch szefów delegacji. Wszyscy byli dyskretnie śledzeni przez FBI poza obszarem ONZ-u.
Odnotowywano ich rozkład dnia, godzina po godzi nie. Nie wszyscy uczestniczyli w sesjach, daleko było dla tego. Z wyjątkiem delegacji obozu komunistycznego.
Patrząc na tę tablicę Malko wpadł na pewien pomysł To nie mogło nikomu przynieść szkody, a dawało szansi odzyskania dwóch głosów.
— Przedstawiciele Jemenu i Ugandy udali się do Wa szyngtonu na konsultację ze swymi ambasadorami — zaczął. — Mam pewien pomysł.
Al Katz podniósł na niego pełne niepokoju niebie skie oczy.
— Ej! Chyba nie zamierza pan ich porwać? Nigd nie...
— Jak panu nie wstyd posądzać mnie o coś takiego — żachnął się Malko. — Ja, Jaśnie Oświecona Wysokość, miałbym zajmować się wulgarnym kidnapingiem? To metody obwiesiów. Znam lepsze.
Wyjaśnił swój plan Alowi. Gdy wyszedł z biura, Amerykanin jeszcze bił się ze śmiechu po udach. Od początku tej afery po raz pierwszy tak się ubawił.
Malko zadzwonił do Szpitala Bellevue, dokąd odwieziono Jeanie tuż po całym zajściu. Posłał jej wspaniały bukiet czerwonych róż, załączając wizytówkę. Przekazano go jej. Głos miała słaby, jakby dobiegał z oddali, nabrzmiały łzami.
— Och! Dziękuję. — powiedziała — dziękuję.
Sprawił mi pan ogromną przyjemność.
Mówiła o kwiatach. Po raz pierwszy ktoś przysłał jej kwiaty. Koledzy z komisariatu uważali ją za niezłą, czarną dupę, w sam raz nadającą się, by przelecieć ją na skraju biurka. Ale żadnemu nie przyszłoby do głowy, żeby wydać pięćdziesiąt centów na bukiecik margerytek.
Samolot Eastern Airlines rejs 563 wystartował właśnie z Washington DC. Pasażerowie mieli przed sobą trzy kwadranse lotu małym Boeningiem 737 do nowojorskiego lotniska La Guardia. Poza stewardessami na pokładzie znajdowali się sami mężczyźni. Był to taki tramwaj dla biznesmenów, powracających do rodzin lub przyjaciółek w Nowym Jorku.
Wszyscy spragnieni.
Nim jeszcze samolot osiągnął wysokość lotu, stewardessy zaczęły zbierać zamówienia na napoje. Po dolarze za szklankę, płatne z góry. Większość pasażerów prosiła od razu o dwie.
Dwaj z nich, mężczyźni w sile wieku, nieco podobni do siebie, zamówili po trzy napoje. Stewardessa uśmiechnęła się, przyjmując zamówienie.
— Nie wysiądą panowie o własnych siłach. Uwaga na żony!
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Pasażerowie popijali leniwie, usiłując podrywać zblazowane stewardessy. Dzień był słoneczny, nawet w Nowym Jorku panowała piękna pogoda. Lot 563 zwykle przebiegał bez zakłóceń chyba, że któryś z pasażerów zostawił teczkę na półce.
Dwaj pasażerowie z pierwszego rzędu opróżnili swoje trzy drinki każdy. Porozumieli się spojrzeniem i wstali jednocześnie. Jeden z nich stanął w przejściu między fotelami, drugi ruszył w stronę kabiny pilota, mijając pierwszego oficera. Najpierw nadział się na stewardessę.
— Już za późno na picie — powiedziała figlarnie. — Proszę wrócić na miejsce.
— Nie chcę pić — odpowiedział mężczyzna. — Chcę porozmawiać z pilotem.
Stewardessa potrząsnęła głową.
— To niemożliwe. Proszę zająć miejsce.
Nagle dostrzegła metaliczny połysk pistoletu w jego prawej ręce i krzyknęła.
— To dowcip?
— Nie, to prawda, lecimy na Kubę — wyjaśnił obojętnie.
Pchnął stewardessę do kokpitu, trzymając pistolet na widoku.
— Zawracamy na Kubę — rzucił pilotowi, przystawiając mu lufę do skroni. Lądujemy w Hawanie. Nie radzę stawiać oporu, mamy kogoś, kto zajmie się pasażerami. Może pan powiadomić La Guardię, jeżeli pan chce.
Pilot nie próbował nawet grać na zwłokę. Już dwanaście maszyn kompanii uprowadzono na Kubę.
Zwykła rutyna. Ze zdumieniem jednak spoglądał na agresora. Nie przypominał długowłosych, histerycznych gnojków, którzy zazwyczaj brali kurs na Kubę. Był dobrze ubrany, miał krótkie włosy, wyrażał się bardzo poprawnie.
Pilot doszedł do filozoficznego wniosku, że czasy się zmieniły i już nikomu nie można ufać.
Boeing skręcił na wschód i kapitan wziął mikrofon, żeby uprzedzić pasażerów, że do Nowego Jorku dolecą dopiero za dwa dni.
Człowiek z pistoletem stał w wejściu do kabiny.
Zastanawiał się, co pomyśleliby Kubańczycy, gdyby odkryli, że już nawet agenci FBI wzięli się za porywanie samolotów do ich kraju.
Lepiej, żeby się o tym nigdy nie dowiedzieli. Sam wiele by dał, żeby znać powód, który nakłonił CIA do uprowadzenia amerykańskiego samolotu na Kubę.
Mamadou Rikoro usiłował rozstrzygnąć koszmarny dylemat. Mnąc nerwowo spoczywający w kieszeni wyciąg bankowy, słuchał z roztargnieniem reprezentanta Kolumbii, obrzucającego błotem USA. Jego sąsiad, delegat jednego z państw wschodnioeuropejskich, słuchał tego jak nabożeństwa. Odwrócił się do Mamadou i jak zwykle, dążąc do zjednania sympatii każdej czarnej republiki, uśmiechnął się doń szeroko. Mamadou odpłacił niewyraźnym grymasem. Jego sąsiad nie miał takich problemów jak on. Był tylko magnetofonem swego rządu. Jeżeli wykolei się, zostanie rozstrzelany i kropka.
A to w radykalny sposób rozstrzyga z góry wszelkie rozterki natury moralnej.
Takie jak te, które miotały właśnie Rikoro. Na próżno rozgarniał palcami kędzierzawą czuprynę — nie potrafił znaleźć satysfakcjonującego rozwiązania.
Tego ranka otrzymał z banku potwierdzenie przelewu trzydziestu tysięcy dolarów na jego konto. Przelew był anonimowy. Rok w rok, zawsze tuż przed głosowaniem w kwestii Chin, otrzymywał identyczną kwotę. Skromna składka kilku anonimowych amerykańskich dobrodziejów. Naturalnie, odstępował część tej sumy swemu ministrowi, a manna spadała regularnie i właściwie legalnie. W końcu, Stany były bogate, a jego kraj gwizdał na Chiny.
Z drugiej jednak strony pojawiło się pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które nieopatrznie przyjął przed dwoma tygodniami. W zamian za zrobienie czegoś dokładnie odwrotnego. Nowiutkie banknoty ruszyły już w drogę do Szwajcarii.
Naturalnie, zrobi się szum. Rikoro prawdopodobnie zostanie odwołany, ale za cenę dziesięciu czy piętnastu tysięcy dolarów rozwiąże najpoważniejsze kłopoty. Poza tym, zaczynał już mieć dość Nowego Jorku. Ujrzeć wreszcie afrykańskie słońce! W dodatku, zostając w kraju, sporo zaoszczędzi. Żona rozsmakowała się w wielkomiejskim życiu.
Stał rzeczywiście przed potwornym problemem. Gdyby tak mógł zadowolić wszystkich. Przy tajnym głosowaniu, wykaraskałby się z tego, kłamiąc dla obopólnego dobra.
— Przypadł mi smutny obowiązek poinformowania państwa, że z najgłębszym żalem odebraliśmy właśnie wiadomość o śmierci Dato Mohammeda Ismaila Ben Mohammeda Yussofa, stałego reprezentanta Malezji przy ONZ — wyrecytował półsennie przewodniczący.
Proszę członków Zgromadzenia o-powstanie i uczczenie minutą ciszy pamięci zmarłego.
Mamadou Rikoro wstał automatycznie. Okazanie smutku przyszło mu wyjątkowo łatwo. Spuściwszy głowę rozmyślał gorączkowo. I, choć rozdarty, podjął decyzję.
Minutę ciszy poświęcił pamięci pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Regularny dochód wart jest więcej niż wygrana w pokera. Trzeba było tylko powiadomić zleceniodawcę i zwrócić pieniądze.
Zaraz po ogłoszeniu przerwy w obradach pobiegł do telefonu i wykręcił numer, który znał na pamięć. Mógł stracić pięćdziesiąt tysięcy, ale chciał, aby o tym wiedziano i zachowano wobec niego wdzięczność... Kiedy usłyszał głos rozmówcy, wyjaśnił, kamuflując treść, że złożono mu określone propozycje, jednak postanowił zostać wierny swej starej firmie. Uspokoiwszy sumienie, odłożył słuchawkę. Pozostało mu teraz czekać na głosowanie.
Wykonanie drugiego telefonu było trudniejsze. Nim się na to zdobył, poszedł napić się Pepsi. Potem wykręcił numer błagając niebo, by nikt nie odebrał.
Malko pił właśnie kawę w kafejce, gdy pojawił się Chris Jones.
— Al Katz chce natychmiast z panem mówić, niech pan do niego zadzwoni.
Malko pobiegł do najbliższego aparatu. Katz był bliski histerii.
— Mamy wreszcie coś konkretnego — wykrzyknął.
— Dzwonił pewien facet. Mamadou Rikoro. Jest na naszych listach płac. Przyznał, że usiłowano go przekupić, ale ostatecznie zdecydował opowiedzieć się po słusznej stronie. Trzeba go za wszelką cenę odnaleźć.
— Gdzie on jest?
— Gdybym wiedział, sam już bym po niego pojechał.
Niech go pan znajdzie.
Malko zajrzał do baru. Ani śladu Rikoro. Była piąta, większość delegatów wyszła. Zadzwonił do siedziby jego delegacji, do domu, przebiegł wszystkie korytarze, zaszedł nawet do kawiarni dla personelu, ale nie znalazł nigdzie Rikoro. Sesja zacznie się za godzinę i potrwa do ósmej lub dziewiątej. Może wtedy się pojawi.
Malko poprosił telefonistkę z baru, by wywoływała pana Mamadou Rikoro co pięć minut. I posadził Chrisa na wprost telefonu.
Milton Brabeck najspokojniej ustawił się w głównym wejściu i grzecznie pytał o nazwiska wszystkich czarnych delegatów. Brali go za nadgorliwego strażnika.
Kiedy pułkownik Tanaka po powrocie do hotelu znalazł wiadomość od Lestera, który prosił o pilny kontakt, natychmiast zrozumiał, że katastrofa była nieuchronna. Lester otrzymał rozkaz kontaktowania się jedynie w sprawach nie cierpiących zwłoki.
Zadzwonił z kabiny odległej o 100 metrów od hotelu.
Lester szalał ze złości.
— Jeden z tych cholernych czarnuchów chce nas wyrolować! — wrzasnął.
Tanaka otarł czoło. Panował silny upał. Topił się asfalt, nad miastem unosiły się wyziewy ze ścieków i spaliny. Było potwornie parno: Mimo to musiał przecież myśleć trzeźwo.
— Proszę mówić jaśniej.
Szef Mad Dogsów usiłował nie jąkać się z wściekłości. Tanaka notował w pamięci. Ogarnęło go nagle ogromne zmęczenie. Będzie działał sam. Nie widzi innego wyjścia.
— Trzeba do niego oddzwonić w ciągu pół godziny — dodał Lester.
Podał Tanace numer. Numer w gmachu ONZ-u. Tanaka rozłączył się i zadzwonił pod wskazany telefon. W słuchawce odezwał się kobiecy głos: połączył się z biblioteką ONZ. Poprosił Mamadou Rikoro.
Dyplomata był rozhisteryzowany. Lester go zastraszył. Facet gotów był iść do FBI. A znał Lestera.
Tanaka mówił bardzo łagodnym głosem, zapewniał, że doskonale rozumie jego rozterki. Czy może zobowiązać się do zwrotu otrzymanej sumy? Tylko tego od niego chce. Rikoro uspokoił się nieco. Zapytał, z kim mówi.
— Ze swym zleceniodawcą — oświadczył uprzejmie.
— Jestem przekonany, że zdołamy uregulować tę sprawę ku zadowoleniu obu stron. I może następnym razem...
Czuło się, że Rikoro kamień spadł z serca. Skoro już zaczyna się taka gadanina! Dojrzał dla siebie szansę bardzo owocnego szantażu...
— Spotkajmy się w Radzie Powierniczej — zaproponował Tanaka. — Będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Miejsce faktycznie wymarzone na dyskretne rozmowy. Pozostały już tylko dwa obszary podlegające Radzie... Pago-pago i nędzny skrawek dziewiczych lasów Indonezji. Rada nie zbierała się nigdy.
Mamadou Rikoro zaaprobował tę propozycję. Jemu również nie zależało na reklamie.
Tanaka skończył rozmowę i wyszedł, łapiąc łyk parnego powietrza. Miał dosłownie moment, by wpaść do siebie i wrócić do ONZ-u.
Przestronna sala Rady Powierniczej była pusta. Rikoro usiadł w górnym rzędzie i zapalił papierosa. Nikt nie widział, jak wchodził. Humor zdecydowanie mu się poprawił. Marzyło mu się nawet, że może ocali owe pięćdziesiąt tysięcy... Naturalnie, mowy nie ma o podpisywaniu czegokolwiek. Tamci będą musieli zadowolić się słowem honoru uczciwego człowieka.
Za jego plecami otwarły się drzwi. Usłyszał wytłumiony przez grubą zieloną wykładzinę odgłos kroków. Odwrócił głowę, uśmiechając się. Uśmiech zastygł mu na ustach, gdy zobaczył pistolet, nie miał jednak czasu krzyczeć.
Tanaka ze stoickim spokojem wpakował w głowę Mamadou trzy kule, choć już pierwsza przestrzeliła nos, rozrywając mózg. Rozległy się trzy głuche detonacje — na pistolet założony był tłumik nowej generacji. Zresztą akustyka w sali Rady zawsze była kiepska.
Mamadou Rikoro obsunął się z fotela. Pułkownik podszedł i odepchnął ciało jak najdalej, żeby ukryć je między fotelami. Na szczęście, dyplomata był raczej drobny. Zapach prochu szybko rozpłynie się w atmosferze zamkniętego pomieszczenia. Salę odwiedzały jedynie grupy turystów.
Na wszelki wypadek Tanaka przeszedł wzdłuż rzędów, by wyjść od strony baru dla delegatów.
Otworzył błyskawicznie drzwi, dokładnie w chwili, gdy strażnik się odwracał. Widział wprawdzie Tanakę, ale nie zareagował, ponieważ jego kolega, który zatrzymał Japończyka przy wejściu do baru, przepuścił go po wylegitymowaniu. Pewna część kandydatów nie wahała się czasem wpadać na krótką drzemkę do nie używanej sali.
A niekiedy i na miłosną schadzkę z frywolną sekretarką z sekcji tłumaczy. Czerwone fotele były tak miękkie...
Tanaka poszedł do kawiarni, dołączając do pozostałych członków delegacji japońskiej.
Ciało Mamadou Rikoro spoczywałoby może między fotelami przez wiele dni, gdyby niejaka pani Thins de Topeka (Kansas) nie odczuła po długim zwiedzaniu ONZ-u dotkliwego bólu nóg. Dyskretnie odłączyła się od grupy i opadła na miękki, głęboki fotel w sali Rady Powierniczej. Niestety, nie udało jej się wyciągnąć obolałych nóg. Pochyliła głowę i zauważyła coś czarnego. Myśląc, że to jakiś przedmiot, wyciągnęła rękę.
Dotknęła głowy Mamadou Rikoro.
Krzyki pani Thins przerwały rzeczowe objaśnienia przewodnika. Rozniosły się szeroko, pomimo fatalnej akustyki... Tak szeroko, że obaj strażnicy rzucili się natychmiast w stronę sali, przypuszczając, że ktoś dostał ataku szału.
— Tam leży ciało — wykrztusiła, szczękając zębami pani Thins. I zemdlała.
W klitce zastępującej pułkownikowi MacCarthy’emu biuro kłębił się dym papierosowy. Pułkownik wyglądał na załamanego. Dwa trupy w ciągu tygodnia, to dużo.
Zwłaszcza, że tym razem nawet przy największej dozie wyobraźni nie sposób było utrzymywać, że zbrodni nie dopuścił się sadysta.
— Fachowa robota — stwierdził z nutką zadowolenia Katz.
Zabójca pozbierał łuski. Zawartość kieszeni Rikoro leżała na stole MacCarthy’ego. Nie było tam nic, co mogłoby posunąć śledztwo do przodu.
Strażnicy przychodzili pojedynczo składać zeznania.
Zasadniczo, nikt nie miał wstępu do sali Rady Powierniczej. Poza wycieczkami z przewodnikiem i delegatami.
Więc było z czego wybierać...
— Wydaje mi się, że widziałem mordercę — wyznał jeden ze strażników. — Niski brunet. Był odwrócony plecami. Zatrzymał go mój kolega przy wejściu do baru.
Zobaczyłem, że jest w porządku, więc dałem spokój.
Pułkownik MacCarthy wezwał strażnika pilnującego wejścia do baru.
Ten jednak niczego nie potrafił powiedzieć. Sprawdzał mechanicznie wszystkich wchodzących do baru. Czasem po stu na godzinę. Nawet nie patrzył na twarze, tylko na karty. Nic ponadto nie udało się z niego wydusić.
Dwie zakonnice przedefilowały majestatycznie przed patykowatą statuetką, ofiarowaną przez Nigerię i wkroczyły do baru delegatów.
Pełniący służbę strażnik zrazu nie odważył się ich zatrzymać, potem zaś było już zbyt późno: dwie szacowne Murzynki w białych habitach wtopiły się w kłębiący się w barze tłum. Trwała właśnie ostatnia przerwa przed głosowaniem w sprawie przywrócenia pełnych praw Chińskiej Republice Ludowej.
Oczywiście, strażnik mógłby odszukać zakonnice, ale nie miał prawa porzucać posterunku.
Delegat Górnej Wolty odwrócił się: ktoś zawołał go po imieniu.
Stanął nos w nos z Murzynką o dużych, orzechowych oczach i łagodnej buzi. Nawet w białym habicie zwracała uwagę doskonała figura kobiety. Mimo woli poczuł podniecenie.
— Czym mogę służyć, siostro? — zapytał z szacunkiem.
— Chciałabym z panem pomówić — odpowiedziała głębokim, melodyjnym głosem.
Kolejna naciągaczka. W imię braterstwa czarnych.
— Zaraz zaczyna się sesja — próbował się wymówić.
— A z delegacji jestem tylko ja.
— Nie zajmę panu wiele czasu — nalegała zakonnica. — Parę minut, a sprawa jest niezwykle ważna. Dla pana.
Zaintrygowany delegat rozglądał się za spokojnym kątem.
Odniósł wrażenie, że znalazł się na targu niewolników i to tuż po przybyciu statku z towarem. Zakonnica rozwiązała problem za niego.
— Może przejdziemy się do hallu na parterze — zaproponowała. — Będziemy mieli tam spokój.
Delegat Górnej Wolty zgodził się.
Minęli strażników i zjechali ruchomymi schodami na parter. Wewnętrzna galeria faktycznie była pusta.
Murzyn z uśmiechem zwrócił się do swej czarnej siostry.
— A więc, w czym mogę pomóc?
Kobieta uśmiechnęła się anielsko, trzymając obie ręce zanurzone w fałdach habitu.
— To bardzo proste. Pójdzie pan ze mną.
Dyplomata podskoczył ze zdumienia.
— Z panią? Ależ to niemożliwe, sesja zaczyna się za pół godziny. Muszę głosować.
Uśmiech jego rozmówczyni stał się jeszcze bardziej anielski.
— Mimo to pójdzie pan ze mną.
W tym momencie dostrzegł przytkniętą do swego brzucha lufę parabellum i chciał odskoczyć w tył.
Jednak zatrzymał go mur.
— Ależ pani oszalała! — wykrztusił zduszonym głosem. — To chyba żart.
Duże usta Murzynki uśmiechały się ciągle, oczy jednak były zimne.
— Niech pan idzie obok mnie — rozkazała. — Wyjdziemy stąd i wsiądziemy do oczekującego samochodu. Jeżeli będzie pan rozsądny, nic się panu nie stanie.
— Ale czego pani chce? — protestował dyplomata — nie mam przy sobie pieniędzy...
— Nie chcę pieniędzy — powiedziała. — Wypuścimy pana po głosowaniu.
Delegat podskoczył.
— Ależ to śmieszne. Opowiem, co się stało głosowanie zostanie unieważnione.
Głosem spokojnym, mimo to z odcieniem groźby, powiedziała:
— Nic pan nie powie. W przeciwnym razie zostanie pan stracony, nawet gdyby pana chroniła cała policja.
Jeżeli piśnie pan słowo, umrze pan.
Delegat uwierzył. Wiedział, że w Nowym Jorku dziej ąj się zdumiewające rzeczy. Że pewne zbrodnicze organizacje są wszechmocne. Ogarnęła go totalna panika. Lufa parabellum mocniej wcisnęła się w jego brzuch.
Przedłużona była rodzajem cylindra: tłumikiem.
— Prędzej — rozkazywała zakonnica. — Jeżeli będzie pan próbował uciec, zastrzelę pana.
Ukryła pistolet w kieszeni, ale poprzez materiał widział wyraźnie jego kształt. Był zbyt przerażony, żeby sprawnie myśleć. Ruszył za nią jak automat — krok w krok. Po prawej stronie placu roiło się od ludzi. Tu zbierali się turyści.
Murzynka szła tak blisko niego, że przy każdym kroku lufą pistoletu trącała jego biodro.
W bramie musieli przebić się przez grupę turystów.
Delegat rozpoznał jedną z przewodniczek, uroczej Chineczkę, którą emablował, więc uśmiechnął się do niej nieco krzywo.
Automatycznie odwzajemniła uśmiech. Tłum turystów rozdzielił w pewnej chwili zakonnicę od je więźnia. Instynktownie do połowy wysunęła pistolet z kieszeni.
Lo-ning przez ułamek sekundy widziała broń. Murzynka tymczasem znalazła się już na chodniku za bramą i dołączyła do delegata. Chinka zastanawiała się, czy to nie przywidzenie, jednak wspomniała dziwny, wymuszony uśmiech Murzyna. Zdecydowanie, coś nienormalnego rozgrywało się pod nosem całego stada troszczących się o pozytywny przebieg głosowania agentów.
Zostawiła swoich turystów na pastwę losu i co sił w nogach pobiegła do baru, spodziewając się zastać tam Malka. Po drodze jednak zmieniła zdanie. Aby zyskać na czasie, skoczyła ku najbliższemu telefonowi i zaalarmowała sekcję chińską. Na nich scedowała wszczęcie alarmu.
Dopiero czwarta zakonnica wzbudziła zdziwienie pełniącego wartę przy wejściu strażnika. Dwie spośród nich wyszły w towarzystwie aż dwóch delegatów każda.
Jednak było już zbyt późno, czwarta opuściła teren ONZ-u, eskortując sięgającego jej do ramienia przedstawiciela Gujany. Przechodząca przez leżący sto metrów dalej dziedziniec Gandhiego zakonnica spostrzegła dwóch zmierzających ku niej Chińczyków. Szli oddaleni od siebie, jakby chcieli zagrodzić jej drogę.
Ciągnąc Malajczyka za ramię, zboczyła gwałtownie w prawo, ku schodom. Chińczycy ruszyli za nią biegiem.
Rozległy się dwie głuche, wyciszone detonacje. Jeden z Chińczyków potoczył się po dywanie i znieruchomiał.
Drugi osunął się powoli po wspaniałej chińskiej tkaninie, wyściełającej ścianę. Zakonnica schowała pistolet i pociągnęła za sobą Malajczyka, zbyt przerażonego, by wszcząć alarm, gdy mijali strażnika.
I tak zresztą umundurowani strażnicy nie byli uzbrojeni.
Nieco później sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych wpadł w osłupienie, natykając się na podeście trzydziestego ósmego piętra — swojego piętra — na delikwenta, który powitał go uprzejmie, nie troszcząc się jednak o to, by schować Smith’a i Wessona.
Była to zupełnie wybaczalna słabostka Chrisa Jones’a.
Dyplomata pomyślał, że pora już wracać do kraju. Do tej pory, jeżeli nawet nie zapobiegł żadnej wojnie na świecie, potrafił przynajmniej utrzymać pokój w kuluarach ONZ-u.
Tym razem pułkownik Tanaka chciał sam upewnić się o powodzeniu akcji. Obserwował wyjście fałszywych zakonnic, siedząc za kierownicą swego mercedesa, tuż przed wejściem dla delegatów. Wszystko zdawało się przebiegać pomyślnie. Dwa samochody ludzi Lestera stały zaparkowane po przeciwnej stronie alei. Tanaka z poczuciem satysfakcji liczył wyprowadzanych delegatów. Waga przechylała się na jego korzyść. Lester miał świetny pomysł. Uprowadzeni delegaci reprezentowali kraje, na których nie skupiała się ostatnio uwaga świata. Ich nieobecność na sesji nie wywoła szczególnego zdumienia. To zdarzało się często przedstawicielom państw wstrzymujących się od głosu.
Oba samochody ruszyły.
Drzwi mercedesa otworzyły się gwałtownie w chwili, gdy Tanaka wciskał sprzęgło. Mimo całej swej zimnej krwi, pułkownik aż podskoczył.
Młoda Chinka, wyraźnie przerażona, wsunęła głowę do środka.
— Proszę pana — powiedziała — proszę pozwolić mi wsiąść. Szybko. Dokonano porwania. Tamte dwa samochody. Trzeba je ścigać.
Pułkownik Tanaka miał wrażenie, że Fudżi-jama chlusnęła lawą wprost na jego głowę. Tylko tego brakowało! Jego wzburzenie było jak najbardziej szczere.
— Nie rozumiem, proszę pani. Co się stało?
Chinka usiadła obok niego i rozkazującym tonem powiedziała:
— Niech pan ruszy i pojedzie za tymi dwoma samochodami — białym i zielonym. Zatrzyma się pan przy pierwszym napotkanym policjancie.
Lo-ning zorientowała się, że nikt oprócz niej nie zdążył interweniować. Właśnie zamierzała zatrzymać jakiś samochód na Pierwszej Alei, gdy spostrzegła Tanakę siedzącego za kierownicą mercedesa.
Tanaka usłuchał, bijąc się z bezładnymi myślami.
Tamte samochody uzyskały już nad nimi około stu metrów przewagi. Zbliżył się do nich bez trudu i popatrzył na swą pasażerkę. Uspokoiła się odrobinę. Zadrżał na myśl o tym, co mogłoby się stać, gdyby wsiadła do innego samochodu.
— Proszę mi wreszcie wytłumaczyć, o co tu chodzi — powiedział, udając Greka, dyplomata. — Czy mogę pani pomóc? Chinka, nieco rozluźniona, wyjaśniła:
— Ludzie jadący tymi samochodami porwali delegatów do ONZ-u, aby uniemożliwić im udział w głosowaniu dziś po południu.
— Ależ trzeba zawiadomić policję! — wykrzyknął zbulwersowany Japończyk. — To nie jest praca dla pani!
— To jest w pewnym sensie moja praca — odpowiedziała. — Ale zawiadomię policję, kiedy tylko będę mogła. I dziękuję panu za pomoc. To szczęście, że na pana trafiłam.
— Rzeczywiście, to szczęście.
Tylko jeszcze nie wiadomo, dla kogo. Oba samochody jechały prosto na północ, w stronę Harlemu. Do budynku przy West End Avenue.
— Są uzbrojeni — ponurym głosem poinformowała Lo-ning.
Pułkownik Tanaka milczał. Musiał koniecznie znaleźć jakiś sposób na pozbycie się tej Chinki. W sercu Nowego Jorku, o czwartej po południu. W dodatku bez broni. Po zamordowaniu Rikoro noszenie pistoletu byłoby niebezpieczne. Dziewczyna zaczęła nagle gestykulować.
— Tam, tam...
Na rogu 61 Ulicy stał wóz policyjny. Tanaka zwolnił, ale uprzedził:
— Możemy ich zgubić.
— To prawda — przyznała Lo-ning.
Odkręciła szybę i próbowała przyciągnąć uwagę policjantów. Bezskutecznie. Tanaka przyspieszył, aby dogonić samochody porywaczy.
Aż do Harlemu nie natrafili już na żaden patrol. Kiedy Lo-ning zobaczyła, że samochody zjeżdżają do podziemnego parkingu, krzyknęła z radości.
— Proszę się zatrzymać, proszę zatrzymać natychmiast. Trzeba zawiadomić policję.
— Jedźmy do najbliższego komisariatu — zasugerował Tanaka.
— Nie, wolę poczekać tutaj — zdecydowała Lo-ning. — To pewniejsze. To może być podstęp. Trochę dalej jest tu zresztą budka telefoniczna. Dziękuję, że mi pan pomógł.
Na twarzy pułkownika pojawiło się głębokie zakłopotanie.
— Proszę pani, nie mógłbym zostawić tu pani samej.
To niebezpieczne.
— Dobrze, zgoda — powiedziała Lo-ning. — Proszę podrzucić mnie do telefonu. Zadzwonię i poczekamy tu na przybycie policji.
Tanaka zwolnił. Pozostała mu niespełna minuta na pozbycie się Chinki.
Rozmowy delegatów koncentrowały się wokół zabójstwa Mamadou Rikoro. Za to zniknięcie innych przeszło zupełnie nie zauważone. Podobnie jak śmierć dwóch agentów chińskich. Właśnie zresztą wznowiono sesję Zgromadzenia Ogólnego. Malko odbywał naradę wojenną z Alem Katzem w biurze pułkownika MacCarthy’ego. W ONZ nigdy jeszcze nie widziano takiego zamętu.
— Teraz możemy się już chyba tylko pomodlić — przyznał Malko — zachowując nadzieję, że żaden inny delegat nie został w ten czy inny sposób przekabacony.
Orgia nie dała oczekiwanych efektów. Poza jednym przypadkiem...
— Zostały nam jeszcze dwie godziny — przypomniał Al Katz. — Przy zastosowaniu systemu elektronicznego nie potrwa to dłużej niż pół godziny.
Zgnębiony pułkownik MacCarthy obiecał potroić straże wokół sali i ulokować wewnątrz wszystkich uzbrojonych cywilów, jakimi dysponował.
Pułkownik Tanaka, zamiast zawrócić na West End Avenue w stronę do budki, skręcił w lewo, w 105 Ulicę i wjechał na dawne tereny rekreacyjne, obecnie pełniące rolę wysypiska śmieci.
— Hej! Co pan wyprawia? — krzyknęła Lo-ning.
Tanaka uśmiechnął się uspokajająco.
— Przepraszam, chciałem tutaj zawrócić.
Zamiast jednak zawrócić, zatrzymał się pod murem i zaciągnął ręczny hamulec. Dopiero widząc wyraz jego twarzy Lo-ning zaczęła się bać. Nagle przypomniała sobie śmierć pani Tso. Jej zabójca był Azjatą...
Ich oczy spotkały się i teraz nie miała już wątpliwości, że mężczyzna chce ją zabić. W tej samej chwili Tanaka chwycił ją za szyję i zaczął dusić.
Lo-ning krzyczała i walczyła zajadle. Tanaka, któremu utrudniała ruchy kierownica, nie był w stanie dość mocno trzymać ofiary. Stopniowo zdołała odsunąć się od niego. Milimetr po milimetrze przesuwała rękę w stronę klamki, aż ją chwyciła. Udało jej się otworzyć i wysunąć nogi na zewnątrz.
Trzymając się karoserii niemal zupełnie wyśliznęła się z samochodu. Udało jej się to dosłownie w ostatniej chwili, w płucach nie miała już ani odrobiny powietrza.
Leżący na siedzeniu Tanaka musiał ją wypuścić. Upadła na ziemię.
Tanaka krzyknął ze złości. Chinka tymczasem oddalała się poprzez śmietnisko w stronę telefonu.
Japończyk zawrócił i ruszył prosto na drobną postać, biegnącą chwiejnym krokiem.
Lo-ning odwróciła się i zobaczyła jadącego na nią mercedesa. Oparła się o mur. Potężny kamień uniemożliwił Tanace rozjechanie jej. Jednak uderzenie zderzakiem w kolana spowodowało, że upadła.
Wstała przełamując potworny ból. Noga uginała się pod nią. Musiała uczepić się krat. Patrzyła tylko na nieodległe wyjście. Jeżeli dobrnie do West End Avenue, będzie ocalona. Na szczęście Tanaka nie miał czasu zawrócić. Podjechał do niej tyłem, ale, jadąc zygzakiem, zbyt się oddalił. Lo-ning, kuśtykając dotarła do wyjścia. Wyszła na chodnik w chwili, gdy mercedes wyjeżdżał z terenu rekreacyjnego. Tanaka ostro zahamował.
Lo-ning w popłochu rozejrzała się wokół siebie.
Strużka krwi spływała po jej nodze. W zasięgu oka nie widać było żadnych przechodniów. Aby dotrzeć do telefonu, trzeba było przejść West End Avenue.
Biegła kulejąc. Noga szarpała ją potwornie. Usłyszała warkot mercedesa, usiłowała przyspieszyć, podpierając się o ściany domów.
Potężny samochód wjechał ukosem na chodnik i zbliżył się do Lo-ning. Tanaka obiema rękami trzymał kierownicę. Dosięgając kruchej postaci Chinki, skręcił lekko w prawo, by nie wpaść na mur. Uderzenie lewą stroną maski spowodowało pęknięcie wątroby i żeber.
Dziewczyna poczuła się zmiażdżona, rozbita, poleciała bezwładnie przed siebie. Tanaka miał nadzieję przyprzeć ją do muru, ale zbyt gwałtowne uderzenie spowodowało, że upadła dość daleko, na schody prowadzące do sutereny, poza zasięgiem Japończyka.
Zjechał na jezdnię i obejrzał się za siebie. W drzwiach sutereny pojawiła się wystraszona twarz masywnego Murzyna. Ze zdumieniem spoglądał na leżące u jego stóp ciało.
Tanaka zawahał się. Powrót narażał go na śmiertelne zagrożenie. Nie wiedział, ile osób mogło znajdować się w domu. Jego jedyną nadzieją było to, że Chinka umrze na miejscu, nim zdoła cokolwiek powiedzieć. Wrzucił bieg i skręcił w West End. Tym razem za niepowodzenie odpowiadałby tylko on.
Lo-ning ledwie mogła mówić. Upadając złamała szczękę, usta miała pełne krwi. Trójka pochylonych nad nią czarnych zastanawiała się, czy nie wynieść jej z powrotem na wysypisko, unikając w ten sposób kłopotliwych pytań policji, gdy nadeszła gruba Murzynka i także pochyliła się nad Loning, pełna współczucia.
Chinka uczepiła się jej bluzki, błagając:
— Szybko, zadzwońcie do FBI. Powiedzcie, że zakładnicy są na West End Avenue 4537. To Japończyk...
Wycieńczona straciła przytomność.
Murzyni popatrzyli po sobie nie całkiem przekonani.
Gruba kobieta rozsunęła ich i weszła po schodach.
— Nie damy tak umrzeć tej małej — zagrzmiała.
Idąc najszybciej, jak na to pozwalało jej potężne ciało, ruszyła w stronę budki. Wykręciła 411, numer alarmowy pogotowia policyjnego, z którym można się było połączyć nie płacąc ani centa. Potem opowiedziała, co zaszło.
Kiedy po dziesięciu minutach przyjechała policja, Loning już nie oddychała. Przerażona grubaska powtórzyła, co przed śmiercią powiedziała Chinka.
Godzinę później pracownik sekcji japońskiej przyszedł na palcach powiadomić ambasadora przy ONZ, że wysoki funkcjonariusz FBI nalega na natychmiastową rozmowę z nim.
Pułkownik Minoru Tanaka stał wyprężony na baczność przed swoim ONZ-owskim zwierzchnikiem, Hideo Kagami, stałym przedstawicielem Japonii. Na okrągłej twarzy dyplomaty malował się wyraz surowości, a spoza okularów w metalowych oprawkach na pułkownika spoglądała pogardliwie para zimnych oczu.
Tanaka pokornie spuszczał głowę na każdą z przytłaczająco słusznych uwag dyplomaty. Czuł się okryty hańbą. Po raz pierwszy w swej wieloletniej karierze — zarówno w lotnictwie, jak i w wywiadzie — nie stanął na wysokości zadania. Na próżno powtarzał sobie, że winni temu są jego przypadkowi sprzymierzeńcy, tak czy inaczej odpowiedzialność spadała na niego.
Dyplomata kończył reprymendę:
— Jest istotne — konkludował — ponieważ FBI zdołała dotrzeć aż do pana, by nie można było odkryć żadnych pańskich powiązań z rządem, a nawet z’.
służbami, dla których pan pracuje. I aby FBI nigdy nie zdołała zebrać dowodów, pozwalających wszcząć postępowanie sądowe. Czy to dzięki zeznaniom pana, czy też kogokolwiek innego. Wyraziłem się dość jasno?
Pułkownik Tanaka doskonale zrozumiał, co miał na myśli przełożony. Ale tym najmniej się martwił. Przez naczeniem wojskowego jest umrzeć w ten czy inny sposób, a z ewentualnych docinków kolegów po powrocie do Tokio niewiele sobie robił. Skoro przegrał pozostało mu tylko zakończyć sprawę z honorem. Zgiął się wpół.
— Mogę odejść, panie ambasadorze? Pragnę zapewnić, że pańskie instrukcje zostaną wykonane niezwłocznie.
— Tego właśnie od pana oczekiwałem — odpowiedział dyplomata.
Niespodziewanie wyszedł zza biurka i serdecznie uścisnął dłoń Tanaki. W jego oczach malowało się chyba wzruszenie.
— Pułkowniku Tanaka — powiedział cicho, jakby obawiając się, że ściany mają uszy. — Wiem, że zrobił pan wszystko, co w pańskiej mocy, aby jak najlepiej służyć ojczyźnie. W imieniu cesarza — dziękuję panu.
Zatroszczymy się o to, co panu drogie.
Dyskretny uśmiech rozjaśnił twarz Tanaki. Nie pragnął niczego ponad ten wyraz aprobaty. Miał spokojne sumienie. Nie będzie przyszłym pokoleniom podawany jako przykład porażki. Bez słowa odwrócił się i wyszedł z biura. Czekając na windę zastanawiał się, co powinien zrobić. Niestety, miał bardzo mało czasu.
To ostatnie spotkanie już graniczyło z cudem. Po pozbyciu się Lo-ning automatycznie skontaktował się z szefem delegacji japońskiej, by go o wszystkim poinformować.
Nim pułkownik Tanaka zdołał porozumieć się z Hideo Kagami, FBI zaalarmowało już delegację japońską.
Kagami wyznaczył mu spotkanie w biurze dużej japońskiej firmy importowej, dającej pomieszczenie tokijskim służbom specjalnym.
Wychodząc zatrzymał taksówkę i podał adres w Grenwich Village. Byłoby nieostrożnością wracać do hotelu, skoro FBI go zidentyfikowało. W myśli starał się przypomnieć sobie, czy w pokoju nie pozostawił nic kompromitującego.
Nic, nic poza pistoletem. Ale i on niedaleko prowadzi. Ma fałszywy numer seryjny i nie stanowi żadnego śladu. Czarny karnecik, w którym Tanaka notował swe wydatki, spoczywa w jego kieszeni. Gdy tylko skończy ze wspólnikami, spali go. Potem zostanie już tylko on, pułkownik Tanaka. Ostatni dowód rzeczowy. Jeszcze nie wybrał sobie rodzaju śmierci i planował na to chwilę medytacji, o ile okoliczności na to pozwolą. W najgorszym razie wystarczy rozgryźć jeden z guzików lewego rękawa marynarki, by paść martwym w jednej chwili.
Ale trucizna nie odpowiadała mu, życzyłby sobie znaleźć sposób bliższy jego naturze. Samuraje nie zażywali trucizny, a Tanaka był do głębi przesiąknięty tradycją.
W roztargnieniu spoglądał na przesuwający się za oknem taksówki obraz Nowego Jorku. Jechali Broadwayem, w sercu Garment district, mijając wszystkie te wózki, pełne futer i ubrań, olbrzymie ciężarówki i nędzne, zatłoczone kawiarenki dla ubogich urzędników. Widział nie ów Nowy Jork, rojący się barwnym tłumem turystów, ale mrowisko przypominające nieco Tokio.
Pułkownik doznał krótkiego, ale silnego skurczu serca. Wiele by dał za jeszcze jedną partyjkę paczinko. Ale w Nowym Jorku nie grało się w paczinko, a FBI deptała mu po piętach.
Amerykanie okazali wyjątkową grzeczność, pytając, czy niejaki pułkownik Tanaka wchodzi w skład delegacji japońskiej. Och! Pytanie było czysto formalne, gdyż niewątpliwie skradziono mu samochód. Oczywiście wykluczano, by dostojny przedstawiciel Japonii mógł mieć cokolwiek wspólnego z tą ciemną aferą.
Od czasu wojny wietnamskiej amerykańscy funkcjonariusze bardzo troszczyli się o zachowanie twarzy.
Taksówka zatrzymała się przed jednym z domów przy Bleeker Street. Na schodach siedzieli paląc i dyskutując hippisi. Tanaka ominął ich i przeszedł przez podwórze, ku mieszczącemu się w tyle hangarowi.
Pchnął drzwi. Wnętrze zawalone było skrzynkami i starymi meblami.
Natychmiast wyrósł przed nim potężny Murzyn w ciemnych okularach.
— Przychodzę od Lestera — powiedział Tanaka.
Nikt poza Mad Dogsami nie znał imienia Lestera.
Murzyn poszedł w głąb hangaru i przesunął skrzynkę.
Tanaka został nieco z tyłu. Bezszelestnie podniósł żelazny pręt, zbliżył się do Murzyna i zamachnął się, uderzając go z całych sił w kark.
Nie wydając nawet okrzyku. Murzyn runął na twarz, zalany krwią.
Pułkownik odstawił skrzynię. Pod nią znajdowała się klapa.
Podniósł ją i zszedł po metalowej drabinie. Dotarł do piwnicy zastawionej skrzyniami. Był w manhattańskim arsenale Mad Dogsów. Koło dwustu strzelb, rozmaite modele pistoletów maszynowych, karabiny maszynowe odkupione od dezerterów, tysiące naboi wszelkiego kalibru... Kiedyś Lester pokazał ten swój skarbiec Tanace.
Miał tu nawet japoński karabin maszynowy Nambu, który Bóg raczy wiedzieć, jak tu trafił.
Tanaka zestawił ostrożnie ciężką skrzynię pełną jeszcze oryginalnie opakowanej broni i uniósł wieko stojącej pod spodem, mając nadzieję, że pamięć go nie myli.
Faktycznie, znalazł tam czeski pistolet maszynowy i magazynki. Wziął broń, założył magazynek, a trzy inne wsunął w pas. Modlił się, żeby zastać Lestera i Jacka, którzy mogliby ewentualnie przeciwko niemu zeznawać.
Tanaka nigdy nie zetknął się bezpośrednio z innymi członkami Mad Dogsów, znał tylko tych dwu.
Trzask zarepetowanego zamka rozbrzmiał echem wśród ceglanych murów. Drzwi na wprost niego pozostawały jednak wciąż zamknięte. Nagle przeszło mu przez myśl, że Lester może być na zewnątrz.
Z bronią opartą na prawym ramieniu otworzył drzwi.
Z korytarza długości dziesięciu metrów wchodziło się do wielu pomieszczeń. Tylne wyjście wiodło na Siódmą Aleję. Kryjówka była naprawdę idealna.
— Kto tam? — krzyknął męski głos.
Tanaka rozpoznał Lestera. Odezwał się spokojnie:
— To ja, Tanaka.
Potem pchnął drzwi i wszedł.
Lester nie był sam. Grał w karty z dwoma innymi Murzynami. Wyciągnięta na łóżku Jada czytała książkę.
Po ziemi poniewierały się puste butelki po piwie. Na łóżku, w którym zazwyczaj sypiał Lester, leżał automatyczny kolt. Widząc Tanakę, jeden z graczy gwałtownie sięgnął po broń, rozsypując karty. Tanaka ledwie drgnął, ale pistolet maszynowy splunął ogniem. Murzyn skoczył, jakby rzucony atakiem epilepsji, potem runął w kałużę krwi. Kule poszarpały mu tors. Umarł, nim jeszcze upadł.
Lester i jego towarzysz wstali. Ich twarze wykrzywiało przerażenie. Jada upuściła książkę i krzycząc zwinęła się w kłębek w kącie łóżka. Tanaka zwrócił ku nim lufę pistoletu.
— Nie ruszajcie się — nakazał spokojnie.
Lester powoli odzyskiwał zimną krew. Nerwowo oblizał usta.
— Cholera! Zwariował pan, czy co? Co pana napadło?
Zakasłał, wdychając przesycone zapachem prochu powietrze. Korzystając z tego, Tanaka powiedział obojętnym tonem:
— Wasza ostatnia akcja też się nie powiodła — w tej chwili FBI zatrzymało już waszych ludzi, a ja sam jestem poszukiwany. Wyrzuciliśmy w błoto masę pieniędzy.
— Ejże! — przerwał Lester — a czy aby nie był pan śledzony?
Tanaka machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie miało to już większego znaczenia. Lester się mylił.
— Chce pan się ukryć u nas? — zaoferował. — Potem przerzucimy pana do Kanady. To nic trudnego. W północnej Dakocie są setki mil nie strzeżonej granicy.
Tymczasem zostanie pan tutaj... Lester ani na moment nie spuszczał oka z pistoletu. Wiedział, że w magazynku zostało dość naboi, żeby posiekać Tanakę na kawałki.
Jada jak sparaliżowana leżała skulona na łóżku. Bujne piersi falowały nieregularnie, jakby oddychanie sprawiało jej trudność. Spojrzenie dziewczyny wędrowało z Tanaki na Lestera. Śledziła z natężeniem tok rozmowy.
Lester nie rozumiał, czego chce Japończyk. W pewnej chwili jego twarz rozjaśniła się.
— Chciałby pan odebrać forsę? Ale przecież pan wie, że zapłaciliśmy tym gnojkom z góry. Reszta poszła na broń i żarcie.
Tanaka skinął głową.
— Dziękuję za gościnność, ale nie zamierzam z niej korzystać — powiedział grzecznie. — Jeśli chodzi o pieniądze, to także myślę, że nie da się ich odzyskać. Ale przypuszczam, że stanowi to element ryzyka zawodowego.
Lester uśmiechnął się, uspokojony.
— O.K. Jest pan niesamowicie rozsądny. A teraz proszę odłożyć ten pistolet. Mógłby zdarzyć się jeszcze jakiś wypadek.
Starał się nie patrzeć na ciało Ronsona, swego kumpla. Nie do końca wiedział, co myśleć o tym Japońcu, który chyba nagle wpadł w szał. Ale co robił tamten przy drzwiach?!
Tanaka nie odłożył broni i nawet nie drgnął. Tylko mocniej uchwycił kolbę. Zastanawiał się, czy o niczym nie zapomniał.
— Odejdę teraz — powiedział spokojnie. — Żałuję, że sprawy nie potoczyły się po naszej myśli.
Lester dostrzegł, że palec Japończyka przyciska spust. Wrzasnął:
— Ej! Zwariował pan! Chyba nie... Nie sprzedałem pana, jestem w porządku...
Pułkownik Tanaka smutno pokiwał głową. Pewne rzeczy trudno było wyjaśnić takiemu nieokrzesanemu chłopakowi jak Lester. Ogarniało go zmęczenie. Chciał czym prędzej z tym skończyć.
— Pan był w porządku — zgodził się — ale ja mam pewne obowiązki wobec mego kraju.
Jada krzyknęła.
W oczach Lestera zalśnił blask. Ten facet był stuknięty. Trzeba było dostarczyć mu jakąś zabawkę:
pochylił się i podniósł duże metalowe pudło. Podsunął je Tanace.
— Niech pan zobaczy. Wystarczy, żeby się pan zemścił. Przynieśli mi to wczoraj. Wie pan, co to takiego?
Pudełko wyglądało na kilogramową puszkę konserw.
Miało plastikową, prezroczystą pokrywkę. Widać było przez nią malinowe granulki, trochę podobne do cukierków. Nie dostrzegł żadnego napisu. Lester splunął:
— Słyszał pan o cyklonie B? To ten, którego używali wasi kumple Niemcy w obozach koncentracyjnych, kiedy pozbywali się Żydów. To to samo. Chlor. Wystarczy dostęp powietrza, żeby zamienił się w śmiercionośny gaz. Nikt nie wytrzyma dłużej niż pięć minut. Gość kaszle, robi się siny i kituje z otwartą gębą, krew chlusta z nosa i ust.
Lester tak się podniecił tą opowieścią, że zapomniał o spluwie. Nagle ściszył głos i dorzucił poufnym tonem:
— Załóżmy, że ktoś wrzuciłby to do przewodów wentylacyjnych w ONZ. Wszystkie te przeklęte gnidy by zdechły i byłoby po głosowaniu.
Iskra zainteresowania rozbłysła w oczach Tanaki, ale zaraz zgasła. Doskonale wiedział, że Lester gotów jest zrobić wszystko dla ratowania własnej skóry. A przy pierwszej okazji wymknąłby mu się, albo zwyczajnie go zabił.
— To ciekawe — powiedział.
I nacisnął spust.
Impet kul odrzucił Lestera pod ścianę. Jedna z nich trafiła w gardło. Strumienie krwi zalały stół i karty. Tanaka błyskawicznie odwrócił się i puścił krótką serię w stronę drugiego Murzyna, który wskoczył na łóżko w bezsensownej nadziei wydrwienia się śmierci. Jedna z kul trafiła Jadę w czoło. Znieruchomiała, siedząc na łóżku z wyrazem zdumienia na twarzy i otwartymi oczyma, zalana krwią, spływającą po nosie i policzkach.
Tanaka nie potrzebował nawet zmieniać magazynka.
Lester już nie żył, jego kumplowi też niewiele brakowało. Japończyk starannie złożył broń na stole i z zainteresowaniem przyglądał się pudełku cyklonu B.
Wyglądało bardzo niewinnie.
Nagle przyszło mu na myśl, że plan Lestera nie był taki głupi. Pod warunkiem, że wykona go on sam.
Doskonałe posunięcie, po którym uznają go za szaleńca i nie będą nawet rozważali ewentualności akcji sterowanej przez rząd. Żaden rząd nie truje członków ONZ-u.
Zerknął na zegarek. Sesja potrwa jeszcze przynajmniej dwie godziny. Przez ułamek sekundy pomyślał o członkach delegacji japońskiej, ale zaraz powiedział sobie, że byliby szczęśliwi, mogąc osłonić ojczyznę, nawet mimo woli. Będzie to dodatkowym zabezpieczeniem.
Nikt nie przypuści, że byli wmieszani w całą aferę.
Nieco ożywiony Tanaka wziął pudełko, owinął je w papier i wyszedł, nie spojrzawszy nawet na trzy trupy.
Wiele ich widział w 1945. Zaczynało cuchnąć. Po śmierci puszczały zwieracze, więc zwłoki nurzały się w ekskrementach. Zatrzymał się jeszcze w zbrojowni, by wybrać nowy automatyczny kolt produkcji brazylijskiej.
Napchał kieszenie magazynkami i wyszedł po drabinie.
W podwórzu stał biały buick. Tanaka wiedział, że Lester czasami nim jeździł. Wsadził głowę do środka i zobaczył, że kluczyki leżą na desce rozdzielczej. Zawsze to lepsze niż taksówka, jeżeli policja zdążyła rozesłać jego rysopis. Wsiadł i uruchomił samochód.
Pojedzie wprost do garaży ONZ-u. Orientował się, że aparatura klimatyzacyjna znajduje się na tym samym poziomie.
Ostrożnie przejechał rojącą się od hippisów i turystów uliczkę, potem skręcił w Szóstą Aleję. Trzydzieści przecznic dzieliło go od ONZ-u. Zatrzymał się na skrzyżowaniu, przepuszczając objuczoną koszami staruszkę.
Spoczywająca na siedzeniu samochodu puszka wyglądała, jakby kupił ją w supermarkecie, niewinna i lśniąca. Kolt Tanaka wsunął pod siedzenie. Przyspieszył i zdołał umknąć wielu światłom.
Malko z niepokojem śledził przebieg głosowania. Na tablicy świetlnej od dobrej chwili nie przestawała zapalać się zielona lampka. Odetchnął z ulgą po głosowaniu Japonii i Jordanii. Teraz już większość dwóch trzecich nie mogła być osiągnięta.
Dyskretnie wymknął się z sali Zgromadzenia Ogólnego i poszedł do biura pułkownika MacCarthy’ego, którego brytyjska flegma znikała w miarę rozwoju wydarzeń. Ostatni cios zadano mu informując, że jeden z szacownych przedstawicieli Japonii poszukiwany jest nie za byle błahostkę, lecz za dwa morderstwa nie licząc paru pomniejszych wyczynów.
Bogu dzięki, chodziło o Azjatę... Jednak sprawa do głębi wstrząsnęła MacCarthy’em. Od czasów podboju Indii dyplomaci bronią posługiwali się jedynie za pośrednictwem osób opłaconych.
— Nie odnalazł pan pułkownika Tanaki? — zapytał Malko.
MacCarthy usiłował przywołać resztki swej flegmy, rzucając Malkowi posępne spojrzenie. Odczuwał autentyczną przykrość, uświadamiając sobie, że ten chłopak o wyglądzie dżentelmena, doskonale ubrany, dystyngowany, idealne uosobienie wzoru prawdziwego dyplomaty, był w rzeczywistości jednym z jego tajnych agentów pozbawionych sumienia i zasad.
— Jeżeli przestąpi próg ONZ-u, odnajdziemy go — oświadczył sucho. — Nie ma obawy.
Malko nie do końca był przekonany o słuszności tej opinii, jednak przyjął ją do wiadomości. Na szczęście budynek patrolował Chris Jones z kilkoma innymi agentami FBI. Sama myśl o aresztowanu dyplomaty na obszarze ONZ-u przyprawiała pułkownika MacCarthy’ego o chorobę. Modlił się gorąco, by Tanaka okazał dość przyzwoitości i dał się złapać gdzie indziej. Gdy Malko wychodził, udając się do sali Zgromadzenia Ogólnego, pułkownik gładził właśnie swe wspaniałe wąsy.
Pułkownik Tanaka bez przeszkód dostał się na parking Narodów Zjednoczonych, okazując strażnikowi kartę, na którą ten ledwie spojrzał. Zaparkował białego buicka i wysiadł, trzymając w ręce pudełko cyklonu B.
Kolta ukrył za paskiem. Nim wysiadł z samochodu, wprowadził kulę do lufy.
Rozejrzał się. W myśli przywołał rozkład trzeciego podziemnego poziomu, na którym się znalazł.
Tu właśnie mieściła się główna instalacja klimatyzacyjna — potężne zielone machiny stały w sali godnej „Titanica”. Pokazano mu je, gdy przybył do ONZ-u.
Teraz sobie przypomniał: biuro dyżurnego znajdowało się po prawej stronie w głębi.
Joe Ruark, gruby majster odpowiedzialny za stan klimatyzacji, powszechnie znany z racji dwustu osiemdziesięciu funtów wagi jako Tłuścioch, opowiadał właśnie świńską historyjkę swemu pomocnikowi, szczupłemu młodzieńcowi w okularach, gdy w drzwiach do ciasnego biura stanął z koltem w garści Tanaka. Mężczyźni oniemieli ze zdumienia, przede wszystkim na widok wycelowanej w nich broni — Który z was zajmuje się klimatyzacją? — zapytał Japończyk swą nienaganną, lekko świszczącą angielszczyzną.
Joe, gruby majster, pomyślał sobie, że ma do czynienia z szaleńcem. Przede wszystkim nie należy go drażnić.
— Ja — odpowiedział uprzejmie, jakby nie widział pistoletu.
— Gdzie znajduje się wlot powietrza?
— Na szóstym, na piętnastym i na dwudziestym piętrze, sir, ale...
— Dla Sali Zgromadzenia Ogólnego?
— Na szóstym.
Zadzwonił telefon i grubas wyciągnął rękę w stronę słuchawki.
Pułkownik Tanaka nie uniósł nawet głosu, a jednak grubas cofnął rękę.
— Niech pan nie odbiera.
Nagle Amerykanin doznał wrażenia, że ma przed sobą bardzo groźnego człowieka.
Telefon nie przestawał dzwonić. Wreszcie umilkł.
Napięcie w małym pokoiku stawało się nieznośne. Tanaka spoglądał na przypięte do ściany grafiki. Aby je odczytać, trzeba by godzin. Grubas był mu bezwzględnie potrzebny. Przez szybę rzucił okiem na halę maszyn, nieco niżej. Wyglądała na pustą.
— Nie ma tu nikogo? — zapytał.
Grubas potrząsnął głową, nie będąc w stanie odpowiedzieć. Konał ze strachu. Gdyby chociaż przewidziano jakikolwiek system alarmowy! Trzeba było odebrać telefon i wzywać pomocy na cały głos.
Tyle, że to byłyby z pewnością jego ostatnie słowa...
— Pan także zna system? — zapytał spokojnie Tanaka robotnika w okularach. Chłopak ledwie wykrztusił:
— Nie, sir.
Tanaka zwrócił się ponownie do grubasa:
— Zaprowadzi mnie pan natychmiast do wlotów powietrza dla sali Zgromadzenia Ogólnego.
Grubas zdobył się na odwagę, potrząsając głową:
— Nie mogę, sir, to wykluczone. Ryzykowałbym pracę.
— Jeżeli pan odmówi — łagodnie ciągnął Tanaka — będę zmuszony pana zabić.
Grobowa cisza.
— Nie mogę — jęknął Joe. — Nie mogę.
Tanaka nie odpowiedział. Znał naturę ludzką i jej słabostki. Słowa były niczym wobec czynów. Lufa pistoletu obróciła się o 90 stopni i człowiek w okularach zdążył tylko się skrzywić.
Wystrzał ogłuszył Joego. Cofnął się, uderzył o stół, rozrzucając długopisy. Jego kolega z wybałuszonymi oczyma, dłońmi obejmując brzuch, osunął się powoli na ziemię.
Gryzący zapach prochu rozszedł się po małym pokoiku. Huk wystrzału ciągle jeszcze rozbrzmiewał w uszach majstra.
Joego paraliżował widok małej, czarnej dziurki, zwróconej teraz ku niemu.
— Proszę się pospieszyć — nękał go Tanaka — bo i pana zabiję.
Joe spojrzał na ciało kolegi i pomyślał że chłopak dogorywa. Nie był zresztą w stanie normalnie myśleć.
— Już, już, ale chciałbym zająć się kumplem.
— Nie rób z siebie idioty — mruknął Tanaka. — Idziemy.
Jak w koszmarnym śnie, Joe sięgnął po pęk kluczy z szóstego piętra i wyszedł, prowadząc Japończyka. Tanaka schował broń. W lewej ręce niósł pudełko.
— Są tu gdzieś schody? Nie chcę korzystać z windy.
Joe ruszył ku wąskim betonowym schodkom.
Sam Goodis, pełniący służbę w Control Room przed dwunastoma monitorami strzegącymi strategicznych punktów ONZ-u, dostrzegł na jednym z ekranów dwie postacie. Pierwszą był bez wątpienia gruby Joe. Nikt inny w ONZ nie miał takiego brzucha.
Zastanawiał się przez moment, kto mu towarzyszy, ale to nie była jego sprawa. Joe był służbistą i skoro ktoś z nim szedł, musiał być O.K. Spojrzał na zegarek:
dziesięć po szóstej. Pracował do ósmej.
Ktoś otworzył drzwi. Odwrócił się i uśmiechnął poznając Dennisa, jednego z cywilnych strażników, w towarzystwie blondyna o dziwnych, złotych oczach.
— Wszystko w porządku, Sam? — zapytał Dennis. — Nic szczególnego?
— W porządku. A dlaczego?
— Szukamy wariata. Japończyka.
Sam Goodis już miał wspomnieć o człowieku, który szedł z Joe, ale ugryzł się w język. Joe zbyt rygorystycznie traktował regulamin, żeby podjąć ryzyko.
Gruby Joe zadrasnął sobie palec, odkręcając nakrętkę. Dalej nic nie rozumiał. Nieznajomy kazał mu zamknąć drzwi na klucz. Sprawdzali teraz kolejno wszystkie wyloty powietrza. Ale system był bardzo zróżnicowany. Samą tylko ogromną salę Zgromadzenia Ogólnego obsługiwało niemal dziewiętnaście różnych obiegów.
Otworzył niektóre. Japończyk natychmiast wsypał w nie malinowe granulki. Za chwilę przewody wypełni gaz.
— Proszę się odsunąć — rozkazał Tanaka. — I nie oddychać.
Joe nie miał pojęcia, czemu nagle poczuł silny ból głowy i nudności.
— Szybciej — komenderował człowiek z pistoletem.
Przerażony Joe działał najszybciej, jak tylko potrafił.
Tanaka doznał rodzaju okrutnej satysfakcji. Za pięć minut pierwsi delegaci poczują działanie trucizny. Jeszcze pół godziny pracy. Pozostanie mu tylko pozbyć się tego kretyna i spróbować wybrać honorową śmierć.
— O, to dziwne, nie ma nikogo — zauważył Dennis.
Strażnik wraz z Malkiem dokonywał obchodu na dole. Malko pchnął drzwi wiodące do małego biura.
Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy był but mężczyzny w okularach. Leżał na wznak i już nie oddychał.
— Mój Boże! — wykrzyknął Dennis — on nie żyje.
Jak wszyscy cywilni strażnicy, uzbrojony był w pistolet, ale nie posługiwał się nim od dziesięciu lat. Zaskoczony, wytrzeszczał oczy. Malko zrozumiał w mig — Tanaka wrócił. Przypomniał sobie, że przed paru laty ktoś chciał już otruć delegatów gazem.
— W jaki sposób można wyłączyć klimatyzację? — zapytał Dennisa.
Strażnik potrząsnął głową.
— Nie mam pojęcia. Trzeba iść do sali kontroli. Tam powinni wiedzieć.
Ruszyli biegiem. Sam Goodis o mało nie udławił się kanapką na ich widok.
— Gdzie są konserwatorzy klimatyzacji? — zapytał Malko.
Upłynęła minuta, nim otrzymał odpowiedź.
— Widziałem, jak Joe wchodził na górę. Ale Ted powinien być na miejscu. Zawsze jeden jest w biurze.
— Ted nie żyje — odpowiedział Malko. — A trzeba natychmiast wyłączyć klimatyzację. Jak to zrobić?
— Obok, przy pokoju nadzoru — bełkotał strażnik — ale musicie zapytać pułkownika...
Malko już był w tamtym pomieszczeniu. Na ścianie migały dziesiątki światełek, jak w centrali kontrolującej pracę nowoczesnej fabryki. Obok siedział mężczyzna czytając komiks. Wstał.
— Ejże! Wstęp wzbroniony!
Dennis pokazał mu znaczek.
— Wszystko w porządku. Powiedz, jak zatrzymać klimatyzację. Natychmiast. Sprawa życia i śmierci.
Pracownik ochrony wskazał tablicę w głębi pokoju.
— Wszystkie bezpieczniki są tam... Ale muszę mieć rozkaz na piśmie.
Malko już naciskał pierwsze wyłączniki. Pracownik usiłował się sprzeciwić.
— Ściągnie pan strażników z całego Nowego Jorku!
— To się może przydać — mruknął Malko.
Kolejno zapalały się czerwone światełka na ściennej tablicy. Tu i ówdzie w budynku przestawała działać klimatyzacja. Ale to jeszcze nie wystarczyło, jako że trujący gaz zalegał prawdopodobnie w przewodach i jako cięższy od powietrza, mógł przedostać się na dolne piętra, czyli do sali Zgromadzenia Ogólnego.
— Jak odwrócić przepływ powietrza? — zapytał Malko.
Kontroler potrząsnął głową.
— To nie tu. Trzeba iść do pokoju kontroli.
Obaj mężczyźni już wybiegli. Na szczęście Dennis znał topografię budynku. Przeszli przez biuro, w którym leżały zwłoki i zeszli po żelaznej drabince do maszynowni. Duża tablica z dźwigienkami o numerach od l do 400 znajdowała się przed nimi. Był to cały system wentylacyjny.
Malko i Dennis opuścili wszystkie dźwigienki najszybciej jak mogli. Ponieważ bezpieczniki były wyłączone, nic się nie stało. Opuściwszy ostatni przełącznik, wyszli.
Pułkownik Tanaka gwałtownie szarpnął Joe Ruarka za ramię.
— Co się dzieje?
Joe przetarł spocone czoło.
— Nie wiem. Wygląda na to, że wszystko Stanęło.
Jakby awaria. Może to świństwo, które pan tam wsypał, coś uszkodziło.
Japończyk milczał. Pudło z cyklonem było prawie pełne. Ale bez powietrza, które mogłoby rozprowadzić gaz, cały plan brał w łeb.
Nie wierzył w awarię. Przeciwnicy wykryli jego akcję i przeciwdziałali jedyną możliwą metodą: zatrzymując klimatyzację.
— Trzeba uruchomić maszyny — powiedział.
Joe spojrzał na niego przestraszony.
— Ale to jest w sali kontroli, na trzecim dolnym poziomie.
Pułkownik Tanaka uśmiechnął się jadowicie.
— Wy, Amerykanie, macie pewną słabostkę — szanujecie życie ludzkie. Zrobię, co zechcę, grożąc im, że w przeciwnym razie pana zabiję.
Joemu zrobiło się słabo. Policjanci niedługo będą się wahali, czy ratować cenne życie delegatów, czy jego nędzną osobę. Najwyżej odznaczą go pośmiertnie.
Wstał, krzywiąc się. Tanaka wyciągnął pistolet i zabrał pudełko.
— Idziemy — powiedział.
Miał jeszcze nikłą szansę. Kiedy człowiek decyduje poświęcić swe życie, wiele może osiągnąć.
— Proszę uruchomić maszyny — rozkazał Malko.
Za pośrednictwem MacCarthy’ego powiadomił wszystkie służby bezpieczeństwa nie wyłączając Chrisa Jones’a i FBI.
Kontroler wykonał polecenie. Czerwone światełka gasły jedno po drugim.
Nagle do pokoju wpadł Chris Jones z Magnum 357 w dłoni.
— Szybko! Zlokalizowano go! Są na szóstym.
Japończyk strzelał do jednego ze strażników. Zabarykadowali się w pomieszczeniu z urządzeniami klimatyzacyjnymi.
— Trzeba go wziąć żywcem — ostrzegł Malko.
Za tą sprawą kryła się wielka tajemnica. Dla kogo pracował pułkownik Tanaka?
Wcisnęli się do windy. Agenci FBI zaczęli stopniowo napływać do gmachu ONZ-u, dublując wszędzie tutejszą straż. Po raz pierwszy w całej historii prześwietnej organizacji wydarzyło się coś takiego. Pułkownik MacCarthy o mało nie wyskoczył przez okno.
W korytarzach szóstego piętra panował stan wyjątkowy. Milton Brabeck stanął przed Malkiem.
— Są tam.
Wskazał metalowe drzwi z czerwonym napisem:
Keep out, przestrzelone w dwóch miejscach. Przed drzwiami, na plastikowej wykładzinie rozpościerała się rozległa plama krwi.
— Jest ranny?
— Nie, oberwał grubas. — Milton pokręcił głową.
— Bardzo?
Goryl spuścił głowę. Jego kolt robił dziury jak spodki.
— Nie powinienem był strzelać — szepnął.
Malko przesunął się wzdłuż muru, pozostając poza zasięgiem strzałów Japończyka. Potem zawołał:
— Pułkowniku Tanaka, proszę wyjść.
Ponowił wezwanie, ale bez skutku. Mimo to Japończyk, na pewno go słyszał.
— Przystąpimy zaraz do ataku — ciągnął Malko. — Proszę przynajmniej wypuścić człowieka, którego pan więzi.
Ciągłe milczenie. Malko dołączył do Miltona i agentów FBI. Goryl powiedział:
— Będą tu za dziesięć minut z gazami łzawiącymi.
Malko spuścił głowę. Wojna na Pacyfiku dowiodła, że Japończycy nigdy nie poddawali się żywi.
Oparty o ścianę, osłonięty przed kulami pułkownik Tanaka z przykrością spoglądał na agonię grubego Joe.
Rozciągnięty na ziemi, niczym wielka meduza, ciężko oddychał. Z kącika ust spływała mu strużka różowej krwi. Kula Miltona uszkodziła prawe płuco. Nie było cienia nadziei. Palcami drapał posadzkę, nie mógł mówić. Zamglone oczy już nie widziały.
Tanaka był uwięziony. Wiedział, że tamci wykurzą go ogniem albo gazem. Do wyboru. Pozostawało kilka możliwości: rozwiązanie samurajskie, kula w łeb albo skok z szóstego piętra.
Żaden z tych trzech pomysłów nie satysfakcjonował go w pełni. Pułkownik nie odczuwał cienia nienawiści wobec ludzi, którzy oblegali go. Perspektywa zabicia wielu z nich nie nęciła go.
Nagle dobiegł go jakiś szmer. Drgnął i odskoczył w bok, przeklinając się w duchu za nerwowość.
To tylko włączyła się klimatyzacja.
Przez ułamek sekundy doznał okrutnej radości: przez pomyłkę uruchomiono aparaturę zapomniawszy o nim.
Odłożył pistolet i gorączkowo odkręcił pokrywkę pudełka.
W tej samej chwili do jego nozdrzy napłynął zapach gorzkich migdałów. I zrozumiał, że powietrze nie jest wchłaniane lecz wtłaczane do pomieszczenia.
Aparatura działała odwrotnie, wydmuchując śmiercionośny gaz.
Pułkownik Tanaka podszedł do okna i zatrzymał się.
Wystarczyło otworzyć je i wpuścić świeże powietrze.
Rozmyślił się i wpadł na lepszy pomysł. Nie było mu już pisane ujrzeć kwitnących wiśni w Tokio. Ale takie już jest życie. Ukląkł i pochylił się nad wlotem powietrza.
Zapach gorzkich migdałów nasilił się.
Zamknąwszy oczy, oddychał głęboko i zatrzymywał zatrute powietrze w płucach jak rzadki tytoń. W pierwszej chwili nic się nie stało. Potem nieznośne pieczenie rozdarło mu piersi. Miał ochotę rozdrapywać ciało.
Chciał krzyczeć z bólu, ale nie zdołał wydać głosu.
Zatoczył się w tył i upadł skręcony z wytrzeszczonymi oczyma.
W takiej pozycji znalazł go Malko. Z twarzą wykrzywioną przez ból. Brygada specjalna wyłamała drzwi i otworzyła okna, by trujący gaz się ulotnił. Nikt nigdy nie dowie się, czemu pułkownik Minoru Tanaka wdał się w taką aferę. Ci, którzy nim kierowali, wymazali go już z pamięci. Lecz żona i córki będą wiedziały, że umarł, jak człowiek honoru.
Malko pochylił się nad japońskim pułkownikiem i zamknął mu oczy.
W sali Zgromadzenia Ogólnego panowała potworna duchota, gdy panna Brooks, przedstawicielka Liberii ogłosiła oficjalne rezultaty głosowania nad rezolucją numer 569, dotyczącą praw członkowskich Chińskiej Republiki Ludowej w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Rezolucja została odrzucona 56 głosami przeciw 48, nie osiągając dwóch trzecich. Sześć krajów głosowało w sposób „niezrozumiały”, wstrzymało się 21, o osiem więcej niż rok temu. O mały włos pułkownikowi Tanace powiodłoby się.
Delegaci pospiesznie ruszyli ku wyjściu, ocierając czoła. Australijczyk szepnął do sąsiada z Argentyny:
— Jeszcze nigdy nie było mi tak gorąco. Chyba poszaleli, żeby wyłączać tu klimatyzację. Rzeczywiście, Ameryka się rozsypuje.
Jeanie schudła, co uwydatniało jeszcze bardziej jej usta i duże piwne oczy. Krzyknęła z radości widząc Malka w drugim, czarnym cadiiiacu, kurtuazyjnym upominku CIA.
Po czterech dniach szpitala czuła się lepiej. Malko wziął od niej torbę i wrzucił ją do samochodu. Jeanie usiadła obok niego.
Kiedy opadła na miękki fotel sukienka zsunęła się jej z ud. W pierwszym odruchu chciała ją obciągnąć, ale tylko przytuliła się do Malka. Poczuł jej gorące usta na szyi.
— Taka jestem szczęśliwa, że pan przyjechał — szepnęła.
Zjechał na prawo i zatrzymał wóz. Jeanie całowała go długo i żarliwie, tuląc się doń z całych sił.
Krisantem ze swoimi rasistowskimi poglądami, dozna potwornego szoku. Malko miał jednak nadzieję, że poczucie obowiązku i lojalności nie pozwoli mu wspomnieć o tym Aleksandrze.