Pięknie jest w dolinie

Kryzys zaczął się w kilka godzin po śmierci Potapowa, gdy siedziałem w kajzer klubie przy rogu Novaragasse i Zirkusgasse, czekając na odpowiedź Don Lucia. Tak jak zawsze, pierwszym objawem była nagła słabość mięśni i ból stawów, jakby ktoś miażdżył mi kości obcęgami. Potem nadpłynęła fala zniechęcenia i przygnębienia. Z przeraźliwą jasnością uświadomiłem sobie, że cała moja robota nie ma za grosz sensu. Że Don Lucio, gdy dotrze do niego wiadomość o moim telefonie, wzruszy tylko ramionami. Że jeśli nawet zgodzi się na spotkanie i zainteresuje sprawą, to cupola nigdy nie zechce inwestować takiej forsy w interes, który za kilka lat może pochłonąć następna wojna. I że nawet gdyby chciała zainwestować, nie dojdziemy do ładu z muslimami, a jeśli, powiedzmy, dojdziemy, to po kilku miesiącach ci, z którymi udało się dojść do ładu, zostaną pozarzynani przez kolejnego szaleńca, który dorwie się tam do władzy, i wszystko trzeba będzie zaczynać od początku. A wtedy, pochylony nad rozjarzonym czerwonawą fluorescencją blatem stolika, wiedziałem, byłem pewien, że nie znajdę już dość sił, by cokolwiek zacząć od początku.

Przed oczyma ciągle miałem to, co zostało z Potapowa. ale nie czułem radości. Niczego nie czułem. Kompletne odrętwienie. Na co to wszystko, Skrebec? – pytałem w milczeniu swego widmowego odbicia na fosforycznej gładzi blatu. Dzisiaj żyjesz, jutro gnijesz – szkoda czasu na ambitne plany, życie zmarnujesz, a wszystko i tak się pewnego dnia rozsypie przy wtórze złośliwego śmiechu.

Wiele razy, gdy moja tarczyca, rozregulowana latami hormonalnej stymulacji, zaczynała zalewać organizm tym obezwładniającym koktajlem chemikaliów, a z jakichś względów nie mogłem sobie pozwolić na kontrę bustera, zastanawiałem się, jaki to wszystko miało początek. Od którego momentu nie mogłem już zawrócić. Cofałem się w gorzkich rozmyślaniach coraz dalej w swą przeszłość i zawsze dochodziłem w końcu do tego samego momentu: ja, mały chłopiec, siedzący na dywanie dużego pokoju, przed telewizorem, i migoczący ekran, na którym barwne plamy i kreski układają się w mapę dawno minionych czasów. Po tej mapie wędrują kolorowe strzałki, wędrują, rosną i zmagają się ze sobą, przesuwając linie frontów oraz granic, a ja chłonę to napięty aż do bólu, wsłuchany w płynące spoza kadru opowieści lektora. A potem w czasie lekcji bazgrzę w zeszycie, pozwalając myślom pleść się swobodnie. Rysuję długopisem na kratkowanym papierze zawsze to samo: sztabowe strzałki. Strzałki białe i czarne, kwadraciki, ciągłe i przerywane linie – wymarzone bitwy nieistniejących armii. Całe okładki zeszytów, całe sterty kartek zamazanych sztabowymi strzałkami. Wniknęły do mojego serca, wykiełkowały w chłopięcych marzeniach i wszystko, co się potem zdarzyło i co jeszcze się miało zdarzyć, było mi już od tego momentu pisane.


*

A tymczasem przede mną, na zajmującym całą ścianę klubu telebimie staruszka Europa świętowała wytęskniony pokój. Pośrodku wielkiej sceny w Staatsoperze Najświętsza Panna głaskała się po pośladkach i udach, dysząc przy tym i postękując w rytm obłąkańczego klangu Pompowanego zawzięcie na basie przez rosłego Murzyna. Nie miała na sobie nic poza szerokoskrzydłym zakonnym kornetem i opinającymi ciało popręgami z lśniącej czernią skóry; srebrny krucyfiks między wymionami lśnił w smugach barwnego światła, rozrzucając na wszystkie strony kolorowe refleksy. Chłopcy na stanicach lubili oglądać Najświętszą Pannę i te jej numery z branzlowaniem się na scenie. Ksiądz Kowaluk wściekał się i klął, że pozdychają bez rozgrzeszenia, ale tyle tylko mógł zrobić. Jacy chłopcy byli, tacy byli, ale w końcu gdyby nie oni, to by się na wschód od Bugu ani jeden kościół nie uchował.

Setny księżulo, swoją drogą. Wiedziałem, że jak już opieprzy mnie za Potapowa, to westchnie w końcu: „Ja wszystko rozumiem, synu, ale czy ty, który powinieneś być dla tych chłopców wzorem, musiałeś to zrobić osobiście?!” I że ja się wtedy roześmieję w głos, jak zawsze, gdy ksiądz Kowaluk brał się mnie pouczać, i rzucę w kratę konfesjonału: „Ej, ojcze wielebny, co wy tam wiecie!”


*

Oczywiście, że musiałem. Do chłopców należała ochrona Sawki Potapowa, ale on sam – do mnie. I to, że wyprułem w niego z kałasznikowa cały magazynek igłowych pocisków, z których każdy wystarcza, by zamienić człowieka w ociekający, lepki ochłap, nie wynikało za grosz z jakiejś szczególnej zawziętości. Kto by tak sądził, ten nigdy nie pojmie Dzikich Pól. Jedną kulą w łeb można wysłać do świętego Piotra jakiegoś drobnego kapusia czy prostego rezuna, ale nie kogoś, kto przez lata trząsł krajem, kogo nienawidzono, bano się, kogo słuchano i kogo wielbiono tak, jak się bano, słuchano i wielbiono Potapowa. Po prostu dlatego, że gdy czumacy będą przy kielichu sobie opowiadać, jak Krwawemu Sawce priokliatyj Poliak wypuścił bebechy, to ta opowieść musi, cholera jasna, brzmieć, jak na Krwawego Sawkę i priokliatogo Poliaka przystało.

Zresztą, co trzeba przyznać, skurwysyn czy nie, ale na te czumackie opowieści na pewno sobie zasłużył. Nawet jeśli połowa z tego, co opowiadali rozkochani w swym papachenie rekietierzy, była wyssana z palca. Tyle się przecież przez te kilka lat wyroiło atamanów, watażków, bossów, komandirów, bejów, i jak im tam jeszcze; każdy, kto mógł, wolał skrzyknąć ludzi i iść z nimi na całość, zamiast gnić w nędzy i czekać podłej śmierci – a przecież o nikim takich historii nie opowiadano: że zgadywał myśli, przewidywał przyszłość, a jak na kogo popatrzył, to, gadano, na wylot widział. A jeśli tak spojrzał i kazał, to nie było silnego, żeby się oparł, choćby mu Sawka powiedział: „Bierz, swołocz, linę i wieszaj się”. Ktoś, kto zrobił z Sawka to, co ja, stawał się dla ruskich jeszcze większym bogiem od niego. I to się liczyło. Nie to, że był łajdakiem, jakiego nawet w tych wyjątkowo dla drani sprzyjających czasach długo by szukać.

Znałem faceta tylko po trupach, ale możecie mi wierzyć, że był to sposób, żeby poznać Sawkę Potapowa od najlepszej strony. Nigdy nie miały one oczu i z reguły można było te oczy znaleźć w ich żołądkach. Miały też języki porozcinane nożami wzdłuż na dwoje – chłopcy Sawki nazywali to „robieniem węża” – i powbijane w czaszkę gwoździe. Tę ostatnią metodę perswazji rekieterzy szczególnie sobie umiłowali i podobno dochodzili w niej do perfekcji. Potrafili każdy gwóźdź wbijać godzinami, tak, że mijał jeden, drugi dzień, a człowiek wciąż żył i tylko błagał, żeby go wreszcie dobić.

Pewnie, hezbislamy też potrafią nad tobą zdrowo wydziwiać, nim cię wyślą do Allacha, i Dońce sukinsyny rzadko kogo normalnie ubiją, żeby tam pierduł i po krzyku… W ogóle nie ma spasa, żeby na wojnie robić za jaką dziewicę. Mnie też kiedyś nerwy puściły, jak mi rezuny pod samym bokiem spalili wieś. Ale to normalne historie. Z Egzekutywą – bo tak się sukinsyny nazwali w nostalgii za minioną chwałą imperium – takich normalnych, zwykłych spraw nawet i porównywać nie warto. U ruskich mówili, że jeszcze jak Sawka był w KGB, to próbowano go wycofać z mordkomanda, bo za bardzo pokochał pracę. Tylko że KGB już wtedy szło na psy, Sawka w porę prysnął i wypłynął potem u Gaugazów, przy szajtan lawasz. Na szajtan lawasz wyrósł na cara, no i on go w końcu zgubił.


*

Najświętsza Panna w Staatsoperze na dobre już sobie dała spokój ze śpiewaniem, tylko przeginała się to w przód, to w tył, i wydobywała głębokie aż z samej macicy, ekstatyczne dźwięki. Kamera raz po raz po zataczała krąg po widowni, kilkakrotnie realizator dał zbliżenia na lożę honorową, wciąż z tym stękaniem i basowym pulsem w offie. Na chwilę uniosłem wzrok, szukając naszego kacapa, ale takich gości nie sadzano w pierwszych rzędach; w kadrze mieściła się tylko siwizna i farbowane ondulacje głównych dostojników Rady Europy oraz, naturalnie, Arabowie – ci ostatni z tak kamiennymi twarzami, jakby się akurat eksterioryzowali. Wreszcie artystka oraz jej czarny basista doszli do szczęśliwego finału, sypnęły się brawa i wtedy właśnie odezwał się Dilijczan.

Dilijczan popijał na stokerze, przy samym wejściu na salę, chowając pod kurtką całe regulaminowe oporządzenie. Oznajmił mi, że do drzwi klubu zbliża się facet, który ciągnie za sobą smycz – i na wszelki wypadek obaj od razu zeszliśmy z częstotliwości.


*

Tak swoją drogą, będę jeszcze musiał kiedyś wrócić do Wiednia i obejrzeć to miasto z bliska – jego stare kamienice, zabytkowe kościoły, pałace – zanim muslimy przerobią to wszystko na pełne wrzasku handlowiska. Lubię historię, a to miasto jest pełne historii. Chciałbym kiedyś poprzechadzać się po nim, bez broni, bez tej całej elektroniki, spokojny i rozluźniony.

Ale tym razem na nic nie było czasu. Huk roboty i bieganina. Przyjechaliśmy do Wiednia na wariackich papierach – zresztą my zawsze i wszędzie byliśmy na wariackich papierach. Sam status Wschodnich Sił Pokojowych był jedną z najbardziej zwariowanych rzeczy pod europejskim słońcem.

Oficjalnie stanowiące część sił zbrojnych Wspólnoty i przez nie też wyekwipowane, logistycznie podpadały pod Rzeczpospolitą. W praktyce oznaczało to, że o regularnych wypłatach żołdu czy uzupełnieniach sprzętu nie było nawet co marzyć. Polskie kwatermistrzostwo powoływało się tu na jakieś obietnice z Brukseli, ale jak potem wyszło, stosowną uchwałę europarlamentu sformułowano cokolwiek nieściśle. Wtedy, przed czterema laty, paliło im się pod tyłkiem i byli gotowi na wszystko, byle tylko wysłać za Bug kogokolwiek. Ale ledwie zdołaliśmy uspokoić tam sytuację, priorytety się zmieniły.

Natomiast operacyjnie East Force podlegał sztabowi generalnemu Zachodniej Ukrainy, który jednak zobowiązał się uzgadniać posunięcia strategiczne z Radą Atlantycką. Wyjątkiem od tej zasady uczyniono „doraźne działania mające na celu ochronę pomocy humanitarnej i ludności cywilnej”. Na upartego mogło to się odnosić do absolutnie wszystkiego, co robiliśmy. W istocie zresztą z Brukselą nie sposób było uzgodnić absolutnie niczego, a sztab generalny Republiki Ukrainy był fikcją, podobnie jak sama Republika Ukrainy, jej rząd i siły zbrojne. Wprawdzie prezydent Bołbas wciąż jeszcze urzędował w centrum Kijowa, ale już na przedmieściach więcej od niego miały do powiedzenia gangi. Państwo, które reprezentował w Radzie Bezpieczeństwa i Komisji Europejskiej, istniało wyłącznie na papierze, wyłącznie dzięki topionym w nim workom ECU i wyłącznie dlatego, iż nikt nie miał odwagi przyznać przed samym sobą, co się naprawdę dzieje. To znaczy, że każdą obłastią trzęsie kto inny, tu Dońcy, tam Sawka, tam znów muslimy, a jeszcze gdzie indziej jakiś miejscowy komendant albo herszt bandziorów, co zresztą zazwyczaj na jedno wychodziło. I tak aż po Ural – jakieś tam rządy, jakieś urzędy, wszystko to jeszcze istniało, ale było już tylko cienką, pękającą w setkach miejsc skorupką, spod której wyrajały się uwolnione po wiekach samodzierżawia żywioły. Tymczasem w Europie siwi panowie w złoconych okularach rysowali plany podziału międzynarodowych protektoratów, organizowali transporty z pomocą humanitarną, zwoływali jedna po drugiej konferencje i nie chcieli za nic przyjąć do wiadomości, że świat się zmienia nieodwracalnie. W Warszawie nie potrafili w to uwierzyć, czegóż chcieć od Brukseli.

Zresztą, w tej akurat chwili było mi to wszystko na rękę – nawet te ciągłe zaległości żołdu i dostaw. Tak się bowiem złożyło, że w wypalonej corocznymi suszami i równie jak Ukraina stepowiejącej z wolna Rzeczpospolitej zaczęło się wreszcie, co się prędzej czy później zacząć musiało i na co czekałem od kilku lat. I znów – nikt chyba jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że tym razem nie skończy się na podpisaniu jakichś świstków. Ale ja wcale nie miałem zamiaru pozwolić, żeby tak się skończyło.

Prości ludzie nie są wcale tacy głupi, jak się wydaje różnym posłom, ministrom i dziennikarzom. Dużo trudniej ich wykołować niż jajogłowych. Telewizja wrzeszczała im ciągle, że całą biedę mają do zawdzięczenia nam, siłom pokojowym, które utrzymują – chociaż tak naprawdę, to za wysłanie wojsk na Ukrainę cała ta banda swołoczy nachapała od Zachodu forsy, że spasi Chryste. „A że ta forsa nie poszła do państwowej kasy, to już osobna historia.) Ludzie i tak wiedzieli swoje – jak tylko pozbyli się mianowańców z rządowych związków, natychmiast zwrócili się do nas.

A ja zwlekałem z odpowiedzią. Nie mogłem inaczej. Na północy miałem Potapowa, a z nim zawziętą, nie wypowiedzianą wojnę. Na wschodzie trwała smuta, której nie wolno było spuścić z oka, a od południa w każdej chwili mogła nadejść nowa wataha muslimów. I, do kompletu, sprawa pomiędzy nami a biurwami z Komisji Europejskiej stała coraz bardziej na ostrzu noża. Biurwy działały powoli, ale niezmordowanie, wciąż przybliżając dzień, kiedy trzeba będzie skończyć z lawirowaniem. Dzień, na myśl o którym Łarycz robił się po prostu chory i rozważał dymisję, od której ja go nieszczerze odwodziłem.

Dwa lata wcześniej zablokowaliśmy wszędzie, gdzie się dało, ściąganie jakichkolwiek państwowych należności tytułem egzekwowania zaległego żołdu. Przysyłali nam komisje, prosili, straszyli, wypłacali zadatki, podpisywaliśmy jakieś papiery, potem wycieraliśmy sobie nimi tyłek – tak naprawdę ani rząd nie zamierzał nam płacić, ani ja oddawać mu złamanego feniga. Na całym terenie, gdzie staliśmy, od Lwowa po Czerkasy i Tyraspol, przestały istnieć jakiekolwiek podatki. Oprócz naszych, ale te akurat ludzie płacili bardzo chętnie, to była cena za bezpieczne życie, wcale nie wygórowana, zresztą. Kijów słał jakieś skargi do Brukseli, stamtąd szły pisma do Warszawy, z Warszawy do nas, i tak się to kręciło. Teraz przyszła okazja zrobić to w Rzeczpospolitej. Ludzie już na samo słowo „Europa” brali się do bicia w mordę i lokalna administracja najpewniej bez oporu uznałaby naszą zwierzchność. Zresztą, nie radziłbym jej się opierać – z wkurwionymi ludźmi nie ma żartów, a w Rzeczpospolitej nawet bez katastrofy klimatycznej i suszy normalny człowiek miał do wkurwienia dość powodów.

W Warszawie nie bardzo chyba sobie z tego zdawali sprawę, ale z Warszawy zawsze było kiepsko widać: wciąż sądzili, że w końcu – byle wydusić skądś forsę i obiecać ludziom, czego zażądają – to jakoś się rozejdzie po kościach. Zresztą chwilowo nikt nie miał do tego głowy, rząd był po wotum nieufności i trwał tylko z braku innego. Trzeba było korzystać z okazji, póki czas. Ale z drugiej strony, nie mogłem użyć ani jednej kompanii z tych, które pilnowały południowej granicy. Nie mogłem także użyć ani jednej kompanii z tych, które rozlokowane były na wschodzie.

A już szczególnie nie mogłem ruszyć ani żołnierza z północy tak długo, jak długo na północy był Potapow. A czas mijał.

No i wreszcie Pan Bóg się zlitował. O tym, że Sawka Potapow wybiera się do Wiednia na konferencję załatwiać tam swoje sprawy, dowiedziałem się szybciej niż jego zastępcy. Kiedyś, dawno temu, Witowski, zanim go muslimy ustrzelili pod Zwianiem, zdołał wkręcić Sawce swojego sekretarza. Dzięki temu wiedziałem też, że u siebie Potapow był nie do sięgnięcia, nawet dobrze przeprowadzony nalot nie dawał pewności. Teraz układanka zaczęła nabierać sensu. Łarycz nawet nie próbował się zbyt długo opierać, dawno już powiedział „a”, tylko jeszcze nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, a ja, nie czekając, aż dowódca upora się ze swoimi wyrzutami sumienia, poleciałem z delegacją do stolicy przypomnieć się Rzeczpospolitej o nasze zaległe grosiwo. Posłałem kapitanów na jałowe dyskusje z ministrami, a sam uderzyłem do Misia.

Misiu był podsekretarzem w MSZ i robiliśmy z nim różne interesy. W sumie pożyteczny facet, hungry to be rich, jak mawiają jankesi. To on załatwił, że cała benzyna dla sił pokojowych szła po preferencyjnych cenach jako paliwo dla dotkniętych suszą rolników. Przy tym głodzie na wachę, jaki nieodmiennie panował na Ukrainie, dawało nam to dwutrzykrotne przebicie, z czego oczywiście Misiu miał godziwą działę. Z tym, że od strajku nasze stosunki zaczęły się psuć. Misiu, nie w ciemię bity, coś kojarzył. Rozmowa była bardzo długa, bardzo nieprzyjemna, ale owocna. Opowiedziałem mu mniej więcej, czym się zajmuje Potapow, i obiecałem ludzi, jeżeli zorganizuje to samo, tylko na większą skalę. Stanęło na trzydziestu procentach i zdrowej zaliczce od razu w łapę. Dwa dni później przyfaksował nam na Chortycę, że mamy odkomenderować jeden pluton na Kongres Pojednania, w charakterze honorowej eskorty delegata Republiki Zachodnio-syberyjskiej. Ta ostatnia, jako nowo powstały protektorat międzynarodowy, nie miała bowiem własnych sił zbrojnych. Oficjalnie.


*

Wysłannik Don Lucia był wysoki i miał typową dla slejwerów twarz anemika. Przez stroboskopowe, barwne błyskawice i rozwirowane hologramy, strzelające w półmroku z parkietu kajzer klubu, przeszedł z taką pewnością i sprężystością w ruchach, jakby był naprowadzany radarem. Dopiero gdy przekroczył magnetyczną kurtynę pomiędzy salą taneczną a gabinetami, zbliżając się do mojego stolika, dostrzegłem w jego lewym oczodole sili-karbonowy implant.

Usiadł sztywno, bez rozglądania się, bez chwili zastanowienia, jakby wiedzieli już o mnie absolutnie wszystko. Pewnie tak sądzili.

Przez dłuższą chwilę trwała cisza, w końcu pochyliłem się nad blatem i wdusiłem czarny taster przy jego brzegu. W jednej chwili odcięło nas od zgiełku kuliste pole, którego wnętrze rozjaśniał tylko fosforyczny blask stołu. Nie wiem, skąd mi coś tak idiotycznego przyszło do głowy -równie dobrze mógłbym zasłonić się gazetą. Można było tego używać, żeby pomigdalić się z jakąś przygodnie poznaną dozgonną miłością, ale dla wszystkich zakresów fal, poza widzialnymi, pole nie stanowiło najmniejszej przeszkody.

Niemal czułem, jak w moim organizmie ruszają pompy, tłoczące do żył adrenalinę. Nie ma lepszej metody na depresję; chemikalia z bustera działają szybciej, ale po paru godzinach stają się przyczyną otępienia.

Człowiek z silikarbonowym implantem siedział nieruchomo jak Indianin, wbijając we mnie oczy. To sztuczne lśniło zieloną iskierką, niczym mikroskopijna dioda, a to prawdziwe wydawało się bardziej puste niż studnia. Prawa dłoń slejwera, oparta o skraj blatu, rytmicznie zaciskała się w pięść i otwierała, coraz szybciej i szybciej. Wytrzymałem to jego spojrzenie tylko kilka sekund.

– Zróbmy interes, Don Lucio – zacząłem, starając się zachować kamienną twarz i spokojny głos. – Przyniesie to panu podwojenie dotychczasowych obrotów w ciągu trzech lat, na trzydzieści procent w zamian za gwarancję odbioru i parę drobnych inwestycji.

Żywy manekin po przeciwnej stronie stołu wciąż wbijał we mnie pozbawiony wyrazu wzrok. Dawało to dość niesamowite wrażenie. W ogóle slejwery sprawiają dość niesamowite wrażenie, zwłaszcza na ludziach, którzy rzadko mają z nimi do czynienia.

– Dość trudno robić interesy z kimś, kto ma tak wielu nieprzyjaciół – jego głos był zgrzytliwy, ale intonacja wydawała się uprzejma.

– Don Lucio, pozwoli pan, że wyjawię swój punkt widzenia na pewne sprawy. Niejaki Sawka Potapow, którego, co wiem przypadkiem, zaszczycił pan niezasłużenie swą uwagą, jest trupem. Pan jest biznesmenem. A ja jestem żołnierzem. Trupy mają to do siebie, że nie wstają, zaś biznesmeni, że nie poddają się emocjom tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze. A żołnierze to, że nie boją się ryzyka.

– A zresztą – podjąłem po chwili – w tej chwili nic mi nie grozi, przynajmniej nie ze strony podwładnych nieboszczyka Potapowa. Pan mnie przed nimi ochroni.

Oparta o skraj blatu dłoń nagle przestała się zaciskać i rozkurczać.

– Dlaczego pan sądzi, że tak zrobię?

– Don Lucio, czas wielkich stad już minął. To żaden zarobek. Trzeba szukać nowych branż. Czyż nie?

– Co pan wie o wielkich stadach? – głos slejwera nadal był beznamiętny i oschły.

– Tyle, co inni. Wszystko. Nieboszczyk Sawka nie umiał niczego zbyt długo utrzymać w tajemnicy. Właśnie to skróciło mu życie.

Chwila ciszy. Krótka chwila.

– Proszę mówić dalej.

– Don Lucio, oferujemy panu ten sam wachlarz usług, co Rosjanie, na dużo korzystniejszych warunkach. Plus szerokie perspektywy rozwoju, ale o tym warto by było porozmawiać osobno. Firma, którą reprezentował Potapow, przestaje się liczyć, Don Lucio. Złamała ona pewne zasady, które obowiązują na naszym terenie, i ściągnęła na siebie niechęć zbyt wielu konrahentów. Być może tutaj są jeszcze mocni, ale wszystkie szlaki na wschód od Karpat kontrolują siły pokojowe.

– Oczywiście – podjąłem po chwili, upiwszy ze szklanki – nie ma najmniejszego powodu, dla którego miałby pan tracić na naszych sporach. Dlatego czujemy się zobligowani do przejęcia wszystkich zobowiązań nieboszczyka Potapowa.

Tym razem milczenie trwało dłużej.

– Jest jeszcze jeden powód, dla którego chciałbym się z panem spotkać, Don Lucio – podjąłem. – Tycjan.

– Tycjan?

– Tak. Oczywiście, nie żaden after ani circle, tylko prawdziwy master. O ile wiem, ten obraz uznano za bezpowrotnie zaginiony w czasie drugiej wojny, kiedy hitlerowcy wywieźli go z Trewiru. Szukaliśmy kogoś, kto tak jak pan, Don Lucio, byłby znawcą godnym tego dzieła. Chcę, żeby stało się ono zalążkiem wielkiej kolekcji. Kolekcji imienia Tulczinskowo Zawoda.

Znowu długa cisza. Wreszcie slejwer wstał.

– Samochód czeka na pana przed wejściem, ale kolegę proszę zostawić tutaj. Proszę się nie obawiać. Nic panu nie grozi, dopóki nie uważam pana za swojego wroga. A gdybym uważał, nie ma znaczenia, jak daleko by pan był.

Nie oglądając się wszedł w czarną sferę i zniknął mi z oczu.


*

Jeszcze dłuższą chwilę siedziałem oparty ciężko o blat, czując jak przez naprężone do bólu nerwy przelewa się fala zmęczenia. Wreszcie dezaktywowałem otaczające stolik pole; w uszy uderzył mnie rozgwar knajpy i bzdręczenie sitarów. Na ściennym ekranie trwała transmisja z wielkiego koncertu w Staatsoperze – Najświętsza Panna zniknęła już ze sceny i teraz kilkunastu brodaczy w białych prześcieradłach pitoliło tam jakąś hinduską muzykę sfer.


*

Nawiasem mówiąc, te prześcieradła i sitary omal wszystkiego nie pogrzebały. Delegacja Saled-Dina uznała je za prowokację i opuściła lożę, zapowiadając, że zrywa negocjacje i odlatuje z Wiednia, gdy tylko ich samolot napełni zbiorniki. Dopiero po wielokrotnych przeprosinach ze strony organizatorów uroczystości udało się załagodzić sprawę i sprowadzić dostojnych gości z powrotem do Staatsopery. Rzecz jasna, w bieżących relacjach o całej aferze nie sypnięto się ani słowem. Wyłowiłem tę historię z pokongresowych syntez w NewsNecie i aż ciarki mi przeszły po plecach na myśl, że przez takie byle gówno wieloletnia praca o mały włos nie poszła na marne.


*

Zegarek na moim lewym przegubie pobrzękiwał cicho, w rytm pulsowania czerwonej plamki przy czytniku. Podniosłem go do oczu – 190 na 110. Ale już opadało. Od lewego obojczyka, gdzie wenflon bustera sączył w tętnicę środki rozkurczowe, rozlewała się po ciele fala błogiego chłodu. A może tak mi się tylko zdawało. Wstałem, nie czekając, aż buster zakończy kurację, i zanurzyłem się w eksplodujący setką barw półmrok parkietu.

W półmroku tym twarz Dilijczana lśniła bladym fioletem i niewiele różniła się barwą od sympateksowej kurtki z seledynowym napisem: „Green Bay Packers”, pod którą ukrył mundur. W mieście leżącym w prostej linii o kilkadziesiąt kilometrów od strefy ciągłych utarczek, przerywanych okresami chwiejnych rozejmów, człowiek w mundurze budził sensację, jeśli nie otwartą wrogość. Jeszcze jedno z wariactw rozpadającego się świata.

Wyczuł cię – powiedziałem do ślepi błyszczących w fioletowej twarzy.

– Mają przed wejściem wóz napchany aparaturą jak ciężki czołg. – Nie wyglądał na szczególnie tym faktem zaskoczonego.

– Wracaj do hotelu. Za jakąś godzinę weź obraz i podjedź pod bramę Don Lucia. Ale nic na chama. Jeżeli sami was nie zaproszą, czekaj, aż wyjdę. A jeżeli nie wyjdę, wracajcie do hotelu.

Ruszyłem do drzwi, zanim zdążył wyciągnąć do mnie rękę.


s

Dilijczan był moim sekcyjnym. Kimś bliższym od brata, siostry lub żony – moją drugą połową. Dosłownie. W czasie walki wszystkie sposoby kontaktu bywają zbyt powolne i trzeba się uciekać do bezpośredniego spięcia busterów. Jeśli Dilijczan dostrzegał w mojej półsferze nadlatujący pocisk lub wyłaniający się cel, czułem to w skurczu mięśni, kierującym broń we właściwą stronę, nim jeszcze odzywał się komputer. I odwrotnie. Nie jest łatwo zgrać się we dwóch tak dobrze, by w każdej chwili móc w porę dostrzec i zniszczyć przeciwnika. Nie da się tego nauczyć ćwicząc na sucho – tylko w czasie walki, tylko w tych ułamkach sekund, gdy gra idzie o życie.

Dlatego raz dobranej sekcji nigdy się nie rozformowuje, pozostaje ona w strukturze grup uderzeniowych piechoty tym, czym atom w strukturze materii. Dwie sekcje – drużyna. Dwie drużyny – pluton. Dwa plutony – półkompania. Dwie kompanie – batalion. I tak dalej – pułk, półbrygada, brygada, dywizja, korpus, oddziały szturmowe, bliskie i dalekie wsparcie, a wreszcie te najważniejsze z najważniejszych, unerwienie całej armii – sekcje dowodzące. Jeżeli jeden z członków sekcji pnie się w górę, ciągnie za sobą drugiego. Tak jak ja ciągnąłem Dilijczana, awansując od kompanii bliskiego wsparcia do zastępcy głównodowodzącego. On w tym czasie zmieniał się z połówki niezawodnej maszyny do zabijania w obsługę centrum dowodzenia – moją pamięć zewnętrzną i peryferia regulujące przepływ informacji do i z sekcji bojowych oraz dowódczych.

Przy tym wszystkim Dilijczan, zrośnięty ze mną jak moje własne ramię, krył w sobie coś nieskończenie odległego, coś spoza tego świata – miłość do Marilyn Monroe. Ściany swego pokoju wykleił jej fotosami. Marilyn ubrana i naga, uśmiechnięta i rozmarzona, poprzeginana kusząco do obiektywów i uchwycona przez fotoreportera w chwili szarego, codziennego zmęczenia, Marilyn uwodzicielska i zadumana… Ale na najbardziej widocznym miejscu, pośrodku ściany, Dilijczan rozpostarł wielkie, kolorowe zdjęcie Marilyn nieżywej, rzuconej na prosektoryjny stół. Marilyn stoczonej przez śmierć, napuchniętej do niepoznania i sinej, z pierwszymi oznakami rozkładu. Bóg jeden wie, skąd to zdjęcie wydostał, ale na pewno było autentyczne. Niczego podobnego nie sposób podrobić.

Poza tym absolutnie nie wyglądał na świra. Zresztą, kto właściwie jest na tym zwariowanym świecie świrem, a kto nie? Ja tego nie będę oceniał. Być może w tej ruskiej ziemi tkwią jakieś zarazki mistycyzmu, który opanowuje tu dusze i umysły łatwiej niż gdziekolwiek indziej. A może Dilijczan zaraził się swoim szaleństwem grubo wcześniej i przywiózł je na Ukrainę ze sobą.


*

Z zewnątrz podesłany przez Don Lucia wóz nie sprawiał wrażenia napchanego aparaturą. Wyglądał na kosztowną, luksusową limuzynę używających szalonej młodości nastolatków z bardzo bogatych domów – dobrze ubranych chłopców zabawiających się po nocy katowaniem zapóźnionych przechodniów.

Ale trzej siedzący w aucie gówniarze, na oko nie starsi niż dwanaście lat, o charakterystycznych sylwetkach dzieci przedwcześnie doprowadzonych do tężyzny hormonalnymi kuracjami i chirurgią, zabijali na pewno nie dla zabawy. Gdybym musiał walczyć z kimś oko w oko, na pięści i noże, bez normalnego, bojowego sprzętu – to zdecydowanie wolałbym zbirów Egzekutywy. Mieli w sobie mniej implantów i więcej miłosierdzia dla bliźnich.

Nie pamiętam zbyt dobrze, ale na to, że najlepszymi mordercami są dzieci, wpadli chyba bolszewicy. Jednego z przywódców ukraińskich nacjonalistów zabił pracujący dla NKWD ośmiolatek. Nikt inny nie zbliżyłby się na wystarczającą odległość – w tym jednym wypadku ochroniarzowi drgnęła ręka.

A poza tym dzieci nie mają żadnego z tysiąca nawyków, które dorosły musi przełamywać latami mozolnych ćwiczeń. Nie boją się, nie czują wyrzutów sumienia – po prostu świetnie się bawią. Zwłaszcza jeśli chirurgicznie podniesie się ich fizyczną sprawność, jeśli napompuje się je hormonami wzrostu i przestroi gruczoły dokrewne zmutowanym retrowirusem, który wzbogacając ich DNA nowymi sekwencjami, zamieni poczciwe fabryczki codziennych, ludzkich wydzielin w pompy tłoczące do żył koktajl czystej agresji, zimnego okrucieństwa i śmierci. Teenage Mutant Heroes. Nieludzko drogie psy obronne dla facetów pokroju Don Lucia – najwyższe stadium ewolucji, nad którą dzięki wiekom zbiorowych wysiłków udało się wreszcie zapanować ludzkiej nauce.

Wcale nie zamierzam udawać, że się ich nie bałem. Wiedziałem, że nic mi nie mogą zrobić – jeszcze nie, dopóki Don Lucio nie rozważy sprawy i nie wyda wyroku. Bałem się samej bliskości nie-ludzi, ich owadziej obcości. Ale to żadna sztuka nie czuć strachu, każdy psych to potrafi, a innym wystarczy się nawalić albo ustawić więcej adrenaliny na busterze. Sztuką jest zachować swój strach tylko dla siebie. Nie śmierdzieć nim.

Wcześniejsze przygnębienie i rezygnacja zniknęły bez najmniejszego śladu, mięśnie odzyskały normalny wigor, a myśli nabrały jasności. Bez uruchamiania bustera stawałem się znów tym Skrebecem, za którym żołnierze poszliby w ogień.

I wobec którego gówniarze w aucie czuli pewien respekt.

A może raczej czuli go wobec obrazu superwojowników z pogranicza, rozpowszechnianego swego czasu przez tiwisat.

Wpakowałem się na tylne siedzenie, odpychając bezceremonialnie jednego z nich, oglądającego na watchmanie jakiś pełen strzelaniny film. Najspokojniej w świecie wyjąłem mu telewizorek z ręki i bez słowa przestroiłem na wiedeńską Jedynkę. Szczeniak nie ważył się zaprotestować.

Czułem teraz wzbierające od brzucha podekscytowanie i gorączkową chęć, żeby coś zrobić – już, teraz, szybko. Samochód ruszył wąską, ciemną Novaragasse do Praterstern, nadkładając drogi, żeby ominąć marsze pokojowe, ciągnące akurat gwiaździście na Hofburg.


*

Godzinę wcześniej przemierzaliśmy z Dilijczanem tę drogę pieszo, brnąc obrzeżami śródmiejskiego wrzasku, pomiędzy gromadami zapuszczonych Arabiątek, natrętnych i wrzaskliwych jak marcowe koty. Na północ od Novaragasse rzadko dawało się zauważyć białego człowieka, a już na pewno nie dziecko. Dalej, gdzie kiedyś była dzielnica żydowska, teren podzielili między siebie muslimy i czarni. To znaczy, muslimy zabrali ocalałe domy, a czarni, głównie nowi imigranci z Afryki, gnieździli się w tych mniej i bardziej zrujnowanych. Te mniej i bardziej zrujnowane stanowiły większą część zabudowy.

Ziemia jest zbyt ciasna, żeby zmieściły się na niej dwa narody wybrane, i to wybrane w dodatku przez tego samego Boga. Był taki moment, kiedy codziennie wybuchało po kilkanaście bomb, a NewsNet pęczniał od suchych, zwięzłych doniesień o podpaleniach, linczach i pogromach. I tak trwało, dopóki Żydzi nie zrozumieli, że w Europie już dla nich nie ma miejsca.

Szybko to zrozumieli. Pojętny naród.

Wiedeńska Jedynka mówiła właśnie o strzelaninie przy Zentaplatz, i to mówiła głupoty wyjątkowe. Samego Potapowa pomyliła z Tafirowem z Zachodniej Syberii cały czas nazywała go szefem międzynarodowego gangu handlarzy diamentów. Gubiono się w domysłach, czy stuknęła go któraś z chińskich triad, yakuza czy Kalabryjczycy – chociaż z diamentami I'Tdraghetta nigdy nie miała absolutnie nic wspólnego – a wszystko to w przerwach pomiędzy opowieściami podnieconych idiotek z sąsiedztwa o regularnej bitwie tłumu zamaskowanych ninja z ochroną Sawki. To niewiarygodne, do jakiego stopnia ludzie uwielbiają się okłamywać. Każda z tych bab, jestem pewien, gotowa by była iść na tortury, że naprawdę widziała wielką strzelaninę. A w całej akcji oprócz mnie i Dilijczana wzięło udział raptem czterech ludzi. Ochronę Potapowa stanowiło trzech goryli, fakt, znakomitych, ale nie spodziewał się niczego w Wiedniu, pewnie myślał, że nikt w ogóle nie wie o jego przyjeździe. Wszystkich trzech chłopcy zdjęli pierwszą salwą i w minutę osiem było już po ptakach.

Co paręnaście minut ekran wypełniał się tym, co zostało z papachena. Ten ochłap chwilowo robił za najsławniejszą osobę w mieście, pokazywano go ze wszystkich stron na samym początku dzienników, jako pierwszą informację, nawet przed relacjami z Kongresu.

I zresztą słusznie – decyzji Kongresu można było z góry być pewnym jak w banku; samo zwołanie takiego cyrku, z gośćmi ze wszystkich kontynentów i występami czołówki najbardziej kasowych artystów, dowodziło, że wszystko zostało już ustalone w ściślejszym gronie. Natomiast widok ochłapów Sawki, wędrując przez satelity do dziesiątków parabolicznych anten sterczących na dachach stanic, podobnych do bunkrów willi, wieżowych biurowców i ciężkich, posowieckich gmaszydeł, w każdym z nich rozpętywał burzę. Tam już dobrze wiedzieli, kim nieboszczyk był, kto go mógł rąbnąć i co z tego wynikało. A wynikało, krótko mówiąc, że chwiejny rozejm, trwający od trzech lat, definitywnie się skończył, i kto teraz nie pospieszy do właściwych osób z poparciem i wyrazami lojalności, ten będzie je mógł złożyć osobiście świętemu Piotrowi. Niemal to widziałem – wszystkich tych miejscowych kacyków, szefów, dyrektorów, jak podrywają się zza stołu, chociaż właśnie dopiero co postawiono na nim dymiącą apetycznie golonkę, jak wyskakują zza biurek albo z basenów i w panice wydzwaniają do siebie, próbując ustalić, pod kogo teraz się podwiesić, żeby ocalić życie i interes. Sawka niewiele dbał, co będzie po jego śmierci, nie tolerował przy sobie nikogo zdolnego i do samego końca pilnował, żeby każdy z jego zastępców czuł się zagrożony przez pozostałych. Teraz całe to bractwo miało skoczyć sobie do gardeł jak stado wilków i mogłem być pewny, że dopóki któryś nie wykończy wszystkich pozostałych, będę miał z ich strony spokój.

Ale oprócz tych wszystkich mniejszych i większych kacyków patrzyły też w ekrany setki tysięcy zwykłych, szarych ludzi, którzy na przekór wszystkiemu chcieli żyć, po prostu normalnie żyć, kochać się, mieć dzieci i budować ich przyszłość. I którzy ze śmierci Potapowa nawet już nie mieli siły się cieszyć, bo dla nich była to przede wszystkim kolejna zgryzota i kolejny strach. Strach przed głodem, kolejkami do studni, przed dniami spędzonymi w piwnicach i przed wizytami coraz to nowych zbirów, panów i władców, Bóg jeden wie skąd i od kogo, bo ani myślą się opowiadać, tylko wezmą, co chcą, dadzą po mordzie, zerżną żonę i córkę, syna wezmą ze sobą – i dziękuj im jeszcze, że nie zabili. Wtedy, w samochodzie, pamiętałem dobrze o tych wszystkich ludziach, myślących właśnie w tej chwili gorączkowo, jak zrobić zapasy mąki, kaszy i cukru i gdzie je ukryć przed intruzami. O tych ludziach gryzących się, czy iść jutro na zawód do roboty, czy zawczasu wiać, zanim się zacznie. Naprawdę o nich pamiętałem i to była jedna z tych rzeczy, których żaden kacyk nigdy by nie pojął.


*

Ten nasz kacap nazywał się Stiepan Nikołajewicz Burgajłow. Okazał się być pulchnym, niewysokim łysielcem, dość jowialnym i dobrodusznym, o pociesznym, kartoflowatym nosie. Rosjanie w ogóle dość często bywają dobroduszni, o ile nie ma w pobliżu innych Rosjan. Jeżeli są, nie pogadasz – to jedna z wielu rzeczy, które im zostały po dawnych latach.

Facet naturalnie wiedział doskonale, że jest w Wiedniu potrzebny jak zęby w tyłku i że jedzie tam wyłącznie dla dekoracji. Kongres musiał mieć swoją oprawę, w końcu podpisywano tam pokój, który miał trwać po wieczne czasy i raz na zawsze zakończyć wszelkie spory pomiędzy Europą a światem arabskim. Pozapraszano więc delegatów z wszelkich możliwych i niemożliwych krajów świata, a z tego część przysłała po dwa lub trzy konkurencyjne poselstwa, żrące się pomiędzy sobą i wiecznie obrażone na organizatorów. Zgodnie z logiką rzeczy wszystkie one musiały być na miejscu wcześniej, czekać na przybycie głównych negocjatorów. Delegacja młodej Republiki Zachodniej Syberii, złożona ze Stiopy Burgajłowa, jego stara i mojego plutonu, również. Znaleźliśmy się więc w Wiedniu nieco wcześniej. Miasto już było pełne policji, żandarmerii i zwożonej zewsząd spontanicznej ludności, która potem całymi dniami demonstrowała na ulicach swoją radość i umiłowanie dla pokoju. W hotelu było ciasno, na ulicach tłoczno, wódka i kobiety za jakieś całkowicie nieprzytomne pieniądze, a na wszystkich kanałach telewizji historia prześladowań muzułmanów przez ohydnych białych samców, od krucjat począwszy aż po Bośnię i mniejszość turecką w Bułgarii – po prostu siadł i płacze. Personel Stiopy miał dość swoich spraw i znikał na całe dnie, ale on sam twierdził, że jemu, dyplomacie, nie honor się zajmować drobnym handlem. W efekcie stale mieliśmy faceta na głowie. Niewyżyty towarzysko kacap poił nas koniakiem, opowiadał bez końca o sobie, swojej firmie i Zachodniej Syberii, wypytywał – dopiero po paru dniach wciągnął się w jakieś inne towarzystwo, co powitałem jak zbawienie, bo był już najwyższy czas złożyć wizytę panu Zenkowi.

Pan Zenek był w tej sprawie ważną postacią. Trzydzieści lat temu zasuwał po Praterze elektryczną kolejką, obwożąc turystów od diabelskiego młynu po basen i z powrotem. Teraz był właścicielem trzech restauracji z ekofoodem, agencji channelersów i szkoły seksu tantrycznego. Trzeba przyznać, obstawił właściwe branże. Nadziewał zdegenerowanych potomków Nibelungów gównem od razu na dwa sposoby, przez mózgi i przez żołądki, a oni znosili mu za to góry forsy i właściwie jedynym, co panu Zenkowi nie pozwalało upajać się szczęściem, była konieczność dzielenia się tą forsą z Egzekutywą. A podział był oczywiście braterski – brali siedemdziesiąt procent i nie było spasa, chyba że kogoś ciekawi, jak smakują własne oczy. Wystawiłby nam Potapowa za darmo, nawet by dopłacił. Ale ja chciałem, żeby dostał za to uczciwy grosz. Kroiły się wielkie interesy, wielokrotnie większe niż tradycyjny handelek, i potrzebowałem w Wiedniu człowieka należycie zobowiązanego – a że jeszcze Polaka, to już naprawdę dar niebios.

To pan Zenek zdobył telefon do Firmy, ten, pod który powinien się zgłosić Potapow, gdybym go wcześniej nie wysłał na zasłużony spoczynek. Natomiast zaaranżowania spotkania albo osobistego w nim udziału odmówił stanowczo. Nie nalegałem. Strach bywa pożyteczny i nie u wszystkich należy go leczyć. Wystarczyło, by zamiast Krwawego Sawki w biurze Don Lucia odezwał się głos zastępcy dowódcy East Force, który oznajmił sucho, że właśnie przejął obowiązki po nieboszczyku Potapowie i w związku z tym liczy na chwilę rozmowy. Potem pozostało mi już tylko siedzieć w fosforycznym półmroku kajzer klubu i czekać, zmagając się z własnym, rozregulowanym organizmem.


*

Don Lucio miał trzydzieści sześć lat i wygląd podstarzałego jupie – ciemne okulary w grubych, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy oprawkach, starannie ufryzowaną w bezładne strąki czuprynę oraz ogorzałą twarz. Na oko nie dźwigał w ciele żadnej elektroniki – zresztą, kogoś takiego stać było na rzeczy wymyślniejsze.

Przyjął mnie w ogrodzie willi, kilkanaście kilometrów na południe od zamku Schónbrunn, która pełniła rolę jego wiedeńskiego biura. Miał na sobie wściekle kolorową, luźną koszulę, workowate szorty oraz rzymskie, wysoko sznurowane sandały. I nie potrafił prawidłowo wymówić mojego nazwiska.

– Skrebec – poprawiłem go. – Twardo: Skrebec.

– To nie jest polskie nazwisko, prawda? Ukraińskie? – Kozackie.

– Pseudonim? Czy też czuje się pan Dońcem?

– Raczej Zaporożcem, jeśli pana to interesuje, Don Lucio. Kozacy dońscy zawsze byli tylko niewolnikami carów Rosji, i to dość miernymi, jeśli chodzi o ich wartość bojową. Zaporożcy rządzili się sami, nie prosili nikogo o łaskę i bijali równie często Rosjan, jak Tatarów czy Turków.

– Ale w końcu zostali przez Rosjan wytępieni. Prawda?

– Tak. Ma pan rację. Caryca Katarzyna II kazała wymazać Zaporoże z mapy. Mogło istnieć tylko tak długo, jak Polska. Niestety, Kozacy byli za głupi, aby to zrozumieć. Zresztą Polacy też. Nie przypuszczałem, Don Lucio, że interesuje pana nasza historia.

Uśmiechnął się i podniósł twarz ku słońcu zniżającemu się nad rzędami otaczających ogród drzew. Jakby wyczuwał moje napięcie i bawił się nim. A potem zsunął nieco okulary z nosa i sponad nich wbił we mnie puste, zblazowane spojrzenie, zupełnie nie przystające do jego życzliwie w tym momencie uśmiechniętej twarzy.

– Żeby być szczerym – zaczął – zainteresowałem się nieco pańską osobą. I pańskim krajem, gdzie po latach odnajdują się zaginione dzieła sztuki.

– W tej właśnie sprawie chciałem się z panem zobaczyć.

Don Lucio sięgnął do stojącego po jego prawej stronie podręcznego barku i celebrując tę czynność w nieskończoność, napełnił powtórnie pękate kieliszki przypominające kształtem kwiat tulipana. Piliśmy oleisty płyn, zalatujący bagiennym szlamem i drapiący w gardło jak brona. Don Lucio nalewał go z pękatej, ciemnej butelki, bardziej kojarzącej się z zabytkową apteką niż z barkiem multimiliardera. Na białej etykiecie widniały jedynie cyfry: „34.10”.

– Ayley! – powiedziałem, unosząc napełnione szkło. Oczy Don Lucia nie zmieniły wyrazu, tylko jego uśmiech poszerzył się o kilka milimetrów.

– Sądziłem, że nie pyta pan, co pijemy, jedynie ze zwykłej nieśmiałości. Trudno w to uwierzyć, ale czyżbym miał przed sobą konesera?

– Nie sądzę, Don Lucio. Ale nie jestem nieśmiały. Jestem…

– Nie tacy trzęśli portkami, kiedy podnosiłem głos -rzucił zupełnie mimochodem, wręcz nie zauważając samemu tych słów. – Więc whisky. Tylko tyle, nic więcej?

– Dość mocna whisky.

Poprawił okulary, wwąchując się przez chwilę w zawartość swego szkła. Ten nosing miał w jego wykonaniu jeszcze bardziej rytualny i nabożny charakter, niż napełnianie kieliszków.

– Nie ma inwestycji bez banków – rzekł wreszcie rzeczowym, konkretnym tonem, oznaczającym, że przechodzimy do business-talk.

Kijowski Bank Centralny. Dwie filie, obie uznane przez Bank Światowy i Fundusz Walutowy, i obie pod naszą opieką.

– A jeśli Republika Ukrainy… – wykonał dłonią dość jednoznaczny gest.

– Zawsze coś powstanie na jej miejsce. Bank Światowy dopiero co otworzył nam nowe linie kredytowe w ramach pomocy dla ofiar suszy i wojny domowej. W ostateczności obsługę mogą przejąć banki na terenie Polski. Choć osobiście wolałbym Kijowski.

Znowu zamilkł i zastygł w bezruchu, rozważając moje słowa, a może sięgając do pamięci zewnętrznych lub radząc się swoich konsultantów. Nienaganne maniery, najlepsze szkoły – nowe pokolenie mafii. Mające ze starym tylko jedną cechę wspólną – kto chce się wybić, zająć kluczowe stanowisko, musi zabić poprzednika. Naturalna selekcja. Dlatego byli nie do pokonania. Tak samo jak sowieckie NKWD było niezwyciężone, dopóki każdy kolejny jego szef musiał osobiście posłać na śmierć zwierzchników, zanim to oni zdołali jemu samemu strzelić w przygięty nad kiblem kark. Ale potem komuniści obrośli w tłuszcz – Breżniew, bezmózgi aparatczyk, za głupi, żeby Stalinowi chciało się go pozbyć, pozwolił bandzie staruchów rozprawić się z młodymi wilkami, nauczyć ich moresu dla starszeństwa i ustawić w kolejce do awansu. Dlatego właśnie imperium musiało się rozlecieć. Nie przez kryzys gospodarczy. Za Koby też zdychali z głodu, ziemię żarli, ale z pyskami pełnymi tej ziemi chwalili swego władcę.

Firmie Don Lucia jeszcze taki koniec nie groził. On sam, trzydziestosześcioletni capo mandamento był tego najlepszym dowodem. Już nie sprytny półanalfabeta, przebiegły, ale w sumie prymitywny bandzior w rodzaju Riny, Inzerilla czy innych założycieli imperium. Już nie gość z opiłowaną dubeltówką, ściągający upizzu z burdeli i kasyn, nie przemytnik heroiny, nawet nie organizator wielkiego, międzynarodowego handlu wszystkim, bez czego demokratyczne państwa nie mogły się obejść, a czym handlować oficjalnie nie śmiały. Nowe pokolenie mafii nie różniło się niczym od potomków starych arystokratycznych rodów – zlało się z nimi. Byli elitą menedżerów, obracali bilionami, kontrolowali ponadpaństwowe kartele, bywali na proszonych audiencjach u najważniejszych mężów stanu, zabiegających o ich łaski. Powyżej pewnych sum przestępstwo już przestaje istnieć – pozostaje tylko polityka.

Zresztą, kimże był Karol Wielki? Bezwzględnym analfabetą, jak Toto Rina, walczącym wszelkimi metodami o pomnożenie rodzinnych dóbr. Kim, do cholery, był taki Chrobry albo Krzywousty? Chciwymi facetami, rozlewającymi bez cienia skrupułów krew, gotowymi mordować rodzonych braci i wykłuwać im oczy, byle jak najwięcej zagarnąć pod siebie. Wielkie i szczytne uzasadnienia przyszły całe wieki potem. Pewnie oni sami by się z nich zdrowo uśmiali.

– Niepewny teren – westchnął wreszcie Don Lucio, spoglądając na krawędź cienia zbliżającą się powoli do miejsca, gdzie siedzieliśmy. – Duże ryzyko…

Na to akurat byłem przygotowany.

– Don Lucio, nie będę panu przedstawiał kalkulacji. Sam pan dysponuje lepszymi i wie doskonale, co proponuję. Jeżeli chce pan przysłać ludzi, żeby na własne oczy przekonali się, jak niewielkich nakładów wymaga obecnie wznowienie produkcji w Tulczynie, to zapraszam serdecznie. Oczywiście, może pan wybudować gdzieś na świecie zakłady wzbogacania uranu zupełnie od nowa. Gdzieś w Gujanie albo na wyspach Pitcairii. Pańską firmę na to stać. Ale jakim kosztem? I przy jakich niedogodnościach z transportem surowców? Złożyłem poważną ofertę, Don Lucio.

Nadal wpatrywał się w skupieniu w sobie tylko znany obraz wyświetlany przez jego grube, ciemne okulary. Krzywił się przy tym coraz bardziej, jak po ekoburgerze z siekanej kolokazji i torfu, serwowanym w restauracjach pana Zenka.

– Gdzieś w Gujanie albo na wyspach Pitcairn nie grożą mi nagłe zmiany sytuacji. Transport, mówi pan. Proszę bardzo: od czterech lat cała Ukraina jest pozbawiona komunikacji kolejowej. Nie postawi pan co sto metrów człowieka, żeby pilnował skrzynek sterowniczych, styków, miedzianych kabli i urządzeń trakcji. Czy wyobraża pan sobie wożenie rudy uranowej parowozem Union Pacific, pod eskortą kawalerii, jak na Dzikim Zachodzie? Oczywiście, najsensowniej byłoby oprzeć się na produkcji kopalń Zachodniej Syberii, ale pomiędzy wami a Zachodnią Syberią dziś jest wielka smuta, a co tam będzie jutro, nawet Pan Bóg ma pewnie od swoich ekspertów diametralnie sprzeczne raporty. W ostateczności można by uruchomić most powietrzny, ale przecież – teraz to on pochylił -się w moją stronę – siedzi pan jak korek pomiędzy dwoma muzułmańskimi potęgami, tą z Bałkanów i tą z Kaukazu. Jeśli zechcą one zamknąć pierścień wokół Morza Czarnego, to pan, panie Skrebec, wystrzeli prosto w sufit, jak z dobrze potrząśniętego szampana. Czym pan dysponuje? Dwoma korpusami piechoty, słabą brygadą czołgów i paroma dywizjonami śmigłowców szturmowych. A strategiczna obrona przeciwlotnicza, systemy wczesnego ostrzegania, myśliwce przechwytujące? Pan sam wie, o jakich sumach w tej chwili mówię. Minie wiele lat, zanim ten kraj odbuduje się na tyle, żeby samodzielnie utrzymać taką armię, jaką pan ma obecnie, zapewnić uzupełnienia lekkiego sprzętu i modernizację systemów dowodzenia. Z takimi siłami mógł pan, owszem, wydusić bandy, odpędzić Dońców i Rosjan, a teraz od czasu do czasu sprać jakiegoś beja, któremu się zamarzy pohulać po Naddniestrzu. Ale gdyby Saled-Din postanowił któregoś dnia ruszyć regularną armię…

Machnął ręką, że szkoda więcej o tym gadać.

– A co pana chroni tutaj, Don Lucio? – odparłem. – Te kilka dywizji amerykańskich pedałów razem z ich VI Flotą i lotnictwem, wydelegowane przez Narody Zjednoczone do zaszczytnej misji humanitarnej na Bałkanach? Za pół roku, najdalej za rok rządy Nowej Afryki, Oklahomy, Ecotopii i co tam się jeszcze u nich wyroiło wezmą się za łby i same będą tej armii potrzebować. Po co Europie nasze wojska, powiedzą, skoro ma taki traktat pokojowy, skoro wreszcie pojednała się ze światem arabskim raz na zawsze? Prawda? Zostaną nam europejskie siły zbrojne, wystarczająco liczne, żeby wypełnić zadania żandarmerii W dodatku prawie połowa ich żołnierzy to kolorowi, a co najmniej jedna czwarta zaciągnęła się kiedyś, skuszona zarobkami, tylko wskutek głębokiego przekonania, że nigdy już w dziejach nie dojdzie więcej do żadnej wojny. Wie pan, – Don Lucio, przyznaję, że jeśli Sal-ed-Din zapragnie zdobyć Kijów, nie będę mu się w stanie długo opierać. Ale na pewno będzie miał z tym odrobinę więcej kłopotu niż ze zdobyciem Londynu albo Paryża. Choć tam, oczywiście, będzie się musiał poważnie liczyć z marszami pokojowymi i protestami intelektualistów.

– Nie zaprzeczam – zgodził się Don Lucio. – Ale to w niczym nie zwiększa pańskich możliwości.

Być może mnie słuchał i patrzył na mnie, a być może oglądał w tych swoich okularach wideoklipy albo relacje z Kongresu. Strasznie nie lubię mówić do posągu.

– Jestem dowódcą armii, nie kompanii. Strategiem. Nie ma biznesu bez ryzyka, ale trzeba dostrzegać szansy, nie tylko trudności – przełknąłem resztę bagiennej whisky. Zatelepało. Odstawiłem kieliszek.

– Nikomu dotąd nie udało się zjednoczyć islamu na długo – podjąłem po chwili. – To zbyt sprzeczne żywioły. Siedzę pomiędzy dwoma potęgami, ma pan rację. Ale zapomniał pan, że na Bałkany weszli syryjscy sunnici, a Kaukaz pozostaje w ręku szyitów. To bardzo poprawia moją sytuację. Niech pan zresztą spróbuje postawić się na miejscu Sal-ed-Dina. Z jednej strony ma pan Afrykę, i to jest pańskie największe zadanie: podporządkować sobie do końca cały ten kontynent, zjednoczyć plemiona Sudanu, Czadu, Kongo i Somalii w jednej wierze, pchnąć je dalej, aż po wyniszczone przez komunistów złoto- i diamentonośne południe. To wymaga lat, ogromnego wysiłku militarnego i ekonomicznego, gigantycznych inwestycji na zajętych terenach. Z drugiej: jeśli coś panu zagraża, to zagrożenie to leży na wschodzie. W Indiach. Hindusów jest kilkaset milionów i będą walczyć z muzułmanami, dopóki się ich wszystkich nie pozarzyna, a to jednak musi trochę potrwać. W dodatku za Hindusami leżą Chiny, a to już potęga. Tylko dzięki wzajemnie w siebie wycelowanym pociskom jądrowym oba mocarstwa nie mogą przystąpić do otwartej walki. Ale będą sobie na każdym kroku uprzykrzać życie, wspierać lokalne partyzantki, starać się kawałkami wyciągać sporne tereny ze strefy wpływów rywala: zupełnie jak dawniej Sowiety i Ameryka. No więc, niech pan pomyśli, Don Lucio, po co Sal-ed-Din miałby w tej sytuacji ruszać chylącą się ku upadkowi Europę, która sama oddaje mu się w ręce?

– Już pan zna wyniki obrad Kongresu?

– A pan nie?

Don Lucio sięgnął po mój kieliszek, postawił go obok swojego i wydobył z trzewi barku butelkę, identyczną jak poprzednia, tylko tym razem białą etykietę zdobiły cyfry: „15.03”.

– Tak, to wszystko teatr – westchnął. – Te obrady, ustępstwa, mozolne osiąganie kompromisu… Oczywiście, wiem od dawna, co zostanie podpisane. Muszę wiedzieć. W końcu od tego nowego światowego ładu będą zależeć nasze interesy. No więc ma pan rację: zrzekamy się jakichkolwiek wpływów poza Kontynentem i zobowiązujemy do udzielenia ludom Trzeciego Świata „cywilizacyjnego i technologicznego wsparcia”, bo to lepiej brzmi niż haracz. I podpisujemy kartę wolności wyznania muzułmańskiego w Europie. Ale w zamian nasi kolorowi przyjaciele pomogą nam wreszcie uporać się z rasizmem, faszystami, separatyzmami i innymi haniebnymi plagami białej cywilizacji. No i oczywiście przestaną nas mordować. Pan, jako żołnierz i człowiek o ambicjach władcy, ma na ten temat swój pogląd, a ja swój. Wie pan, co dla mnie znaczy ten traktat? Dla mnie on znaczy, że kapitały idą w cenę, a ludzie, którzy potrafią nimi obracać, idą w cenę jeszcze bardziej.

– Nie mam wątpliwości, że poparcie mojej propozycji i życzliwe przedstawienie jej właściwym osobom zdobędzie panu wielkie uznanie.

– Niech pan dokończy swoją myśl. Islamu nie da się zjednoczyć na długo, mówił pan. To znaczy…?

– To znaczy, że Sal-ed-Din któregoś dnia odejdzie i rządzone z Damaszku imperium może się wtedy rozpaść. Ale nawet jeśli jego następcy podejmą ekspansję, pójdzie ona tam, gdzie opór jest najsłabszy. Nie na Ukrainę, dopóki my tam stoimy, na pewno nie. Bardziej na północ, przez ziemie Kozaków dońskich na Rosję… albo przez Bałkany na Europę. Chociaż tu sprawę załatwi szybko sama imigracja oraz demografia. Za dwieście lat biały człowiek będzie nad Sekwaną równą rzadkością jak dziki ryś.

Tym razem ciecz w kieliszku smakowała gruszą i wrzosem. Sherry, ale równie mocne jak poprzedni trunek, na pewno ponad pięćdziesiąt wolt.

– Barbarzyńcy byli w stanie zalać Imperium Rzymskie – odezwał się Don Lucio, wciąż z tym dziwnym uśmiechem, odczekawszy, aż zdążę w pełni docenić smak jego napitku. – Ale nie byli w stanie nim rządzić. Zna pan tę czarną dziurę historii, te cztery wieki pomiędzy upadkiem Rzymu a Karolem Wielkim? Ja wiem, żołnierze mają inne zajęcia, ale w wolnej chwili… polecam to pańskiej uwadze. Te królestwa Gotów, Wandalów, Franków, w których po dawnemu wszystko trzymało się na starej, rzymskiej administracji. Tylko rzymscy arystokraci umieli sobie radzić z rządami. To oni opływali w dostatki, na nich wspierała się władza barbarzyńskich królów. A przecież w porównaniu z dzisiejszymi czasami wówczas wszystko było takie proste.

– Ale w końcu Rzymianie powymierali.

Po raz drugi w tej rozmowie Don Lucio machnął ręką.

– Tyle stuleci… Cóż, nic nie jest wieczne. Narody wymierają. Starzeją się, tracą siły, wolę przetrwania. Cóż poradzić…

– Przemija postać świata – powiedziałem.

– Przemija postać świata – powtórzył. – Pięknie pan to sformułował, panie Skrebec. Jaka szkoda…

Nie doczekałem się, aż Don Lucio wyjaśni, czego mu tak bardzo szkoda. Uniósł nagle swój kieliszek pod światło i rozpromienił się, patrząc, jak w złocistym płynie zagrały ostatnie pobłyski zachodzącego słońca. W ciągu naszej rozmowy zdążyło ono schować się całkiem za drzewami, wystawała już tylko górna krawędź tarczy.

– Heavenly dram – mruknął Don Lucio do siebie. -Wie pan, panie Skrebec, ze wszystkich pytań, jakie sobie ludzkość zadaje, tylko jedno jest naprawdę trudne: czy lepiej spędzić noc z kobietą, czy z whisky. – Upił odrobinę i opuścił dłoń z kieliszkiem na kolana.

– Bo to, czego miał pan możliwość u mnie skosztować – ciągnął – to jest właśnie whisky. Prawdziwa whisky z Islay, wprost z destylarni, utoczona zaraz po tym, jak niebiosa wezmą z niej swój „anielski udział”. Może się pan uważać za wybrańca losu. Niewielu ludzi stać na taki napitek. Nawet nie wymyśla się dla niego nazw ani etykiet. Świństwo, które panu sprzedadzą w sklepach, poza nazwą nie ma z whisky nic wspólnego. Nędzne zlewki brane jak popadnie z różnych beczek, rozcieńczane do czterdziestu procent i podfarbowane karmelem.

Westchnął ciężko.

– Cieszę się, że pana poznałem, Skrebec. Lubię szaleńców. Nie robię z nimi interesów, ale lubię ich.

Czekał przez chwilę, aż coś powiem, wreszcie podjął: – Zna pan tę opowieść o Ikarze? No więc cóż, pomarzył pan, a teraz czas spadać na pysk. Trzeba znać swoje możliwości. Pan nie jest i nigdy nie będzie nikim więcej niż Potapow. Wódka, papierosy, drobne interesy z Arabami, tak. Handel narkotykami, tak. Przemyt dzieł sztuki i zabytków, ściąganie haraczu z miejscowej ludności, owszem. Ale nie trzeba było brać się za takie pomysły, jak odbudowa zakładów w Tulczynie. Nie, Skrebec, tu już wszedł pan w wielką politykę. A w wielką politykę można wejść tylko na dwa sposoby: zwyciężyć albo zginąć. – Milczałem, choć zdawał się po każdym zdaniu czekać na moją odpowiedź. – No, więc niech pan nie sądzi, że taki numer mógłby kiedykolwiek przejść. Sal-ed-Din nie potrzebuje gwałtownych zmian w Europie, ma pan rację. Ale tym bardziej nie potrzebuje, żeby mu ktoś pod samym nosem odbudowywał sowiecką potęgę jądrową. Naprawdę pan sądził, że Arabowie mogą na to pozwolić?

– A czy muszą o tym wiedzieć? – zapytałem po długim milczeniu. Don Lucio odrzucił głowę na oparcie fotela i zaczął się śmiać. Nie pozostało już nic do powiedzenia. Poczułem na ramionach czyjeś dłonie i nie musiałem się oglądać, by poznać jego nastoletnich strażników. Wstałem, posłuszny tym dłoniom.

– Przykro mi, Skrebec. Ale niech pan wie, że jesteśmy uczciwą firmą. Nie wezmę tego obrazu, Szkoda, bo byłoby przyjemnością robić z panem interesy. Nie będzie kolekcji… Tulczinskowo Zawoda. Jeszcze długo nie. Chyba, że…

Przerwał nagle, powstrzymując gestem dłoni swoich goryli.

– Wierzy pan w Boga, Skrebec?

– Zaręczam panu, Don Lucio, że gdyby sam Marks mógł widzieć to, co ja widziałem w Rosji i na Ukrainie, to też by uwierzył.

– To dobrze. Niech pan się modli. Niech pan się modli, Skrebec, bo to będzie panu cholernie potrzebne. Panu i w ogóle nam wszystkim.

Uniósł kieliszek do ust i nic już więcej nie mówił, tylko w zadumie smakował tę swoją czystą whisky z Islay. Być może patrzył przed siebie pustym wzrokiem, być może czytał wyświetlane przez komputer na ekranach wewnętrznej strony okularów kolumny notowań giełdowych albo oglądał kreskówki, albo płakał. Ja mogłem widzieć tylko grube czarne okulary w oprawkach mieniących się wszystkimi barwami tęczy. I tak go zostawiłem w zapadającym zmroku.


*

Strażnicy nie szarpali mnie ani nie popychali. Słyszałem tylko zza pleców ich oddechy, gdy zawiązywali mi czarną chustą oczy i skuwali ręce. Potem istnieli już jedynie jako żelazny uścisk przedramion kierujący moimi krokami. Wprowadzili mnie do budynku. Schodziliśmy po jakichś schodach. Potem cienki, zgrzytliwy głos kazał mi usiąść na ziemi i ostrzegł, bym nie próbował uciekać. Usłyszałem jeszcze coś, co mogło być dźwiękiem zamykanych drzwi, i zapadła cisza.

Minuty rozciągały się w całą wieczność. Byłem spokojny. Cudownie spokojny. Buster nadal był stłumiony do minimum, ale jakimś cudem organizm działał bezbłędnie, jak w czasie walki. Po zdenerwowaniu ostatnich godzin nie pozostało już śladu. Myśli miałem nieludzko wręcz jasne. Tyle że nie było ich na czym skupić. Nic już nie leżało w moich rękach.

Pamiętam, że myślałem o szajtan lawasz. W łamanym dialekcie rosyjsko-arabsko-perskim, używanym przez środkowoazjatyckich handlarzy, znaczyło to tyle, co „diabelski chleb”. Diabeł dla białych. Niech trują się nim i giną jak najszybciej, wpatrzeni tępo w rozkoszne narkotyczne wizje, jakie wywoływał. Podobno były to doznania nieporównywalne z żadnymi znanymi dawniej narkotykami i musiało tak być, skoro szajtan lawasz tak łatwo wyparł z rynku heroinę i kokainę. Nie, to nie ja nie dorosłem do wielkich planów. To Don Lucio był człowiekiem zbyt małym, by sięgnąć myślą dość daleko. Znalazł się tam, gdzie się znalazł, przez splot okoliczności. Urodził się w takiej, a nie innej rodzinie, więc musiał pójść do najlepszych szkół, musiał nauczyć się bezwzględności i zabiegania o interesy mafii, musiał walczyć z innymi o życie i pozycję w hierarchii. Ale nie przychodziły mu do głowy takie myśli, które innym nie przychodzą. Nie miał dość śmiałości, by wyrwać się ze schematów. Nigdy nie będzie mu dane wznieść się ponad to, co już zdołał osiągnąć. To on był facetem pokroju Potapowa albo Misia. On, nie ja. Nadawałby się doskonale do ściągania z Kaukazu narkotyków, pakowania ich w plastikowych workach do krowich żołądków i pilnowania, by właściwe stada docierały do właściwych kontrahentów, by właściwe osoby dostały na czas swoją dolę, a właściwe kulę. I do niczego więcej.

Pamiętam, że myślałem też o Zwiahlu, o swojej ostatniej bitwie – wtedy jeszcze majora Skrebeca. Prowadziłem romb. W kuloodpornych pancerzach, z wypucowanym ryngrafem na lewej piersi, lśniącym jak samo słońce, i w baniastym, napchanym elektroniką hełmie przypominałem wielkiego chrząszcza. Ślepego chrząszcza, z pół-przejrzystym displejem komputera opuszczonym z okapu hełmu na oczy. W przyciemnionym szkle ostre, białe linie wyświetlały sytuację na polu bitwy i wskazywały cele. Przed sobą miałem trzon sił Agi-Beja usiłujących odciąć mnie od Pazgrata, a za plecami swoją kompanię w bojowych rombach. Piechota zawsze walczy w rombach, każda sekcja w ukośnej linii, lewy sekcyjny o trzydzieści metrów w bok i o tyleż samo w tył od prawego, a druga sekcja symetrycznie za nimi. Trzysta sześćdziesiąt stopni ostrzału. Taka czwórka, jeśli nie zabraknie amunicji i jeśli nie zawiedzie sprzęt, daje radę całej bandzie – oczywiście o ile przeciwnik nie dysponuje należytym dowodzeniem ani łącznością. Bitwa staje się wtedy czystą rozkoszą, popisem sprawności, szybkości i refleksu. Jak gigantyczna gra komputerowa, wspaniała gra, w której nie ma funkcji „Pause”, a za fuszerkę obrywa się naprawdę. Czasem jeszcze w szyk wplata się czołgi – idą wtedy między rombami, zawsze na wysokości prowadzących je dowódców drużyn. Ale moim zdaniem to się rzadko sprawdza i tylko w sprzyjającym terenie. Czas czołgów już przeminął. Zbyt łatwo je trafić, a obrót wieży trwa nawet przy najwydatniejszych serwach o całe sekundy za długo. Odkąd na pole bitwy weszły komputerowe systemy dowodzenia, a ręczna broń zyskała siłę rażenia dawnych dział, skończyły się wielkie, masowe armie i rzucanie na pola bitwy ton żelaza. Wojna znowu stała się domeną nielicznych wybrańców, którzy mogli poświęcać doskonaleniu się w niej całe życie. Don Lucio mylił się, sądząc, że nie utrzymam swojej armii. Każda gmina będzie musiała utrzymać i wyekwipować jednego żołnierza, po prostu. To i tak będzie dla ludzi znacznie mniej uciążliwe niż utrzymywanie całej państwowej biurokracji, jak na Zachodzie. Były setki takich rozwiązań, na które ktoś wyuczony myśleć schematami, ktoś przywiązany do zeszłowiecznej wiedzy wyniesionej ze szkół, jak Don Lucio, nigdy by nie mógł wpaść – a ja wpadałem.

Siedziałem tak, aż w końcu i te myśli wypaliły się i odeszły, ustępując wspomnieniom jeszcze dawniejszym -czasom zaciskania zębów, czasom, gdy bezrobotny chłopak z małego miasteczka, nie należący do żadnego układu, nikogo nie znający, pod nikogo nie podczepiony, słowem – nie mający w tej nowej, wolnej Polsce żadnych, najmniejszych szans, mógł tylko zagryzać wargi i powtarzać sobie: „Czekajcie, skurwysyny, ja wam jeszcze pokażę”. I czekać. Cierpliwie czekać, aż Bóg skinie przyzwalająco głową i powie: „No dobra, pokaż”.

I czekałem. Wierzyłem. Czekałem całe życie, pnąc się mozolnie tam, gdzie inni trafiali wprost ze szkoły, i wierzyłem, że ta chwila wreszcie nadejdzie. Nie traciłem tej wiary. Nie straciłem jej nawet wtedy, gdy z tyłu rozległo się miękkie cmoknięcie otwieranych drzwi, a potem kroki, ciche, zbliżające się kroki kogoś, kto wreszcie stanął tuż za moimi plecami. Nie modliłem się, nie czekałem na tę ostatnią kulę w kark, tylko przepełniony wściekłością powtarzałem wciąż w duchu jak magiczne zaklęcie: czekajcie, skurwysyny. Czekajcie, pieprzone Misie, Zdzisie i Rysie, z waszymi etosami, ministerstwami, spółkami, z waszymi radami nadzorczymi, z waszymi stopami procentowymi i funduszami powierniczymi, z waszymi bankami, dojściami, holdingami, konsultingami, czekajcie, wy zasrani właściciele świata, wy pieprzone elity, wy złodzieje bezkarni, bezczelni, zawsze comme U faut, zawsze na wierzchu – czekajcie, skurwysyny, ja wam jeszcze pokażę! Czekajcie, mówię i powtarzam to zaklęcie mego bezsilnego gniewu, ja, który dla was i dla siedzących w waszej kieszeni gnojków z telewizji, gazetowych redaktorków i usłużnych dziwek z prasowej loży zawsze będę tylko oszołomem i frustratem, czekajcie, skurwysyny! – powtarzałem to „wciąż, niemal na granicy wybuchu histerii, zaciskając zęby, aż ten ktoś z tyłu pochylił się i szarpnął supeł chusty na mojej potylicy.


*

Siedziałem pośrodku długiego, jasno oświetlonego holu, obserwowany czujnie przez wiercące się pod sufitem kamery. Odczekałem, aż nieznajomy uwolni mi ręce, a potem poderwałem się gwałtownie i odwróciłem.

Za mną stał kartoflowaty, poczciwy Stiopa Burgajłow. Stał i kiwał głową, sam nie wiem, z politowaniem czy radością, że pojawił się na czas.

– No – powiedział, tchnąć zapachem koniaku. – Masz ty szczęście, sałaga. Spodobałeś się jemu. Chce cię zobaczyć.

Ruszył przodem, prowadząc mnie do windy i nic już więcej nie mówiąc ani nie spoglądając w moją stronę. Dopiero gdy winda zatrzymała się na piętrze, mruknął cicho: „Tylko nie bądź ty durny, żołnierzu”. A potem drzwi kabiny rozsunęły się i weszliśmy do wielkiego salonu Don Lucia urządzonego jak biblioteka wiktoriańskiego admirała, z mnóstwem mahoniowych szaf, pachnących starością, papierem i indyjskimi korzeniami, z politurowanym sekretarzykiem i z wielkim staroświeckim globusem. Szedłem tuż za Stiopa i tak samo jak on, zrobiwszy kilka kroków, przyklęknąłem i przycisnąłem czoło do parkietu.

Wydawało mi się, że trwa to całe godziny, zanim siedzący w stylowym fotelu Arab pozwolił nam się podnieść. Bez słowa wskazał palcem Stiopę i nie znoszącym sprzeciwu ruchem dłoni kazał mu się wynieść.

Jego twarz omalże mogłaby być twarzą Europejczyka, bardzo tylko opalonego i o wyjątkowo ciemnym zaroście. Nos, nieco dłuższy niż zazwyczaj u muslimów, i wargi cienkie z samej natury, a teraz jeszcze dodatkowo zacięte w gniewnym grymasie, zdawały się świadczyć, że pochodził z mieszanej rodziny. Był ubrany w białą dżelabiję, a na głowie miał tradycyjny arabski zawój i o jego randze świadczyły tylko dwie rzeczy: złote pierścienie, zdobiące spoczywające na poręczy palce, oraz czarno odziany człowiek stojący nieruchomo niczym drewniana rzeźba za plecami swego pana.

Wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem, bez szczególnej niechęci, raczej z ciekawością.

– Wstawaj, nadżes – rzucił wreszcie. Może nie było to zbyt uprzejmie, ale i tak stanowiło więcej, niż można się było spodziewać, nawet znając arabskich dostojników tylko z ocenzurowanych dzienników w tiwisacie.

Stałem przed nim. Przed Mustafą Abu-Dalim, o którym mówiono, że w sprawach Europy Sal-ed-Din robi wszystko, co mu zaproponuje. Przed wrogiem. Przed władcą. Przed nadzieją.

Wbrew pozorom, nie miałem wcześniej zbyt rozległych kontaktów z muslimami. Znałem, oczywiście, wielu rzezimieszków, niektórych przywódców hezbislamów, niektórych bejów. Z paroma miałem zawarte pobratymstwo. Z innymi zjeżdżałem się na rokowania pokojowe. Niesforny żywioł czcicieli Allacha mało dbał o międzynarodowe umowy, a masakra Serbów i Chorwatów zatraciła już smak historycznego odwetu i przestała im wystarczać. Co i raz większe lub mniejsze bandy spływały z Bałkanów pohulać po mojej stronie Dniestru. Dotrzymywanie rozejmu w wykonaniu Sal-ed-Dina polegało na tym, że nie ujmował się zbrojnie o żadną z tych band, jeśli udało mi się ją w porę zaskoczyć i wyrżnąć. A jeżeli któregoś skłoniłem do przysięgi, że nigdy więcej nie będzie rozrabiać u mnie, zadowalając się Austrią, Czechami i Węgrami, przysyłał przez posłańca firman jako znak swej aprobaty dla pokojowych metod rozwiązywania sporów.

Abu-Dali stał jednak nieskończenie wyżej od wszystkich bejów i hezbislamów. Algierczyk, syn zaprzysięgłego socjalisty, pułkownika związanego z tamtejszą juntą, od dziecka kształcony na wielkiego męża stanu, spędził młodość w najlepszych francuskich szkołach i wyższych uczelniach. Ukończył z wyróżnieniem ekonomię i administrację w College de France, zaliczył kilkuletnie stypendium w Stanach Zjednoczonych, otarł się o Daleki Wschód. Tylko pod jednym względem sprawił swojemu ojcu zawód – z tych studenckich peregrynacji powrócił jako żarliwy muzułmanin i zamiast wspierać czerwoną, „europejską'' władzę, zasilił fundamentalistów, rychło dochodząc wśród nich do wielkiego znaczenia i zdobywając liczne zasługi w świętym dziele zjednoczenia islamu. Ze swoich źródeł wiedziałem, że uchodził wśród muslimów za polityka ugodowego. Pewnie dlatego właśnie on został przywódcą delegacji na wiedeński Kongres Pojednania.

– Mów, tylko szczerze. I zwięźle. Nie mam czasu na długie rozmowy. Po co ci uran?

– Pieniądze – odparłem. – Potrzebuję pieniędzy. Powstrzymał ruchem dłoni swego goryla, gdy ten zrobił krok w moim kierunku.

– Radziłbym, żebyś więcej nie podnosił na mnie wzroku, dopóki na to nie pozwolę. Ja znam wasze zwyczaje, Hassan nie. No więc, pieniądze. Powiedzmy. Po cóż Ci tyle pieniędzy, nadżes? Kontrolujecie prawie cały przemyt z Azji do Europy. Dzięki wysokim akcyzom we Wspólnocie zarabiacie na alkoholu i papierosach. O narkotykach już nie wspomnę. Handlujecie też z wiernymi, dostarczacie im wódki i kobiet… nie próbuj się wymawiać, wiemy

O tym dobrze i pozwalamy. Na wiele wam pozwalamy. Zastanawiam się, czy nie na zbyt wiele. Ale ty, widzę, jesteś zachłanny.

– Potrzebuję pieniędzy – powiedziałem, wpatrzony w klepki parkietu – żeby uniezależnić się od Brukseli.

Zapadła cisza. Długa cisza. Nie widziałem Abu-Dalego, słyszałem tylko kroki i trzask drzwi.

– Uniezależnić? – odezwał się Arab.

Uniosłem głowę. Był sam. Czarno odziany ochroniarz zniknął.

– Tak. Chcę oderwać Ukrainę od Europy. Ogłosić to, co i tak jest prawdą: że tam rządzę ja.

Zaśmiał się.

– Nowe państwo? Państwo brygadiera Skrebeca? -spoważniał i zawisł spojrzeniem na mojej twarzy. – Na coś podobnego mógłby wpaść tylko wariat… No dobrze, powiedzmy, że Skrebec ogłosił się władcą na Ukrainie. I kto tego władcę uzna?

– Wy. – Odczekałem chwilę, aż do Abu-Dalego dotrze ta propozycja. – Nie jestem głupcem. Jeżeli Sal-ed-Din przyjmie mój hołd, to nikt w Europie nie odważy się powiedzieć, że Skrebec nie jest władcą równie legalnym, jak prezydenci we Wspólnocie. A jeśli przyjmie to do wiadomości Europa, przyjmą i Amerykanie. Zresztą, władza nie wymaga uznania. Władzę po prostu się ma. Ja ją mam. Mam wojsko. Mam banki. Mam swoją policję i swoją administrację…

– Pełną Żydów – przerwał mi oskarżycielsko. Skinąłem tylko głową.

Tak, to prawda. Dla mnie oni nie są ciężarem. Zapewniają mi pieniądze, kobiety, inwestycje, fachowe kadry dla administracji i obrotu finansami. Są lojalni, bo wiedzą, że ich los zależy od mojego kaprysu. W końcu, gdzie mają się podziać? Wy ich nienawidzicie. Murzyni ich nienawidzą. Chińczycy, jeśli ich tolerują, to tylko na złość wam. Z Izraela pozostała tylko wypalona pustynia. W Europie nikt jeszcze nie ma śmiałości głośno się do tego przyznać, ale tu też ich nienawidzą… Zbliżył się do mnie i zajrzał mi w twarz.

– Żałujesz ich?

– Nie. Po prostu korzystam z tego faktu. Abu-Dali powrócił do swego fotela i zasiadł na nim.

– A czy ty wiesz – odezwał się w końcu – że Sal-ed-Din właśnie zobowiązał się uroczyście zrezygnować z wszelkich roszczeń terytorialnych?

– On nie będzie miał z tym nic wspólnego – odparłem, pochylając głowę. – To ja. Tylko ja. Wasz władca po prostu uzna moją suwerenność.

I nagle poczułem, że znowu rozpoczyna się kryzys. Przeklęta, nie przewalczona chemia organizmu. Rozstrojone gruczoły znów musiały wpakować w żyły swoją porcję paskudztwa, i nie było sposobu, żeby nad tym zapanować – wiedziałem, że wkrótce zacznie się ból stawów, słabość mięśni, a potem ta przeklęta depresja, cena za sprawność w walce i w dowodzeniu, za jasność umysłu przez sześć-osiem godzin na dobę. Depresja, którą pokonać może tylko zastrzyk chemikaliów z bustera lub którą może oswoić alkohol. Ale w tej chwili nie mogłem ani pić, ani ustawić bustera. Mogłem się tylko modlić, żeby muslim zdecydował się wreszcie, jak najszybciej.

I zostałem wysłuchany.

Abu-Dali uniósł głowę i raz jeszcze zaśmiał się, krótko, urywanie, jak ktoś, kto właśnie zrobił znienawidzonemu wrogowi najlepszy kawał, jaki tylko można wymyślić.

– Wrócisz do siebie, nadżes – oznajmił mi. – Wrócisz i będziesz tam czekał na ludzi mafii. Wolę, żeby produkowała ona swój uran tuż koło nas, niż na drugiej półkuli. A teraz – jego głos nagle stwardniał – podejdź tutaj.

Obrócił się przez ramię i krzyknął po arabsku na swojego czarnego pomagiera.

Cóż, szkoda o tym gadać. Muslimy lubią widowiska. Zwłaszcza widowiska, które potwierdzają ich chwałę i ich bezbrzeżną pychę, z jaką wierzą, że tylko oni, jedyni, są dziećmi prawdziwego Boga. A widok korzącego się Skrebeca, dowódcy wojsk, które jeszcze nigdy nie przegrały żadnej bitwy, Skrebeca leżącego na ziemi, przysięgającego posłuszeństwo i całującego muslimowi jego parszywe nogi, na pewno był widowiskiem godnym tego, by zwołać na nie wszystkich obecnych – Don Lucia, jego totumfackich, goryli, no i oczywiście Stiopę Burgajłowa, który potem usiadł za kierownicą i pośród rozświetlanej tysiącami świateł nocy wiózł mnie do hotelu „Urania”.

I który, jak to ruski, czuł potrzebę, by się usprawiedliwić. Gadał i gadał, że muszę go zrozumieć – oni tam w Zachodniej Syberii ledwie wyszli spod sowieckiego buta, a już przez granicę pchają do nich łapy kitajce i kto obroni, kto uratuje?

Kiwałem machinalnie głową, czując jak pieką mnie policzki, bliski myśli o samobójstwie, upokorzony, ze łzami nabrzmiewającymi tuż pod krawędzią powiek, oszołomiony zastrzykami bustera, który wreszcie mogłem rozkręcić na ful – ale pewien, że jeśli ten kraj ma się podnieść, to niech mnie zabiją, nie mogłem, po prostu nie mogłem inaczej.


*

Kiedy dwa dni później wracaliśmy z Wiednia, Stiopa o niczym już nie pamiętał, a w każdym razie tak się zachowywał. Lał w gardło koniak szklankami, dowcipkował, powtarzał chłopakom kongresowe plotki. Dilijczan spał, zmęczony ostatnimi dniami nie mniej ode mnie, inni chłopcy gadali głośno, śmieli się z trupa Potapowa i młócili kartami o przytroczone do oparć stoliki. Ale żaden nie odważył się podejść do mnie i spytać, dlaczego nie przyłączę się do nich, dlaczego milczę i wpatruję się z roztargnieniem w mknące pod brzuchem samolotu pola, trawy i wypalone słonecznym żarem lasy.

Tam, tysiąc metrów pod nami, ludzie starali się żyć. Na tej spustoszonej, zestepowiałej ziemi, pośród ruin i resztek starego świata. Co takiego tkwi w człowieku, że cokolwiek się stanie, zawsze gotów jest zabrać się do uprzątania ruin? Jak te pustynne porosty – kłębki zeschniętego ciernia, którymi wiatr ciska na prawo i lewo przez całe lata, ale niech tylko poczują odrobinę wilgoci, niech na moment dotkną żyźniejszej ziemi, już wypuszczają pędy, chwytają korzonkami grudy podłoża, chłoną z niego życie – i w pośpiechu, póki trwa łagodna, życzliwa pora deszczowa, starają się wypuścić nowe cierniste odrosty, które podejmą ich tułaczy los na wietrze. Z ludźmi tak samo. Dopiero co ustały walki – a już ciągną na tę umęczoną ziemię. Budować tu domy, znajdować kobiety, chronić je, walczyć o życie.

To była ta fala – ta fala, która mnie niosła. Ci prości, zwykli ludzie, gotowi zdać się na moją opiekę, na moją władzę. A ja nie będę ich dusił podatkami, nie będę pasł na ich krzywdzie urzędasów, dworaków, nie będę się starał nachapać i uciekać z nakradzionym dobrem, jak demokratyczni politycy. O nie! Wiedziałem – ta ziemia zakwitnie. Już, wystarczyło ogłosić, że każdy, kto tu osiądzie, będzie wolny, zobowiązany tylko do lojalności i równej dla wszystkich opłaty na wojsko – a ciągnęli zewsząd. Warto było znieść wszystko. Nawet upokorzyć się przed muslimami, nawet ryzykować. Trzeba było się ugiąć, by zwyciężyć.

Ale gdy tak siedziałem na pierwszym fotelu, tuż za przepierzeniem dzielącym kabinę pasażerską od sterówki, gdy wpatrywałem się w ziemię pod sobą, troski pozostały gdzieś daleko, stały się nieważne – wiatr wypełnił skrzydła i niósł, niósł mnie coraz wyżej. Niech tylko minie tych kilka lat, niech odbuduję Tulczyn, fabryki zbrojeniowe i niech zdobędę pieniądze na strategiczne lotnictwo, na systemy szybkiego ostrzegania… Niech obejmę swą władzą Polskę, a tam przecież ludzie tylko o tym marzą, przywitają jak zbawienie – wtedy zobaczą muslimy, co sobie robię z przysiąg i hołdów. Tak, to jeszcze mnóstwo pracy. Stworzyć cały aparat państwa, ustanowić tyle praw, tyle służb… Ale jeśli umiał to analfabeta Karol Wielki, jeśli umieli Chrobry czy Krzywousty – dlaczego nie mógłbym tego umieć ja, gdy oto znowu świat obraca się i odmienia swą postać?

I tak uniesiony ponad ziemię dostrzegłem niebieską nitkę Dniestru, a za nią już zaczynało się moje władztwo, moja ziemia, umęczona suszą, obrócona w step, zgliszcza i perzynę, splugawiona przez bejów, kamandirów, Potapowów, ale wciąż urokliwa, pełna jarów, pól i wzgórz, wciąż śmiejąca się do mnie. A tam, za kolejną błękitną nicią już czekała Chortyca i mój sztab, i zrezygnowany Łarycz, dożywający swych dni na stanowisku, i kobieta, która da mi i tej ziemi następcę. Odetchnąłem głęboko, niesiony wiatrem, niesiony marzeniem, unoszony wciąż wyżej i wyżej, jakby sam Bóg chciał, żebym mógł spojrzeć na tę ziemię z tak wysoka, jak on, i zobaczyć, i raz na zawsze zapisać to sobie w duszy, jak tam, na dole, pośród szarych, malutkich jak mrówki, zabieganych ludzi – jak tam na dole jest straszliwie, niesamowicie, niewiarygodnie wręcz pięknie…

maj 1993

Загрузка...