- Proponujesz więc, żebyśmy szli dalej? - spytał Bakly spokojnie.
Koharow rozejrzał się po ludziach. Wszyscy byli krańcowo wycieńczeni, siedzieli i leżeli tam, gdzie się zatrzymali. Pokręcił głową.
- Miejsce na obóz jest wyśmienite.
I tak umrą. Co za różnica, gdzie?
Zanim wygnańcy z oazy z wielką wprawą porozpinali swoje proste plecione daszki, które miały im zapewnić iluzję bezpieczeństwa i przynajmniej na początku wieczora cień, Koharow wybrał strategiczne punkty i umieścił w nich straże. Craig, przedkładając własną wygodę nad obowiązki, zezwolił swoim ludziom oddalić się na spoczynek. Widać wydawało mu się to niemożliwe, aby ktokolwiek zechciał ścigać ich aż tak daleko.
Bakly przeszedł się po okolicy i wrócił do wozu, przy którym co wieczór odbywali naradę. Pozostali śledzili z napięciem tarczę słoneczną coraz niżej zwieszającą się nad horyzontem. Nie mogli się doczekać tego, o czym myśleli przez cały dzień - przydziału wody.
- Kiedy nas w takim razie zaatakują? - spytał Sierżant, zrzucając z wozu na ziemię wielką skórzaną torbę.
- Nad ranem - odpowiedział Koharow w zamyśleniu. - Przez to, że jadą konno i bez obciążenia, mogą sobie pozwolić na dłuższe popasy. Myślę, że dogonią nas jeszcze dziś w nocy, a napadną o świcie. Dużo wody im nie zostało.
- Ciekawi mnie bardzo, czego oni od was tak naprawdę chcą - Craig zwrócił się do Baklego. - Taka wyprawa w pustynię to nie przechadzka różanym sadem. To musi być coś naprawdę niezwykle ważnego.
- Nająłem was, żebyście zapewnili nam eskortę do Wotty, o pięć dalszych dni drogi stąd. Nic więcej i nic mniej. Wywiążcie się, a pieniądze są wasze.
Craig uniósł ręce w ugodowym geście. Koharow spojrzał na Sierżanta, ale nie odezwał się ani słowem. Jutro koło południa powinni minąć punkt bez powrotu. Zapasy wody, jakie przy sobie mieli, nie wystarczą już potem, aby wrócić. Jeszcze dziś daliby radę. Nawet gdyby co słabsi nie wytrzymali tak drakońskiego racjonowania wody. Większość by się jednak uratowała. Większość miałaby szansę przeżyć. Wahał się jednak tylko przez bardzo krótką chwilę. Pomyślał zaraz o niszczącej sile Czerwonej Gwiazdy, o Czarnych Jeźdźcach, o imperialnym wojsku i nie powiedział nic.
Tymczasem Sierżant zaczął rozwijać swój tobołek: stalowe naramienniki, rękawice, tarczę i hełm. Ukrytej pod luźnym chałatem nieokreślonej barwy kolczugi nie zdejmował nigdy, nawet w największy upał.
- Zamierzacie w tym spać? - zapytał drwiąco Craig.
- Nie, ale chcę je mieć pod ręką na wypadek pośpiechu - odpowiedział mu spokojnie żołnierz.
Koharow w duchu się z nim zgodził. Sam co prawda zbroi nie nosił, lecz planował przygotować się na noc podobnie.
- Jak to jest, że oni mogą podróżować konno? Zawsze mi się wydawało, że tak daleko na pustyni nie da rady wytrzymać - zmienił temat Craig.
Koharow popatrzył na swoich towarzyszy, ale nikt inny nie kwapił się z odpowiedzią.
- Trimitri kiedyś hodował konie. Sprowadzał nawet specjalne rasy z Południa, żeby uzyskać takie zwierzęta, które są w stanie wytrzymać żar lepiej niż jakiekolwiek inne.
- Czyli że całą tę okolicę trzyma w szachu zwykły koniarz - uśmiechnął się Craig.
- Dokładnie tak, szalony koniarz - przytaknął mu Koharow bez uśmiechu, zastanawiając się równocześnie, czy najemnik, którego upokorzył w oazie, zdołał już o tym zapomnieć. Najprawdopodobniej nie.
Więcej nikomu już się gadać nie chciało, siedzieli więc w milczeniu, jedli i rozkoszowali się swoim przydziałem wody. Po zakończeniu nieformalnej narady Craig wstał i zamierzał wrócić do swoich ludzi, kiedy nagle rozległ się gwizd pustynnego susła. Koharow zerwał się na równe nogi; widząc to, poderwał się również Sierżant. Te susły umiały przeżyć prawie wszędzie. A skoro tak, to może tutaj też, w każdym razie Koharow miał taką nadzieję, kiedy wybierał ten właśnie dźwięk jako sygnał straży.
- Są tu - skonstatował.
Licząc się z dużym prawdopodobieństwem napadu, rozmieścił swoje czujki dalej od obozu niż zazwyczaj. Dzięki temu mieli więcej czasu na zorganizowanie obrony. Z drugiej jednak strony wystawiało to jego ludzi na znacznie większe ryzyko.
Bakly uniósł się z ziemi.
- Wszystko według wcześniejszego planu. Koharow i jego ludzie polują, Craig i najemnicy tworzą dwa kręgi ochronne. Ten zewnętrzny musi być wysunięty na tyle, żeby z tych swoich krótkich łuków musieli mierzyć mocno w górę. Ja z cywilami stanowimy ostatnią linię obrony wody.
- Ruszamy!
- Kobiety i dzieci pod wozy - zawołał Koharow. - Wróg się zbliża! Dalej, chłopy, zaciągać płachty na wozy!
- Pewni jesteście, że wystarczy wam ten kozik? - Craig z niedowierzaniem wskazał katzbalger Baklego, zapinając w pośpiechu skórzaną kamizelę zbrojoną metalowymi lamelkami. Koharow nie czekał, aż padnie odpowiedź. Skulił się, prześliznął pod wozem i ruszył na południowy zachód. Biegł szybko, schylony nisko przy ziemi. Za każdym razem kiedy nierówności terenu dawały mu choć trochę osłony, zatrzymywał się, kontrolował sytuację, po czym równie ostrożnie ruszał znów przed siebie. Z boku, o jakieś dziesięć metrów dalej, dostrzegł Sierżanta biegnącego równolegle z nim. Zdołali pokonać niecałych sto metrów, kiedy zabrzmiał kolejny umówiony sygnał. Jeźdźcy zrównali się z pierwszą linią czujek.
Koharow znał taktykę Trimitriego lepiej niż ktokolwiek inny. Uczył się jej, śledząc, wnikliwie badając pozostałości po napadniętych karawanach, przepytując tych nielicznych, którzy jakimś cudem zdołali się z owych ataków uratować. Czarni Jeźdźcy podchodzili cicho, likwidowali czaty, a potem z niewielkiej odległości i ukrycia prowadzili precyzyjny ostrzał tak długo, aż udało im się zniszczyć zapasy wody. Potem wystarczyło już tylko poczekać, aż ofiary zdziesiątkuje pragnienie, i bez zbędnego ryzyka zgarnąć zdobycz. A dzięki swoim makabrycznym sposobom pozyskiwania wody z ciał tej również mieli pod dostatkiem.
Tym razem na ich niekorzyść zagrało kilka czynników. Po pierwsze, obecność eskorty złożonej z ludzi Koharowa i najemników Craiga. Po drugie, fakt, że byli oczekiwani. I właśnie przez to, na swoje nieszczęście, nie zdołali dostać się wystarczająco blisko. Zazgrzytał żwir. Koharow momentalnie padł na ziemię, po czym ostrożnie wyjrzał zza kamienia. Trzech mężczyzn z obnażonymi mieczami w rękach zbliżało się ku obozowi, jeden z nich miał dodatkowo na ramieniu łuk. Uśmiechnął się tylko. Wysunięta czujka roztropnie dała im przejść obok siebie, przez co napastnicy w dalszym ciągu wierzyli, iż nikt o ich obecności nie wiedział. Koharow pomyślał, że on już im nie odpuści. Przyszedł czas na łowy i jedynie to się liczyło. Tak jak szli, musieli go minąć w zbyt wielkim oddaleniu, aby zdołał zaatakować ich z zaskoczenia, jednak szybko zorientował się, że potencjalnie potrafi przemieścić się tak, aby znaleźć się za ich plecami. Nawet pozycja słońca wydawała się mu sprzyjać. Co prawda trzech na jednego nie było może idealnym stosunkiem sił, ale nie zamierzał rezygnować ze sposobności. Za bardzo tych bydlaków nienawidził.
Ostrożnie, nie za wolno, ale i nie za szybko, ruszył przed siebie, wykorzystując wszystkie swoje umiejętności i doświadczenie. Niezauważony znalazł się tuż za plecami bandytów. Sami też byli ostrożni, jednak całą swą uwagę skupiali na tym, co się działo z przodu. Jeszcze ostatnie metry i udzieli im nieoczekiwanej oraz zabójczej lekcji. Jeden krok, drugi, trzeci… W miejscu, wydawałoby się, idealnym do odbicia leżało na ziemi coś, czego tam być nie powinno. Zachrzęściło - skoczył. Tego w środku ciął przez plecy, ale zamiast drugiego zaplanowanego uderzenia musiał już wyprowadzić zasłonę, która w ostatniej chwili ocaliła mu skórę po błyskawicznej reakcji napastnika po prawej. Liczył na możliwość zadania ciosu sztyletem, jednak tamten okazał się szybszy, niż Koharow oczekiwał. Już wiedział, że dosięgnie go ostrze. Konsekwentnie dokończył instynktownie wyprowadzony kontratak i z zaciśniętymi zębami oczekiwał na cios, jednak w tym momencie z najmniej spodziewanej strony wyskoczył jakiś cień, ktoś stęknął i opadające ostrze uderzyło go samym bezwładem, nie wyrządzając szkody. Mężczyzna w ciemnym płaszczu skulił się i padł na ziemię, zza niego wyłoniła się sylwetka Sierżanta.
- Bierzesz to bardzo osobiście, jak widzę - skonstatował. - Rzucać się samojeden na trzech…
- Mają łuki i są gotowi do ataku - syknął wymijająco Koharow. - Musimy zrobić wszystko, aby do samego obozu przedostało się ich jak najmniej.
Zanim skończył mówić, obaj już leżeli płasko na ziemi, a o kamień tuż obok roztrzaskał się grot strzały. Sierżant skoczył. Łucznik zdołał naciągnąć i wypuścić kolejną strzałę, ale trafił jedynie w tarczę. Ułamek sekundy później leżał na ziemi martwy.
- Cztery. - Koharow uśmiechnął się. Twarz, mokrą od krwi i potu, oblepiał mu piach. - Nieźle jak na początek.
- Tam są! Tam są! - rozległo się od obozu, zadźwięczały miecze.
- Czujka! - syknął ktoś za skalnym załomem.
Bez słowa porozumienia skoczyli obaj tam, skąd dobiegł ich głos.
Niestety, spóźnili się. Kiedy dotarli na miejsce, zobaczyli, że ich człowiek ukryty na swym posterunku nie zdołał obronić się przed dwoma przeciwnikami. Znaleźli go leżącego na ziemi. Z głębokiej rany tryskała krew. Koharow przeszedł płynnie z biegu do wypadu zakończonego wślizgiem. Przeciwnik przytomnie się zasłonił, ale nie spodziewał się sztyletu. Sierżant swojego najpierw uderzył tarczą, a potem błyskawicznie ciął w szyję.
- Nie ma to jak przyzwoita wybitka! - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Tymczasem od strony schowanego za skałami obozu dobiegły ich pierwsze krzyki.
- Sześciu dostaliśmy, ale główne siły musiały nadciągnąć z innej strony. Trimitri nie ma więcej niż jakichś trzydziestu ludzi, a kilku zdążyliśmy mu już uszczknąć poprzednio. Nie oczekiwałbym frontalnego ataku w takiej sytuacji.
Na przekór jego słowom bitewny zgiełk tylko się wzmógł.
- Wracajmy.
W chwili kiedy wyrzekł te słowa, Koharow uświadomił sobie nagle, że nie będzie to takie łatwe. Pustynia wokół nich wcale nie była już pusta.
- Błąd.
Koharow sam nigdy tego głosu nie słyszał, ale wiele osób mu go opisywało. Zgrzytliwy jak przeciąganie osełką po ostrzu. Odwrócił się, na wpół oczekując, że za chwilę pośle go na ziemię strzała.
Wynurzyli się jakby znikąd. Trimitri i jego bandyci. Każdy miał twarz zakrytą chustą, a na czoło naciągnięte plecione czapki, tak że widać było jedynie wąski skrawek skóry wokół oczu. Ubranie Trimitriego było o odcień ciemniejsze od pozostałych, w lewej ręce trzymał szablę. Mniej zakrzywioną niż typowa, za to o znacznie szerszym i obustronnie ostrzonym piórze. Koharow poczuł, jak stają mu wszystkie włoski na karku, a wnętrzności zaciskają się w ciasny węzeł.
- Skoro ma około trzydziestu gamoni, z których myśmy położyli tutaj sześciu, a wcześniej jeszcze około dziesięciu, to kim w takim razie są tamci łachmyci? A do tego z Craiga może i jest bydlę, ale bydlę, które potrafi się bić, jednak wnioskując po tym rabanie, łatwo w tej chwili nie ma. No więc coś tu nie gra… - kalkulował Sierżant spokojnie, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na otaczających ich nieprzyjaciół.
- Spostrzegawczy jesteś, żołnierzu - powiedział Trimitri.
Ten człowiek naprawdę jest szalony, pomyślał Koharow. W jego głosie nie dało się wyczuć ani cienia emocji. Nie dlatego, że je skrywał, on ich po prostu nie miał. Mówił podobnie jak Bakly, nawet jeśli nie… Dał sobie spokój z dywagacjami i ocenił przeciwników. Nie mieli przy sobie łuków, więc przynajmniej paru zabiorą ze sobą na tamten świat.
Trimitri przewiercał go ciemnymi oczami i Koharow nie pozostawał mu dłużny. Napięcie pomiędzy nimi stało się tak intensywne, że dwóch ludzi stojących najbliżej przywódcy bandytów cofnęło się o krok.
- Pierwsza próba pozbycia się was nie powiodła się, widać rzeczywiście jesteś tak przebiegły, jak się o tobie mówi, Koharow. Kto wie, może nawet jesteś lepszym wojownikiem, niż mówią, ale znowu nie aż tak wiele.
- To tam umierają twoi ludzie, a ty tu sobie z nami pogawędki ucinasz? - wszedł mu w słowo Sierżant. Tarczę trzymał na wpół wzniesioną, miecz w opuszczonej ręce, skierowany ostrzem w dół. Nie dawał po sobie poznać, jak zachowa się w następnej sekundzie.
- To tylko banda tanich, wynajętych głupców, która połakomiła się na perspektywę łatwej zdobyczy. Myśleli, że będą mogli zostać Czarnymi Jeźdźcami Trimitriego - powiedział przywódca bandytów pogardliwie. - Ich jedynym zadaniem jest nadszarpnąć waszą obronę i samemu się przy tym wykrwawić.
- Jest ich ledwie trzydziestu i nie mają łuków. Będą się musieli ostro napracować, żeby nam choć trochę zaleźć za skórę. - Sierżant uśmiechnął się. - Chociaż z drugiej strony, wyglądają dość fajtłapowato, więc pewnie i na to nie mają co liczyć.
- Tak głęboko w pustyni wytrzymuje tylko jeden łuk na dwadzieścia, trzydzieści nawet. Klimat nie sprzyja. Przez to, że jest tak gorąco i sucho, łamią się po prostu. Cięciwy znoszą to jeszcze gorzej - wyjaśnił Koharow, nie spuszczając oczu z Trimitriego.
- To co, łoimy ich? Co tak będziemy czas marnować…
Bakly stał pomiędzy dwoma wozami i przyglądał się walce. Najemnicy Craiga dość szybko zdołali prawie na całej linii odepchnąć napastników dalej od obozu. Mimo to kilka strzał dosięgło wozów, przeszyło ochronne płachty i zdołało przebić bukłaki z wodą. Mężczyźni i kobiety z oazy, nie bacząc na własne bezpieczeństwo, natychmiast przyskoczyli, próbując uratować każdy uciekający litr. Radzili sobie nieźle i Bakly nie widział powodu, aby im się do tego mieszać. W pewnym momencie dostrzegł, jak jeden z najemników zapuścił się odrobinę za daleko i padł pod ciosem jednego z Czarnych Jeźdźców. Ten natychmiast zaczął energicznie gestykulować na kogoś i po chwili Bakly ujrzał, jak z góry schodzi mężczyzna z wielkim worem na plecach. Bakly rozejrzał się bacznie. Wyglądało na to, że sytuacja jest pod kontrolą, a gdyby nawet coś się miało zmienić, to przecież nie będzie daleko.
- Jakby się tu zbliżyli jacyś dalsi bandyci, krzyknij na mnie, dobra? - poinstruował chłopaka, który siedział kawałek dalej, schowany za kołem od wozu.
- Rozumiem.
Bakly skinął głową i wybierając jak najkrótszą drogę, ruszył pod górę. Nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy mieli pod dostatkiem własnych problemów. Dwaj Jeźdźcy byli tak zajęci swoją robotą, że w ogóle jego nadejścia nie zauważyli. Ciało zabitego położyli nieco wyżej na kamieniu, a w jego brzuch wbili połyskującą srebrzyście igłę. Z igły coś ciekło i obaj pochylili się, to pijąc łapczywie, to chwytając, co wyciekło, do owego wora, który okazał się po prostu dużym bukłakiem.
Dopiero z bliska do Baklego dotarło, co tak naprawdę się tam działo.
- Coś mi się wydaje, młodzieńcy, że ta woda nam będzie bardziej potrzebna - powiedział tylko.
Koharow czuł, jak po lewym przedramieniu ścieka mu krew. Mnóstwo krwi. Mięśnie ręki w dalszym ciągu go jeszcze słuchały, ale wiedział, że nie potrwa to już długo. Na ziemi przed nim leżał trup, drugi napastnik odkuśtykał właśnie z głęboką raną uda. Pierwszy atak zdołali odeprzeć.
- Osiem - wycedził Sierżant. - Powiedziałbym, że takich trzech, jak nas dwóch…
- Już długo nie wytrzymam - wszedł mu w słowo Koharow.
- No to zakończmy to przedstawienie w wielkim stylu. - Sierżant pokiwał głową.
Błyskawicznie odskoczył od solidnych rozmiarów głazu, który chronił im plecy, naparł tarczą na jednego z przeciwników, a równocześnie z zaskoczenia bódł mieczem w jego towarzysza. Koharow dostrzegł ten manewr i zanim jeszcze śmiercionośny cios sięgnął celu, skoczył, wykorzystując zasłonę, jaką dał mu umierający Jeździec, i sam dźgnął, raniąc kolejnego w ramię. Po czym obaj z Sierżantem znów stali plecami do skały. Bandyci, widząc, jak błyskawicznie przerzedziła się ich linia, stracili nieco na animuszu.
- Dziewięć - skonstatował Sierżant. W jego głosie słychać było, że pogodził się z faktem, iż nic już nie mają do stracenia.
Koharow zaatakował niskim, długim wypadem. Nie zawracał sobie głowy fintą, po prostu ranił przeciwnika w udo, dopadł go i dokończył dzieła sztyletem. Sam byłby martwy chwilę później, ale zanim najbliższy towarzysz zabitego zdołał wyprowadzić cios, już mu stał na drodze nadludzko szybki Sierżant.
- Dziesięć.
- Jedenaście - powiedzieli prawie równocześnie, wracając do swej obronnej pozycji wyjściowej.
- Kirg, Banes! - warknął ostro Trimitri. - Skończcie z nimi. Reszta do tyłu.
- Dociągniemy do trzynastu? - zapytał Sierżant.
Ten chłop jest ze stali, pomyślał Koharow z uznaniem. O sobie samym nie mógł tego powiedzieć. Czuł, że sił wystarczy mu najwyżej jeszcze na jakieś dwie minuty.
- To będzie przedwczesny finał, biorąc pod uwagę, że reszta dała nogę - wycharczał.
- No, szkoda.
Ich krótka wymiana zdań nieoczekiwanie zrobiła wrażenie na Trimitrim. Krótkim gestem powstrzymał swoich ludzi.
- Nie podoba mi się, że mówią o tobie więcej niż o mnie - powiedział zgrzytliwie, patrząc przy tym na Koharowa. - Dlatego postaram się, aby po dzisiejszym dniu we wszystkich gospodach mówiło się już tylko o tym, jak skamlałeś o śmierć.
- Jak to jest, że każdy kundel zawsze tak strasznie dba o to, co o nim mówią? Tobie też już nic innego nie zostało? - szydził Koharow w odpowiedzi, nie spuszczając oka z przeciwnika. Wszystko, o czym myślał, to lekko zakrzywione ostrze z obustronnym piórem.
Zaskrzypiały kamienie. Zabrzmiało to, jakby się zbliżał cały oddział ludzi. Trimitri instynktownie uskoczył w bok, chroniący jego plecy mężczyźni obrócili się. Szybkość reakcji nie zdała im się na nic, oto nagle wyrósł nad nimi żelazny kolos wysokości dwóch dorosłych ludzi. Trzymane przez niego niezwykle długie ostrze świsnęło z nieprawdopodobną szybkością i na ziemię padły trzy martwe ciała. Jedno bez nóg, drugie przecięte w połowie, a trzecie pozbawione głowy. Koharow uświadomił sobie, że owo monstrum wywijało jak słomką mieczem, którego normalny człowiek pewnie nawet nie dałby rady unieść. Czarni Jeźdźcy rzucili się do ucieczki, jednak zanim zdążyli się rozpierzchnąć, jeden z nich skończył przebity wielkim ostrzem na wylot, a kolejnego żelazny wojownik dogonił w dwóch długich krokach i roztrzaskał mu głowę pięścią. Potem zatrzymał się i zaczął rozglądać za kolejnym celem. Zrezygnował z gonitwy za tymi, którzy zdołali się już nieco oddalić, i zamiast tego skierował się w stronę grupy ludzi otaczającej Trimitriego.
- Kurwa, jaki szybki! - zaklął ktoś. Koharow ruszył w lewo, starając się obejść żelaznego kolosa z drugiej strony. Sierżant podążył za nim. Przeciwko wspólnemu wrogowi było ich teraz pięciu.
Przez chwilę nie działo się nic. Mając nieprzyjaciół z każdej strony, olbrzym jakby się nie mógł zdecydować, na kogo uderzyć w pierwszej kolejności. Nieprawdopodobnie długi miecz nagle świsnął w powietrzu i Koharow uświadomił sobie w mgnieniu oka, że zasłaniać się nie ma najmniejszego sensu, więc zamiast tego rzucił się w tył, padł na plecy i przetoczył. Trimitri wykorzystał okazję i zaatakował, ostrze szabli zadzwoniło o pancerz kolosa. Przywódca Czarnych Jeźdźców ciął na kolano, ale równie dobrze mógłby próbować rąbać zamkowe wrota.
Kolejny zamach olbrzymiego miecza i Koharow spróbował się wcisnąć w niewielką rozpadlinkę. Owionęło go zmącone powietrze, cios odezwał się rozwibrowanym brzęczeniem. W tym samym czasie Sierżant, Trimitri i jeszcze jeden człowiek zaatakowali. Gdyby nie groza sytuacji, przez fakt, że sięgali przeciwnikowi ledwie do pasa, wyglądałoby to nieomal śmiesznie. Ostatni z Jeźdźców leżał na ziemi. Ostrze dosięgło go i pozbawiło obu nóg. Tryskająca fontanna krwi słabła już, aż wreszcie zanikła całkiem i cicho wsiąkała w piach.
- Musimy ostrzec Baklego! - krzyknął Sierżant i w ostatniej chwili zasłonił się tarczą przed uderzeniem z góry. Olbrzymia pięść posłała go jednak na kolana i tylko dzięki błyskawicznemu atakowi pozostałych dwóch bandytów zyskał wystarczająco dużo czasu, aby odturlać się na bezpieczniejszy dystans.
Koharow zdołał wreszcie stanąć na nogi. Słyszał jedynie swój chrapliwy oddech i ciężkie walenie serca. Trimitri spojrzał na swego kompana, ledwo dostrzegalnie skinął głową i wyskoczył, jednak Sierżant był szybszy i zaatakował pierwszy. Zasłonił się tarczą, ale cios był tak silny, że znów posłał go na ziemię, miecz wyfrunął z ręki. Koharow i Trimitri uderzyli równocześnie, żelazny kolos postanowił zająć się w pierwszej kolejności Jeźdźcem. Trimitri nie zawahał się jednak, jadąc ostrzem po ostrzu, próbował sięgnąć głębiej, ale przeciwnik zbił jego atak, posyłając mężczyznę w piach. Koharow zdołał sięgnąć kolosa, lecz uderzenie ostrza jedynie zadźwięczało o pancerz, nie wyrządzając żadnej szkody. Zabójcze ostrze błyskawicznie zmieniło kierunek i niby jedynie mimochodem sięgnęło stojącego niezdecydowanie bandyty. Koharow zdołał wycofać się poza zasięg niosącej zniszczenie broni, a Trimitri w ostatniej chwili przetoczył się i uchronił przed miażdżącym tupnięciem pancernej stopy.
Nigdy go nie pokonamy, pomyślał Koharow. Co jednak nie znaczy, że nie warto próbować. Dopiero teraz uświadomił sobie, że podczas całego starcia z żelaznym kolosem od strony obozu dobiegały ich wrzaski, jęki i trzask drewna. Nagle jednak wszystko ucichło jak nożem uciął.
Ta nienaturalna, nagła cisza zmroziła wszystkich. Nawet pancerny wojownik zatrzymał się i obrócił w stronę obozowiska, a w głębi jego hełmu wyraźnie zapulsował czerwony płomień. Koharow otrząsnął się jako pierwszy i wykorzystał okazję do śmiałego ataku. Ciął prosto w łokieć, gdzie zbroja tradycyjnie zapewnia najsłabszą ochronę. Po raz pierwszy wydało mu się, że wreszcie zadał minimalne, ale zawsze szkody. Przed reakcją kolosa się jednak nie uchronił. Uderzony na odlew przeleciał kilka metrów i wylądował na ziemi, z trudem próbując złapać oddech. Był przekonany, że kolos go za chwilę wykończy. Lecz tamten w dalszym ciągu wyglądał, jakby coś go wyprowadziło z równowagi, jakby się wahał. Wreszcie podjął decyzję, pozostawił trzech wojowników ich własnemu losowi i długimi krokami skierował się w stronę obozu.
- Za nim, musimy im pomóc! - krzyknął Sierżant.
Koharow uniósł się na kolana, dostrzegł, że Trimitri poświęcił mu krótkie spojrzenie, ale ruszył zgodnie za Sierżantem. Dla niego też gra toczy się o wszystko, pomyślał Koharow, a przecież woda tu jest tylko w jednym miejscu. Po chwili wysiłku zdołał wreszcie zmusić nogi do posłuszeństwa i ruszył za nimi.
Wracali do obozu najkrótszą drogą, co oznaczało, że musieli zejść stromym, południowo-zachodnim zboczem. Żelaznego wojownika dogonili dopiero przed samym obozem, a i to jedynie dlatego, że się zatrzymał. Na dole wciąż panował spokój. Ludzie leżeli, stali i umierali tam, gdzie opadł na nich dziwny czar. Jeden z wozów został roztrzaskany na drzazgi, jakby się przezeń przewaliło pomniejsze tornado.
- Kurwa - powiedział Sierżant, kiedy zrozumiał, co ten wóz w istocie zniszczyło.
Nie było to tornado, a młot bojowy drugiego żelaznego kolosa, który z uniesioną bronią przyglądał się czemuś w dole przed nim. Trzecie monstrum stało tuż obok. Koharow początkowo nie rozumiał, dlaczego bój ustał, dlaczego wszyscy stoją niczym skamieniali. Jednak po chwili dostrzegł Baklego, który stał naprzeciw dwóch kolosów, jakby próbował nakazać im się zatrzymać. Nawet nie dobył swego katzbalgera, w starciu z takimi przeciwnikami byłby i tak całkowicie bezużyteczny. Bardziej niż kiedykolwiek wyglądał jak pokraczna karykatura człowieka. Ramiona i pierś tak szerokie, że głowa w porównaniu z nimi prawie nikła. A mimo to i tak przypominał małe dziecko stojące naprzeciw dwóch dorosłych osób.
Wraz ze zstępującym na dno doliny cieniem coraz wyraźniej było widać jarzący się w głębi hełmów płomień. Stało się jasne, że to nie jest zwykłe szacowanie przeciwnika przed walką, tu działo się coś więcej, coś niezwykłego. Koharow poczuł nagle, że coraz ciężej mu się oddycha, jakby powietrze straciło swoje życiodajne właściwości.
- Zabiję was - powiedział wreszcie ledwo słyszalnie Bakly.
Trzy monstra popatrzyły po sobie. Może się w duchu śmieją, pomyślał Koharow. A może zadają sobie pytanie, czy on to mówi na poważnie, czy to nie jest tylko taki żart, zanim sam rzuci się do ucieczki.
Bakly wzruszył ramionami, ciężki kożuch zsunął się z jego barków i opadł na ziemię. Człowiek kontra monstra zrodzone z magii. Człowiek? Koharow miał co do tego pewne wątpliwości. Przecież człowiek już dawno by uciekł, a przynajmniej by próbował.
Rozległ się głośny trzask i naraz Bakly trzymał w każdej ręce bojową siekierę. Ponadmetrowe toporzyska, po jednej stronie ostrze, po drugiej głowica młota bojowego, zwieńczone długim grotem. Głęboko wcięta krzywizna ostrza nadawała im wygląd dość delikatny, jednak Koharow mógłby się założyć, że jest to broń, która może znieść wszystko. Nad tym, skąd je Bakly wytrzasnął, postanowił się nie zastanawiać. Rzeczy, które tu miały miejsce, i tak już wykraczały poza wszelką normalność.
Kolosy nadal stały bez ruchu, ale Bakly postanowił nie czekać. Nie chce, żeby na niego ruszyli równocześnie, pomyślał Koharow.
- Nie możemy go puścić tam na dół, z trzema sobie na pewno nie poradzi! - krzyknął Sierżant i rzucił się od tyłu na żelaznego wojownika.
- Bo niby z dwoma sobie poradzi… - burknął do siebie Koharow.
Wielki miecz opadł, Bakly zdołał siekierą zmienić tor jego lotu i olbrzymie ostrze rozłupało leżący obok głaz. Przed kolejnym ciosem umknąć nie miał szans, blokował tylko twardo, nieludzka siła rzuciła go na kolana, ale ani o włos dalej. Przez chwilę zastygli obaj, siłując się, i Koharow odniósł wrażenie, że Bakly ze swego przeciwnika jakimś przedziwnym sposobem czerpie wręcz siłę, jakby tracił swą ludzką postać i stawał się sam bardziej jak twór z żelaza i magii. Dalej już nie czekał. Trimitri właśnie chylił się w uniku przed świszczącym mieczem i próbował podejść przeciwnika bliżej. Koharow też rzucił się do ataku.
Sierżant, Trimitri, on - on, Sierżant, Trimitri. Jakby od miesięcy trenowali razem na arenie, wspólnymi siłami starali się dobrać kolosowi do korpusu, cały czas unikając śmiercionośnych ciosów. Nawet nie próbowali ich zbijać czy stawiać przeciwko nim zasłon. Każde trafienie oznaczałoby śmierć, to było jasne. Koharow zdawał sobie sprawę, że ten morderczy taniec w nieskończoność trwać nie może. Sam szybko tracił siły i wiedział, że jeszcze chwila i zabije go albo wyczerpanie, albo utrata zwinności. Gdy zadźwięczała broń, ocknęli się i pozostali. Najemnicy szybko zorientowali się, że walczący próbują powstrzymać kolosa przed połączeniem sił z jego kompanami w obozie. Koharow z bezgraniczną wdzięcznością powitał okazję do tego, by na chwilę zwolnić i złapać wreszcie dech. Brzęknęła pękająca stal - jeden z najemników, który próbował zasłonić się przed ciosem dwuipółmetrowego miecza, przypłacił to życiem. Kawałek dalej leżał następny.
- Spróbujmy go zrzucić! - zakrzyknął Sierżant, po czym natychmiast skoczył w przód, unikając tym samym świszczącego ostrza, które tymczasem zdekapitowało kolejnego, mniej czujnego najemnika.
Trimitri zrozumiał natychmiast i zaczął wspinać się na skałę, pod którą toczył się bój. Koharow zaś zaatakował kolosa, aby odwrócić jego uwagę od Sierżanta. Uchylił się przed ciosem, z ledwością zasłonił przed uderzeniem pancernej pięści, o mały włos nie tracąc przy tym broni. Sam natychmiast ciął i dźgnął, bez rezultatu. W ostatniej chwili dostrzegł opadającą głowicę miecza, chciał uskoczyć, nie całkiem zdążył. Od uderzenia ugięły się pod nim kolana, miecz wypadł ze zdrętwiałych palców. Czas jakby zwolnił. Jedyne, co mógł, to przyglądać się, jak wielka żelazna stopa unosi się w powietrze, by za chwilę opaść i zmiażdżyć go niczym karalucha. Wiedział, że tym razem umknąć już nie zdoła, ostatni zbytek sił zużył w walce z magicznym wojownikiem. Ze zdziwieniem dostrzegł Sierżanta i Trimitriego, jak się zbierają w sobie, jak skaczą ze skały. Jak on się tam dostał tak szybko, pomyślał ze zdziwieniem, jakby to miało w tej chwili jakiekolwiek znaczenie. Tamci byli już w powietrzu. Jeden uczepił się głowy, drugi wielkiego ramienia. Złapali kolosa z nogą uniesioną do góry, to wytrąciło go z równowagi, zachwiał się zdezorientowany. Trimitri zdołał uchwycić się pewnie wokół szyi i sztyletem zaczął dźgać w wizjer hełmu. Żelazny wojownik zatoczył się, jego pancerna noga trafiła w skałę tuż obok ramienia Koharowa, drobne odpryski kamienia strzeliły naokoło. Trimitri dalej zapamiętale dźgał, olbrzym raz jeszcze spróbował złapać równowagę, jednak nieskutecznie, i wreszcie zaczął chylić się ciężko na jedną stronę, aż w końcu zwalił się na ziemię głową w dół zbocza.
- Zasypcie go - charczał Koharow. - Szybko!
Nie miał pojęcia, skąd wziął siłę. Ni stąd, ni zowąd trzymał nagle w rękach półcetnarowy głaz i niemiłosiernie grzmotnął nim w hełm powalonego przeciwnika. Sierżant bez zwłoki poszedł w jego ślady, błyskawicznie dołączyli do nich dalsi. Kamienie dzwoniły o pancerz, Koharow bezsilnie opadł na kolana. Zwyciężyli. Oczywiście, że nie zwyciężyli, uświadomił sobie, kiedy dotarło do niego, gdzie powędrował jego wzrok. W dole przed nim Bakly stawiał czoła dwóm żelaznym kolosom w pojedynkę.
Aczkolwiek trzeba było przyznać, że znaleźli w nim godnego siebie przeciwnika. Cała trójka krążyła wokół siebie jak gotujące się do ataku niedźwiedzie. Miecze i siekiery raz po raz błyskały, odbijając światło zachodzącego słońca, słychać było, jak dzwonią, gdy się ze sobą zderzały z ogromną siłą. Na przemian to czaili się, to podrywali do szaleńczej wymiany ciosów. Nadchodzi moment, kiedy uderzą w tandemie, pomyślał Koharow, obserwując zsynchronizowany taniec żelaznych wojowników. Bakly nie zmienił tempa, dawał się wciągnąć do paszczy lwa. Albo i nie.
Poziome cięcie na głowę Bakly odbił, nie patrząc nawet, jakby o nim wiedział z dobrym wyprzedzeniem, po czym nie zatrzymując się ani na moment, skoczył w przód, unikając drugiego ostrza, i sam dźgnął grotem siekiery. Zaskrzypiała stal, Koharow był pewien, że ostrze musiało przebić pancerz. Drugą siekierą zasłonił się przed kolejnym atakiem, ale nie zdołał ustać pewnie na nogach, rzucił się w tył. Przed świszczącym ostrzem ocaliła go tylko nadludzka szybkość.
Porusza się wolniej niż oni, ale nadrabia refleksem, Koharow czysto podświadomie oceniał toczącą się przed nim walkę.
I znów powrócili do morderczego tańca, tańca, który każdego normalnego człowieka już dawno pozbawiłby sił i życia. Żelaźni wojownicy znów się zgrali ze sobą, chwycili Baklego w kleszcze, miecz świsnął w powietrzu w ataku zbyt szybkim dla ludzkiego oka, lecz Bakly znów blokował instynktownie, lecz tym razem z mniejszym powodzeniem - potężne uderzenie wytrąciło mu z ręki siekierę. Uskoczył szybko poza zasięg broni przeciwnika, na drugą siekierę przyjął atak jego partnera. Ten wklinował swój miecz, przytrzymując oręż Baklego, nie dając mu uskoczyć.
„Masz tylko moment!” - chciał krzyczeć Koharow, ale wiedział, że to na nic. Drugi kolos miał oto drogę do ataku otwartą.
Bakly chwycił za toporzysko obiema rękami, skręcił siekierę jeszcze mocniej, klinczując ostrze miecza między ostrzem topora a grotem, i szarpnął. Miecz żelaznego wojownika zabrzęczał o kamienie. Bakly, kontynuując obrót, zbliżył się do przeciwnika i ledwo się tylko napinając, ciął. W uszy wdarł się przeraźliwy zgrzyt stali, a w pancerzu kolosa otwarła się półmetrowa rana. Koharowowi wydało się, że widzi wyciekający przez nią czerwony płomień. Pancerny wojownik zamarł i z potwornym łoskotem zwalił się na ziemię. Bakly natychmiast uskoczył za niego, kupując sobie tym samym choć odrobinę czasu na złapanie oddechu. Ramiona i pierś unosiły mu się w szaleńczym tempie, twarz ociekała strugami potu, mięśnie miał napięte do tego stopnia, że przestały przypominać ludzkie ciało.
Ostatni przeciwnik, nie spuszczając swego nieludzkiego wzroku z Baklego, uniósł miecz poległego towarzysza. Żar jaśniejący w głębi jego hełmu rozbłysł nagle silniej. Zupełnie jakby przelała się w niego siła poległego kolosa, przemknęło przez myśl Koharowowi. Jakby na potwierdzenie tej myśli olbrzymi wojownik skoczył do ataku, szybciej i agresywniej niż kiedykolwiek przedtem. Serią błyskawicznych ciosów obu mieczy zaczął Baklego spychać w tył, aż do pierwszego z nieuszkodzonych wozów. Pozostawszy z jedną tylko siekierą, Bakly nie miał szans się obronić i ustępował, dopóki mógł. Jednak gdy dotarł do wozu, stanął. Dalej się cofnąć nie zamierzał, na wozie znajdowała się przecież woda.
Przez chwilę jeszcze stawiał czoła nacierającym dwóm ostrzom, nieludzkiej sile i przewadze rozmiaru, w końcu jednak uległ i przeciwnik zepchnął go definitywnie do rozpaczliwej defensywy. Koharow poczuł, że oto nastąpił punkt zwrotny całej tej nierównej walki. Ciosy opadały tak gęsto jeden po drugim, że Bakly nie miał szans ich wszystkich uniknąć. Miecz wyskoczył do przodu, zaskrzypiało przeraźliwie drewno, ostrze zanurzyło się w burtę wozu, i wyszło aż po drugiej stronie. Ciała jednak nie sięgnęło, Bakly cudem chyba tylko zdołał znów uniknąć pewnej śmierci. Zamiast tkwić przyszpilony do boku wozu, znalazł się na kilka kroków bliżej przeciwnika. Wbrew oczekiwaniom Koharowa nie uderzył jednak w korpus, za to obrócił się na pięcie w półpiruecie i rąbał z całej siły rękę trzymającą broń wciąż zakleszczoną w wozie. Kolos ani się nie zachwiał, za to w odwecie próbował Baklego powalić ciosem rękojeści broni trzymanej w drugiej ręce. Chybił. Błysnęła wzniesiona do ciosu siekiera, doliną poniósł się huk maltretowanej stali, gdy Bakly rąbał raz po raz pancerną pierś, jakby za wszelką cenę chciał żelaznego kolosa wypatroszyć. I kiedy tylko zdołał przeciąć pancerną zbroję, wylała się z niej krwawa poświata, zaczęły wyślizgiwać czerwone płomienie. Bakly ignorował je, pracując zapamiętale dalej, niczym rzeźnik, i nie spoczął dopóty, dopóki nie rozpłatał żelaznej tuszy aż po brodę hełmu. Dopiero wtedy cielsko żelaznego wojownika rozpadło się z głośnym zgrzytem i zamarło definitywnie.
Koharow aż do tego momentu nawet nie drgnął, teraz jednak z wysiłkiem uniósł się na nogi i wraz z pozostałymi ocalałymi obrońcami karawany ruszył ku wozom. W panującej w dolinie przeraźliwej ciszy słychać było jedynie chrzęst żwiru pod nogami i trzaskanie stygnących w zapadającym zmierzchu okolicznych skał. Zewsząd wychodzili z ukrycia wciąż przerażeni i oniemieli ludzie. Koharow z mieczem w dłoni dokuśtykał wreszcie do Baklego. Wielki mężczyzna leżał na ziemi bez ruchu i w pierwszej chwili wydawał się równie martwy, co żelazny kolos, którego pokonał. Koharow oddychał powoli i głęboko, próbując spłacić dług, jaki zaciągnął u własnego ciała. Wokół niego gromadzili się pozostali.
- Najlepiej, żebyśmy go dobili. I tak tylko ściągał na nas nieszczęścia, skurwiel jeden - odezwał się ktoś.
Koharow uniósł wzrok i rozpoznał najemnika, który w oazie próbował zgwałcić kobietę. Zbyt był wycieńczony, żeby się spierać, a przy tym nikt inny najemnikowi nie dawał odporu. Cywile albo się bali, albo wciąż po przeżytym horrorze nie odzyskali jeszcze głosu, a pozostali najemnicy albo spoglądali obojętnie, albo wręcz potakiwali zgodnie. Koharow nie miał sił na kolejną potyczkę, a Sierżanta, jak na złość, nie było nigdzie widać.
- Jesteś niczym więcej, jak śmierdzącym psim gównem - oznajmił prowokatorowi. - I któregoś dnia cię zabiję - dokończył, po czym przyklęknął przy Baklym.
Drobnego uśmieszku, jaki zatańczył najemnikowi na wargach, kiedy Koharow obrócił się do niego bezbronnymi plecami, już nie widział. Skłonił się ku Baklemu, chcąc sprawdzić, czy ten dycha jeszcze, a przy tym uczynił gest, jakby odkładał swój miecz na ziemię, jednak w ostatniej chwili obrócił ostrze i wyprowadził je spod lewej pachy na oślep prosto w górę. Stal weszła w coś miękkiego, ktoś zajęczał. Koharow nie puścił broni, obrócił się tylko i zobaczył, że najemnik z bezgranicznym niedowierzaniem wpatruje się w ostrze wystające mu z brzucha. Miecz, którym sam chciał zaatakować Koharowa, wypuścił z bezwładniejącej ręki.
- Obiecałem ci przecież - powiedział Koharow szeptem i napierał na swój miecz tak długo, aż ostrze przeszło na wylot. Dopiero wtedy puścił rękojeść i pozwolił, aby martwy mężczyzna zwalił się na ziemię. - Ktoś ma coś do dodania? - spytał, przyglądając się najemnikom i wędrując wnikliwie wzrokiem od twarzy do twarzy.
- Nie ma - odpowiedział Craig i splunął siarczyście. Dowódca najemników krwawił z rany przez pierś, a lewą ręką podtrzymywał prawe ramię, z którego kapały na ziemię gęste krople czarnej krwi. - Denby już był taki zdradziecki. I nie tak szybki, jak powinien.
- Hej tam, Koharow! - rozległo się ze zbocza doliny. Sierżant nadal stał obok kolosa pogrzebanego pod kamieniami. - Podejdź tu!
Koharow zawahał się. Nie chciał zostawiać nieprzytomnego Baklego bez ochrony. Obrócił się i spojrzał w twarz mężczyzny, którego jeszcze przed momentem uważał za bezbronnego. Już nie był. Bakly wprawdzie nadal leżał bez ruchu, ale jego oczy były tak samo przytomne, a wzrok twardy jak dawniej. Chociaż nie… Wzrok chyba miał jeszcze twardszy. I jeśli przed tą walką miał na dnie swych oczu jeszcze jakieś tlące się ogniki człowieczeństwa, teraz już ich tam brakowało. Zastąpiła je bezlitosna srogość żelaznych wojowników, których właśnie pokonał.
Z tym akurat Koharow potrafił sobie poradzić. Świat był, jaki był, i tylko ci, którzy zdołali się przystosować, mieli szansę przetrwać. Czasami.
- Wygląda na to, żeśmy zwyciężyli - oznajmił Baklemu i ruszył za Sierżantem.
Po co tamten go wołał, zorientował się dopiero na miejscu. Trimitri leżał na ziemi, jego nogi ginęły pod cielskiem żelaznego giganta. Po ułożeniu ramion można się było domyślić, że nie miał już nad nimi żadnej władzy.
- Nie mogę się ruszyć - powiedział bandyta cicho.
Koharow klęknął koło niego.
- Na to wygląda - potwierdził.
Dwaj mężczyźni przyglądali się sobie długo.
- Nie zostawisz mnie tak tutaj, prawda?
- Oczywiście, że nie. - Koharow pokręcił głową. - Zawsze cię podziwiałem i zawsze kochałem… bracie - powiedział, przykładając Trimitriemu do szyi ostrze sztyletu.
Potrzebowali całego dnia, żeby jako tako ponaprawiać wozy i bukłaki na wodę. Tej ostatniej stracili w trakcie potyczki dość dużo i groźba śmierci z pragnienia niechybnie zajrzałaby im w oczy, gdyby Bakly nie użył jednej ze zdobycznych magicznych igieł. Dzięki niej obrzydliwa i makabryczna robota, jaką było pozyskiwanie z ciał wody sposobem Czarnych Jeźdźców, stała się zadaniem o wiele mniej uciążliwym. Koharow zgłosił się do pomocy, ale przekonał przy tym Baklego, że powinni się zająć procesem na uboczu, bez świadków. Kiedy przyglądał się, jak martwe ciała jedno po drugim przemieniają się w wysuszone mumie, zastanawiał się, czy ten kolejny magiczny przyrząd jest w istocie czymś dobrym, czy złym. Skłaniał się ku tej drugiej ewentualności, nawet jeśli w głębi ducha był wdzięczny za każdy litr wody, który tym makabrycznym sposobem udało im się pozyskać. Skorzystali też na wierzchowcach bandy Trimitriego, które w zaprzęgach zastąpiły pozabijane zwierzęta.
Tak najemnicy, jak i cywile szybko domyślili się, czym też zajęli się Bakly z Koharowem i zaczęli się od nich odwracać. Jednak podawane im kolejne bukłaki z wodą otaczali taką samą troskliwą pieczą, jakby ta pochodziła z najczystszego źródła, i z wielką ostrożnością układali na wozy. Na koniec wyszło na to, że po odwodnieniu ostatniego z ciał mieli niewiele mniej zapasów, niż kiedy wyruszali z oazy.
- Dziś już nigdzie nie będziemy jechać - stwierdził Bakly, spoglądając na słońce chylące się nad horyzontem. - Ale jutro wyruszamy z pierwszym świtaniem.
Z jego zarządzeniem nikt nie dyskutował, wszyscy byli wręcz zadowoleni. Wydawało się, że po wstrząsie, jaki wszyscy przeszli, zupełnie zapomnieli, iż w sercu pustyni nic ich przecież nie czekało, jedynie niechybna zguba.
Zapadła noc i Koharow leżał na kocu, wpatrując się w niebo.
- Wyglądasz, jakbyś jako żywo rozmyślał - odezwał się Sierżant, który tuż obok rozwijał swoje legowisko.
- Kalkuluję, na jak długo wystarczy nam wody. Co prawda zasoby mamy mniejsze, ale też i ubyło parę osób. Kto wie, może mielibyśmy jeszcze szansę wrócić… - wyznał cicho.
- Zatruliśmy w Hutskiej studnię - przypomniał Sierżant i usiadł. - A poza tym jeden z tych bandytów, zanim sczezł, wyznał mi, że ciągnie za nami armia.
- Musi mu na tym artefakcie naprawdę ogromnie zależeć - przyznał Koharow. - Tyle tylko, że… prowadzić niewinnych ludzi na śmierć to jest zwyczajne, nieludzkie, bezlitosne… - Nie zdołał dokończyć myśli, za to ciężko westchnął.
- Gdyby nie pociągnęli z nami, już dawno byliby martwi - próbował rozproszyć zły nastrój Koharowa Sierżant. - Ciągle się tu teraz kręcą Czarni, a i to wojsko czy czarodziej, co za nami posłał tamte żelazne bestie, też by się z nimi przecież nie pieścili.
- To prawda, lecz to wszystko dzieje się akurat z naszego powodu. Gdyby nie my, mogliby sobie dalej wieść spokojne życie - sprzeciwił się Koharow.
Sierżant wzruszył tylko ramionami. Jego przyjaciel coraz częściej popadał w pieski nastrój, choć z drugiej strony, ciężko się mu było dziwić.
- Słyszałem, jak najemnicy gadali między sobą, że do Wotty zostało już tylko pięć dni drogi. Planują poobijać się z nami jeszcze z dzień, dwa, a potem dać w długą.
- No to ich czeka gorzkie rozczarowanie - stwierdził Koharow.
Wotta - nieistniejący cel ich wyprawy.
- Ciekaw jestem bardzo, jakie będą mieli miny. - Sierżant uśmiechnął się błogo. - A już szczególnie Craig. No, nie mogę jakoś znieść tego nadętego bydlęcia.
Obaj zdawali sobie sprawę, że próbują jedynie się rozerwać, a tak naprawdę coraz bardziej zdejmował ich strach. Zbliżał się ich koniec i dobrze przecież o tym wiedzieli.
W ciągu kolejnych kilku dni pustynia stała się jeszcze bardziej sucha i niegościnna niż do tej pory. Zaszli tak głęboko, jak mało kto kiedykolwiek zdołał. Powietrze było tak suche i gorące, że sprawiało ból przy oddychaniu. Czarne skały i czerwony żwir ustąpiły miejsca gładkiej równinie. Kiedy odgarnęli z wierzchu cienką warstwę pyłu, pod spodem ukazała się biała, ubita powierzchnia. Z wyglądu przypominała nieco lód, ale po polizaniu okazała się gorzko-słona.
- Kiedyś musiało tu być morze - ocenił Koharow. - Kroczymy po jego wyschniętym dnie.
Nie bardzo umiał to sobie wyobrazić. Wzrok utkwił w dali przed sobą, ale jedyne, co widział, to roztańczone omamy powodowane przez rozpalone powietrze. Czasem takie fenomeny zdarzały się znacznie bliżej, na wyciągnięcie ręki wręcz. Wydawało się wtedy, że karawana znika bez śladu w srebrzystej tafli zwierciadła.
- Przydałby nam się wiatr - powiedział Bakly, kiedy zrównał się ze stojącym w miejscu Koharowem.
- Żeby nam sypał w oczy całą tę okoliczną sól?
- Dokładnie.
Od czasu bitwy wielki mężczyzna odzywał się jeszcze mniej niż zazwyczaj, a do tego nie opuszczało go - Koharow nie był zbyt pewien, jak to nazwać - jakieś takie magiczne opętanie.
- Ile nam zostało wody? - zapytał Bakly.
Zanim odpowiedział, Koharow zorientował się, że bacznie przysłuchuje mu się osierocony chłopak, który wciąż maszerował przy boku Baklego.
- A jego co przy was trzyma? Przecież zabiliście mu ojca - spytał, zamiast udzielić odpowiedzi.
- Nie wiem - odpowiedział Bakly bez cienia zainteresowania w głosie.
- Wody mamy akurat tyle, żeby dobrnąć do tej waszej Wotty.
Obojętność Baklego naprawdę go rozwścieczyła. Wydawało się, że nie pozostała w nim najmniejsza drobina człowieczeństwa. Przypominał bezmyślne narzędzie, obsesyjnie zdążające do wykonania zadania. Koharow przeklinał dzień, w którym go spotkał.
Pod wieczór poderwał się wiatr. Był to gorący fen rodzący się w sercu pustyni, jeszcze bardziej potęgujący nieznośny upał. Niósł ze sobą drobne kryształki soli palące w gardle i w oczach.
- Jak na mój gust, tam, skąd wieje taki wiatr, powinniśmy znaleźć góry - oznajmił Bakly, kiedy stanęli, żeby rozbić obóz w czymś, co jako żywo przypominało gęstą śnieżycę. - Zanim pójdziecie spać, muszę z wami coś omówić - zwrócił się do zaskoczonych Koharowa i Sierżanta.
„Śnieżyca” trwała całą noc. I dobrze. Kiedy otworzyłem rano oczy, o moje czoło opierała się uginająca się pod ciężarem nawianej soli wybrzuszona płócienna płachta. Póki co było jeszcze w miarę chłodno, ale wiedziałem, że nie potrwa to już długo i kiedy tylko wstanie słońce, temperatura zacznie szybko rosnąć. Nie przeszkadzało mi to. Lubię ciepełko. Gorąco, ukrop nawet, potrafię znieść bez problemu, nie tak jak pozostali. Wskoczyłem w buty i wstałem.
Obóz - porozrzucane bez ładu i składu zadaszenia przykryte grubą warstwą soli - był jeszcze spokojny i cichy. Ruszyłem w stronę wozu, za którym przed wiatrem i nawiewaną solą schronił się Craig ze swoimi ludźmi. Chwilę trwało, zanim go między nimi wypatrzyłem. Potrząsnąłem nim, a w tym samym momencie nad równinę wychynął pierwszy rąbek słonecznej tarczy, budząc całą okolicę do życia. Kolory mieniły się z jednego w drugi, każdy najdrobniejszy nawet kamyk czy grudka soli rzucały nieskończenie długie cienie.
- Co jest, do cholery? - warknął Craig.
- Musicie o czymś wiedzieć - powiedziałem.
Zaciekawił się, idiotą nie był, domyślał się, że o byle głupotę nie mogło tu teraz chodzić.
- Oaza Wotta nie istnieje. Wasza mapa kłamie - oznajmiłem mu wprost.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, w drugiej nie uwierzył, a w trzeciej wreszcie załapał i natychmiast chciał się na mnie rzucić, ale życie uratowało mu ostrze katzbalgera przytknięte do gardła.
- Co to ma znaczyć? To jakaś gra? Jaki w niej sens? - spytał zamiast tego.
Wzruszyłem ramionami. Z zaplanowaniem tej części pomagał mi pan Łasiczka, sam bym nigdy się na coś tak skomplikowanego nie porwał.
- Musiałem dostać się jak najgłębiej w pustynię, czego bez waszej eskorty nie udałoby mi się dokonać. A z kolei gdybyście wiedzieli, że żadnej Wotty nie ma, nigdy byście ze mną nie poszli.
- Wyście przecież skazali mnie i moich ludzi na śmierć z pragnienia! I jeszcze na dodatek tamtych ludzi też! - wrzasnął mi prosto w twarz. Kilka najbliższych nam osób zaczęło się budzić ze snu.
- Jeśli nie chcecie zdechnąć tu i teraz, radziłbym mówić ciszej - ofuknąłem go. - Jeszcze nie powiedziałem wam wszystkiego. W obozie nie pozostała ani kropla wody. Wszystko zabrał Koharow i jego ludzie, którzy ruszyli już z powrotem.
Ta informacja podziałała na wszystkich, którzy to usłyszeli, niczym płachta na byka. Kilku najemników najchętniej by się na mnie rzuciło i Craig musiał się zdrowo natrudzić, żeby ich przed tym powstrzymać. Ja tam dobrej bitce nigdy nie mówię nie, ale w tej chwili nie było mi to na rękę. Musiałem Czerwoną Gwiazdę donieść jeszcze kawałek głębiej w pustynię.
- Sprawdźcie, czy mówi prawdę! - rozkazał Craig, kiedy wreszcie udało mu się odzyskać kontrolę.
Schowałem broń i usiadłem. Słoneczko zdrowo już przygrzewało. Zaczynał się kolejny dzień, tak samo suchy i gorący jak tysiące innych.
- No ale przecież nie mają wystarczająco dużo wody, żeby dotrzeć aż do pobrzeża pustyni. Najwyżej na tyle, żeby dojść do tej ostatniej oazy, z której żeśmy wyszli. Co im jest psu na budę, bo studnię żeśmy przecież zatruli - powiedział zdezorientowany, kiedy jego ludzie donieśli, iż obóz był w istocie opustoszały.
Dobrze to sobie wszystko obliczył.
- Jak nie będziecie dalej zwlekać, powinniście dać radę ich dogonić, zanim wiatr zasypie solą ślady. I jeszcze jedno. - Podałem Craigowi wodną igłę. - Mają ze sobą zapasy wody, ale przecież jeszcze więcej znajduje się w ich ciałach. Każde z nich, kobieta czy mężczyzna, to dobre pięćdziesiąt litrów. Jeśli dobrze wyliczycie moment, w którym zacznie wam brakować zapasów, powinniście dać radę wydostać się z pustyni.
Chwilę mu zajęło, zanim zrozumiał, że mówię poważnie, po czym błyskawicznie zabrał igłę.
- Musicie uważać, żeby ich nie pozabijać za wcześnie. Wozy zostały tutaj, więc całą wodę niosą ze sobą na plecach. Odpowiedni moment to ten, w którym wy sami zdołacie unieść cały ładunek.
Przyglądał mi się, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Z was jest naprawdę kawał nieprawdopodobnego skurwysyna. Czemu to wszystko?
- Nie wasz interes - zbyłem go. - Ja ruszam dalej. - Wskazałem na horyzont.
Spakowali się dosłownie w kwadrans. Wizja niknących pod solą śladów dodała im skrzydeł i nawet się ze mną nie pożegnali.
Zostałem wreszcie sam. Najpierw poszedłem po konie, które Koharow ukrył w niedalekiej dolince. Craig pewnie by je chciał dla siebie, ale nie mogłem mu na to pozwolić, potrzebowałem koni, aby karawana jechała dalej. Ślady kół i kopyt są o wiele wyraźniejsze niż ludzkich stóp i właśnie po tych śladach mieliby mnie dalej ścigać cesarscy. Dla siebie i zwierząt miałem już tylko dwa bukłaki wody, ale powinny nam na jakiś czas wystarczyć. Mało co nas tu przecież mogło zatrzymać, a i z prowadzeniem wozów powinienem sobie jakoś poradzić. Przynajmniej taką miałem nadzieję.
Kiedy dotarłem do zwierząt, czekało mnie niemałe zaskoczenie - chłopak.
- A co ty tu robisz? - spytałem.
- Jestem sam, z tamtych nikogo nie znałem, a wyście mi pomogli. Poza tym chciałem was o kilka rzeczy zapytać.
Przyjrzałem się smarkaczowi. Osiem lat? Może dziewięć.
- To nie najlepsza decyzja, chłopcze. Ja już jestem u kresu swojej drogi, daleko ze mną nie zajdziesz. No, ale co zadecydowane, to zadecydowane, bierzmy się do roboty.
Wspólnymi siłami zaprzęgliśmy konie do wozów, ustawiliśmy je w linii i ruszyliśmy, kierując się na horyzont, ku powietrznym widmom. Chciałem po prostu dostać się jak najgłębiej, tam, gdzie jeszcze nigdy żaden człowiek nie dotarł. Początkowo chciałem Czerwoną Gwiazdę ukryć gdzieś tutaj, ale uporczywość, z jaką cesarscy chcieli zdobyć magiczny kamień, nieprzyjemnie mnie zaskoczyła. Musiałem zabrać ją w taką głębinę, z której powrót nie był w żadnym wypadku możliwy. Osie skrzypiały, pod wielokrotnie naprawianymi kołami trzeszczała sól.
- Jak chcesz, to możesz jechać - zaproponowałem. Wozy były pozbawione ładunku i mały chłopak zwierzętom nie zrobi najmniejszej różnicy.
Pokręcił tylko głową.
Przed południem dostrzegliśmy wznoszący się z jednostajnej równiny pagórek. Zatrzymałem wozy i poszedłem przyjrzeć mu się bliżej. Z soli wystawała czaszka jakiejś pradawnej bestii. Szczęki były długie jak dorosły człowiek wysoki, zęby, które się jeszcze ostały, miały rozmiar przyzwoitych sztyletów. Jaszczur musiał być wielki jak chałupa. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, o szczątkach podobnych monstrów słyszałem jedynie jakieś opowieści. Przyglądałem się skamieniałej czaszce dość długo. Było mi nawet przykro, że się o tym stworzeniu nie dowiem niczego więcej. Czasem wydaje mi się, że sam jestem takim jaszczurem - reliktem z dawnych czasów. Tyle że ja jeszcze żyję.
Jeszcze.
Ruszyliśmy z chłopakiem w dalszą drogę, za towarzystwo mając jedynie nasze własne cienie.
Coverfly splunął. A dokładniej, to próbował splunąć, lecz wyszło z tego tylko suche charknięcie. Zwyczajnie nie miał wystarczająco dużo śliny.
- Myślę, że kolejna dostawa wody już raczej nie nadejdzie. Musiało gdzieś przerwać łańcuch - osądził Hoovery.
Wspólnie z Evanem i jego dwoma ochroniarzami kryli się w cieniu pierwszego wozu z zaopatrzeniem, reszta oddziału kuliła się za drugim. Już od kilku dni przemierzali pustą równinę pozbawioną skał, pagórków, właściwie czegokolwiek. Idealnie pusty widnokrąg wydawał się jeszcze gorszy niż wcześniejsze najeżone skały i niezliczone rozpadliny. I jeszcze ta przeklęta sól… Coverfly pokręcił z niedowierzaniem głową. Jak on się w to w ogóle wpakował? Wszystko przez tego cholernego czarodzieja i jego obsesję.
- Ile zostało nam wody? - zapytał Frama, choć doskonale znał odpowiedź.
- Żebyśmy mogli wrócić do ostatniego obozu, możemy jechać dalej jeszcze jakieś pół dnia.
Coverfly skinął. Chyba że ktoś, na przykład niedobitki bandytów, na obóz napadł, wtedy byli już wszyscy martwi.
- Zawróćmy - poprosił czarodzieja. - Nadmiernie już igramy z losem. Nie mamy żadnej rezerwy, najmniejszy jakiś wypadek i umrzemy. Wszyscy.
Evan pokręcił tylko głową.
- Czuję ją! Czuję, jak się porusza jedynie kawałek przed nami!
Czarodziej w niczym nie przypominał już przystojnego młodzieńca z początku podróży: wychudły, spalony słońcem, wyczerpany czarami i na wpół obłąkany żądzą pozyskania artefaktu, który, wydawało się, miał nieomal na wyciągnięcie ręki.
Coverfly najchętniej by go zabił albo zostawił własnemu losowi i zawrócił, ale list Varatchiego stawiał sprawę jasno. Baron odnosił wrażenie, że arcyksiążę przewidział sytuację, w której obsesja czarodzieja wpakuje ich w tak wielkie kłopoty, iż myśl o pozbyciu się go będzie aż nadto kusząca.
Do wieczora i ani kroku dalej, zdecydował w duchu Coverfly. Nie podpisze przecież na siebie samego i wszystkich swoich ludzi pewnego wyroku śmierci.
- A do tego przecież ci przed nami mają mnóstwo wody. Wystarczy, że ich dopadniemy, i zyskamy zapasy. Będziemy wręcz w lepszej sytuacji, niż jesteśmy teraz - przekonywał czarodziej.
- To się nawet trzyma kupy - zgodził się z nim Hoovery. - Może będą mieli też i coś innego do picia. Ślady kół też są dużo wyraźniejsze. Za dwa, trzy dni powinniśmy ich dopaść.
- I nie będziemy musieli polegać na obozie zaopatrzeniowym - dodał jeszcze ktoś inny.
Coverfly zdusił rodzący mu się w gardle jęk. Czarodziej postradał rozum bez reszty. Przez niego zginą wszyscy.
Drugiego dnia uświadomili sobie już definitywnie, że nie wystarczy im wody, aby dostać się z powrotem do obozu z zaopatrzeniem. Ich jedyną szansą na przeżycie jest już tylko karawana przed nimi. Coverfly ich powstrzymywał, inaczej sami zagoniliby się na śmierć. Sól pod nogami, sól w oczach, sól na skórze. I nieustający upał. A mimo to nikt się nie skarżył. Szli rozciągnięci w długą kolumnę. Na czele szedł Hoovery w towarzystwie tropiciela, potem piętnastu chłopa, za nimi Evan z ochroniarzami, dwa wozy i kolejnych piętnastu ludzi. Oto, do czego skurczyła się dziesięciotysięczna armia. Tylko tylu Coverfly zdołał doprowadzić w głąb Pustyni Gutawskiej.
W trakcie ostatniego popasu zdechły im dwa ostatnie konie. W jednej chwili stały, przeżuwając ziarno, a w następnej po prostu zwaliły się martwe na ziemię.
- Pewnie upał je zabił - oznajmił ze znawstwem Hoovery. Coverfly miał chęć go za to udusić. - Będziemy musieli poprzekładać cały ładunek na jeden wóz i pociągnąć sami - dodał jeszcze.
Pod wieczór brakło im już siły na cokolwiek. To była zupełnie inna pustynia niż na początku. Głębina wysysała ich, odbierała wodę z każdym oddechem, kradła wilgoć przez ręce, twarz, skórę na całym ciele. Nie było sensu zawracać, nie mieli na to dość wody. W związku z tym Coverfly nakazał maszerować również w nocy. Solna równina odbijała światło księżyca i ślady kół były całkiem widoczne. Po drodze natrafili na ciała dwóch koni. Coverfly zdołał pozyskać z nich trochę wody, ale nie za wiele, leżały na słońcu zbyt długo.
Zatrzymali się dopiero późnym rankiem, słońce już znów zaczynało prażyć, pochowali się więc w cieniu wozów i spali do późnego popołudnia. Potem bez rozkazu wszyscy się pozbierali i ruszyli w dalszą drogę. Wozy zostawili na miejscu, całą pozostałą wodę ponieśli ze sobą.
Po zmroku, kiedy niebo na zachodzie zdążyło też już pociemnieć, Evan nagle się zatrzymał.
- Już jest niedaleko, kilkaset metrów.
Były to słowa, których Coverfly nie mógł się doczekać. Dogonili nieprzyjaciela. Dogonili Czerwoną Gwiazdę. Będą wreszcie mogli odebrać ją, zabrać tamtym wodę i wrócić do domu. Poczuł nagły przypływ nadziei. Może jednak przeżyją?
Kroczyli dalej po śladach kół, zbici w ciasnej formacji. Sól skrzyła się w świetle księżyca niczym śnieg, ale biło od niej ciepło.
Minęli ciemniejącą sylwetkę wozu, kawałek dalej stał drugi. Coverfly się zaniepokoił. Nie dostrzegał nigdzie najmniejszego śladu ludzkiej obecności. Było podejrzanie cicho, podejrzanie pusto. Nic to, uspokoił się w myślach, liczy się, że jest tu Czerwona Gwiazda.
- Byłem ciekaw, kiedy mnie dogonicie - odezwał się z mroku głos. Równocześnie ktoś zdjął zasłonę z olejowej lampy, jej blask oślepił ich na moment. Coverfly instynktownie odwrócił głowę, na wszelki wypadek wolał osłonić przywykłe do mroku oczy.
- Widzę też, że podróżujecie bez zbędnego ciężaru.
- On ma Czerwoną Gwiazdę! - wysyczał czarodziej.
Skąd on się tu wziął? Miał przecież zostać z tyłu! - pomyślał Coverfly rozdrażniony i zastąpił czarodziejowi drogę, aby ten nie wystawiał się na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
Wreszcie dostrzegł mówiącego.
Pod wozem tkwił olbrzymi mężczyzna, ukryty pod grubym kożuchem. W świetle lampy jego ostrzyżone na krótko włosy skrzyły się srebrzyście.
- No cóż, muszę was rozczarować - kontynuował tamten i Coverfly mógłby przysiąc, że w jego głosie pobrzmiewało rozbawienie. W sytuacji, w której był sam jeden przeciw tak znaczącej przewadze, było to nad wyraz nieoczekiwane.
- Może jeszcze nie zauważyliście, ale obóz jest pusty. Jestem tutaj sam. Wody też nie mam za dużo. Dla pięciu, sześciu ludzi na ledwie kilka razgów, nie więcej.
Coverfly rozejrzał się. Wiedział, że mężczyzna nie kłamie. Jedynym wozem, który wydawał się mieć jakikolwiek ładunek, był ten za plecami ich samotnego nieprzyjaciela. Dostrzegł jeszcze martwego konia i nic ponadto.
- Ja mam zamiar pójść kawałek dalej i jeśli już między sobą ustalicie, komu ta woda ma przypaść w udziale, możecie mnie dogonić - zaśmiał się olbrzym.
- Daj mi Czerwoną Gwiazdę! - warknął Evan, który wyskoczył nagle przed barona.
Coverfly napotkał wzrok jednego z ochroniarzy czarodzieja. W jednej chwili każdy z nich odgadł myśli drugiego. Coverfly dobył broni, ochroniarz powalił czarodzieja na ziemię uderzeniem w tył głowy. Świsnęło ostrze i Coverfly zabił pierwszego ze swoich żołnierzy.
- Hoovery, Fram, do mnie! Musimy się stąd wydostać, i to z czarodziejem!
Zostawiłem ich, niech się biorą za łby, a sam usunąłem się w mrok, gdzie przy ostatnim koniu czekał na mnie chłopak. Zarzuciłem na plecy specjalnie przygotowany plecak z wewnętrznym stelażem i skórzanym wnętrzem. Miałem tam jakieś sto litrów wody. Na więcej się nie odważyłem, czekała mnie dość mozolna wędrówka. Parę dodatkowych bukłaków miał przytroczony koń, ale nie liczyłem, że wytrzyma jeszcze długo. Tak głęboko w pustyni było stanowczo za gorąco nawet i dla specjalnie hodowanej rasy.
Szedłem równym, spokojnym tempem, na jakie tylko pozwolił mi ładunek, chłopak kręcił się wokół mnie. Szliśmy tak aż do świtania. Początkowo radził sobie dzielnie, ale nad ranem ledwo już powłóczył nogami. Nie wierzyłem, żeby się za mną wypuścili. W porannym słońcu dostrzegłem na południu pierwsze mgliste zarysy gór. A zatem większą część solnych równin mieliśmy już za sobą. Ogłosiłem popas aż do popołudnia. Przysypiałem pod naciągniętą płachtą pośród oślepiająco białego solnego morza, leżący tuż koło mnie chłopak co i rusz rzucał się we śnie. Ten popas okazał się dla naszego konia ostatnim. Wypiliśmy z bukłaków na jego grzbiecie tyle wody, ile tylko zdołaliśmy, a resztę, której nie dałem rady unieść, zostawiliśmy na miejscu.
- Dokąd tak właściwie idziemy? - zapytał.
Jak na dzieciaka, dużo jakoś nie gadał. Choć może wynikało to z faktu, że to ja jakoś ludzi nie motywuję do rozmów.
- Idziemy umrzeć - odpowiedziałem, po czym pokrótce wyjaśniłem mu całą historię.
Rozmyślał nad tym aż do następnego dnia. Znów szliśmy w nocy, spaliśmy za dnia. Góry na widnokręgu stawały się coraz wyraźniejsze.
- Uczyniliście to wszystko, żeby unieść ten klejnot poza zasięg waszych nieprzyjaciół - odezwał się wreszcie pod wieczór, kiedy znów podjęliśmy marsz. Ubywało mu sił, twarz miał spękaną i wychudłą, oczy mu błyszczały. Znałem dobrze ten blask. Pojawiał się tuż przed tym, kiedy człowiek padał i umierał. Trudno się było dziwić. To, przez co on przeszedł, zabiłoby już niejednego dorosłego człowieka.
- Właź mi na ramiona - przykazałem mu, a kiedy się przed tym wzbraniał, złapałem go i posadziłem sobie na plecy. - Owszem, po to właśnie to zrobiłem - odpowiedziałem mu wreszcie.
Kolejnej nocy musieliśmy się zatrzymać wcześniej, jako że równina ustąpiła miejsca zwaliskom skalnym i dalsza droga po ciemku była zwyczajnie niemożliwa. Upał zaczynał dokuczać już również i mnie, a do gorzkiego zapachu soli od czasu do czasu wdzierało się coś jeszcze innego, coś, od czego robiło się nam niedobrze. Zapewne wyziewy z Gór Gejzerowych przed nami.
Szedłem dalej. Paski plecaka wbijały mi się w ramiona, pod nogami chrzęściła sól. Godziny i dni zlewały się w jedno, nie potrafiłem powiedzieć, jak długo byliśmy już w drodze.
- I zabiliście mi ojca - odezwał się nagle. Albo umknęła mi część rozmowy, albo nawiązywał wciąż do tego, o czym rozmawialiśmy kilka dni wcześniej. Nie byłem pewien. Musiałem być w gorszym stanie, niż mi samemu się wydawało.
- Owszem. Zabiłem go, bo musiałem. Miał po prostu pecha, że natrafił na mnie. Myślę, że to musiał być dobry tata - odpowiedziałem najszczerzej jak potrafiłem.
Możliwe, że się rozpłakał, nie miałem pewności. W tym wirującym upale, gdzie wiatr wiejący od pozornie tylko nieodległych gór dmuchał mi prosto w twarz, nie umiałem skupić na niczym uwagi.
W pewnej chwili wydało mi się, że zaraz zacznie padać, ale szybko zorientowałem się, że widziałem nie chmury, a kłęby trujących dymów unoszących się z rozmaitych pęknięć, gejzerów oraz większych i mniejszych wulkanów.
- Chodzicie, panie, w kółko - zwrócił mi uwagę.
- Mów mi, którędy iść - poleciłem, pomimo iż sam nie miałem pojęcia ani dokąd idziemy, ani po co.
Wieczorem zorientowałem się, że z naszego stulitrowego zapasu wody zostało już naprawdę niewiele.
Szliśmy dalej.
Szliśmy dolinkami, przesmykami, wokół bulgoczących gejzerów i pryskającej naokoło lawy. Znaleźliśmy i wodę, ale była to woda gotująca się, śmierdząca siarką, z której wyrastały tu i ówdzie czerwone i żółte stalagmity. Do picia się nie nadawała. Trafiliśmy do piekła na ziemi, choć nie rozmyślałem nad tym zbyt wiele. Upał i wyziewy mąciły mi już zarówno wzrok, jak i umysł. Wymienialiśmy jedynie po kilka słów na dzień, rozpoznawałem chłopaka tylko jako bezosobowy głos gdzieś spoza ciemienia. Czasem nawet w ogóle zapominałem, że trzymałem go na ramionach.
Wreszcie natrafiliśmy na jezioro wrzącego asfaltu. To miejsce mi odpowiadało. Gdyby ktokolwiek kiedykolwiek zechciał w tym pogrzebać, wymagałoby to niemało wysiłku. Za to, żebym się tu dostał, umarło mnóstwo ludzi. Niektórzy z nich wcale sobie na to nie zasłużyli. Wyciągnąłem zawiniątko Zuzanny z Czerwoną Gwiazdą w środku, chwilę ważyłem w dłoni, po czym rzuciłem daleko w sam środek tego czarnego bagna. Zadanie wykonane. Siadłem kawałek dalej od brzegu, gdzie gorąco wydawało się nieco bardziej znośne, położyłem na ziemi plecak, ściągnąłem z ramion chłopaka i też ułożyłem obok siebie. Albo spał, albo był nieprzytomny. Obie opcje wydawały się równie prawdopodobne.
Zadanie wykonane. Powinienem być zadowolony, w końcu przecież dokonałem tego, co sobie zamierzyłem. Teraz mógłbym już po prostu tak posiedzieć aż do końca, tylko że… nie mogłem. Przez tego chłopaka nie mogłem.
Znów wsadziłem go sobie na ramiona i ruszyliśmy dalej. Każdy krok kosztował mnie nieludzko i zaczynało do mnie docierać, że osiągnąłem wreszcie absolutny kres moich możliwości. Ból, który do tej pory brałem za towarzysza, który uświadamiał mi, w jak głębokim gównie się znalazłem, przestałem już nawet dostrzegać.
- Dlaczego mi pomagacie? - spytał po jakimś czasie. Mógł to być całkiem długi czas, nie miałem pojęcia.
- Nie pomagam ci - odpowiedziałem. - Idę dalej, bo nic innego już mi nie pozostało. Kiedyś sam sobie obiecałem, że się tak zwyczajnie nie poddam.
Wieczorem skończyła się woda. Ostatni łyk był już zatęchły i śmierdział, ale smakował.
Szedłem dalej.
W nocy oświetlały nam drogę jaśniejące potoki lawy, których rozgałęzione koryta wycinały na ziemi czerwono-żółte koronki. Południe przeczekaliśmy w cieniu. Trudno było powiedzieć, czy większy żar lał się z nieba, czy bił spod ziemi.
Spuchnięty od pragnienia język mało mnie nie udusił. Omdlałego chłopaka musiałem przywiązać do plecaka, inaczej by zleciał. Szedłem dalej.
Przestawałem odróżniać rzeczywistość od omamów. Ból, o dziwo, powrócił, zmienił się w coś, czego mogłem dotknąć, coś, co przy uderzeniu wydawało dźwięk jak granit. Choćby już było najgorzej, mnie to wystarczy do radości.
Szedłem dalej albo tak mi się tylko wydawało.
Kolejne gejzery, barwne wytwory z najróżniejszych soli, skwierczące kamienie rozpuszczane w kwasie. Na skraju jednego takiego pola gejzerów dostrzegłem małą sadzawkę, z której dymiło stosunkowo niewiele i smród nie rozciągał się znowu aż tak ostry. Kto wie, może w tym roztworze było nawet trochę wody. Powoli napełniłem bukłak śmierdzącą, niesmaczną cieczą. Z dwojga złego już lepiej się otruć, niż zdechnąć z pragnienia.
Szedłem dalej.
Nie byłoby dobrze, gdyby miał umrzeć zarówno ojciec, jak potem i jego syn. Historie nie powinny się tak kończyć.
Szedłem dalej.
Ludzie byli wyczerpani i tylko świadomość, że wracają do domu, dawała im sił, aby ciągle jeszcze iść dalej. Popychał ich też fakt, że wody rzeczywiście zbyt wiele już nie zostało. Wkroczyli na wąski szlak biegnący zboczem i karawana rozciągnęła się w długiego ludzkiego węża.
Koharow wdrapał się na głaz i doglądał wszystkiego z góry. Próbował odgadnąć, kogo to dopadnie pierwszego. Dziś wreszcie będą się mogli zatrzymać, jako że udało im się pokonać zaplanowany dystans. Gdyby jednak ktoś miał odpaść wcześniej… Póki co nie chciał o tym myśleć.
Na górę wdrapał się Sierżant i stanął obok Koharowa. Od czasu bitwy w dolinie nawet na moment nie zdjął swojej kolczugi. Koharow nie mógł się nadziwić jego wytrzymałości.
- W powietrzu czysto. Wygląda na to, że udało nam się zgubić ich wszystkich. Znalazłem w okolicy tylko kilku martwych żołnierzy. Mam wrażenie, że to jakiś bunt wewnątrz oddziału, jakby część z nich nie chciała iść dalej i oficerowie nie ogarnęli sytuacji.
- No to jest akurat dobra wiadomość. - Koharow pokiwał głową.
Podszedł do nich Craig. Bez niego i jego ludzi z całą pewnością nie zaszliby aż tak daleko. Tylko dzięki pomocy najemników udało się odeprzeć dotychczasowe ataki. Za pierwszym razem były to niedobitki Czarnych Jeźdźców, za drugim oddział żołnierzy, który się w pustyni zagubił i za wszelką cenę próbował zdobyć ich wodę.
Dowódca najemników chwilę wraz z nimi obserwował ludzkiego węża.
- Jak wam się udało namówić ich do tego, żeby tak uparcie szli dalej?
- Powiedziałem im, że wracamy do ich oazy i że trucizna już wywietrzała - odparł Koharow.
- No, ale przecież to jest bzdura, nie? Poza tym i tak nie mamy wystarczająco wody, skończy nam się ze trzy razgi przed oazą.
- Dokładnie tak - zgodził się z nim Sierżant. - Precyzyjnie to macie wyliczone.
Nie było w tym nic zaskakującego. Craig przerabiał tę kwestię z Koharowem po kilka razy dziennie i za każdym razem Koharow cierpliwie informował najemnika o aktualnym stanie zapasów. Było to w ich interesie, aby dowódca został o wszystkim rzetelnie poinformowany.
- To kiedy zaczynamy? Wychodzi mi, że po powiększeniu zapasów powinniśmy bez problemu wydostać się z pustyni. - Wskazał wodną igłę, którą miał schowaną w specjalnie wykonanym puzderku przytroczonym do pasa.
- Też prawda, po co odkładać? - wzruszył ramionami Sierżant. - Proponuję, żebyśmy zaczęli dziś w nocy. Jeśli będziemy ostrożni, nikt się nie zorientuje, a rano będziemy o dobrych pięćset, sześćset litrów bogatsi. Gwarantuję, że pozostali ruszą pokornie dalej jak gdyby nigdy nic. Zresztą zawsze możemy im wmówić, że tamci pod osłoną nocy się odłączyli, bo chcieli spróbować szczęścia na własną rękę.
- Dobry pomysł. - Craig poklepał go po ramieniu. - Przyznam, że się obawiałem, że ty - machnął brodą na Koharowa - będziesz miał obiekcje.
- Każdy chce przeżyć. A że to czasem wychodzi na cudzy rachunek… - Koharow rozłożył ręce w bezradnym geście. - Na to nic już nie poradzę.
Karawana zdążyła ich w tym czasie minąć w całości. Brakowało jedynie paru maruderów, którzy ledwie trzymali się na nogach.
Craig spokojnie zeskoczył z głazu, Sierżant ruszył jego śladem. Koharow jeszcze pozostał na górze, rozglądając się i próbując dostrzec, czy nikt przypadkiem im się nie przyglądał. W chwili kiedy dogonił Sierżanta, Craig już leżał na ziemi, a z igły ciekła czysta woda. Żył jeszcze, ale nie mógł drgnąć. W jego oczach widać jednak było paniczne przerażenie wynikające z pełnej świadomości tego, co się z nim działo.
- Myślałem, że będziesz go musiał najpierw zabić, żeby zabrać tę igłę - powiedział Koharow.
- Bakly dał mi drugą - powiedział Sierżant, nadstawiając skórzany bukłak i pilnując, aby nie uronić ani kropli. - I dobrze, bo obyło się bez marnotrawienia. Nie możemy sobie na to pozwolić.
Kiedy skończyli, unieśli po jednej igle każdy i popatrzyli po sobie.
- Hej tam! - Sierżant zamachał do najemnika, który odstał za karawaną. - Chodź no tu i weź ze sobą jakiś pusty bukłak. Coś żeśmy znaleźli!
- No ale wyjść z pustyni i tak nie damy rady, prawda? - spytał potem Sierżant przyjaciela. - Musielibyśmy pozabijać z połowę ludzi, nie tylko najemników. Tak naprawdę robimy to tylko dlatego, że nie pozostało nam nic innego, dlatego że nie potrafimy się poddać.
- Nie dalibyśmy rady, to prawda. - Koharow po raz pierwszy od bardzo dawna uśmiechnął się. - Tylko że ja im nie kłamałem. Bakly zdradził mi, że ta trucizna rozkłada się po dwóch tygodniach.
Sierżant wprost się roześmiał.
- Ale z niego wyrachowany skubaniec!
- No.
Dosi Abrago bardzo lubił zachody słońca. Był to czas, aby pomyśleć chwilę nad minionym dniem, pozastanawiać się nad tym, co może przynieść kolejny. Zazwyczaj chadzał wtedy nad brzeg Jeziorka Kedskiego. Gdziekolwiek indziej na świecie nikt by takiej kałuży nie nazwał jeziorkiem, jednak był to ostatni taki zbiornik wodny na północnym skraju Pustyni Gutawskiej, więc miejscowi mieli na ten temat swoje zdanie.
Normalnie już dawno dostrzegłby lśniącą taflę wody, jednak dziś musiał mrużyć oczy przed pyłem unoszonym przez wzmagający się wiatr. Wiało prosto od pustyni, a to nigdy nie był dobry znak. Piaskowe wydmy zaczynały się dobrą godzinę drogi od farmy, jednak bywały już w przeszłości burze piaskowe zdolne przemieścić je i na taką odległość.
Z zamyślenia wyrwało go jakieś poruszenie w oddali. Zasłonił oczy ręką, starając się lepiej temu przyjrzeć. Spodziewał się susła, kojota lub jakiegoś innego zwierza, jednak z pyłu wyłonił się wychudły jak patyk chłopak, którego nigdy wcześniej nie widział. Z pewnością nie był to nikt z miejscowych.
Chłopak podszedł do niego i przystanął. Z bliska wyglądał jeszcze gorzej.
- Skąd jesteś? - zapytał Dosi Abrago ostrożnie.
- Z Frateu - odpowiedział chłopak. - A raczej z Hutskiej. Potrzebuję pomocy. Padł i się nie rusza. Leży już tak pewnie z godzinę.
- Z Frateu? Z Hutskiej? - Dosi nigdy o takich miejscach nie słyszał.
- Z drugiej strony pustyni, z południowego skraju - odpowiedział chłopak tonem tak oczywistym, jakby rzeczywiście mówił prawdę. A przecież byłoby to absolutnie niemożliwe. - Pomóżcie mu, bardzo proszę…
Dosi Abrago ruszył niepewnie, choć wobec głupot, jakie ten chłopak wygadywał, nie był przekonany, czy jednak powinien. Sam pomysł, że ktoś mógł tu dotrzeć z drugiego końca pustyni, brzmiał nieprawdopodobnie. Gdy dotarli na wskazane przez chłopaka miejsce, znaleźli jedynie odcisk ludzkiego ciała na miękkim, bagnistym brzegu jeziorka.
Abrago rozejrzał się bacznie. To mogła być jakaś pułapka.
- Jak się ten twój towarzysz nazywał?
- Nie wiem. - Chłopak wzruszył bezradnie ramionami. - Ale słyszałem, jak ludzie wołali na niego Bakly.
Abrago wciągnął głęboko powietrze. Bardzo głęboko nawet.
- A nie dał ci czego przypadkiem? Albo nie przykazał powiedzieć? - zapytał po chwili.
- Owszem. Dał mi tę pieczęć. Podobno mam ją oddać prawowitemu właścicielowi. Tylko że ja wcale nie wiem, kim on jest i jak się tam dostać. I do tego nie mam nic, ani pieniędzy, ani jedzenia. Jestem całkiem sam.
O ile do tej pory chłopak wykazywał się niezwykłą wytrzymałością i odwagą, teraz wyraźnie upadł na duchu.
Abrago uniósł do oczu podany mu przez chłopca przedmiot i prawie natychmiast z szacunkiem oddał.
- Myślę, chłopcze, że ty już nigdy więcej sam nie będziesz. No, chyba że sam sobie zażyczysz. Chodź ze mną do domu. Najesz się i wyśpisz, a potem ruszamy w drogę. Książę Dask z pewnością się ucieszy, kiedy dostanie pieczęć z powrotem.