Sobotni wieczór w knajpie zapowiadał się cholernie miło. Na zewnątrz dął wiatr, chwilami zacinał deszcz. W środku było cudownie przytulnie. W starym żeliwnym piecyku typu koza buzował ogień, z magnetofonu sączyła się delikatnie pieszcząca uszy muzyczka disco-polo. Piwo chłodziło się w potężnej ruskiej lodówce. Z zaplecza buchał sycący zapach szaszłyków z nutrii smażonych na starym oleju.
Semen siedział wygodnie rozparty za stołem. Mundur rosyjskiej kawalerii z pierwszej wojny światowej poprzecierał się nieco na łokciach, a z przodu zdobiły go plamy piwa, ale i tak wysoka postać starca robiła wrażenie. Grupka słuchaczy sączyła z kufli, słuchając piętnasty raz z rzędu opowieści z wojny w Mandżurii. Opowieść za każdym razem wzbogacana była o nowe ciekawe elementy i w miarę, jak wzmagał się kompleks kombatancki starca, jego oddział zdobywał coraz większe łupy i coraz bardziej zbliżał się do Pekinu.
Drzwi odtworzyły się i do środka wszedł przemoczony niemal na wylot Józef. Odetchnął głęboko ciepłym powietrzem, nasączonym mile wonnym dymem sportów i ekstra mocnych. Przepchał się do kontuaru, wziął sobie piwo z kostkami lodu. Nigdy wcześniej takiego nie próbował, a ajent powiedział, że to najnowsza zagraniczna moda i w najlepszych lokalach tak podają. Miło było sączyć złocisty napój ze świadomością, że w zwykłej wiejskiej knajpie człowiek obsługiwany jest niczym jak w jakimś Sheratonie.
Józef, opróżniając powoli porcję, dosiadł się do stolika starego kozaka. Ten zakończył opowieść tradycyjnie. Straszliwą jatką, w której polegli wszyscy jego towarzysze broni, a tylko on z cząstką łupów zdołał ujść cało.
– Nie widziałeś Jakuba? – zagadnął przybysz. Semen odstawił na stół dziesiąty pusty kufel.
– Dzisiaj go nie było – wyjaśnił.
– Nie wiesz, gdzie jest? Kozak wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia – powiedział. Może go diabli wzięli…
Diabli wzięli Jakuba z zaskoczenia. Rąbał właśnie drewno na paliwo do kotła z bimbrem, gdy nieoczekiwanie huknęło, powiało siarką i na jego podwórzu pojawili się dwaj kosmaci kolesie. Egzorcysta obrzucił ich uważnym spojrzeniem, po czym wrócił do pracy. Wyższy bies chrząknął delikatnie.
– Czego? – zagadnął uprzejmie gospodarz.
– Jak by to powiedzieć – zaczął diabeł. Nazywam się Asmodeusz…
– Po naszemu Smoluch – poinformował go Jakub życzliwie, po czym rozwalił solidny pniak jednym mocnym uderzeniem topora. Tydzień temu odkrył, że sproszkowana viagra, zmieszana z olejem maszynowym i wtarta w skórę, utwardza mięśnie. Wprawdzie sporo Ukraińcy chcieli za te niebieskie tabletki, ale opłaciło się. W życiu nie miał takiej pary w łapie.
– Smoluch? – skonfundowany diabeł popatrzył na kumpla.
Ten odpowiedział mu równie zaskoczonym spojrzeniem. Jakub rozwalił jednym cisem gruby dębowy konar.
– Przysyła nas Boruta – wyjaśnił niższy z diabłów.
– I czego chce ten palant? – zapytał Jakub.
Zebrał naręcze polan i wszedł do szopy, gdzie na palenisku czekał już potężny blaszany kocioł z zacierem.
– A więc Boruta… – zaczął niższy diabeł.
Egzorcysta złapał go zręcznym ruchem za kark, zgiął w pół i potężnie szarpnął za ogon. Bies zionął ogniem prosto w palenisko. Drewka zajęły się płomieniem.
– Dziękuję za współpracę – staruszek otrzepał ręce z sadzy.
Diabeł złapał się za nasadę ogona i jęknął. – A więc mamy problem – powiedział wyższy z diabłów, na wszelki wypadek odsuwając się o krok.
– Znacie moje warunki finansowe – rzekł spokojnie gospodarz. Płatność złotem albo walutą połowa z góry, połowa po robocie.
– Trochę się nie zrozumieliśmy – bąknął niższy, ciągle masując ogon.
– Jak nie przyszliście mnie wynająć, to po cholerę dupę zawracacie? – zdenerwował się Jakub.
– Widzisz Jakub, dostaliśmy pewne – nazwijmy to – polecenie służbowe.
– Że co? – zdumiał się egzorcysta. Gadaj jaśniej do cholery.
– A o czym tu gadać – wzruszył ramionami Asmodeusz.
Jego pomocnik wyciągnął z kieszeni kij do bejsbola i przyładował Jakubowi w łeb. Smoluch strzepnął wielkim czarnym workiem i zręcznie wtłoczywszy egzorcystę do środka, zarzucił podwładnemu na plecy.
– Eins, zwei, draj – mruknął i oba diabły wraz z pakunkiem zapadły się w ziemię.
W szopie unosił się jeszcze przez chwilę zapach siarki, a potem i on się rozwiał.
Posadzka z czarnego bazaltu lekko drgnęła, gdy oba diabły zmaterializowały się na jej powierzchni.
– Nareszcie w domu – czart ze wzruszeniem wciągnął przesycone siarką i dymem powietrze.
Nieoczekiwanie wydał dźwięk jak nagle odkorkowany zlew. Na jego wargach pojawiła się krew i runął na twarz. Worek pękł z trzaskiem i wygramolił się z niego egzorcysta. Jednym ruchem wyciągnął bagnet od kałasznikowa z pleców leżącego i wytarł go o rękaw swojej esesmańskiej kurtki.
– Ja cię nauczę pałą w łeb walić – kopnął leżącego. Asmodeusz cofnął się o krok i wciągnąwszy z palca antenkę, zadzwonił po pogotowie. Właśnie kończył rozmawiać, gdy coś ostrego ukłuło go w mostek.
– A ty co, też chcesz w pierdziel obskoczyć? – warknął Wędrowycz. Odzieją do cholery jestem?
– W piekle – poinformował go szatan.
– Widzę – parsknął egzorcysta. Tylko po jaką cholerę? W tej chwili nadbiegło dwóch sanitariuszy z noszami.
Jeden pochylił się nad zarżniętym.
– Rana cięta, zadana posrebrzonym, poświęconym ostrzem – raportował przez telefon komórkowy. Przygotować blok reanimacyjny.
– Wyjdzie z tego? – zaniepokoił się Asmodeusz.
– Tak, serce mu sklonujemy nowe, ale będzie potrzebował wielu miesięcy rehabilitacji.
– Cholera. Idziemy – zwrócił się do Jakuba. Ale więźnia już tam nie było.
Egzorcysta ostrożnie wyjrzał z pomieszczenia na szczotki. Syrena alarmowa ciągle wyła. Chyba zauważono jego ucieczkę. Obciągnął na sobie esesmańską kurtkę. Jak zauważył wielu funkcjonariuszy tu takie nosiło, a w półmroku brak rogów, na szczęście, nie był specjalnie widoczny.
– Kurde, gdzie tu może być winda na górę? – zastanowił się. Trza by kogoś przydusić, to może wyśpiewa.
Po kamiennej posadzce zadudniły buciory. Spory oddział najwyraźniej biegł na jego poszukiwania.
– Głupie kutasy – mruknął sam do siebie. Ano rozglądnijmy się.
Korytarz kończył się masywnymi wrotami. Wybiegały spod nich tory kolejki.
– Centralny Ośrodek Resocjalizacji Grzeszników I.N.F.E.R.N.O. Dystrykt Polska. Wydział Przypadków Beznadziejnych – odcyfrował z tabliczki. Kierownik J. Boruta.
Pchnął wierzeje.
– Hasło, okazać przepustkę – warknął, stróżujący po ich drugiej stronie, diabeł.
W ułamek sekundy później leżał na ziemi z jakubowym bagnetem w sercu, sprawiony jak wieprzek.
– Takie coś mogą zregenerować – mruknął egzorcysta. No jasne, diabły są nieśmiertelne, ale ciekawe jak u nich z częściami zamiennymi.
Wyciął narządy wewnętrzne i wrzucił do kosza na śmieci stojącego pod ścianą. Następnie zawlókł ciało do pakamery. Upitolił głowę i położył ją na torach w nadziei, że niebawem nadjedzie pociąg.
– Dobra – mruknął.
Przyczepił sobie obciachany wrogowi ogon i trzymając w dłoni znalezioną w kieszeni tamtego przepustkę, wrócił do drzwi. Wszedł śmiało do środka.
– Hy, sporo tych beznadziejnych resocjalizantów – mruknął.
W ogromnej hali, wykutej w czarnych bazaltowych skałach, płonęło wiele ogni. Dym i para trochę przesłaniały widok. Tory biegły środkiem sali. W połowie jej długości, jakiś kilometr od miejsca, w którym stał, potępieńcy rozładowywali pociąg z węglem. Kotły ciągnęły się w kilkunastu rzędach. Były płaskie, miały co najwyżej półtora metra wysokości, ale bardzo szerokie. Jakubowi przypomniał się od razu składany basen, który widział w jednym supermarkecie. Pod kotłami płonął ogień. W kotłach gotowali się grzesznicy. Inni widocznie już częściowo zresocjalizowani podkładali do ognia, dziarsko machając łopatami. W pierwszej chwili sądził, że grzeszników nikt nie pilnuje, ale zaraz spostrzegł swoją pomyłkę. Przy paleniskach kręcili się zarówno obozowi kapo, jak i diabły z widłami w rękach.
– Aha – mruknął. Dobra. Do windy i chodu. Właśnie którędyś muszą ich ładować.
Ruszył możliwie najbardziej zacienioną alejką biegnącą pomiędzy kotłami. Nieoczekiwanie złowił uchem czyjś znajomy głos. Obrócił głowę.
– Kubuś, wnusiu – ryczał łysy staruszek zanurzony w ukropie.
– Dziadek? – zdumiał się Jakub – wiedział, że jego dziadek był straszną szują i wysoce prawdopodobnie było, że trafi do piekła, ale żeby zaraz na oddział przypadków beznadziejnych?
Podszedł bliżej.
– Gdzie? – odepchnął go wachman. Rozmowa z więźniami wzbroniona. A tak w ogóle, to kto ty jesteś?
– Sekundkę – powiedział Jakub do dziadka – muszę tu wyjaśnić jedno zabawne nieporozumienie.
Prawy sierpowy, wzmocniony viagrą, zadany lekko z dołu, zbił kapo z nóg. Padając, uderzył się głową o krawędź gara.
– Co do cholery? – zaczął i zaraz umilkł, bo Wędrowycz zdekapitował go szpadlem.
Zwłoki wepchnął do paleniska, w ślad za nimi kopnął głowę i dla pewności dorzucił jeszcze dwie szufle węgla.
– No i czego się dziadek wydzierasz? – egzorcysta zwrócił się do swojego przodka.
– Kubuś, wyciągnij mnie stąd – poprosił stary lizusowskim głosem.
– Tak, teraz to Kubuś, a kto zwinął złoto? – odwarknął.
– Jakie złoto? – nieszczerze zdziwił się stary.
– Jak to jakie? – wściekł się Wędrowycz. Ty złamasie, całe oszczędności tatki i stryjka zwinąłeś i zwiałeś.
– Daruj wnusiu, chciałem na konto w Szwajcarii wpłacić. Zresztą, co ty byś z nimi zrobił? A mi by się przydały.
– Wszystko przechlałeś, co?
– Co za idiotyczne podejrzenia. Zresztą, było, minęło, tu i tak forsa nie będzie ci potrzebna – stary uśmiechnął się złośliwie. Za co wsadzili?
– A cholera ich wie – mruknął Jakub. Słuchaj, muszę już lecieć.
– Chyba mnie tak nie zostawisz? – na twarzy dziadka odmalowało się szczere zdumienie.
– Należy ci się, stary pierdzielu.
Jakub odwrócił się na pięcie i uszył naprzód.
– Stój! Powiem, gdzie je schowałem – darł się dziadek.
– Za późno – odkrzyknął Jakub. Sam zarobiłem. Niespodziewanie wpadł na kogoś.
– I jak spotkanko rodzinne? – zapytał Asmodeusz.
– Miło było – mruknął Jakub.
Ciął bagnetem od spodu, usiłując trafić w tętnicę udową, ale diabeł zręcznie uskoczył i wytrącił mu nóż.
– Niegrzeczny chłopiec – powiedział z naganą.
– W tej części piekła trzymacie tylko Polaków? – zainteresował się egzorcysta.
– Tylko.
– To dziadka powinniście przenieść do sektora ukraińskiego – mruknął.
– Jak wypełniał ankietę personalną, twierdził że narodowość polska – mruknął strażnik. Test językowy i kontrolę stężenia alkoholu we krwi przeszedł bez trudu.
Zorientował się, że mówi do powietrza. Więzień znowu zniknął.
– Kurwa! – zaklął.
W tym momencie szpadel przedzwonił mu w czachę. Asmodeusz padł jak długi w węgiel.
– Brawo, bis – zawyli potępieńcy z najbliższego kotła. Kasuj imperialistę.
– A wy co za jedni? – zdziwił się egzorcysta.
– Polscy komuniści – odezwał się facet z resztkami przypalonej brody – Feliks Dzierżyński, do usług.
– Krwawy Feliks – zidentyfikował – rewolucjonista, komunista, twórca ruskich służb specjalnych…
– …hobby tortury i marnowanie ludziom życia – dokończył Dzierżyński ochoczo. Choć oczywiście to pożałowania godna sytuacja, że jestem torturowany, zamiast torturować.
– Zamknij jadaczkę, myślę.
Od płomienia pod kotłem odpalił skręta z machorki. Przez chwilę cmokał gryzący dym.
– Dobra Feliks – powiedział i wstał. – Przydacie mi się. Wytępicie mi szybciutko jednego kapitalistę.
– Ku chwale klasy robotniczej!
Złapał Smolucha za klapy i wrzucił do kotła.
– Zajmijcie się nim, jak to wy komuniści potraficie.
– Możesz nam zaufać. Zaopiekujemy się pachołkiem.
Sadząc z odgłosów, diabeł został wdeptany w dno kotła. Jakub ruszył dalej. Gdzieś w oddali wyła syrena, ale dzięki kamuflażowi nikt nie zwracał na niego uwagi. Lazł i lazł, i ciągle nie mógł znaleźć wyjścia.
– Do dupy z taką robotą – mruknął, a potem usiadł przy jednym z kotłów.
Odczepił od spodni ogon strażnika i ściągnąwszy skórę z włosami, upiekł go sobie na węglach. Pociągnął łyk bimberku, zakąsił, choć mięso zajeżdżało smołą, chlapnął na drugą nogę.
I w tym momencie go dopadli. Czterech komandosów rozciągnęło go na bazaltowej podłodze. Szarpnął się, ale ważyli po co najmniej sto kilogramów i bynajmniej nie było to sadło.
– Mefistofeles, Urząd Ochrony Piekła – poinformował go szpakowaty typek w garniturze. Przykro nam, musimy zrewidować.
Założył gumowe rękawice i przeszukał kieszenie powalonego. Różaniec od razu rzucił do ognia. W ślad za nim poleciały także pieniądze, zużyte chusteczki do nosa, zapomniana prezerwatywa sprzed trzydziestu lat i klucze od motoru.
– Kurr… – warknął Jakub, ale ci czterej tylko mocniej dodusili go do ziemi.
Mefistofeles wyciągnął mu z kieszeni granat. Do cytrynki przylepiony był ruski metalowy znaczek z głową Lenina. Sklejenie tych dwóch przedmiotów było całkowicie przypadkowe, po prostu kiedyś Jakubowi pękła w kieszeni tubka z butaprenem. Diabeł oglądał dłuższą chwilę granat.
– A to co? – zapytał wreszcie zaskoczony.
– Pamiątka z mauzoleum Lenina – warknął Wędrowycz. – A przepraszam. Przedmioty kultu satanistycznego może pan zatrzymać – wsadził granat na miejsce. Kajdanki.
– Czyli jednak Lenin był antychrystem – pomyślał Wędrowycz.
Ruszyli spiesznym krokiem. Czterej komandosi wycelowali w niego karabiny, zupełnie jakby się bali, że im ucieknie. Niebawem dotarli aż pod ścianę. Mijali co jakiś czas drzwi oznaczone numerami.
– Co to za pomieszczenia? – zagadnął więzień. Gdzieś tu musiała być przecież winda na górę.
– Takie tam gabinety odnowy moralnej – wyjaśnił Mefistofeles.
– A tu? – wskazał drzwi zaopatrzone tabliczką „pokój 101”.
– Jak się będziesz stawiał, to tu trafisz – wyjaśnił diabeł – tu czeka cię to, co dla ciebie najgorsze.
– Ciekawe – egzorcysta położył skute dłonie na klamce i uchylił drzwi.
Ze środka zionęła błękitna poświata. Dopiero po sekundzie zorientował się, że bije od regałów, zastawionych od podłogi do sufitu, opakowaniami esperalu.
– Robi wrażenie – puścił klamkę i blask zgasł. Ruszyli naprzód, kierując się w kąt hali.
– Jeniec doprowadzony – zameldował Mefisto.
– Rozkuć – powiedział ponury, przepity głos.
Stali przed solidnym dębowym stołem. Zza niego podniósł się zwalisty szlachcic w nieco osmolonym kontuszu. Na głowie miał przepisowe rogi, a na palcu sygnet z herbem.
– Obyło się bez problemów? – zapytał.
– Kusego właśnie operują, poświęcony bagnet w sercu. Asmodeusza znaleziono w kotle u komunistów,,nic mu nie będzie. W klinice właśnie przeszczepiają mu nową skórę i oczy. Dzierżyński, ścierwo, go tak załatwił. Nie wiemy, jakim cudem bez narzędzi.
– Komuniści potrafią gołymi rękami – wyjaśnił kierownik. Dzierżyński niby szlachcic, ale wsadźcie go na miesiąc do wrzącego oleju. Coś jeszcze?
– Nie możemy się doliczyć strażnika na bramie, znaleźliśmy tylko jego ogon i narządy wewnętrzne w koszu na śmieci. Zniknął też jeden kapo. Ale jeszcze poszukamy.
– Dobrze, odmaszerować – diabeł skinął głową. Boruta jestem – uścisnął dłoń Jakuba.
– Jakub Wędrowycz, egzorcysta – przedstawił się więzień. – Wiem, siadaj – wskazał mu wyściełane pałacowe krzesło.
Pstryknął palcami. Na stole wyrósł gąsior węgrzyna i dwa kielichy. Jak spod ziemi pojawił się młody diablik, napełnił naczynia i zniknął.
– Wypijmy za spotkanie – Boruta stuknął kielichem o brzeg naczynia Jakuba.
Wypili.
– Dlaczego tu trafiłem? – zaciekawił się Jakub.
– No cóż – gospodarz wydobył spod spodu opasłą teczkę ubeckiego typu. Nazbierało ci się grzeszków – wyciągnął kilka kart z wołowej skóry. Masz oczywiście prawo zapoznać się z uzasadnieniem wyroku i materiałem dowodowym. Ale możesz mi wierzyć, my nie mylimy się nigdy.
– Na co umarłem? – zaciekawił się egzorcysta.
– Na nic. Widzisz, w szczególnych przypadkach porywamy bezpośrednio do piekła.
– Tak na żywca? – upewnił się.
– Właśnie. To swojego rodzaju zaszczyt, od trzystu lat się nie zdarzyło.
Wypili na drugą nogę.
– Gdzie tu są windy? – zaciekawił się Jakub.
– Stąd nikomu się nie udało zwiać. Chodź, coś ci pokażę – powiedział Boruta.
Dźwignął się ciężko zza stołu. Poszli. Pod ścianą stał solidny stalowy kocioł. Kilku grzeszników właśnie rozpalało pod nim ogień.
– Sześć tysięcy litrów oligoceńskiej – wyjaśnił Boruta. Specjalnie dla ciebie.
– Nie jestem zainteresowany kąpielą – powiedział Jakub.
– Ależ nawet nie będziemy pytali cię o zdanie. Rozbieraj się i wskakuj.
– Wała – warknął z przekonaniem, po czym pokazał Borucie międzynarodowy obraźliwy gest.
Jak spod ziemi, za plecami gospodarza pojawiło z dziesięć diabłów w dresach adidasa. Byli łysi, w rękach trzymali pały.
– I co teraz frajerze? – zapytał Boruta. Myślisz, że będziemy się patyczkować? Lepiej wskakuj po dobroci.
Egzorcysta wyjął z kieszeni manierkę z bimbrem, a z niej wyłowił fiolkę z wodą święconą.
– Wiesz, co to jest? – zapytał spokojnie – H2O św.
– A wiesz, ilu przed tobą przeszmuglowało tu wodę świeconą? – prychnął Boruta. Co można zrobić z taką ilością, jednego diabła powierzchownie oparzyć? Policzyłeś nas?
Oczy Jakuba spokojnie przetoczyły się po jaskini. Diabły wyłaziły z wszystkich zakamarków, roiły się pomiędzy kotłami. Niektóre wyposażone w skrzydła polatywały pod sufitem. Wszystkie pchały się w tę stronę, widać zainteresowane zajściem. Za nimi przywędrowało jeszcze kilku kapo.
– Będzie was około tysiąca – powiedział spokojnie.
– Ponad tysiąc trzystu – roześmiał się Boruta. Na ciebie jednego. Wiesz, ile wody świeconej byś potrzebował? Ze sześć tysięcy litrów.
Oczy egzorcysty zabłysły.
– Sześć tysięcy litrów? – powtórzył. To da się zrobić.
Przechylił fiolkę i jej zawartość skapnęła do kotła. Powierzchnia zalśniła. Woda święcona się nie rozcieńcza.
– Ty ciulu – syknął diabeł. Jak my to teraz zneutralizujemy! A tobie to nic nie pomoże. Bo co, ręką będziesz nabierał i chlapał?
Opar pary znad kotła liznął ścianę. Na kamiennym murze pojawiły się natychmiast głębokie wżery.
– Będę chlapał – syknął Jakub. I to jak.
Boruta spojrzał na Wędrowycza. Nie spodobało mu się spojrzenie błękitnych świńskich oczek egzorcysty. Było harde, wyzywające. Jakby zupełnie nie czuł lęku. A przecież.
– Odsuń się od kotła – powiedział ostro, celując w Jakuba widłami. To jest absolutnie ostatnie ostrzeżenie.
Naraz dostrzegł, że tamten trzyma w ręce odbezpieczony granat. Zrozumienie uderzyło go jak młot.
– Padnij! – wrzasnął.
Cytrynka wpadła do kotła. Trzy sekundy później opadła na dno. Zadziałał opóźniacz i zapalnik…
BUUUUM!
W gabinecie Lucyfera zawył alarm. Zapaliło się jednocześnie kilkadziesiąt kontrolek.
– Co do diabł… – zaczął, ale zaraz się zreflektował. Siadł przed terminalem komputerowym i wywołał programy kontrolne.
– W polskim sektorze nastąpiło skażenie wodą święconą. Przypuszczalna ilość substancji toksycznej – pięć – sześć tysięcy litrów – poinformował go system.
– O cholera – zerwał się na równe nogi. Służby bezpieczeństwa chemicznego w stan gotowości! – ryknął w słuchawkę interkomu. Ogłaszam czerwony alarm dla całego podkontynentu. Wszystkie jednostki medyczne skierują się natychmiast w rejon sektora polskiego. Szpitale przygotować się na przyjęcie rannych.
Rzucił się korytarzem. Przy bramie natknął się na ekipy ratowników. Z wnętrza właśnie wynoszono straszliwie okaleczone czarty. Szereg noszy ciągnął się w nieskończoność. Rozpoznał poparzenia trzeciego stopnia. Tkankę diabelskiego ciała tak mocno ranić mogły relikwie lub woda święcona.
– Starszy ratownik Czortek – zameldował niski diabeł, ubrany w kombinezon przeciwchemiczny.
– Raport – polecił Lucyfer.
– Nie wiemy, co się stało. Wygląda to na ingerencję Góry… – diablik spojrzał nerwowo na sufit.
– Niemożliwe, jeszcze jest trochę czasu do końca świata – mruknął Lucyfer, ale na wszelki wypadek sprawdził w kalendarzyku. Tak, to jeszcze ładnych parę lat – powtórzył uspokojony.
– Nie wiemy, co spowodowało takie zniszczenia. Prawdopodobnie woda święcona, w środku ciągle unoszą się jej opary.
– Skąd tu woda święcona!?
– Nie wiemy. Ale było jej naprawdę dużo.
– Ranni?
– Wynieśliśmy dotąd ponad trzystu, ale spenetrowaliśmy dopiero część jaskini czwartego poziomu. Wielu jest uwięzionych pod gruzami. Co więcej, potępieńcy rozleźli się po całym terenie, zrabowali magazyn z żywnością, zdobyli broń. W sklepieniu jest dziura, wojska wewnętrzne usiłują bronić…
– Długość szczeliny?!
– Około dwa kilometry.
– Cementować natychmiast, zanim powierzchniacy zobaczą. Kombinezon dla mnie, poprowadzę zwiad!
Po chwili Lucyfer na czele kilkunastoosobowego zespołu ratowników wkroczył do wnętrza hali. Wszędzie walały się poprzewracane kotły. Resztki węgli żarzyły się pod nogami. Część sufitu runęła. Oświetlenie nie działo. Szkła reflektorów szybko matowiały, spod sufitu ciągle obrywały się ciężkie krople święconej wody.
– Co tu się stało? – zapytał po raz kolejny władca. Nikt mu nie umiał odpowiedzieć.
– Może bomba atomowa? – zasugerował któryś.
– Bzdura, nie narobiłaby aż takich zniszczeń!
Narzędzia tortur i wymyślne machiny, zniszczone eksplozją, torowały przejście. Zewsząd dobiegały jęki rannych i przywalonych. Zza zaimprowizowanej barykady komuniści obrzucili zwiadowców kamieniami. Dalszą drogę torowała kupa poskręcanego metalu. Runęła kratownica dźwigu. Ratownicy uruchomili palniki acetylenowe. Wszystkie metalowe części nosiły oznaki szybko postępującej korozji. Woda święcona przeżerała piekielne stopy w błyskawicznym tempie. Jeden z diabłów zaczął gwałtownie kichać, a oczy zaszły mu łzami. Musiał wycofać się z rejonu katastrofy. Prawdopodobnie przez drobną nieszczelność kombinezonu przeniknęły do środka opary broni chemicznej, co spowodowało natychmiast silną reakcję uczuleniową.
Koło kotła rozerwanego w wyniku eksplozji, w samym rogu hali, leżał diabeł. Święcona woda spaliła mu skórę i mięśnie aż do kości. Po resztkach szabli i kontusza rozpoznali Borutę. W pierwszej chwili sądzili, że nie żyje, ale oczywiście diabli są nieśmiertelni. Żył, choć był w fatalnym stanie.
– Co tu się stało? – huknął Lucyfer. Gadaj, to twoja robota?
– Nic nie wiem – zełgał szlachcic.
– Co znaczy nie wiem? – wściekł się władca. To twój sektor.
– Nie wiem – szedł w zaparte.
Lucyfer podniósł z ziemi osmoloną manierkę. Odchylił szybę hełmu, ryzykując zatrucie i ostrożnie powąchał jej zawartość.
– Jakub Wędrowycz – zidentyfikował po zapachu producenta bimbru.
– A właśnie, że Jakub – Boruta zhardział. Należało się sukinsynowi do kotła. Tyle lat nas za nos wodził.
Kawał sufitu z jękiem runął za pobojowisko. Remont milenium. Co najmniej rok minie, zanim piekło znowu podejmie normalną pracę. Wargi Lucyfera ułożyły się w uśmiech pobłażania. Złość przeszła mu, jak ręką odjął.
– Ty, Boruta, jak trzeba wypić, łeb masz mocny, ale za to mózg jak ser szwajcarski – powiedział. – Tobie się wydawało, że Jakub Wędrowycz tak po prostu da się wpakować do piekła?
– Tak. I prawie się udało…
– Ty kretynie. Nie tacy próbowali.