Littlehampton, Sussex
Serce Dziecka voodoo bije w miejscowości Macon, w stanie Georgia gdzie przyszedł mi do głowy pomysł tego opowiadania. Stało się to pewnej upalnej nocy, kiedy moje radio samochodowe grało Are You Experienced? W owym czasie najbardziej wybijającą się postacią w psychodelicznej scenerii Londynu był Jimi Hendrix, toteż wszystkie moje wspomnienia o Notting Hill, Park Lane i innych miejscach, gdzie zwykłem spędzać czas, gdy on jeszcze żył, są z nim związane. Jednym z tych miejsc jest Littlehampton.
Spotkałem Jimiego tylko raz: fotografował wtedy w Hyde Parku.
– Urodziłem się na innej planecie, wiesz? – powiedział mi.
– Nie sądzę, ale na pewno tam się znajdziesz – odparłem.
Możliwe, że miał rację. Ale to opowiadanie dzieje się nie na innej planecie, ale w zwykłej, przeciętnej nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej w hrabstwie Sussex, u ujścia rzeki Arun. Jest to nudne małe miasteczko, ma za to wspaniałe plaże. Woda podczas odpływu oddala się od brzegu prawie na półtora kilometra, tak że idzie się bez końca, brodząc w wodzie po kostki, aż zaczyna się wydawać, że w ten sposób dojdzie się do Francji. Można tam stać daleko od brzegu, czując na twarzy morską bryzę, i myśleć o wszystkich ludziach spotkanych w przeszłości i o tym, jaki diabeł nam ich zabrał.
Jimiego zobaczyłem, jak wchodził do kiosku S.H. Patela, na rogu Clarendon Road. Twarz miał szarą jak popiół.
– Jezu, to Jimi! – powiedziałem do Dulcie i wszedłem za nim. Dzwonek sklepowy zadźwięczał. Pan Patel zajęty był zmienianiem cen na stertach "Evening Standard".
– "New Musical Express" jeszcze nie przyszedł, Charlie – poinformował mnie, ale ja pokiwałem tylko głową.
Szedłem ostrożnie wzdłuż półek z ilustrowanymi magazynami, słodyczami dla dzieci i humorystycznymi kartami urodzinowymi. Słyszałem, jak gdzieś na tyłach sklepu telewizor pani Patel gra motyw muzyczny z Neighbours. W powietrzu unosił się stęchły zapach manilowych kopert, landrynek i kozieradki.
Jimi stał przy szafie chłodniczej, za półkami, patrząc na mnie szeroko rozwartymi oczami; ani szelmowsko, ani wesoło – jak zwykle – ale jakoś trwożliwie, niczym zraniony ptak. Włosy miał kędzierzawe, jak niegdyś, i nosił ten sam afgański kaftan bez rękawów oraz te same szkarłatne rozszerzane spodnie z welwetu, a nawet ten sam naszyjnik Indian Nawaho. Ale skórę miał dziwnie białą, jakby zakurzoną… Rzeczywiście się przestraszyłem.
– Jimi? – wyszeptałem.
Nie odpowiedział. Czuło się wokół niego chłód, przy czym nie był to chłód wiejący z zamrażarki, wyładowanej groszkiem Birds Eye, marchewką Findusa i "ekonomicznymi" kotlecikami z wołowiny – Jimi, człowieku… myślałem, że nie żyjesz. – Od ponad piętnastu lat nie powiedziałem do nikogo "człowieku!" – Byłem naprawdę głęboko przekonany, że nie żyjesz.
Pociągnął nosem i chrząknął, patrząc wciąż wzrokiem zranionego ptaka.
– Halo, Charlie – odezwał się ochrypłym głosem. Wydawał się obcy i zamknięty w sobie. Był taki sam jak wówczas, kiedy widziałem go po raz ostatni: wieczorem siedemnastego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku.
Przestraszyłem się tak, że ledwie mogłem mówić. sprawiał wrażenie przestraszonego na równi ze mną, i ten fakt dziwnie mnie uspokajał. Jak gdyby trwał jeszcze rok 1970, a następnych dwudziestu lat w ogóle nie było. Mogłem nawet uwierzyć, że John Lennon żyje, że Harold Wilson jest premierem, że na świecie panują miłość i pokój.
– Człowieku, próbowałem dostać się do mieszkania – rzekł Jimi.
– Co? Do jakiego mieszkania?
– Do mieszkania Moniki, człowieku. W Lansdowne Crescent. Próbuję tam wrócić.
– Po co, u diabła, chcesz się tam dostać? O ile wiem, Monika już tam nie mieszka.
Jimi drapał się po twarzy. Wydawało się, że osypuje się z niej popiół i osiada mu na palcach. Wyglądał na roztargnionego, przestraszonego, na kogoś, kto nie potrafi jasno myśleć. Ale dawniej widywałem go często kompletnie naćpanego, snującego niesamowite opowieści o planecie, na której wszystko jest idealnie urządzone – o boskiej planecie Najwyższej Mądrości.
– Gdzie ty się, u diabła, podziewałeś? – zapytałem go. – Słuchaj, na zewnątrz czeka Dulcie. Pamiętasz ją? Chodźmy czegoś się napić.
– Człowieku, muszę się dostać do tamtego mieszkania – upierał się Jimi.
– Po co?
Patrzył na mnie jak na wariata.
– Po co? Gówno ci do tego! Po co, do cholery!
Nie wiedziałem, co począć. O metr przede mną stał i mówił do mnie prawdziwy Jimi. Jimi, o którym myślałem, że od dwudziestu lat nie żyje. Nigdy nie widziałem jego ciała, nie wziąłem udziału w pogrzebie, bo nie stać mnie było na podróż, ale dlaczego rodzina i prasa trąbiły, że Jimi nie żyje, jeśli to nie była prawda?
Kiedy Monika weszła do mieszkania, leżał na łóżku już zimny. Wargi miał purpurowe od uduszenia. Lekarze z St Mary Abbot's Hospital potwierdzili, że w chwili znalezienia go był już martwy. Udusił się własnymi wymiocinami. Z całą pewnością nie żył. Ale oto był znowu tutaj, jak niegdyś w psychodelicznym okresie, w okresie Purple Haze i Voodoo Chile i Are You Experienced?
Zadźwięczał dzwonek sklepowy. Była to Dulcie, która mnie szukała.
– Charlie? – zawołała. – Chodź już, marzę o drinku.
– Napijesz się z nami? – zapytałem Jimiego. – Może wymyślimy jakiś sposób, by dostać się do tego mieszkania. Spróbujemy się dowiedzieć, kto jest agentem nieruchomości i porozmawiamy z nim. Courtney prawdopodobnie go zna, Courtney zna wszystkich.
– Człowieku, to wykluczone, nie mogę iść z wami – wykręcał się Jimi.
– Dlaczego nie możesz? Będzie tam Derek i reszta. Spotykamy się w Bull's Head. Oni naprawdę chcieliby cię zobaczyć.
Ale… Czytałeś o tym, że Mitch sprzedał twoją gitarę?
– Gitarę? – zdziwił się, jakby nie rozumiejąc.
– Twojego Strata, tę na której grałeś na festiwalu Woodstock. Dostał za nią coś około stu osiemdziesigciu tysięcy.
Jimi wciągnął ze świstem powietrze.
– Muszę się dostać do tamtego mieszkania, człowieku! Nic więcej.
– Dobrze, ale chodźmy wpierw na drinka.
– Człowieku, to wykluczone. Nie mogę się z nikim spotykać. Nawet z tobą.
– Cóż więc masz zamiar robić? Gdzie się zatrzymałeś?
– Na razie nigdzie.
– Możesz zamieszkać u mnie. Mam teraz dom przy Clarendon Road.
Jimi potrząsnął przecząco głową. Nawet mnie nie słuchał.
– Muszę się dostać do tamtego mieszkania i koniec! Nie ma alternatywy.
– Charlie – w głosie Dulcie brzmiał protest – co ty, u diabła, robisz?
Poczułem podmuch zimnego, pełnego kurzu powietrza i odwróciłem się. Plastikowa, wielobarwna zasłona między kioskiem a mieszkaniem Patelów się kołysała. Jimiego nie było. Odciągnąłem zasłonę i zawołałem: "Jimi!" W przeładowanym fotelami salonie Patelów nie było nikogo, z wyjątkiem brązowego półnagiego dziecka, któremu lało się z nosa, i starej kobiety w jasnozielonym sari, która patrzyła na mnie wrogo oczami jak dwa kamienie. Nad brązowymi kaflami kominka wisiała trupiokolorowa fotografia, przedstawiająca rodzinę Bhutto.
Przeprosiłem i wycofałem się.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała Dulcie. – Czekam na ciebie od wieków.
– Spotkałem Jimiego – odparłem.
– Jakiego Jimiego? – nalegała. Była młodą blondynką; ładną, opryskliwą i nietolerancyjną. Może dlatego tak bardzo ją lubiłem.
– Hendrixa, Jimiego Hendrixa. Był tu przed chwilą.
Dulcie przestała żuć gumę i patrzyła na mnie z otwartymi ustami.
– Jimiego Hendrixa? Jak to Jimiego Hendrixa?
– Widziałem go, był tutaj.
– O czym ty mówisz? Popierdoliło ci się w główce.
– Dulcie, klnę się na Boga, był tu. Przed chwilą z nim rozmawiałem. Powiedział, że musi się dostać do byłego mieszkania Moniki. Wiesz, do mieszkania, gdzie…
– Wiesz dokładnie – przedrzeźniała mnie Dulcie. – Do mieszkania, gdzie umarł!
– Był tutaj, uwierz mi! Był tak cholernie blisko, że mogłem go dotknąć.
– Zwariowałeś – orzeltła Dulcie. – W każdym razie nie czekam dłużej. Idę na drinka do Bull's Head.
– Poczekaj chwilę – poprosiłem. – Chodźmy do mieszkania Moniki i zobaczmy, kto w nim teraz mieszka. Może tam będą wiedzieli, co się dzieje.
– Nie chcę – zaprotestowała Dulcie. – Jesteś śmieszny. On nie żyje, Charlie. Jest martwy od dwudziestu lat.
W końcu jednak poszliśmy tam i zadzwoniliśmy. Brudne, szare, siatkowe firanki poruszyły się, ale upłynęło sporo czasu, nim usłyszeliśmy, że ktoś podchodzi do drzwi. W zaułku wiał zimny wiatr. Na ogrodzeniach wisiały gazety i puste torebki po frytkach, a drzewa były nagie i skarłowaciałe.
– Mam wrażenie, że oni nawet nie wiedzą, iż Jimi Hendrix kiedyś tu mieszkał – prychnęła pogardliwie Dulcie.
W końcu drzwi się uchyliły i w szparze pojawiła się blada twarz kobieca.
– Słucham?
– Przepraszam, że panią niepokoję – tłumaczyłem. – Znam pewnych ludzi, którzy tu kiedyś mieszkali. Chcieliby się dowiedzieć, czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żeby tu przyszli i rozejrzeli się. Ze względu na wspomnienia z dawnych lat.
Kobieta nie odpowiedziała. Prawdopodobnie nie rozumiała, o co mi chodzi.
– To nie potrwa długo. Tylko parę minut. Ze względu na stare czasy.
Zatrzasnęła drzwi, nie odpowiadając. Staliśmy z Dulcie na stopniu wejściowym, pod zimnym niebem północnego Londynu. Niebo miało kolor kleju.
Jakaś Murzynka, ubrana w błyszczący płaszcz przeciwdeszczowy od Marksa & Spencera, pchała po ulicy ogromny, mocno zniszczony wózek dziecinny. Wózek był pełen dzieci i zakupów.
– Co masz zamiar teraz zrobić? – spytała Dulcie.
– Nie wiem – odrzekłem. – Chodźmy na tego drinka.
Pojechaliśmy do Bull's Head i usiedliśmy przy oknie wychodzącym na Tamizę. Był czas odpływu, więc z rzeki pozostała tylko wstążka szarej, mętnej wody na tle szerokiego pasa czarnego błota.
Był tam Courtney Tulloch i inni – Bill Franklin i Dave Blackman, Margaret i Jane – a ja uświadomiłem sobie nagle, że znałem ich wszystkich w 1970 roku, kiedy Jimi jeszcze żył. Było to dziwne uczucie, wydawało się, że widziałem ich we śnie.
Jak to było w piosence Johna Lennona? – Yea though I wart through the valet of thy shadowy hut I will feed no norman. Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę.
Spytałem Courtneya, czy wie, kto wynajmował mieszkanie Moniki, ale on tylko pokręcił głową.
– Wszystkie stare twarze zniknęły, człowieku, dawno zniknęły. Zmieniło się. Kiedyś, mimo że wszystko było zużyte i nędzne, to jednak każdy znał swoje miejsce: czarny i biały, kierowca autobusu i prostytutka. Dzisiejsza młodzież jest zbuntowana. Żyjemy na Księżycu.
Wtrącił się Dave:
– Wiem, kto wynajął to mieszkanie po wyprowadzeniu się Moniki. To był John Drummond.
– Mówisz o t y m Johnie Drummondzie? – spytałem. – O tym gitarzyście?
– O nim samym. Ale on mieszkał tam zaledwie parę miesięcy.
– Jesteś dziś naprawdę nudny, Charlie – oznajmiła Dulcie. – Czy dostanę następnego drinka?
Zamówiłem nowe drinki: kokosowy dla Dulcie, dla siebie piwo Holsten Pils. Courtney opowiadał dowcip o nowej sieci restauracji szybkiej obsługi dla czarnych, zwanej Blackdonald's.
– Wchodzisz do restauracji, wewnątrz są dwie tłuste Murzynki w kwiecistych, tandetnych sukienkach, bezustannie gadające z sobą. Po dziesięciu minutach jedna z nich odwraca głowę i pyta cię: Czyżby pan czegoś sobie życzył?.
Nie miałem pojęcia, że John Drummond mieszkał w tym samym mieszkaniu co Jimi. Moim zdaniem John był lepszym gitarzystą niż Jimi, przynajmniej pod względem technicznym. Bardziej szczery, bardziej twórczy. Umiał grać równie dobrze jak Jimi, a przy tym brzmienie jego gitary było mniej pogmatwane niż Jimiego, mniej gniewne, mniej denerwujące. Nigdy nie zagrał tak niepewnie jak Jimi na Woodstock, ani nie dał tak nieszczęsnego koncertu jak Jimi w Seattle, podczas ostatniego występu w Ameryce. John Drummond występował najpierw z Grahamem Bondem, potem z Johnem Mayallem, a jeszcze później z własną "supergrupą" Crash.
John Drummond zdobył pierwsze miejsce na listach przebojów po obu stronach Atlantyku utworem Running A Fever. Potem jednak niespodziewanie się wycofał, wśród komentarzy prasowych mówiących o raku, sclerosis multiplex lub o całkowitym oddaniu się heroinie. Który to był rok? 1973, 1974… coś koło tego. Nie wiedziałem nawet, czy żyje.
Tej nocy w mojej kawalerce przy Holland Park Avenue zadzwonił telefon. Był to Jimi. Jego głos miał matowe, odległe brzmienie.
– Człowieku, nie mogę mówić długo. Telefonuję z budki przy Queensway.
– Poszedłem pod ten adres, ale jakaś kobieta nie chciała mnie wpuścić.
– Muszę się tam dostać, Charlie. Nie ma alternatywy.
– Czegoś się dowiedziałem, Jimi. Po Monice mieszkał tam John Drummond. Może on będzie mógł pomóc.
– John Drummond? Mówisz o tym młodym facecie, który kiedyś kręcił się tu i tam chcąc grać z Experience?
– Właśnie o nim. Zdumiewająco zdolny gitarzysta.
– To było zero. Za cholerę nie umiał grać.
– Co ty mówisz, Jimi. On był znakomity. Running A Fever to była klasa.
Przez dłuższą chwilę milczał; słyszałem tylko odgłosy ruchu ulicznego i oddech Jimiego. Potem zapytał:
– Kiedy to było?
– Kiedy było co?
– Piosenka, o której mówiłeś, Running A Fever. Kiedy ona była?
– Nie wiem. Może na początku siedemdziesiątego czwartego.
– I on był dobry?
– Był zachwycający.
– Czy był równie dobry jak ja?
– Jeśli mam być szczery, to tak.
– Miał podobny styl?
– Tak, chociaż niewiele osób to potwierdzi, ponieważ był biały,
Spojrzałem na ulicę. Pod moimi okami przepływał nie kończący się strumień pojazdów w kierunku Shepherds Bush. Przypomniałem sobie, jak Jimi śpiewał w tamtych czasach Crosstown Traffic.
– Co się teraz dzieje z tym Drummondem? Ciągle gra? – zapytał Jimi.
– Nikt nie wie, gdzie on się teraz podziewa. Po tym swoim przeboju numer jeden z Fever wycofał się. Warner Bros nie wiedzą nawet, kogo zaskarżyć do sądu.
– Charlie – nalegał chrapliwie Jimi – musisz mi wyświadczyć przysługę. Musisz znaleźć tego faceta. Nawet gdyby nie żył, dowiedz się tylko, gdzie go pogrzebali.
– Na Chrystusa, Jimi. Nie mam pojęcia, gdzie zacząć go szukać.
– Charlie, proszę. Zrób to dla mnie.
Odłożył słuchawkę. Stałem dłuższą chwilę przy oknie, czując strach i przygnębienie. Jeśli Jimi nie wiedział, że John Drummond był tak znakomitym gitarzystą, jeśli nie wiedział, że Running A Fever zajęła pierwsze miejsce, to gdzie się podziewał w ciągu ostatnich dwudziestu lat? Jeśli żył, to gdzie przez ten czas przebywał?
Zatelefonowałem do Nika Cohna i spotkaliśmy się w dusznym, otwartym po południu barze w Mayfair. Nik napisał kompletne dzieło na temat muzyki pop lat sześćdziesiątych, Awopbopaloopa Alopbamboom, i wiedział wszystko o wszystkich, łącznie z Beatlesami, Ericem Burdonem i zespołem Pink Floyd w ich okresie UFO, no i oczywiście o Jimim i o Johnie Drummondzie.
Już od dawna nie widział Johna, ale mniej więcej przed sześciu laty otrzymał od niego kartkę z Littlehampton, miejscowości na południowym wybrzeżu. W kartce nie było nic szczególnego poza informacją, że John próbuje się pozbierać.
– Nie wytłumaczył dokładnie, co to ma znaczyć – powiedział Nik – ale z nim było zawsze tak samo. Miało się wrażenie, że myślami błądzi gdzie indziej. Jakby dyskutował z czymś, co tkwiło w jego wnętrzu.
Littlehampton huczało od wiatru i w środku zimy wyglądało niegościnnie. Wesołe miasteczko było zamknięte, tak samo nadbrzeżne budy. Indiańskie czółna, powiązane razem, przymocowano na środku sztucznego jeziorka, żeby nikt się nie mógł do nich dobrać. Na promenadzie wiatr unosił pasemka płowego piasku, a stare opakowania po słodyczach tańczyły między stertami trawy morskiej.
Przez parę godzin chodziłem po centrum miasta w poszukiwaniu Johna Drummonda, ale w ciągu tego pierwszego popołudnia nie spotkałem nikogo w wieku od trzech do sześćdziesięciu pięciu lat. Zaczął padać zimny, zacinający deszcz, więc przycisnąłem guzik dzwonka jednej z tych edwardiańskich willi z czerwonej cegły, stojących wzdłuż wybrzeża, i zamówiłem pokój na noc.
Nie był nadzwyczajny, ale okazał się ciepły; na kolację podano rybę z frytkami, którą zjadłem w małej jadalni, w towarzystwie dwóch komiwojażerów, niezamężnej mamusi zasmarkanego, wiercącego się chłopca w drelichowych, poplamionych moczem spodenkach, oraz wąsatego emerytowanego pułkownika w kurtce z naszywanymi łatami skórzanymi na rękawach, od czasu do czasu przeczyszczającego sobie gardło z hałasem przypominającym kanonadę armatnią.
Nie grały werble, ni pieśń nie rozbrzmiała
Gdy ciało za wał ponieśliśmy.
Następnego ranka ciągle jeszcze padało, mimo to poszedłem szarymi ulicami szukać Johna Drummonda. Znalazłem go zupełnie przypadkowo w pubie na rogu River Road, siedzącego na uboczu nad niettkniętą pintą McEwana i na pół zjedzoną torebką słonych octowych frytek. Palił papierosa za papierosem i patrzył obojętnie przed siebie.
Był chudy, znacznie chudszy niż wtedy, gdy go ostatnio widziałem; włosy rosły mu dziko i zaczynały siwieć. Przypominał trochę – od dzieciństwa starego – Pete'a Townsenda.
Miał na sobie obcisłe czarne spodnie i obszerną kurtkę z czarnej skóry, wyposażoną w przynajmniej pięćdziesiąt znaków błyskawicznych i metalowych kółek. Na klapie kurtki widniała naszywka z motywem biegnących nóg i z napisem: Running Men Tour 1986.
Postawiłem swoje piwo na jego stoliku i przyciągnąłem krzesło. Nawet na mnie nie spojrzał.
– John? – odezwałem się dość niepewnie.
Popatrzył na mnie i oczy mu się zwęziły.
– John, to ja, Charlie. Charlie Goode. Pamiętasz mnie?
– Charlie Goode? – zapytał leniwie. A potem bardzo powoli, jakby proces rozpoznawania przebiegał w jego świadomości z szybkością opadania kamyka, wrzuconego do gęstego syropu: – Cha-a-arlie Goode! Racja! Charlie Goode!
Jak się masz, człowieku? Nie widziałem cię od… Kiedy ostatnio cię widziałem?
– Na Isle of Wight.
– I rzeczywiście. Isle of Wight. Ch… mi w dupę.
Podniosłem do ust moje piwo i wypiłem trochę. Otarłem wargi wierzchem dłoni.
– Szukam cię od wczoraj – powiedziałem.
Possał niedopałek papierosa, potem go rozgniótł. Nie zrobił żadnej uwagi; sprawiał wrażenie, jakby mnie nie usłyszał.
– Nie wiem nawet po co – dodałem, starając się przyjąć niedbały ton. – Dlatego, że prosił mnie o to Jimi.
– Jimi cię o to prosił?
– Głupia sprawa, prawda? – zauważyłem z wymuszonym śmiechem. – Spotkałem go na ulicy w Notting Hill. On żyje.
John wyjął następnego papierosa i zapalił go tanią, plastikową zapalniczką. Nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Próbował dostać się do starej mety Moniki – tłumaczyłem bardzo poważnie. – Nie wyjaśnił mi po co. Dowiedział się, że ty tam trochę mieszkałeś po jego… no, po tym, jak przestał się pokazywać. Mówił, że muszę cię znaleźć, że to sprawa życia i śmierci. Nie pytaj mnie dlaczego.
John wydmuchnął kłąb dymu.
– Spotkałeś Jimiego, a on kazał ci odszukać mnie?
– Tak. Wiem, że to brzmi głupio.
– Nie, Charlie. To nie brzmi głupio.
Czekałem, aż powie coś więcej, wytłumaczy, o co tu chodzi, ale on nie chciał albo nie mógł. Siedział, palił, pił piwo i czasem mruczał coś w rodzaju:
– Jimi cię prosił, niech skonam! – Raz zaśpiewał urywek jednej ze starych piosenek Jimiego: "Czerwony dom tam stoi… mieszka w nim luba ma".
W końcu jednak opróżnił szklankę do końca, wstał od stolika i oznajmił:
– Chodźmy, Charlie! Powinieneś dowiedzieć się, o co w tym wszystkim idzie.
Zgarbiony, na uginających się nogach, wiódł mnie ulicami podczas padającego ciągle deszczu. Przecięliśmy River Road i weszliśmy na Arun Terrace, długą ulicę, wzdłuż której stały małe wiktoriańskie domki rzemieślników, o dachach krytych hipkiem i wykładanych majoliką gankach. Żywopłoty śmierdziały kocią uryną, a wśród gałęzi pełno było poutykanych pustych pudełek po papierosach. John pchnął bramkę domu nr 17, noszącego napis "Caledonian", i otworzył własnym kluczem frontowe drzwi. Wnętrze było mroczne i wypełnione mnóstwem dekoracyjnych przedmiotów. Miniaturowe okrętowe koło sterowe z wmontowanym barometrem, gipsowa głowa siwego Araba z sokołem na ramieniu, ogromna obrzydliwa waza wypełniona pomalowaną na różowo trawą z pampasów.
– Mój pokój jest na górze – powiedział i powiódł mnie w górę po nieprawdopodobnie stromych schodach, pokrytych czerwonym, wytłaczanym dywanem.
Na piętrze otworzył drzwi wiodące do małego pokoju: przeciętnego, zimnego angielskiego pokoju, z obszytą frędzlami kapą na łóżko, lakierowaną szafą na ubrania i kuchenką Baby Belling. Jedynym śladem tego, że mieszka w nim jeden z najlepszych gitarzystów od czasów Erica Claptona, była czarna błyszcząca gitara Fender Strat, upstrzona śladami palców.
John przyciągnął plecione krzesło z zapadniętym siedzeniem
– Rozgość się – zaproponował. Sam usiadł w nogach łóżka i znów wyciągnął papierosy.
Zająłem miejsce ostrożnie. Czułem się jak na dnie suchej studni. Przyglądałem się Johnowi palącemu w rozdrażnieniu papierosa. Z minuty na minutę stawał się coraz bardziej podniecony, a ja nie wiedziałem dlaczego. Po dłuższej chwili zaczął mówić bezbarwnym monotonnym głosem.
– Jimi zawsze opowiadał o czasach, kiedy występował z zespołem The Flames, dawno temu, jeszcze zanim zaczął być sławny, wkrótce po odejściu z wojsk desantowych. Grali pewnego razu w jakimś bezimiennym mieście w Georgii i wówczas to Jimi wplątał się w aferę z pewną dziewczyną.
Pamiętam do dziś, co o niej powiedział: "Przebiegła jak lis". W każdym razie spędził z nią całą noc, chociaż wiedział, że spóźni się na autobus i że dziewczyna ma męża, o którym mówiła, że zleje ją, kiedy wróci do domu.
Zwierzył się jej, że chce być sławny, a ona na to, że może mu to załatwić. Około czwartej nad ranem zaprowadziła go do tajemniczej starej kobiety, a ta kobieta dała mu voodoo. Powiedziała że dopóki będzie je żywił, pozostanie zdrowy i zyska sławę na całym świecie, i wszystkie jego marzenia zostaną spełnione. Ale w dniu, w którym przestanie je żywić, voodoo zabierze mu wszystko i Jimi będzie niczym, po prostu gównem. Jimi chciał być sławny za wszelką cenę. Potrafił dobrze grać na gitarze, ale dla niego to było za mało; on chciał grać olśniewająco. Chciał grać tak olśniewająco, żeby ludzie przestali wierzyć, że urodził się na Ziemi.
– Co się działo potem? – zapytałem. Deszcz bębnił o szyby, jakby ktoś sypał ziarnka grochu.
John wydmuchnął dym nosem i wzruszył ramionami.
– Kobieta dała mu voodoo, a reszta jest znana. Grał z Isley Brothers, Little Richardem, Curtisem Knightem. Później był sławny, a jeszcze później przestał w ogóle być. Po co, jak myślisz, napisał piosenkę Voodoo Chile? On sam był dzieckiem voodoo i to wszystko.
– John, on żyje – upierałem się. – Widziałem go i rozmawiałem z nim. Inaczej nie przyjechałbym tu.
John jednak pokręcił głową.
– Nie ma go, Charlie. Nie ma go od dwudziestu lat. Kiedy stał się sławny, zaczął głodzić voodoo, które w rewanżu pozbawiło go sił i zmąciło umysł. Pragnął występować na koncertach z publicznością, ale voodoo sprawiło, że grał muzykę całkowicie niezrozumiałą dla przeciętnych słuchaczy, niezrozumiałą nawet dla największych gitarzystów. Pamiętasz Robina Trowera z Procol Harum? Pojechał obejrzeć występ Jimiego w Berlinie i powiedział, że Jimi był zdumiewający, ale słuchacze siedzieli ogłupiali. Robin był jednym z największych gitarzystów wszystkich czasów, ale nawet on nie mógł zrozumieć muzyki, którą grał Jimi. Jimi grał tak, że nikt go nie zrozumie przez następne sto lat. Jimi próbował pozbyć się voodoo, ale skończyło się na tym, że voodoo pozbyło się jego. Voodoo go po prostu zniszczyło. Jeśli nie będziesz żył ze mną, to nie będziesz w ogóle żył. Ale nie umrzesz. Będziesz niczym, absolutnie niczym. Będziesz niewolnikiem i sługą, i tak będzie już zawsze.
– Mów dalej – wyszeptałem.
– Miał tylko jedno wyjście: wrócić z voodoo do tego miasteczka w Georgii, skąd pochodziło. To znaczyło, że musi opuścić swój grób w Seattle, pojechać do Anglii, odszukać voodoo, wrócić i podarować je komuś; jeśli bowiem osoba, której oddaje się voodoo, nie przyjmie go w prezencie, voodoo jest w dalszym ciągu twoje, człowieku. W dalszym ciągu twoje – na zawsze.
Siedziałem na tym komicznym krześle z zapadniętym siedzeniem. i nie wierzyłem uszom.
– Co właściwie usiłujesz mi wmówić? Że Jimi jest czymś w rodzaju zombie? Ożywionym trupem?
John palił i patrzył przed siebie. Nawet nie próbował mnie przekonywać.
– Widziałem go – nalegałem. – Widziałem go, a poza tym telefonował do mnie. Zombie nie rozmawia przez telefon.
– Człowieku, pozwól, że coś ci powiem – odparł.- Jimi był martwy od chwili, w której przyjął voodoo. Tak samo jak ja.
– Jak to?
– Chcesz, żebym ci pokazał?
Przełknąłem ślinę.
– Nie wiem… może… tak, pokaż!
Podniósł się niezdarnie, zdjąłł swoją czarną, wytartą kurtkę i rzucił na łóżko. Potem skrzyżował ramiona i uniósł koszulkę.
Miał białą skórę i szkieletowaty tułów; był tak chudy, że widać było żebra i arterie, a także bicie serca. Najbardziej zaszokował mnie jego brzuch. Przywiązana była do niego, cienkimi sznurkami ze splecionych włosów, płaska hebanowa figurka, z wyglądu bardzo afrykańska, podobna do małej małpki, przyozdobiona piórami i podejrzanie wyglądającymi kawałkami suszonej skóry.
W jakiś sposób figurka małpki stała się częścią Johna. Nie można było rozpoznać, gdzie kończyła się figurka, a gdzie zaczynało ciało Johna. Wydawało się, że jego skóra obrosła hebanową główkę, że za półprzeźroczystym przylepcem widnieją wygięte, hebanowe szczęki.
John pozwolił mi chwilę popatrzeć, potem opuścił koszulkę.
– Znalazłem to w korytarzu Moniki, pod podłogą. Było owinięte w starą koszulę Jimiego. Jestem przekonany, że ona nic o tym nie wiedziała. Zdawałem sobie sprawę, że to jest niesamowite i niebezpieczne, ale, człowieku, chciałem być sławny. Chciałem mieć pieniądze. Myślałem, tak jak Jimi, że dam sobie z tym radę. Przez czas jakiś nosiłem to pod koszulą, luźno przywiązane do mnie w pasie. Karmiłem małymi kęskami, tak jak się karmi małe zwierzątka domowe. W rewanżu w pewien sposób mi śpiewało. Trudno ten śpiew opisać, trzeba go usłyszeć. Śpiewało mi, a mnie nie pozostawało nic innego jak grać to, co ono śpiewało. Wówczas zaczęło chcieć więcej. Przywierało do mnie mocniej i mocniej, a to mi było potrzebne, bo kiedy ono było mocno do mnie przytulone, wtedy śpiewało cudowne melodie, a ja stawałem się coraz sławniejszy. Któregoś ranka obudziłem się i stwierdziłem, że wygryzło dziurę w mojej skórze i włożyło pyszczek do środka.
Miałem bolesną ranę, ale moja muzyka była jeszcze lepsza. Nie musiałem nawet słuchać jego śpiewu, muzyka tkwiła już we mnie. Nie musiałem też karmić go więcej małymi kawałkami, ponieważ samo wysysało ze mnie to, co jadłem. Kiedy zaczęło jeść prosto z mojego żołądka, zorientowałem się, co się dzieje. Moja muzyka stawała się taka, że nie można jej było porównać z żadną inną. Zabrnąłem już tak daleko, iż nie było powrotu. – przerwał na chwilę i zakaszlał. – Jimi zdjął je, nim wgryzło mu się do jelita. Ale nie mógł grać bez niego. Był już uzależniony. Voodoo to gorszy narkotyk niż jakikolwiek, o którym słyszałeś w całym swoim życiu. Jimi używał wszystkiego: pigułek, alkoholu, LSD i inych narkotyków, jeśli jednak ktoś nie był uzależniony od voodoo, to nie wie, co to jest uzależnienie.
– Co chcesz więc zrobić? – zapytałem go.
– Nic. Żyć dalej.
– Nie możesz oddać go Jimiemu?
– Popełniając samobójstwo? Człowieku, ono jest częścią mnie samego. Czy można wydrzeć sobie serce?
Siedziałem u Johna, gawędząc z nim o latach sześćdziesiątych, aż zaczęło się ściemniać. Rozmawialiśmy o Bondym, występującym w Brighton Aquarium, Johnie Mayallu, Chrisie Farlowe i Zoocie Moneyu występującymi w All-Nighter na Wardour Street, gdzie można było dostać po pysku za samo patrzenie na czyjąś dziewczynę. Przypomnieliśmy sobie, jak w zimne, słoneczne, jesienne popołudnia siadywaliśmy w Tooting Graveney Common, słuchając zespołu Turtles z tranzystorowego radyjka od Bootsa. Mówiliśmy o Bo Street Runners i o Crazy World of Arthur
Brown. O dziewczynach w minispódniczkach i o białych butach z polichlorku winylu.
Wszystko to minęło. Wszyscy zniknęli, jak kolorowe przezroczyste cienie. W tamtych czasach nie przychodziło nam do głowy, że to się kiedyś skończy.
Ale pewnego ponurego wieczoru w 1970 roku, idąc Chancery Lane zobaczyłem plakat "Evening Standard" z ogłoszeniem: "Jimi Hendrix nie żyje". Było to równoznaczne z zawiadomieniem, że nasza młodość minęła.
Wyszedłem od Johna po ósmej. Pokój był tak ciemny, że nie widziałem jego twarzy. Rozmowa dobiegła końca, więc wyszedłem. Nie powiedział nawet "Do widzenia!"
Wróciłem do hoteliku. Kiedy wchodziłem frontowymi drzwiami, wąsaty pułkownik podał mi ciężką, czarną słuchawkę telefoniczną i oświadczył ochryple:
– To do pana.
Podziękowałem mu, a on odchrząknął w sposób przypominający odgłos karabinu Brena.
– Charlie? Tu Jimi. Znalazłeś go?
Zawahałem się. Potem rzekłem:
– Tak, znalazłem.
– Czy jeszcze żyje?
– Tak… na swój sposób.
Człowieku, gdzie on jest? Muszę to wiedzieć.
– Nie wiem, czy powinienem ci powiedzieć.
– Charlie, czy nie byliśmy przyjaciółmi?
– Myślę, że tak.
– Charlie, musisz mi powiedzieć, gdzie on jest. Musisz!
W jego głosie było tyle paniki, że postanowiłem mu pomóc.
Usłyszałem siebie przekazującego adres głosem brzuchomówcy. Nie miałem odwagi próbować wyobrazić sobie, co się będzie działo, jeśli Jimi uda się po swoje voodoo. Może od samego początku powinienem był pilnować własnego nosa. Wszyscy mówili, że zadawanie się z umarłymi jest niebezpieczne. Umarli mają inne potrzeby niż żyjący; inne pragnienia. Umarli są bardziej zdesperowani, niż możemy przypuszczać.
Nazajutrz po śniadaniu poszedłem do mieszkania Johna. Zadzwoniłem i po chwili stara zrzędząca kobieta, z cętkowanym kotem na ramieniu, wpuściła mnie do środka.
– Z wami, młodymi, to tylko kłopoty. Tylko hałas. Tylko głośna muzyka. Sami chuligani.
– Przykro mi – powiedziałem, ale chyba nie usłyszała.
Poszedłem po schodach na górę. Przed drzwiami pokoju zawahałem się. Słyszałem magnetofon kasetowy Johna i wodę płynącą z kranu. Zapukałem – za słabo, żeby John mógł usłyszeć. Zapukałem jeszcze raz – mocniej.
Nikt nie odpowiadał. Woda ciekła w dalszym ciągu a z magnetofonu rozlegało się Are you experienced… have you ever been experienced?
– John? – zawołałem. – To ja, Charlie!
Otworzyłem drzwi. Wiedziałem, co się stało, nim jeszcze ogarnąłem wzrokiem całą scenerię. Jimi dostał się tu przede mną.
Na ciemnej, przemoczonej kapie, przykrywającej łóżko leżał tułów Johna, szeroko rozdarty: płuca, żołądek i wątroba stanowiły kompozycję jasnych kolorów na tle pajęczej sieci tkanki tłuszczowej i pooddzieranej skóry. Jego głowa leżała w umywalce, kołysząc się pod strumieniem wody. Od czasu do czasu prawe oko patrzyło na mnie oskarżająco znad porcelanowego obrzeża umywalki. Poodrywane nogi, wepchnięte pod łóżko, zostawiły na dywanie krwawe ślady.
Voodoo zniknęło.
Zostałem w Littlehampton jeszcze tydzień, "pomagając policji w śledztwie". Wiedzieli, że ja tego nie zrobiłem, ale mocno podejrzewali, że znam sprawcę. Cóż mogłem im powiedzieć? "Naturalnie, komisarzu! To zrobił Jimi Hendrix!"
Wtedy wsadziliby mnie do jednego z tych nadmorskich szpitali dla wariatów w Eastbourne.
Jimi nigdy się już nie odezwał. Nie wiem, w jaki sposób umarli przemierzają oceany, ale wiem, że to robią. Kim są te samotne postacie, stojące przy poręczach islandzkich statków towarowych, patrzące na spieniony kilwater? Ci milczący pasażerowie dalekobieżnych autobusów?
Może udało mu się namówić tamtą starą kobietę, żeby przyjęła voodoo. Może nie. Ale ja przypiąłem kopertę albumu Are You Experienced? na ścianie w kuchni, i kiedy na nią patrzę, mam świadomość, że spoczywa w spokoju.