II. KSIĘGA LORDA KORSIBARA

1

— Widzieliście jego twarz?! — krzyknęła Thismet w tej olśniewającej godzinie tryumfu. — Była nieruchoma, niczym wykuta z kamienia. Zupełnie bez wyrazu, blada jak papier. Jak twarz trupa! — Wyprostowała się, wysunęła brodę i złośliwie udawała Prestimiona, szybkim, równym krokiem wychodzącego z Sali Tronów. Całkiem nieźle udawała jego czysty, wysoki głos: — „Idziemy, Septachu Melaynie, Gialaurysie. Wychodzimy, póki jeszcze możemy”.

Sala zatrzęsła się od śmiechu.

Farholt wstał. Poruszał się sztywno, ponieważ nadal był mocno posiniaczony i obolały po strasznym starciu z Gialaurysem. Chodził ciężko tam i sam pochylony, z obwisłymi ramionami, przypominając wielką małpę z gór Gonghar. Bił się w piersi i pomrukiwał bardzo podobnie do Gialaurysa: „Zabiję go! Rozerwę na strzępy!”.

Parę osób zaczęło naśladować taneczny krok Septacha Melayna, parodiując jego kocią zręczność i przesadną precyzję ruchów.

— Przestańcie — powiedział Korsibar, choć śmiał się serdecznie wraz ze wszystkimi. — To nieelegancko kpić z rywala, który poniósł klęskę.

— Bardzo celna uwaga, panie — przytwierdził natychmiast hrabia Farąuanor tonem moralisty. — Mądre słowa, panie. — A inni natychmiast zaczęli mu przytakiwać: „Mądre słowa, panie. Celna uwaga, panie. Bardzo celna uwaga, panie”.

Tymczasowa siedziba Koronala znajdowała się w pięknym apartamencie na cesarskim poziomie Labiryntu. Korsibar, jeszcze jako książę, mieszkał tu od przyjazdu i tu też jako Lord Korsibar po raz pierwszy spotkał się ze swym dworem wieczorem tego dnia, kiedy zdobył koronę. Siedział na zaimprowizowanym tronie, jego przyjaciele tłoczyli się zaś wokół, by złożyć mu hołd.

Podchodzili jeden za drugim, klękali, czynili gest rozbłysku gwiazd; jako pierwsza hołd złożyła mu lady Thismet, po niej bracia Farholt i Farąuanor, następnie Navigorn, Mandrykarn i Venta, i cała reszta. Hołd złożył Koronalowi także Sanibak-Thastimoon, Koronal Lord Korsibar bowiem rządził teraz na Majipoorze ludem Su-Suherisów, a także Ghayrogami, Limeenami, Hjortami, Vroonami i Skandarami, rządził nawet Metamorfami z dalekich lasów Piurifayne.

— Panie mój — powtarzali raz za razem, jakby rozkoszowali się dźwiękiem tego słowa, wtrącali je w przemowy tak często, jak tylko się dało. — Panie mój, panie mój, panie mój… — A nowy Koronal słuchał, uśmiechał się wdzięcznie, kiwał głową, przyjmując ich hołdy. Postępował dokładnie tak jak jego ojciec, którego obserwował od najwcześniejszych dni dzieciństwa. Książę, zapewne lepiej niż każdy władca, który przed nim wstąpił na tron, przygotowany był do pełnienia funkcji Koronala, przynajmniej jeśli chodzi o formalną stronę rządów; przez całe życie studiował tę sztukę, a zaczął się jej uczyć na kolanach ojca.

Hrabia Farąuanor, któremu oczy błyszczały radością zwycięstwa, podszedł do niego ze słowami:

— Książę, po całym świecie rozniosła się wieść o dzisiejszych wydarzeniach. Wkrótce wszyscy będą o tym wiedzieć, w każdym mieście na każdym kontynencie.

Czekał w ukłonie przed tronem, jakby spodziewał się, że Koronal rzuci mu monetę za dobrą nowinę. Korsibar wiedział, o co mu chodzi; Farąuanor bardzo pragnął otrzymać funkcję Najwyższego Doradcy, stać się osobą najwyższą rangą na Zamku, rzecz jasna po samym Koronalu. I miał duże szansę otrzymać tę funkcję w momencie, gdy nadejdzie czas nominacji, lecz czas ten jeszcze nie nadszedł. Doradców poprzedniego Koronala nie dymisjonowało się od tak, po prostu, a już zwłaszcza jeśli zdobyło się władzę w sposób tak niekonwencjonalny.

W tej chwili informacja o zmianie władcy dopiero zaczynała się rozchodzić z mrocznego Labiryntu niczym płonąca lawa tryskająca z czarnego od popiołu krateru wulkanu. Oczywiście zdążyła już dotrzeć na Zamek i niezliczone rzesze pracujących tam urzędników, ogłupiałych ze zdziwienia, niewątpliwie zadawały sobie teraz jedno pytanie: „Korsibar? Jakim cudem może to być Korsibar!?”. Dotarła też do pięćdziesięciu cudownych miast Góry, rozciągających się pod Zamkiem, do Morpin Wysokiego z jego lustrzanymi zjazdami wymagającymi szaleńczej odwagi, do Normork otoczonego wielkim kamiennym murem, do Tolingar, gdzie znajdował się cudowny ogród Lorda Havilbove’a, do Kazkaz, Sipermit, Frangior, Halanx, do rodzinnego miasta Prestimiona Muldemar i do wszystkich innych.

I owa zadumiewająca wiadomość niewątpliwie rozprzestrzeniać się będzie coraz dalej, aż ogarnie cały Alhanroel, przeniknie przez gęsto zaludnioną dolinę Glayge, przeniknie przez niezliczone wioski wzniesione na palach na brzegach wielkiego srebrzystego jeziora Roghiz, dotrze do Bailemoony, Alaisoru, Stoien i Sintalmondu i do wietrznych miast przytulonych do groteskowych wież dystryktu Ketheron, i do miast zbudowanych na złotych wzgórzach Arvyanda, przekroczy ocean i powtarzać ją będą mieszkańcy gigantycznych miast Zimroelu, dalekiego kontynentu zachodniego, które dla mieszkańców Góry były legendą raczej niż rzeczywistością: Ni-moya, Til-omon, Pidruid, Piliplok, Narabal, Khyntor, Sagamalinor, Dulorn. Nie ominie również spalonego słońcem Suvraelu i Wyspy Pani.

Dotrze wszędzie i będzie wszędzie.

Do Koronala podszedł teraz Mandrykarn.

— Wasza Wysokość, chciałbym spytać… — rozpoczął.

— Nie, nie Wasza Wysokość — przerwał mu Farquanor. — Panie mój. Wasza Wysokość mówi się do Pontifexa.

— Ależ błagam o wybaczenie! — Mandrykarn niemal płonął ze wstydu. Wyprostował się, nie sprawiał wrażenia szczęśliwego. Był mężczyzną wysokim, silnym, o szerokich ramionach, zbudowanym niemal równie potężnie jak sam Korsibar. Zerknął na małego, chudego Farąuanora, nie ukrywając irytacji. — Panie mój — zwrócił się z powrotem do Korsibara — czy wolno o coś zapytać…?

— Oczywiście, Mandrykarnie.

— Co powinniśmy uczynić w sprawie igrzysk?

— Igrzysk? Będziemy je kontynuować, oczywiście. Od momentu, w którym zostały przerwane. Najpierw jednak musimy pochować starego Prankipina tak uroczyście i z taką pompą, na jaką stać to ponure miejsce, po czym, jak mi się zdaje, powinna nastąpić ceremonia wyniesienia do władzy zarówno mojego ojca, jak i mnie. Następnie…

— Jeśli wolno mi coś powiedzieć…

Na twarzach Farąuanora i samego Korsibara pojawił się wyraz zdumienia. Mandrykarn ośmielił się oto przerwać Koronalowi w pół zdania, a to przecież niedopuszczalne. Korsibar jednak uśmiechnął się natychmiast, by okazać, że nie przywiązuje do tego wagi. Na razie to, co się działo, dla nich wszystkich było jeszcze nowe, przestrzeganie protokołu nie wydawało się w tej chwili sprawą najważniejszą. Gestem nakazał Mandrykarnowi kontynuować.

— Wydaje mi się, panie, że mądrze byłoby przerwać igrzyska i wyruszyć na Górę Zamkową jak najszybciej. Turnieje możemy zawsze zorganizować na miejscu. Nie wiemy, jaki będzie następny ruch Prestimiona. Gdyby powrócił na Zamek przed tobą, panie mój, gdyby rzucił ci wyzwanie…

— Myślisz, że Prestimion byłby zdolny do czegoś takiego? Moim zdaniem nie. On przecież szanuje prawo, a zgodnie z prawem Koronalem jestem ja.

— Panie mój, szanuję twój osąd sytuacji, niemniej… jeśli powoła się na zasadę, że syn nie może być Koronalem po ojcu, Koronalu…

— Przecież to nie prawo! — wtrącił ostro Farąuanor. — To tylko tradycja.

— Tradycja, która w ciągu siedmiu tysięcy lat zdążyła przerodzić się w prawo — odparł natychmiast Mandrykarn.

— W tym sporze zajmuję stanowisko Farąuanora i naszego władcy — wtrącił się do rozmowy Navigorn z Hoikmar. — Jeśli tradycja została gdzieś pogwałcona, to tylko w tym, że odchodzący Koronal wybiera i ratyfikuje swego następcę. Prestimion może podać w wątpliwość swobodę wyboru, jaką dysponował Lord Confalume, ratyfikacja jednak nastąpiła, czyż bowiem Confalume nie zasiadł z własnej woli na tronie Pontifexa stojącym obok tronu, który zajmował Koronal Lord Korsibar…

— Z własnej woli? — spytał Farąuanor.

— Powiedzmy, że mniej więcej z własnej woli. W każdym razie udzielił niewątpliwego poparcia Lordowi Korsibarowi, nie protestując przeciw objęciu przez niego władzy.

Słowa Navigorna spowodowały wśród zebranych pewne poruszenie, nie tyle ze względu na ich treść, ile na fakt, że Navigorn w ogóle je wypowiedział. Ten ciemnowłosy, potężny mężczyzna, który słynął z niespożytej siły i niezwykłej zręczności łowieckiej, nigdy jeszcze nie wykazał się talentem do abstrakcyjnego myślenia. Podobnie było zresztą także z Mandrykarnem. Korsibar podniósł dłoń do twarzy, kryjąc pod nią uśmiech. Czyżby samo przejęcie władzy spowodowało, że jego prostaccy przecież towarzysze do polowania wszyscy stali się nagle prawnikami?

Farholt spojrzał na obecnych spode łba płonącymi oczami.

— Mimo wszystko to, co naszym zdaniem zgodne z prawem, nie musi przecież być zgodne z prawem zdaniem Prestimiona. Zgadzam się z Mandrykarnem. Głosuję za odwołaniem igrzysk i jak najszybszym powrotem na Górę Zanikową.

Korsibar spojrzał na Lady Thismet.

— Siostro?

— Tak. Odwołaj igrzyska. Mamy teraz na głowie ważniejsze sprawy. A jeśli chodzi o Prestimiona, nie jest dla nas niebezpieczny. Kontrolujemy armię. Kontrolujemy machinę rządową. Jak mógłby wystąpić przeciw nam? Wskazać cię palcem, panie, i powiedzieć, że ukradłeś mu koronę? Ta korona nigdy przecież nie była jego, a teraz jest twoja i tak już pozostanie, panie, zdanie księcia w tej kwestii jest nieistotne.

— Posunąłbym się nawet do tego, by zaoferować Prestimionowi pozycję w nowym rządzie — powiedział z namysłem Farąuanor. — Żeby księcia ułagodzić i zapewnić sobie jego lojalność.

— Może pozycję Najwyższego Doradcy? — zaproponował Mandrykarn i wszyscy obecni roześmieli się… wszyscy oprócz Farąuanora.

— Oczywiście. To bardzo dobry pomysł — stwierdził Korsibar. — Za dzień lub dwa poślę po niego i zaproponuję jakieś stanowisko w radzie. Z pewnością jest tego godny, a jeśli nie okaże się zbyt dumny i przyjmie propozycję, będziemy w stanie kontrolować każdy jego krok. Co do igrzysk… Thismet ma rację.

Nie wznowimy ich, a w każdym razie nie tutaj. Wyścigi rydwanów i turniej rycerski możemy rozegrać w bardziej sprzyjającym czasie i na Zamku. Pogrzebiemy Prankipina, konsekrujemy nowego Pontifexa, wypełnimy najpilniejsze obowiązki i wyjedziemy na Górę. Niechże tak będzie.

— A co z twoją matką, panie? — spytał Farąuanor.

— Moją matką? — Korsibar spojrzał na niego zdumiony. — Co ma do tego moja matka?

— Stała się Panią Wyspy, panie mój.

— Na Boginię! Zupełnie o tym zapomniałem. Matka Koronala…

— Owszem, matka Koronala — przytaknął Farąuanor. — Jeśli matka Koronala żyje, oczywiście, a twoja matka żyje, panie mój. No więc stara ciotka Kunigarda idzie wreszcie na emeryturę, a Panią nas wszystkich zostanie lady Roxivail.

— Lady Roxivail — powtórzył zdumiony Mandrykarn. — Ciekaw jestem, co będzie miała do powiedzenia, kiedy się o tym dowie.

— A mnie ciekawi, kto będzie miał tyle odwagi, by przekazać jej tę wiadomość — zachichotała Thismet.

Lady Roxivail, piękna, próżna i dumna żona Lorda Confalume’a, porzuciła Koronala wkrótce po urodzeniu mu drugiego dziecka i wycofała się z życia publicznego do okazałego pałacu stojącego daleko na południu, na tropikalnej wyspie Shambettirantil. Z pewnością nigdy nie marzyła o pozostaniu jedną z Potęg Królestwa i wiążącej się z tym odpowiedzialności. Mimo to, z prawa i tradycji, należało oferować jej tę godność…

— Cóż — stwierdził Korsibar — sądzę, że ten temat możemy odłożyć na później. Jutro ktoś, kto lepiej ode mnie zna historię, może powiedzieć nam, jak długi jest dopuszczalny okres między ustanowieniem nowego Koronala a ustanowieniem nowej Pani. Niech Kunigarda nadal wysyła sny w świat, dopóki nie uzgodnimy, jak ją zastąpić.

— Panie mój, jak najszybciej musisz się też zająć kwestią starszyzny państwa.

— A to co znowu? Zdaje się, że potrafisz błyskawicznie wynajdować coraz to nowe problemy, Farąuanorze.

— Rzecz w tym, byś zapewnił sobie ich lojalność, panie mój. Co wymaga zapewnienia ich o twej miłości oraz formalnego pozostawienia ich na dawnych stanowiskach.

— Przynajmniej na razie — dodał Mandrykarn.

— Przynajmniej na razie — przytwierdził Farąuanor i oczy zabłysły mu jawną chciwością. — Niezręcznie byłoby jednak pozostawić ich w niepewności od razu na początku. Na twoim miejscu, panie mój, bezzwłocznie przywołałbym twego krewniaka, diuka Oljebbina, a zaraz po nim książąt Gonivaula i Serithorna, i oznajmił im, że ich rola w rządzie pozostaje niezmieniona.

— Doskonale. Dopilnuj, by zostali zaproszeni. I ostatnia sprawa…

Usłyszeli stukanie do drzwi i jednocześnie pojawił się służący.

— Panie, prokurator Dantirya Sambail prosi o dopuszczenie przed twoje oblicze.

Korsibar zawahał się, spojrzał na Thismet, zerknął na Farąuanora i dostrzegł, że on także marszczy brwi. Potężnemu prokuratorowi nie mógł jednak tak po prostu odmówić audiencji.

— Niech wejdzie — rozkazał.

Dantirya Sambail nadal miał na sobie wspaniałą złotą zbroję, mosiężny hełm trzymał jednak teraz pod pachą, co można było uznać za gest szacunku wobec nowego władcy. Wszedł do sali, jakby ją zdobywał, jakby jego wysunięty do przodu rudy łeb i czerwona piegowata gęba były głowicą tarana bojowego.

Stanął naprzeciw Korsibara, zmuszając Farąuanora i Mandrykarna, by nieco się przesunęli, i przez dłuższą chwilę wpatrywał się wprost w oczy Korsibara. Gapił się na niego bezczelnie, nie ukrywając bynajmniej, że szacuje go wzrokiem; zachowywał się nie jak podwładny przed obliczem władcy, lecz jak książę stojący wobec równego sobie.

— No — powiedział w końcu — wygląda na to, że jednak zostałeś Koronalem.

— Rzeczywiście, zostałem. — Korsibar znacząco opuścił wzrok na podłogę przed stopami Dantiryi Sambaila. Prokurator zignorował jednak tę wyraźną wskazówkę, by ukląkł i złożył hołd.

— Ciekawe, co twój ojciec ma na ten temat do powiedzenia — zauważył.

— Byłeś w Sali Tronów i widziałeś, że ojciec zasiadł u mego boku. De facto uznał więc mą władzę.

— Ach, de facto?

— Uznał — powtórzył zirytowany Korsibar. Po Dantiryi Sambailu należało spodziewać się pewnej dozy bezczelności, ale w tej chwili wyraźnie przesadzał.

— Nie rozmawiałeś z nim po opuszczeniu sali?

— Pontifex wycofał się do swych apartamentów. Odwiedzę go w odpowiedniej chwili. Teraz, w najwcześniejszym okresie rządów mam wiele pracy, prokuratorze, muszę podjąć ważne decyzje, rozdzielić obowiązki…

— Doskonale to rozumiem, książę…

— Jestem Koronalem, prokuratorze.

— Ach tak, oczywiście. Winienem powiedzieć Lordzie Korsibarze.

W sali dały się słyszeć westchnienia ulgi. Czyżby potężny prokurator dał sygnał, że nie będzie kwestionował legalności objęcia władzy przez Korsibara? W każdym razie był to dobry znak.

Korsibar znów opuścił wzrok, zachęcając prokuratora do złożenia hołdu. Dantirya Sambail skrzywił się w kpiącym uśmieszku.

— Błagam cię, panie, byś raczył zwolnić mnie z pokłonu. Nie pozwoli nań moja zbroja. — Iz ostentacyjną niedbałością wykonał dłonią gest przypominający gest rozbłysku gwiazd.

Korsibar nadał swemu głosowi ton możliwie najbardziej groźny.

— Czy twoja wizyta, prokuratorze, ma na celu tylko złożenie hołdu nowemu Koronalowi, czy też pragniesz o coś mnie prosić?

— Owszem, mam prośbę.

— A więc chcę ją teraz usłyszeć, Dantiryo Sambailu.

— Panie — to jedno słowo Sambail zdołał wypowiedzieć z pewną dozą szacunku — przypuszczam, że wkrótce na Zamku odbędą się uroczystości ku twej czci, jak to się zdarza zawsze, gdy władza przejdzie w nowe ręce.

— Tak sądzę, owszem.

— Doskonale, panie. Proszę o wybaczenie mej nieobecności podczas tego wydarzenia. Mam nadzieję, że udzielisz mi pozwolenia na powrót na Zimroel. — Wzbudziło to sensację, szepty i ciche rozmowy oraz wymianę znaczących spojrzeń. Po chwili milczenia Dantirya Sambail zaczął jednak tłumaczyć, że nie zamierzał okazać lekceważenia władcy, cierpi z powodu tęsknoty za ojczystymi stronami, ma przed sobą długą podróż i chce wyruszyć jak najszybciej. — Przebywałem na Zamku przez kilka ostatnich lat — mówił. — Gdy zmienia się władza, powinienem wracać i podjąć obowiązki. Uniżenie proszę więc o pozwolenie na opuszczenie Zamku, gdy tylko uporządkuję wiążące mnie z nim sprawy.

— W tej kwestii możesz postępować wedle własnej woli — oznajmił Korsibar.

— Proszę także, byś podczas swej pierwszej wielkiej procesji zarezerwował dla mnie co najmniej miesiąc. Przyjmij gościnę w mych posiadłościach pod Ni-moya, zaznajomię cię z urokami największego miasta naszego młodszego kontynentu. — Po chwili przypomniał sobie i zakończył przemówienie słowem „panie”.

— Upłynie sporo czasu, nim będę miał okazję pomyśleć o wielkiej procesji — zauważył Korsibar.

— Panie, istnieje możliwość, że na dłużej zatrzymam się w Ni-moya.

— Doskonale. Gdy będę już gotów do podróży, wezmę pod uwagę możliwość skorzystania z twej gościnności.

— A ja będę cię oczekiwał… panie.

Dantirya Sambail znów uśmiechnął się tym swoim obrzydliwym uśmiechem, skłonił głowę i wyszedł. Podbite metalem buty ciężko waliły w podłogę.

— Niech zostanie w Ni-moya nawet na sto lat! — krzyknęła Thismet, kiedy prokurator wyszedł z sali. — Przecież nie potrzebujemy go w Zamku! Jak to się w ogóle stało, że został gościem ojca na czas nieograniczony?

— Moim zdaniem lepiej byłoby go zatrzymać, mieć go na oku — odparł Korsibar. — Być może, ojcu właśnie o to chodziło. Ale on i tak zrobi, co chce zrobić. — Nowy Koronal potrząsnął głową. Nigdy dotąd nie czuł pulsującego bólu za oczami, nigdy dotąd tak nie bolała go głowa. Prokurator każdego doprowadziłby do stanu wyczerpania. Znoszenie jego bezczelności bez okazywania gniewu było wyjątkowo męczące. — Prestimion… Dantirya Sambail… wielu jest im podobnych… wygląda na to, że ich wszystkich muszę obserwować. Stała czujność będzie więcej niż konieczna. Rządzenie, zdaje się, wymaga więcej wysiłku, niż sądziłem. — Nerwowym, niecierpliwym ruchem wskazał wysoką butelkę na stole, a kiedy nalano mu już wina, zwrócił się do Thismet: — Siostro, mam wrażenie, że dosiadłem dzikiej bestii i teraz muszę ujeżdżać ją do końca życia, bo inaczej mnie pożre.

— A więc żałujesz tego, czego dokonałeś?

— Ależ skąd, nawet w najmniejszym stopniu.

Korsibar mówił jednak bez przekonania. Siostra pochyliła się i szepnęła mu do ucha:

— Pamiętaj, wszystko to zostało przepowiedziane. — Spojrzała na stojącego samotnie w odległym kącie tajemniczego, zamyślonego Sanibaka-Thastimoona i dodała jeszcze: — To twoje przeznaczenie, bracie.

— To moje przeznaczenie — zgodził się Korsibar, czekając na przypływ entuzjazmu, który słowo „przeznaczenie” wzbudzało w nim ostatnio, tym razem jednak nic nie poczuł. Druga szklaneczka młodego, pienistego wina rozgrzała go i zdołała usunąć zmęczenie jego duszy.

Przeznaczenie, pomyślał. Tak, przeznaczenie. Przeznaczenie, któremu podporządkować muszę wszystko. Wszystko. Tak, wszystko.

2

Nowa władza zezwoliła byłemu Lordowi Confalume’owi pozostać w apartamentach, które zajmował jako Koronal. Niemniej oznaki nagłej przemiany systemu rządów na Majipoorze wydały się Prestimionowi jasne nawet w korytarzu prowadzącym do tych apartamentów. Wielcy Skandarzy z gwardii Lorda Confalume’a nadal byli na służbie, lecz teraz mieli na twarzach maleńkie maski świadczące, że są urzędnikami Pontyfikatu. Wyglądali wręcz śmiesznie. Poza tym w tłumie kręcącym się pod drzwiami do apartamentu Confalume’a kręciło się mnóstwo pontyfikalnych urzędników.

Jeden z nich, Ghayrog o perłowych łuskach, spojrzał na Prestimiona z pogardą.

— Twierdzisz, że wyznaczono ci spotkanie z Jego Wysokością? — spytał.

— Jestem książę Prestimion z Muldemar. Naszemu światu grozi niebezpieczeństwo, Pontifex zgodził się na spotkanie ze mną o tej godzinie.

— Pontifex poinformował nas, że jest bardzo zmęczony i życzy sobie, by odwołano wszystkie audiencje.

— A więc odwołajcie je, gdy już się z nim zobaczę — powiedział Prestimion. — Nie wiecie, kim jestem? Nie wiecie, co się dziś tutaj stało? Idźcie już! Bierzcie się do roboty! Powiedzcie Jego Wysokości, że na spotkanie z nim czeka książę Prestimion.

Biurokraci Pontyfikatu wszczęli między sobą długą dyskusję, po czym Ghayrog w towarzystwie innej zamaskowanej postaci znikł w apartamencie Confalume’a, gdzie najprawdopodobniej odbyła się kolejna długa konferencja. W końcu obaj pojawili się z powrotem i Ghayrog oznajmił:

— Pontifex cię przyjmie. Zezwala ci na dziesięć minut rozmowy.

Otworzyły się wielkie drzwi ozdobione jeszcze dawnym monogramem LCK i Prestimion wszedł do środka. Confalume, pokonany i samotny, siedział za biurkiem z drewna simbajindera, z głową opartą na pięściach. Wszędzie wokół poniewierały się rozrzucone akcesoria magiczne, niektóre poprzewracane, inne niedbale zepchnięte w kąt.

Nowy Pontifex podniósł wreszcie głowę. Oczy miał zaczerwienione i pełne rozpaczy.

— Wasza Wysokość — powiedział Prestimion zimno, wykonując jednocześnie znak poddania.

— Jestem… tak, przynależy mi ten tytuł — odparł z wahaniem Confalume.

Był cieniem samego siebie. Twarz miał obwisłą, całą postawą zdradzał zagubienie i rozpacz. Władca świata, żałosny nędzarz, którego poleceń nie słucha nawet syn!

— I co dalej? — spytał ostro Prestimion. Walczył ze sobą, próbował ukryć gniew i ból. Nagła, niewyobrażalna wręcz klęska raniła go niczym ostrze noża. — Pozwolisz, by ta komedia potoczyła się siłą rozpędu?

— Prestimionie, proszę…

— Proszę? Proszę? Skradziono mi koronę, twój syn bezprawnie skradł koronę nam wszystkim, a ty mówisz: „Prestimionie, proszę…” — tylko tyle i nic więcej?

— Mój rzecznik winien być tu, wraz z nami. Kai Kanamat… jest rzecznikiem Pontifexa, póki nie mianuję własnego kandydata. — Confalume mówił głosem słabym, piskliwym i cichym, opadającym od czasu do czasu do niezrozumiałego szeptu. — Przecież wiesz, że Pontifex nie powinien przemawiać bezpośrednio do podwładnych. Z pytaniami należy zwracać się do rzecznika, który przekaże je Pontifexowi i…

— Doskonale zdaję sobie z tego sprawę — przerwał mu Prestimion. — O tym możemy porozmawiać później. Jeśli naprawdę jesteś Pontifexem, Confalume, co zamierzasz zrobić w sprawie uzurpacji władzy przez twojego syna?

— Uzurpacji… syna…

— Znasz lepsze od „uzurpacji” określenie na to, co się stało?

— Prestimionie… proszę…

Prestimion spojrzał na Pontifexa w zdumieniu.

— Wasza Wysokość, czy w oczach błyszczą ci łzy?

— Proszę… proszę…

— Czy Korsibar odwiedził cię po przejęciu władzy?

— Przyjdzie później — powiedział Confalume ochryple. — Musi teraz spotykać się z różnymi ludźmi… rządzić… podpisywać…

— A więc zamierzasz utrzymać go na stanowisku Koronala? Confalume nie odpowiedział. Podniósł z blatu biurka jakieś przypadkowe narzędzie magiczne, coś ze srebrnych drutów i złotych pierścieni, i obracał to w dłoniach jak małe dziecko.

Prestimion nie ustępował.

— Znałeś wcześniej plany Korsibara?

— Nie znałem.

— Spadło to na ciebie jak grom z jasnego nieba, prawda? Stałeś tak nieruchomo, po prostu stałeś, pozwoliłeś wyrwać sobie koronę z rąk i nie zaprotestowałeś ani słowem. Czy tak to się obyło?

— Nie wyrwał mi korony z rąk. Korona leżała na poduszce. Na chwilę zakręciło mi się w głowie, jakby zasłona mi spadła na oczy, a kiedy oprzytomniałem, trzymał koronę w dłoniach. Zupełnie się tego nie spodziewałem, daję ci słowo, Prestimionie. Byłem zaskoczony jak wszyscy. Chyba nawet bardziej niż wszyscy. A potem wszystko się zdecydowało. Miał koronę. Siedział na tronie Koronala. A w sali było mnóstwo jego żołnierzy.

— Septach Melayn powiedział mi, że jemu też zrobiło się słabo. Ja również czułem się dziwnie, kiedy szedłem korytarzem. Nie uważasz, że stało się to dzięki czarom? — Prestimion wściekły chodził tam i z powrotem przed biurkiem Pontifexa. — Na Boginię! — krzyknął naraz w zdumieniu. — Przecież ja nie wierzę w magię! Lecz któż może być winny, jeśli nie ten dwugłowy mag Korsibara? Zesłał na nas słabość, by żołnierze mogli wedrzeć się do sali i umożliwić mu złapanie korony w te jego złodziejskie łapska. Wiem, że coś takiego jest niemożliwe, lecz czy istnieje coś bardziej niemożliwego niż kradzież korony? A przecież zdarzyła się na naszych oczach. — Zatrzymał się, oparł dłońmi na blacie biurka, pochylił. Z nieujarzmioną siłą patrzył w oczy Confalume’a. — Jesteś teraz nowym Pontifexem Majipooru. Dysponujesz władzą wystarczającą, by zakończyć tę komedię jednym rozkazem.

— Doprawdy, Prestimionie?

— A któż ośmieli się ci sprzeciwić? Jesteś Pontifexem. Potęp uzurpację Korsibara, rozkaż swej gwardii odebrać mu koronę, mianuj prawomocnego Koronala. Ja załatwię resztę.

— I co zrobisz, Prestimionie?

— Zaprowadzę porządek. Odsunę konspiratorów od władzy i anuluję wszystkie decyzje, które zdążyli podjąć. Przywrócę państwo do równowagi.

— On ma za sobą armię.

— Może gwardię Koronala, z całą pewnością nie armię, i może nawet nie całość gwardii. Nie wyobrażam sobie, by gwardziści, jeszcze dziś rano oddani ci na śmierć i życie, odmówili wykonania twych rozkazów.

— Kochają Korsibara.

— Wszyscy kochamy Korsibara — stwierdził kwaśno Prestimion. — Ale na tym świecie rządzić będzie rozsądek i prawo. Nikt nie mianuje Koronalem samego siebie, a w każdym razie nikomu nie może to ujść na sucho. Czyżbyś zapomniał, że Pontifex jest wyższym monarchą, że nie tylko Koronal, lecz on również ma żołnierzy i ci żołnierze słuchają wyłącznie jego rozkazów?

— Owszem, wiem o tym — przyznał Conf alume.

— A więc wydaj im odpowiednie rozkazy. Wyślij ich przeciw uzurpatorowi!

Confalume uniósł wzrok i przyglądał się Prestimionowi przez dłuższą chwilę. Potem oznajmił głosem bezdźwięcznym i martwym:

— W tym przypadku rozpoczęłaby się krwawa wojna.

— Tak sądzisz?

— Zasięgnąłem rady mych magów. Twierdzą, że akcja militarna napotkałaby opór, że gdyby podjąć próbę odebrania siłą Korsibarowi tego, co sobie przywłaszczył, on sam użyłby siły. Ich przepowiednie zwiastują nieszczęście. Zlituj się nade mną, Prestimionie!

— Zlituj? — zdziwił się Prestimion i nagle zrozumiał. Pomylił się poważnie, zakładając, że siedzący przed nim, zgarbiony Confalume oprócz imienia ma jeszcze coś wspólnego z wielkim Lordem Confalume, który przez czterdzieści lat rządził Majipoorem z taką łatwością i tak skutecznie. Ów Lord Confalume przestał istnieć, zniszczony, zmiażdżony niepojętą dla niego zdradą syna. Pozostał złamany człowiek o pustyni sercu, który nosił oczywiście tytuł Pontifexa Majipooru, nie miał już jednak siły koniecznej do sprawowania władzy. Niczym potężne, lecz spróchniałe od środka drzewo był słaby, choć na zewnątrz wyglądał tak, jakby nic się nie zmieniło. Confalume stracił swą słynną odporność i nieujarzmioną energię.

Zrozumiał, że wojna domowa może być jedynym sposobem zapobieżenia skutkom bezczelności, wręcz szaleństwa Korsibara i ocalenia królestwa przed czekającymi je nieszczęściami, lecz wiedział również, że wojna ta skończy się najprawdopodobniej śmiercią jego jedynego syna, a odpowiedzialności za tę śmierć nie mógł, po prostu nie mógł wziąć na siebie.

A więc… więc…

— Każesz mi zaakceptować bunt, uklęknąć przed Korsibarem, uznać go za władcę? — spytał Prestimion z niedowierzaniem.

— Nie widzę innego wyjścia.

— Ja miałem zostać Koronalem.

— Nigdy tego formalnie nie ogłosiłem.

— Czy zaprzeczasz, że na tym stanowisku widziałeś mnie?

— Nie… nie. — Confalume nie był w stanie spojrzeć Prestimionowi w jego płonące oczy. — Powinieneś być Koronalem.

— A jednak zamiast mnie jest nim Korsibar.

— Tak. Jest nim Korsibar. Ty byłeś lepszym kandydatem. Ale… co mogę zrobić? Moje serce jest z tobą, chłopcze. Serce, nie żołnierze. Stało się to, co się stało. Korsibar ma władzę.


Gdy nieco później spotkali się w apartamentach Prestimiona, Gialaurys trząsł się z niepohamowanej wściekłości.

— Czy pozwolisz mu, żeby tak cię zawstydził, tak cię ośmieszył, Prestimionie? — pytał drżącym z gniewu głosem. — Czy musimy to znosić? Gdybyś mnie nie powstrzymał, zwaliłbym go z tronu tam, w Sali Tronów, wydarłbym mu koronę i włożył ci na głowę.

— Nas trzech, bez broni… a ilu ich tam było? — spytał zmęczony Prestimion.

— Wytłumacz mi raz jeszcze, co w tej sprawie ma zamiar zrobić Pontifex? — poprosił Svor.

— Pontifex nie ma zamiaru zrobić nic. Pontifex ma zamiar zagrzebać się w Labiryncie, a Korsibarowi daje wolną rękę.

— Jak sądzisz, wiedział o tym spisku? — zainteresował się Septach Melayn.

— Nie. — Prestimion energicznie pokręcił głową. — Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Jestem przekonany, że Confalume nic nie wiedział, przebieg zdarzeń zaskoczył go tak jak ciebie czy mnie. Wystarczy spojrzeć w jego twarz, by wiedzieć, że już się nie podniesie. To człowiek załamany.

— Niemniej pozostaje najwyższym władcą w państwie. Musimy przeciągnąć go na naszą stronę. — Septach Melayn położył dłoń na ramieniu Prestimiona. — Nie wolno nam poprzeć tej okropności, która się właśnie zdarzyła. Nie wolno nam się na nią zgodzić. — W zimnych niebieskich oczach zapłonął gwałtowny płomień, na bladych policzkach pojawiły się dwie czerwone plamy tak jaskrawe, że mogłyby chyba świecić w ciemności. Wszechobecny na twarzy Septacha Melayna wyraz rozbawienia połączonego z pogardą znikł, zastąpiony przez zaledwie powstrzymywany gniew. — Udamy się do niego, ty i ja, i wszelkimi dostępnymi nam środkami wytłumaczymy mu, że musi natychmiast…

— Nie, przyjacielu — przerwał mu Prestimion. — Nie. Nie mów mi o „wszelkich dostępnych środkach”. Nie mów mi, że będziemy rozkazywać Pontifexowi, co musi zrobić, a czego nie musi. Po pierwsze, to niemal bluźnierstwo. A po drugie, i tak nic by nie dało.

— A więc Korsibar pozostanie Koronalem? — Melayn wyrzucił ręce w górę gestem rozpaczy.

— My zaś grzecznie padniemy przed nim na kolana, co? — dodał Gialaurys. — Będziemy powtarzać „Tak, Lordzie Korsibarze” i „Nie, Lordzie Korsibarze”, i „Czy mamy wylizać twe buty, Lordzie Korsibarze”? — Klasnął w dłonie z taką siłą, że zdało się, mógłby wskrzesić umarłych. — Nie, Prestimionie! Tego nie zniosę!

— Więc co byś zrobił na moim miejscu?

— Ja… no przecież… — Gialaurys zamilkł, sprawiając wrażenie zdziwionego tym milczeniem. Nagle oczy mu rozbłysły. — Zapasy, to jest to! Wyzwę go na pojedynek! Jeden na jednego, walka o tron Majipooru. Trzy rundy! Sędziami mogą być Oljebbin, Serithorn i Gonivaul…

— Z pewnością rozwiązałbyś wszystkie problemy — zakpił Svor. — Świetny pomysł.

— Ty oczywiście masz lepszy, co?

— Przede wszystkim powinniśmy jak najszybciej wyjechać z Labiryntu.

— Zawsze byłeś tchórzem! Svor uśmiechnął się blado.

— Uważaj, przyjacielu — ostrzegł Gialaurysa. — Między tchórzostwem i ostrożnością jest wielka różnica. Tylko co ty możesz o tym wiedzieć? Prędzej czy później do Korsibara dotrze, że musi się nas pozbyć, tylko Prestimion bowiem może podważyć jego pretensje do legalnego objęcia władzy. A gdzie lepiej się nas pozbyć niż w mrocznym, tajemniczym Labiryncie, gdzie układu poziomów nikt do końca nie rozumie? Gdyby ujęto nas nocą, gdyby wyprowadzono nas w labirynt korytarzy znajdujący się za Salą Wichrów i, powiedzmy, poderżnięto nam gardła albo gdyby po cichu wrzucono nas do czarnego jeziora na Dworze Kolumn, minęłoby z pewnością sporo czasu, nim nasze trupy zostałyby odnalezione.

— Sądzisz, że Korsibar zdecydowałby się na tak drastyczne rozwiązanie? — spytał Prestimion. — Na Boginię, Svor, nie masz złudzeń co do czystości ludzkiej duszy, prawda?

— Podróżowałem trochę i widziałem różne rzeczy.

— Sądzisz więc, że Korsibar zdolny jest do popełnienia morderstwa?

— Mimo iż tak bezwstydnie sięgnął po koronę, w innych sprawach Korsibar rzeczywiście może być tak honorowy, za jakiego go uważasz — powiedział spokojnie Svor. — Nie dotyczy to jednak wszystkich ludzi z jego otoczenia, przede wszystkim zaś hrabiego Farąuanora. Przypominam wam także o istnieniu tego maga Su-Suherisa, który w jego imieniu rzuca zaklęcia. Złowrogi wpływ na naszego księcia ma także, moim zdaniem, jego śliczna siostra. Korsibar na pierwszy rzut oka wydaje się taki silny, wspaniały, taki majestatyczny, wszyscy wiemy jednak, że to człowiek lekkomyślny i zmienny. Ci sami ludzie, którzy skłonili go do sięgnięcia po władzę, mogą teraz skłonić go do odebrania nam życia.

Prestimion skinął głową.

— Być może — przyznał, ponuro wpatrując się w podłogę. Zaciskał i rozwierał pięści. — Przestrzegałeś mnie przed takim przebiegiem zdarzeń, Svorze, a kiedy opowiedziałeś mi o swym śnie, w którym martwy Prankipin odbierał koronę od Confalume’a i włożył ją na głowę Korsibara, kazałem ci zamilknąć i nie odzywać się więcej. Zlekceważyłem cię wówczas, wyśmiałem, za co przyszło mi zapłacić bardzo wysoką cenę. Niech i tak będzie, zgadzam się z tobą, nasze życie jest tu zagrożone. — Podniósł wzrok i zwrócił się do pozostałych dwóch przyjaciół. — Zgadzam się z diukiem Svorem — oznajmił. — Wyjedziemy z Labiryntu, gdy tylko pojawi się właściwy moment, zaraz po pogrzebie starego Prankipina.

— A dokąd twoim zdaniem powinniśmy się udać? — spytał Svora Septach Melayn.

— Mieszkamy na Górze Zamkowej i tam powinniśmy wrócić. Powinniśmy przekonać się, jak głębokim i gorącym oddaniem cieszy się na Zamku Lord Korsibar, po czym ostrożnie i subtelnie spróbować nawiązać sojusze z jego przeciwnikami. A tymczasem będziemy przekonywająco udawać, że akceptujemy to, co zaszło, i oczywiście klękać przed Korsibarem, gdy tylko okaże się to konieczne.

— I ryzykować, że którejś nocy zostaniemy zamordowani? — zdziwił się Melayn.

— Sądzę, że na Zamku możemy nie obawiać się zamachu. Nieszczęście mogłoby spotkać nas w Labiryncie, owszem, ale nie tam gdzie słońce jasno świeci, a my mamy wokół siebie wypróbowanych przyjaciół. W miarę upływu czasu znajdziemy okazję…

— W miarę upływu czasu! — nie wytrzymał Gialaurys. — Czas, czas, czas! Jak długo uda się nam to znosić? Jakie czeka nas życie pod władzą Korsibara, umacniającego się na tronie z dnia na dzień i z godziny na godzinę? Możesz klękać przed nim, jeśli chcesz, Svorze, ale moje kolana są sztywniejsze od twoich. Nie, pozwólcie, że pójdę teraz do Korsibara, załatwię go i nawet jeśli mnie zabiją, to Majipoor zyska właściwego władcę, choć po moim trupie.

— Spokojnie — ostrzegł go Prestimion. — Na twoim miejscu wysłuchałbym uważnie rad Svora.

— W miarę upływu czasu — mówił dalej Svor, jakby mu nigdy nie przerywano — kiedy już zamieszkamy na Zamku, zbierzemy wystarczająco wielu zwolenników, by zrzucić Korsibara z tronu dzięki jakiemuś zaskakującemu posunięciu. By dopaść go, gdy już uzna nas za swych lojalnych poddanych.

— Aha! — Septach Melayn skrzywił wargi w uśmiechu. — Przyznam, Svorze, że można na ciebie liczyć. Zawsze w końcu odwołasz się do zdrady, tak bliskiej twej naturze.

Svor nie wydawał się obrażony tymi słowami.

— Jeśli plan, jaki zarysowałem, wydaje ci się godny wyłącznie pogardy, to dobrze, dostosujemy się do rzeczywistości jak wszyscy inni, uczciwi i prawomyślni obywatele, będziemy się upokarzać przed Lordem Korsibarem co dzień aż do śmierci i ufać, że łaskawie pozwoli nam przeżyć jeszcze parę godzin. Możemy też postąpić inaczej, według propozycji naszego drogiego Gialaurysa. Niech spróbuje wykonać swą samobójczą misję czy też, jak proponował wcześniej, niech wyzwie Koronala na zapaśniczy pojedynek, którego stawką będzie władza.

— Ach, Svorze, zupełnie mnie nie zrozumiałeś — powiedział Septach Melayn. — Zgadzam się z tobą w pełni. Ja także głosuję za zdradą i im głębsza będzie ta zdrada, tym lepiej. Opuścimy Labirynt na oczach wszystkich, wrócimy do naszego wygodnego życia na Górze Zamkowej, odczekamy, aż nadejdzie odpowiednia chwila i dopiero wówczas uderzymy. Co o tym sądzisz, Prestimionie?

— Opuścimy Labirynt, oczywiście — odparł Prestimion, który ostatnie kilka minut spędził pogrążony w prywatnym królestwie myśli, gdzie całe to mianowanie i usuwanie władców nie znaczyło nic. — Opuścimy Labirynt, nim życie nasze zostanie poważnie zagrożone… jeśli już nie jest zagrożone. Podczas podróży na Zamek spróbujemy rozpoznać nastawienie ludzi, których spotkamy po drodze. Może zdobędziemy informacje na temat środków, dzięki którym odzyskamy tron.

Wsunął dłonie w fałdy tuniki i spojrzał na przyjaciół, by sprawdzić, czy się z nim zgadzają. Nagle mruknął: „A to co takiego?”, bo pod palcami wyczuł nieduży i gładki w dotyku, nieznajomy mu przedmiot. Wyjął go. Był to nieduży kawałek polerowanego zielonego kamienia; amulet, który Vroon, czarodziej Thalnap Zelifor oferował mu tego dnia, gdy — jeszcze przed igrzyskami — pojawił się, by uprzedzić go o nadchodzącym nieszczęściu. Mogło się wydawać, że od owego dnia minęły lata!

— Zapomniałem, jak się nazywa ten amulet. Ma coś wspólnego z magią. Dostałem go od Thalnapa Zelifora.

— To corymbor — wyjaśnił mu Svor. — Mówią, że bywa użyteczny w ciężkich chwilach.

— A tak, tak. Teraz pamiętam. Vroon powiedział, żebym powiesił go na łańcuszku, a w potrzebie przyniesie mi radę. — Prestimion ponuro potrząsnął głową. — Thalnap Zelifor. On też wiedział, że zbliżają się kłopoty, ostrzegał, a ja nie chciałem go słuchać. Całkowicie zlekceważyłem jego wizje.

— Krew na księżycu — wtrącił Gialaurys. — Widział krew na księżycu. Pamiętasz? Oznaki wojny. Tajemny wróg, który ujawni się i stanie przeciw tobie do walki o Zamek. Powiedziałem wtedy, że tym tajemnym wrogiem jest Korsibar, pamiętasz, Prestimionie? Powiedziałem to zaraz, gdy tylko Vroon nas opuścił.

— Ciebie też nie wysłuchałem. Byłem ślepy, po prostu ślepy! Teraz, kiedy patrzę za siebie, wszystko wydaje mi się jasne. Ale każdy jest mądry, kiedy patrzy w przeszłość. — Położył niewielki amulet na dłoni, czubkiem palca dotknął maleńkich runów wyrzeźbionych na jego powierzchni. Następnie rzucił zielony kamień do Septacha Melayna, który złapał go zręcznie. — Masz wiele pięknych złotych łańcuszków w swej kolekcji biżuterii, panie Melayn, prawda? Proszę cię, byś oddał mi jeden, na którym powieszę corymbor, dobrze? Zgodnie z radą Thalnapa Zelifora od dziś zawsze będę go nosił na piersi. Kto wie, może jest coś w wyrytych na nim czarodziejskich runach. A z pewnością teraz potrzebuję pomocy w każdej dostępnej formie. — Prestimion roześmiał się. — Chodźcie, przygotujemy się do opuszczenia Labiryntu. Im szybciej wyjedziemy, tym lepiej.

3

Wędrówkę poza Labirynt rozpoczęli od długiej, krętej drogi w górę, przez kolejne poziomy podziemnego miasta. Istniała oczywiście prosta, bezpośrednia i nawet niedługa trasa, zarezerwowana jednak była wyłącznie dla Potęg Królestwa, a Prestimion pozostał przecież zaledwie książątkiem z arystokracji Góry Zamkowej.

Wracał do domu.

Prestimiona, jego trzech przyjaciół, towarzyszy, dwór oraz służących opiekujących się bagażami, którzy przybyli z nimi z Zaniku, czekała długa droga, poziom za poziomem, pierścień za pierścieniem, pozornie nieskończona, podróż nużąca nawet gdy odbywało się ją lataczem; wąskie, spiralnie kręcone przejścia prowadziły z sektora imperialnego, w którym mieszkali przez wiele tygodni, przez duszne, słabo oświetlone strefy znane wszystkim. Dwór Kuł, Dom Akt, w którym na wielkim świecącym ekranie wypisane były nazwiska wszystkich Koronali i wszystkich Pontifexów rządzących przez trzynaście tysięcy lat historii planety, Plac Masek, Dwór Piramid, Sala Wichrów, Jezioro Snów. I w górę, ku gęściej zaludnionym regionom miasta, gdzie mieszkali zwykli obywatele, tłum bladych, nędznie odzianych ludzi, na zawsze zamkniętych w tłocznych górnych kręgach podziemnej metropolii. W końcu wyjechali na blask słońca, powiew wiatru, świat deszczu, szumu drzew, ptaków, rzek i wzgórz.

— I niech minie wiele czasu do naszych następnych odwiedzin w tym obmierzłym miejscu — powiedział z gniewem Gialaurys.

— Och, wrócimy z radością, kiedy Prestimion zostanie Pontifexem — stwierdził Septach Melayn, klepiąc go wesoło po ramieniu. — Ale wówczas będziemy już starcami o długich siwych brodach.

— Pontifex — prychnał Prestimion. — Wolałbym najpierw choćby przez krótki czas być Koronalem, oczywiście za twoim pozwoleniem i pod warunkiem, że nim wzniosę się na ów wyższy tron, ominiemy także drobną przeszkodę leżącą na naszej drodze.

— Ależ oczywiście, Prestimionie, wszystko powinno iść własną rzeczy koleją. Najpierw Korona!, potem Pontifex.

• Na te słowa roześmieli się, był to jednak wyraz radości z powódki opuszczenia Labiryntu bardziej niż cokolwiek innego, w tej chwili bowiem nie było im do śmiechu; czuli wyłącznie pustkę i mroczną niepewność. Tuż przed wyjazdem z Labiryntu dotarły do nich dziwne plotki, jakoby Korsibar miał oferować Prestimionowi pozycję w rządzie, gdy już znajdzie się na Zamku, nie sposób było jednak powiedzieć, jak szczere okażą się te obietnice, zwłaszcza że wkrótce upojenie zwycięstwem minie i nastanie surowa rzeczywistość.

Wyszli z Labiryntu przez bramę położoną najdalej na północy, zwaną Wrotami Wód; w jej pobliżu spływająca z dalekich wzgórz u podnóża Góry Zanikowej rzeka Glayge przepływała obok miasta. Zwykła droga na północ, z Labiryntu na Górę, prowadziła łodzią w górę Glayge do miejsca, w którym wypływała z jeziora Roghoiz, przez jezioro i dalej rzeką aż do miejsca, gdzie zaczynały się strome wzgórza, Glayge zaś przestawała być żeglowna. Tam przesiadano się na latacze. Kręta droga prowadziła wśród coraz bardziej wysokich i stromych gór aż do miast Góry Zamkowej.

Glayge była rzeką szybką, o potężnym prądzie, ale jej odcinek od jeziora Roghoiz do Labiryntu należał do najłagodniejszych i bardziej przypominał kanał niż rzekę. Bardzo dawno temu, w odległych czasach Lorda Balasa i Pontifexa Kryphona, brzegi uregulowano, by zapobiec zalaniu. Labiryntu, gdyż zimą zdarzały się powodzie. Tak więc pierwszy etap podróży Prestimiona wraz z dworem był spokojny, senny. Wynajęta łódź niosła ich spokojnie wśród szerokich, płaskich nadbrzeżnych pól.

Panowała tu pełnia lata, dni były upalne: złotozielone słońce Majipooru wisiało im wprost nad głowami, a jego blask wypełniał świat. Tkwili w podziemiu tak długo, iż niemal zapomnieli o istnieniu pór roku. W Labiryncie zamknęli się późną wiosną; był to czas przyjemny i ciepły — w centralnej części Alhanroelu klimat był w ogóle łagodny — teraz jednak w dolinie letnie upały odczuwało się w całej pełni. Na zachodzie, gdzie znajdowały się ruiny Velalisier, starożytnej stolicy Metamorfów położonej w centrum jałowej pustyni, promienie słońca z pewnością spadały na ziemię niszczącym ogniem, a na dalekim południu, wzdłuż upalnego, bagnistego brzegu Aruachosian, gdzie Glayge wpadała do morza, wilgoć w powietrzu wydawała się zapewne wręcz namacalna. Tu jednak dni były jasne i ciepłe. Ludzie, tak długo zamknięci w ponurym, sztucznym wnętrzu Labiryntu, z rozkoszą witali promienie słońca i zapachy miliardów kwiatów rosnących w tropikalnych lasach południa, przynoszone przez łagodny południowy wiatr. Tak! Jaką przyjemność sprawiała świadomość, że świat zamyka zdumiewająca swym ogromem przezroczysta kopuła niebios, z jaką radością oglądali hieraxy o różowych brzuchach, ptaki szybujące w najwyższych warstwach atmosfery, o skrzydłach, których rozpiętość dwukrotnie przekraczała wzrost dorosłego człowieka. Podróżnicy obserwowali też nieustannie horyzont na północy, oczekując, że lada chwila dojrzą na nim zarys ogromnej Góry Zamkowej. Powodowała nimi bezrozumna nadzieja. Góra miała wysokość trzydziestu mil, przebijała atmosferę i sięgała w inne królestwo, w kosmos, ale mimo to na razie pozostawała niewidoczna.

— Dostrzegliście ją może? — pytał Gialaurys, nie tak uczony jak pozostali i niezbyt świadomy sekretów nauki.

Septach Melayn, którego nie opuszczał dobry humor, odpowiadał wówczas:

— Czy to nie ten szary punkt po naszej prawej?

— To tylko chmura, Septachu, to tylko chmura — poprawiał go Svor. — Przecież doskonale o tym wiesz.

— Jeśli Góra jest rzeczywiście tak wysoka, dlaczego nie widać jej w każdym punkcie Majipooru? — spytał Gialaurys.

Prestimion, zataczając dłońmi w powietrzu kształt kuli, odpowiedział:

— Nasz świat wygląda właśnie tak, Gialaurysie. A jest o, taki wielki! — Prostował ramiona na boki tak daleko, jak tylko był w stanie sięgnąć. — Trudno to sobie wyobrazić. Mówią, że jest największy z tych, na których mogą żyć ludzie. Mówią, że w najszerszym miejscu jest dziesięciokrotnie większy od Ziemi, z której przybyliśmy tu tyle setek wieków temu.

— Ja słyszałem, że jest jeszcze większy. Dwanaście, a może czternaście razy większy pośrodku od Ziemi — wtrącił Svor.

— Dziesięć, dwanaście czy czternaście razy, to nie stanowi najmniejszej różnicy. Majipoor jest ogromny, Gialaurysie, a kiedy poruszamy się po jego powierzchni, zagina się ona, o tak. — Znów nakreślił dłońmi kształt kuli. — Nie widzimy tego, co znajduje się daleko, ponieważ krzywizna jest taka wielka i rzeczy kryją się poza jej granicą. Nawet Góra.

— Ja tam nie widzę żadnej krzywizny — upierał się Gialaurys. — Popatrzcie, płyniemy Glayge i wszystko wokół nas jest płaskie aż po horyzont. Nie płyniemy po żadnej krzywiźnie, jeśli mnie oczy nie mylą.

— Ale szczyt Góry Zamkowej wznosi się w powietrze wyżej niż teraz jesteśmy? — spytał Septach Melayn.

— Szczyt Zamkowej Góry wznosi się wyżej niż wszystko.

— No więc świat musi zakrzywiać się w dół między nami a Górą Zamkową, ponieważ Góra jest wysoko, a my nie. Dlatego właśnie rzeka płynie tylko w jednym kierunku, z Góry przez Labirynt do Aruachosii, a nigdy z Aruachosii w kierunku Góry, bo i jak woda mogłaby płynąć pod górę? Krzywizna jest jednak bardzo łagodna z powodu wielkości naszego świata, poza granicą kręgu schodzi o tak, tak, tak, bardzo powoli, więc większość świata wydaje się nam płaska, choć w rzeczywistości zawsze się zagina. Lecz mimo że krzywizna jest taka łagodna, kiedy odległości sięgają wielu mil, staje się wielka. Dlatego właśnie Góry nie widać z tak daleka. Ukrywają ją przed nami setki mil wydętego brzucha świata, leżącego między tym punktem i tamtym… czy prawidłowo to wyjaśniłem, Prestimionie?

— Dokładnie i wytwornie, z właściwą ci w każdych okolicznościach dokładnością i wytwornością.

— A kiedy wreszcie zobaczymy Górę? — spytał Gialaurys, który słuchał wyjaśnień niecierpliwie, marszcząc czoło.

— Kiedy przesuniemy się dalej na krzywiźnie, zbliżymy do domu. Z całą pewnością za Pendiwane, zapewne nawet za Makroposopos, być może dopiero w Mitripond.

— Przecież te miasta są bardzo daleko stąd! »• Oczywiście.

— Więc jeśli nie ma szansy na dostrzeżenie Góry, póki nie miniemy Makroposopos, od którego nadal dzieli nas wiele mil, powiedz mi, Prestimionie, dlaczego kiedy obserwowałem cię dzisiaj rano, widziałem, że patrzysz na północ, na tę plamkę ciemności, którą Svor nazwał chmurą?

Na to wszyscy się roześmieli. Nawet Prestimion.

— Dlatego, Gialaurysie, że równie mocno jak ty, a może nawet mocniej pragnę zobaczyć Górę i wyglądam jej nawet wówczas, gdy wiem, że nie będę w stanie jej zobaczyć.

— Więc niech Bogini sprawi, byśmy dostrzegli ją szybko — zakończył rozmowę Gialaurys.


Mimo iż wzdłuż brzegów dolnej Glayge znajdowało się mnóstwo miasteczek i nawet kilka miast dużych i znanych, Prestimion polecił kapitanowi łodzi mijać je wszystkie. Kusiło go, oczywiście, by wyjść na brzeg, porozmawiać z ludźmi, dowiedzieć się, jak zareagowali na przejęcie władzy przez Korsibara, wolał jednak przeprowadzić te rozmowy dalej, w górze rzeki. Nie miał pojęcia, jak długo Korsibar zamierza pozostawać w Labiryncie teraz, gdy Prankipin leżał w grobie, Confalume przejął obowiązki Pontifexa, a nie chciał spotkać uzurpatora i jego otoczenia po drodze na północ.

Im szybciej podróżowali doliną Glayge, tym lepiej. Bardzo prawdopodobne, że nowy Koronal zatrzyma się w niektórych z mijanych miast, by odebrać hołd ich mieszkańców. Jeśli oni się pospieszą, mają szansę dotrzeć na górę sporo przed nim. Na Górze zaś czeka go — być może — ciepłe powitanie ze strony tych, którzy sprzeciwiali się uzurpacji.

Gdy jednak osiągnęli brzeg jeziora Roghoiz, nie mieli wyboru, musieli się zatrzymać. Zmieniali tu statek; płaskodenne, podobne barkom łodzie, z powodzeniem żeglujące pod prąd łagodnej Glayge między jeziorem a Labiryntem, nie były dostosowane do żeglugi po bystrzejszym, groźniejszym prądzie górnej Glayge. Należało przypuszczać, że znalezienie i wynajęcie •odpowiedniej jednostki zabierze im dobre kilka dni.

Nad Roghoiz przybyli o świcie, będącym najlepszą porą dnia; w świetle wschodzącego słońca powierzchnia gigantycznego jeziora lśniła niczym lustro. Niemal dokładnie w tej chwili ich łódź przepłynęła ostatnią śluzę na kanale i wraz z prądem rzeki skręciła ostro na wschód. Jezioro mieli wprost przed sobą. Słoneczne promienie, padające przez przerwę między szczytami niskich, dalekich wzgórz, odbijające się od lustra wód, zmieniały je w płaszczyznę srebra świecącą bielą tak mocno, że niemal oślepiała.

Roghoiz było ogromne. Można by zatopić w nim całe narody mniejszych niż Majipoor światów. Wszystkie, nawet malutkie strumyki spływające z południowo-zachodnich wzgórz uchodziły do Glayge, która opadała ostro masą wody po długiej stromiźnie zboczy gór, tysiącami mil i setkami wodospadów spadających z kolejnych płaskowyży, aż wreszcie rzeka wypływała na równinę, rozlewała się szerzej i uspokajała. Pośrodku rozciągającej się tu równiny powstało płytkie jezioro wystarczająco wielkie, by pomieścić niesioną przez nią wodę, i było to właśnie jezioro Roghoiz.

Wzdłuż brzegu jeziora rozciągały się płaszczyzny jaskrawo-pomarańczowego błota. Tu właśnie stały słynne domy na podporach, składające się na sieć małych rybackich wiosek — były ich zapewne tysiące — w których mieszkały miliony rybaków.

Domy na podporach były w części konstrukcjami naturalnymi, podobnymi do jeszcze od nich słynniejszych domów-drzew z Tremoyne na zachodnim wybrzeżu Alhanroelu. Ludzie z Tremoyne żyli jednak wewnątrz swych drzew, formując pokoje z giętkich gałęzi, rybacy zaś używali drzew jako platform, na których mogli wygodnie budować.

Na żyznym pomarańczowym błocie południowego brzegu jeziora — i wyłącznie tam, nie spotykano ich nigdzie indziej na Majipoorze — rosły drzewa dyumbatoro, których konary i gałęzie nie wyrastały z jednego pnia, lecz z gęstej sieci różowych korzeni powietrznych, wynurzających się z podłoża niczym cienkie szczudła. Te zdrewniałe korzenie osiągały wysokość pięciu, siedmiu, a czasem nawet dziesięciu metrów. Na nich formowała się korona, tam rozszerzały się one w masę gałęzi przypominających liany, pokrytych lśniącymi, płaskimi liśćmi i łodygami kwiatów, szkarłatnymi i wyrastającymi we wszystkich możliwych kierunkach.

Zamieszkujący brzeg jeziora ludzie dawno temu odkryli, że jeśli wzrost młodego drzewka powstrzymać cięciem w miejscu, w którym zaczyna się jego korona, będzie ono rozrastać się poziomo, tworząc płaszczyznę szerokości do sześciu metrów — doskonały fundament. Domy budowali z przezroczystych kawałków cienkiego lśniącego minerału odcinanego ze zboczy wyrastających kilka mil na wschód klifów; wyginali go w kopuły, które mocowali do platformy drewnianymi kołkami. Domy były prymitywne, mieściły trzy, cztery pokoje, lecz o zachodzie, gdy oświetlały je złotobrązowe promienie słońca, czerwone odbicie jego promieni tworzyło obraz niezwykłego wręcz piękna.

Prestimion i jego towarzysze zamieszkali w pierwszej z takich wiosek, Daumry Thike, w skromnej gospodzie przeznaczonej dla wędrownych handlarzy, gdzie — jak im powiedziano — będą mogli wynająć odpowiedni środek transportu. Uznali, że lepiej będzie nie podawać prawdziwych nazwisk; mieli nie oddalać się od wioski, pozując na grupę młodych arystokratów z Zamku, wracających do domu po wizycie w Labiryncie.

Wioska położona była zaledwie sto jardów od brzegu jeziora. Bagnisty grunt pod domami nie wysychał nigdy. Z początkiem pory deszczowej — przypadała tutaj na jesień — jezioro występowało czasem z brzegów, zwłaszcza jeśli opady było wyjątkowo obfite, zalewało wioskę i wówczas od domu do domu podróżowano czółnami. Służąca, przynosząca im proste posiłki ze smażonej ryby i młodego, kwaśnego wina, twierdziła, że czasami, raz na kilka wieków, powodzie bywały tak gwałtowne, że woda dochodziła do poziomu domów. Taka właśnie powódź miała podobno miejsce w czasach Setiphona i Lorda Stanidara oraz Dushtara i Lorda Vaishy. A w czasie rządów Koronala Lorda Mavestoi nastąpił prawdziwy potop; wioska zatonęła po dachy i to wówczas, gdy podczas wielkiej procesji gościł w niej sam Koronal.

Ochmistrz dworu Prestimiona, Nilgir Sumanand, zajmował się wynajęciem odpowiedniej łodzi. Prestimion, słysząc, że nawet służące w gospodzie doskonale znają historię starożytną, kazał mu się zorientować, czy ludzie tu równie dobrze znają zdarzenia współczesne. Nilgir Sumanand powrócił z wyprawy do wioski o zmierzchu z informacją, że rzeczywiście, wiedzą o najnowszej zmianie władzy. Na ścianach wielu domów pojawiły się portrety świętej pamięci Pontifexa Prankipina, przewiązane żółtymi żałobnymi wstążkami.

— A nowy Koronal? Wiedzą coś o nim?

— Wiedzą, że na tronie zasiadł Korsibar. Nie widziałem jednak jego portretów.

— Oczywiście, że ich nie widziałeś — odparł Prestimion. — Skąd mieli je wziąć już teraz? Ale słyszałeś, że często wymieniają jego imię, prawda?

— Tak. — Nilgir Sumanand, zmieszany, odwrócił wzrok. Był średniego wzrostu, miał gęstą brodę i siwe włosy, służył nie tylko Prestimionowi, lecz przedtem także jego ojcu. — Byli tacy, co wspominali Korsibara. Nie wszyscy, ale część. Powiedziałbym nawet, że wielu.

— A czy kiedy o nim mówili, nazywali go Lordem Korsibarem?

— Owszem — odpowiedział Sumanand ochrypłym szeptem, krzywiąc się, jakby z ust Prestimiona usłyszał ohydne przekleństwo. — Owszem, nazywali go Lordem Korsibarem.

— A czy twoim zdaniem wyrażali zaskoczenie, że Koronalem został właśnie Korsibar, a nie ktoś inny? Może zdumienie? Niepokój?

Ochmistrz milczał.

— Nie — odparł wreszcie, po długiej chwili niezręcznej ciszy. Zwilżył wargi językiem. — Nie słyszałem, panie, żeby ktoś się dziwił. Na tron wstąpił nowy Koronal, Koronalem został książę Korsibar, nie mieli na ten temat nic do powiedzenia, stwierdzali tylko sam fakt.

— Mimo iż Korsibar jest synem poprzedniego Koronala?

— Nie zauważyłem, by się temu dziwili. — Nilgir Sumanand wypowiedział te słowa cicho, niemal niesłyszalnie. Nadal nie patrzył Prestimionowi w oczy.

Do rozmowy włączył się Septach Melayn.

— No i co z tego? — rzekł beztrosko. — Przecież mamy do czynienia z prostymi rybakami, a nie prawnikami konstytucyjnymi. Co oni mogą wiedzieć o zwyczajach towarzyszących sukcesji? I co ich to obchodzi, póki ryby biorą?

— A jeśli w ogóle wiedzą coś o arystokracji Zamku — dodał Svor — to najwyżej tyle, że Korsibar wygląda wspaniale, zaiste po królewsku i dokładnie tak, jak zawsze wyobrażali sobie władcę, że ma doskonałą postawę i mówi głębokim, dźwięcznym, donośnym głosem, a czego innego taki prosty lud może wymagać od swego pana? I jeszcze jedno — sądzą zapewne, że skoro Lord Confalume wybrał na następcę tronu własnego syna, to z pewnością kierował się dobrem ludu, Lorda Confalume^ bowiem kochano wszędzie za jego dobroć i mądrość.

— Przerwijmy tę rozmowę, dobrze? — powiedział Prestimion, czując, jak nad jego głową gromadzi się czarna chmura. — Być może, bliżej Góry wszystko wygląda inaczej.


Mieli przed sobą jeszcze dwa dni oczekiwania na łódź, zdolną zabrać ich w górę rzeki. Prestimion, Svor, Gialaurys oraz Septach Melayn czekali na nią w Daumry Thikc-, przez długie godziny wpatrując się z werandy gospody na podporach na niebieskookie kraby pełzające w pomarańczowym błocie i zakładając się, który jako pierwszy przekroczy nakreśloną przez nich linię.

Wreszcie jednak przybyła wyczarterowana przez Nilgira Sumananda jednostka. Zarzuciła kotwicę kilkaset jardów od brzegu, gdzie woda była bezpiecznie głęboka. Mały, skrzypiący prom przewiózł na nią Prestimiona wraz z jego dworem.

Ten stateczek był znacznie smuklejszy od płaskodennej barki, która była ich domem podczas podróży po Glayge po opuszczeniu Labiryntu. Miał ostry dziób i rufę, a niskie burty. Reje na trzech masztach pomalowane były na jaskrawe kolory i obwieszone magicznymi rysunkami. Mniejszy i mniej imponujący od łodzi, którymi podróżowali do Labiryntu książęta Góry, wydawał się jednak co najmniej zadowalający. Nosił nazwę „Termagant”, wypisaną na zielonych burtach ozdobnymi czerwonymi literami. Kapitanem była Dimithair Vort, szczupła, zwinna kobieta z Ambleborn o mięśniach tragarza i gęstych, kręconych czarnych włosach, do których przywiązała mnóstwo podzwaniających małych amuletów.

— Prestimion? — zdziwiła się, przeglądając manifest. — Który z was jest Prestimionem?

— Ja.

— Jesteś Prestimionem z Muldemar?

— Owszem.

— Mój brat prowadził cię niegdyś na polowanie na gharrole, w Thazgarth, koło góry Baskolo. Ciebie i paru innych ważnych panów. Jest tam przewodnikiem, nazywa się Vervis Aktin. — Przyjrzała się Prestimionowi z chłodnym zainteresowaniem. — Spodziewałam się, że będziesz znacznie wyższy.

— Ja też spodziewałem się, że będę wyższy. Najwyraźniej Bogini miała wobec mnie inne plany.

— Mój brat twierdzi też, że jesteś najlepszym łucznikiem, jakiego kiedykolwiek widział. On sam jest oczywiście jeszcze lepszy. Jest najlepszym łucznikiem na świecie. Vervis Aktin, pamiętasz go?

— Bardzo dobrze — odparł Prestimion. Było to przed siedmiu laty; Korsibar, z którym był wówczas w bardzo dobrych stosunkach, zaprosił go na krótki wypad do rezerwatu myśliwskiego Thazgarth, mającego piętnaście tysięcy mil długości, obejmującego gęste lasy na północno-wschodnim Alhanroelu; pozostawiono tam na swobodzie najgroźniejsze drapieżniki Majipooru. Był z nim Septach Melayn oraz młody, szalony earl Belzyn z Bibiroon, który w rok później zginął podczas wspinaczki w górach.

Vervis Aktin, o czym Prestimion przypomniał sobie dopiero teraz, miał podobnie gęste kręcone włosy, podobnie jak ona był szczupły, muskularny i nie odczuwał żadnego szacunku dla arystokracji. Wieczorami przy ognisku chwalił się podbojami wśród szlachetnych pań odwiedzających rezerwat i tylko na zakaź Korsibara nie zaczął wymieniać imion. Był jednak znakomitym, niezmordowanym przewodnikiem, a łucznikiem naprawdę doskonałym, choć jego talent nie dorastał chyba do opinii, jaką miała o nim siostra.

Pani kapitan poprowadziła ich tymczasem do kajut, małych, dość prymitywnie urządzonych, znajdujących się pod mostkiem. Miały być ich domem przez najbliższe dni. Prestimion mieszkał z Gialaurysem, a diuk Svor z Septachem Melaynem.

— Co robi teraz twój brat? — spytał Prestimion, Dimithair Vort bowiem nie odeszła, tylko stała w drzwiach, przypatrując się im bez szczególnego zainteresowania.

— Nadal jest przewodnikiem w Thazgarth. Stracił nogę, kiedy znalazł się między samicą gharvola i jej małym, ale w niczym go to nie ogranicza. Wiesz, bardzo mu imponowałeś. I nie tylko ze względu na to, jak doskonale posługujesz się łukiem. Twierdził, że pewnego dnia zostaniesz Koronalem.

— Może zostanę.

— Och, oczywiście następny Koronal nie pojawi się tak szybko, prawda? Ten nowy zaledwie rozpoczyna rządy. Znasz go, prawda?

— Całkiem dobrze. Był ze mną i z twoim bratem wtedy, w Thazgarth.

— Naprawdę? Słyszałam, że to syn starego Confalume’a. Tak? Właściwie czemu nie utrzymać władzy w rodzinie? Ja bym tak postąpiła. Wy, wielcy panowie, doskonale wiecie, jak o siebie zadbać. — Uśmiechnęła się, pokazując drobne, silne zęby. — Brat zawsze mi powtarzał…

Do rozmowy włączył się Septach Melayn, któremu nie podobała się swoboda, z jaką pani kapitan rozmawiała z Prestimionem, a treść rozmowy przestała go bawić jakiś czas temu. Wysłał ją na mostek, podróżnicy zaś zabrali się za urządzanie kabin.

Po pewnym czasie z pokładu usłyszeli śpiew. Prestimion wyjrzał na zewnątrz i dostrzegł kilku członków załogi, w tym kapitana, skulonych na pokładzie, przekazujących sobie z ręki do ręki jakieś kamyki, nie przypadkowo jednak, lecz według jakiegoś skomplikowanego, z góry ustalonego planu. Cały czas śpiewali. Było to najwyraźniej coś w rodzaju ceremonii mającej zapewnić bezpieczną podróż, taka pomniejsza magia. Kamienie uchodziły za święte; pobłogosławił je jakiś szaman, któremu kapitan wierzyła.

Prestimion przyglądał się marynarzom z sympatią. Mierził go jak zwykle ten pokaz przesądów, naiwna wiara w moc martwych kamieni, lecz mimo to zdumiewał się czystością i intensywnością wiary tych ludzi, wiary w czujne, dobre duchy, które można przebłagać, by stały się duchami opiekuńczymi. Ci prości ludzie wierzyli w to, czego nie widzą; on tego nie potrafił i ta różnica dzieliła ich jak mur. Lecz książę stwierdził nagle, że bardzo chciałby dzielić ich wiarę. Duchy oferowały pociechę w chwili, gdy traciło się coś w prawdziwym świecie… lecz trzeba było wierzyć w ich istnienie.

Obok niego pojawił się Svor. Książę wskazał palcem odprawiających ceremonię marynarzy. Jego przyjaciel tylko skinął głową.

Śpiew umilkł i zgromadzeni rozeszli się w milczeniu.

— Jakie to dla nich prawdziwe — powiedział Prestimion. — Z jaką powagą traktują potęgę tych kamyków.

— I nie bez powodu. Możesz w to wierzyć albo nie, ale mówię ci, Prestimionie, istnieją potężne siły, które można sobie podporządkować, jeśli tylko wie się jak. — Zaczął recytować: — „Potrafię przenieść niebo, wynieść lądy, stopić góry, sięgnąć w chmury. Wywołuję duchy i sprawiam, że bogowie pojawiają się wśród nas. Gaszę gwiazdy, niosę światło w otchłań bez dna…”.

— Potrafisz dokonać tego wszystkiego? — Prestimion spojrzał na przyjaciela, a jego oczy miały dziwny wyraz. — Nie wiedziałem, że jesteś tak potężnym czarodziejem, przyjacielu.

— Och, przecież tylko cytuję poezję. Bardzo znaną poezję.

— Oczywiście. — Książę przypomniał sobie autora. — To Furvain, prawda? No tak, nikt inny tylko Furvain. Powinienem domyślić się wcześniej.

— „Księga Zmian”, kanto piąte, kiedy kapłanki Metamorfów pojawiają się przed Stiamotem.

— Tak, tak. — Prestimion był wyraźnie zmieszany. — Oczywiście. — Każde dziecko na Majipoorze czytało tę wspaniałą, epicką opowieść liczącą sobie tysiące lat, podniosłymi wersami opiewającą bohaterskie bitwy z najwcześniejszego okresu historii Majipooru. Gasić gwiazdy i rozświetlać bezdenne otchłanie można jednak tylko w baśniach. Nigdy nie mylił poematu Furvaina z opisem historyka. — Myślałem, że przypisujesz te moce sobie. — Roześmiał się. — Och, Svorze, Svorze, gdyby tylko ktoś mógł sprawić czarami, by świat zmienił się na taki, jaki — przynajmniej dla mnie — miał być, na świat, w którym Korsibar do woli poluje w głuszy, a ja rządzę. Któż jednak posiada taką moc?

— Nie ja — odparł Svor. — Użyłbym jej, gdybym ją miał.

4

Dziewiątego dnia podróży Lorda Korsibara na północ, w górę Glayge, wysoko na niebie pojawiła się niebieskobiała gwiazda, świecąca blaskiem diamentu na czole niebios, wspaniała niczym drogocenny klejnot, jasna jak drugie słońce.

Mandrykarn dostrzegł ją pierwszy, w pół godziny po wieczornym posiłku. Stał wówczas na dziobie statku prowadzącego flotyllę dziewięciu jednostek, noszącego imię Lorda Vildivara. Była to własna łódź Koronala, przeznaczona do żeglugi po dolnej Glayge, najwspanialsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek zbudowano; wiosną podróżował nią do Labiryntu Lord Confalume, a teraz, w pełni lata, niosła ona ku Górze Zamkowej nowego Koronala, Lorda Korsibara. Mandrykarn pił szare wino w gęstniejącej ciemności, przyglądał się bez zainteresowania brzegom płaskiej, we wszystkich kierunkach jednakowej doliny. Choć noc była ciepła, nagle przeszył go lodowaty dreszcz. Podniósł głowę i zobaczył jaskrawą gwiazdę w miejscu, gdzie poprzednio nie było żadnej gwiazdy.

Krzyknął z podszytego strachem zdumienia i tak szybko sięgnął po przypiętą do tuniki na piersi rohillę, że zalał się winem.

Nowa gwiazda? Cóż oprócz nadchodzących klęsk i nieszczęść mogła zwiastować nowa gwiazda? Przecież z pewnością była oznaką, że potężne i niebezpieczne siły lada chwila obalą mury kosmosu i runą na świat.

Energicznie pocierając amulet, Mandrykarn wypowiedział odwracające zło zaklęcie, którego zaledwie wczoraj nauczył go Sanibak-Thastimoon. Drżał z nieopanowanego strachu, tak wielkiego, że po chwili poczuł wstyd, uznał bowiem, że zachowuje się jak tchórz.

Obok niego stanął hrabia Farąuanor.

— Źle się czujesz, Mandrykarnie? — spytał kpiąco. — Słyszałem, jak krzyknąłeś, a teraz widzę, że jesteś blady i cały drżysz.

Mandrykarn wielkim wysiłkiem woli opanował zdradzieckie drżenie ciała, zdołał nawet, choć przez chwilę wydawało się to ponad jego siły, zapanować nad głosem.

— Unieś głowę, Farquanorze — powiedział. — Co widzisz?

— Niebo. Gwiazdy. Stado thimaranów lecące do swych gniazd, powiedziałbym, że dość późno.

— Co to za niebieskobiała gwiazda świecąca tuż na zachód od niebieskiego południka?

— Chyba… powiedziałbym, że to Trinatha. A może Phaseil? W każdym razie jedna z nich.

— Trinatha świeci na północy, gdzie jest jej miejsce. A to Phaseil, tam, na wschodzie. Widać, że nie jesteś astronomem, Farquanorze.

— A ty nie umiesz pić. Tylko popatrz, cały zalałeś się winem. Służący! Służący! Ręcznik dla hrabiego Mandrykarna. Upiłeś się, czy co?

— Ta gwiazda na zachodzie narodziła się trzy minuty temu. Widziałem, jak pojawia się na niebie. Czy przeżyłeś kiedyś coś takiego… by gwiazda rozjarzyła się na niebie na twoich oczach?

Farąuanor prychnął pogardliwym śmiechem.

— A jednak się upiłeś — zawyrokował.

Nagle obecni na pokładzie zaczęli krzyczeć w podnieceniu. Marynarz o nieprzytomnych oczach przebiegł obok nich, wrzeszcząc, żeby wszyscy spojrzeli w niebo i podziwiali cud, za nim pojawili się kolejni marynarze, zachowując się mniej więcej tak samo. Na pokład wyszedł także Sanibak-Thastimoon, a najwyżej o krok za nim podążała siostra Koronala. Stanęli obok siebie przy relingu, obserwując niebo, kręcąc głowami.

— Nie, spójrzcie nieco bardziej na zachód! — zawołał do nich Mandrykarn. — Tam! Tam! Nie widzicie? — Złapał Su-Suherisa za rękę i uniósł ją w górę; obie głowy maga obróciły się we wskazywanym kierunku.

Su-Suheris milczał przez dłuższą chwilę, przyglądając się nowej gwieździe.

— Jakiż to złowróżbny znak tu mamy? — spytał go Mandrykarn.

— Złowróżbny? Ależ ten znak wcale nie jest złowróżbny — odparł Su-Suheris, wzdychając z zadowolenia. — To gwiazda koronacyjna. Wezwijcie Lorda Korsibara.

Korsibara nie trzeba było wzywać, już stał na pokładzie.

— Co to za zamieszanie? — dopytywał się. — Ktoś wspomniał o nowej gwieździe. Co to wszystko znaczy? Nowa gwiazda… jak to w ogóle możliwe?

— Ty, panie, jesteś nową gwiazdą — orzekł uroczyście Sanibak-Thastimoon. Obie jego głowy przemawiały jednocześnie w irytującej dysharmonii. — Wstąpiłeś w niebo, by przynieść światu chwałę. Oto na niebie masz, panie, swój rozbłysk gwiazdy, ku uczczeniu objęcia przez ciebie tronu. — I nadzwyczaj energicznie sam uczynił gest rozbłysku gwiazd, najpierw ku nowej gwieździe, następnie zaś ku Koronalowi; powtórzył go kilkakrotnie, za każdym razem wołając: — Korsibar! Korsibar! Chwalmy Lorda Korsibara!

Wszyscy obecni na pokładzie poszli w jego ślady, aż powietrze drgało od okrzyków.

Wśród dowodów entuzjazmu Korsibar stał jak posąg. Niemal nie oddychał, nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w gwiazdę. Po chwili zdjął z czoła koronę, którą od chwili wstąpienia na tron nosił niemal bez przerwy, i mocno przytulił ją do piersi. Niemal szeptem powiedział do Thismet:

— Któż mógłby się tego spodziewać? Jestem prawdziwym władcą.

— Czy kiedykolwiek w to wątpiłeś, bracie?

— Nigdy.

Dziewczyna opadła na kolana i ucałowała skraj jego szaty. Po niej przystępowali inni, Mandrykarn jako pierwszy, nadał tak wstrząśnięty tym, co widział, że klękając omal nie stracił równowagi, dalej Farąuanor, po nim Venta, earl Kamba i — po chwili przerwy — także Farholt, Navigorn, kapitan statku Lynkamor oraz kilku marynarzy, którzy zaciekawieni wyszli na pokład i odkryli, że odbywa się oto dostojna ceremonia. Tylko Sanibak-Thastimoon trzymał się na uboczu, obserwując tę scenę z niewątpliwą aprobatą, ale nie włączając się w uroczystość.

Gdy wszyscy złożyli mu hołd, Korsibar spytał kapitana:

— Gdzie jesteśmy w tej chwili, Lynkamorze?

— Niedaleko na północ od Terabessa, panie, kilka godzin na południe od Palaghat.

— Doskonale. W Palaghat po raz pierwszy wystąpię publicznie. Pojawienie się tej gwiazdy to znak, by przedstawić się ludowi i od niego odebrać nadanie władzy. Wyślijcie tam właściwą informację; rankiem oferujemy miastu błogosławieństwo i odbierzemy hołd obywateli.

Earl Kamba z Mazadone, stojący obok Kanteverela z Bailemoony, powiedział cicho:

— Jak widzę, Korsibar odnosi dziś do siebie pluralis majestatis.

— Jest królem — odparł Kanteverel. — Król może wyrażać się w ten sposób, jeśli uzna to za stosowne.

— Confalume’owi, gdy był jeszcze Koronalem, wystarczało „ja” i „moje”.

Kanteverel obrócił oczy na niebo.

— Kiedy Confalume obejmował rządy, nie pojawiła się żadna nowa gwiazda — powiedział. — A Korsibar nadal spożywa pierwsze owoce swej władzy. Któż może mieć mu za złe, że czuje się ważny, skoro ma nawet własną gwiazdę.

— Niech i tak będzie — zachichotał Kamba. — Niech mówi o sobie, jak mu się podoba. Przynajmniej teraz, kiedy dopiero zaczyna, przecież to jego najwspanialsze chwile. Nie zetknął się jeszcze z prawdziwą pracą, widzi tylko sławę i chwałę, rozbłyski gwiazd i hołdy. Nie czytał jeszcze długich, nudnych, uroczystych raportów od gubernatorów prowincji, nie regulował zapasów zboża w miejscach, o których nie wie nic, nie tworzył rocznego budżetu na naprawę dróg i mostów, nie mianował szambelanów, mistrzów ceremonii, poborców podatkowych, ministrów i wiceministrów zajmujących się królewską korespondencją, więzieniami oraz pogranicznymi fortami, nie badał statystyk pogodowych, nie precyzował miar i wag, w ogóle nie robił nic.

Mandrykarrf, który w tym momencie znalazł się obok nich, ale nie słyszał rozmowy, zaśmiał się radośnie.

— Gwiazda koronacyjna! Taka jasna, taka piękna! I pomyśleć, że wziąłem ją za zły omen! Cały oblałem się winem, taki byłem przerażony, kiedy ją zobaczyłem. Ale… ja przecież zupełnie nie orientuję się w tych sprawach. — Znów się roześmiał. — Tylko popatrzcie na Koronala. Jego oczy błyszczą równie jasno jak ta gwiazda!

Korsibar przez bardzo długą chwilę stał nieruchomo, przyglądając się gwieździe, jakby nie mógł nasycić się jej widokiem. Potem podał ramię Lady Thismet i oboje zeszli pod pokład.


Gialaurys także dostrzegł nową gwiazdę. „Termaganta” dzieliło od łodzi Koronala kilka tysięcy mil, płynął teraz w górę Glayge już za jeziorem Roghoiz. Obaj z Septachem Melaynem leżeli wygodnie na pokładzie, grając w kości. Wieczór był spokojny, ciepły; poprzez szeroką dolinę od strony Góry Zamkowej wiał lekki wiaterek. Silniki łodzi szumiały równo; rzeka w tym miejscu była już bystra, ograniczona wąskimi wysokimi brzegami i niełatwo było przedzierać się w górę jej biegu.

Rzucał Septach Melayn. Zakręcił kubkiem energicznie, wykonując zamaszysty ruch ręką i wyrzucając kości dramatycznym gestem. Wypadły po kolei, wszystkie trzy ustawiły się w linii prostej tak precyzyjnej, jakby narysowano ją wzdłuż naciągniętego sznurka.

— Oczy, ręka, widelec — oznajmił Melayn, z zadowoleniem uderzając dłonią w pokład. — Po raz kolejny dziesiątka, tyle ile trzeba. Przegrałeś dwa rojale, Gialaurysie… Gialaurysie? Na co się tak gapisz?

— Co to za gwiazda?

— Która? Ta bardzo jasna, tam, na zachodzie? Znasz tę gwiazdę?

— Nigdy przedtem jej nie widziałem. Czy nowe gwiazdy mogą pojawić się na niebie tak ot, niespodziewanie? Bo ta właśnie się pojawiła.

Septach Melayn wstał. Czoło miał zmarszczone. Wyjął zza pasa ozdobny sztylet. Trzymał go przed sobą w wyciągniętej ręce, jakby coś mierzył.

— Co robisz? — spytał Gialaurys.

— Dokonuję pomiaru gwiazd, obliczam ich pozycje. Popatrz, tam jest Thorius, a tutaj wielki czerwony Xavial, dzieli je odległość równa długości sztyletu, czyli wszystko jest tak, jak powinno być. Ta nowa gwiazda znajduje się pomiędzy nimi, a tam, o ile wiem, nie powinno być żadnej gwiazdy. Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Pojawiła się nowa gwiazda.

— Za sprawą czarów? To zły czy dobry znak?

— Powiedziałbym, że stoi w ogniu.

— Przecież mówi się, że wszystkie gwiazdy stoją w ogniu. — Gialaurys spojrzał na przyjaciela, nic nie rozumiejąc.

— Niektóre ogniska palą się słabym płomieniem, a niektóre bardzo jasnym. Podobnie jest z gwiazdami. Zdarza się, że te słabsze rozbłyskują nagle same z siebie, palą się dziesięć razy jaśniej niż poprzednio, a może nawet tysiąc razy jaśniej! Przypuszczam, że tak było i z tą. Była tam zawsze, zbyt słaba, byśmy zwrócili na nią uwagę, a teraz rozbłysła białym płomieniem, zapewne wszystkie otaczające ją światy spaliła na popiół i teraz widzimy ją wszyscy tak, jak widzielibyśmy rozbłyskującą na niebie latarnię morską. Zawołajmy Svora, on zna się na tych rzeczach. Hej, filozofie, chodź do nas! Przyjrzyj się tajemnicom niebios.

— To czarodziejska gwiazda — stwierdził ponuro Gialaurys. — Dzieło demona, zwiastun złych wróżb.

— Jak więc myślisz, co właściwie zwiastuje? Powiedz mi, o czym mówi ci ta gwiazda, ja nie dysponuję żadnymi zdolnościami w tego rodzaju sprawach. Och, rozwiąż mi tę zagadkę, mój drogi Gialaurysie.

— Podkpiwasz sobie ze mnie jak zawsze, prawda?

— Nie, nie. Nie miałem zamiaru kpić.

— Oczywiście, że kpiłeś — wtrącił się do rozmowy Svor, wychodząc na pokład. — Kpisz sobie z Gialaurysa, jakby był tępym prostakiem. A teraz spróbuj zakpić sobie ze mnie, Septachu. Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo.

— No dobrze. Mamy na niebie nową gwiazdę.

— Owszem, mamy. Widzę ją wyraźnie, płonie nieco na zachód od Thoriusa, jasno i mocno.

— Co to dla ciebie oznacza, Svorze, który tak wielką wiarę pokładasz w magii? Wyjaśnij mi, bo magii moje oczy nie dostrzegają. Gialaurys nazwał ją dziełem demona. Jak myślisz, co demon chce nam powiedzieć? Czy w przyszłości stracimy coś jeszcze, my, którzy do tej pory straciliśmy tak wiele?

— Ależ jest wręcz przeciwnie. — Svor uśmiechnął się krzywo. Palcami raz za razem przeczesywał loki gęstej brody. — Nie jestem prorokiem ani magiem, o wielki Septachu Melaynie, mimo to, jak na amatora, potrafię nieźle czytać z nieba. Gwiazda, która dziś rozbłysła, jest oznaką gniewu duchów wywołanego niecnym postępkiem Korsibara. Ta gwiazda oznacza nasze wybawienie. Oznacza śmierć Korsibara i wywyższenie Prestimiona.

— A co jest w niej takiego, że pozwala ci odczytać przyszłość?

— Jeśli musisz pytać, przyjacielu, nigdy nie zrozumiesz odpowiedzi.

Sepiach Melayn uśmiechnął się tylko i wzruszył ramionami, Gialaurys zaś sapnął z zadowolenia; widać było, że interpretacja Svora bardzo mu się spodobała. Pochylił się, aż głową dotknął pokładu, wyciągnął ręce i uczynił ku gwieździe znak przebłagania, znak powitania.

Palaghat, położone na wschodnim brzegu Glayge, było największym z miast leżących nad rzeką między Labiryntem a jeziorem Roghoiz. Pełniło rolę centrum rolniczego; farmerzy z trzech sąsiednich prowincji przywozili tu swe produkty, które rozsyłano w górę i w dół rzeki. Palaghat wzniesione zostało na wzgórzu nad rzeką. Monotonne równinne otoczenie oraz rosnące na jedynym wzgórzu wysokie drzewa mengak o gęstych, mięsistych liniach sprawiały, że miasto wydawało się dominować nad otoczeniem, jakby wybudowano je na samej wielkiej Górze Zamkowej.

Koronalowie i wyżsi urzędnicy często przerywali tu podróż rzeką, Palaghat bowiem było lepiej przystosowane do przyjmowania dostojnych gości niż inne miasta zbudowane nad dolną Glayge. Czteropasmowa, wybrukowana cegłą droga prowadząca z obszernego portu do centrum miasta wysadzona była po obu stronach imponującymi palmami Havilbove’a o czerwonych pniach i nosiła nazwę Drogi Królewskiej. Dziś, by uczcić wizytę Koronala, na całej długości drogi palmy ustrojono zielono-złotymi flagami ze znakiem rozbłysku gwiazd. Plakaty przedstawiające Lorda Korsibara również byłyby na miejscu jako dekoracja, tyle że nie sposób było dostać ich w Palaghat; oczywiście, nikt nie przewidział — bo i nie sposób było przewidzieć — że Korsibar zostanie Koronalem, więc jego portretów nie wprowadzono jeszcze do obiegu.

Mimo wszystko jednak władcę przyjęto w sposób imponujący, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jak dalece improwizowane było to przyjęcie. Grano na cymbałach i trąbach, rozrzucano kwiaty, ludzi przystrajano girlandami, władcę zaś od portu do miasta odprowadzały setki urzędników, począwszy od burmistrza odzianego w atłasy, a skończywszy na kierownikach poszczególnych urzędów i ich podwładnych. Nie brakło też magów w brokatowych szatach uroczyście wyśpiewujących zaklęcia. Wzdłuż trasy przejazdu zgromadziły się tysiące zwykłych obywateli, którzy wyciągali szyje, by obejrzeć nowego władcę, i radośnie krzyczeli: „Korsibar! Korsibar! Lord Korsibar!”.

Korsibar już niemal się do tego przyzwyczaił.

W ciągu kilku pierwszych dni rządów hołdy wydawały mu się czymś nierzeczywistym, jakby tylko śnili mu się ludzie czyniący znak rozbłysku gwiazd, zwracający się do niego „panie mój” zamiast „książę”, do czego przywykł od dziecka, ludzie patrzący na niego z szacunkiem, oddaniem, kątem oka i tylko wówczas, gdy wydawało im się, że odwraca wzrok. Każdego ranka po przebudzeniu spodziewał się zobaczyć ojca i usłyszeć z jego ust: „Bardzo to wszystko sympatyczne, Korsibarze, ale najwyższy czas skończyć tę zabawę”. A jednak każdy kolejny ranek przypominał poprzedni, ludzie składali mu hołd gestem rozbłysku gwiazd, padali przed nim na kolana, mówili „panie mój”, przytakiwali każdemu jego zdaniu, a kiedy pod koniec pobytu w Labiryncie spotkał się wreszcie z ojcem, prawie nie rozmawiali, wymienili tylko kilka trywialnych, przepisanych okolicznościami formułek. Confalume, przygnębiony, pokonany, nie zdradzał ochoty do zmiany tak nieoczekiwanego przecież i dziwnego stanu rzeczy, jaki nastał, gdy jego syn dokonał śmiałego przewrotu.

Dopiero gdy Korsibar zaczynał swą tryumfalną podróż z podziemnego miasta na północ, na Górę, gdzie miał ukoronować swój tryumf, przy pożegnaniu Pontifex objawił swe uczucia. Spojrzał w twarz syna i jego oczy zabłysły na moment białym blaskiem niezmierzonego gniewu i rozpaczy; ten, który jeszcze kilka tygodni temu był najpotężniejszym człowiekiem swego świata, nie godził się tak po prostu z klęską, zadaną mu przez jego własne dziecko. A jednak Pontifex nie powiedział nic, nie potępił dokonanego przez Korsibara zamachu, nie krytykował go w żaden sposób. Tego, co się dokonało, nie można już było zmienić. Jak nigdy przedtem na Majipoorze, władza przeszła z ojca na syna.


Palaghat nie było miastem wspaniałym, pod żadnym względem nie dorównywało żadnemu z Pięćdziesięciu Miast Góry. Na swój własny, prowincjonalny sposób było jednak ładne dzięki wysokim białym tarasom wznoszącym się nad brzegiem rzeki, z mnóstwem zieleni, otaczającym je mocnym murom z czerwonego granitu pełnym strzelnic, parapetów, blanków, baszt i barbakanów ozdobionych heraldycznymi smokami oraz rogatymi gabalungami wyobrażonymi w złocie i lapis-lazuli.

Funkcję burmistrza pełnił Hdikar Weng, tęgi, wiecznie spocony, czerwony na twarzy, mlaskający wydatnymi wargami człowiek o gęstych, jasnych włosach i brodzie. Towarzyszył on Korsibarowi w lataczu wiozącym Koronala do pałacu dla gości, który na czas pobytu w Palaghat miał stać się jego kwaterą główną. Przez całą drogę wpatrywał się w Koronala z nieskończonym wręcz podziwem, zdradzając wszelkie objawy niewolniczego serwilizmu, a jednak nie przestawał machać do ludzi zgromadzonych przy drodze, jakby pozdrawiali jego, nie władcę.

I przez cały czas gadał, próbując udowodnić, że czuje się doskonale w towarzystwie zarówno Koronali, jak i innych szlachetnie urodzonych panów, przetykał swój monolog wspomnieniami z ich wizyt w tym miasteczku, brzmiących prawie zawsze tak: „Wspaniały Lord Confalume, twój ojciec, panie, nad inne wynosił to i to wino, które chętnie dostarczę i tobie…” i „szczególną radością napawały nas wizyty Najwyższego Doradcy diuka Oljebbina…”, i „powiedziałem kiedyś Wielkiemu Admirałowi, kiedy pytał mnie o pewien gatunek ryb, który bardzo polubił…”. Ildikar Weng chwalił się nawet tym, że przyjmował wizyty Pontifexa Prankipina, niech mu ziemia lekka będzie, Prankipin bowiem od czasu do czasu opuszczał Labirynt i udawał się w podróż, choć nie zdarzyło się to od wielu lat.

Cierpliwość Korsibara skończyła się bardzo szybko. Czyżby sprawowanie funkcji Koronala oznaczało konieczność obcowania z podobnymi głupcami?

Zmuszał się, by słuchać tej gadaniny z uprzejmą miną, a burmistrz tymczasem zalewał go potokiem swej wymowy.

— I pamiętam, że dwa lata temu odwiedził nas doprawdy przemiły książę Prestimion, który powiedział, pamiętam dokładnie…

— Proszę oszczędzić mi informacji o tym, co łaskaw był powiedzieć przemiły książę Prestimion — przerwał i zaklął, na szczęście tylko w myślach.

Burmistrz zbladł, słysząc gniew w jego głosie, i jeszcze bardziej się zaczerwienił. Patrzył na Koronala wytrzeszczonymi oczami.

— Panie mój, czyżbym cię obraził?

— Obraża mnie sama konieczność słuchania o każdym pomniejszym idiocie z Zamku, jaki kiedykolwiek zaszczycił cię, bekając lub rzygając na którymś z waszych przyjęć. Och, owszem, czuję się obrażony. Jak myślisz, czy nigdy nie męczy nas tego rodzaju durne gadanie?

— Panie mój, panie, panie! — krzyknął zrozpaczony burmistrz, wyrzucając dłonie w powietrze. Był poruszony do tego stopnia, iż wydawało się, że lada chwila może wypaść z otwartego latacza. — Panie, przecież nie zamierzałem cię urazić! Tysiąckrotnie proszę o wybaczenie. Tysiąckrotnie! Rozumiałem, że książę Prestimion jest twoim drogim przyjacielem, myślałem więc, że zechcesz wysłuchać… — Pod nieruchomym spojrzeniem Korsibara opanowało Ildikara Wenga śmiertelne przerażenie. Próbował powiedzieć coś jeszcze, ale nie był w stanie.

Korsibar zorientował się, że jego słowa były zdecydowanie zbyt ostre. Tylko… co ma teraz zrobić? Przeprosić? Zapewnić dyplomatycznie, że wcale się nie obraził i nikogo nie chciał obrazić? Koronalowi nie wolno przecież przepraszać, a jeśli załagodzi jakoś sytuację, będzie musiał słuchać kolejnej fali tego rodzaju gadaniny przez całą drogę do centrum miasta.

Wybawiła go z kłopotu Thismet, siedząca obok burmistrza.

— Jego Wysokość jest bardzo zmęczony, wolałby teraz odpocząć w ciszy. Do późnej nocy podpisywał dekrety, mianował urzędników, wiesz przecież, jak ciężkim jest to brzemieniem, zwłaszcza gdy dopiero objęło się urząd.

— Ma bezmyślność mnie upokarza.

— Ależ nic się nie stało. Czy zechciałby pan teraz porozmawiać ze mną? Proszę powiedzieć mi coś o tych pięknych palmach. Mam wrażenie, że podobne rosną w ogrodach lorda Havilbove’a, leżących przy Barierze Tolignan na Górze Zamkowej.

— To jest to samo drzewo, pani. Nasiona oferowano nam w czasach Lorda Tharamonda — powiedział burmistrz i wdał się w długi wywód o tym, jak i dlaczego zdobyto nasiona oraz jakie kłopoty w uprawie musiano pokonać, by palmy rosły w Palaghat. Korsibar z ulgą rozłożył się na poduszce ze szkarłatnej skóry i zapadł w drzemkę. Nie myślał o niczym, słyszał jednak dobiegające na wiejącym od rzeki lekkim wietrze okrzyki: „Korsibar! Lord Korsibar!”.

Dojechali do pałacu dla gości i wreszcie znalazł się sam w swoim pokoju. Apartament królewski rzeczywiście wart był króla: pięć wielkich pokoi o ścianach z zielonego kryształu ozdobionego krwistoczerwonymi plamkami, firanki tkaczy z Gem-melthrave tak delikatne, jakby utkał je pająk, przez wielkie okna wspaniały widok na miasto, port i rzekę.

Mógł się wreszcie wykąpać, odpocząć przed bankietem i obowiązkowymi mowami. Od rana miał na sobie zielony kaftan oraz biały płaszcz z futra steetmoya — te dwa kolory uważano za kolory Koronala — lecz strój był za ciężki na ten ciepły dzień. Korsibar zrzucił płaszcz i powiesił go na drewnianym wieszaku, myśląc przy tym, że na Zamku nie będzie miał wielu szans, by ubierać się i rozbierać samemu, to zajęcie wezmą na siebie rzesze kręcących się wokół niego służących.

Zaczął rozwiązywać sznurówki kaftana, kiedy jego wzrok padł na lustro. Przerwał i przyjrzał się sobie dokładnie, sprawdzając, czy bije z niego majestat i pewność siebie króla. Wiedział doskonale, że aby być dobrym królem, trzeba przede wszystkim na króla wyglądać. Jego ojciec, choć niewysoki i szczupły, robił odpowiednie wrażenie. O Lordzie Confalume mówiono często, że nawet jeśli zobaczyłby go w tłumie i bez korony na głowie przybysz z obcej planety, natychmiast by się domyślił, kto jest władcą.

Korona, oczywiście, pomagała. Korsibar poprawił ją, bo podczas drogi z portu nieco się przekrzywiła.

Nagle za jego plecami rozległ się głos Thismet.

— Podoba ci się to, co widzisz, prawda, bracie? Powinieneś jednak zdejmować ją od czasu do czasu, pozwolić jej odpocząć. Nie sądzisz?

— A ty powinnaś pukać przed wejściem na królewskie pokoje, nawet jeśli królem jest twój brat bliźniak.

— Och, przecież pukałam. Dwa razy. Tak dalece zajęło cię podziwianie samego siebie, że chyba nic nie słyszałeś. W każdym razie nie odpowiedziałeś, więc postanowiłam wejść. Czy może teraz, kiedy zostałeś władcą, wyrósł pomiędzy nami mur wstydu, którego nigdy przedtem nie było?

Korsibar zdjął koronę i położył ja na łóżku.

— Pewnie noszę ją za często — przyznał z uśmiechem — ale nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić do sytuacji i bez niej jakoś mi nieswojo.

— Ojciec nosił ją tylko od czasu do czasu.

— Ojciec był Koronalem dwukrotnie dłużej, niż my żyjemy, Thismet. Pozwól mi porządzić co najmniej sześć miesięcy, może wówczas będę przyjmował koronę jako coś oczywistego.

— Jak sobie życzysz, panie — odparła Thismet z przesadną pokorą. Podeszła do brata, uniosła głowę i spojrzała mu w twarz płonącymi oczami. Ujęła jego dłonie. — Korsibarze, Korsibarze, czy już wierzysz?

— Czasami jeszcze wątpię.

— Ze mną jest dokładnie tak samo. Lord Korsibar! Koronal Majipooru! Jakie to było łatwe. Och, odciśniemy nasze piętno na tym świecie, prawda? Ty i ja. Dokonamy wspaniałych czynów, Korsibarze, przecież mamy w rękach świat!

— To prawda, siostro.

— Nie powinieneś jednak zachowywać się tak arogancko, bracie.

— Zachowałem się arogancko?

— Bardzo okrutnie potraktowałeś burmistrza.

— Zanudził mnie na śmierć opowieściami o wizytach ojca, Prankipina, Oljebbina, tego i tamtego, i w końcu Prestimiona… to już było za wiele. Nie powinien wspominać Prestimiona.

— Myślał, że go lubisz.

— Z całą pewnością nie darzę Prestimiona nienawiścią… i nigdy nie darzyłem. Ale rzucić we mnie tym imieniem w tej sytuacji… jaki był w tym ukryty motyw, czego ten tłuścioch chciał dowieść?

— Niczego, jak sądzę.

— Przecież wszyscy wiedzieli, że to Prestimion miał zostać Koronalem i…

— Nie! — Thismet uniosła dłoń i kolejne punkty dowodu oznaczała na palcach. — Po pierwsze, jeśli wiedzą o czymś wszyscy na Zamku, nie znaczy to, że wiedzą o tym wszyscy inni, także mieszkańcy brzegów dolnej Glayge. Po drugie, burmistrz nie miał żadnego powodu, by cokolwiek ukrywać, cokolwiek sugerować i by chcieć czegokolwiek dowieść. W ten sposób nie mógł niczego zyskać, za to wszystko stracić. Po trzecie, burmistrz jest zbyt głupi, by mieć jakiekolwiek ukryte motywy. I po czwarte — uważaj na to, co teraz mówię, bracie! — po czwarte, władca musi tolerancyjnie odnosić się do poddanych opowiadających mu nudne historyjki, takie historyjki bowiem opowiadać mu będzie każdy głupiec i każdy będzie szukał po temu okazji, a niektórym z całą pewnością uda się ją znaleźć. Twój ojciec nie zdobył sobie miłości ludu przez powarkiwanie i szczerzenie zębów na jego przedstawicieli. Nie postępował tak żaden z wielkich Koronali. A ja chcę, byś został wielkim Koronalem, Korsibarze.

— I zostanę nim.

— Doskonale. Ale musisz wdzięczniej znosić głupców. Bogini stworzyła ich legiony, a ciebie ustanowiła ich królem.

Pozdrowiła brata gestem rozbłysku gwiazd — tym razem szczerze okazała władcy szacunek — przesłała mu całusa i wyszła.


Korsibar odpoczywał przez dwie godziny, nim znów wezwały go obowiązki. Zaledwie zdążył się wykąpać i ubrać, a już pojawił się Oljebbin z jakimiś papierami, które koniecznie trzeba było podpisać i wysłać kurierem na Górę Zamkową; podpisał je bez czytania, Oljebbin powiedział mu, że to zwykłe rutynowe sprawy. Jako następny pojawił się Farholt z informacją, jak rozsadzeni zostaną goście podczas wieczornego bankietu, który władze miasta wydały oczywiście na cześć Koronala; po Farholcie przybył Farąuanor z misją nakłonienia władcy do mianowania właśnie jego Najwyższym Doradcą, co czynił przez tajemnicze wzmianki i kompromitujące plotki, aż Korsibar z trudem powstrzymywał się, by w gniewie nie kazać mu się wynieść. Następnie pojawił się Dantirya Sambail, który właśnie usłyszał nieprzyzwoity dowcip o Prestimionie i Septachu Maleynie i po prostu musiał podzielić się nim z Koronalem natychmiast.

Po południu Korsibar pojawił się w ogrodzie pałacu. Tym razem nie nosił korony, chciał bowiem sprawdzić, czy bez niej nadal będzie czuć się władcą. Przyjął tam hołd delegacji właścicieli ziemskich i największych farmerów prowincji. Potem miał chwilę, by wychylić kielich wina w towarzystwie Mandrykarna, Venty i kilku innych najbliższych przyjaciół, po czym przyszedł czas na bankiet, na zbyt wiele ciężkiego wina i zbyt wiele ciężkich potraw, góry smażonych warzyw i wielkie kawały jakiegoś jasnego mięsa marynowanego w przyprawianym winie, a następnie słodzonego owocami jujuga. Mowę wygłosił przywołany najwyraźniej do porządku burmistrz Ildikar Weng, nie wspominając wcale o Prankipinie, Confalumie i innych dostojnych gościach z przeszłości, z niewypowiedzianym wręcz optymizmem wypowiadając się za to o wielkich czynach, na które zdobędzie się w przyszłości Lord Korsibar. Młody władca odpowiedział uprzejmie, jakkolwiek krótko, prawdziwe krasomówcze popisy pozostawiając Gonivaulowi, Oljebbinowi i Farąuanorowi; każdy z nich pięknymi, lecz pustymi słowami opowiedział o wspaniałych czasach, jakie dzięki zmianie władzy nastaną dla mieszkańców doliny Glayge.

Żaden z mówców nie ośmielił się zignorować nowej gwiazdy, wręcz przeciwnie, wszyscy nazywali ją „gwiazdą Lorda Korsibara”. I wszyscy także wychwalali ją jako oznakę wielkości tej chwili i nadchodzących wspaniałych lat. Po bankiecie, kiedy przed udaniem się do swych pokoi goście zebrali się na otwartym powietrzu, pod niebem nocy, Korsibar raz za razem spoglądał w niebo, wpatrując się w jasną gwiazdę i powtarzając w myślach: „To gwiazda Lorda Korsibara. To gwiazda Lorda Korsibara”. I znów duszę zalało mu uczucie wielkości przeznaczenia, które wyniosło go tak wysoko, które sprawiło, że przeżyje swe życie jako Koronal.


Nocą Korsibar miał przesłanie od Pani Wyspy, pierwsze od wielu, bardzo wielu lat.

Pani rzadko zwracała uwagę na książąt Góry. Otaczała opieką przede wszystkim zwykłych obywateli, którym jej sny służyły jako pociecha i przewodnictwo w drodze życia. Teraz jednak pojawiła się w jego śnie. Gdy tylko zamknął oczy, poczuł, jak wciąga go wir błękitu, wir ze złotym jądrem, wiedział, że opór na nic się nie zda, więc pozwolił się nieść i przepłynął przez owo złote jądro w krainę cienia i mgły.

Czekała tam na niego; czekała w ośmiobocznej komnacie o ścianach z białego kamienia — była to jej komnata w wewnętrznej świątyni, znajdującej się na najwyższym tarasie Wyspy Snu. Lady Kunigarda chodziła wokół ośmiobocznego basenu umieszczonego pośrodku komnaty, starsza kobieta, fizycznie bardzo podobna do swego brata Confalume’a, o ostrych rysach, szeroko rozstawionych szarych oczach, wysokich kościach policzkowych i pełnych, stanowczych ustach.

Poznał ją od razu; starszą siostrę ojca, wyniesioną do godności Pani Wyspy, gdy on i Thismet byli jeszcze małymi dziećmi. Teraz, kiedy na Zamku nastał nowy władca, jej rządy musiały się skończyć. Spotkał ją zaledwie trzykrotnie. Była kobietą stanowczą, o wielkiej sile woli, pełną majestatu podobnie jak jej brat Confalume.

Patrzyła teraz na niego surowo poprzez zasłonę snu.

— Śpisz w łożu króla, Korsibarze — powiedziała. — Opowiedz mi, jak do tego doszło.

— Jestem królem, pani — odpowiedział tonem pokory, jak nauczono go w najwcześniejszym dzieciństwie. — Czy widziałaś mą gwiazdę? To gwiazda króla. Gwiazda Lorda Korsibara.

— Owszem — odparła. — Gwiazda Lorda Korsibara. Ja też ją dostrzegłam, Korsibarze.

Rozpoczęła opowieść o powstaniu tej gwiazdy, o nim samym i o jego siostrze, i o ojcu obojga, od niedawna Pontifeksie, i o tym, jak przez tysiące lat na świecie pojawiali się nowi Koronalowie i Pontifexowie, i jak z tego świata schodzili, i o wielu innych sprawach. W jej opowieści tyle jednak było wątków, następujących po sobie chaotycznie, tyle nie związanych z nią pozornie informacji, że zaledwie był w stanie śledzić logikę jej wywodu. Miał wrażenie, że Pani Wyspy w każdym momencie mówi o trzech wzajemnie sprzecznych rzeczach naraz, tak że każdy postawiony przez nią wniosek sam w sobie zawierał sprzeczności i dowody na jego obalenie, co oczywiście nie ułatwiało znalezienia wątku wiążącego początek opowiadanej historii z jej końcem.

Nagle Kunigarda przerwała. Patrzyła na niego zimnym, nieruchomym spojrzeniem, po czym odeszła. Korsibar obudził się zmieszany i zaniepokojony. Miał wrażenie, że silna osobowość tej starej kobiety nadal wypełnia jego duszę, niczym echo wielkiego dzwonu, który przestał dzwonić zaledwie przed chwilą. Próbował wyciągnąć jakieś wnioski z tego snu, próbował przypomnieć sobie ścieżkę, jaką podążały jej myśli.

Uznała go za legalnego Koronala, tego w każdym razie był pewien, bo przecież kilkakrotnie zwracała się do niego „Lordzie Korsibarze”, prawda? I Confalume’a też nazwała Pontifexem. Z drugiej strony przynajmniej raz powiedziała o ojcu „więzień”. Czy miała na myśli więźnia Labiryntu — w ten sposób mówiono czasami o Pontifexach — czy też raczej więźnia ostatnich wydarzeń? To nie było jasne. Zresztą wszystko wydawało się niejasne w tym śnie, zawierał mgliste, niezrozumiałe fragmenty proroctw, zwiastujących być może nadchodzące kłopoty i sposoby ich zapobieżenia. Kto jednak miał mieć kłopoty, kto miał im zapobiec? Czy mówiła o Prestimionie, który kłopotów już miał pod dostatkiem, czy też o kimś innym?

Korsibar pozostał w niepewności i strachu. Niewiele ze snu zrozumiał, miał jednak wrażenie, że otworzyła się przed nim głęboka jama, z której wypełzły na świat wątpliwości, zwiastujące nagłą odmianę fortuny, a z perspektywy szczytu Góry Zamkowej jego los mógł się odmienić wyłącznie na gorsze. Ze szczytu Góry Zamkowej nie mógł wznieść się wyżej, tylko spadać i kiedy analizował sen, ogarniało go coraz silniejsze wrażenie, że prorokował właśnie upadek. Tylko czy o to właśnie chodziło Kunigardzie, czy też tę interpretację spowodował wyłącznie atak wątpliwości, zrozumiały wobec nagłych korzystnych obrotów losu?

Korsibar nie umiał sobie na to pytanie odpowiedzieć. Bardzo wiele czasu minęło od chwili, gdy przywiązywał wagę do marzeń sennych i od jego ostatniej wizyty u tłumaczki snów; nie pamiętał już nic z techniki interpretacji.

Przyszło mu do głowy, że mógłby wezwać Sanibaka-Thastimoona i poprosić o wyjaśnienia, nagle jednak zdał sobie sprawę z tego, że szczegóły już umykają mu z pamięci i wkrótce mag nie będzie miał po prostu nad czym pracować. Jednocześnie opuściło go uczucie niepewności.

Ten sen zwiastuje mi powodzenie, powiedział sobie stanowczo rankiem, kiedy rozważył go raz jeszcze. Oznacza, że Pani Wyspy uznaje mnie za prawowitego Koronala i udzieli nii pomocy w pierwszych dniach rządów.

Oczywiście, bez najmniejszych wątpliwości mój sen to dobry omen.

Bez najmniejszych wątpliwości.

— Dobrze spałeś, bracie? — spytała go Thismet podczas śniadania.

— Miałem przesłanie od Pani Wyspy — odparł Korsibar. Thismet spojrzała na niego, nagle zaniepokojona, obrócił ku niemu wielką głowę także siedzący nieco dalej Dantirya Sambail; na twarzy prokuratora malowało się wyraźne zainteresowanie. Koronal uśmiechnął się lekko. — Wszystko w porządku — powiedział spokojnie. — Pani udzieliła mi pełnego poparcia i zapewniła mnie o swej miłości.

5

Letni wieczór, wieczór magiczny, słońce stało wysoko na niebie, choć nadeszły już wieczorne straże, jasno świecił Wielki Księżyc, a także dwa mniejsze, w najwyższych zaś sklepieniach niebios trzy czerwone gwiazdy, spinające konstelację Cantimpreil, były wyraźnie widoczne mimo konkurencji, jaką stanowiły dla nich słońce i księżyce. Nowa gwiazda błyszczała jaskrawym błękitem. Svor powiedział o niej, że dobrze zwiastuje sprawie Prestimiona.

A jednak Prestimion, samotny na pokładzie „Termaganta”, spacerujący od dziobu do rufy i z powrotem, wpatrujący się w niebo błyszczącymi oczami, z napiętymi do granic wytrzymałości zmysłami, nie cieszył się blaskiem tego późnego wieczoru, nie radowała go gra świateł i cieni. Radość ostatnio go opuściła. Gniew, którym zareagował na to, co zdarzyło się w Sali Tronów, znikł zastąpiony rozczarowaniem, obojętnością. Prestimiona nic nie cieszyło.

Obserwował zachodzące wreszcie słońce. Wielki Księżyc przesuwał się po niebie, aż zaszedł za wzgórza na wschodzie i niebem na równi ze wspaniałą triadą Cantimpreila zawładnęły pomniejsze gwiazdy. Nowa gwiazda stała pośrodku firmamentu i przebijała świat swym blaskiem jak dzidą. Przez pewien czas książę drzemał w leżaku, lecz nagle, pozornie w chwilę po zachodzie słońca, wstał nowy dzień i miedzianoróżowy brzask zalał dolinę Glayge.

W tym miejscu rzeka była bardzo szeroka. Po lewej ręce Prestimiona, tam gdzie nadal panowała ciemność, z gęstej mgły wyłaniały się głębokie, wyrzeźbione erozją wąwozy, przez ich krawędzie przelewały się gęste kłęby mgły przypominające chorągwie zwycięskiej armii. Po przeciwnej stronie leżało wielkie nadbrzeżne miasto Pendiwane, stożkowate dachy mnóstwa domów lśniły wspaniale w promieniach wschodzącego słońca. Nieco dalej na północ widać było ciemne pasmo, z pewnością Makroposopos, centrum sztuki tkackie j. Tkaniny, arrasy i gobeliny powstające w tym mieście sprzedawane były na całym świecie po bardzo wysokich cenach.

Kapitan Dimithar Vort utrzymywała dobrą prędkość podróżną w górę rzeki. Już niedługo na horyzoncie powinna pojawić się Góra Zamkowa, już niedługo rozpoczną wspinaczkę po jej gigantycznych zboczach, wspinaczkę, która doprowadzi ich do wyrastającego na szczycie Zamku, a tam… a tam…

Obok Prestimiona nagle i nieoczekiwanie niczym duch pojawił się Svor.

— Bardzo wcześnie dziś wstałeś — powiedział.

— Wydaje mi się, że całą noc spędziłem na pokładzie.

— Odwiedziły cię przyjazne duchy?

Prestimion nie próbował nawet udawać rozbawionego.

— Widziałem księżyce i gwiazdy — odparł po prostu. — A także słońce wschodzące o niezwykłej godzinie. Ale nie ducha. Żadnych duchów.

— Ach, lecz przecież one widziały ciebie.

— Być może — stwierdził Prestimion obojętnym tonem, świadczącym o braku najmniejszego choćby zainteresowania tematem.

— A potem przyszły do mnie, kiedy spałem. Czy mogę opowiedzieć ci mój sen?

— Jeśli sprawi ci to przyjemność — westchnął książę.

— Duch przyszedł do mnie w postaci manculaina, małego, tłustego, takiego jak te żyjące na Suvraelu, z tysiącem ostrych czerwonych kolców na grzbiecie i parą wielkich, smutnych oczu. Szedłem przez pustą równinę, a on pojawił się za mną, groźny i gotów do walki. Ale widziałem, że nie chce mi zrobić krzywdy. Powiedział bardzo przyjaźnie: „Szukasz czegoś? Czego?”. Powiedziałem mu, że szukam korony, ale nie dla siebie. Ty zgubiłeś koronę w Labiryncie. I dla ciebie chciałem ją znaleźć. A on na to… słuchasz mnie, Prestimionie?

— Ależ oczywiście. Całą uwagę skupiłem na tej niezwykle interesującej historii.

Svor zignorował prowokację.

— No więc on powiedział na to: „Jeśli chcesz znaleźć koronę, szukaj jej w mieście Triggoin”.

— Triggoin?

— Słyszałeś o Triggoin, Prestimionie? Książę ponuro skinął głową.

— Słyszałem, że jest to miasto magów, że odprawiają tam swoje sabaty, że w mieście tym rządzą wszystkie rodzaje czarów, że na niebie dniami i nocami płoną czarodziejskie ognie. Triggoin leży na dalekiej północy, za pustynią, gdzieś w sąsiedztwie Sintalmond albo Michimang. Nigdy nie myślałem, by złożyć tam wizytę.

— To miasto niezwykłe, miasto cudów.

— Byłeś tam, Svorze?

— Tylko w snach. Trzykrotnie już we śnie przeniesiony zostałem do Triggoin.

— Może dziś, kiedy zamkniesz te swoje oczka jak paciorki, odbędziesz tam łaskawie czwartą podróż, tym razem w moim imieniu? I w moim imieniu zadasz czarodziejom kilka pytań o koronę, dokładnie tak, jak ci poradził przyjazny manculain? Co, Svorze? — Prestimion roześmiał się, ale w jego oczach nie było wesołości. — Przypuszczam jednak, że od dobrych czarodziei z Triggoin dowiesz się tylko, że korona, której szukamy, znajduje się kilka tysięcy mil za nami, w dół Glayge i jeśli tylko poprosimy o nią wystarczająco uprzejmie i dworsko, Lord Korsibar natychmiast ją nam przyśle.

Na pokład wyszedł Gialaurys, bardzo zaciekawiony.

— Słyszałem, że rozmawiacie o Triggoin — powiedział.

— Zażywając drzemki, diuk Svor zyskał informacje, według których tam musimy dowiedzieć się, jak odzyskać koronę. Magowie uprzejmie poinformują nas, jakim sposobem — wyjaśnił mu Prestimion. — Lecz oczywiście, Svorze, tak naprawdę to nigdy nie utraciliśmy korony, nie, przecież nigdy nie mieliśmy korony, a nie sposób odzyskać czegoś, co nigdy nie było nasze, prawda? Podobno taka nieostrożność w doborze słów wiele może kosztować czarownika. Pomyl jedno słowo w zaklęciu, zmień nawet jedną sylabę, a może się zdarzyć, że przywoływany przez ciebie demon poćwiartuje cię, wierząc, że takie właśnie wydałeś mu polecenie.

Gialaurys bezceremonialnym gestem przerwał księciu.

— Ja tam posłuchałbym Svora — stwierdził. — Jeśli we śnie dowiedział się, że możemy uzyskać pomoc w Triggoin, powinniśmy pojechać do Triggoin.

— A gdybyśmy we śnie dostali instrukcję, by szukać pomocy u Metamorfów w Ilirivoyne albo dzikich ludzi żyjących wśród śniegów gór z Wyżyny Khyntor, czy też nakłaniałbyś nas, byśmy jej tam szukali? — W głosie Prestimiona nadal brzmiał ton kpiny.

— Sen wskazał nam Triggoin — upierał się Gialaurys. — Z pewnością będę głosował za Triggoin, jeśli nic nie wskóramy na Zamku.

Uczepił się tego pomysłu, rozważał go bezustannie, snuł plany, a tymczasem „Termagant” szybko minął Pendiwane i zbliżył się do Makroposopos, gdzie zgodnie z zaleceniami kapitan Vort mieli uzupełnić zapasy. Sen Svora napełnił Gialaurysą energią i nadzieją. Po raz pierwszy od wielu tygodni w jego oczach pojawił się wojowniczy błysk, wywołany marzeniami o dalekim, północnym mieście.

Magowie z Triggoin naprawią zło wyrządzone światu, upierał się Gialaurys. Bezgranicznie wierzył w ich możliwości. Twierdził, że w Triggoin można opanować wszystkie nauki tajemne. Już od dłuższego czasu zamierzał odbyć tam pielgrzymkę, oczywiście tylko w celu oczyszczenia duszy, oferować się wielkiemu magowi lub któremuś z czarodziei jako prosty służący, a w nagrodę nauczyć się ich sztuki. Z całą pewnością Prestimion nie zrezygnuje z ich pomocy, kiedy zawiodą wszystkie inne sposoby, powtarzał, przecież to niemożliwe, niemożliwe, niewyobrażalne! Moc magów da mu siłę, by przywrócić skrzywdzony świat do poprzedniego, szczęśliwego stanu. Gialaurys wierzył w to całą duszą. Mówił o tym i mówił, i mówił, i mówił, a łódź tymczasem przybyła do portu w Makroposopos.

Tu czekała ich jednak nieprzyjemna niespodzianka. Tkacze z Makroposopos najwyraźniej byli ostatnio bardzo zajęci, wzdłuż brzegu bowiem zwieszały się portrety przedstawiające w miarę wiernie Lorda Korsibara, a przy nich flagi w królewskich kolorach, zielonym i złotym. Najwyraźniej spodziewano się tu wizyty władcy i obywatele miasta gorączkowo przygotowywali się, by podjąć go właściwie.

— Czy po zapasy możemy zatrzymać się w którymś z miast leżących dalej w górze rzeki? — spytał panią kapitan Prestimion.

— Tak, w Apocrune albo Stangard. Może zdołamy dopłynąć nawet do Nimivan, ale wolałabym zatrzymać się wcześniej.

— Dobrze, niech będzie Apocrune albo Stangard, albo Ni-mivan, albo gdziekolwiek indziej — zdecydował książę.

Popłynęli dalej, nie zatrzymując się w Makroposopos.


Niezliczone portrety Korsibara powiewające wzdłuż nabrzeży portu w Makroposopos doprowadziły Gialaurysa do prawdziwej furii. W zapomnienie poszły marzenia o mieście magów i uzyskaniu ich pomocy; teraz Gialaurys doradzał, by jak najszybciej dotrzeć na Górę, gdzie Prestimion ogłosi się Koronalem i zajmie właściwe sobie miejsce, uderzając równie pewnie i celnie jak Korsibar w Labiryncie.

— Jakoś zrobimy dla ciebie tę koronę — twierdził. — Przejdziesz przez Łuk Dizimaule’a, niosąc ją na czole, a my obok ciebie, uzbrojeni po zęby i co krok pozdrawiający cię gestem rozbłysku gwiazd.

— Korona? Rozbłysk gwiazd? — powtórzył Prestimion.

— Owszem, korona! A kiedy wyjdą zobaczyć, kto przyjechał, ogłosisz się prawdziwym Koronalem Lordem Prestimionem, zgodnie z zamiarami Confalume’a, zmusisz ich, by przed tobą uklękli, co uczynią chętnie, gdy zobaczą, jaki jesteś dostojny. Natychmiast uświadomią sobie, że Korsibar nie miał prawa zrobić tego, co zrobił, że jest fałszywym królem, a ty zasiądziesz na tronie, przyjmiesz hołd Zamku i wreszcie skończy się całe to błazeństwo.

— Jakie to proste — powiedział cicho Svor. — Brawo, Gialaurysie.

— Brawo! — zawtórował mu Sepiach Melayn zupełnie innym tonem. Oczami miotał błyskawice. Porwała go najwyraźniej śmiałość i prostota planu. Dokonany przez Korsibara przewrót jego też doprowadzał do wściekłości dorównującej chyba wściekłości Gialaurysa.

Ten plan gwarantuje sukces, twierdził Septach Melayn. Urzędnicy Zamku to zwykli tchórze bez zasad i próżniacy, odwagą nie przewyższający stada blavów, a miękcy jak zamieszkujący bagna gromwark. Im nie robi różnicy, czy Koronalem jest Korsibar czy Prestimion, potrzebują władcy. Kto dotrze na Zamek pierwszy, wypełni tę potrzebę. Podczas gdy Korsibar zwleka w drodze, radując się gościnnością mieszkańców Pendiwane, Makroposopos czy Apocrune, Prestimion może zająć Zamek i władza sama wpadnie mu w rękę niczym jagoda thokka spadająca z krzewu.

Otrzymawszy takie poparcie, Gialaurys rozochocił się jeszcze bardziej. Przez parę minut obaj z Melaynem przekrzykiwali się coraz energiczniej, aż wreszcie zdołali przekonać się nawzajem, że rzeczą najłatwiejszą w świecie będzie przywrócić Prestimionowi władzę, po prostu apelując do ludzkiego rozsądku i poczucia sprawiedliwości.

Po pewnym, dość długim czasie zaczęli się wreszcie uspokajać i wówczas zwrócił się do nich Svor, a w jego spojrzeniu była wyłącznie pogarda.

— Moi panowie — powiedział — w życiu nie słyszałem planu głupszego i bardziej szalonego. Czyżbyście obaj byli niespełna rozumu? Gdyby tron mógł objąć każdy książę, który wejdzie do Zamku i ogłosi się Koronalem, mielibyśmy nowego Koronala za każdym razem, kiedy stary wyjedzie choćby na jeden dzień!

Sepiach Melayn i Gialaurys, uciszeni zabójczą kpiną w jego głosie, nie odpowiadali.

— Weźcie także pod uwagę — dodał Prestimion — że Pontifex Confalume nie potępił otwarcie dokonanego przez syna przewrotu i nigdy go nie potępi. „Co się stało, to się nie odstanie” — takie słowa wypowiedział do mnie w Labiryncie. „Teraz rządzi Korsibar”. I rzeczywiście, rządzi.

— Nielegalnie — stwierdził Septach Melayn.

— Błagam więc, wytłumacz mi, jakie ja mam legalne podstawy, by się domagać tronu? Czy kiedykolwiek nazwano mnie następcą Koronala? Korsibar cieszy się przynajmniej błogosławieństwem Pontifexa. W oczach ludu ja będę uzurpatorem, nie on, jeśli w jakiś sposób uda mi się zająć Zamek. Podkreślani, jeśli uda mi się zająć Zamek.

Septach Melayn i Gialaurys popatrzyli na siebie tępo. Nadal milczeli. Wreszcie Melayn lekko wzruszył ramionami, przyznając w ten sposób, że dotarły do niego argumenty Prestimiona.

— Słuchajcie — mówił dalej Svor, ostro i zdecydowanie. — Uzgodniliśmy strategię. Na Zamek udajemy się jako lojalni poddani Koronala Lorda Korsibara, będziemy zginać przed nim kolana, a jednocześnie w sekrecie, nie spiesząc się, poszukamy wsparcia w dziele obalenia go i osadzenia na tronie księcia Prestimiona. Nim wszystkie wady Korsibara jako władcy w pełni się ujawnią, może minąć wiele czasu, całe lata. Błagam was jednak, byście uszanowali ten plan, jest bowiem najlepszy z tych, które mamy. Nie unośmy się już, proszę, i zaprzestańmy marżeń o prostym ogłoszeniu Prestimiona władcą w nadziei, że nasi przeciwnicy poddadzą się bez słowa.


W Apocrune powiewało jeszcze więcej sztandarów z portretem Korsibara, na rozkaz Prestimiona pożeglowali więc dalej. Dimithair Vort zwróciła im uwagę, że muszą jednak gdzieś odnowić zapasy i w tym celu najlepiej będzie zatrzymać się w miasteczku Stangard. Prestimion musiał się na to zgodzić. Z przyjemnością stwierdził, że tam przynajmniej nie powitały go proporce i portrety nowego Koronala.

W Stangard na uwagę zasługiwały dwie rzeczy. Przede wszystkim wodospady, tu bowiem zaczynała się wielka szczelina w powierzchni ziemi, otwierająca się na zachód. Zjawisko geologiczne, które spowodowało zapadlisko, wrzuciło także w koryto rzeki wielki, na milę długi głaz, pojedynczą bryłę różowego granitu przypominającego kształtem leżącą na boku kromkę chleba. Glayge opływała ją z obu stron. Wschodnim korytem płynęła gładko na południe, omijając miasto w drodze do dalekiego morza. Zachodnim korytem płynął mniejszy, lecz nadal potężny strumień wody i spadał przez krawędź szczeliny, tworząc pojedynczy wodospad o wysokości ponad siedmiu tysięcy stóp.

Huk wodospadu niósł się na setki mil w górę i w dół rzeki, a z bliższej odległości był wręcz nie do zniesienia. Po obu stronach zbudowano platformy dla widzów, pragnących podziwiać ten cud natury i wspaniałe powstające na dnie szczeliny tęcze, musieli jednak zakładać specjalne nauszniki, by uniknąć trwałej głuchoty.

Prestimion i jego towarzysze nie mieli ochoty na podziwianie wodospadu, przyciągała ich natomiast druga osobliwość Stangard. Z brzegu rzeki przeciwnego do wodospadu można tu było dostrzec — po raz pierwszy w podróży w górę Glayge — wznoszącą się na północnym wschodzie majestatyczną Górę Zamkową.

Wystarczyło tylko opłynąć monolit wschodnim korytem i już widziało się ją na horyzoncie, nieprawdopodobnie wielką, wyrastającą z płaskiej równiny. Gdy przesuwało się wzrokiem na północ, widać było jej kolejne, coraz wyższe granie i nagle pionowym zboczem wznosiła się po szczyt, potężna i majestatyczna nie do opisania. Z miasta ta wielka, szarobiała masa skał wyglądała, jakby unosiła się w powietrzu, jakby należała do jakiegoś innego świata, świata powoli i dostojnie opadającego z nieba na planetę Majipoor.

Góra Zamkowa była najwyższa na Majipoorze, a być może, najwyższa na wszystkich zamieszkanych światach. Gdy oglądało się ją z mniejszej odległości, wydawała się ścianą blokującą niebo niczym ustawiony pionowo kontynent, lecz Stangard dzieliło od niej przeszło tysiąc mil, więc można było zobaczyć w niej prawdziwą górę, wyrastającą z szerokiej podstawy i zwężającą się do szczytu, w połowie wysokości otoczoną wieńcem chmur. Można było także marzyć, że widzi się zarysy przytulonych do jej zboczy pięćdziesięciu wspaniałych miast i koronującego szczyt wielkiego Zamku.

— Nareszcie! — krzyknął Gialaurys. — Czy w całym wszechświecie istnieje coś równie wspaniałego? Za każdym razem kiedy ją zobaczę, zachwyca mnie tak, że mam ochotę się rozpłakać! — Klepnął stojącego obok Svora po plecach tak mocno, że diuk omal się nie przewrócił. — No i co, dzielny Svorze? Co powiesz? Czy to nie najwspanialszy widok we wszechświecie? Naciesz oczy, przyjacielu.

— Rzeczywiście, widok jest wspaniały — odparł Svor, który rozkaszlał się po uderzeniu, a teraz poruszał ramionami, jakby próbował wbić je z powrotem w stawy. — Doprawdy wspaniały, przyjacielu, i zapewniam cię, że podziwiam go z całego serca, mimo iż twa serdeczność pozbawiła mnie, mam wrażenie, kilku zębów.

Prestimion wpatrywał się w Górę z napięciem. Oczy miał wilgotne. Mijały minuty, lecz nie odrywał od niej wzroku. Milczał. Septach Melayn podszedł od tyłu i wyszeptał mu do ucha:

— Tam jest twój Zamek, panie. Prestimion skinął głową, lecz milczał nadał.


W Stangard pozostali krótko. Nilgir Sumanand, który wyszedł na ląd wraz z kapitan Vort, poinformował, że i tu na ulicach pojawiły się portrety Lorda Korsibara. Nie w takiej ilości jak w Makroposopos, niemniej dowodziło to, że do ludzi dotarła wiadomość o zmianie władzy i zaakceptowali tę zmianę, jeśli nie z entuzjazmem, to przynajmniej bez oburzenia.

„Termagant” popłynął dalej. W żyznej dolinie miasta stały jedno przy drugim: Nimivan, Threiz, Hydasp, Davanampiya, Mitripond, Storp. Nad brzegami Glayge mieszkały miliony ludzi. Teren zaczął się wznosić, w dali wystrzelała niebosiężna Góra. Kiedy wzdłuż brzegów patrzyli na północ, mieli teraz wrażenie, że Góra wali się na nich z nieba, „Termagant” zaś wydawał się płynąć pionowo, dzielnie wspinając się po ścianie wody.

Z obu stron pojawiły się dopływy Glayge, rzeki i strumyki spływające po zboczu Góry. Mijali je i nurt rzeki kurczył się w ich oczach, zwężał i przyspieszał biegu. Jerrik, Ganbole, Sattinor, Vrove, nadal nazywane miastami, były w zasadzie tylko rybackimi osadami, a nie zamożnymi metropoliami. Kryły się w gęstych, ciemnozielonych lasach, które podchodziły pod sam brzeg rzeki.

W Amblemorn kończyła się ta część podróży, którą można było odbyć rzeką. Wyżej Glayge zmieniała się w jeden z wielu górskich strumieni. Podróżnicy pożegnali się z Dimithair Vort i zaczęli szukać lataczy do wynajęcia, którymi mieli przebyć całą pozostałą drogę do Zamku.

Poszukiwania zajęły kilka dni. Nie mieli wyboru, musieli czekać w Amblemorn, wielkim starożytnym mieście o wąskich, krętych uliczkach i grubych murach zarośniętych dzikim winem.

Z pięćdziesięciu wzniesionych na zboczach Góry miast Amblemorn było najstarsze. Stąd ruszały wyprawy pionierów, którzy przed dwunastoma tysiącami lat rozpoczęli podbój Góry, wspinając się po nagiej skale i instalując maszyny, które na te martwe zbocza wprowadziły ciepło, światło i nadającą się do oddychania atmosferę. Kawałek po kawałku budowali swe królestwo, aż wreszcie całą Górę otoczyła wieczna, wonna wiosna, nawet jej wierzchołek, który tkwił w mroku kosmosu. Pośrodku Amblemorn zbudowano pomnik z czarnego velathyńskiego marmuru; stał on w parku wśród drzew halatinga, charakteryzujących się gładkimi pniami, przez okrągły rok kwitnących wspaniałymi szkarłatnymi i złotymi kwiatami, i oznaczał miejsce, w którym dawno temu kończyła się roślinność. Wyryto na nim napis:


POWYŻEJ WSZYSTKO BYŁO NIEGDYŚ MARTWE

W mieście również powiewały flagi z portretem nowego Koronala, jedną przyczepiono nawet do postumentu pomnika.

Prestimion próbował ją ignorować. Skupił się na samym pomniku — iglicy z gładkiego kamienia — i w myśli cofnął się o trzynaście tysięcy lat historii Maijpooru, do dnia, w którym przybyli tu pierwsi koloniści, w którym budowano pierwsze miasta, do podboju Góry. Osiągnęli niebosiężny szczyt, cóż za wspaniały tryumf! I przez tysiące lat żyli w spokoju, w harmonii, na wielkiej, ciepłej, pięknej planecie, budując miasta wielkie i piękne, znajdując miejsce dla piętnastu miliardów istot, nie niszcząc urody świata…

Przy pomniku byli także inni, mieszkańcy Amblemorn. Prestimion wyobraził sobie, jak myślą: „Oto Prestimion, który miał zostać Koronalem, a teraz jest nikim”. Przez moment krew się w nim wzburzyła, a w głowie zakręciło mu się od gniewu spowodowanego tak wielką stratą.

Opanował się z trudem. Nie, powiedział sobie, przecież nie wiedzą, kim jestem, a gdyby nawet wiedzieli, co z tego? Nie mam powodu do wstydu. Może przyjdzie chwila, gdy świat wróci na właściwe tory, może wszystko skończy się dobrze. Albo umrę, próbując go naprawić i nic już nie będzie mnie obchodziło.


Gdy tylko przygotowano latacze, wędrowcy bez zwłoki ruszyli w drogę.

Z Amblemorn na szczyt Góry prowadziły różne drogi. Pięćdziesiąt Miast wybudowano na zboczach Góry w czterech wielkich pierścieniach; jeden od drugiego dzieliły duże, puste przestrzenie. Amblemorn należało do dwunastu Miast Zbocza, jak nazywano najniższy pierścień. W górę prowadziły stąd dwie drogi mniej więcej równej długości — jedna do najbliższego miasta na zachodzie, Dundilmir, druga zaś na wschód, do Normork i Morvole. Pojechali na Dundilmir; na tej drodze panował na ogół mniejszy ruch, prowadziła przez przedziwną strefę wykwitów czerwonej lawy, gejzerów i dymiących dziur w ziemi, znaną jako Ognista Dolina.

Za Ognistą Doliną droga wznosiła się stosunkowo łagodnie. Po stu milach podróży zboczem dotarli do drugiego pierścienia, dziewięciu Wolnych Miast. Wykonali tu skręt pod kątem prostym, kierując się jeszcze dalej na zachód, gdzie głównymi miastami były Castlethorn, Gimkandale i Vugel.

Septach Melayn proponował drogę na Castlethorn, ale Svor zwrócił mu uwagę, że jest znacznie dłuższa od innych, bo bardzo kręta, w końcu więc ominęli ją, kierując się do kolejnego miasta na zachodzie, Gimkandale, słynnego z latających tarasów, skąd rozpościerał się widok na martwą szarą pustynię wnętrza Alhanroelu. Zrobili mniej więcej ćwierć okręgu wokół Góry, licząc od punktu, w którym zaczęli podróż. I tu znów musieli wybierać. Ruszyli wzdłuż poszarpanej ściany zwanej Blankami Stiamota. Tu w niedostępnych jaskiniach gnieździły się szablastozębe wilki hryssa, wyjące dzień i noc, a potem przez las drzew o przezroczystych jak szkło liściach do Strave, Greel i Minimool, najbliższych z jedenastu Miast Strażniczych.

Przez cały czas napotykali oznaki świadczące, że wiedziano już o tym, iż po władzę sięgnął Korsibar, i najwyraźniej nikt nie miał zamiaru się temu przeciwstawić. Prestimion nie zwracał na to uwagi, Gialaurys jednak, widząc powiewające na wietrze tu i ówdzie sztandary z portretem Korsibara, mruczał coś pod nosem, zaciskał pięści i zwracał wzrok w górę, w kierunku Zamku. Nie wszczynał jednak od nowa dyskusji o swym planie, według którego Prestimion mógłby objąć władzę, po prostu deklarując objęcie władzy, ponieważ książę dał mu wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie słyszeć tego rodzaju spekulacji.

Znaleźli się już niemal w połowie wysokości Góry. Od prawdziwej wyżyny, ukrytej za opasującym ją mniej więcej pośrodku wieńcem chmur, pozostało im zaledwie kilkanaście mil, drogą jednak mieli przejechać ich jeszcze kilka setek. Powietrze na tej wysokości było rześkie i sprawiało wrażenie nasyconego elektrycznością, promienie słońca świeciły blaskiem niespotykanym w dolinach. Wokół widzieli mury i wieże wielkich miast, czepiających się odważnie skalnych półek, szczelin i występów.

Trasa prowadziła pomiędzy Strave, wyznającym kult architektów — tu każdy budynek był inny, a jeden bardziej fantazyjny od drugiego — i Greel, gdzie panowały zupełnie inne zwyczaje, a władze pozwalały na budowę według pięciu zaledwie zaaprobowanych planów. Z tego miejsca droga, której powierzchnia w promieniach słońca lśniła jak szkło, prowadziła prosto do góry, na poziom dziewięciu Miast Wewnętrznych.

Niebo tej strefy środkowej nieprzerwanie pokrywały chmury. Do każdego z dziewięciu Miast Wysokich dotrzeć można było kilkoma drogami, powyżej nich jednak teren stawał się tak nieprzyjazny i skalisty, że wytyczyć w nim zdołano zaledwie kilka szlaków prowadzących do samego Zamku. Na j wygodniejszy był ten, który prowadził przez Bombifale do Morpin Wysokiego, gdzie zaczynała się Droga Zamkowa. Znów więc przecięli w poprzek zbocze Góry i znaleźli się na wielkiej równinie u stóp pięknego Bombifale, rodzinnego miasta admirała Gonivaula. W każdym przydrożnym miasteczku powyżej Greel widzieli wiele wywieszonych flag Korsibara.

Dojechali do Bombifale w bezksiężycową noc, zbyt późno, by napawać się urodą miasta, które zawdzięczało swe piękno Lordowi Pinitorowi sprzed wieków, jedynemu Koronalowi, jakiego wydało. Pinitor całe życie poświęcił na rozbudowanie i uświęcenie Bombifale. Długie sznury jucznych zwierząt wniosły na górę nieprzeliczone tony pomarańczowego piaskowca pochodzącego z pustyni Velalisier; użyto go na wybudowanie wysokich miejskich murów obejmujących sporą część równiny. Z nieporównanie większym wysiłkiem przeniesiono tu także wycięte w kształt diamentu bloki morskiego szpatu, występującego wyłącznie na alhanroelskim wybrzeżu Morza Wielkiego, na jego niegościnnym, wschodnim krańcu. Z rozkazu Pinitora wzniesiono także na murach wysokie, smukłe wieże, odróżniające je od wszystkim miast Majipooru.

Zmęczeni podróżnicy nawet nie myśleli o urodzie miasta. Było ciemno i mroczno, jedynie nowa gwiazda świeciła niezmordowanie na tle czarnego nieba.

— Widzicie, wszędzie nam towarzyszy — stwierdził pogodnie Svor, miał ją bowiem za dobry omen. Prestimion, wznosząc ku niebu ciężką od zmęczenia głowę, wcale nie był tego taki pewien. Zbyt dziwne wydawały mu się okoliczności, wśród których się narodziła, a w jej jaskrawym blasku było coś dzikiego.

W niewielkiej obskurnej gospodzie na peryferiach znaleźli pokoje dla siebie i dworu. Rozpakowali się i zamówili kolację u skwaszonego właściciela, który zgodził się obsłużyć ich dopiero wówczas, gdy uświadomił sobie, że gości wielkiego księcia Prestimiona z Muldemar.

Jedzenie przyniosło kilka ponurych Hjortek oraz kulawy, jednooki, czarnobrody człowiek, którego blizny dawały świadectwo temu, że ucierpiał kiedyś strasznie w jakiejś barowej bójce. Postawił przed Prestimionem butelkę wina i talerz smażonego mięsa, pochylił się i wpatrzył w jego twarz, jakby miał do czynienia z przedstawicielem gatunku, który nigdy jeszcze nie pojawił się na Majipoorze. Gapił się tak przez nieprzyjemnie długą chwilę. Nagle wykonał palcami gest rozbłysku gwiazd, uśmiechnął się krzywo, nieprzyjemnie, ukazując pożółkłe zęby, po czym kulejąc odszedł w stronę kuchni.

Gialaurys zerwał się z krzesła.

— Zabiję go, panie mój! — syknął. — Urwę mu głowę! Prestimion złapał go za rękę.

— Uspokój się, Gialaurysie — powiedział cicho. — Nikt nikomu nie urwie głowy i nikt nie będzie zwracał się do mnie „panie mój”.

— Ależ on z ciebie zakpił!

— A może to mój sekretny zwolennik? Gialaurys roześmiał się ochrypłym śmiechem.

— Pewnie, twój sekretny zwolennik! Taki wspaniały okaz człowieka! Warto zapisać jego nazwisko. Kiedy już zostaniesz królem, będziesz potrzebował Najwyższego Doradcy.

— Uspokój się, Gialaurysie. Natychmiast.

Sam Prestimion jednak także poczuł gniew. Został zraniony, bo jednooki rzeczywiście mógł z niego wyłącznie kpić. Czyżby upadł tak nisko, że nawet służba nędznej gospody pozwalała sobie na robienie żartów jego kosztem? Nie okazał jednak swych uczuć, rankiem chętnie udawał się w dalszą drogę. Zdawał sobie sprawę z tego, że kolejnej obrazy nie puściłby już płazem.

Z Bombifale do najniższej części Zamku jechało się już tylko jeden dzień. Gialaurys, któremu scena z oberży nadal nie dawała spokoju, znowu jął namawiać księcia do proklamowania się władcą natychmiast po pojawieniu się na miejscu, Prestimion nie chciał go jednak wysłuchać.

— Jeśli nie przestaniesz o tym mówić — powiedział zirytowany — to lepiej wysiadaj z latacza. Resztę drogi możesz przejść na piechotę.

Gialaurys umilkł, nie kryjąc urazy, wytrzymał przez godzinę, wrócił do tematu i trzeba było znów go uciszać.

Ten teren doskonale znali. Dziesiątki, nie, setki razy zjeżdżali przecież tą stromą górską drogą wybrukowaną czerwonym kamieniem, by zaznać rozrywek, których dostarczały w nadmiarze wyspecjalizowane w tej dziedzinie, bogate miasta gęsto zaludnionego najwyższego pasa. Celowało w tym przemyśle Morpin Wysokie — tu arystokraci młodzi i starsi zabawiali się chętnie na zjazdach lustrzanych, w gabinetach siły i fantastycznych jaskiniach tuneli mocy, a potem pod markizami pili słodkie wina i zimne sorbety.

Dziś jednak Prestimion i jego przyjaciele nie myśleli o żadnej z tych rozrywek, nie zamierzali też zatrzymywać się, by skosztować win i sorbetów. Morpin Wysokie ominęli w ogóle i już wkrótce mknęli dziesięciomilowym odcinkiem drogi zwanym Drogą Lorda Calintane’a, biegnącą wśród wiecznie kwitnących kwiatów pod pierwszą bramę Zamku.

Widzieli już szczyt Góry. Ten najwyższy punkt Majipooru sterczał niegdyś daleko w głąb wiecznej zimnej nocy kosmosu, potem zaś maszyny otoczyły go atmosferą i stworzyły przyjazny klimat. Nawet maszyny nie mogły jednak złagodzić okrutnego pejzażu, wierzchołek góry bowiem stanowiły ostre skały z najtwardszego bazaltu. Pośrodku nich wznosił się wysoko wielki granitowy płaskowyż.

On właśnie posłużył za fundament Zamku, rezydencji Koronala Majipooru.

Ach, Zamek! Wielki, zbudowany bez planów, chaotycznie rozbudowywany wspaniały Zamek o tysiącach sal, prawdziwe samodzielne miasto. Czepiał się szczytu niczym gigantyczny, przyczajony potwór z cegieł i kamienia, potwór wysyłający macki w dół zbocza wszędzie tam, gdzie znalazło się dla nich miejsce.

Szeroka Droga Calintane’a prowadziła pod jego południowe skrzydło, na wielki, otwarty dziedziniec zwany Placem Dizimaule’a. Plac wyłożony był szklistym zielonkawym kamieniem, w który wpuszczono złoty znak rozbłysku gwiazd. Naprzeciw wjazdu znajdował się Łuk Dizimaule’a, przez który przejść musieli wszyscy przyjeżdżający na Zamek goście. Po jego lewej stronie znajdował się posterunek gwardii, w sam Łuk zaś wmontowano potężne wrota z metalowych prętów, wiszące na masywnych zawiasach. Wrota te były zawsze otwarte i pełniły rolę wyłącznie dekoracyjną. Nie spodziewano się, by nieprzyjacielska armia mogła pojawić się kiedykolwiek pod murami Zamku, zwłaszcza na tym świecie, który przez wiele tysiącleci znał tylko pokój.

Lecz teraz wrota były zamknięte. Odgradzały ich od Zamku niczym palisada wbitych w ziemię włóczni.

— Widzicie to co ja? — spytał Prestimion zdławionym przez zdumienie głosem. — Zamkniętą bramę? Wiecie może, kiedy zamknięto ją ostatnim razem?

— Nie mam pojęcia — odparł Gialaurys.

— Nie mam pojęcia — powtórzył za nim Svor. — W ogóle nie wiedziałem, że się zamyka.

— Owszem, zamyka. — W głosie Gialaurysa brzmiała groźba. — Widzimy ją zamkniętą na wielką kłódkę. Co tu się dzieje, panowie? Jak można zamknąć przed nami Zamek? Przecież to nasz dom!

— Czyżby? — spytał cicho Prestimion.

Podczas tej rozmowy Septach Melayn podszedł do strażnicy i załomotał w jej drzwi płazem szabli. Początkowo nikt nie zareagował, więc uderzył w nie mocniej i krzyknął na strażników.

Odniosło to pewien skutek. Drzwi otworzyły się powoli i na placu pojawili się dwaj mężczyźni w mundurach. Jeden z nich był ponurym Hjortem o zimnych oczach, wyjątkowo szerokich ustach i grubej, gruzełkowatej, oliwkowej skórze, drugim niewiele bardziej od niego urodziwy człowiek o twarzy niemal równie płaskiej i szerokiej jak u Hjorta i kępkach sterczących rudych włosów na łysinie. Obaj uzbrojeni byli w paradną białą broń, ostatni krzyk mody na Zamku.

— Co to znaczy?! — krzyknął do nich Melayn. — Otwórzcie nam bramę.

— Brama jest zamknięta — odparł Hjort, nie podnosząc głosu.

— To wiem i bez was, dlatego każę ją otworzyć. Dobrze wam radzę, nie każcie mi powtarzać tej prośby po raz kolejny.

— Wrota Dizimaule’a zostały zamknięte z rozkazu Lorda Koronala Korsibara — oznajmił człowiek. — Powiedziano nam, że mają pozostać zamknięte, póki Koronal nie wróci i nie zamieszka na Zamku.

— Doprawdy? — udał zdziwienie Sepiach Melayn, kładąc rękę na rękojeści rapiera. — Nie wiecie, kim jesteśmy?

— Brama pozostaje zamknięta dla wszystkich — oznajmił Hjort i tym razem w jego głosie zabrzmiało napięcie. — Taki rozkaz otrzymaliśmy od diuka Oljebbina, Najwyższego Doradcy, który zmierza w tej chwili na Zamek w otoczeniu Koronala. Nikomu nie wolno wejść na Zamek przed nimi. Nikomu!

Gialaurys sapnął tylko i ustawił się obok Septacha Melayna. Prestimion pozostał za nimi, lecz z głębi jego gardła dobył się charkot przypominający warczenie złego psa. Dwaj wartownicy zaczęli się bać. Pojawiło się kilku gwardzistów, którzy zajęli pozycje obok nich, przed zamkniętą bramą.

Z wysiłkiem powstrzymując wybuch gniewu, Prestimion powiedział spokojnie:

— Jestem książę Prestimion z Muldemar, o czym chyba wiecie. Zajmuję kwaterę w Zamku i chcę się do niej dostać. Podobnie moi towarzysze, których imion nie muszę wymieniać.

Hjort przytaknął właściwym tej rasie gestem.

— Znam cię, książę Prestimionie — przyznał. — Mimo to nie wolno mi otworzyć bramy ani dla ciebie, ani dla twoich towarzyszy. Aż do przybycia Koronala.

— Ty wstrętna ropucho, Koronal stoi przed tobą! — wrzasnął Gialaurys i zaszarżował niczym rozwścieczony byk. — Na kolana i złóż pokłon! Na kolana!!!

Dwaj gwardziści zastąpili mu drogę, chcąc bronić Hjorta. Bez chwili wahania Gialaurys złapał jednego z nich i rzucił go przed siebie, głową w przód. Nieszczęśnik z przeraźliwym trzaskiem pękającej czaszki uderzył w drzwi budki wartowniczej i upadł nieruchomo.

Drugi, uzbrojony w miecz wibracyjny, wyciągnął broń, lecz nie zdążył jej uruchomić. Gialaurys złapał go za lewe ramię, obrócił i poderwał je do góry, aż pękło niczym spróchniała gałąź. Żołnierz zwinął się z bólu i otrzymał potężny cios kantem dłoni w gardło.

— No chodźcie, chodźcie! — krzyknął Gialaurys na resztę gwardzistów, patrzących ze zdumieniem na martwych towarzyszy. Żaden z nich nie wysunął się z szeregu.

Septach Melayn zdążył wyjąć rapier. W chłodnym, lecz tym bardziej groźnym gniewie drażnił nim wartowników. Raz za razem wysuwał ostrze, kpił i od czasu do czasu drasnął ich, nie zadając jednak żadnej poważniejszej rany. Jego długie, cienkie ramiona poruszały się niezmordowanie niczym tłoki maszyny. Nikt nie potrafiłby się przed nim obronić. Zaatakowani dobyli mieczy, lecz była to broń delikatna, ozdobna, a w dodatku trzymali ją niczym nowicjusze. Melayn roześmiał się, zręcznym uderzeniem wyłuskał miecz z dłoni Hjorta i niemal jednocześnie powtórzył ten manewr z drugim wartownikiem.

— A teraz — powiedział — pokroję was na plasterki, chyba że ktoś wreszcie zdecyduje się otworzyć bramę — i na dowód rozciął oficjalny niebieski kaftan Hjorta od ramienia aż po pas.

Zabrzmiał sygnał alarmu. Za bramą słychać było podniecone krzyki.

Mężczyzna z resztkami rudych włosów na łysinie odwrócił się i próbował ucieczki między Gialaurysem a rzędem znieruchomiałych przed bramą gwardzistów. Melayn podniósł miecz, chcąc uderzyć go między łopatki, lecz Prestimion przeszkodził mu, podstawiając pod cios ostrze własnego rapiera. Melayn obrócił się błyskawicznie, kiedy jednak dostrzegł, kto się wtrącił, opuścił broń.

— Toż to głupota — powiedział Prestimion. — Wracaj do latacza. Nie wygramy z całym Zamkiem. Za chwilę będzie tu stu gwardzistów.

— Masz rację, przyznaję. — Septach Melayn uśmiechnął się. Rudego kopniakiem skierował ku strażnicy, Hjorta popchnął w tę samą stronę i złapał Gialaurysa za rękę, w ostatniej chwili powstrzymując jego szarżę na stojących przed bramą żołnierzy. Svor, który swoim zwyczajem obserwował starcie z bezpiecznej odległości, podbiegł, złapał Gialaurysa za drugą rękę i razem z Melaynem pociągnął go w stronę latacza, wrzeszczącego przez cały czas i wygrażającego tchórzliwym wrogom.

Wskoczyli do pojazdu. Prestimion wydał kierowcom polecenie zawrócenia i jak najszybszego wycofania się z placu.

— Dokąd jedziemy? — spytał go Septach Melayn.

— Do Muldemar — odparł Prestimion. — Tam przynajmniej nikt nie zamknie nam bramy przed nosem.

6

Wysokie Miasto Muldemar leżało w przyjemnej i bardzo cenionej strefie w górnej części Góry Zanikowej, na jej południowo-wschodnim zboczu. W tym miejscu pomniejszy szczyt, który w każdym innym miejscu na Majipoorze uważany byłby za przyzwoitą górę, wyrastał ze zbocza, a na jego wewnętrznej ścianie utworzyła się szeroka osłonięta nisza. Ziemia była tu żyzna, nawodniona przez wiele górskich rzeczek i strumieni.

Przodkowie przodków księcia Prestimiona osiedlili się w tej części Góry Zamkowej dziewięć tysięcy lat temu, kiedy na Górze nowi przybysze nadal mogli wybierać sobie działki, a budowa Zamku jeszcze się nie rozpoczęła. W Muldemar nie było wówczas książąt, tylko ambitni farmerzy z rodzinami, przybyli z nizin, z okolic Gebelmoal, wraz z sadzonkami winorośli niezłej jakości.

W Gebelmoal wyrabiano z nich dobre czerwone wino, lecz na Górze cykl okresów słońca i chłodnej mgły okazał się doskonały do uprawy winogron. Wino z Muldemar miało naturę niezwykłą, bogaty smak, było gęste, mocne. Wino dla królów i cesarzy. Zbiory udawały się zawsze. Wino z Muldemar kupowano tak chętnie, że wieki minęły, nim winnice rozszerzono w stopniu wystarczającym do zapotrzebowania. Trunek z Muldemar zamawiano na dziesięć i więcej lat naprzód z nadzieją, że dorówna jakością wcześniejszym rocznikom. I zawsze dorównywał.

Jeśli tylko farmerzy umieli oszczędzać, inwestować i nie pozbywali się ziemi, zmienili się w pewnym momencie w rycerzy, rycerze w hrabiów, earlów i diuków, a diukowie w książęta i czasami w królów. Kiedy wielki bohater starożytności, Lord Stiamot przeniósł stolicę z Wysokiego Miasta Stee na sam szczyt Góry i wybudował tam pierwszy Zamek upamiętniający jego zwycięstwo nad Zmiennokształtnymi, przodkowie przodków Prestimiona zostali już uszlachceni dzięki zaletom swego wina, które w dużych ilościach dostarczali na odprawiane przez wcześniejszych Koronali uroczystości. To właśnie Lord Stiamot mianował ówczesnego hrabiego Muldemar diukiem Muldemar, podobno ucieszony jakością wina zawartego w pewnej baryłce przysłanej mu na uroczystość zakończenia budowy Zamku.

Któryś z późniejszych Koronali (zapisy historyczne okazały się w tym punkcie nietypowo mgliste i nie wiadomo, czy był nim Lord Struin, Lord Spurifon czy może nawet Lord Thraym) nadał diukowi tytuł księcia. Godła rodzinnego nie przyozdobiły jednak nigdy wysokie funkcje państwowe. Z linii książąt Muldemar nie narodził się ani jeden Koronal; gdyby nie wybryk Korsibara, Prestimion byłby pierwszym.

— Wygląda na to, że nie zostanę jednak Panią Wyspy — stwierdziła matka Prestimiona, księżna Therissa z uśmiechem, w którym były równocześnie żal i ulga. Prestimion wraz ze swym dworem zdążył już przybyć do wielkiej posiadłości otoczonej rodzinnymi winnicami. — A przecież pogodziłam się już z myślą o opuszczeniu tego domu i nawet spakowałam kilka drobiazgów na podróż. Cóż, nie będę cierpiała z tego powodu, że tu jednak pozostanę. A ty, Prestimionie, czy jesteś bardzo rozczarowany?

— Bywałem bardziej — odparł Prestimion. — Kiedyś obiecaliście mi na przykład wyścigowego wierzchowca, ale ojciec zmienił zdanie i dostałem od niego komplet grubych podręczników historii. Miałem wówczas dziesięć lat, a to wspomnienie nadal rani mi serce.

Roześmiał się i matka zawtórowała mu śmiechem. Byli bardzo zżytą, kochającą się rodziną. Prestimion objął matkę, wdowę od lat dwunastu, nadal jednak wyglądającą młodo i piękną dzięki pogodnej owalnej twarzy i lśniącym czarnym włosom, które sczesywała gładko do tyłu i wiązała w kok. Na szyi nosiła medalion — pojedynczy prosty klejnot wielkiej piękności i bezcenny: wielki rubin bez skazy, ciemnoczerwony, wpadający we fiolet, oprawiony w złoto, z dodatkiem dwóch szlachetnych „oczu haigusa”. Był to słynny „Rubin Muldemar”, dar Lorda Arioca, przechowywany w rodzinie od tysiąca lat.

Prestimion zauważył jednak także, że na rękawie białej sukni, tuz nad nadgarstkiem lewej ręki, matka nosi nie znany mu talizman — złotą obręcz z okruchami szmaragdu. Można byłoby wziąć ją za ozdobę, gdyby mnie to, że kawałki szmaragdu układały się w mistyczne runy, bardzo zresztą podobne do runów wyrytych na małym corymborze, który otrzymał w Labiryncie od Vroona Thalnapa Zelnifora i który, by uspokoić Gialaurysa i Svora, nosił teraz na szyi, zawieszony na łańcuszku otrzymanym od Septacha Melayna. Kiedy na początku tego roku widział się z matką po raz ostatni, nie nosiła żadnych amuletów.

Magiczne przedmioty pojawiają się dosłownie wszędzie, pomyślał, nawet tu, nawet na ramieniu mojej matki. Był niemal pewien, że nie są noszone dla żartu, jak jego corymbor.

— Co teraz zrobisz, Prestimionie? — spytała księżna Theris-sa, odprowadzając syna do jego pokoju.

— Teraz? Odpocznę. Będę jadł, będę pił, będę pływał i spał oraz, oczywiście, obserwował, jak radzi sobie ze sprawowaniem władzy nasz wielki Lord Korsibar. A także rozważę możliwości działania, rozważę je ostrożnie i dokładnie.

— A więc pogodzisz się z tym, że skradł ci koronę? Bo słyszałam, że to właśnie uczynił, skradł koronę z ręki własnego ojca, bez wstydu i bez względu na przyzwoitość. Confalume zaś pozwolił na to, także bez wstydu i bez względu na przyzwoitość.

— W rzeczywistości wyjął ją z ręki sługi, Hjorta Hjatanisa. Confalume stał z boku, ogłupiały i zdumiony. Jak i inni, bo wszyscy byli pod działaniem jakiegoś czaru, który w tej właśnie chwili zaćmił im umysły. Septach Melayn był na miejscu i wszystko widział. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia, skoro Korsibar nosi koronę. Stało się i świat to zaakceptował. Wzdłuż całej Glayge ludzie wywiesili flagi Korsibara. Gwardia pałacowa zawróciła mnie przy Łuku Dizimaule’a… jak myślisz, matko, dlaczego przyjechałem właśnie tu, a nie do Zamku? Bo nie zostałem do Zamku wpuszczony.

— Aż trudno uwierzyć.

— Tak, trudno. Ale ty musisz uwierzyć, matko, w to, w co i ja wierzę. Korsibar jest Koronalem.

— Dobrze znam tego chłopca. Jest dzielny, przystojny, ale brak mu zdolności, bez których Koronal nie jest w stanie się obejść. Wyglądać jak król to jeszcze nie wszystko, trzeba mieć duszę króla. A on jej nie ma.

— To prawda. Ma jednak koronę. Na niego czeka Zamek i tron.

— Syn Koronala nie może objąć władzy po ojcu. Tak mówi starożytne prawo.

— Syn Koronala właśnie objął władzę po ojcu. Obejmuje ją coraz bardziej podczas tej naszej rozmowy. A poza tym mówisz nie o prawie, lecz zwyczaju.

Księżna Therissa przyglądała się synowi z nieskrywanym zdumieniem.

— Zadziwiasz mnie, Prestimionie — stwierdziła. — A więc nie sprzeciwisz się temu, co zaszło, nie spróbujesz nawet zaprotestować? Nie zrobisz nic?

— Powiedziałem przecież, że rozważę możliwości działania.

— Co to niby ma znaczyć?

— Zamierzam wezwać pewnych wysoko postawionych ludzi tu, do Muldemar, by poznać ich opinie i dowiedzieć się, jak szczerze popierają Korsibara. Mam na myśli diuka Oljebbina, Serithorna, Gonivaula… i zapewne porozmawiam także z Dantiryą Sambailem.

— Z tym potworem?

— Owszem, jest potworem, ale potworem potężnym i śmiałym. Przypominam ci także, że to twój krewny. Tak więc porozmawiam z nimi i nie tylko z nimi. Napoję ich naszym najlepszym winem, by sprawdzić, jak głęboko siedzą w kieszeni Korsibara i czy można ich od niego oderwać; niech odpowiedzą „tak” lub „nie”… jeśli w ogóle otrzymam od nich odpowiedź. Dopiero wówczas opracuję jakieś plany na przyszłość… jeśli czeka mnie jakaś przyszłość. Na razie jestem tylko księciem Muldemar, a to przecież wcale niemało. — Uśmiechnął się i dotknął jej amuletu. — Coś nowego? — spytał.

— Noszę to od dwóch miesięcy.

— Doskonała robota. Czyja?

— Nie mam pojęcia. Tę bransoletkę dostałam od maga Galbifonda. Wiedziałeś, że mamy tu teraz maga?

— Nie.

— Pomaga nam przewidzieć pogodę i dni odpowiednie do zbierania winorośli. Jest ekspertem, jeśli chodzi o produkcję wina. Zna wszystkie właściwe zaklęcia.

— Właściwe zaklęcia — skrzywił się Prestimion. — Aha.

— Powiedział mi także, że nie będziesz Koronalem, kiedy umrze stary Pontifex. Powiedział mi to na pięć dni przed twoim wyjazdem z Labiryntu.

— Ach! — westchnął Prestimion. — Mam wrażenie, że wszyscy o tym wiedzieli. Wszyscy oprócz mnie.


Cała dolina Muldemar zasługiwała na miano pięknej, posiadłość Prestimiona zajmowała jednak miejsce najpiękniejsze. Z domu nie widać było Zamku, o ile nie patrzyło się wprost w niebo. Wiały tu łagodne wiatry, w powietrzu unosiła się ciepła mgła. Tu, w zawsze zielonej krainie między Grzbietem Kudarmar i niezbyt bystrą rzeką Zemulikkaz mila za milą ciągnęły się posiadłości księcia i tu stał dom książąt z Muldemar, biały, duży, dwustu-pokojowy, o trzech skrzydłach, strzeżony przez czarne wieże.

Prestimion urodził się w tym domu, lecz podobnie jak większość przedstawicieli wielkich rodów mieszkał na Zamku i tam też pobierał nauki; na łono rodziny wracał zaledwie na kilka miesięcy w roku. Od śmierci ojca był faktyczną głową rodziny, prezydował więc podczas różnych ważnych rodzinnych uroczystości, w ostatnich latach jego nagłe wyniesienie w hierarchii, aż na domniemanego następcę Lorda Confalume’a, wymagało niemal stałej obecności na Zamku.

Ten czas się skończył i Prestimion stwierdził, że wcale nie jest mu przykro zamieszkać w dawnym apartamencie w domu. Był on wielki, mieścił się na drugim piętrze, okna zaś wychodziły na potężne zbocze szczytu Sambattinola. Rżnięta kwarcowa szyba w wielkim oknie, dzieło niedościgłym mistrzów ze Stee, powodowała, że pokoje zalane były jasnym światłem, na ścianach zaś znajdowały się freski o delikatnej tonacji, szmaragdowej, niebieskiej i różowej, oraz roślinne filigrany, skomplikowane i o nieodgadnionym wzorze, charakterystyczne dla artystów z Haplior.

Właśnie tu Prestimion wykąpał się, wypoczął, ubrał, po czym przyjął wizyty trzech młodszych braci. Po długim rozstaniu niemal ich nie poznawał; w ciągu roku niesłychanie wyrośli i zmężnieli.

Każdy z nich wyraził oburzenie i gniew z powodu niegodnej kradzieży korony, jakiej dopuścił się Korsibar. Najmłodszy, piętnastoletni Teotas, najsilniej naciskał, by Prestimion natychmiast wypowiedział wojnę postępującemu jakże bezprawnie synowi Confalume’a, i z największym naciskiem podkreślał, że jest gotów umrzeć w obronie praw brata. Osiemnastoletni Abrigant, który o dwie głowy przerastał braci, niemal dorównywał mu w gniewie. Nawet inteligentny, zamiłowany w paradoksach Taradath, dwudziestotrzyletni, bardziej zainteresowany pisaniem ironicznych wierszy niż sztuką wojenną, wydawał się bez reszty opanowany ideą zemsty.

Prestimion obejmował ich po kolei, obiecał, że przeznacza im wielką rolę w działaniach, które podejmie, nie mówił jednak o tym dokładniej. W rzeczywistości sam nie miał pojęcia, co powinien robić. Za wcześnie jeszcze było snuć plany.

Pierwsze tygodnie po powrocie do domu spędził w miłym lenistwie. Z czasem wróciła mu pogoda ducha i nawet się uśmiechał, co się nie zdarzało od wyjazdu z Labiryntu.

Uznał, że najmądrzej będzie nie pojawiać się więżącym niedaleko rodowej posiadłości mieście. Nie chciał być świadkiem, jak obywatele Muldemar składają przysięgę na wierność Korsibarowi, nie powinien zaś dopuścić do tego, by — kiedy go rozpoznają, a był tam przecież dobrze znany — przekonywali go do zbrojnej rozprawy z uzurpatorem. Spędzał więc dni, pływając w chłodnych wodach Zemulikkaz, spacerując w otaczającym dom parku oraz polując na bilantoony i khagmary w należącym do rodziny rezerwacie. Sepiach Melayn i Gialaurys nie odstępowali go nawet na krok. Podobnie Svor, ten jednak pojawił się dopiero teraz, najpierw bowiem odwiedził miasto Frangior, gdzie mieszkała pewna bliska mu kobieta. Wrócił przybity.

— Tam wszyscy wrzeszczą na cześć Korsibara — oznajmił. — Korsibar jest już na Zamku, wspaniały, królewski i w ogóle. Frangior tonie w jego portretach.

— Muldemar także? — spytał Prestimion.

— Może nie aż tak, ale i tam pełno jest plakatów. Niektórzy wywieszają też twoje portrety, lecz ktoś je zrywa. W Muldemar ludzie bardzo cię lubią.

— Tego należało oczekiwać. Ale nie mam zamiaru ich do niczego zachęcać.

Czasami w godzinach samotności Prestimion przeglądał książki w wielkiej bibliotece domu Muldemar, przede wszystkim książki historyczne, z których dar sprawił mu taką przykrość, gdy był jeszcze chłopcem. Na ich stronach znalazł fascynujące relacje o bohaterach dawnych wieków; mówiły one o ustanowieniu Pontyfikatu pod Dvornem, śmiałych wyprawach na Górę Zanikową, gdy nie nadawała się ona jeszcze do zamieszkania, wojnie Stiamota przeciw Zmiennokształtnym, o ekspedycjach podróżniczych na spalone słońcem południe i przeraźliwie mroźną północ, i o próbach przepłynięcia Morza Wielkiego. Prestimion wczytywał się w annały Koronali i Pontifexów, których imiona znaczyły dla niego nic albo niewiele: Hemias, Scaul, Methirasp, Hunzimar, Meyk, i oczy zachodziły mu mgłą. Nigdzie nie znalazł jednak wzmianki o próbie zagarnięcia tronu. Pewnego dnia zapytał Svora:

— Słuchaj, czy to możliwe, że jesteśmy tak cnotliwi, iż w ciągu trzynastu tysięcy lat naszej historii nikt, dosłownie nikt nie próbował bezprawnie zagarnąć tronu?

— Jesteśmy więc królestwem pokornych świętych. — Svor pobożnie wzniósł oczy do nieba.

— Z całą pewnością nie jesteśmy.

— A więc… — Svor postukał palcami w zakurzoną skórzaną okładkę książki, którą trzymał Prestimion — być może, pewne niepochlebne epizody naszej historii zaginęły w ludzkiej pamięci i nie pojawiają się w księgach.

— Jak sądzisz, zaginęły przypadkiem?

— Skąd mogę wiedzieć?

Z przekornego błysku w oczach łatwo było jednak wywnioskować, że Svor wierzy, iż prawdę zafałszowano celowo. Książę nie kontynuował tematu. W końcu jego przyjaciel wszędzie węszył przeróżne spiski i złowrogie machinacje. Ale czy to możliwe, że nigdy nie zdarzyło się nic podobnego? Czy naprawdę Prestimionowi jako pierwszemu w ciągu trzynastu tysięcy lat sprzątnięto koronę sprzed nosa?

W Labiryncie, w Rejestrze Dusz, znajdowały się oczywiście kapsuły, na których od czasów Lorda Stiamota ludzie nagrywali dla potomności swe najtajniejsze wspomnienia. Surowe, nie ocenzurowane dane z tych kapsuł zawierały prawdopodobnie prawdziwsze informacje o przeszłości niż niezbyt godne zaufania relacje historyków. Rejestr Dusz niedostępny był jednak dla zwykłych ludzi, a poza tym kapsuł było wiele miliardów i jeśli ktoś nie wiedział, czego szuka, nie miał szans na znalezienie w nich niczego użytecznego. Rejestr nie miał żadnego katalogu ani indeksu, nie sposób było przejrzeć jego zawartości pod kątem: „Tron królewski, próby uzurpacji”. Przypadkowe poszukiwania w liczącym sobie siedem tysięcy lat archiwum wydawały się z góry skazane na niepowodzenie; znalezienie w nim czegokolwiek interesującego mogło równie dobrze zabrać kolejne siedem tysięcy lat.

Prestimion przestał więc o tym myśleć. W końcu nie było to przecież aż takie ważne. Pontifex Confalume wypowiedział słowa, niestety, prawdziwe, kiedy stwierdził: „Co się stało, to się nie odstanie”. Korsibar miał władzę. Nie wiedząc, co winien zrobić, Prestimion oddał się przyjemnościom odpoczynku w rodzinnym domu w towarzystwie rodziny i przyjaciół. I czekał.

Zaproszenie do odwiedzin w domu Prestimiona pod Muldemar dotarło do Najwyższego Doradcy, diuka Oljebbina, gdy ten cieszył się towarzystwem szlachetnie urodzonego przyjaciela, Serithorna z Samivole. Spacerowali po tarasie gabinetu Oljebbina znajdującego się w bezpośrednim sąsiedztwie Dworu Pinitora, sąsiadującego z Twierdzą Stiamota, będącą najstarszym skrzydłem Zamku. Oljebbin, Serithorn i Wielki Admirał Gonivaul zamierzali za jakiś czas zjeść obiad z młodymi przedstawicielami rządów Korsibara: Farquanorem, Farholtem, Mandrykarnem ze Stee i kilkoma innymi.

Giermek ze świty Oljebbina przyszedł na taras, trzymając w ręku kopertę z szarego papieru welinowego, zapieczętowaną jaskrawofioletowym woskiem. Diuk Oljebbin wziął ją bez komentarza i wsunął w fałdy szaty.

— List miłosny od Prestimiona? — zażartował Serithorn. Oljebbin spojrzał na niego kwaśno.

— Gdybym potrafił czytać listy w zapieczętowanych kopertach, dowiedziałbyś się o tym jako pierwszy. Ale nie potrafię. A ty?

— Twój list wygląda po prostu dokładnie tak jak list, który dostałem od Prestimiona niespełna godzinę temu. No już, Oljebbinie, otwórz kopertę. Jeśli ci to pomoże, mogę patrzeć w drugą stronę.

Zawsze tak między nimi było. Podśmiewali się z siebie nawzajem, lecz chłodno i złośliwie. Przyjaźnili się od lat, ale powarkiwali na siebie i szczerzyli zęby. Obaj mieli po pięćdziesiątce, a mogło się wydawać, iż poznali się przed urodzeniem. Obaj też od najwcześniejszej młodości byli ważnymi członkami Rady Królewskiej.

Wielkie posiadłości Oljebbina leżały w południowej części Alhanroelu, niedaleko miasta Stoienzar; jego pałac był urządzony z ekstrawagancją i luksusem. Diuk Oljebbin był kuzynem Confalume’a ze strony matki. Prawdopodobnie zostałby nawet Koronalem, gdyby Pontifex nie dożył tak nieprawdopodobnie późnej starości. Wydawało się, że zamierza żyć wiecznie, Confalume rządził więc jako Koronal przez lat czterdzieści trzy, zamiast zwykłych piętnastu czy dwudziestu, Oljebbin zaś, po dwudziestu latach w roli Najwyższego Doradcy i domniemanego następcy, przyznał w końcu publicznie, że tron przestał go interesować. Rozpoczęło to fantastyczną, jakkolwiek zakończoną nieszczęśliwie, karierę Prestimiona.

To właśnie Oljebbin polecił go Confalume’owi na swoje miejsce. Rola szarej eminencji była jedyną prawdziwą radością życia tego potężnego mężczyzny o szerokich ramionach, zakochanego w kolorowych, wymyślnie zdobionych szatach, doskonale pasujących do jego gęstych białych włosów. Oczy miał ciepłe i mądre, twarz drobną — zwłaszcza w porównaniu z grzywą włosów — zachowywał się zaś tak godnie, że czasami podejrzewano go o narcyzm.

Serithorn przeciwnie. On nigdy nie chciał być Koronalem, całe życie przeżył więc wśród najściślejszych kręgów władzy, gdzie każdy pragnął zdobyć jego zaufanie, ponieważ najwyraźniej nikomu nie groził. Był księciem jednego z najstarszych rodów na Majipoorze, jego drzewo genealogiczne, choć tu i ówdzie pozbawione gałęzi, sięgało Lorda Stiamota. Oprócz niego z rodu tego pochodzili Kanaba, Struin i Geppin, dawni władcy.

Plotki głosiły, że zabiegał o względy matki Prestimiona przed jej ślubem z ojcem obecnego księcia Muldemar. Uchodził za bliskiego przyjaciela rodziny. Był również najbogatszym obywatelem Majipooru, jego majętności rozrzucone były po całym Alhanroelu i części Zimroelu. Nosił się elegancko, choć bez ostentacji. Włosy miał jasne, skórę gładką, budowy był drobnej, lecz mocnej, przypominając pod tym względem samego Prestimiona, choć w odróżnieniu od niego nie sprawiał wrażenia promieniującego skoncentrowaną siłą i energią, lecz raczej spokojem i pewnością siebie. Nie widziano nigdy, by potraktował poważnie jakąś sprawę, ale ci, którzy dobrze go znali, wiedzieli, że to jedynie poza. Musiał bronić wielkich posiadłości i jak większość wielkich posiadaczy ziemskich był w głębi serca konserwatystą, upartym obrońcą tradycji.

Diuk Oljebbin przejrzał list szybko, a potem przeczytał go z większą uwagą.

— Miałeś rację, to od Prestimiona — powiedział.

— Pewnie. I zaprasza cię na kolację?

— Oczywiście. Na próbowanie młodego wina. I polowanie w rodzinnym rezerwacie.

— Mnie także zaprosił. Cóż, wszyscy znamy walory jego wina. Oljebfcin; przyjrzał się księciu podejrzliwie.

— Więc masz zamiar skorzystać z zaproszenia? — spytał.

— Ależ oczywiście. Prestimion jest przecież naszym przyjacielem, i to przyjacielem, którego gościnności nie odrzuca się tak po prostu, Oljebbin lekko uderzał listem o lewą dłoń.

— Przecież mamy pierwsze dni rządów nowego władcy. Nie uważasz, iż winni jesteśmy Lordowi Korsibarowi stałą obecność na Zamku, by w każdej chwili mógł skorzystać z naszej mądrości?

Serithorn uśmiechnął się kpiąco.

— Boisz się, że przyjmując zaproszenie Prestimiona, utracisz łaski Koronala, przyznaj się.

— Serithornie, nie boję się niczego na świecie, o czym doskonale wiesz. Nie mam jednak zamiaru bezmyślnie obrażać Koronala.

— Coś mi się wydaje, że udzielona jednym słowem odpowiedź na moje pytania brzmiałaby „tak”.

Oljebbin uśmiechnął się zimnym uśmiechem, w którym nie było ani śladu wesołości.

— Dopóki nie dowiemy się, co Lord Korsibar sądzi o Prestimionie, składanie mu odwiedzin mogłoby zostać odebrane jako prowokacja.

— Jeszcze w Labiryncie Korsibar oferował Prestimionowi pozycję w rządzie.

— Jak słyszałem, Prestimion nie przyjął oferty. W każdym razie nie była to propozycja poważna, wyłącznie grzecznościowa. Ja o tym wiem, ty o tym wiesz i Prestimion najwyraźniej także. Jak mówiłem, przede wszystkim musimy się dowiedzieć, jaki jest rzeczywiście stosunek Koronala do księcia Muldemar.

— Tego możemy się domyślić bez żadnych problemów. Korsibar będzie próbował zneutralizować Prestimiona, nie ośmieli się jednak uczynić mu prawdziwej krzywdy. A nawiasem… nie słyszałem, by Prestimion odrzucił propozycję Korsibara.

— W każdym razie jej nie przyjął.

— Jeszcze nie. Nie uważasz, że najpierw musi to przemyśleć? I tylko dlatego zaprosił nas do Muldemar.

Oljebbin zniżył głos, ujął Serithorna pod ramię i odprowadził go do krawędzi tarasu.

— Jedno mi powiedz. Co byś powiedział, gdyby okazało się, że Prestimion rozmyśla o powstaniu przeciwko Korsibarowi i chce się dowiedzieć, czy poparlibyśmy go w tym przypadku?

— Wątpię, czy planowałby równie śmiały ruch tak wcześnie.

— Już doszło do bójki przed bramą, kiedy dowiedział się, że nie zostanie wpuszczony na Zamek. Nie zaprzeczysz, że należy oczekiwać kolejnych zamieszek. Na razie małych, nieważnych, ale później już pewnie nie tak nieważnych. Nie sądzisz, że ma zamiar wystąpić w końcu zbrojnie przeciw Korsibarowi?

— Sądzę, że pogardza Korsibarem. Ja również, Oljebbinie. Ja również. Ty także, jak sądzę.

— Doskonale znam różnicę między dobrem a złem, Serithornie. Zgadzam się, że przejęcie władzy przez Korsibara było dziełem pośpiesznym i w największym stopniu nieprzystojnym.

— Nie tylko nieprzystojnym, także bezprawnym. Oljebbin energicznie pokręcił głową.

— Nie posunąłbym się aż tak daleko. Nie istnieją formalne prawa sukcesji, co jest oczywiście wielkim błędem naszej konstytucji i z tego wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, lecz to, co zrobił Korsibar, było tylko niewłaściwe. Nie miał po temu żadnych powodów, jego czynu nie sposób usprawiedliwić. W sposób oburzający złamał tradycję.

— Muszę przyznać, że w twej duszy pozostał jednak drobny, lecz nienaruszony okruch przyzwoitości, Oljebbinie.

— Miło mi, że to zauważyłeś. Unikasz jednak odpowiedzi na moje pytanie. Czy twoim zdaniem Prestimion pogodzi się z obecną sytuacją? A jeśli jej nie zaakceptuje, po czyjej opowiesz się stronie?

— Podobnie jak ty uważam, że przejęcie tronu było uczynkiem obrzydliwym, godnym pogardy i potwornym. — Serithorn mówił z rzadkim w jego głosie ogniem, lecz niemal natychmiast uśmiechnął się kpiąco i uspokoił. — Trzeba jednak przyznać, że Korsibar jest bardzo popularnym potworem. Ludzie lubili Prestimiona, oczywiście, ale Korsibara zaakceptowali od razu. Przy tym brakuje im naszego wysublimowanego rozumienia tradycji i obyczaju, zwłaszcza w dziedzinach zarezerwowanych dla Góry Zamkowej. Wystarczy im przystojny Koronal, który miło się uśmiecha, prowadząc procesję przez ulice ich miasta. Korsibar te warunki spełnia.

— Odpowiedz mi po prostu — zirytował się Oljebbin. — Załóżmy, że Prestimion powie, iż prosi nas o pomoc w planowanej rebelii. Co mu odpowiesz?

— Zadałeś wyjątkowo nietaktowne pytanie.

— I zadaję je nadal. Wiesz dobrze, że poruszamy się poza granicami taktu.

— A więc jako odpowiedź potraktuj to, co ci teraz powiem. Nie znam planów Prestimiona. Powtórzyłem dwukrotnie, że uważam przejęcie władzy przez Korsibara za czyn obrzydliwy. Lecz jest on dziś namaszczonym Koronalem i bunt przeciw niemu to zdrada. Zło wywołuje zło, a kolejne zło wywołuje łańcuch zła, aż wreszcie świat się wywraca, a ja mam więcej do stracenia niż ktokolwiek inny.

— Więc gdyby między Korsibarem i Prestimionem rozgorzała wojna o tron, masz zamiar pozostać neutralny?

— Owszem, przynajmniej do chwili kiedy zorientuję się, która frakcja ma większe szansę na zwycięstwo. Przypuszczam, Oljebbinie — dodał ciszej — że ty zamierzasz postąpić podobnie.

— Ach! Wreszcie mówisz otwarcie. Skoro jednak zamierzasz pozostać neutralny, dlaczego przyjmujesz zaproszenie Prestimiona?

— O ile wiem, nie został jeszcze ogłoszony banitą. Cenię jego gościnność, bardzo lubię wino z Muldemar, poza tym Prestimion jest przecież moim drogim przyjacielem. A jego matka przyjaciółką. Jeśli zdarzy się tak, że pewnego dnia Prestimion wystąpi przeciw Korsibarowi zbrojnie… i wygra, chcę wiedzieć, że nie sprawiłem mu zawodu w chwilach, które są dla niego z całą pewnością trudne i bolesne. Pojadę. To będzie zwykła przyjacielska wizyta, bez żadnego znaczenia politycznego.

— Rozumiem.

— Z drugiej strony ty ciągle jesteś Najwyższym Doradcą Korsibara. Zdaję sobie sprawę z tego, że stawia cię to w pozycji trudniejszej niż moja.

— Doprawdy? W jakim sensie?

— Każdy czyn Najwyższego Doradcy pociąga za sobą konsekwencje polityczne, zwłaszcza w czasach tak trudnych. Jeśli skorzystasz z zaproszenia, dodasz Prestimionowi znaczenia i to z całą pewnością by się Koronalowi nie podobało. Jeśli chcesz pozostać na stanowisku, lepiej dla ciebie byłoby go teraz nie urażać.

— Co masz na myśli, mówiąc „jeśli chcesz pozostać na stanowisku”? — Oljebbin natychmiast się zdenerwował.

Serithorn uśmiechnął się ciepło.

— Przejął cię po rządach Confalume’a, owszem — wyjaśnił. — Ale na jak długo? Doskonale wiesz, że Farąuanor marzy wyłącznie o stanowisku Najwyższego Doradcy. Daj mu choćby najmniejszy powód, nawet pozór powodu, a wykorzysta to, by podważyć twą pozycję w oczach Korsibara.

— Dostałem zapewnienie, że pozostanę na dotychczasowym stanowisku, jak długo będę chciał. I pamiętaj o jednym, Serithornie, ja naprawdę nie boję się niczego. A z całą pewnością nie boję się księcia Farąuanora.

— Więc jedź ze mną do Muldemar.

Oljebbin milczał, z widoczną irytacją przyglądając się Serithornowi. Nagle podjął decyzję.

— Doskonale — powiedział. — Pojedziemy razem.


— W beczce po mojej prawej ręce — powiedział Prestimion — znajduje się słynne wino z dziesiątego roku Prankipina i Lorda Confalume, powszechnie uważane za najlepsze w tym stuleciu. To wino pochodzi z rocznika trzydziestego Prankipina Lorda Confalume i jest również wysoko cenione przez koneserów, przede wszystkim ze względu na niezwykły kolor i bukiet, choć, jako względnie młode, z pewnością zyska wiele przy dojrzewaniu. A w tej baryłce — tu poklepał bardzo zakurzoną beczkę o antycznym kształcie — znajduje się reszta najstarszego wina, jakim dysponujemy. Jeśli właściwie odczytuję treść wyblakłej nalepki, pochodzi ono z roku jedenastego Amyntilira Lorda Kelimiphona, czyli sprzed przeszło dwustu lat. Zapewne sporo straciło na smaku, ale zdecydowałem przedstawić je tu ze względu na obecność admirała Gonivaula, by pokosztował wina, które było najlepsze w czasach jego wielkiego przodka, Pontifexa.

Rozejrzał się po sali, każdego gościa z osobna obdarzając ciepłym uśmiechem i uważnym spojrzeniem; najpierw Gonivaula, który pojawił się jako pierwszy dziś po południu, potem Serithorna i Oljebbina, którzy przyjechali jednym lataczem godzinę później.

— I wreszcie — mówił dalej — oto pierwsza baryłka tegorocznego wina. Na razie oceniać można, oczywiście, zaledwie jego potencjał, nie rzeczywiste zalety. Jestem jednak pewny, że koneserzy o takim smaku i doświadczeniu wiedzą, jak oddać mu sprawiedliwość ze względu na to, czym będzie, a nie czym jest. W każdym razie mój zarządca piwnic jest przekonany, że gdy osiągnie pełnię, wino z czterdziestego trzeciego Prankipina Lorda Confalume będzie równe najlepszym winom w historii winnic Muldemar. Panowie, zacznijmy od niego i poruszajmy się pod prąd strumienia czasu, aż do najstarszego.

Obecni znajdowali się w specjalnej sali przeznaczonej do smakowania wina, wielkiej podziemnej jaskini z zielonego bazaltu. Wina stały na regałach jak okiem sięgnąć. Sala ta rozciągała się daleko w głąb Góry Zamkowej, a zgromadzono tu najwspanialsze wina w historii Muldemar, warte wiele milionów rojali. U boku Prestimiona stali Sepiach Melayn, Gialaurys i Svor, obecny był także brat księcia, Taradath. Trzej goście przybyli bez dworów. Czwarty zaproszony, prokurator Dantirya Sambail przysłał wiadomość, że obowiązki zatrzymują go w Zamku i będzie mógł pojawić się dopiero za dwa, trzy dni.

— Zarządco, proszę zaczynać — powiedział Prestimion. Zarządcą piwnic Muldemar od przeszło pięćdziesięciu lat był Abeleth Glayn, człowiek wysoki i chudy, o bardzo jasnych niebieskich oczach i siwych włosach; lubił on opowiadać o sobie, że wypił w życiu więcej dobrego wina niż ktokolwiek inny w historii Majipooru. Glayn pochylił się, by odszpuntować pierwszą baryłkę, lecz nim to uczynił, znieruchomiał na chwilę, dotknął rohilli wiszącej na kamizelce na wysokości piersi, dużym palcem i kciukiem lewej ręki wykonał gest zaklęcia oraz cicho wygłosił jakąś czarodziejską formułkę. Prestimion nie okazał niezadowolenia wobec tak wyraźnej manifestacji przesądów; kochał starego i pozwalał mu na wszystko.

Napełniono i rozdano szklanki. Goście naśladowali zarządcę piwnic we wszystkim, wypluli też wino jak prawdziwi kiperzy, zresztą było rzeczywiście zbyt młode. Wszyscy je chwalili.

— Będzie wspaniałe — oznajmił Oljebbin z przekonaniem.

— Zamawiam dziesięć baryłek do mej piwnicy — powiedział Serithorn.

Nawet ciemny, rozczochrany Gonivaul, który miał podniebienie Ghayroga i w powszechnej opinii nie potrafił odróżnić wina od piwa, a obu od sfermentowanego mleka smoków, uznał za stosowne podzielić się z obecnymi opinią, że o tym winie ludzie zaczną opowiadać legendy.

Prestimion klasnął w dłonie. Podano kawałki chleba do oczyszczenia ust oraz bardzo cienkie paski wędzonego mięsa smoków morskich marynowanego w wyciągu z płatków kwiatów meirva. Po przekąsce goście spróbowali drugiego wina, którego nie należało już wypluwać; wypito je i oceniono, po czym podano mocno przyprawioną rybę oraz ostrygi ze Stoienzar, nadal powoli poruszające się w muszlach. Po nich przyszedł czas na wino dziesiątego Prankipina Lorda Confałume, którym wszyscy zachwycili się jak należy, żałując Dantiryi Sambaila, którego ominęła tak wielka rozkosz.

— Jak myślisz, czy gdyby w każdej baryłce znajdowało się to samo wino, ci znawcy by się zorientowali? — Svor spytał cicho Septacha Melayna.

— Uspokój się, o pozbawiony szacunku dla lepszych od siebie — odparł Melayn, przeszywając Svora spojrzeniem pełnym udanej grozy. — To wielcy koneserzy, a poza tym najtęższe głowy królestwa.

Nadszedł wreszcie czas na stare wino z czasów Amyntilira. W ciągu długich dwustu lat zdążyło się pożegnać z wszystkimi zaletami doskonałego wina, którym z pewnością kiedyś było, Wielki Admirał Gonivaul chwalił je jednak bez pamięci. Omal się nie popłakał z wdzięczności, bo przecież Prestimion obdarzył go materialną pamiątką z czasów najwybitniejszego członka jego rodziny.

— A teraz chodźmy na górę — zaproponował książę. — Zjemy kolację z matką i kilkoma przyjaciółmi, po wieczerzy zaś napijemy się brandy, którą z pewnością uznacie za wartą wypicia.

Do tej pory ani razu nie wymieniono imienia Korsibara. Podczas kolacji przy wielkim stole królującym w sali bankietowej i zastawionym dla osiemnastu osób rozmawiano wyłącznie o polowaniu, o nadchodzącym okresie winobrania oraz o zbliżającej się nowej dorocznej wystawie malarstwa duszy. Nikt słowem nie wspomniał o zmianie rządów.

I tak przyjęcie toczyło się przez kilka godzin. Dopiero późnym wieczorem grupa panów, kosztujących uprzednio wina, zebrała się w przeszklonym gabinecie, gdzie w pięknych karafkach, na specjalnych regałach stały wspaniałe okazy brandy, niektóre liczące sobie wiek, i wówczas zmienił się temat rozmowy. Gospodarz nalał już i podał wszystkim kielichy z najlepszym i najstarszym gatunkiem.

— Co słychać na Zamku? — spytał spokojnym głosem, w żaden sposób nie podkreślając znaczenia tego pytania i nie kierując go do nikogo w szczególności.

Nagle w gabinecie zapanowała cisza. Niektórzy z trójki gości zapatrzyli się w kielichy, z wielkim zainteresowaniem obserwując ich zawartość, inni popijali brandy z wielkim nabożeństwem. Prestimion uśmiechał się uprzejmie, czekając na odpowiedź, zupełnie jakby zadał banalne pytanie o pogodę.

— Jest mnóstwo pracy — odparł Oljebbin, kiedy cisza stała się znacząca.

— Doprawdy?

— Każda zmiana władzy to jednocześnie czas robienia porządków — wyjaśnił diuk, sprawiający wrażenie zażenowanego tym, że jemu przyszło udzielić odpowiedzi, choć przecież często był obiektem publicznego zainteresowania. — Łatwo to sobie wyobrazić: urzędnicy ganiają w kółko i próbują zapewnić sobie pracę, jeśli tylko istnieje cień niebezpieczeństwa, że mogą ją stracić, inni pragną wykorzystać zamęt do zdobycia upragnionego awansu…

— Do której kategorii zalicza pan siebie, diuku? — spytał Svor, pociągając maleńki łyczek brandy.

Oljebbin zesztywniał.

— Najwyższy Doradca jest kimś więcej niż tylko urzędnikiem, o czym pan zapewne wie, diuku Svorze — odparł. — Pragnę jednak powiadomić pana, że nowy Koronal potwierdził wolę utrzymania mnie na dotychczasowym stanowisku.

— Oto dobra nowina! — zakrzyknął Septach Melayn, unosząc kieliszek zamaszystym gestem. — Za zdrowie Najwyższego Doradcy Oljebbina!

— Oljebbin! — krzyknęli inni, również unosząc kieliszki. — Niech żyje Najwyższy Doradca! — I wypili do dna, maskując niezręczność sytuacji.

— A Koronal? — spytał po chwili Prestimion. — Mam nadzieję, że bez trudu przyzwyczaił się do nowych obowiązków.

Znowu zapadła nieprzyjemna cisza, obecni gorliwie zainteresowali się zawartością kielichów. Oljebbin rzucił Serithornowi gniewne spojrzenie i Serithorn zdecydował się na udzielenie odpowiedzi.

— Przyzwyczaja się do pracy. Powoli. W końcu niesie na barkach wielki ciężar.

— Cięższy niż kiedykolwiek nosił, znacznie cięższy — burknął Gialaurys. — Człowiek, który nie potrafi ocenić swych sił, powinien uważać, co bierze na swe barki.

Prestimion nalał brandy do kielichów, młodszej brandy, której nie wstyd było wypić więcej.

— Oczywiście ludzie radośnie przywitali go jako Koronala — powiedział do nie oszczędzających alkoholu gości. — W całej dolinie Glayge widziałem, jak błyskawicznie znajdowali jego portrety do wywieszenia i jak radowali się jego sukcesem. Mam wrażenie, że został przyjęty bardzo dobrze. — Przesunął wzrokiem po twarzy rozmówców, jakby dawał im do zrozumienia, że w tych gładkich słowach kryje się drugie dno. Ale oni i tak o tym wiedzieli.

Gonivaul, którego zaczerwieniona od nadmiaru jedzenia i picia twarz pojawiała się od czasu do czasu wśród gęstej czarnej brody, powiedział schrypniętym głosem:

— Koronal przeżywa na razie miesiąc miodowy. Jak wszyscy nowi Koronalowie. Kiedy jednak na świat zaczną spadać jego dekrety, zwykli ludzie mogą zacząć śpiewać na inną nutę.

— Nie tylko zwykli ludzie — uzupełnił Serithorn, podając pusty kielich do napełnienia. On także był zaczerwieniony, oczy miał przekrwione.

— Tak? — zdziwił się Septach Melayn. — Czy ludzie tacy jak wy rzeczywiście mają powody do obaw o przyszłość?

Serithorn tylko wzruszył ramionami.

— Skutki każdej wielkiej zmiany, a taka przecież nastąpiła, należy dokładnie rozważyć i zanalizować. Lord Korsibar jest w końcu jednym z nas. Nie mamy powodu wątpić w to, że pod jego rządami zachowamy przywileje, jakimi cieszyliśmy się do tej pory. Nikt jednak nie wie dokładnie, jakie zmiany i jakie reformy planuje nowy Koronal. Pozwól, panie, że przypomnę ci, iż nikt z nas nie doświadczył jeszcze zmiany władzy.

— Jakież to prawdziwe — westchnął Prestimion. — Żyjemy w bardzo dziwnych czasach. Pozwólcie, że poczęstuję was teraz naszą niezwykle aromatyczną brandy. Po destylacji przechowujemy ją sześć lat w baryłkach z drzewa keppinong. Dla smaku do każdej dodajemy kilka jagód ganni.

Napełnił kieliszki. Przyglądał się gościom uważnie, jakby chciał upewnić się, że w pełni doceniają walory trunku.

— A jak wy, panowie, oceniacie niedawne zmiany? — spytał wprost. — Czy jesteście z nich zadowoleni?

Oljebbin spojrzał niepewnie na Serithorna, Serithorn na Gonivaula, admirał zaś na Oljebbina. Nie wiedzieli, na którego przyszła kolej, by odpowiedzieć na to pytanie, toteż nikt nie odpowiedział. Prestimion tymczasem naciskał nadal.

— A sposób, w jaki Korsibar doszedł do władzy… jak wam się spodobał, panowie? Czy waszym zdaniem to dobrze, że Koronalowie wybierają się sami?

Oljebbin westchnął. Wreszcie, wreszcie dochodzili w rozmowie do tego, co rzeczywiście ważne, a to wcale nie sprawiało mu przyjemności. Nie zabierał więc głosu, podobnie jak Gonivaul.

Serithorn przerwał panującą w gabinecie ciszę.

— Czyżby lord Prestimion chciał usłyszeć wypowiadane w swym domu słowa zdrady? — spytał.

Prestimion zdziwił się teatralnie.

— Zdrady? Któż mówi o zdradzie? Zadałem proste pytanie z dziedziny filozofii polityki. Poprosiłem o waszą opinię dotyczącą teorii rządzenia. Czyżby członkowie rządu nie mieli opinii w kwestiach konstytucyjnych? Czyżby bali się podzielić nimi z przyjaciółmi? Książę Serithornie, nie wątpisz chyba, że znajdujesz się w tej chwili w towarzystwie przyjaciół?

— Owszem. Przyjąłem gościnę przyjaciela, który nakarmił mnie wspaniałym jedzeniem i napoił wspaniałą brandy. — Serithorn wstał i ziewnął przesadnie. — Przełóżmy dyskusję filozoficzną i konstytucyjną na rano. Proszę o wybaczenie, książę…

— Zaczekaj, Serithornie! — krzyknął Gonivaul.

Tak zazwyczaj spokojny, admirał zerwał się na równe nogi. Chwiał się mocno od nadmiaru brandy, utrzymywał się na nogach z wyraźnym wysiłkiem. Twarz miał czerwoną, skrzywioną; przypominał słynnego z gwałtowności księcia Farholta w napadzie furii, oczy mu płonęły. Obrócił się ku Serithornowi, rozlewając przy tym brandy.

— Siedzimy tu cały wieczór, pijąc wino Prestimiona i bawiąc się z nim w te głupie gierki — powiedział, niewyraźnie wymawiając słowa. — Teraz wreszcie padną słowa prawdy, więc pozostań i wysłuchaj ich! — Spojrzał na Prestimiona. — No i co, książę? — spytał. — Do czego właściwie prowadzisz? Czy chcesz dać do zrozumienia, że nie pogodzisz się z uzurpacją Korsibara, i pytasz nas, co zrobimy, jeśli się przeciwko niemu zbuntujesz?

Oljebbin znieruchomiał. Siedział wyprostowany i sztywny, jakby kij połknął.

— Upiłeś się, Gonivaulu — wykrztusił. — Na miłość Bogini, usiądź!

— Cicho! Mamy prawo wiedzieć. A więc, Prestimionie, odpowiedz mi.

Oljebbin, wstrząśnięty, wstał niepewnie i zrobił kilka chwiejnych kroków, jakby zamierzał uciszyć Gonivaula siłą. Serithorn złapał go za rękę i zatrzymał, do Prestimiona zaś powiedział:

— Doskonale, książę. Wolałbym, żebyśmy nie musieli poruszać tego tematu, podejrzewam jednak, że z powodu takiej rozmowy się tu znaleźliśmy. Ja także pragnąłbym usłyszeć odpowiedź na pytanie admirała.

— Doskonale, wszyscy ją usłyszycie. — Prestimion mówił bardzo spokojnie. — Chcecie wiedzieć, co sądzę o Korsibarze? Uważam go za nieprawnego Koronala, który doszedł do władzy w sposób niegodny.

— I zamierzasz pozbawić go tronu? — spytał Gonivaul.

— Chciałbym, by został pozbawiony tronu. Głęboko wierzę w to, iż z jego rządów wyniknąć może wyłącznie nieszczęście.

Ale nie da się odebrać mu władzy, machając czarnoksięską różdżką.

— A więc zabiegasz o naszą pomoc? Bądź z nami szczery.

— Zawsze byłem z tobą szczery, lordzie Serithornie. I przypominam ci przy okazji, że ani słowem nie wspomniałem o wystąpieniu przeciw Korsibarowi. Jeśli jednak dojdzie do powstania, podkreślam, jeśli dojdzie, poświęcę mu wszystkie swe siły i wszystkie środki. — Książę spojrzał w oczy po kolei każdemu ze swych gości.

— Dobrze wiesz, że dzielimy twą pogardę i obrzydzenie środkami, dzięki którym Korsibar zdobył władzę — powiedział nieco skrępowany Serithorn. — Wszyscy trzej jesteśmy wielbicielami tradycji. Trudno nam zaakceptować jego niespołeczne i, mówiąc twoimi słowami, nielegalne działania.

— Oczywiście — potwierdził Oljebbin.

— Racja! Słusznie! — zawtórował mu donośnie Gonivaul i ciężko opadł na fotel.

— Rozumiem więc, że jesteście ze mną? — spytał Prestimion.

— Pod jakim względem? — odpowiedział pytaniem Serithorn. — Niechęci do uzurpacji Korsibara? Oczywiście! — Oljebbin energicznie pokiwał głową, Gonivaul także. — Oczywiście — mówił dalej Serithorn — w chwili obecnej musimy poruszać się bardzo ostrożnie. Korsibar dysponuje siłą, no i strzeże się, co jest zupełnie zrozumiałe w tym przejściowym czasie. Nie wolno nam śpieszyć się lekkomyślnie.

— To rozumiem — przyznał Prestimion. — Lecz kiedy nadejdzie właściwa chwila…

— Uczynię wszystko co w mojej mocy, by świat wrócił na właściwą drogę. To mogę obiecać ci z całego serca.

— Ja również — wtrącił Oljebbin.

— I ja — przytaknął Gonivaul. — Przecież wiesz, Prestimionie. Spełnię swój obowiązek, choćbym miał za to zapłacić głową. Choćbym… głową… zapła… płacić… — Admirał mógł już tylko bełkotać. Osunął się w fotelu, zamknął oczy i w chwilę później zachrapał.

— Chyba powinniśmy kończyć to spotkanie — powiedział Prestimion cicho do Gialaurysa i Melayna. Wstał. — Czy ktoś jeszcze pragnie się napić, panowie?

Gonivaul spał. Oljebbin był niemal równie pijany, Serithorn zaś, choć przytomny i panujący nad sobą, zmierzał do drzwi z wyraźnym wysiłkiem. Na prośbę gospodarza Gialaurys obudził admirała i zaprowadził do pokoju. Septach Melayn oferował pomoc niezbyt przytomnemu Oljebbinowi, Taradath zaś, zgodnie z sugestią brata, pośpieszył za księciem Serithonem, by służyć mu pomocą.

Książę pozostał w gabinecie ze Svorem. Wypili razem ostatni kieliszek brandy przed snem.

— I co o tym wszystkim sądzisz, mój sprytny przyjacielu? — spytał Prestimion. — Są ze mną czy nie?

— Są z tobą. Bez żadnych wątpliwości.

— Tak myślisz? Naprawdę?

Svor uśmiechnął się i machnął ręką.

— Ależ oczywiście, Prestimionie, z całą pewnością są z tobą ci nasi trzej wspaniali i bardzo konserwatywni lordowie. Sami to powiedzieli, a przecież nie mogą kłamać. Sam słyszałeś, co mówili. Oczywiście, są z tobą… jak długo siedzą w twoim domu i piją twoją brandy. Podejrzewam, że kiedy wrócą na Zamek, wszystko może się zmienić.

— Masz rację. Czy jednak będą skłonni mnie zdradzić?

— Bardzo w to wątpię. Będą czekać i obserwować, co zrobisz, zostawiając sobie drogę wyjścia na wszelki wypadek. Jeśli wystąpisz przeciwko Korsibarowi i będziesz miał szansę na zwycięstwo, przyłączą się do ciebie, nie wcześniej jednak, niż udowodnisz, że jesteś w stanie wygrać. W innym razie pod przysięgą zaprą się, że kiedykolwiek obiecywali ci jakiekolwiek wsparcie. Tak mi się wydaje.

— I mnie — powiedział Prestimion.


Świt był piękny, ale pierwszy z gości Prestimiona opuścił swój pokój w wiele godzin po wschodzie słońca. Śniadanie zjedzono późno, po południu zaś wszyscy pojechali na polowanie do rodzinnego rezerwatu. Ubito wiele bilantoonów, sigimoinsów i podobnych niewielkich zwierząt. Służba przygotowała z nich wieczerzę. Tego dnia nie kontynuowano tematu z poprzedniego wieczora; wszyscy zachowywali się jak światowcy, którzy dla rozrywki wyprawili się na wieś.

Następnego dnia goście wrócili na Zamek. W niespełna godzinę po wyjeździe ostatniego w Domu Muldemar pojawił się goniec z informacją, że zbliża się prokurator Ni-moya. I rzeczywiście, prokurator zjawił się wkrótce przed bramą z orszakiem liczącym pięćdziesiąt, a może nawet nieco ponad sześćdziesiąt osób.

Ta chłodna bezczelność wywołała uśmiech na twarzy Prestimiona.

— Cieszę się, że nie masz ich ze sobą pięciuset — powiedział do Datiryi Sambaila, którego znalazł pośrodku kłębiącego się tłumu. — Jakoś ich pomieścimy, kuzynie. Czyżbyś odprawiał wielką procesję?

— Na to jest jeszcze odrobinę za wcześnie. Na razie nikt nie ofiarował mi korony — usłyszał w odpowiedzi.

Prokurator był, jak zwykle, przesadnie wystrojony. Miał na sobie bogato zdobiony, z pewnością bardzo kosztowny kaftan z czarnej skóry, po samą szyję nabijany jaskrawymi cekinami w kształcie diamentów, oraz półpancerz ze złota wykończonego srebrem, na którym wyryte były jakieś nie znane Prestimionowi symbole.

— Nie martw się, nie będziemy dla was przesadnym ciężarem. Składam tylko krótką wizytę. Jutro rano ruszamy w drogę.

— Już jutro? Dlaczego? Możesz zostać, ile chcesz.

— Chcę zostać do jutra. Mam przed sobą długą drogę, stąd ten liczny orszak. Wracam do Ni-moya.

— Nie czekając na ceremonię koronacyjną?

— Koronal wielkodusznie zwolnił mnie z obowiązku uczestniczenia w niej. Ze względu na długą drogę, którą mam przed sobą. Mniej więcej trzy lata nie było mnie w domu, wiesz? Zaczynam za nim tęsknić. Lord Korsibar jest zdania, że powinienem się pokazać teraz na Zimroelu, przynieść tam wieść o zmianie władzy. Na tym kontynencie Korsibar nie jest tak dobrze znany, rozumiesz? Mam zapewnić lud o jego zaletach.

— Co, jako lojalny poddany, uczynisz szczerze i całym sercem — stwierdził Prestimion. — Doskonale, zejdźmy do piwnic, dam ci spróbować młodego wina, a także tego ze starszych roczników. Wczoraj wieczorem piliśmy z Oljebbinem, Serithornem i Gonivaulem. Szkoda, że cię nie było.

— Zdaje się, że niedaleko stąd minąłem się właśnie z Gonivaulem.

— To był interesujący wieczór.

— Interesujący? Z tymi trzema? — Dantirya Sambail roześmiał się lekceważąco. — No cóż, w twojej sytuacji chyba rzeczywiście każdy przyjaciel jest dobry. — Obrócił się do jednego ze sług i coś do niego szepnął. Sługa odbiegł i w chwilę później powrócił z jednym z dworzan, szczupłym, ciemnym mężczyzną o haczykowatym nosie, ubranym w obcisły kaftan. Prestimion miał wrażenie, że kiedyś go już widział. — No i gdzie to obiecane wino?

— Najlepsze przechowujemy w piwnicy.

— Chodźmy. I ty z nami, Mandralisca.

Teraz książę sobie przypomniał. Mandralisca. Mistrz walki na kije, na którego postawił pięć koron w zakładzie z Septachem Melaynem. Miał za zadanie próbowanie potraw przed prokuratorem, który obawiał się trucizny. Był to człowiek o złej twarzy, ponury i szorstki, miał cienkie wargi i ostre rysy twarzy. Przyglądał się Prestimionowi chłodnym, przeszywającym wzrokiem, jakby się spodziewał, że jego pan zostanie otruty w tym domu.

Książę poczuł nagle straszny gniew. Mimo iż potrafił się kontrolować, jego głos ciął jak bicz.

— Niepotrzebny nam ten człowiek, prokuratorze.

— Jest zawsze przy mym boku. Ma…

— Sprawdzać, czy jedzenie i napoje nie są zatrute. Już mi o tym mówiono. Czy nie ufasz mi aż do tego stopnia, kuzynie?

Blade, mięsiste policzki prokuratora poczerwieniały.

— To mój zwyczaj od dawna. Mandralisca zawsze sprawdza to, co jem i piję.

— A moim zwyczajem jest zapraszać do domu wyłącznie tych, których kocham i szanuję, a im bardzo rzadko podaję truciznę.

Spojrzał prokuratorowi wprost w oczy z gniewem, urażoną dumą i sporą dozą palącej pogardy. Obaj milczeli. Nagle prokurator obrócił głowę i się uśmiechnął. Sprawiał wrażenie, jakby w myśli dokonał obrachunku i doszedł do wniosku, że mu się to opłaci.

— Spokojnie, Prestimionie — powiedział uspokajająco. — To przecież oczywiste, że nie chciałbym obrazić drogiego kuzyna. Dla ciebie jednego zrezygnuję ze starej tradycji. Niech i tak będzie.

Na jego krótki gest Mandralisca, spojrzawszy najpierw pytająco na swego pana, a potem obrzuciwszy gospodarza morderczym spojrzeniem, posłusznie odszedł.

— No to chodźmy. Poczęstuję cię kilkoma kieliszkami najlepszego wina.

Razem zeszli do piwnicy.

— Tam, na górze, wspomniałeś o sytuacji, w jakiej się w tej chwili znajduję — zauważył Prestimion, otwierając butelkę i nalewając wina. — Co miałeś na myśli?

— Nie będę owijał w bawełnę. Człowiek, któremu sprzed nosa sprzątnięto koronę, wychodzi na idiotę przed piętnastomiliardowym audytorium. — Prokurator pociągnął potężny łyk wina i cmoknął z zadowolenia. — No, przynajmniej masz coś na pocieszenie: winnice. Nalej jeszcze, dobrze?

— Bardziej mi ufasz teraz, po pierwszym łyku? A jeśli posłużyłem się wolno działającą trucizną?

— Opuścimy nasz świat o jednej godzinie, bo widziałem, że pijesz to samo co ja. Nigdy w ciebie nie wątpiłem, kuzynie.

— Więc czemu Mandralisca…?

— Przecież ci tłumaczyłem. To mój zwyczaj, stara tradycja. Wybacz mi, kuzynie. — Dantirya Sambail spojrzał na Prestimiona wielkimi, niewinnymi niebieskimi oczami blava, potulnie, pokornie. — Jeśli podałeś mi truciznę, równej jej smakiem nie znajdę nigdzie na świecie. Błagani o drugi łyk; jeśli mnie nie zabije, sprawi mi niewymowną przyjemność. — Prokurator przysunął swą skrzywioną w uśmiechu twarz do twarzy gospodarza, który tymczasem napełnił mu kielich po brzegi. — A gdzie są ci twoi przyjaciele: dandys na pajęczych nóżkach, mistrz fechtunku, którego nie sposób choćby musnąć ostrzem, wielki jak goryl zapaśnik i ten trzeci, ten sprytny mały diuk Tolaghai? Myślałem, że nie odstępują cię ani na krok.

— Pojechali na polowanie. Nie wiedzieliśmy, że przyjeżdżasz. Powinni niedługo wrócić. Tymczasem możemy porozmawiać jak kuzyn z kuzynem, korzystając z tego, że nie pałęta się nam pod nogami żaden z twoich przybłędów. — Prestimion umilkł, zapatrzył się w głąb kielicha. — Powiedziałeś, że wyszedłem na durnia. Czyżby tak rzeczywiście było? Czy świat rzeczywiście ma mnie za durnia, Dantiryo Sambailu? Nie ogłoszono mnie nigdy następcą Koronala, wiesz? Jasne, Korsibar skradł koronę, czy jednak można powiedzieć, że skradł ją mnie?

— Jeśli sprawi ci to przyjemność, kuzynie, powiedzmy, że skradł ją z powietrza. — Prokurator nalał sobie kolejny kielich. Kiedy tak stał obok księcia Muldemar, wydawał się nad nim górować nie dlatego, że był o tyle wyższy, raczej ze względu na masywną klatkę piersiową i ramiona oraz postawę świadczącą o niewzruszonej pewności siebie. Jego twarz zdążyła poczerwienieć już od wina, przyćmiewając nieco rude piegi; tworzyła tym wyraźniejszy kontrast z niezwykłymi, fiołkowymi oczami. Bystrość spojrzenia tych oczu dowodziła jednak, że Dantirya Sambail jest najzupełniej trzeźwy, mimo iż wino wydawało się wywierać nań wyraźny wpływ. Przyjaznym, wesołym tonem zagadywał:

— Powiedz mi, co planujesz, Prestimionie. Masz może zamiar strącić Korsibara z jego grzędy?

— Spodziewałem się usłyszeć od ciebie radę w tej materii — odparł gładko Prestimion.

— A więc coś planujesz!

— Nie planuję. Mam raczej pewne… zamiary. Nie, nawet nie zamiary. Rozważam możliwości.

— Możliwości wymagające armii i o ile to tylko możliwe, potężnych sojuszników. No już, unieś kielich, kuzynie, sam przecież wszystkiego nie wypiję. Omówmy wszystko otwarcie, Prestimionie!

— Na moim miejscu uważałbyś to za rozsądne?

— Pijąc twoje wino, zawierzyłem ci życie. Mów i niczego się nie bój, kuzynie.

— A więc powiem ci wszystko. Szczerze i bez ogródek.

— Doskonale. O to właśnie chodzi.

Nikt nie miał oczywiście wątpliwości, że Dantirya Sambail jest bezwzględnym łajdakiem, Prestimion nauczył się jednak już dawno, że najlepszym sposobem na unieszkodliwienie łajdaka jest otworzyć przed nim serce. Postanowił więc, że z prokuratorem rozmawiać będzie najzupełniej szczerze.

— Po pierwsze — powiedział — powinienem zostać Koronalem. Temu nie zaprzeczy żaden mieszkaniec naszego świata. Mam po temu największe kwalifikacje. Pod tym względem Korsibar ani się do mnie umywa.

— A po drugie?

— Koronując się w ten sposób, Korsibar popełnił czyn mroczny, bluźnierczy i wstrętny. Za takie czyny zawsze drogo się płaci. Być może, jeśli będziemy mieli szczęście, sam się pogrzebie przez własną głupotę i arogancję. Jeśli to jednak nie nastąpi, a my pozwolimy mu rządzić spokojnie, gniew Bogini spadnie i na nasze głowy.

Dantirya Sambail mrugnął na niego komicznie.

— Gniew Bogini, mówisz? Gniew Bogini? Ach, kuzynie, a ja zawsze uważałem cię za człowieka racjonalnego, za sceptyka.

— Wszyscy wiedzą, że nie wierzę w magię i podobne głupoty, pod pewnymi względami jestem więc sceptykiem, jednak z całą pewnością nie jestem człowiekiem niewierzącym. Są we wszechświecie siły karzące zło i w to wierzę z całej duszy. Jeśli nie sprzeciwimy się dokonanej przez Korsibara uzurpacji, ucierpi na tym świat. Niezależnie od osobistych ambicji uważam, że trzeba go obalić dla dobra nas wszystkich.

— Ach! — Gęste, zjeżone brwi prokuratora podjechały wysoko. — Czy jest jeszcze punkt trzeci?

— Dwa wystarczą. — Prestimion napił się wina i napełnił podstawiony mu przez gościa kielich. — No i widzisz, dowiedziałeś się wszystkiego w ciągu dwóch krótkich minut. Poznałeś moje plany, poznałeś moje zamiary. Dowiedziałeś się nawet, w co wierzę. Co zrobisz? Pobiegniesz w te pędy do Korsibara, by go ostrzec?

— Nic z tego. Nie jestem aż tak zdradziecką świnią, by donosić na kuzyna. Postawiłeś sobie jednak wyjątkowo trudne cele.

— Jak trudne? — Prestimion znów zapatrzył się w kielich, zakręcił winem. — Proszę o możliwie jak najbardziej realistyczną ocenę. Nie oszczędzaj mi niczego.

— Ja zawsze byłem i jestem realistą, mój chłopcze. Niesympatycznym, lecz realistą. — Prokurator uniósł dłoń, zaznaczając kolejne punkty na palcach. — Po pierwsze: Korsibar ma w garści Zamek, który jest praktycznie nie do zdobycia i w sercach ludzi na całym świecie ma miejsce szczególne. Po drugie: ten, kto kontroluje Zamek, kontroluje gwardię. Po trzecie: armia także stoi za nim, armia bowiem jest jak wielka bezgłowa bestia, lojalna wobec każdego, kto nosi koronę, a koronę nosi Korsibar. Po czwarte: Korsibar jest wysoki i przystojny, obywatele naszego świata wydają się nim zachwyceni. Po piąte: na Zamku doskonale poznał protokoły i ceremoniał. Uczył się ich od urodzenia. Biorąc to wszystko pod uwagę, należy przyjąć, że może być całkiem przyzwoitym Koronalem.

— Co do tego się nie zgadzamy.

— Sam o tym wiem. Ale ja nie podzielani twojej żarliwej wiary w miłosierdzie i mądrość Bogini. Uważam, że Korsibar jakoś tam poradzi sobie z rządami. Będzie miał przy boku Oljebbina, Serithorna i innych; oni zawsze mogą wskazać mu właściwą drogę, a mały Farąuanor to przydatny spryciarz, czy go się lubi, czy nie. Jest jeszcze ten mag, Su-Suheris. To dobry strateg, bardzo niebezpieczny. Siostrę też warto byłoby wziąć pod uwagę.

— Thismet? — zdumiał się Prestimion. — Co właściwie masz na myśli?

— Nie wiesz? To ona jest prawdziwą szarą eminencją w rodzinie. — Dantirya Sambail wyszczerzył w uśmiechu kwadratowe zęby. — Jak myślisz, kto skłonił biednego tępawego Korsibara do przejęcia władzy? Siostra, oczywiście. Śliczna lady Thismet we własnej osobie. Wtedy, w Labiryncie, bez przerwy trącała go, szturchała i nudziła, szeptała mu do ucha bzdury o jego niezmierzonych cnotach i wielkim przeznaczeniu. Pchała go, pchała i pchała w jednym kierunku, aż nie miał już innego wyboru, musiał się własnoręcznie ukoronować. Gwałtowna mała osóbka z tej siostrzyczki.

— To fakty czy przypuszczenia?

Prokurator uniósł dłonie gestem mającym świadczyć o pokorze i szczerości.

— Fakty, które poznałem z najlepszego możliwego źródła, jakim jestem ja sam. Podczas igrzysk podsłuchałem, jak ze sobą konferują. Korsibar przy siostrze jest bezbronny jak pasący się blave. Ona jest pasterzem, on idzie, gdzie ona chce.

— Wiedziałem, że to człowiek słaby, dobrze ukrywający swą słabość, nie przyszło mi jednak do głowy, że ona ma tak silną wolę.

— Nie poznałeś się na niej, kuzynie. Thismet kocha brata nade wszystko. W końcu to jej bliźniak. Nie zaskoczyłoby mnie nawet, gdyby było między nimi coś kazirodczego. Do równania dodać także należy jej nienawiść do ciebie.

Prestimion ze zdziwieniem uświadomił sobie, że ukłuło go to określenie. Thismet kocha brata, przelewa na niego własne ambicje. … w tym nie było nic zdumiewającego. Lojalność w stosunku do jednego człowieka, nawet i pokładanie w nim nadziei i ambicji nie musi jednak tłumaczyć się na nienawiść do kogoś innego.

— Mnie? Nienawidzi…?

— Czy kiedyś ją odtrąciłeś, Prestimionie?

— Znam Thismet od wielu lat, ale nigdy się do siebie nie zbliżyliśmy. Podziwiam jej urodę, wdzięk i dowcip jak wszyscy, ale między nami nic nie było, nic intymnego.

— Być może, w tym właśnie tkwi sedno sprawy. Być może, przez cały ten czas próbowała ci coś powiedzieć, ale nie słuchałeś. Kobiety potrafią strasznie zaciąć się na mężczyznę, który mimo ich zabiegów pozostaje obojętny. Zresztą wszystko jedno. Teraz wiesz, jakie przeszkody musisz pokonać. Korsibar zdobył świat, ty masz tylko pewność, że jesteś jedynym prawdziwym Koronalem, większą inteligencję, przekonanie, że musisz coś zrobić, oraz zapewne wiarę w to, że Bogini chce ciebie widzieć na tronie. Muszę jednak przyznać, że jeśli tak jest, wybrała doprawdy dziwną metodę, by cię do niego doprowadzić. Gdyby Bogini wybrała prostszą ścieżkę prowadzącą do wypełnienia jej woli, świat chyba rzeczywiście byłby nudny, Prestimionie, ja jednak miałbym mniej kłopotu z uwierzeniem, że naszym przeznaczeniem rządzą wielkie nadnaturalne siły. Co ty na to, Prestimionie?

— Uważasz, że nie uda mi się odzyskać władzy?

— Powiedziałem tylko, że z pewnością nie będzie to łatwe. Ale oczywiście próbuj. Próbuj. Jeśli spróbujesz, będę z tobą.

— Ty? Przecież właśnie jedziesz na Zimroel, by ułatwić życie Korsibarowi.

— O to mnie Korsibar prosił. Czy spełnię jego prośbę, to zupełnie inna sprawa.

— Pytam, bo chcę cię dobrze zrozumieć. Czyżbyś właśnie złożył mi obietnicę wsparcia? — spytał z niedowierzaniem Prestimion.

— Są między nami więzy krwi, chłopcze. A także więzy uczucia.

— Uczucia?

Dantirya Sambail pochylił się i obdarzył kuzyna najcieplejszym ze swych uśmiechów.

— Przecież musisz wiedzieć, że cię kocham. Kiedy patrzę na twoją matkę, widzę twarz mojej ukochanej matki; mogłyby być siostrami. Jesteśmy niemal z jednego ciała, ty i ja. — Prokurator wpatrywał się w twarz Prestimiona z niezwykłym napięciem. W tym spojrzeniu była nieopanowana, wściekła siła, lecz także, dziw nad dziwy, coś w rodzaju czułości. — Jesteś kimś, kim ja chciałbym być, gdybym nie był sobą. Jakąż radością napełniłbyś mnie, zasiadając na tronie zamiast tego wymoczka Korsibara. Zrobię wszystko, by cię na tronie zobaczyć!

— Jakimż przerażającym jesteś potworem, Dantiryo Sambailu!

— Ach, oczywiście, jestem także potworem. Ale twoim potworem, najdroższy Prestimionie. — Prokurator po raz kolejny napełnił sobie kielich bez pytania. — Ruszaj ze mną na Zimroel, już w tej chwili — zaproponował nagłe. — Zimroel będzie bazą, z której rozpoczniesz wojnę przeciw Korsibarowi. Razem sformujemy milionową armię, wybudujemy tysiąc statków, razem pomaszerujemy na Zamek niczym bracia, przecież jesteśmy braćmi, a nie dalekimi, czasami niechętnymi sobie kuzynami, za których ma nas świat. I co, Prestimionie? Czy to nie wspaniała wizja?

— Wspaniała. — Prestimion zachichotał, uspokoił się i mówił dalej: — Chcesz wciągnąć mnie w wojnę z Korsibarem, a kiedy nawzajem się zniszczymy, sam zajmiesz tron już bez przeszkód. Czy nie o to ci chodzi?

— Gdybym kiedykolwiek zapragnął tronu, poprosiłbym Confalume’a, żeby mi go oddał. Confalume’a od dawna męczyło sprawowanie władzy. Zrobiłbym to dawno, kiedy jeszcze byłeś tak mały, że o kobiecych piersiach w dłoniach mogłeś tylko marzyć. — Twarz prokuratora była teraz niemal fioletowa, mówił jednak spokojnie, bez zająknienia, zupełnie jakby ta rozmowa go bawiła. — Kto wówczas stał mi na drodze do tronu? Ten głupiec Oljebbin? Confalume ukoronowałby raczej Skandara niż jego. Nie, nie, Góra Zamkowa nie jest mi do niczego potrzebna. Niech Koronal rządzi sobie na Górze, ja na Zimroelu… i obaj jesteśmy zadowoleni.

— Byłbyś jeszcze bardziej zadowolony, gdybyś mógł twierdzić, że Koronal zawdzięcza ci koronę, co?

— Ach, nic, tylko przypisujesz mi złą wolę, drogi Prestimionie. Za wiele swego cennego oddechu marnujesz, podważając moje motywy, które czasami przecież bywają czyste. Może to twoje świetne wino zmąciło ci umysł. Przejdźmy do spraw podstawowych: ty chcesz być królem, ja oferuję ci pomoc zarówno jako kochający krewny, gotów udzielić ci wsparcia we wszystkim, jak i z przekonania, że tron winien należeć do ciebie. Siły, którymi dysponuję, nie są błahe. Powiedz mi, czy przyjmujesz moją ofertę.

— A jak myślisz? Oczywiście, że przyjmuję.

— Mądry chłopak! Pojedziesz ze mną na Zimroel, by tam przygotować sobie bazę?

— Nie, nie pojadę. Kiedy raz opuszczę Alhanroel, mogę mieć problemy z powrotem. Poza tym mój dom jest tutaj i tu czuję się najlepiej. Zostanę, przynajmniej na razie.

— Zrobisz, cokolwiek zechcesz. — Dantirya Sambail uśmiechnął się szeroko i wielką łapą z hukiem walnął w stół. — No to już! Załatwione! Oferować ci pomoc to doprawdy ciężka praca. Chyba już czas na posiłek.

— Oczywiście. Chodźmy.

Kiedy wychodzili z piwnicy, prokurator powiedział:

— Aha, jeszcze jedna sprawa. Koronal Lord Korsibar wezwie cię wkrótce na Górę, byś wziął udział w ceremonii koronacyjnej.

— Doprawdy ma ten zamiar?

— Wiem to od samego Farąuanora. Zaproszenie przywiezie Iram z Normork. Może już wyruszył do Muldemar. Co mu powiesz, kiedy przybędzie, kuzynie?

— Rzecz jasna, przyjmę zaproszenie. — Prestimion obrzucił gościa zdziwionym spojrzeniem. — A co ty byś mi doradził, kuzynie?

— Doradziłbym ci jechać. Gdybyś nie pojechał, zachowałbyś się jak tchórz. Chyba że masz zamiar oznajmić zerwanie z Korsibarem już teraz.

— Na to jest jeszcze o wiele za wcześnie.

— A więc nie masz wyboru. Musisz jechać na Zamek, prawda?

— Szczera prawda.

— Bardzo się cieszę, że doszliśmy do porozumienia. A teraz proszę, daj mi coś do jedzenia, byle dużo, dobrze?

— Obiecuję, że się nie zawiedziesz, kuzynie. Pochlebiam sobie, że znam twój apetyt.

Tego wieczoru w Domu Muldemar odbyła się wielka uczta, choć Prestimion najadł się i napił więcej niż do syta przez kilka poprzednich dni z gośćmi, którzy wyjechali przed przyjazdem Dantiryi Sambaila. Jakoś się jednak trzymał i następnego dnia mógł pożegnać ruszającego w podróż prokuratora oraz jego dwór, po czym wraz z przyjaciółmi zamknął się w bibliotece, by ocenić znaczenie ostatniego spotkania. Rozmowa trwała kilka godzin i być może, rozmawialiby aż do nocy, nie jedząc nawet kolacji, jednak im przerwano. Do drzwi biblioteki zapukał służący.

— Przyjechał książę Iram z Normork — oznajmił. — Wiadomość dla księcia od Lorda Koronala.

Загрузка...