Bob Shaw Członek rzeczywisty

W końcu rzecz tak banalna jak zapalniczka do papierosów zburzyła spokój ducha Philipa Connora.

Już ponad godzinę tkwili z Angelą nad jej basenem kąpielowym i chociaż niewiele powiedziała przez cały ten czas, każde słowo, każdy zniecierpliwiony gest jej szczupłych rąk dobitnie mówiły, że wszystko między nimi skończone.

Connor siedział sztywno na krześle obciągniętym płótnem, wyraźnie speszony, i usiłował zrozumieć, co jest przyczyną tej zmiany. Studiował pilnie twarz Angoli, nieprzeniknioną i zupełnie odczło-wieczoną przez ogromne owadzie oczy okularów słonecznych. Jego wzrok powędrował za samotnym białym motylem, towarzysząc mu w jego ryzykownym locie ponad basenem, aż do momentu, kiedy migocąc jak gwiazda, zniknął w cieniu brzóz.

Dotknął czoła lepkiego od potu.

— Morderczy upał.

— A mnie jest przyjemnie — powiedziała Angelą, jeszcze i w ten sposób dając mu odczuć, że już nic ich nie łączy. Poruszyła się nieznacznie na leżance, zmieniając pozycję półnagiego brązowego ciała.

Connor z tęsknotą spoglądał na mini-pejzaż jej kształtów — terytorium, z którego został wygnany — i oceniał sytuację. Po śmierci wuja Angela stała się bogata, nawet bardzo bogata, ale Connor nie mógł uwierzyć, żeby to był jedyny powód zmiany. Jego dochód roczny wynosił dwieście tysięcy, więc Angelą wiedziała, że nie poluje na pieniądze.

— Niedługo mam spotkanie — powiedziała z jawnie nieszczerym uśmieszkiem.

Connor postanowił wzbudzić w niej poczucie winy.

— To znaczy, że mam sobie iść, tak?

Spojrzała na niego ze współczuciem, ale był to tylko moment, i piękna twarz Angeli przybrała znów wyraz nieprzeniknionego spokoju.

Angela usiadła, wzięła papierosa z paczki leżącej na niskim stoliku, otworzyła torebkę i wyjęła z niej złotą zapalniczkę. Zapalniczka wyśliznęła jej się z palców, przeleciała przez wyłożony kafelkami brzeg basenu i wpadła do płytkiej w tym miejscu wody. Dziewczyna krzyknęła zaniepokojona i rzuciła się po zgubę, ochlapując sobie przy tym twarz i jasne włosy. Ociekająca wodą zapalniczka zapaliła się przy pierwszej próbie. Angela posłała Connorowi dziwnie niepewne spojrzenie, schowała zapalniczkę do torby i wstała.

— Przykro mi, Phil — powiedziała — ale naprawdę muszę już iść. Była to dość obcesowa odprawa, ale urażony w swojej ambicji Connor ledwie to zauważył. Urodzony spryciarz, z głową do interesów jak mało kto, z miejsca zaczął kombinować: zapalniczka mimo całkowitego zamoknięcia zapaliła się natychmiast, co znaczyło, że jest to najlepszy sprzęt tego rodzaju, jaki widział w życiu, a do tego z tak niezwykłym kształtem spotykał się po raz pierwszy. Zaintrygowało go to bardzo. Jego zawód polegał przecież na znajomości wszystkich pięknych, kosztownych cacek na świecie, a on najwyraźniej przegapił coś ważnego.

— Dobrze, Angie, już idę — podniósł się. — Zauważyłem, że masz bardzo ładną zapalniczkę. Czy mogłabyś mi ją pokazać? Złapała za torebkę, jakby się bała, że jej wyrwie.

— Proszę cię, Philip, daj mi spokój i idź już sobie. — Odwróciła się i odeszła w stronę domu.

— Wpadnę na chwilę jutro.

— Proszę bardzo — odparła nie odwracając się nawet. — Ale mnie tu nie będzie.

Connor poszedł do swojego Lincolna, usiadł ostrożnie na rozgrzanym siedzeniu i odjechał do Long Beach. Było już dość późno, mimo to jednak wrócił do biura i zaczął wydzwaniać do różnych zaprzyjaźnionych firm, żeby sprawdzić, czy i one nie wiedziały o tej rewelacji w dziedzinie produkcji zapalniczek. Ponieważ i sekretarka, i telefonistka były na urlopie, sam musiał się tym zająć. Pozwoliło mu to zapomnieć na chwilę o dojmującym bólu po stracie Angeli i napełniło go uspokajającym poczuciem, że robi coś w kierunku jej odzyskania, a przynajmniej wyjaśnienia sytuacji między nimi.

Odniósł idiotyczne wrażenie, że złote cacko ma coś wspólnego z ich zerwaniem. Było to oczywiście śmieszne, ale wracając pamięcią do chwil wspólnie spędzonych nad basenem stwierdził, że Angela — rzecz u niej dziwna — prawie nie paliła. Najprawdopodobniej postanowiła odzwyczaić się po prostu od papierosów, ale Connorowi przyszło jednak do głowy, że może niechciała w jego obecności wyjmować zapalniczki.

Doszedłszy do wniosku, że te dociekania donikąd nie prowadzą, zamknął biuro i pojechał do domu. Mimo dość późnej pory o\ło nieznośnie gorąco — słońce osiągnęło pozycję, z której atakowało znacznie skuteczniej, ukośnie padającymi promieniami dostając się nawet do samochodu. Wszedł do mieszkania, wziął prysznic, zmienił ubranie i snując się smętnie po obszernych pokojach marzył o An-geli. Brak apetytu pozbawił go nawet tej pociechy, jaką stanowi jedzenie. Około północy zaparzył sobie kawę Kenyan — najdroższy gatunek, jaki miał — ale, zawiedziony, wypił zaledwie kilka łyków. Dlaczego — pomyślał po raz chyba setny — nie potrafią zrobić tak, żeby smak dorównywał aromatowi.

Położył się spać z uczuciem osamotnienia i tęsknoty za Angela.

Rano obudził się głodny i jedząc solidne śniadanie stwierdził z ulgą, że odzyskał swój zwykły pogodny nastrój. To przecież zupełnie naturalne, że taka nagła zmiana warunków życia nie pozostała bez wpływu na Angelę, ale kiedy minie szok wywołany tym, że z osoby zamożnej stała się bogatą — odzyska ją przecież. A tymczasem on — człowiek, który pierwszy wprowadził w tym kraju japońskie zegarki elektroniczne — nie da się przecież wykołować w tak głupiej sprawie jak nowy typ zapalniczek.

Zamiast pójść do biura, zasiadł przy telefonie. Zapuści swoje macki jeszcze dalej i zbada, jak się ma rzecz z zapalniczkami na terenie Europy i Dalekiego Wschodu. Wkrótce jednak potrzeba zobaczenia Angeli stała się tak silna, że kazał przyprowadzić sobie wóz przed główne wejście budynku i pojechał na południe drogą nadmorską do Ashbury Park. Był to kolejny dzień potwornego upału, ale świeży powiew od Atlantyku wpadając przez okna do samochodu poprawiał mu humor.

Kiedy dojechał do domu Angeli, stwierdził, że na podjeździe w kształcie litery U stoi jakiś obcy samochód. Mężczyzna w średnim wieku, ubrany w brązowy garnitur i w okularach w drucianej oprawie, ostentacyjnie zamykał drzwi frontowe. Connor zaparkował samochód tuż przy schodkach i wysiadł.

Nieznajomy odwrócił się do niego podzwaniając pękiem kluczy.

— Czym mogę panu służyć?

— Chyba niczym — odparł Connor, zły na niespodziewanego intruza. — Przyjechałem zobaczyć się z panną Lomond.

— W sprawie urzędowej? Jestem Millett z firmy „Millett i Fie-sler".

— Nie, jestem jej przyjacielem. — Connor zrobił zniecierpliwiony gest w stronę dzwonka.

— Wobec tego powinien pan wiedzieć, że panna Lomond już tu nie mieszka. Dom jest do sprzedania.

Connor zamarł. Rzeczywiście Angela mu powiedziała, że jej tu nie będzie, ale był niemile zaskoczony, że go nie zawiadomiła o zamiarze sprzedania domu.

— Owszem, panna Lomond mówiła mi o tym, ale nie przypuszczałem, że się tak prędko wyprowadzi — zmyślił na poczekaniu. — A kiedy zabiera meble?

— Wcale nie zabiera. Dom ma być sprzedany z pełnym wyposażeniem.

— Jak to — nic nie zabiera?

— Kompletnie nic. Myślę, że panna Lomond bez trudu może sobie pozwolić na kupienie nowych mebli — powiedział cierpko Millet idąc w stronę samochodu. — Do widzenia.

— Chwileczkę — Connor zbiegł ze schodków. — Jak ja się mogę skontaktować z Angela?

Millett obrzucił szacującym spojrzeniem samochód i ubranie Connora, zanim odpowiedział:

— Panna Lomond kupiła Avalon… ale nie wiem, czy się już wprowadziła.

— Ayalon? To znaczy… — Nie mogąc znaleźć słów, Connor wskazał na południe w kierunku Point Pleasant.

— Tak jest. — Millett skinął głową i odjechał.

Connor wsiadł do samochodu, zapalił fajkę i smakując jej aromat usiłował oswoić się z tym wszystkim, co usłyszał. Nigdy nie rozmawiali z Angela na tematy finansowe — po prostu jej te sprawy nie interesowały — i tylko na podstawie niejasnych aluzji szacował jej spadek na jakiś milion, może dwa. Ale Avalon to było przecież szaleństwo bogacza w stylu starego Randolpha Hearsta. Rezydencja, położona na terenie liczącym kilkanaście mil kwadratowych, w najpiękniejszym miejscu Filadelfii, przypominała pałace królewskie Europy.

Nieruchomości nie były specjalnością Connora, ale wiedział, że ktoś, kto się pokusił o kupienie Avalon, nie mógł przystępować do transakcji nie mając przynajmniej dziesięciu milionów. Innymi słowy, Angela była nie tylko bogata, ale "weszła do wąskiego kręgu milionerów. Nic dziwnego, że wywarło to wpływ na jej życie uczuciowe.

Mimo to Connor był zdumiony, że sprzedaje wszystkie meble. Oprócz paru naprawdę cennych rzeczy miała biureczko roboty Goudreau, do którego przejawiała przesadne nawet przywiązanie. Uświadamiając sobie nagle, że nie czuje ani zapachu, ani smaku importowanego tytoniu, który w kapciuchu wydawał się taki wspaniały, Connor zgasił fajkę i włączył się w strumień pojazdów na autostradzie.

Przejechał jakieś pięć mil na południe, kiedy zdał sobie sprawę, że zmierza do Avalon.

Dom był niewidoczny, od strony drogi zasłaniał go mur z czerwonej cegły, zniszczony już ze starości, ale rozpięty na jego szczycie drut kolczasty robił wrażenie nowego. Connor jechał wzdłuż muru aż do miejsca, w którym tworzył on wnękę z paroma masywnymi, pozamykanymi na głucho bramami. Na dźwięk klaksonu wychynął ze stróżówki krępy mężczyzna w uniformie z gabardyny koloru kawy z mlekiem i z pistoletem u pasa. Spojrzał bez słowa przez bramę.

Connor opuścił szybę i wystawił głowę.

— Czy zastałem pannę Lomond?

— Jak pana godność? — zapytał strażnik.

— Philip Connor.

— Niestety, nie mam na liście pańskiego nazwiska.

— Pytałem tylko, czy panna Lomond jest w domu.

— Ja nie udzielam żadnych informacji.

— Ale ja jestem jej osobistym przyjacielem. Pana obowiązkiem jest poinformować mnie, czy ją zastałem, czy nie.

— Co pan powie — strażnik odwrócił się i wolne odszedł do swojej budki, ignorując jego krzyki i ponawiane sygnały. Doprowadzony do pasji tym incydentem, Connor postanowił nie dawać za wygraną. Zaczął naciskać klakson według określonego systemu:

przez pięć sekund trzymał przyciśnięty, na pięć sekund puszczał. Strażnik nie pojawił się. W kilka minut później podjechał do niego wóz policyjny z dwoma policjantami, którzy polecili mu opuścić to miejsce i zachować spokój.

W braku lepszego zajęcia poszedł do biura.

Minął tydzień, a on nie był w sprawie zapalniczki ani trochę mądrzejszy — chcąc nie chcąc przyjął, że została wykonana na zamówienie przez firmę „Faberge". Stracił wiele godzin bezskutecznie usiłując zdobyć gdzieś telefon Angeli. Wreszcie zaczął go morzyć sen i Connor stwierdził, że zliżą się do granicy dzielącej zdrowy rozsądek od obsesji. Do tego wszystkiego zobaczył jeszcze w rubryce towarzyskiej zdjęcie Angeli w jednym z nowojorskich nocnych klubów, z playboyem Bobbym Janke, synem milionera naftowego. Niezależnie od ataku zazdrości, o jaki go to przyprawiło, dowiedział się jeszcze z notatki w gazecie;" że Angela przenosi się do swojego nowego domu już w przyszłym tygodniu.

— I co z tego? — zapytał swego odbicia w lustrze w czasie golenia. — I co z tego?

W sobotę zaczął pić do lunchu wódkę z tonikiem, po południu przerzucił się na biały rum, a pod wieczór ogarnęło go pijackie poczucie słuszności, które mu powiedziało, że ma prawo zobaczyć się z Angela używając po temu wszelkich możliwych środków. Oczywiście mur przedstawiał pewien problem, ale w chwili olśnienia Connor stwierdził, że mury stanowią jedynie bariery psychologiczne. Dla osób, które rozumieją ich naturę tak dobrze jak on, są przeszkodą nie większą niż drzwi. Łyknąwszy dla kurażu czystego rumu posłał po swój samochód.

Frontowe wejście w Avalon, scena jego niedawnej porażki, tonęło w mroku, kiedy przybył na miejsce, ale w budce strażnika płonęło światło. Connor minął bramę, przejechał jeszcze kawałek wzdłuż muru i wreszcie zaparkował na odludnym odcinku wiejskiej drogi. Zgasił światła, otworzył bagażnik, wyjął ciężki młot i dłuto i bez żadnych wstępów zaatakował mur. Zaprawa murarska skruszała wprawdzie ze starości, ale po dziesięciu minutach, kiedy nie udało mu się ruszyć żadnej cegły, ogarnęło go zwątpienie! I wtedy właśnie jedna z cegieł ustąpiła, a zaraz po niej dosłownie wyleciała druga. Connor powiększył otwór do odpowiednich rozmiarów i prze-lazłszy na drugą stronę znalazł się na suchej darni.

Karłowaty półksiężyc, który zbliżał się do zenitu, bladą poświatą oblał wieżyczki i bastiony rezydencji zbudowanej na łagodnym wzniesieniu. Pałacyk był ciemny i groźny i Connor patrząc na niego czuł, jak ciepło wypełniające go od środka gdzieś się ulatnia. Zawahał się, zaklął pod własnym adresem i ruszył w górę, zostawiając po drodze młot i dłuto. Zbliżył się od lewej strony, ogarniając wzrokiem cały front budynku. Na pierwszym piętrze zobaczył w jednym z okien światło. Do gotyckich drzwi wiódł brukowany podjazd. Connor zadzwonił i po minucie otworzył mu klasycznie wyglądający majordomus, który robił wrażenie lekko zaskoczonego. Connor natychmiast wyczuł, że Angeli nie ma w domu. Odchrząknął.

— Czy panna Lomond…

— Panna Lomond będzie dopiero około pół…

— Północy — dopowiedział, zręcznie wpadając lokajowi w słowa. — Wiem o tym. Widziałem się z nią po południu w Nowym Jorku. Umówiliśmy się, że wstąpię na późnego drinka.

— Przepraszam bardzo, ale panna Lomond nic mi nie mówiła, że oczekuje gości.

Connor zrobił zdumioną minę.

— Nie mówiła? No cóż, najważniejsze, ze nie zapomniała powiedzieć strażnikowi. — Poufale ścisnął mężczyznę za ramię. — Przecież pan wie, że nawet czołgiem nie sforsowałbym tej bramy, gdyby moje nazwisko nie było na liśule najbliższych przyjaciół gospodyni.

Majordomus odczuł wyraźną ulgę.

— Dzisiaj człowiek nigdy nie jest dość ostrożny — powiedział.

— Ma pan rację. Moje nazwisko: Connor. Aha, a tu moja wizytówka. Proszę mi pokazać, gdzie mógłbym zaczekać na pannę Lomond, i jeśli nie sprawi to panu kłopotu, poprosiłbym daiquiri. Zęby mi się czas nie dłużył.

— Oczywiście, panie Connor.

Uradowany sukcesem Connor wszedł do olbrzymiego zielono-sre-brnego salonu, gdzie wręczono mu oszronioną szklankę. Usiadł w bardzo wygodnym fotelu sącząc daiquiri. Najlepsze, jakiego miał okazję spróbować.

W poczuciu całkowitego odprężenia sięgnął po fajkę, ale stwierdził, że musiał ją zostawić w domu. Pokręcił się chwilę po pokoju, znalazł na stoliku pomocniczym pudełko cygar i poczęstował się. Następnie rozejrzał się w poszukiwaniu zapalniczki. Jego wzrok zatrzymał się na przezroczystym czerwonym jajowatym przedmiocie stojącym pionowo na innym stoliku. Przedmiot ten w najmniejszym nawet stopniu nie przypominał żadnej ze znanych mu zapalniczek stołowych, ale Connor miał już na ten temat idee fixe, a poza tym jajowaty przedmiot znajdował się w miejscu, gdzie powinna być zapalniczka.

Wziął jajo do ręki, przyjrzał mu się pod światło, ale nie dostrzegł w nim ani śladu jakiegokolwiek mechanizmu. A więc nie mogła to być zapalniczka. Stawiając przedmiot na miejsce, trafił palcem w bardzo poręcznie umieszczone zagłębienie.

Na czubku jaja pojawiła się świetlista kulka wielkości ziarnka grochu — niby koralik uformowany ze światła słonecznego. Płonął on nieprzerwanie, dopóki Connor nie zdjął palca z zagłębienia.

Zaintrygowany swoim odkryciem, zapalał i wygaszał świetlistą kulkę po kilka razy, sprawdzając palcem jej temperaturę. Wyjął z kieszeni lupę, z którą i się nie rozstawał, a która służyła mu do oceny kosztowności, i zbadał czubek jaja. Dostrzegł w nim mikroskopijnej wielkości srebrny palnik nie wystający nawet ponad powierzchnię, i nic więcej. Tytułem próby odmierzył kroplę koktajlu ze swojej szklanki, tak żeby przykryła niewidzialny prawie palnik. Przyrząd mimo to działał nienagannie, a złocisty paciorek płonął stałym blaskiem, aż cały płyn wyparował.

Odkładając zapalniczkę na miejsce, Connor zauważył jeszcze jedną jej osobliwość: mimo że była zaokrąglona, stała pionowo, idealnie stabilna. Odwoławszy się znów do pomocy szkła powiększającego, odkrył u podstawy wyrytą maleńką literkę P, co oczywiście nie wyjaśniało tajemniczej zasady, na jakiej owal znajdował się w stanie równowagi.

Connor dokończył drinka i wzrokiem, który nagle stał się bardzo trzeźwy i czujny, od nowa ogarnął cały pokój. Dostrzegł piękny zegar, bez wątpienia wyrzeźbiony w bryle onyksu. Jak się po trosze spodziewał, nie było możliwości otwarcia zegara, a na jego podstawie znajdowało się to samo misternie wyrzeżbione P.

Był także telewizor, który zewnętrznie przypominał drogie modele istniejące na rynku — ale bez nazwy firmy. Jednakże po dokładnym obejrzeniu Connor odkrył z boku, w miejscu prawie niewidocznym, znane mu już P. Kiedy zapalił telewizor, obraz spikera, który ukazał się na ekranie, był tak wspaniały, jakby Connor patrzył na tego człowieka przez szybę okienną. Studiował przez chwilę obraz z odległości zaledwie kilku cali, ale nie był w stanie wyróżnić w nim ani żadnych kropek, ani linii. Nawet przez lupę.

Zgasił telewizor i wrócił na fotel, pełen dziwnego podniecenia. Choć z natury przebojowy i zaborczy — bez tych cech charakteru nie mógłby uprawiać swego zawodu — nie tracił z oczu faktu, że wprawdzie na świecie istnieje nieograniczona ilość pieniędzy, ale życie zamyka się w ściśle określonej liczbie lat. Oczywiście mógłby i potroić swoje dochody pracując więcej i dokładając dodatkowych starań, ale widocznie jego instynkt posiadania nie był aż tak silny.

Tak wyglądała sytuacja, dopóki Connor nie odkrył, co można mieć za naprawdę duże pieniądze. Zdawał sobie sprawę, że ma słabość do wszelkiego rodzaju mechanizmów i zabawek, ale ta świadomość ani trochę nie zmniejszała dzikiego pożądania, jakie w tej chwili odczuwał.

Żadna ludzka siła nie byłaby w stanie powstrzymać go od wstąpienia w szeregi tych, którzy stali się posiadaczami wytworów techniki przyszłościowej. Oczywiście wolałby dokonać tego przez małżeństwo z Angela, ponieważ ją kochał i chciałby z nią dzielić również i te doświadczenia, ale gdyby rzeczywiście postanowiła go kategorycznie odrzucić, sam zdobyłby niezbędne miliony.

Sformułowanie technika przyszłościowa, które przemknęło mu zaledwie przez głowę, na dobre teraz zagościło w jego świadomości. Przez chwilę ważył wszystkie zawarte w nim implikacje, ale co prędzej otrząsnął się z tych rozmyślań. Już i bez fantazjowania na temat podróży w czasie jego równowaga psychiczna została dostatecznie zachwiana.

A przecież sama koncepcja była intrygująca. No i dostarczała odpowiedzi na wiele pytań. Chociaż zapalniczki, których tak bardzo pożądał — częściowo dla ich doskonałości, a częściowo dlatego, że mogły mu przynieść fortunę — pod względem rozwiązania technicznego znacznie wyprzedzały wszystko, co w tej dziedzinie oferował przemysł, to jednak nie mógł wykluczyć ewentualności, że konstruował je ukradkiem jakiś geniusz w swojej skromnej izdebce.

Ale nie dotyczyło to tamtego nieprawdopodobnego aparatu telewizyjnego, który nie mógł zostać wyprodukowany bez możliwości technicznych potężnego koncernu elektronicznego. Pomysł, że te rzeczy są produkowane w przyszłości i tylko przesyłane wstecz w czasie, był prawie tak śmieszny jak to, że istnieje jakiś tajny ekskluzywny przemysł, dostępny jedynie superbogatym…

Connor zapalił cygaro i ogarnęła go dziecinna radość przy uruchamianiu rubinowego jajka. Zaciągnął się chłodnym dymem i poczuł nagle, że znalazł wreszcie coś, czego poszukiwał całe życie. Najpierw ostrożnie, a potem zachłannie wciągnął w płuca niezwykły aromat.

Rozkoszował się. Był to sposób palenia, jaki reklamowały na zdjęciach różne towarzystwa tytoniowe, i nie miał nic wspólnego z powierzchownym,, nie dającym satysfakcji zabiegiem uchodzącym w powszechnym mniemaniu za palenie. Connor nieraz zastanawiał się, dlaczego liść, który pachnie tak mamiąco, nim się go zapali lub gdy go pali ktoś inny, daje zamiast Bóg wie jakich rozkoszy zmysłowych i ukojenia — jedynie pozbawiony smaku dym.

Zapewniają ci długie, orzeźwiające palenie, lekarstwo na wszystkie troski — pomyślał Connor — i t o jest właśnie to. Wyjął cygaro z ust i przyjrzał się banderoli. Była gładka złota i miała tylko ozdobne P.

— Powinienem się domyślić — oznajmił zwracając się do pustego pokoju. Poprzez filigran dymu przyjrzał się wnętrzu. Ciekaw był, czy wszystko w nim odbiega od' normy, jest wyższej kategorii, lepsze od najlepszego. A może najwięksi bogacze gardzą tym, co jest dostępne każdemu śmiertelnikowi, co reklamują w telewizji, co…

— Philip! — W drzwiach stała Angela, biała jak ściana, wściekła. — Co ty tu robisz?

— Rozkoszuję się najlepszym cygśrem, jakie zdarzyło mi się w życiu palić. — Wstał z uśmiechem. — Przypuszczam, że trzymasz je dla gości… to znaczy, nie przypominam sobie, żebyś sama paliła.

— Gdzie jest Gilbert? — ucięła krótko. — W tej chwili zabieraj się stąd.

— Ani mi się śni.

— To ci się tylko tak wydaje. — Odwróciła się ze złością, zamiatając włosami blond i wiśniową spódnicą.

Connor stwierdził, że musi działać szybko.

— Za późno, Angela. Spróbowałem już twego cygara, które zapaliłem twoją zapalniczką, sprawdzałem, która godzina, na twoim zegarze, no i oglądałem telewizję.

Spodziewał się bardzo gwałtownej reakcji i nie zawiódł się. Angela wybuchnęła łzami.

— Ty łobuzie! Nie miałeś prawa!

Podbiegła do stołu, złapała zapalniczkę i usiłowała ją zapalić. Ale bez skutku. Podeszła do zegara — zegar stał. I do telewizora — który się nie ożywił. Connor chodził za nią krok w krok, zakłopotany, pełen poczucia winy. Angela opadła na krzesło. Siedział skulona, drżąca, z twarzą ukrytą w dłoniach jak zraniony ptak. Jej rozpacz wywołała w sercu Connora bolesny skurcz. Ukląkł przed nią.

— Angie — powiedział — nie płacz. Ja tylko chciałem cię zobaczyć. Nie zrobiłem przecież nic złego.

— Dotykałeś tych rzeczy i one się zmieniły. Oni mnie uprzedzali, że się zmienią, jeśli dotknie ich ktoś poza klientem… i rzeczywiście…

— Ale przecież to naprawdę nie ma sensu. Kto ci, powiedział, że się zmienią?

— Dostawcy. — Spojrzała na niego oczyma pełnymi łez i w tym momencie Connor poczuł zapach perfum tak wyrafinowany, że miał ochotę rzucić się do ich źródła jak człowiek, któremu brak powietrza, podbiega do okna.

— Ale co ty…? Ja nie…

— Powiedzieli mi, że to wszystko przestanie działać. Connor usiłował otrząsnąć się ze skutków dziwnej magii, której podlegał.

— Ależ nic nie przestało działać, Angie. Po prostu przerwa w dopływie energii… czy coś w tym rodzaju… — urwał niepewnie. Ani zegar, ani telewizor nie miały przewodu. Zaciągnął się nerwowo cygarem i o mało się nie zakrztusił gryzącym, pozbawionym aromatu dymem. Silne poczucie straty, którego doświadczył zduszając niedopałek, zniweczyło wszelkie przejawy sceptycyzmu.

Wrócił do Angeli i znów przed nią ukląkł.

— Powiedzieli ci, że te rzeczy przestaną działać, jeżeli dotknie ich ktokolwiek poza tobą?

— Tak.

— Ale jak to jest możliwe?

Angela delikatnie przytykała do oczu chusteczkę.

— A skąd ja mogę wiedzieć? Kiedy pan Smith przyjechał z Tren-tdn, powiedział coś takiego, że te wszystkie urządzenia są zasilane… polem eterycznym, a ja mam molekularny odcisk palca. Czy to ma w ogóle jakiś sens?

— Prawie — wyszeptał Connor. — Idealny system bezpieczeństwa. Gdybyś, powiedzmy, zgubiła zapalniczkę w teatrze, to znaleziona przez kogo innego, stałaby się bezużyteczna. Albo gdyby ktoś się do ciebie włamał. Naprawdę. Angie, ja cię po prostu musiałem zobaczyć. Wiesz przecież, że cię kocham.

— Kochasz mnie, Philip?

— No pewnie. — Odczuł dreszcz, słysząc ciepłą nutę w jej głosie. — Nie martw się. Odkupię ci zapalniczkę, telewizor i… Angela potrząsnęła głową.

— To jest niemożliwe, Philip.

— Dlaczego? — wziął ją za rękę. Nie cofnęła dłoni, co go dodatkowo ośmieliło. Uśmiechnęła się do niego blado.

— Po prostu niemożliwe. Raty są za wysokie.

— Raty? Angie, na miłość boską, chyba t y nie kupujesz na raty?

— Te rzeczy nie są do kupienia. Płaci się po prostu za konserwację. Wysokość moich rat wynosi osiemset sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów.

— Rocznie?

— Co czterdzieści trzy dni. Nie powinnam ci tego wszystkiego mówić, ale… Connor roześmiał się.

— Przecież to jest około sześciu milionów rocznie, nikt by tyle nie zapłacił!

— Niektórzy płacą. Z tymi, co się zastanawiają nad ceną, pan Smith nie robi żadnych interesów.

— Ale… — Connor nieostrożnie zbliżył się do Angeli. Owiał go i całkowicie odurzył zapach jej perfum. — Ty sobie zdajesz sprawę — powiedział słabym głosem- — że te wszystkie twoje cuda pochodzą z przyszłości? Coś tu jest nie w porządku.

— Tęskniłam za tobą, Philip.

— A czy te perfumy, którymi pachniesz… czy one też są od pana Smitha?

— Usiłowałam za tobą nie tęsknić, ale mi się nie udało. — Angela przytuliła policzek do jego twarzy i Connor poczuł chłód łez. Ucałował ją gorąco, a ona opuściła się na dół i uklękła naprzeciwko niego. Connor popadł w ekstazę.

— Zobaczysz, jak będzie cudownie, kiedy się pobierzemy — usłyszał po chwili własne słowa. — Nawet nie marzyliśmy. Tyle mamy wspólnego… Angela zesztywniała i rzuciła się do tyłu.

— Wiesz co, Philip, idź już sobie lepiej.

— Ale co się stało? Co ja takiego powiedziałem?

— Po prostu się zdradziłeś, to wszystko. Connor zaczął się zastanawiać.

— Chodzi ci o to, co powiedziałem — że tyle mamy wspólnego? Przecież ja nie miałem na myśli twoich pieniędzy… mówiłem w ogóle o życiu, o latach, które nas czekają, o wspólnych doświadczeniach.

— Naprawdę?

— Angela, ja cię kochałem, zanim się dowiedziałem, że masz cokolwiek odziedziczyć.

— Nigdy przedtem nie mówiłeś o małżeństwie.

— Uważałem, że to jest zrozumiałe — powiedział z rozpaczą. — Myślałem, że ty… — przerwał widząc wyraz jej oczu. Chłodny, podejrzliwy, pełen pogardy. Spojrzenie bogaczy przeznaczone dla ludzi spoza klanu usiłujących się do niego wedrzeć bez niezbędnych kwalifikacji majątkowych.

Nacisnęła dzwonek i cały czas odwrócona do niego tyłem, czekała, aż go wyprowadzą.

Najbliższe dni nie były dobre dla Connora. Pił dużo, dochodził do wniosku, że alkohol nie rozwiązuje problemu, i znów zaczynał pić. Od czasu do czasu usiłował skontaktować się z Angela, a raz nawet pojechał do Avalon. Mur został naprawiony w miejscu, gdzie się włamał, a po bliższym przyjrzeniu się stwierdził, że całość pokryto drobną siatką. Nie ulegało wątpliwości, że wszelkie próby dostania się tą drogą uruchomiłyby system alarmowy.

Nocami budził się i głowa mu pękała od dręczących pytań. Co to wszystko ma znaczyć? Skąd takie dziwne płatności Angeli i w takich niezwykłych odstępach czasu? Po co ludziom z przyszłości dwudziestowieczne pieniądze?

Przyszło mu na myśl, że zamiast zawracać sobie głowę Angela, powinien się zająć odszukaniem tajemniczego pana Smitha z Tren-ton. Przebłysk optymizmu zrodzony z tej myśli zgasł niemal natychmiast: przecież brak mu podstawowych informacji, które by go naprowadziły na ślad tego człowieka. Nie ulegało wąpiiwości, że jako Smith znany był jedynie swoim klientom. Gdyby tak Angela zechciała zdradzić mu coś więcej, na przykład adres biura… Connor coraz bardziej oddawał się rozmyślaniom i piciu. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się obsesyjnie, ale zupełnie się tym nie przejmował. I wreszcie pewnego dnia obudził się z rewelacyjnym odkryciem: przecież on zna adres biura Smitha, znał go od dawna, niemal od dzieciństwa.

Niepewny, czy to przypadkiem nie nadmierne dawki białego rumu przyspieszyły albo opóźniły to odkrycie, Connor napił się na śniadanie mocnej kawy, zbyt zajęty swoimi myślami na to, by zwrócić uwagę, że jest jeszcze bardziej pozbawiona smaku niż zwykle. W ciągu najbliższej godziny opracował plan działania, z przyzwyczajenia dwukrotnie zapalając fajkę, zanim uświadomił sobie, że raz na zawsze zerwał z paleniem zwykłego tytoniu. Pierwszy etap planu polegał na pójściu do sklepu dla majsterkowiczów i kupieniu sześcianu rubinowego plastyku o krawędzi pięciu cali, który następnie za bajońską sumę kazał sobie obrobić tak, by uzyskać owal. Zamówienie było gotowe dopiero późnym popołudniem, ale efekt końcowy dostatecznie przypominał zapalniczkę stołową opatrzoną literą P, by zwieść każdego, kto nie przyglądałby mu się zbyt blisko.

Zadowolony ze swoich dotychczasowych osiągnięć, Connor poszedł do siebie i wyciągnął pistolet kalibru 38, kupiony przed laty na wypadek włamania. Zdrowy rozsądek mówił mu, że jest już'za późno wybierać się do Trenton i że należałoby wstrzymać się do rana, ale Connor nie dbał już o nic. Z plastykowym jajkiem w jednej kieszeni i pistoletem w drugiej wyjechał z miasta w kierunku zachodnim.

Znalazł się w centrum Trenton dokładnie w momencie, kiedy zamykano sklepy. Nagły lęk, że się spóźnił i że mimo wszystko będzie musiał czekać do następnego dnia, wzmogła jeszcze świadomość, że wcale nie jest pewien adresu pana Smitha.

W optymistycznym nastroju poranka i z podniecającą dawką alkoholu we krwi wszystko wydawało się proste i jasne. Przez całe niemal życie Connor był podświadomie przekonany, że w każdym większym mieście znajdują się sklepy, które na dobrą sprawę nie mają prawa istnieć. Takie sklepy są z reguły małe i skromne, usytuowane z dala od ruchliwych centrów h ndlowych, a ich szyldy głoszą zwykle:,,Bracia Johnston" albo „H. i,L." i są tak sformułowane, żeby zawierały jak najmniej informacji. Jeśli w ogóle mają jakąkolwiek wystawę, najczęściej leży na niej zwykła nie wyróżniająca się niczym, trochę niemodna sportowa marynarka z ceną trzykrotnie wyższą od realnej. Connor wiedział, że nie chodzi tu o normalną ofertę handlową, ponieważ — co zupełnie zrozumiałe — nikt nigdy do tych sklepików nie wchodził. A jednak w jego świadomości kojarzyły się zawsze z dużymi pieniędzmi.

Wyruszając do Trenton Connor był zupełnie pewien adresu — teraz w jego pamięci rysowały się to wyraźnie, to znów mgliście co najmniej trzy takie niepozorne sklepy. W ten sposób właśnie unikają rozgłosu — pomyślał nie zbity z tropu i zaczął krążyć w wytypowanej przez siebie okolicy. W godzinie popołudniowego szczytu trudno się było poruszać samochodem, więc uznał, że wygodniej mu będzie na piechotę. Zaparkował samochód w bocznej ulicy i zaczął się miotać od rogu do rogu, za każdym razem myśląc, że znalazł upragnione miejsce, i za każdym razem przeżywając rozczarowanie. Właściwie wszystkie sklepy były już pozamykane, tłumy na ulL-sch zrzedły nieco, a w czerwonym świetle wieczoru ciche, zakurzone fasady domów wyglądały nierealnie. Connor poczuł się zmęczony, zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.

Zaklął, przygnębiony, wzruszył ramionami i powlókł się z powrotem do samochodu, wybierając drogę, która zawiodła go o jedną przecznicę dalej na południe, niż pierwotnie zamierzał. Rozpalone nogi tak go bolały, że nie był w stanie myśleć o niczym innym. W związku z tym porządnie nałożył drogi, zanim doszedł do skrzyżowania. Rozejrzał się na boki i zobaczył na pół swojski, na pół zapomniany widok: sklepy, hurtownie i anonimowe bramy. Serce zabiło mu żywiej, kiedy mniej więcej w połowie odcinka ulicy dostrzegł najzwyklejszy dość obskurny sklepik, tak całkowicie pozbawiony charakteru, że z pewnością nikt poza nim by go nie zauważył.

Ruszył w tamtą stronę, nagle zdenerwowany, i przeczytał szyld, na którym matowozłotymi literami wypisane było: TOWARY MIESZANE. POŚREDNICTWO. Na wystawie leżały trzy kawałki polewanej kamionkowej rury kanalizacyjnej, za którymi znajdowało się coś w rodzaju przepierzenia zasłaniającego całkowicie wnętrze sklepu. Connor spodziewał się, że drzwi zastanie zamknięte, ale otworzyły się, ledwie ich dotknął, i znalazł się wewnątrz.szybciej, niż sobie wyobrażał. Spojrzał na wysokiego, ponurego faceta za ladą. Mężczyzna miał opuszczone w dół kąciki ust, przylizane siwe włosy i było w nim coś takiego, że Connor pomyślał: on tak stoi bez ruchu już od wielu godzin. Miał na sobie oficjalny czarny garnitur, ze srebrnym krawatem, jak mistrz ceremonii pogrzebowej, a kołnierzyk jego białej koszuli był nieskazitelny jak płatki świeżo rozwiniętego kwiatu.

Mężczyzna nachylił się lekko nad kontuarem i zapytał:

— Czy coś się stało; proszę pana?

Connora zaskoczyło to dziwne pytanie, ale podszedł bliżej, wyjął z kieszeni rubinowe jajo i z rozmachem położył je na ladzie.

— Proszę powiedzieć panu Smithowi, że nie jestem z tego zadowolony — powiedział gniewnym głosem. — I że domagam się zwrotu pieniędzy.

Spokój mężczyzny prysł jak bańka mydlana. Wziął do ręki jajko, na pół odwrócony do drzwi wewnętrznych, i przyjrzał mu się dokładnie.

— Chwileczkę — powiedział. — To nie jest…

— To nie jest co?

Mężczyzna spojrzał na Connora oskarżycielsko.

— Nie mam pojęcia, co to jest, a poza tym nie ma tu żadnego pana Smitha.

— A wie pan,'co to jest?-Connor wyjął rewolwer. Uznał, że zobaczył już i usłyszał dostatecznie dużo.

— Pan nie odważy się użyć broni.

— Nie?! — Connor wycelował rewolwer w twarz mężczyzny i spokojny, że broń jest zabezpieczona, w sposób widoczny nacisnął spust. Mężczyzna oparł się o ścianę. Connor burknął coś ze złością, odbezpieczył broń i ponownie ją uniósł do góry.

— Nie! — krzyknął mężczyzna. — Błagam pana. Connora jeszcze nigdy nikt w życiu o nic nie błagał, ale nie dał się zbić z pantałyku dziwnym obrotem rozmowy.

— Chcę się zobaczyć z panem Smithem — powiedział.

— Zaprowadzę pana do niego. Proszę za mną…

Udali się w głąb lokalu sklepowego i zeszli na. dół schodami niewygodnie wąskimi i wysokimi. Stwierdziwszy, że jego przewodnik doskonale sobie z nimi radzi, Connor zauważył jednocześnie, że ma on wyjątkowo małe stopy. Ale jego chód odznaczał się jeszcze inną osobliwością, z której Connor zdał sobie sprawę dopiero, kiedy znaleźli się w suterenie i szli korytarzem. Poprzez spodnie w białe prążki zauważył mianowicie, że wysoki mężczyzna ma kolana mniej więcej na wysokości jednej trzeciej długości nóg od ziemi. Czoło Connora pokryło się zimnym potem.

— Jesteśmy na miejscu, proszę pana. — Czarno ubrana postać pchnęła przed nim drzwi.

Oczom Connora ukazał się duży, jasno oświetlony pokój, a w nim drugi wysoki mężczyzna o trupim wyglądzie, ubrany jak mistrz ceremonii pogrzebowej. Też miał ulizane siwe włosy i kiedy weszli, wkładał właśnie do ciemnego prostokątnego otworu sejfu ściennego antyczny obraz olejny.

Nie odwracając się mężczyzna zapytał:

— O co chodzi, Toynbee?

Connor zatrzasnął za sobą drzwi.

— Chcę z panem porozmawiać, Smith.

Smith drgnął gwałtownie, ale nie przestał łagodnym ruchem wsuwać do sejfu malowidła w złotej ramie. Kiedy obraz zniknął, zwrócił się do gościa. Miał również opuszczone w dół kąciki ust i kolana chyba jeszcze bardziej rażąco nie na miejscu. Jeśli ci ludzie pochodzą z przyszłości — pomyślał Connor — to dlaczego tak bardzo różnią się od nas? Jego wyobraźnia cofnęła się przed następnym wnioskiem i Connor wdał się w bezsensowne rozmyślania nad tym, jak muszą wyglądać krzesła Smitha i Toynbeego — o ile ich w ogóle używają. Uprzytomnił sobie jednocześnie, że nigdzie w ich otoczeniu nie widział żadnych stołków ani sprzętów do siedzenia. Z uczuciem wzrastającego przerażenia uświadomił sobie, że zaraz na początku odniósł wrażenie, iż Toynbee stoi tak bez ruchu za kontuarem godzinami.

— …wszystkie pieniądze, jakie posiadamy — mówił właśnie Smith — ale poza tym nie ma tu dosłownie nic, co by przedstawiało jakąś wartość.

— Ja nie sądzę, żeby on był złodziejem — rzekł Toynbee, który tymczasem stanął koło niego.

— Nie jest złodziejem?! To wobec tego, o co mu chodzi? Co znaczy…

— Na początek — przerwał mu Connor — chodzi mi o wyjaśnienie.

— Wyjaśnienie czego?

— Całej waszej działalności.

Smith był wyraźnie rozdrażniony. Wskazał ręką drewniane skrzynie, które zajmowały większą część pomieszczenia.

— To chyba zupełnie normalny widok w agencji wielobranżowej zajmującej się pośrednictwem na zasadach…

— Chodzi mi o waszą działalność polegającą na dostarczaniu ludziom bogatym zapalniczek, których nikt na świecie nie byłby w stanie wyprodukować.

— Zapalniczek…

— Mam na myśli takie czerwone, jajowate, bez żadnego mechanizmu, które zapalają się nawet na mokro i utrzymują się w pozycji pionowej bez żadnej podpórki.

Smith potrząsnął głową.

— Sam chciałbym coś takiego mieć.

— I wspaniałe telewizory. I zegary, i cygara, i te wszystkie inne rzeczy, tak doskonałe, że bogacze płacą za możliwość ich użytkowania po osiemset sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów co czterdzieści trzy dni, mimo że te urządzenia są zasilane polem eterycznym, które zanika — czyniąc je zupełnie bezużytecznymi — w momencie, kiedy wpadną w ręce kogoś spoza klubu.

— Nie rozumiem z tego, co pan mówi, ani słowa.

— Szkoda gadać, panie Smith — wtrącił się Toynbee — ktoś musiał mu powiedzieć.

Smith posłał mu jadowite spojrzenie.

— To tyś mu powiedział, idioto! — W złości przysunął się bliżej do Toynbeego, tak że odsłonił sejf w ścianie. Connor po raz pierwszy zauważył, że jest on wyjątkowo duży, i uświadomił sobie, że magazyn w piwnicy to dosyć dziwne miejsce jak na sejf tego rodzaju… Przyjrzał mu się dokładniej. W ciemności wnętrza nie było widać nawet śladu olejnego obrazu, który tam dopiero co włożono. Za to daleko w głębi czarnej gardzieli dostrzegł jaskrawozieloną gwiazdę, która wysyłała pierścienie światła, zanikające w miarę jak się rozszerzały.

Connor dokonał wysiłku, żeby nie dać po sobie poznać wrażenia, jakie zrobiło na nim to nowe odkrycie.

Wskazał na sejf i powiedział od niechcenia:

— Domyślam się, że jest to przekaźnik dwukierunkowy. Smith był wstrząśnięty.

— W porządku — powiedział po pełnej napięcia chwili milczenia. — Kto panu powiedział?

— Nikt. — Connor pomyślał, że wymieniając nazwisko Angeli mógłby jej n robić kłopotu. loynbee odchrząknął.

— Dam głowę, że to ta panna Lomond. Zawsze mówiłem, że nie należy ufać nowobogackim — brak im odpowiednich nawyków. Smith skinął głową.

— Masz rację. Dostała zastępczą zapalniczkę stołową, telewizor i-zegarek, te rzeczy, które ten… ta osoba właśnie wymieniła. Twierdzi, że zostały rozstrojone przez kogoś, kto się do niej włamał.

— Musiała mu powiedzieć wszystko, co wiedziała.

— …nie dotrzymując w ten sposób warunków kontraktu, proszę to odnotować, Toynbee.

— Chwileczkę — rzekł głośno Connor, wymachując rewolwerem, żeby im przypomnieć, że to on jest panem sytuacji. — Nikt nie będzie nic odnotowywał, dopóki nie dostanę odpowiedzi na moje pytania. Czy te przedmioty, w których sprzedaży pośredniczycie, pochodzą z przyszłości czy skądinąd?

— Skądinąd — odparł Smith. — Ale jeśli chodzi o ścisłość, również i z niedalekiej przyszłości, tylko że między nami mówiąc — są one transportowane na odległość wielu lat świetlnych. Różnica czasu jest przypadkowa i trudna do ustalenia.

— Czy te rzeczy pochodzą z innej planety?

— Tak.

— Wy też?

— Oczywiście.

— Sprowadzacie na Ziemię produkty wysoko rozwiniętej techniki i po kryjomu sprzedajecie je albo wypożyczacie ludziom bogatym?

— Tak. Ale tutaj mamy naturalnie tylko rzeczy mniejsze, większe, jak telewizory, przychodzą od razu do głównych odbiorców w innych miastach. Szczegóły transakcji mogą się wydawać dziwne, ale przecież podstawowe zasady handlu są panu dobrze znane.

— Właśnie to wydaje mi się intrygujące — rzekł Connor. — Nic mnie nie obchodzą inne światy i przekaźniki materii, ale nie rozumiem, po co zadajecie sobie tyle trudu. Przecież waluta ziemska nie może mieć żadnej wartości na… 'wszystko jedno, skąd pochodzicie. Wasza technika jest znacznie bardziej zaawansowana, wobec tego nie ma nic… — Connor przerwał, przypominając sobie, co Smith wsuwał do czarnego otworu. Stary olejny obraz.

Smith skinął głową, jak gdyby nieco odprężony.

— Ma pan racje, wasze pieniądze nie mają żadnej wartości na innych światach. Wydajemy je tutaj. Ludzkość jest pod wieloma względami prymitywna, ale odznacza się dużymi uzdolnieniami artystycznymi. Nasza organizacja zarabia bardzo dobrze na eksporcie obrazów i rzeźb. Towary, które importujemy, są w porównaniu z nimi niemal bezwartościowe.

— A mnie wydają się bardzo cenne.

— Właśnie tak powinno być. I na tym polega sprawa. Nie miałoby sensu sprowadzanie tutaj rzeczy, które są na Ziemi zupełnie dobre. Na przykład wasze wina czy inne napoje uchodzą za wcale niezłe, więc się nimi nie interesujemy. Ale wasza kawa! — Kąciki ust Smitha opadły jeszcze niżej.

— To znaczy, że macie milionowe obroty. Przecież komuś powinna się rzucić w oczy instytucja dokonująca zakupów na takie sumy.

— Niekoniecznie. Wprawdzie dużo rzeczy nabywamy bezpośrednio na aukcjach i w galeriach, ale często nasi klienci dokonują zakupów w naszym imieniu, a my ich po prostu kredytujemy.

— Nie! — Connor oddychał głęboko, jakby to, co mówił Smith, otworzyło w jego świadomości nowe perspektywy. Czy to dlatego milionerzy — nieraz ludzie, których nikt by o to nie posądzał — tak często bywają kolekcjonerami sztuki? Czy to jest raison d'etre tego przedziwnego zjawiska, któremu na imię prywatne kolekcjonerstwo? Dlaczego w społeczeństwie, gdzie bogacze tak lubią chwalić się tym, co posiadają, tyle bezcennych skarbów znika z widoku publicznego? Czy to właśnie dlatego, że ich właściciele przehandio-wują je za przedmioty oznaczone literą P? Jeśli tak jest rzeczywiście, to zajmująca się tym organizacja musi być potężna i działać już od dłuższego czasu. Connor poczuł w nogach nagłe zmęczenie.

— Usiądźmy i porozmawiajmy na ten temat — zaproponował. Smith robił wrażenie lekko zmieszanego.

— My nie siadamy. A pan może skorzystać z jednej z tych skrzyń, jeśli pan się nie czuje dobrze.

— Nie, nic mi nie jest i nie próbujcie żadnych sztuczek — powiedział ostro Connor, ale usiadł na brzegu skrzyni, usiłując jednocześnie ogarnąć umysłem wszystkie nowe szokujące wiadomości. — Co znaczy to P, które jest na wszystkich waszych wyrobach?

— Nie domyśla się pan?

— Perfekcja?

— Właśnie.

Gotowość, z jaką Smith udzielał mu teraz informacji, budziła w Connorze pewną nieufność, ale zasypywał go nowymi pytaniami, które cisnęły mu się na usta.

— Panna Lomond mówiła mi, że jej raty wynoszą osiemset sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. Skąd taka dziwna liczba? Dlaczego nie milion?

— To jest milion w naszej walucie^ Oczywiście w przybliżeniu.

— Rozumiem. A czterdzieści trzy dni?

— Tyle trwa jeden obrót naszego głównego księżyca. Naturalna podstawa kalendarza.

Connor niemal zapragnął powstrzymać nieco ten dopływ informacji.

— W dalszym ciągu nie widzę powodu do takiej konspiracji. Dlaczego nie mielibyście ujawnić się i obniżając cenę jednostkową zwiększyć jednocześnie obrotu? Moglibyście mieć sto razy większe zyski.

— Musimy zachować tajność z wielu względów. Według wszelkiego prawdopodobieństwa różne rządy ziemskie byłyby przeciwne wywożeniu dzieł sztuki, a poza tym i po tej drugiej stronie są pewne trudności.

— Na przyład?

— Istnieje ustawa zabraniająca wywierania jakiegokolwiek wpływu na życie światów znajdujących się we wczesnym stadium rozwoju. To w znaczny sposób ogranicza nasz eksport.

— Innymi słowy, jesteście przestępcami i u siebie, i tutaj.

— Nie zgadzam się z tym. Co my złego robimy na Ziemi?

— Sami już powiedzieliście. Pozbawiacie mieszkańców tej planety…

— Ich artystycznego dziedzictwa? — Smith parsknął ironicznie. — Jak pan myśli, ilu ludzi oddałoby telewizor oznaczony symbolem P za świadomość, że w jakiejś publicznej galerii sztuki, odległej o pięć czy dziesięć tysięcy mil, znajduje się powiedzmy rysunek Leonarda da Vinci?

— Ma pan rację — przyznał Connor. — Co pan chowa w zanadrzu, panie Smith?

— Nie rozumiem.

— Niech pan nie udaje Greka. Przecież by pan nie mówił tak swobodnie, gdyby pan nie był pewny, że nie wyniosę stąd tych informacji. Co zamierzacie ze mną zrobić?

Smith spojrzał na Toynbeego i westchnął.

— Ciągle zapominam, jak ograniczeni są ludzie stanowiący produkt kultury monoplanetarnej. Przecież mówiliśmy, że pochodzimy z innego świata, a pan mimo to traktuje nas po prostu jak trochę odmiennych Ziemian. Nie przyszło panu do głowy, że przedstawi-ciele innych ras mogą być znacznie uczciwsi, że krętactwo i kłamstwo przychodzą im znacznie, trudniej niż ludziom?

— I na tym polega nasza^słabość — wtrącił Toynbee. — Widzę teraz, że byłem zbyt niedoświadczony na to, żeby być tam na górze.

— No więc dobrze, bądźcie wobec tego że mną szczerzy — rzekł Connor. — Zamierzacie mi zamknąć usta, tak?

— Jeśli chodzi o ścisłość, to rzeczywiście jest tu pewne urządzenie…

— Nie ma potrzeby — odparł Connor. Przemyślał dokładnie wszystko to, co mu powiedzieli, wstał i wręczył Smithowi swój rewolwer.

Chodziło mu tylko o wygodne życie i jadąc na południe do Ayałon Connor czuł, jak robi się ono z minuty na minutę coraz lepsze.

Zawsze miał głowę do interesów, o ile jednak dotychczas obliczał swoje miesięczne dochody w tysiącach, o tyle teraz zaczął myśleć w kategoriach liczb sześciocyfrowych. Kontakty, możliwości i transakcje, którym nie było teraz końca, zawsze w jakiś magiczny sposób zawdzięczał przedmiotom opatrzonym literą P. Przy nawiązaniu pierwszych, najważniejszych, znajomości wystarczyło po prostu, że swoją złotą zapalniczką zapalił fajkę nabitą tytoniem ze znakiem P — niewiarygodną wprost pod względem aromatu mieszanką, czy spojrzał na swój zegarek z literą P, albo napisał coś piórem, które za dotknięciem odpowiedniego miejsca w pierścieniu barw pisało dowolnym kolorem — i natychmiast otwierały się przed nim wszystkie drzwi. Istniała wielka rozmaitość owych pięknych drobiazgów, ale Connor szybko nauczył się je dostrzegać u innych i odpowiednio reagować.

W ciągu kilku tygodni jego światopogląd uległ gruntownej zmianie, mimo że sam nie całkiem zdawał sobie z tego sprawę. Początkowo czuł się po prostu niepewnie czy był nawet podejrzliwy wobec tych, którzy nie okazywali talizmanu, potem stał się w stosunku do nich wrogi i zaczął poszukiwać jedynie towarzystwa ludzi „pewnych".

Mimo że pozornie niczego mu nie brakowało, uznał, że jego życie nie będzie pełne, dopóki nie połączy się z Angela. To jej zawdzięczał uświadomienie i tylko z nią osiągnie pełnię szczęścia. Już znacznie wcześniej wybrałby się do Avalon, gdyby nie trudności, jakie mu robili początkowo Smith i Toynbee. Oddanie im rewolweru było niebezpiecznym posunięciem, które o mało nie skończyło się wysłaniem Connora za pomocą przekaźnika materii w inny, nieznany świat. Szczęśliwie jednak dotarło do nich, że ma im coś ważnego do powiedzenia.

Tamtego wieczora w suterenie niepozornego sklepiku Connor rozwinął całe swoje możliwości krasomówcze. Smith, starszy z dwóch mężczyzn, był bardziej nieufny, ale w miarę jak Connor wyliczał braki ich systemu pośrednictwa, jego zainteresowanie rosło, doszło zaś do zenitu, kiedy usłyszał, jak dzięki ziemskiemu sprytowi Connora będą mogli wyeliminować w znacznym stopniu narażającą ich na niepotrzebne straty konkurencję aukcji, usprawnić dokonywanie zakupów poprzez bogatych klientów, zyskać pełne rozeznanie rynku i zastosować nową skuteczniejszą technikę przejmowania przez organizację dzieł sztuki. Była to chyba najwspanialsza w życiu Connora improwizacja, wykazująca może miejscami pewne braki wynikłe z jego nieobeznania ze światem sztuki, ale przesycona wprost natchnioną, imponującą fachowością.

Wyniki współpracy od razu były tak doskonałe, że.Smith stał się zachłanny i odnosił się niechętnie do wszelkiej ubocznej działalności Connora. Connor załagodził więc sprawę pracując po siedem dni w tygodniu, łącznie z wszystkimi niemal wieczorami. W tej sytuacji jednak nie bardzo miał czas widywać się z Angela, ale w końcu potrzeba zobaczenia się z nią wzięła górę i odłożył wszystko na bok…

Przy bramie był ten sam strażnik co wtedy, ale nie dał Connorowi odczuć, że pamięta ich nieporozumienie. Bez najmniejszej zwłoki wskazał gestem, że ma wjechać, i już w kilka minut potem Connor wchodził do domu szerokimi schodami frontowymi. Rezydencja nie wydawała mu się już tym razem tak groźna i czekając na otwarcie drzwi pomyślał, że najprawdopodobniej zatrzymają ją z Angela ze względów uczuciowych — ale nie tylko. Lokaj, który go wpuścił, przypominał emerytowanego marynarza. Kiedy wskazywał gościowi drogę do dużego salonu, w którym oczekiwała go Angela, robił wrażenie nieobytego. Angela stała przy kominku tyłem do drzwi, dokładnie tak samo jak poprzednim razem.

— Angie — powiedział — jak to dobrze, że znów cię widzę. Odwróciła się i podbiegła do niego.

— Jak ja strasznie za tobą tęskniłam; Phil.

Kiedy tak stali w uścisku pośrodku zielono-srebrnego salonu, Connor przeżył moment niezwykłego wprost szczęścia. Ukrył twarz w jej włosach szepcząc słowa, na jakie od dawna nie potrafił się zdobyć. Angela przez cały czas odpowiadała mu namiętnie, reagując bardziej na napięcie emocjonalne niż na to, co mówił.

Ale dopiero w czasie pierwszego pocałunku zaczął zdawać sobie sprawę, że dzieje się coś niedobrego. Angela mianowicie pachniała kosztownymi, ale zwykłymi perfumami. Nie była to żadna z czarodziejskich mieszanek oznaczonych literą P, do których przywykł spotykając się od czasu do czasu z różnymi złotowłosymi bóstwami w ciągu ostatnich kilku tygodni. Trzymając Angelę w ramionach, rozejrzał się po wielkim pokoju. Przeniknął go lodowaty chłód. Wszystko tu było, podobnie jak jej perfumy, wspaniałe, ale dalekie od Perfekcji.

— Angela — powiedział cicho — dlaczego kazałaś mi tu przyjść?

— Co to za dziwne pytanie, najdroższy?

— Zupełnie normalne. — Connor wyswobodził się z uścisku i pełen podejrzliwości cofnął się do tyłu. — Po prostu chodzi mi o twoje motywy.

— Motywy! — Angela wpatrywała się w niego, blada jak ściana, po czym rzuciła okiem na jego zegarek. — O Boże, Philio,.dostałeś się do nich! Udało ci się, tak jak mówiłeś!

— Nie rozumiem, co masz na myśli.

— Nie próbuj tych numerów ze mną, nie zapominaj, kto ci to wszystko powiedział.

— Już do tej pory powinnaś się była nauczyć, że nie należy nic mówić.

— Wiem, ale się nie nauczyłam. — Podeszła do niego. — Dlatego odpadłam. Zostałam wyeliminowana.

— To chyba nie tragedia. A gdzie się podział Bobby Janke i jego ferajna?

— Żadne z nich się tu nie pokazuje. I ty.dobrze wiesz dlaczego.

— Przynajmniej nie jesteś bankrutką. — Słaba to była pociecha. Potrząsnęła głową.

— Mam dużo pieniędzy. Ale co mi po nich,, skoro nie mogę kupić tego, co chcę. Zostałam wykluczona, i to tylko dlatego, że wygadałam się przed tobą i że nie powiedziałam im o twoich poczynaniach. Ale ty doniosłeś na mnie bez żadnych skrupułów, prawda?

Connor już otworzył usta, żeby zaprotestować, ale w tym samym momencie uświadomił sobie, że to nic nie zmieni.

— Miło było znów cię zobaczyć, Angela — powiedział. — Przykro mi, że nie mogę zostać dłużej, ale w biurze czekają na mnie stosy spraw. Wiesz, jak to jest.

— Owszem, wiem dokładnie. A teraz wynoś się stąd, Philip. Connor ruszył do drzwi, ale słysząc za sobą słaby odgłos zawahał się.

Angela powiedziała:

— Zostań ze mną, Philip. Bardzo cię proszę, zostań. Przez chwilę stał, odwrócony do niej tyłem, zdjęty bólem, który po trochu ustępował. Po czym wyszedł.

Późnym popołudniem, kiedy Connor siedział w swoim nowym biurze, sekretarka połączyła do niego telefon. Dzwonił Smith, który pilnie chciał z nim omówić sprawę zakupu kolekcji starego srebra.

— Dzwoniłem do pana wcześniej, ale pańska sekretarka powiedziała mi, że pan wyszedł — powiedział z lekkim wyrzutem.

— I rzeczywiście — odrzekł Connor — nie było mnie w mieście. Zaprosiła mnie do siebie Angela Lomond.

— O?

— Pan mi nic nie mówił, że ona już nie jest klientką.

— Powinien pan sam wiedzieć. — Smith milczał przez chwilę. — Czy myśli pan, że będą z nią jakieś kłopoty?

— Nie.

— Czego chciała?

Connor rozparł się wygodnie w fotelu i patrzył przez okno na Atlantyk.

— — Nie mam pojęcia. Byłem tak krótko, że nawet nie zdążyłem się dowiedzieć.

— Bardzo słusznie — rzekł Smith z uznaniem.

Connor odłożył słuchawkę, po czym zaparzył sobie kawy. Była to mieszanka ze znakiem P, którą trzymał w barku razem'z alkoholami. Jej cudowne działanie uspokoiło resztki wyrzutów sumienia.

Jakim cudem — zastanawiał się leniwie — oni potrafią osiągnąć to, że jej smak idealnie dorównuje aromatowi?

Загрузка...