ROZDZIAŁ CZWARTY

Prominentni kryminaliści? – spytał po raz kolejny Poliakow.

W jego głosie brzmiało niedowierzanie, spoglądał na mnie uważnie, a nawet, jak mi się wydawało, z pewną troską, tak jakby nie był pewien, czy jestem przy zdrowych zmysłach.

– Jest w ogóle ktoś taki? – warknąłem zniecierpliwiony. – Bo jeśli nie, to trudno. Postaram się załatwić sprawę inaczej. Nie mam czasu na pogoń za jakąś fatamorganą.

Zamarłem, widząc, że kręci głową.

– Nie powiem ani słowa, zanim nie dowiem się, po co ci to potrzebne – stwierdził stanowczo.

Odetchnąłem, przez chwilę bałem się, że mój pomysł zmarł śmiercią naturalną. Tymczasem skoro milicjant nie chce gadać, znaczy coś jest na rzeczy...

– Myślałem, że jesteś mi co nieco winien – zaznaczyłem z naciskiem.

– Jestem – przyznał Poliakow. – I dlatego właśnie usiłuję uratować ci życie. Jak ty to sobie wyobrażasz? Znajdziesz wora w zakonie, a on jak ta złota rybka spełni twoje życzenie?!

– Kogo?

Wora w zakonie, bandyckiego herszta. Kryminalny świat, błatni, tak jak i my ma swoją hierarchię, przywódców. Wor w zakonie to władca podziemnego świata. Jeden z władców, bo takich jest więcej. Jego słowo jest prawem, rozkazy wykonywane są bez szemrania, sprzeciw karany śmiercią.

– Właśnie kogoś takiego mi potrzeba.

Pułkownik westchnął z głębi potężnej piersi, popatrzył w sufit, wyraźnie zmuszając się do cierpliwości.

– W świecie błatnych obowiązuje wiele reguł, a wśród nich jest jedna podstawowa: nigdy i w żadnym wypadku nie współpracować z komunistami i przedstawicielami państwa. Jeśli udałoby ci się nawet dotrzeć do kogoś ważnego, ten albo zabiłby cię osobiście, albo kazał zabić. Nawet by cię nie wysłuchał, bo i po co? Oni nienawidzą naszego ustroju – wyjaśnił, wzruszając ramionami.

– I państwo to toleruje?!

Wyraźnie ubawiony Poliakow zarechotał.

– A ma jakieś wyjście? Oczywiście od czasu do czasu łapiemy kogoś z ferajny, lecz to przeważnie płotki. Rzadko kiedy zdarzy się ktoś ważniejszy. To hermetyczny, niedostępny dla nas świat. Nie możemy wysłać tam szpiegów, bo ktoś taki musiałby myśleć jak błatny, mówić jak błatny... Tak, oni mają nawet własny język! Wreszcie być wytatuowany jak błatny. Jednym słowem: być błatnym. A dla nich nie ma większej winy niż zdrada...

– Wytatuowany? Jak dzikus albo marynarz?

– Coś w tym rodzaju.

Mój rozmówca z lekkim stęknięciem sięgnął do szuflady – wyglądało, że odczuwa jeszcze skutki pobicia – i wyciągnął pokaźny, oprawiony w skórę album.

– Niewiele osób to widziało – powiedział poważnie. – Niektóre tatuaże to znak, kim w złodziejskiej hierarchii jest dana osoba, inne błatni wykonują siłą tym, którzy naruszyli zasady. Popatrz – powiedział, przewracając kartki – to na przykład tatuaż, jaki robią kobietom, które zabiły własne dziecko.

Zerknąłem. Rysunek przypominał do złudzenia cyfrę trzy albo literę Z w cyrylicy.

– No i na co komu ten znaczek?

– Takie osoby będą odpowiednio traktowane w więzieniu czy na zonie – odparł Poliakow. – Błatni nie lubią dzieciobójczyń... A to z kolei tatuaż, jaki wykonuje się kobietom, które nie dotrzymują słowa i zaniedbały się fizycznie i duchowo.

– To znaczy?

– Na przykład nie dbają o higienę.

Hmm... Tu już wyraźnie można było zobaczyć litery: „S” i „Ch”, tuż obok malutkie „i”.

Suczonka i chriuszka, suczka i świnia – wyjaśnił Poliakow.

– A to? – Wskazałem tatuaż przedstawiający głowę kota.

– Kot.

– Przecież widzę! Pytałem, co to znaczy?

– KOT. Koriennoj Obitatiel Tiurmy.

– Stały mieszkaniec więzienia?!

– Mniej więcej. Taki tatuaż mogą nosić tylko recydywiści.

– Skąd to wszystko wiesz? Skąd te ryciny? Bo to przecież nie jest powszechna wiedza?

– Od więźniów.

– Wyjaśnili ci to, ot tak?

– Wyjaśnili mi to – odparł chłodno milicjant. – W jakich okolicznościach, nie ma najmniejszego znaczenia. A teraz do rzeczy, czego ci potrzeba od błatnych?

Milczałem przez chwilę, zastanawiając się gorączkowo, co robić. Powiedzieć, nie powiedzieć? Im mniej osób orientuje się, o co chodzi, tym lepiej. Do tej pory o konieczności wykonania fałszywych dokumentów poza strukturami GRU wiedział tylko generał Panfiłow. No i ja. Żaden z nas nie zdradzi, bo obaj, każdy na swój sposób, kładziemy głowę pod topór. Poliakow... No właśnie, co zrobi Poliakow? Czy jeśli powiem mu o dokumentach, nie domyśli się wszystkiego? I czy nie wykorzysta tej wiedzy? Z drugiej strony zdawałem sobie już sprawę, że bez pomocy milicjanta nie mam najmniejszej szansy nawiązać kontaktu z błatnymi, czy też raczej z, jak on ich nazwał, worami w zakonie. Ech, wybór mam niewielki...

– Potrzebne mi dokumenty – powiedziałem w końcu. – Bardzo dobrej jakości. Takie, które przeszłyby każdą kontrolę po tamtej stronie. Dla czterech, może pięciu osób.

– Po jakiej stronie? – nie zrozumiał w pierwszym momencie Poliakow.

Bez słowa popatrzyłem mu w oczy.

– O kurwa – wymamrotał. – Po tamtej... A wasi nie mogą...?

– Mogą – odparłem. – Ale wolałbym tych naszych papierów nie używać.

Zapadła cisza, Poliakow zacisnął wargi. Pewnie już domyślił się, w czym rzecz. No i chuj z tym! Istnieje co prawda możliwość, że mnie nie zdradzi, ale jeśli posłużę się dokumentami wojennoj razwiedki, nie mam żadnych szans...

– Jest tylko jedno wyjście – stwierdził spokojnie. – Skieruję cię do pewnego człowieka...

Wora w zakonie? – spytałem niecierpliwie.

– Nie przerywaj!

Umilkłem posłusznie.

– Jeżeli spodobasz się staremu... Być może, ale tylko być może będzie w stanie rozwiązać twój problem. I na pewno nie za darmo. Ile możesz na to wyłożyć?

– Kilka, może kilkanaście tysięcy.

– Dolarów? Mało – pokręcił głową Poliakow. – Chyba że w carskich rublach...

– Jakie, kurwa, carskie ruble?! Informuję was, pułkowniku, że caratu już nie ma! Wziął i zdechł! A pensję dostaję w zwykłych sowieckich rublach, nie w dolarach!

Usta milicjanta ułożyły się do bezgłośnego gwizdnięcia.

– No to mamy problem – powiedział. – Bo ci ludzie przyjmują tylko złoto albo dolary.

W oczach zabłysły mu iskierki złośliwości, założę się, że chciał, abym poprosił go o pieniądze. Nie doczekacie się, towarzyszu! Inna sprawa, że łatwo nie będzie. Z dwojga złego łatwiej chyba zdobyć carskie ruble. Tylko skąd? Najbardziej popularne nominały to pięciorublówki i dziesiątki zwane imperiałami, do tego trochę monet po siedem i pół oraz piętnaście rubli. Tymi ostatnimi nie ma co się przejmować, to numizmatyczne rarytasy. Hm... na pięciorublówki przypadało ponad cztery gramy złota, na imperiały – osiem z kawałkiem. Niczego sobie lokata kapitału... Problem w tym, że nielegalna. Dlatego nikt się nie pochwali, że zachomikował carskie złoto, a skądś je trzeba przecież wziąć.

– Ile muszę mieć? – spytałem, otrząsając się z zadumy.

– Trudno powiedzieć, myślę, że przynajmniej tysiąc, półtora. Albo ze czterdzieści tysięcy dolarów...

Półtora tysiąca rubli w złocie... Niezła sumka. No nic, do rozpoczęcia operacji zostało jeszcze trochę czasu. Może coś wymyślę...


Otworzyłem wejście do piwnic, namacałem przełącznik. Rozległ się suchy trzask, ale ciemności nie rozjaśniła nawet najmniejsza iskierka światła. Pewnie ktoś ukradł żarówkę jak zwykle, chyba że się przepaliła... Klnąc pod nosem, sięgnąłem po latarkę, znalazłem swoją piwnicę. Otwarcie kłódki zajęło mi trochę czasu. Nie byłem najtrzeźwiejszą osobą w okolicy – właśnie świętowaliśmy wypisanie chłopaków ze szpitala. Zapaliłem starą lampę naftową, zawiesiłem na haku. Od razu zrobiło się jaśniej. Gdzie, do cholery, są te ogóreczki? Może by przynieść jeszcze parę konserw? Bo inaczej chłopcy schleją się raz‍-dwa, a miałem z nimi do pogadania.

Na chybił trafił włożyłem do kieszeni kilka puszek, nie przepadam za rybami, a w zeszłym roku Saszka Riumin załatwił skądś pół ciężarówki rybnych konserw. Co było robić? Wziąłem swoją dolę, a nuż się przydadzą? No i leżały tak sobie do dzisiaj. Gdzie, do diabła, postawiłem te słoiki? Bo nawet pachniało kiszonymi ogórkami. Tak jakby...

Zwinąłem się w błyskawicznym półobrocie, w piwnicznym półmroku zabłysło wąskie ostrze składanego noża. Niby głupio tak targać ze sobą majcher, a tu proszę, przydał się. Teraz dopiero dostrzegłem słoik z ogórkami – otwarty. W kącie leżał jakiś łachman. Albo się ruszał, albo ja już po wódce nie tego... Kopnąłem lekko, rozległ się cienki, dziecięcy pisk. Ośmio‍-, może dziesięcioletni dzieciak. Chudy, wystraszony, zasłonił głowę rękoma.

– Nie bij, wujku – poprosił cichutko.

– Coś ty za jeden? Co robisz w mojej piwnicy? – Potrząsnąłem nim jak terier szczurem.

– Już sobie pójdę, ja tylko...

– Jak tu wlazłeś?!

Bez słowa wyciągnął rękę z kawałkiem zagiętego drutu. Otworzył piwnicę wytrychem? No, no, zdolniacha... Ale przecież kłódka była zamknięta.

– Pokaż, jak zamknąłeś z wewnątrz kłódkę! – zażądałem.

Sam dzierżąc lampę, wyszedłem na korytarz. Po chwili w szparze pomiędzy framugą a drzwiami – dopiero teraz zwróciłem uwagę, że te ostatnie nie były szczelnie dopasowane – pojawiła się chuda dłoń, szczęknęła zapadka. Tylko kołysząca się kłódka świadczyła o tym, że ktoś tu był. Zakląłem. Niezły gagatek z tego dzieciaka.

– Otwórz! – poleciłem.

Przyświeciłem sobie, obserwując, jak smarkacz po omacku wsuwa drut w otwór kłódki, po chwili drzwi znowu stanęły otworem.

– Skąd jesteś? – spytałem szorstko.

– Z DietDomu – wyszeptał.

– Uciekłeś?

Ponuro skinął głową.

– Dlaczego?

– Biją, jeść nie dają – wymamrotał.

– Kto bije? Wychowawcy?

– Wychowawcy, starsi... Wszyscy. – Wzruszył ramionami.

No cóż, dom dziecka to nie kurort, szczególnie teraz, tylko co to mnie obchodzi? Wezwę milicję, odwiozą gnojka gdzie trzeba i już. Będzie mi tu drań jeden buszował po kiszonych ogóreczkach...

Najwyraźniej szczeniak wyczytał coś z mojej twarzy, bo sprężył się do skoku, ale cóż – stałem w przejściu i miałem nóż... Mięśnie chłopaczka zwiotczały, opuścił głowę. Po umorusanej buzi popłynęły łzy, ale nie poprosił, żebym go wypuścił. Widać poznał już prawdę, że każde życzenie ma swoją cenę. No, no... A może dać mu spokój? W przytułku go nie pogłaskają za ucieczkę, pewnie pobiją, zamkną w jakiejś norze. W końcu co mnie obchodzi jakiś biesprizornik? Ech, Razumowski, Razumowski, zgubi was kiedyś miękkie serce...

Z rozmachem przebiłem nożem grubą blachę, otworzyłem konserwę.

– Na! – Podałem żarcie dzieciakowi. – I znikaj! Żebym cię tu więcej nie widział!

Przez dobrą chwilę mały gapił się na konserwę, jakby nie mógł uwierzyć swemu szczęściu. Kiedy usunąłem się z przejścia, wypadł z piwnicy jak wystrzelony z procy. Cóż, dzisiaj miał fart, jutro pewnie ktoś zatłucze go w ciemnym zaułku, w najlepszym wypadku zaciągnie z powrotem do bidula.

W końcu wygrzebałem jakiś słoik z ogórkami i z pewnym trudem zamknąłem piwnicę. Cholera by to wzięła! Szpara pomiędzy brzegiem drzwi a framugą miała z sześć centymetrów. Też mi, kurwa, robota! Pewnie niesieni socjalistycznym zapałem budowlańcy przekroczyli normę, tylko o drobiazgach jakby zapomnieli. A, chuj z nimi!

Pomaszerowałem dziarsko na górę – zbyt dziarsko, nie wyrobiłem na zakręcie. Runąłbym na schody i obił sobie nieźle pysk, gdyby nie podtrzymała mnie silna dłoń. Natasza Aleksandrowna. Sąsiadka.

– Nic wam nie jest? – spytała troskliwie.

– Wszystko w porządku – wymamrotałem niezbornie.

– Dzień dobry, wujku – usłyszałem nieśmiały głos.

Zerknąłem w dół, następny dzieciak – jak mu tam? Losza?

– Dzień dobry, Leonidzie Władysławowiczu – odparłem z rewerencją.

Zachichotał, podał mi rękę. Z roztargnieniem rozwichrzyłem mu czuprynę.

– Lubisz ryby, Loszka?

– Pewnie! – odparł z zapałem. – Tylko dawno już nie jadłem. Wojna – dodał poważnie.

– Wojna wojną, a rybki rybkami – wymruczałem.

Po krótkiej szarpaninie udało mi się wydostać z kieszeni dwie puszki.

– Trzymaj! – powiedziałem.

– Loszka, biegnij na dwór – poleciła nieswoim głosem Natasza Aleksandrowna. – No już! Tylko nigdzie nie odchodź! Nie mogę tego przyjąć – oznajmiła, kiedy ucichł już tupot dziecięcych bucików. – Nie mam jak się odpłacić. A i wy jesteście... – zawahała się na moment.

Usiłowała mi podać zabrane dzieciakowi konserwy.

– No owszem, jestem – przyznałem, siadając z westchnieniem na stopniu. – Niemniej jednak pozostaję na tyle trzeźwy, aby wiedzieć, co robię. A nie jest to nic wielkiego, dałem drobny prezent synowi kolegi oficera.

– Ale...

– Na litość boską, Natasza! Mam w piwnicy całą stertę takich konserw, nie przejem ich sam, bo nie lubię, te – wskazałem na wypchaną kieszeń – są dla znajomych. I nie musicie się obawiać, że zacznę was prześladować i domagać się w zamian jakichś...

Nie dokończyłem, bynajmniej nie z nieśmiałości, fala żółci podjechała mi pod gardło. Nie ma co, jeszcze trochę i zarzygam schody. Saszka Riumin nazywał mnie paniczykiem, żartował, że szybko wysiada mi żołądek, za to mózg działa do końca pijatyki. Ech, Saszka...

Kątem oka dojrzałem szybki ruch, no tak, jeszcze brakuje, żebym zebrał po ryju... Ale nie – Natasza jedynie włożyła konserwy w kieszenie palta i ponownie mnie podtrzymała. Bez tego stoczyłbym się ze schodów. Ki czort? Toż nie wypiłem tak dużo...

Poczułem zapach świeżo umytych kobiecych włosów, konwaliowego mydła i perfum. Najwyraźniej Natasza dbała o siebie. Czyżby perfumeria „TeŻe” jeszcze działała? A może to z przedwojennych zapasów? Jak to mówili? „Na wargach TeŻe, na policzkach TeŻe, a całować gdzie – że?”

No, żebym miał tylko takie problemy. Nie wyglądało co prawda, aby Natasza była upudrowana, zresztą nawet gdyby, to chybabym zaryzykował. Oj, towarzyszu majorze, wyraźnie brakuje wam kobiety... Zachwiałem się na nogach, o mało nie przewróciłem swojej sąsiadki.

Komandir! – usłyszałem zaniepokojony głos Pietki Drozda.

Po chwili chłopak złapał mnie pod ramię, w mgnieniu oka zataszczył pod drzwi mieszkania. Nie jestem grubasem, ale swoje ważę, Natasza nie dałaby rady.

– Wasze konserwy... – zawołała za mną.

– Smacznego! – odkrzyknąłem.

W kilka minut później siedziałem już w wygodnym fotelu, popijając gorącą herbatę.

– To pewnie te leki – zawyrokował z mądrą miną Kotuszew. – Nie komponują się z wódką. Albo jesteście jeszcze osłabieni po Leningradzie.

Prychnąłem pogardliwie, chociaż kołatało mi w pamięci, że chyba rzeczywiście konował, który wypisał mnie ze szpitala, coś mówił o alkoholu. Jak oni wszyscy: nie pij, nie pal... Abstynenci w dupę kopani! A sami spirytus laboratoryjny trzymają po gabinetach! Do odkażania, mówią. W sumie to chyba tylko pieprzenia nie zabraniają, chociaż kto wie? Może przy niektórych chorobach i tego nie wolno? Medycyna surowa nauka...

Zagryzłem ogóreczkiem, krzywiąc się lekko, wypiłem parę łyków oliwy z puszki po rybach i zaklaskałem.

– Uwaga!

Musiałem nieco podnieść głos, bo w pokoju panował niezły harmider; Tima opowiadał Wierze jakiś świński dowcip, ta śmiała się piskliwie, a Pietka, przekrzykując ich, wykładał mi swoje teorie na temat medycyny. Trochę potrwało, zanim zareagowali, ale w końcu zapadła cisza, no, względna cisza, pannę Turkuł męczyła czkawka.

– Od jutra ani kropli alkoholu! – zarządziłem. – Wchodzimy w reżim roboczy. Do południa ćwiczycie, po południu każde z was wypełnia swoje zadania. I tak: Wiera ma zajęcia w szkole, Pietka robi spis zrabowanych przez Niemców cennych dzieł sztuki, Tima przegląda meldunki ze strefy przyfrontowej, powiedzmy, na głębokość jakichś dwustu, góra trzystu kilometrów.

– Znowu papiery – marudził Kotuszew. – Czego mam szukać?

Stuknąłem go w głowę – niech zna swoje miejsce – ale nie byłem rozgniewany. Wszyscy wiedzieliśmy, że mimo narzekania chłopak spełni moje polecenie co do joty. Choćby mu przyszło siedzieć nocami.

– Miejsc, gdzie Niemcy przechowują zrabowane dobra – wyjaśniłem. – Zanim wywiozą je w głąb Rzeszy. Chodzi mi głównie o dzieła sztuki.

– Co wy tak z tą sztuką? – uniósł ze zdziwieniem brwi Drozd.

Cała trójka wpatrzyła się we mnie wyczekująco.

– To przygotowania do operacji – powiedziałem. – Ważnej operacji.

Miny moich rozmówców świadczyły, że przynęta chwyciła. No i dobrze, teraz obejdzie się bez stękania, grunt to entuzjazm w robocie...

– Co mam uwzględnić w swoim spisie? – zapytał z ciekawością Pietka.

– Wszystko, co dałoby się bez wielkiego trudu przenieść w podręcznym bagażu, ewentualnie załadować na ciężarówkę, rozumiesz, odpadają rzeźby o wadze pół tony czy też płótna pięć na pięć metrów.

Oczy Drozda zabłysły, temat wyraźnie go zainteresował.

– Jakieś preferencje, komandir?

– Tak. Im cenniejsze, tym lepiej.

Wyszczerzyłem zęby, kiedy w pokoju rozległ się zbiorowy błagalny jęk. Bawiła mnie ich ciekawość, jednak nie miałem najmniejszego zamiaru jej zaspokoić. Bo i sprawa była poważna – chodziło o życie. O nasze życie.


Dziewczyna krążyła wokół przywiązanej do pala świńskiej półtuszy w rytmie przypominającym jakiś indiański taniec. Zaczerwieniona z wysiłku, spocona, z rozczochranymi włosami, sama przypominała dzikuskę. Efektu nie poprawiały mściwe okrzyki, z jakimi dźgała nożem wieprzowinę. Tima i Pietka stali opodal z nieruchomymi jak głaz twarzami – ot, co znaczy żelazna samodyscyplina! – lecz w duchu pewnie pękali ze śmiechu. Jak ja. Szkoda mi było przerywać zabawę, ale dziewucha miała załapać podstawy zwiadowczego, nie rzeźnickiego fachu. No i wypadało dać dobry przykład. Jak mawiał Saszka Riumin: noblesse oblige. Ech, ciężkie jest życie dowódcy...

– Dość tego! – z udaną surowością w głosie zakończyłem przedstawienie.

Panna Turkuł przystanęła, ciężko dysząc, włożyła mi nóż w wyciągniętą dłoń.

– Walka nożem polega na iluzji – powiedziałem karcąco. – To nie szermierka, tu nie można przyjmować ostrza na ostrze. No i nikt nie uprzedza przeciwnika o ataku.

Nonszalanckim krokiem podszedłem do pala, ruchem biodra, bez użycia rąk rozchyliłem rozpięty szynel, sięgnąłem po tkwiący z tyłu za paskiem nóż, uderzyłem. Wszystko to jednym płynnym ruchem.

– Widziałaś? – spytałem. – Nie ma żadnej walki, tylko śmierć... Musisz nauczyć się nosić nóż w ukryciu, trzymany na widoku traci większość walorów. Wystarczy, że wróg ma broń palną. Z drugiej strony, jeśli podejdziesz wystarczająco blisko, na... bo ja wiem... cztery, pięć kroków, nie zdąży nawet odbezpieczyć karabinu czy wydobyć pistoletu.

– Naprawdę? – zmarszczyła brwi Wiera.

– Stań obok pala – poleciłem. – Tima, daj jej pas z pistoletem.

Chwilę potrwało, zanim panna Turkuł wyregulowała pas, była dużo szczuplejsza od Kotuszewa. Prawą dłoń umieściła tuż przy kaburze, teraz wystarczy jedynie szarpnąć za zabezpieczający ją rzemień – ewidentne oszustwo, nikt nie chodzi z ręką przy pistolecie, ale niech jej tam...

– Pietia, daj znak – rozkazałem.

Sam schowałem nóż w rękawie szynela, ziewnąłem – dochodziła siódma rano. Cóż, jak ćwiczyć, to ćwiczyć...

– Już! – krzyknął Drozd.

Sięgnąłem do lewego rękawa, skoczyłem naprzód. Wiera jednym szarpnięciem otworzyła kaburę, zdołała do połowy wysunąć broń.

– Koniec! – oznajmiłem.

– Jaki koniec?! – zawołała z oburzeniem. – Nie zdążyliście nic zrobić, tylko machnęliście mi tym nożem przed nosem.

– Drugi guzik od góry – mruknąłem, chowając ostrze.

Zerknęła w dół, pisnęła z przestrachu, ujrzawszy puste miejsce.

– A jakbyście mnie skaleczyli?!

– Przecież nie skaleczyłem.

– No dobrze, to ze mną tak się udało – stwierdziła, wydymając wargi. – Ale z którymś z chłopaków...

Z trudem opanowałem uśmiech, a to mała paskuda...

– No dobrze, chodź, Tima.

Kotuszew posłusznie zajął miejsce przy słupie, poruszył barkami. Rozluźnia mięśnie czy też rana mu jeszcze dokucza? Miałem nadzieję, że to pierwsze. Pietka po raz kolejny dał sygnał. Wystartowałem. Tym razem po dwóch krokach runąłem na ziemię i oparłszy się na lewej ręce, wbiłem nóż w świńską półtuszę. Tuż obok Timki. Ten zdążył wydobyć broń, ale jeszcze jej nie odbezpieczył.

– Ot, i wszystko! – burknąłem.

– Dlaczego jemu nie odcięliście guzika? – zapytała Wiera z oburzeniem.

– Bo nie umiałby go przyszyć – wyjaśniłem z uśmiechem. – Natomiast ty...

– To jest... To...

– Męski szowinizm – podpowiedział jej usłużnie Drozd.

– Co takiego?! – Zmierzyła chłopaka podejrzliwym spojrzeniem.

– Wyjaśnisz jej później – uciąłem przekomarzanie. – A teraz do roboty!

Tak toczno! – odpowiedzieli zgodnym chórem.

Загрузка...