Nie ma odpowiedzi, myślał pan Nobusuke Tagomi. Nie ma wytłumaczenia. Nawet w wyroczni. A jednak muszę żyć dzień po dniu.
Będę szukał rzeczy małych. Żył niewidoczny. Przynajmniej do czasu, aż…
W każdym razie pożegnał się z żoną i wyszedł z domu. Jednak tego dnia nie udał się do budynku Nippon Times jak zazwyczaj. Może trochę odprężenia? Pojechać do parku Złote Wrota z jego ogrodem zoologicznym i akwarium? Tam, gdzie stworzenia, które mimo że nie myślą, cieszą się życiem.
Czas. To daleka droga dla rikszy, co da mi więcej czasu na postrzeganie. Jeżeli można się tak wyrazić.
Ale drzewa i ogród zoologiczny są bezosobowe, a ja muszę się trzymać życia ludzkiego. Zrobiłem się jak dziecko, co zresztą może mi wyjść na dobre. Mogę to obrócić na dobre.
Rikszarz pedałował Kearny Street w stronę śródmieścia San Francisco. Przejechać się tramwajem linowym, pomyślał nagle pan Tagomi. Szczęście w spokojnej, sentymentalnej przejażdżce pojazdem, który powinien był zniknąć w 1900, ale dziwnym trafem przetrwał.
Zwolnił rikszę i poszedł pieszo w stronę najbliższego przystanku.
Może, rozmyślał, już nigdy nie wrócę do budynku Nippon Times z jego odorem śmierci? Moja kariera skończona, ale to nic. Dyrekcja Misji Handlowych może znaleźć kogoś na moje miejsce. Ale Tagomi nadal chodzi, żyje, pamięta każdy szczegół. Więc to niczego nie załatwia.
Tak czy inaczej wojna, plan Dmuchawiec, zmiecie nas wszystkich. Niezależnie od tego, co będziemy wówczas robić. Nasz wróg, po którego stronie walczyliśmy w ostatniej wojnie. Co nam z tego przyszło? Może należało walczyć przeciwko nim? Albo pozwolić im przegrać, wspomagając ich wrogów, Stany Zjednoczone, Anglię, Rosję.
Beznadziejnie, gdziekolwiek się obrócić.
Wyrocznia niejasna. Może wycofała się ze świata strapionych ludzi. Odejście mędrców.
Nadeszła Chwila, w której zostaliśmy sami. Nie możemy uzyskać pomocy, jak było dotąd. Cóż, myślał pan Tagomi, może to też jest dobre. Albo da się obrócić na dobre. Nadal trzeba starać się odnaleźć Drogę.
Wsiadł do tramwaju na California Street i dojechał do końca trasy. Wyskoczył nawet i pomógł obrócić wagonik na drewnianej obrotnicy. Ze wszystkich spotkań z miastem to było najbardziej znaczące, zazwyczaj. Teraz czar gdzieś znikł, przez co odczuł pustkę jeszcze dotkliwiej, jakby stracił to miejsce.
Oczywiście wrócił też tramwajem. Ale… była to już formalność, co odczuł, patrząc na ulice, domy, pojazdy przesuwające się w odwrotnym kierunku.
Przy Stockton wstał, żeby wysiąść, ale na przystanku, kiedy już miał nogę na stopniu, zatrzymał go konduktor.
— Proszę pana, teczka!
— Dziękuję. — Zostawił teczkę w tramwaju. Odebrał ją od konduktora i skłonił się, kiedy tramwaj ruszył z brzękiem. Bardzo cenna zawartość, pomyślał. Antyczny Colt 44, ozdoba kolekcji w środku. Teraz zawsze w zasięgu ręki, na wypadek, gdyby mściwe zbiry z SD chciały się na nim odegrać. Nigdy nie wiadomo. A jednak pan Tagomi czuł, że w tym nowym zwyczaju, mimo wszystkiego, co się zdarzyło, jest coś niezdrowego. Nie powinienem temu ulegać, powtarzał sobie po raz któryś, idąc ulicą ze swoją teczką. Nałogowo-obsesyjna fobia. Ale nie potrafił się od niej uwolnić.
Ja mam rewolwer, rewolwer ma mnie, pomyślał.
Czyżbym zatem stracił źródło radości? — zadał sobie pytanie. — Czy wspomnienie tego, co zrobiłem, skaziło wszystkie instynkty? Całe kolekcjonerstwo stracone, nie tylko stosunek do tego jednego eksponatu? Podpora mojego życia — cicha przystań, niestety, do której chroniłem się z taką ulgą.
Przywoławszy rikszę kazał jechać na Montgomery Street do sklepu Roberta Childana. Przekonajmy się. Została jedna nić, łącząca mnie z wolną wolą. Może uda mi się opanować moje nerwowe skłonności podstępem: zamienię tę broń na jakiś bardziej historyczny przedmiot. Ten rewolwer ma dla mnie zbyt osobistą, zbyt nieprzyjemną historię. Ale to dotyczy wyłącznie mnie, nikt inny nie wyczuje tych emanacji z broni. One istnieją wyłącznie w mojej psychice.
Uwolnię się, postanowił w przypływie ożywienia. Kiedy rewolwer zniknie, wszystko zniknie wraz z nim, cały obłok wspomnień. Bo rzecz jest nie tylko w mojej psychice, ale, jak zawsze twierdzili obrońcy historii, również w tym rewolwerze. Więź między nim a mną!
Dojechali do sklepu. Miejsce, gdzie tyle kupowałem, pomyślał, płacąc rikszarzowi. Zarówno dla firmy, jak i prywatnie. Z teczką w ręce wszedł szybko do środka.
Tam, przy kasie, pan Childan. Przeciera kawałkiem sukna jakiś przedmiot.
— Pan Tagomi — skłonił się Childan.
— Pan Childan — odpowiedział ukłonem pan Tagomi.
— Co za niespodzianka. Jestem oszołomiony. — Childan odłożył przedmiot i materiał, wyszedł zza lady. Zwykły rytuał, powitanie et cetera. Jednak pan Tagomi wyczuł jakąś zmianę. Jakby ściszenie. Uznał to za poprawę. Zawsze nieco zbyt głośny, zbyt krzykliwy, pomyślał. Podskakiwał z podniecenia. Ale może to być też zły omen.
— Panie Childan — zaczął pan Tagomi, kładąc na ladzie teczkę i otwierając ją. — Pragnę odsprzedać przedmiot kupiony przed laty. Pan to praktykuje, o ile pamiętam.
— Tak — przyznał pan Childan. — W zależności od stanu przedmiotu. — Spojrzenie miał czujne.
— Rewolwer Colt 44 — powiedział pan Tagomi.
Przez chwilę obaj milczeli, przyglądając się broni w otwartym tekowym pudle z napoczętą paczką amunicji. Chłód pana Childana. Ach tak, pomyślał pan Tagomi. No, dobrze.
— Nie interesuje to pana — powiedział.
— Nie, proszę pana — odparł pan Childan sztywno.
— Nie będę nalegał. — Nie czuł w sobie żadnej energii. Poddaję się. Obawiam się, że in, miękkość, uległość ma mnie w swojej mocy…
— Proszę wybaczyć, panie Tagomi.
Pan Tagomi skłonił się, włożył pudło z bronią i amunicją do teczki. Przeznaczenie. Muszę zatrzymać tę rzecz.
— Wygląda pan na zawiedzionego — powiedział pan Childan.
— Zauważył pan. — Był poruszony; czy wystawił swój świat wewnętrzny na widok publiczny? Wzruszył ramionami. Niewątpliwie tak.
— Czy ma pan jakiś szczególny powód, żeby zwrócić ten przedmiot?
— Nie — odparł zamykając, jak należało, świat swoich prywatnych uczuć.
— Ja… zastanawiam się, czy to pochodzi z mojego sklepu — odezwał się pan Childan po chwili wahania. — Ja nie prowadzę tych rzeczy.
— Jestem pewien, że tak — powiedział pan Tagomi. — Ale to nie ma znaczenia. Zgadzam się z pana decyzją i nie jestem urażony.
— Pozwoli pan, że zademonstruję nowe nabytki. Czy ma pan chwilę czasu?
Pan Tagomi poczuł, że budzi się w nim dawny instynkt.
— Coś szczególnie interesującego? — spytał.
— Proszę za mną. — Childan poszedł w głąb sklepu, pan Tagomi za nim.
W zamkniętej szklanej gablocie, na tackach z czarnego aksamitu leżały małe wiry z metalu, kształty, które raczej sugerowały, niż miały formę. Wywołały w panu Tagomi niesamowite uczucie, kiedy się pochylił, żeby je obejrzeć.
— Pokazuję to bezlitośnie wszystkim moim klientom — powiedział Robert Childan. — Czy pan wie, co to jest?
— Wygląda na biżuterię — rzucił pan Tagomi rozpoznawszy broszkę.
— Amerykańskiej roboty. Tak, Oczywiście. Tylko to, proszę pana, nie są antyki.
Pan Tagomi podniósł głowę.
— To są, proszę pana, rzeczy nowe. — Biała, trudna do zapamiętania twarz Roberta Childana była zmieniona emocją. — To jest, proszę pana, nowe życie mojego kraju. Zalążek w formie małych, niezniszczalnych ziaren. Ziaren piękna.
Z należnym zainteresowaniem pan Tagomi długo oglądał kilka egzemplarzy. Tak, jest w nich coś nowego, co je ożywia, przyznał. Demonstrują prawo tao; kiedy wszędzie panuje in, nagle w najciemniejszych głębiach rodzi się pierwszy promyk światła… znamy to wszyscy, obserwowaliśmy to nie raz. A jednak dla mnie to tylko kawałki metalu. Nie potrafię się nimi zachwycić, jak ten pan Childan. Na nieszczęście dla nas obu. Ale taka jest prawda.
— Bardzo przyjemne — bąknął, odkładając biżuterię.
— Proszę pana, tego nie odczuwa się od razu — powiedział pan Childan stanowczym głosem.
— Proszę?
— Nowego drgnienia w swoim sercu.
— Jest pan nawrócony — powiedział pan Tagomi. — Zazdroszczę panu. Ja nie jestem. — Skłonił się.
— Następnym razem — powiedział pan Childan, odprowadzając go do wyjścia; nawet nie próbował pokazywać innych artykułów, zauważył pan Tagomi.
— Pańska pewność jest w złym guście — powiedział pan Tagomi. — Przypomina niefortunnie natrętność.
Pan Childan nie okazał pokory.
— Wybaczy pan, ale mam rację. Wyczuwam nieomylnie w tych przedmiotach ukryte zalążki przyszłości.
— Możliwe, ale pański anglosaski fanatyzm do mnie nie przemawia. — Mimo to poczuł jakby drgnięcie nadziei. Swojej własnej nadziei, w sobie. — Do widzenia. — Skłonił się. — Zajdę do pana znowu kiedyś, któregoś dnia. Może wówczas zbadamy pańską przepowiednię.
Pan Childan skłonił się bez słowa.
Pan Tagomi wyszedł, niosąc swoją teczkę z Coltem 44. Wychodzę, jak przyszedłem, pomyślał. Nadal szukam, nadal brak czegoś, co by mi pozwoliło wrócić do świata.
A gdybym tak kupił jeden z tych dziwnych, niepozornych drobiazgów? Może mając to, oglądając, kontemplując… mógłbym stopniowo, za jego pośrednictwem, odnaleźć drogę powrotną? Wątpię.
To jest dobre dla niego, nie dla mnie.
A jednak, nawet jeżeli tylko jeden człowiek odnajdzie swoją drogę… to znaczy, że Droga jest. Choćbym ja nie potrafił jej osiągnąć.
Zazdroszczę mu.
Zawróciwszy pan Tagomi skierował się z powrotem do sklepu. W drzwiach stał pan Childan, który nie wszedł jeszcze do środka, tylko stał i czekał.
— Proszę pana — powiedział pan Tagomi. — Kupię jedną z tych rzeczy, cokolwiek pan wybierze. Nie jestem przekonany, ale obecnie gotów jestem chwycić się wszystkiego. — Powtórnie podszedł w ślad za panem Childanem do szklanej gabloty. — Ja nie wierzę. Ale będę to nosił przy sobie i oglądał w regularnych odstępach czasu. Co drugi dzień na przykład. Po dwóch miesiącach, jeżeli nie dostrzegę…
— Może pan zwrócić za pełną cenę.
— Dziękuję — powiedział pan Tagomi. Poczuł ulgę. Czasem trzeba spróbować czegokolwiek, stwierdził. To nie wstyd. Wprost przeciwnie, oznaka mądrości, rozeznania w sytuacji.
— To panu da spokój — powiedział pan Childan, wyjmując mały srebrny trójkąt ozdobiony otworami w kształcie kropli. Czarny od dołu, jasny i wypełniony światłem od góry.
— Dziękuję — powiedział pan Tagomi.
Rikszą pan Tagomi dojechał do Portsmouth Square, małego, nie ogrodzonego parku na zboczu wzgórza powyżej komisariatu policji na Kearny Street. Tam usiadł na ławce w słońcu. Po kamiennych ścieżkach dreptały gołębie w poszukiwaniu okruszyn. Na sąsiednich ławkach jacyś brudni, obszarpani ludzie czytali gazety lub drzemali. Inni podsypiali tu i ówdzie na trawie.
Wyjąwszy z kieszeni papierową torebeczkę z nazwą sklepu Roberta Childana, pan Tagomi siedział przez chwilę, trzymając ją w obu dłoniach i wygrzewając się w słońcu. Potem otworzył torebkę i wyciągnął swój nowy nabytek, żeby go obejrzeć w samotności, tutaj, na skwerze starych ludzi.
Podniósł w palcach srebrny kleks. Odbicie południowego słońca, jak premiowa błyskotka płatków śniadaniowych, powiększające lusterko Jacka Armstronga. Albo… zajrzał w głąb srebrnego drobiazgu. Om, jak mówią bramini. Całość sprowadzona do jednego punktu. Obie rzeczy naraz, choćby w formie aluzji. Wielkość, kształt. Nadal studiował drobny przedmiot z należytą uwagą.
Czy zdarzy się to, co zapowiadał pan Childan? Pięć minut. Dziesięć minut. Będę siedział tak długo, jak tylko się da. Czas, niestety, zmusza nas do przedwczesnych sądów. Co to jest, co trzymam w ręku teraz, kiedy jeszcze jest czas?
Wybacz mi, zwrócił się w myśli pan Tagomi do bryłki metalu. Zawsze coś nas zmusza, żeby wstać i dokądś iść. Z żalem zaczął wkładać przedmiocik do torebki. Ostatnie pełne nadziei spojrzenie… jeszcze raz wpił się wzrokiem w srebrny drobiazg. Jak dziecko, pomyślał. Naśladowanie niewinności i wiary. Na brzegu morza przyciskać przypadkowo znalezioną muszlę do ucha. Słyszeć w jej bełkocie mądrość oceanu.
Tutaj oko zamiast ucha. Wejdź we mnie i powiedz mi, co się zdarzyło, co to znaczy, dlaczego. Całe zrozumienie zamknięte w małej bryłce metalu.
Kto prosi o zbyt wiele, nie dostaje nic.
— Posłuchaj — szepnął do bryłki — gwarancja handlowa obiecywała bardzo dużo.
A może potrząsnąć tym gwałtownie, jak starym opornym zegarkiem. Zrobił to. Albo jak kośćmi w decydującej grze. Obudzić bóstwo w środku. A nuż śpi. Albo jest w podróży. Denerwująca, ciężka ironia proroka Eliasza. A może kogoś ściga. Pan Tagomi jeszcze raz gwałtownie potrząsnął srebrną bryłką w dłoni. Przywołać go głośniej. Jeszcze raz jej się przyjrzał.
Ty drobino, pomyślał. Jesteś pusta.
Zwymyślać ją, powiedział do siebie. Przestraszyć.
— Moja cierpliwość się kończy — szepnął.
I co wtedy? Wyrzucić do rynsztoka? Pochuchać, potrząsnąć, znowu pochuchać. Wygraj mi tę grę.
Roześmiał się. Idiotyczny obrazek tutaj na ciepłym słońcu. Widowisko dla wszystkich przechodzących. Rozgląda się teraz ukradkiem. Nikt nie patrzy. Staruszkowie drzemią. Pewna ulga pod tym względem.
Próbował wszystkiego, uświadamia sobie. Błagał, kontemplował, groził, filozofował. Co więcej można zrobić?
Gdybym mógł tu zostać. Ale to niemożliwe. Może okazja jeszcze się zdarzy. A jednak, jak powiada W.S. Gilbert, podobna okazja nie powtórzy się więcej. Czy to prawda? Mam przeczucie, że tak.
Gdybym był dziecięciem, myślałem jako dziecię; lecz gdym się stał mężem, wyniszczyłem, co było dziecinnego… Teraz muszę szukać w innych kategoriach. Muszę rozgryźć ten przedmiot w inny sposób.
Powinienem postępować naukowo. Wyczerpać za pomocą analizy logicznej wszystkie podejścia. Systematycznie. W klasycznym stylu arystotelesowsko-laboratoryjnym.
Zatkał palcem prawe ucho, żeby wykluczyć hałas uliczny i wszelkie inne rozpraszające uwagę dźwięki, po czym przyłożył srebrny trójkąt, jak muszlę, do lewego ucha.
Żadnego dźwięku. Nawet szumu rzekomego oceanu, w rzeczywistości odgłosu pulsowania własnej krwi.
Jaki jeszcze zmysł może zrozumieć tajemnicę? Słuch nic tu nie pomoże, jak widać. Pan Tagomi zamknął oczy i zaczął dotykiem badać każdy milimetr powierzchni przedmiotu. Dotyk nie; palce nic mu nie powiedziały. Zbliżył srebro do nosa i wciągnął powietrze. Słaby zapach metalu, jednak bez żadnego znaczenia. Smak. Otworzywszy usta wsunął srebrny trójkąt jak krakersa, ale oczywiście nie rozgryzł go. Żadnego znaczenia, tylko coś zimnego, twardego i gorzkiego.
I znowu miał to na dłoni.
Z powrotem do wzroku. Najważniejszy ze zmysłów według greckiej hierarchii. Obracał srebrny trójkąt na wszystkie strony; oglądał go z każdego punktu widzenia extra rem.
Co widzę? — zadawał sobie pytanie. W wyniku długiego, cierpliwego, wnikliwego badania. Gdzież jest przebłysk prawdy, ukryty w tym przedmiocie?
Poddaj się, mówił do srebrnego trójkąta. Wykrztuś ten swój wielki sekret.
Jak żaba wyciągnięta z głębiny, pomyślał. Trzymana w garści, ma powiedzieć, co znajduje się na dnie. Ale tutaj żaba nawet się nie wyrywa; dusi się w milczeniu, zmienia się w kamień, błoto albo minerał. Bezwładna. Staje się na powrót nieożywioną substancją, powszechną w jej grobowym świecie.
Metal pochodzi z ziemi, myślał nie przerywając obserwacji. Z dołu, z najniższego, najbardziej gęstego królestwa. Kraina trollów i jaskiń, wilgotna, wiecznie mroczna. Świat in w jego najbardziej ponurym aspekcie. Świat trupów, rozkładu, odchodów, wszystkiego, co umarło, a teraz rozpada się i osuwa warstwa za warstwą, coraz głębiej. Demoniczny świat niezmiennego czasu, który przeminął.
A jednak srebrny trójkąt błyszczy w blasku słońca. Odbija światło. Ogień, pomyślał pan Tagomi. Nie jest to wcale przedmiot wilgotny i ciemny. Nie ciężki, ospały, lecz pulsujący życiem. A więc górne królestwo, aspekt jang; empirejski, eteryczny. Jak przystało dziełu sztuki. Tak, na tym polega zadanie artysty: bierze okruch skały z mrocznej, milczącej ziemi i przekształca go w błyszczący, igrający światłem kształt z nieba. Przywraca mu życie. Trup zajaśniał błyskiem; przeszłość uległa przyszłości.
Czym ty jesteś? — zapytywał srebrnego kleksa. Ciemnym, martwym in czy jasnym, żywym jang? W jego dłoni bryłka metalu tańczyła i oślepiała; zmrużył oczy, widząc teraz jedynie grę ognia.
Ciało z in, dusza z jang. Metal i ogień połączone. Zewnętrzne; mikrokosmos w mojej dłoni.
Do jakiej przestrzeni to się odnosi? Pionowe wznoszenie się. Do nieba. W świetlisty świat zmienności. Tak, ten przedmiot wyrzucił wreszcie swego ducha: światło. Przykuł całą moją uwagę; nie potrafię oderwać wzroku. Zauroczony hipnotyczną, połyskującą powierzchnią, której już nie kontroluję, od której nie umiem się uwolnić.
Przemów do mnie teraz, prosił. Teraz, kiedy mnie schwytałeś. Chcę usłyszeć twój głos wydobywający się z oślepiającego jasnego, białego światła, jakie widuje się tylko w życiu pośmiertnym znanym z księgi Bardo Thodol. Ja jednak nie muszę czekać na śmierć, na rozkład mojego ducha wędrującego w poszukiwaniu nowego ciała. Pomińmy wszystkie przerażające i dobroczynne bóstwa, jak również kopulujące pary. Wszystko z wyjątkiem światła. Jestem gotów stanąć bez lęku. Zobacz, że nawet nie drgnę.
Czuję, jak porywa mnie gorący wicher karmy. Mimo to zostaję tutaj. Uczono mnie słusznie: nie wolno cofać się przed czystym białym światłem, bo kto się cofa, musi powtarzać cykl narodzin i śmierci, nie wiedząc, co to wolność, bez nadziei na wyzwolenie. Maja znowu spuści zasłonę, jeżeli…
Światło zgasło.
Trzymał w palcach jedynie matowy kawałek srebra. Cień przysłonił słońce; pan Tagomi spojrzał w górę.
Wysoki policjant w granatowym mundurze z uśmiechem stoi przy jego ławce.
— Słucham? — odezwał się zaskoczony pan Tagomi.
— Przyglądałem się, jak pan rozwiązuje tę łamigłówkę.
— Łamigłówkę? — powtórzył pan Tagomi. — To nie jest łamigłówka.
— Myślałem, że to jedna z tych małych łamigłówek. Mój syn ma ich całą masę. Niektóre są bardzo trudne.
Policjant odszedł.
Zmarnowana szansa na nirwanę, pomyślał pan Tagomi. Uciekła. Przerwana przez białego barbarzyńskiego, neandertalskiego jankesa. Ten podczłowiek uznał, że rozwiązuję dziecinną łamigłówkę.
Wstawszy z ławki zrobił kilka niepewnych kroków. Muszę się uspokoić. Okropne, pospolite, szowinistyczne inwektywy poniżej mojej godności.
Niewiarygodne, niewybaczalne pasje ścierają się w mojej piersi. Ruszył ścieżką. Iść przed siebie, powiedział. Katharsis przez ruch.
Doszedł do końca skweru. Chodnik, Kearny Street. Wielki, hałaśliwy ruch na jezdni. Pan Tagomi zatrzymał się na skraju chodnika.
Nie było widać ani jednej rikszy, poszedł więc chodnikiem, włączył się w tłum. Nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebne.
Boże, a to co? Stanął, wytrzeszczając oczy na obrzydliwą, niekształtną bryłę na tle nieba. Jak koszmarna kolejka górska z wesołego miasteczka szpecąca widok. Olbrzymia konstrukcja z metalu i cementu zawieszona w powietrzu.
Pan Tagomi zwrócił się do przechodnia, chudego mężczyzny w wymiętym garniturze.
— Co to jest? — spytał, wskazując palcem.
Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Okropne, prawda? To autostrada Embarcadero. Większość ludzi uważa, że zapaskudza widok.
— Nigdy dotąd tego nie widziałem — powiedział pan Tagomi.
— Miał pan szczęście — odparł mężczyzna i odszedł.
Szalony sen, pomyślał pan Tagomi. Muszę się obudzić. Gdzie się dziś podziały riksze? Przyśpieszył kroku. Wszystko było skąpane w jakimś dymnoszarym, grobowym sosie. Woń spalenizny. Zamglone, szare budynki, chodnik, jakiś szczególny pośpiech u ludzi. I nadal ani jednej rikszy.
— Riksza! — zawołał, nie zwalniając kroku.
Beznadziejne. Tylko samochody i autobusy. Auta jak wielkie, brutalne zgniatacze, wszystkie nieznanych typów. Starał się ich nie widzieć, patrzył wprost przed siebie. Szczególnie złośliwe zniekształcenie percepcji wizualnej, myślał. Horyzont też powykręcany. Jak śmiertelny astygmatyzm spadający bez ostrzeżenia.
Potrzebna mi jest chwila wytchnienia. Tuż przede mną jakaś obskurna jadłodajnia, w środku sami biali, wszyscy jedzą. Pan Tagomi pchnął drewniane drzwi wahadłowe. Zapach kawy. W kącie ryczy jakaś groteskowa szafa grająca; skrzywił się i podszedł do lady. Wszystkie miejsca zajęte przez białych. Pan Tagomi podniósł głos. Kilku białych spojrzało w jego stronę. Ale żaden się nie ruszył! Żaden nie ustąpił mu miejsca! Po prostu jedli dalej.
— Ja żądam! — powiedział pan Tagomi do najbliższego białego; krzyknął mu prawie do ucha.
Mężczyzna odstawił filiżankę z kawą.
— Uważaj, Tojo — powiedział.
Pan Tagomi rozejrzał się po sali; wszyscy przyglądali mu się z wyrazem wrogości. I żaden się nie ruszył.
Świat z Bardo Thodol, pomyślał pan Tagomi. Gorący wiatr niosący mnie nie wiadomo dokąd. To jest wizja… ale czego? Czy dusza potrafi to znieść? Tak, Księga Zmarłych przygotowuje nas do tego; po śmierci dostrzegamy innych ludzi, ale wszyscy wydają się wrogo nastawieni. Jest się izolowanym. Pozbawionym oparcia. Straszliwa podróż i wszędzie światy cierpienia i nowych narodzin, gotowe przyjąć uciekającą, zastraszoną duszę. Omamy.
Wybiegł z jadłodajni. Drzwi zamknęły się za nim; znowu był na ulicy.
Gdzie ja jestem? Wyrwany ze swego świata, ze swego czasu i przestrzeni.
Ten srebrny trójkąt mnie zdezorientował. Zerwałem się z kotwicy, straciłem grunt pod nogami. Oto rezultat moich wysiłków. Lekcja na całe życie. Człowiek nie wierzy własnym zmysłom… i dlaczego? Żeby błąkać się bez map i drogowskazów?
Hipnotyczny stan. Zdolność postrzegania tak zmniejszona, że powstaje stan półmroku; świat widziany wyłącznie w symbolicznym, archetypowym aspekcie, totalnie przemieszanym z materiałem podświadomości. Typowe dla wywołanego przez hipnozę somnambulizmu. Muszę skończyć z tym przerażającym snuciem się wśród cieni; skoncentrować uwagę i odzyskać równowagę psychiczną.
Poszukał w kieszeniach srebrnego trójkąta. Nie ma. Na ławce w parku razem z teczką. Katastrofa.
Zgięty wpół pobiegł z powrotem na skwer.
Drzemiący włóczędzy przyglądali mu się ze zdziwieniem, kiedy śpieszył alejką. Jest ławka. I oparta o nią teczka. Ale ani śladu srebrnego trójkąta. Poszukiwania. Tak, wpadł w trawę; leży częściowo zasłonięty. Tam, gdzie go cisnął w gniewie.
Usiadł ciężko dysząc.
Skoncentrować się na srebrnym trójkącie ponownie, pomyślał, kiedy wrócił mu oddech. Wpatrzyć się w niego z całą siłą i liczyć. Przy dziesięciu wydać przenikliwy okrzyk. Erwache na przykład.
Idiotyczne marzenia na jawie typu eskapistycznego, pomyślał. Naśladownictwo najbardziej niezdrowych objawów wieku dojrzewania raczej niż jasna, czysta niewinność autentycznego dzieciństwa. Akurat to, na co zasługuję.
Wszystko to moja własna wina, nie zamiar pana Childana czy rzemieślnika. Jedyną przyczyną moja własna zachłanność. Nie można zrozumienia osiągać na siłę.
Liczył powoli, na głos, a potem zerwał się na równe nogi.
— Przeklęta głupota! — zawołał.
Czy zamroczenie ustąpiło?
Rozejrzał się dokoła. Nieostrość ustąpiła, jak się wydaje. Po tym można docenić celne słowa świętego Pawła… „Teraz widzimy przez zwierciadło”. To nie przenośnia, lecz trafne powołanie się na odkształcenie optyczne. My rzeczywiście widzimy astygmatycznie w fundamentalnym sensie: nasza przestrzeń i czas są wytworami naszej własnej psychiki i mogą ulegać chwilowym zniekształceniom, jak przy ostrym zaburzeniu ucha środkowego.
Chwiejemy się wówczas ekscentrycznie, tracąc wszelkie poczucie równowagi.
Pan Tagomi usiadł, schował srebrną bryłkę do kieszeni marynarki i zastygł z teczką na kolanach. Powinienem teraz pójść, powiedział sobie, i zobaczyć, czy ta zwyrodniała konstrukcja… jak ten człowiek ją nazwał? Autostrada Embarcadero. Czy nadal tam straszy.
Zabrakło mu jednak odwagi.
Przecież nie mogę tu siedzieć bez końca, pomyślał. Robota czeka, jak mawia tutejszy lud.
Dylemat.
Dwaj mali Chińczycy dokazując hałaśliwie przechodzili alejką. Zerwało się stadko gołębi, chłopcy przystanęli.
— Hej, malcy! — zawołał pan Tagomi, sięgając do kieszeni. — Chodźcie tutaj.
Chłopcy podeszli ostrożnie.
— Macie tu dziesiątkę — pan Tagomi rzucił im monetę; chłopcy wyszarpywali ją sobie. — Zejdźcie na Kearny Street i zobaczcie, czy są jakieś riksze. Potem wróćcie i powiedzcie mi.
— A dostaniemy jeszcze jedną dziesiątkę, kiedy wrócimy?
— Tak — zgodził się pan Tagomi. — Tylko powiedzcie mi prawdę.
Chłopcy pobiegli alejką.
Jeżeli nie będzie riksz, myślał pan Tagomi, powinienem udać się w odludne miejsce i zabić się. Przyciskał teczkę. Nadal mam broń; pod tym względem żadnych trudności.
Mali Chińczycy wrócili pędem.
— Sześć — wrzeszczał jeden. — Naliczyłem sześć.
— Ja widziałem pięć — sapał drugi.
— Jesteście pewni, że to były riksze? — spytał pan Tagomi. — Widzieliście wyraźnie ludzi, którzy pedałowali?
— Tak, proszę pana — odpowiedzieli chórem.
Dał chłopcom po dziesiątaku. Podziękowali i pobiegli.
Z powrotem do biura i pracy, pomyślał pan Tagomi. Wstał, ściskając rączkę teczki. Obowiązki wzywają. Znowu dzień powszedni.
Jeszcze raz poszedł alejką do ulicy.
— Riksza! — krzyknął.
Ze strumienia pojazdów wyjechała riksza; rikszarz zatrzymał się przy skraju chodnika, jego ciemna twarz błyszczała od potu, pierś pracowała ciężko.
— Jedź do budynku Nippon Times! — rozkazał pan Tagomi. Wszedł do rikszy i usadowił się wygodnie.
Wściekle pedałując rikszarz pomknął wśród innych pojazdów.
Było prawie południe, kiedy pan Tagomi dotarł do budynku Nippon Times. Z głównego hallu kazał się telefonistce połączyć z panem Ramseyem na górze.
— Tu Tagomi — odezwał się, otrzymawszy połączenie.
— Dzień dobry panu. Bardzo się cieszę. Nie widząc pana, z niepokojem o dziesiątej zadzwoniłem do pana domu, ale żona powiedziała, że wyszedł pan w nieznanym kierunku.
— Czy zrobiono porządek? — spytał pan Tagomi.
— Żadnego śladu.
— Poza dyskusją?
— Ręczę słowem, proszę pana.
Uspokojony pan Tagomi odłożył słuchawkę i udał się do windy.
Na górze, wkraczając do biura, pozwolił sobie na błyskawiczną inspekcję. Kątem oka. Ani śladu, zgodnie z obietnicą. Poczuł ulgę. Kto nie widział, niczego się nie domyśli. Historyczność zaklęta w nylonowe płytki podłogi.
W biurze przywitał go pan Ramsey.
— Pańska odwaga jest tematem panegiryku w dzisiejszym „Timesie” — zaczął. — Artykuł opisujący… — Oceniwszy wyraz twarzy pana Tagomi urwał w pół słowa.
— Odpowiedzi w palących kwestiach — powiedział pan Tagomi. — Generał Tedeki? To jest, quondam pana Yatabe?
— W starannie zamaskowanym rejsie do Tokio. Fałszywe tropy w różnych kierunkach. — Pan Ramsey skrzyżował palce, wyrażając w ten sposób nadzieję, że wszystko ułoży się pomyślnie.
— Proszę o informację o panu Baynesie.
— Nie wiem nic. Podczas pańskiej nieobecności pojawił się na krótko, nawet błyskawicznie, ale nic nie mówił. — Pan Ramsey zawahał się. — Pewnie wrócił do Niemiec.
— Znacznie lepiej dla niego byłoby udać się na Wyspy — powiedział pan Tagomi, głównie do siebie. W każdym razie ich naczelną troską był stary generał. I sprawa przekracza mój zakres, myślał pan Tagomi. Mój i mojego biura; wykorzystali mnie, co oczywiście było właściwe i słuszne. Byłem dla nich… jak się to nazywa? Pokrywką.
Jestem maską kryjącą rzeczywistość. Za moimi plecami, ukryte, toczy się prawdziwe życie, zabezpieczone przed wzrokiem wścibskich.
Dziwne, myślał. Jak ważną rolę odgrywa czasem tekturowa fasada. Jest w tym przebłysk satori, gdybym tylko potrafił go schwytać. Cel w ogólnym planie iluzji, gdybyśmy mogli go zgłębić. Prawo ekonomii: nic nie jest zbyteczne. Nawet nierzeczywistość. Ileż w tym wyszukania.
Weszła panna Ephreikian, wyraźnie podniecona.
— Panie Tagomi, przysłała mnie recepcja.
— Proszę się uspokoić — powiedział pan Tagomi. Prąd czasu nas popędza, pomyślał.
— Proszę pana, jest tutaj konsul niemiecki. Chce z panem rozmawiać. — Spoglądała to na niego, to na pana Ramseya, twarz miała nienaturalnie bladą. — Mówią, że był tutaj już wcześniej, ale ponieważ wiedzieli, że pana…
Pan Tagomi uciszył ją ruchem ręki.
— Panie Ramsey, proszę przypomnieć mi nazwisko konsula.
— Freiherr Hugo Reiss, proszę pana.
— Teraz sobie przypominam. — No cóż, pomyślał, może pan Childan oddał mi niezamierzoną przysługę. Odmawiając przyjęcia broni.
Nie wypuszczając teczki z ręki wyszedł na korytarz.
Stał tam szczupły, elegancko ubrany biały. Krótko przycięte, pomarańczowe włosy, lśniące czarne lakierki, prosta postawa. I niemęska cygarniczka z kości słoniowej. Niewątpliwie to on.
— Herr Reiss? — spytał pan Tagomi.
Niemiec ukłonił się.
— Faktem jest — powiedział pan Tagomi — że w przeszłości załatwialiśmy sprawy listownie i telefonicznie. Ale do dzisiaj nie spotkaliśmy się oko w oko.
— To zaszczyt — powiedział Herr Reiss, robiąc krok w jego stronę. — Nawet zważywszy denerwująco nieprzyjemne okoliczności.
— Wątpię — odparł pan Tagomi.
Niemiec uniósł brew.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział pan Tagomi. — Moja świadomość jest zaćmiona z powodu wspomnianych okoliczności. Kruchość tego, co z prochu powstało, można powiedzieć.
— To okropne — zauważył Herr Reiss, potrząsając głową. — Kiedy usłyszałem…
— Zanim pan zacznie swoją litanię, niech mi pan pozwoli coś powiedzieć — przerwał mu pan Tagomi.
— Ależ oczywiście.
— Ja osobiście zastrzeliłem pańskich dwóch ludzi z SD.
— Byłem wzywany przez miejscową policję — powiedział Herr Reiss, spowijając ich obu w obłok zjadliwego dymu papierosowego. — Spędziłem kilka godzin w gmachu policji na Kearny Street i w kostnicy, a później studiowałem zeznania, jakie pańscy ludzie złożyli inspektorom policji prowadzącym śledztwo. Wszystko to było absolutnie przerażające, od początku do końca.
Pan Tagomi nie odezwał się.
— Jednak — podjął Herr Reiss — posądzenie, że ci bandyci mieli jakiekolwiek powiązania z Rzeszą, nie zostało potwierdzone. O ile o mnie chodzi, cała ta sprawa jest szaleństwem. Jestem przekonany, że postąpił pan absolutnie słusznie, panie Tagori.
— Tagomi.
— Oto moja dłoń — powiedział konsul wyciągając rękę. — Uściśnijmy sobie dłonie, żeby zakończyć tę sprawę. Rzecz jest niewarta sporu, zwłaszcza w naszych niebezpiecznych czasach, kiedy głupi rozgłos może rozpalić namiętności tłumu ze szkodą dla interesów obu naszych narodów.
— Mimo to na mojej duszy ciąży wina — powiedział pan Tagomi. — Krwi, Herr Reiss, nie da się wymazać jak atramentu.
Konsul wyglądał na wielce zakłopotanego.
— Pragnę przebaczenia — ciągnął pan Tagomi. — Pan jednak nie może mi go dać. Prawdopodobnie nikt nie może tego zrobić. Mam zamiar przeczytać słynne pamiętniki dawnego teologa z Massachusetts, Goodmana C. Mathera. Dotyczą, jak mi powiedziano, winy, piekła i tak dalej.
Konsul palił nerwowo papierosa, wpatrując się z napięciem w pana Tagomi.
— Niech mi pan pozwoli powiedzieć sobie, że pański naród jest w przededniu pogrążenia się w zbrodnie przekraczające dotychczasowe. Zna pan heksagram Otchłań? Mówiąc jako osoba prywatna, nie jako reprezentant władz japońskich, oświadczam: serce chore z przerażenia. Rozlew krwi przechodzący wszelkie wyobrażenie. A pan nawet w takiej chwili dąży do swoich małych, egoistycznych celów. Utrzeć nosa tym z rywalizującej frakcji, z SD, co? Pan kopie dołki pod Herr Kreuzem vom Meere, a tymczasem… — Nie mógł mówić dalej. Poczuł skurcz w piersi. Jak w dzieciństwie, pomyślał. Astma, kiedy był zły na matkę. Herr Reiss zgasił papierosa. — Cierpię — wyjaśnił pan Tagomi — na tę chorobę od dawna, ale przybrała ostrą formę od dnia, kiedy słuchałem bezsilnie o wybrykach pańskich przywódców. Teraz możliwości terapeutyczne równe zeru. To samo dotyczy pana. Mówiąc językiem Goodmana C. Mathera, jeżeli dobrze pamiętam: Czyńcie pokutę!
— Pamięta pan dobrze — powiedział niemiecki konsul ochrypłym głosem i drżącymi palcami zapalił nowego papierosa.
Z sekretariatu wyszedł pan Ramsey, niosący plik papierów.
— Korzystając z obecności konsula. Zwykła procedura związana z jego funkcją — powiedział do pana Tagomi, który stał w milczeniu, usiłując złapać bezbolesny oddech.
Pan Tagomi mechanicznie wziął papiery. Rzucił na nie okiem. Druk 20/50 Rządu Rzeszy za pośrednictwem swego przedstawiciela w PSA konsula Hugo Reissa żąda ekstradycji przestępcy zatrzymanego przez policję miasta San Francisco. Żyda nazwiskiem Frank Fink, obywatela niemieckiego, na podstawie prawa Rzeszy z czerwca 1960 roku. Celem umieszczenia w areszcie ochronnym et cetera. Przerzucił tekst pobieżnie.
— Pióro, proszę pana — powiedział pan Ramsey. — To kończy sprawy z rządem niemieckim na dzisiaj. — Podając pióro panu Tagomi spojrzał z pogardą na konsula.
— Nie — powiedział pan Tagomi i zwrócił formularz panu Ramseyowi. Zaraz jednak wyrwał go z powrotem i napisał na dole: Zwolnić. Główna Misja Handlowa, Oddział San Francisco. Vide Protokół Wojskowy 1947. Tagomi. Wręczył jednak kopię konsulowi, pozostałe wraz z oryginałem oddał panu Ramseyowi. — Do widzenia, Herr Reiss. — Skłonił się pan Tagomi.
Konsul skłonił się również. Nie zadał sobie nawet trudu, żeby spojrzeć na dokument.
— Proszę w przyszłości załatwiać sprawy za pośrednictwem takich urządzeń, jak poczta i telefon — dodał pan Tagomi. — Nie osobiście.
— Pan mnie obarcza odpowiedzialnością za ogólną sytuację, wykraczającą poza moją jurysdykcję — poskarżył się konsul.
— Gówno — odparł pan Tagomi. — Tyle panu odpowiem.
— W ten sposób nie załatwia się spraw między ludźmi kulturalnymi — powiedział konsul. — Pan wprowadza element zawziętości i mściwości tam, gdzie powinno się stosować formy urzędowe, bez osobistych uprzedzeń. — Rzucił niedopałek na podłogę, potem odwrócił się i odszedł.
— Niech pan zabierze swój śmierdzący papieros — powiedział pan Tagomi słabym głosem, ale konsul był już za rogiem. — Dziecinne zachowanie — zwrócił się do pana Ramseya. — Był pan świadkiem odrażającego dziecinnego zachowania. — Niepewnym krokiem wrócił do swojego gabinetu. Zupełnie nie mógł złapać oddechu. Ból spłynął wzdłuż lewej ręki i jednocześnie jakaś wielka dłoń ścisnęła mu klatkę piersiową. Uf, jęknął. Przed nim zamiast dywanu deszcz iskier, zbliżający się, czerwony.
Ratunku, panie Ramsey, chciał powiedzieć, ale nie mógł wydać głosu. Wyciągnął przed siebie ręce, zatoczył się. Nie ma się nawet o co oprzeć.
Padając ścisnął w kieszeni marynarki trójkątną bryłkę srebra, na którą go namówił pan Childan. Nie uratowała mnie, pomyślał. Nie pomogła. Tyle wysiłku.
Jego ciało zderzyło się z podłogą. Dłonie i kolana, bolesny oddech, dywan przy nosie. Pan Ramsey teraz podbiega, wydając nieartykułowane dźwięki. Nie trać równoważności, pomyślał pan Tagomi.
— Mam lekki atak serca — zdołał tylko powiedzieć.
Teraz już kilka osób przenosiło go na kanapę.
— Niech pan się uspokoi — mówił ktoś.
— Proszę zawiadomić żonę — powiedział pan Tagomi.
Po chwili usłyszał sygnał karetki pogotowia. Zawodzenie syreny z ulicy. Wielkie zamieszanie. Ludzie wchodzą i wychodzą. Przykrywają go kocem, zdejmują krawat, rozluźniają kołnierzyk.
— Już lepiej — mówi pan Tagomi. Leży wygodnie, nie próbując się ruszać. Kariera skończona, tak czy owak, myśli. Niemiecki konsul niewątpliwie awansuje. Złoży skargę na niegrzeczne zachowanie. Ma powód, chyba. W każdym razie praca wykonana. To, co mogłem, moja część. Reszta należy do Tokio i frakcji w Niemczech. Walka nie na moją skalę.
A ja myślałem, że chodzi o plastyki. Poważny dostawca form wtryskowych. Wyrocznia zgadła i zasygnalizowała, ale…
— Zdjąć mu koszulę! — rozkazał jakiś głos. Zapewne miejscowy lekarz. Wielce autorytatywny ton; pan Tagomi uśmiechnął się. Ton jest ważny.
A może to właśnie jest odpowiedź? — zastanowił się pan Tagomi. Tajemnica organizmu, jego własna mądrość. Czas odejść. Albo częściowo się wycofać. Decyzja, której muszę się podporządkować.
Co powiedziała wyrocznia ostatnim razem? Na jego pytanie w biurze o tych dwóch, umierającego i zabitego? Sześćdziesiąt jeden. Wewnętrzna Prawda. Świnie i ryby są najmniej inteligentne ze wszystkich stworzeń; trudno je przekonać. To ja. Księga miała na myśli mnie. Nigdy do końca nie zrozumiem; taka jest natura tych stworzeń. A może Wewnętrzna Prawda to jest to, co teraz dzieje się ze mną?
Poczekam. Zobaczę. Co jest prawdą.
Może i to, i to.
Tego wieczoru, zaraz po posiłku, funkcjonariusz policji wszedł do celi Franka Frinka i kazał mu odebrać rzeczy z depozytu.
Za chwilę Frank znalazł się przed budynkiem policji na Kearny Street wśród tłumu przechodniów, trąbiących autobusów, samochodów i pokrzykujących rikszarzy. Powietrze było chłodne. Przed każdym budynkiem ścieliły się długie cienie. Frank Frink stał przez chwilę, a potem automatycznie dołączył do gromady ludzi przechodzących na drugą stronę jezdni.
Aresztowali mnie bez powodu, myślał. Bez żadnego celu. A potem w ten sam sposób mnie puszczają.
Nic mu nie powiedzieli, po prostu oddali mu worek z odzieżą, portfel, zegarek, okulary, kilka osobistych drobiazgów i zajęli się następną sprawą, starym pijakiem przyprowadzonym z ulicy.
Cud, myślał. Że mnie puścili. Jakaś pomyłka. Według wszelkich zasad powinienem znajdować się w samolocie lecącym do Niemiec, w celu eksterminacji.
Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Ani w aresztowanie, ani teraz w to. Nierzeczywiste. Szedł, mijając zamknięte sklepy, depcząc po śmieciach niesionych wiatrem.
Nowe życie, pomyślał. Jak powtórne narodziny.
Komu mam dziękować? Modlić się może?
Modlić się do kogo?
Chciałbym móc to zrozumieć, mówił sam do siebie, idąc zatłoczonym wieczornym chodnikiem, wśród neonów i hałasu bijącego z otwartych drzwi barów na Grant Avenue. Chcę to pojąć. Muszę.
Ale wiedział, że nigdy nie pojmie.
Po prostu ciesz się, myślał. I rób swoje.
A jakaś część umysłu podpowiedziała: I wracaj do Eda. Musisz znaleźć drogę do warsztatu w piwnicy. Wrócić do tego, co mi przerwano, robić biżuterię, pracować rękami. Pracować i nie myśleć, nie podnosić głowy i nie próbować rozumieć. Musisz być zajęty. Musisz robić biżuterię.
Przecznica za przecznicą śpieszył przez miasto w zapadającym mroku, chcąc jak najszybciej wrócić do swego stałego, zrozumiałego miejsca.
Kiedy tam dotarł, zastał Eda McCarthy’ego zajadającego przy warsztacie kolację. Dwie kanapki, termos z herbatą, banan, kilka ciasteczek. Frank Frink zdyszany stanął w drzwiach.
Ed usłyszał go i odwrócił głowę.
— Myślałem, że już nie żyjesz — powiedział, przełknął i odgryzł następny kęs.
Ed miał przy warsztacie mały elektryczny piecyk. Frank podszedł do niego i przykucnął, ogrzewając dłonie.
— Dobrze, że wróciłeś — powiedział Ed. Walnął Franka dwa razy po plecach i zajął się znowu swoją kanapką. Nie powiedział nic więcej, jedynymi dźwiękami był szum piecyka i odgłos żucia.
Powiesiwszy marynarkę na oparciu krzesła, Frank wybrał garść nie dokończonych srebrnych elementów i przeniósł je na warsztat. Założył na polerkę wojłokową tarczę, włożył maskę chroniącą oczy, włączył silnik, a potem usiadł na stołku i zaczął oczyszczać elementy biżuterii z czarnej łuski.