– Hazard na Forum! Doprawdy, Gordianusie, kto pozwala na takie zachowanie? – Cycero prychnął przez nos, patrząc na grupkę mężczyzn zajętych grą w kości na bruku.
– Ale mamy Saturnalia*, Cyceronie – odrzekłem ze znużeniem.
Natknęliśmy się na niego z Ekonem po drodze do domu Lucjusza Klaudiusza i Cycero nalegał, abyśmy szli razem z nim. Był w kiepskim nastroju i nie miałem pojęcia, dlaczego chciał naszego towarzystwa, chyba że chodziło mu o powiększenie swego skromnego orszaku na czas przejścia przez Forum. Dla rzymskiego polityka żaden orszak nie jest za duży, nawet jeśli w jego skład wchodzą ludzie o wątpliwej reputacji, jak moja skromna osoba czy trzynastoletni niemowa.
Grzechot kości przebrzmiał, za to podniosły się radosne okrzyki i jęki zawodu, a potem brzęk monet przesypywanych z rąk do rąk.
– Tak, Saturnalia… – Cycero westchnął. – W myśl tradycji urzędnicy muszą pozwalać na podobne praktyki podczas zimowego święta, a rzymskie tradycje należy szanować. Mimo to z bólem patrzę na takie prostackie rozrywki w samym sercu miasta.
– Ludzie stale grają w kości w Suburze. – Wzruszyłem ramionami.
– Tak, w Suburze. – W jego wytrenowanym głosie oratora brzmiała pogarda dla dzielnicy, w której mieszkam. – Ale nie tu, na Forum!
Nie wiadomo skąd pojawiła się grupa świętujących i podpitych obywateli wpadła prosto w środek orszaku Cycerona. Ludzie wirowali w opętanym tańcu, aż unosiły im się luźne szaty. Zdejmowali kolorowe filcowe czapki i kręcili nimi na palcach młynka. Pośrodku w lektyce siedział garbus przyodziany jak legendarny król Numa w jaskrawożółty płaszcz i koronę z papirusu. Głowa mu się sennie kiwała, a on wlewał sobie do gardła cienką strugę wina z bukłaka, drugą ręką zaś wymachiwał sękatą laską jak berłem. Eko, uradowany widowiskiem, otworzył usta w bezgłośnym śmiechu i klaskał wesoło w dłonie. Cycerona to nie bawiło.
– Ze wszystkich świąt najbardziej nie znoszę właśnie Saturnaliów – burczał. – Nieważne, czy nasi szacowni przodkowie mądrze postąpili, zapoczątkowując tę tradycję. Dla tego całego pijaństwa i hałasu nie ma miejsca w porządnym i kierującym się rozsądkiem społeczeństwie. Jak widzisz, mam na sobie togę, choć zwyczaj nakazuje inaczej. Nie dla mnie te luźne suknie, piękne dzięki. Mężczyźni kręcący się w kółko, żeby pokazywać gołe nogi, doprawdy… Coś ci powiem. Luźne szaty prowadzą do rozluźnienia obyczajów. Toga trzyma człowieka w całości, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Cycero wyprostował ramiona i lekko poruszył łokciami, zmuszając fałdy togi do odpowiedniego ułożenia, a potem przycisnął lewą rękę do piersi, unieruchamiając togę w prawidłowym położeniu. Jak mawiał mój ojciec, trzeba mieć kręgosłup z żelaza, żeby wyglądać w todze elegancko. Na Cyceronie leżała nienagannie.
– A już najgorsze jest to folgowanie niewolnikom. – Mój rozmówca zniżył głos. – Tak, ja też daję swoim dzień wypoczynku i pozwalam im swobodnie mówić, co myślą… oczywiście w granicach rozsądku… ale miałbym może dać im się włóczyć po ulicach w kolorowych czapkach jak wolnym ludziom? Co to, to nie! Wyobraź sobie: spotykasz nieznajomego na Forum i nie wiesz, czy jest obywatelem, czy czyjąś własnością! To święto jest obchodzone ku czci Saturna, ale równie dobrze jego patronem mógłby być Chaos! A już kategorycznie sprzeciwiam się temu zwyczajowi, który nakazuje mi pozwolić moim niewolnikom nałożyć moje ubrania i wylegiwać się na sofach, podczas gdy ja podaję im kolację!
– Ale to tylko jeden dzień w roku, Cyceronie.
– I o jeden za dużo.
– Niektórzy są zdania, że dobrze jest od czasu do czasu wywrócić świat na drugą stronę; niech garbus będzie królem, a panowie niech usługują niewolnikom. A kiedy byłby na to lepszy czas niż w połowie zimy, kiedy zbiory już są w spiżarniach, statki bezpiecznie zacumowane, starych urzędników wykopuje się ze stanowisk, żeby zwolnili miejsce nowym, a cała republika oddycha z ulgą, przeżywszy kolejny rok korupcji, chciwości, podstępów i zdrad? Dlaczego Rzym nie miałby na parę dni narzucić luźnych szat i odkorkować bukłak wina?
– Mówisz o Rzymie, jakby był dziwką – zaprotestował Cycero, patrząc na mnie z dezaprobatą.
– A nie wiecznie skrzywionym politykiem o sztywnym karku? Myślę, że Rzym jest i jednym, i drugim, zależy na którą stronę się patrzy. Nie zapominaj, że Saturnalia zostały, jak mówią, ustanowione przez Janusa, boga o dwóch twarzach.
Cycero zakaszlał.
– Ale jestem pewien, że dochowujesz przynajmniej jednego zwyczaju związanego z Saturnaliami – dodałem. – Mówię o wymianie podarków z rodziną i przyjaciółmi.
Powiedziałem to bez podtekstów, po prostu po to, aby przypomnieć mu o lepszych stronach święta. Cycero popatrzył na mnie ponuro, po czym jego twarz rozjaśnił uśmiech, jakby nagle zrzucił maskę.
– A żebyś wiedział! – rzekł weselszym tonem i klasnął w dłonie na jednego z niewolników, który podał mu mały mieszek. – To dla ciebie, Gordianusie! – Wyciągnął z mieszka drobny przedmiot i roześmiał się, widząc moje zaskoczenie. – Co, myślałeś, że kazałem ci iść ze mną przez Forum tylko po to, żebym mógł wyłożyć ci, co myślę o świątecznych zabawach?
Eko przysunął się bliżej i razem przyjrzeliśmy się małej kulce błyszczącej na mej dłoni w białym zimowym słońcu. Wyglądało to na zwykły srebrny paciorek z jakąś skazą, ale po bliższych oględzinach stwierdziłem, że trzymam ziarnko grochu*, od którego ród Cycerona przybrał swój przydomek. Sądząc po wadze, musiało być odlane z litego srebra, popularnego metalu na saturnaliowe prezenty, oczywiście wśród tych, którzy mogą sobie na to pozwolić.
– Cyceronie, to dla mnie zaszczyt – powiedziałem.
– Matce dałem cały naszyjnik z takich groszków – pochwalił się. – Zamówiłem je w zeszłym roku w Atenach, kiedy tam studiowałem.
– Cóż, obawiam się, że nie mam nic, czym mógłbym ci się godnie odwzajemnić.
Skinąłem na Ekona, który sięgnął do niesionego za pasem woreczka. Nikt nie wychodzi w Saturnalia na ulicę bez czegoś, co mógłby podarować spotkanym znajomym. Zabraliśmy z sobą worek z wiązką świec i teraz Eko podał mi jedną, a ja wręczyłem ją Cyceronowi. Był to tradycyjny prezent człowieka uboższego dla zamożniejszego i mówca przyjął go z gracją.
– Jest najwyższego gatunku, z małego sklepiku z wyrobami woskowymi – powiedziałem. – Barwiona na niebiesko i perfumowana hiacyntem. Choć znając twój stosunek do tego święta, nie jestem pewien, czy wieczorem przyłączysz się do wszystkich, by zgodnie z tradycją rozświetlić Forum tysiącami świec.
– W samej rzeczy, mój brat Kwintus odwiedza mnie dzisiaj i mamy małą rodzinną uroczystość. Na pewno zostaniemy w domu. Ale często czytam do późna, wykorzystam więc twój dar, kiedy następnym razem będę studiował jakąś prawniczą księgę. Jej woń przypomni mi o słodyczy naszej przyjaźni.
Słysząc takie miodem ociekające słowa, kto mógłby wątpić, że młody Cycero jest na dobrej drodze, by zostać najsłynniejszym oratorem w Rzymie?
Rozstaliśmy się z Cyceronem i udaliśmy na Palatyn. Nawet tu, w najelegantszej dzielnicy Rzymu, na ulicach można było ujrzeć ludzi otwarcie oddających się hazardowi i po pijacku rozbawionych. Jedyna różnica polegała na tym, że grano tu o wyższe stawki, a świętujący mieli na sobie odzież w lepszym gatunku. Kiedy dotarliśmy do domu Lucjusza Klaudiusza, on sam otworzył nam drzwi.
– Zdegradowany do odźwiernego! – Roześmiał się na powitanie. – Uwierzysz? Powiedziałem niewolnikom, że dziś mają wolne, a oni wzięli to na serio! Jeden Saturn wie, gdzie się wszyscy podziewają i co wyprawiają!
Z czerwonym nosem i pulchnymi policzkami Lucjusz Klaudiusz był uosobieniem dobrotliwości, zwłaszcza gdy, jak w tej chwili, jego rysy łagodził promienny uśmiech i wpływ wina.
– Nie sądzę, aby zapuścili się zbyt daleko, chyba że mają za co.
– Och, mają! Dałem każdemu po parę sesterców i filcową czapkę. Jak mieliby się zabawić, skoro nie stać by ich było na kilka rzutów kośćmi?
Pokręciłem głową z udawaną dezaprobatą.
– Zastanawiam się, Ekonie, co też by Cycero powiedział na taką nierozważną pobłażliwość naszego przyjaciela Lucjusza? – spytałem.
Eko w lot pojął sugestię i zaczął nad podziw udanie naśladować Cycerona: poprawiał swą świąteczną luźną tunikę jak togę, odchylał głowę do tyłu i marszczył nos. Lucjusz śmiał się tak serdecznie, że aż się rozkaszlał, czerwieniąc się przy tym jeszcze bardziej. W końcu złapał oddech i otarł cieknące mu z oczu łzy.
– Bez wątpienia nasz młody adwokat rzekłby, że właściciel niewolników wykazujący się taką niefrasobliwością wymiguje się od ciążącej na nim odpowiedzialności za utrzymanie spokoju i porządku społecznego… ale spytaj tylko, ile mnie to obchodzi! Wchodźcie, pokażę wam, dlaczego jestem w takim dobrym humorze. Dziś rano nadeszły prezenty!
Poszliśmy za nim przez westybul, nienagannie utrzymany ogród ozdobiony wspaniałym brązowym posągiem Minerwy, potem długim korytarzem do małego, mrocznego pokoiku na tyłach domu. Usłyszałem głuche stuknięcie, a zaraz potem zduszone przekleństwo; Lucjusz uderzył kolanem o jakąś niską skrzynię ustawioną pod ścianą.
– Trzeba wpuścić trochę światła – mruknął, wychylając się nad meblem, i zaczął manipulować przy skoblu okiennicy.
– Pozwól, panie, ja to zrobię – powiedział ktoś ochryple.
Eko aż drgnął zaskoczony. Oczy ma bystre, ale nawet on nikogo nie zauważył, gdy wchodziliśmy do pokoju. Zdolność bycia niewidocznym to cenna zaleta u domowych niewolników; prawa ręka Lucjusza, stareńki siwy Grek Stefanos, który od wielu lat odpowiadał za prowadzenie domu, posiadł także tę sztukę. Teraz szedł sztywno od okna do okna, otwierając wąskie okiennice, którymi wlewał się chłód i jasne światło słoneczne.
Lucjusz podziękował mu cicho, niewolnik zaś odpowiedział jakąś formułką, ale nic do mnie z tego nie dotarło. I ja, i Eko staliśmy na pół oślepieni nagłym blaskiem srebra. Zdawało mi się, że przed nami zapłonął zimny, biały ogień, drżące, tańczące i skrzące się płomienie. Zerknąłem na chłopca i ujrzałem na jego zdziwionej twarzy plamy odbitego blasku, szybko jednak wróciłem spojrzeniem do roztaczających się przed nami wspaniałości.
Meblem, o który uderzył się nasz gospodarz, był drewniany kufer wysoki do pół uda. Świetne rękodzieło, pięknie wykonane, inkrustowane kawałkami muszli i obsydianu. Wieko było nakryte czerwoną tkaniną, na której ułożono najbardziej oszałamiającą kolekcję srebrnych wyrobów, jaką w życiu widziałem.
– Wspaniałe, prawda? – spytał Lucjusz.
Skinąłem tylko głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
– Popatrz na dzbanek! – Lucjusz nie krył entuzjazmu. – Jaki elegancki kształt… Widzisz uchwyt? Ma formę kariatydy zasłaniającej twarz.
Dzbanek był rzeczywiście wspaniały, podobnie jak srebrny grzebień wykładany krwawnikiem i taka sama szczotka, na której grzbiecie artysta umieścił relief z satyrem podglądającym nimfy w kąpieli. Obok naszyjnika z bursztynem leżał inny z lapisem, a dalej z hebanem; każdy z nich miał do kompletu bransoletki i kolczyki. Były tam też dwa puchary ze scenami myśliwskimi wygrawerowanymi na podstawach i dwa inne zdobione greckim wzorem geometrycznym. Największe wrażenie robiła jednak wielka taca o średnicy równej męskiemu ramieniu. Jej brzeg zdobiły ryte liście akantu, pośrodku zaś bożek uciechy Sylen szalał wśród licznego towarzystwa faunów i nimf. Kiedy Lucjusz się odwrócił, Eko wskazał palcem na twarz wyrytego w srebrze bożka, a potem na naszego gospodarza. Musiałem stłumić uśmiech; co prawda o wszystkich wyobrażeniach Sylena można by powiedzieć, że przypominają Lucjusza Klaudiusza, z racji ich nieodmiennie pulchnych ciał zwieńczonych okrągłymi jak księżyc głowami, ale ten z tacy był zbyt do niego podobny, żeby to było niezamierzone.
– Chyba musiałeś to wszystko specjalnie dla siebie zamówić – powiedziałem.
– Tak, dałem zlecenie jednemu z warsztatów na ulicy Złotników. Te przedmioty stanowią dowód, przynajmniej według mnie, że tu, w Rzymie, można znaleźć równie wysokiej jakości rękodzieła jak te importowane choćby z Aleksandrii.
– Owszem – zgodziłem się. – Jeśli ma się sakiewkę odpowiednio wypchaną, żeby za nie zapłacić.
– Cóż, to może pewna rozrzutność z mojej strony – przyznał Lucjusz. – Ale surowiec był sprowadzony z Hiszpanii zamiast ze Wschodu, co obniżyło koszty. Ale warto było trochę wydać, żeby ujrzeć miny moich kuzynów, kiedy zobaczą, co im daję na Saturnalia. Tradycja każe darowywać srebro…
– Jeśli kogoś na to stać – mruknąłem pod nosem.
– …ale dawniej niektórzy krewni nazywali mnie skąpcem. No cóż, nie mam żony ani dzieci, więc pewnie nie nauczyłem się rozpieszczać otoczenia swoim bogactwem. A kiedy się jest kawalerem, trudno też czasem wyczuć ducha tych świąt. Ale nie tym razem! W tym roku poszedłem na całość, jak widzisz.
– Trzeba ci to przyznać – zgodziłem się, myśląc przy tym, że nawet zblazowani bogaci patrycjusze jak ci z klanu Klaudiuszów będą pod wrażeniem jego szczodrości.
Lucjusz stał przez chwilę nieruchomo, ciesząc oko naczyniami i biżuterią na czerwonym suknie, po czym odwrócił się do niewolnika czekającego dyskretnie obok.
– Ale co to ma znaczyć, Stefanosie? Co tu robisz w ciemnościach, skoro dzień jest taki piękny? Powinieneś być na mieście i dokazywać razem z innymi.
– Dokazywać, panie? – powtórzył sucho zagadnięty, jakby chciał dać do zrozumienia, że prawdopodobieństwo takiego jego zachowania jest znikome.
– Wiesz, o czym mówię. Trzeba było wyjść i sobie poużywać życia.
– Używam sobie wystarczająco tu, w domu.
– No, to się zabawić. – Lucjusz nie dawał za wygraną.
– Zapewniam cię, panie, że potrafię równie dobrze bawić się na miejscu, jak gdziekolwiek indziej.
Wydawało mi się wątpliwe, aby Stefanos mógł być rozbawiony w jakichkolwiek okolicznościach.
– Niech ci będzie! – Lucjusz się roześmiał. – Rób, co chcesz, Stefanosie. W końcu na tym właśnie to święto polega!
Raz jeszcze stanął przy kufrze i delikatnie pogładził dzbanek, na który najpierw zwrócił moją uwagę i do którego wydawał się szczególnie przywiązany. Po chwili zaprowadził nas do atrium i zaproponował po kubku wina.
– Ale dobrze rozwodnionego – zastrzegłem. – To znaczy, jeśli chodzi o Ekona…
Lucjusz z prostego srebrnego dzbanka nalał nam pieniącego się czerwonego wina. Eko zmarszczył brwi, ale wyciągnął rękę z kubkiem, zdecydowany brać, co dają. Wiedziałem z doświadczenia, że Lucjusz trzyma w piwnicy wyłącznie najlepsze gatunki i roczniki, dla siebie więc zostawiłem wino prawie nie rozcieńczone, żeby móc się w pełni delektować jego bukietem. Jak na człowieka tak nawykłego do korzystania z posług, nasz gospodarz nad podziw dobrze nas obsłużył, po czym nalał sobie i usiadł z nami.
– Biorąc pod uwagę, jak ciężko pracujesz, Gordianusie, przypuszczam, że tym bardziej się rozkoszujesz świąteczną bezczynnością.
– Właściwie to często bywam bardziej zajęty w święta niż w zwykłe dni.
– Naprawdę?
– Przestępcy nie korzystają ze świąt. Albo raczej korzystają najwięcej. Nie masz pojęcia, ile wtedy zdarza się kradzieży i morderstw, nie mówiąc o różnych niedyskrecjach i niewiernościach.
– Ciekawe dlaczego?
Wzruszyłem ramionami.
– Normalne ograniczenia w społeczeństwie nie obowiązują. Ludzie stają się bardziej podatni na pokusy i robią rzeczy, o których na co dzień by nie pomyśleli. Przyczyny są różne: chciwość, złośliwość, a choćby zwykły żart. Rodziny się spotykają, czy się lubią, czy nie; już to może doprowadzić do rozbicia paru głów. Wydatki na zabawę mogą przywieść nawet bogatego człowieka do desperackich czynów. A jeśli chodzi o tych, którzy mają przestępcze skłonności, zważ, o ile łatwiejszy staje się ich fach podczas świąt, gdy ludzie są mniej ostrożni i na dodatek głupieją od nadmiaru wina i jedzenia. O, rzymskie święta są zaproszeniem do przestępstw, a dla mnie często najbardziej pracowitymi dniami w roku.
– W takim razie mam szczęście, mogąc cieszyć się dzisiaj twoim towarzystwem, Gordianusie! – Lucjusz podniósł kubek w niemym toaście.
W tej chwili dobiegł nas odgłos otwieranych drzwi, a w ślad za nim głośna rozmowa. Do atrium weszło niepewnym krokiem dwóch młodych niewolników. Policzki mieli od zimna równie czerwone jak filcowe czapki na ich głowach. Przekrwione oczy świadczyły o ilości wypitego wina, ale na widok pana obydwaj zdołali stanąć prosto.
– Tropsusie, Zotikusie, mam nadzieję, że się dobrze bawicie! – zawołał przyjaźnie Lucjusz.
Tropsus, smukły, jasnowłosy chłopak, nagle zesztywniał, nie wiedząc, jak się zachować, za to jego towarzysz, krępy brunet, wybuchnął śmiechem i z dzikim okrzykiem pobiegł przez atrium na tyły domu.
– Tak, panie, bardzo dobrze – wykrztusił w końcu Tropsus, przestępując z nogi na nogę i wyraźnie czekając na pozwolenie odejścia.
Lucjusz rzucił w niego skórką od chleba i ze śmiechem kazał mu biec za Zotikusem. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, sącząc znakomite wino.
– Trzeba przyznać, że usilnie starasz się zachowywać swobodnie, Lucjuszu – powiedziałem z przekąsem. – Nawet jeśli wprawia to biednego niewolnika w zakłopotanie.
– Tropsus jest u mnie od niedawna i nie rozumie, że to Saturnalia! – wyjaśnił, kończąc drugi kubek wina i sięgając znowu po dzbanek.
Odwróciłem się do Ekona, spodziewając się od niego porozumiewawczego mrugnięcia, ale on patrzył w stronę, gdzie zniknęli dwaj niewolnicy.
– A czy posuniesz się w tej nieformalności nawet do usługiwania im przy kolacji? – spytałem Lucjusza, przypominając sobie oburzenie Cycerona na takie zamiany ról.
– No, nie… w domu jest tylu niewolników, a ja tylko jeden, Gordianusie! Poza tym będę już zmęczony wizytami u kuzynów i wręczaniem prezentów. Ale pozwalam im rozsiąść się na sofach jak gościom i obsługiwać się nawzajem, a sam jem kolację w sypialni. Zawsze im się podoba ta gra, jak można sądzić po hałasie, jaki panuje w jadalni. A ty? Będziesz udawał sługę swoich sług?
– Mam ich tylko dwoje.
– Ach, tak, słoniowatego Belbona i oczywiście tę egipską nałożnicę. Któryż mężczyzna mógłby odmówić służby u pięknej Bethesdy? – Lucjusz westchnął, a potem zadrżał; zawsze był nią oczarowany, ale też czuł przed nią respekt.
– Owszem, pójdziemy z Ekonem od ciebie prosto do domu, żeby przygotować dla nich kolację – odrzekłem. – Zanim ludzie wylegną na ulice z zapalonymi świecami, zdążymy ją podać, a oni będą sobie leżeć rozparci na sofach.
– Cudownie! Chętnie przyjdę na to popatrzeć.
– Możesz przyjść, ale pod warunkiem że będziesz nosił tace jak każdy obywatel w moim domu.
– Hmm…
W tym momencie dostrzegłem kątem oka, jak Eko gwałtownie zwraca głowę ku przeciwnej stronie atrium. Chłopak ma doskonały słuch, nic więc dziwnego, że usłyszał kroki niewolnika wcześniej niż my. W sekundę później z domu wybiegł Tropsus. Był wyraźnie wstrząśnięty; otworzył usta, ale słowa więzły mu w gardle.
– No, Tropsusie, o co chodzi? – spytał Lucjusz, marszcząc brwi.
– Stało się coś strasznego, panie!
– Tak?
– Stary Stefanos, panie…
– Wykrztuś to wreszcie!
Niewolnik złożył dłonie i zrobił błagalną minę.
– Proszę, panie, chodź i sam zobacz!
– Ciekawe, co też może być tak straszne, że tak chłopakowi mowę odebrało? – rzekł Lucjusz beztrosko, gramoląc się z krzesła. – Chodźmy, Gordianusie, pewnie to coś w sam raz dla ciebie – dodał ze śmiechem.
Przestało nam jednak być do śmiechu, kiedy w ślad za Tropsusem weszliśmy do pokoju, w którym Lucjusz prezentował nam swą kolekcję srebrnych wyrobów. Wszystkie okiennice były teraz zamknięte poza jedną, najbliżej skrzyni. Wpadające przez okno blade światło ukazało nam tragedię, która spowodowała zaniemówienie niewolnika. Czerwone sukno wciąż leżało na kufrze, ale zmięte, całe srebro zaś zniknęło! Na podłodze leżał nieruchomo Stefanos z rękami przyciśniętymi do piersi. Na czole miał głęboką krwawą ranę i choć oczy pozostały szeroko otwarte, to widziałem już w życiu dość zwłok, by się od razu zorientować, że stary na zawsze opuścił służbę u Lucjusza Klaudiusza.
– Na Herkulesa, co się stało? – krzyknął jego pan. – Moje srebro! I Stefanos… czy on…
Eko przyklęknął, by sprawdzić puls, potem przyłożył ucho do ust leżącego. Po chwili podniósł na nas wzrok i posępnie pokręcił głową.
– Ale co się stało? – powtórzył Lucjusz. – Tropsusie, co ci o tym wiadomo?
– Nic, panie! Wszedłem do pokoju i zastałem wszystko tak, jak to teraz wygląda, a potem od razu poszedłem po ciebie.
– A Zotikus? Gdzie on jest?
– Nie wiem, panie.
– Jak to nie wiesz? Wróciliście przecież razem!
– Tak, ale ja musiałem sobie ulżyć, poszedłem więc do toalety po drugiej stronie domu. Potem zacząłem szukać Zotikusa, ale nigdzie go nie było.
– No to go szukaj!
Tropsus potulnie odwrócił się do wyjścia.
– Nie, zaczekaj – powiedziałem. – Zdaje się, że nie ma pośpiechu z poszukiwaniami, jeśli on rzeczywiście jeszcze jest w domu. Myślę, że bardziej interesujące jest to, dlaczego w ogóle tu wszedłeś, Tropsusie.
– Bo szukałem Zotikusa, jak mówiłem. – Niewolnik spuścił oczy.
– Ale dlaczego tutaj? To jest jeden z prywatnych pokojów twojego pana. Nie sądzę, aby ktokolwiek miał prawo tu zaglądać poza Stefanosem, albo może dziewczyną do sprzątania. Skąd ci przyszło do głowy, że on tu może być?
– Ja… zdawało mi się, że coś słyszę.
– Co to było?
Tropsus skrzywił się boleśnie.
– Zdawało mi się, że ktoś się… śmieje.
Eko nagle klasnął w dłonie, żeby zwrócić na siebie uwagę, i szybko kiwnął parę razy głową.
– Ty też słyszałeś śmiech, Ekonie?
Znów kiwnął głową, po czym pokazał na migi, że odgłos docierał słabo, jakby z daleka.
– Czy ten śmiech dobiegał z tego pokoju, Tropsusie? – spytałem.
– Tak myślałem. Najpierw śmiech, później… jakiś grzechot i uderzenie, niezbyt głośne.
Spojrzałem na Ekona, który ściągnął usta i wzruszył ramionami. I on słyszał coś w głębi domu, ale dźwięk był nieokreślony.
– Czy to Zotikus się śmiał?
– Chyba tak – odrzekł Tropsus bez przekonania.
– Ejże, Tropsusie! Był to Zotikus czy nie? Chyba znasz jego śmiech? Obaj rechotaliście zdrowo, wróciwszy do domu.
– Brzmiało to inaczej, ale myślę, że musiał to być on, chyba że w domu jest jeszcze ktoś inny.
– Nikogo innego nie ma – rzekł Lucjusz. – Tego jestem pewien.
– Ktoś mógł wejść z zewnątrz. – Podszedłem do okna. – Dziwne… Ten skobel jest złamany. Czy to jakieś stare uszkodzenie?
– Nie sądzę – odparł Lucjusz.
– Co jest za tym oknem?
– Mały ogródek.
– A za nim?
– Z trzech stron otaczają go ściany domu, czwartą jest mur.
– A za murem? – pytałem cierpliwie.
– Ulica. Ach, wiem już, co masz na myśli. No tak, przypuszczam, że ktoś młody i sprawny mógłby wspiąć się po murze i włamać do domu.
– Czy na ten mur można wejść także od ogrodu?
– Pewnie tak.
– Nawet z workiem srebra na ramieniu?
– Gordianusie, nie myślisz chyba, że Zotikus…
– Mam nadzieję, że nie, ale zdarzały się już dziwniejsze rzeczy, kiedy niewolnik posmakuje ociupinki wolności, przyjemności z wydania paru miedziaków i trochę za dużo wina.
– Fortuno litościwa! – jęknął Lucjusz. – Moje srebro! – Podszedł do skrzyni i wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć nie istniejących naczyń. – Dzbanek, naszyjniki, puchary… wszystko stracone!
– Nie widzę narzędzia zbrodni – powiedziałem, rozglądając się po pokoju. – Być może morderca użył jednego z ukradzionych przedmiotów, aby uciszyć Stefanosa. Czegoś z prostym i wąskim brzegiem, sądząc po ranie. Może uderzył go tacą?
– Jakież to straszne! Biedny Stefanos… – Lucjusz położył dłonie na skrzyni i raptownie je cofnął z okrzykiem zgrozy; na rękach miał ślady świeżej krwi.
– Skąd się to wzięło? – spytałem.
– Sukno jest mokre. W tym świetle trudno to zobaczyć, zwłaszcza, że materiał jest czerwony, ale jest na nim plama krwi.
– Spróbujmy je ułożyć tak, jak leżało przedtem.
Lucjusz poprawił przekrzywione sukno; krwawa plama znalazła się tuż przy krawędzi mebla.
– Jak gdyby uderzył się o kant, upadając – zauważył.
– Tak. Upadając… albo popchnięty przez kogoś.
Tropsus odchrząknął i spytał nieśmiało:
– Panie, czy mam teraz poszukać Zotikusa?
– Razem go poszukamy – odrzekł Lucjusz.
Szybkie przeszukanie pomieszczeń niewolników nie dało rezultatu. Zotikusa nie było w domu. Wróciliśmy na miejsce zdarzenia.
– Może pójdę go szukać na ulicach, panie?
Drżenie w głosie Tropsusa świadczyło, że dobrze sobie zdaje sprawę, w jakim znalazł się położeniu. Jeśli Zotikus popełnił morderstwo i kradzież, czyż nie jest prawdopodobne, że jako jego przyjaciel był wspólnikiem w przestępstwie? Nawet gdyby był zupełnie niewinny, to w myśl prawa zeznania niewolników muszą być składane na torturach. Jeżeli srebro się nie znajdzie i sprawa nie zostanie szybko rozwiązana, to Tropsusa czekają nader nieprzyjemne chwile. Mój przyjaciel Lucjusz Klaudiusz ma dobre serce, ale pochodzi z bardzo starego patrycjuszowskiego rodu, a rzymscy patrycjusze nie osiągnęli swojej obecnej pozycji przez altruizm bądź okazywanie słabości, zwłaszcza w kwestiach swojej własności, w tym niewolników.
Lucjusz odesłał Tropsusa do jego izby, po czym zwrócił się do mnie.
– I co ja mam z tym począć, Gordianusie? – Ton jego głosu wcale nie był patrycjuszowski.
– Zatrzymaj Tropsusa w domu, to oczywiste. Kręcąc się samopas po ulicach, mógłby spanikować i próbować ucieczki, co się zawsze kończy źle dla niewolnika. Poza tym – dodałem szeptem – on może faktycznie maczał palce w tej kradzieży. Proponuję wynająć kilku gladiatorów, jeśli uda ci się znaleźć paru w miarę trzeźwych, żeby odszukali i przyprowadzili ci Zotikusa.
– A jeśli się okaże, że on nie ma przy sobie srebra?
– Wtedy do ciebie będzie należała decyzja, jak wydobyć z niego prawdę.
– On może twierdzić, że jest niewinny.
– No cóż, nie jest wykluczone, że ktoś obcy mógł przebyć mur i ukraść twoje srebro. Być może inny z twoich niewolników albo ktoś ze złotników, kto wiedział o twoim ostatnim zamówieniu. Najpierw jednak musisz znaleźć Zotikusa i dowiedzieć się, co on wie o tym wszystkim.
Eko, który do tej pory stał zamyślony, nagle pociągnął mnie za rękaw. Wskazał na ciało Stefanosa, a potem wyszczerzył zęby i udał, że się śmieje. Lucjusz nie krył oburzenia.
– Doprawdy, nie ma w tym nic śmiesznego!
– Źle go zrozumiałeś, Lucjuszu – sprostowałem. – Chcesz powiedzieć, Ekonie, że słyszałeś śmiech Stefanosa?
Eko skinął głową w taki sposób, jakby zastanawiał się nad tym przez dłuższy czas i w końcu uznał, że tak.
– Stefanos się śmiał? – Lucjusz powiedział te słowa takim tonem, jakby usłyszał, że Eko widział starego niewolnika zionącego ogniem albo żonglującego swoimi gałkami ocznymi.
– Trzeba przyznać, że wydał mi się raczej człowiekiem ponurego usposobienia – powiedziałem, rzucając synowi sceptyczne spojrzenie. – I jeśli to był śmiech Stefanosa, dlaczego nie poznał go Tropsus?
– Pewnie dlatego, że nigdy przedtem nie słyszał, żeby starzec się śmiał – odrzekł Lucjusz. – Ja sam chyba też nie miałem takiej okazji. – Popatrzył na zwłoki ze zdziwioną miną. – Jesteś pewien, że to Stefanos się śmiał, Ekonie?
Eko założył ręce na piersi i skinął poważnie głową. Nie miał już wątpliwości.
– Ach, może nigdy się tego nie dowiemy – powiedziałem, ruszając do wyjścia.
– Nie zostaniesz, Gordianusie, żeby mi pomóc?
– Niestety, Lucjuszu Klaudiuszu, muszę cię teraz opuścić. Mam kolację do przygotowania i nałożnicę do obsłużenia.
Udało się nam dotrzeć do domu względnie bezpiecznie. Nasz marsz na krótko wstrzymała grupka nierządnic, biorąc nas w środek tanecznego kręgu, kolejny król Numa niesiony w wymyślnej lektyce wylał mi na głowę kubek wina, a pijany gladiator zwymiotował Ekonowi na sandały, ale poza tym droga z Palatynu przez Suburę na Eskwilin minęła bez problemów. Na kolację przygotowaliśmy proste dania, odpowiednie do mojego talentu kulinarnego, ale Bethesda i tak ledwo się powstrzymywała od interwencji; co chwila zaglądała do kuchni ze sceptycznym marsem na twarzy i kręciła głową, jak gdyby sam sposób trzymania noża świadczył o moim absolutnym braku kompetencji w tych sprawach. W końcu, kiedy słońce zaczynało się chylić ku zachodowi, wynurzyliśmy się z Ekonem z kuchni i zastaliśmy oboje niewolników wygodnie rozpartych na sofach zwykle zarezerwowanych dla nas. Eko przyniósł stoliki, a ja zacząłem podawać nasze dzieła: zupę z soczewicy, polewkę z prosa z mieloną jagnięciną oraz jajeczną leguminę z miodem i orzeszkami piniowymi. Belbo był zadowolony z posiłku, ale jemu odpowiada każdy rodzaj jedzenia, byle było go dużo; jadł, oblizując palce i cmokając, i co chwila ze śmiechem posyłał Ekona po wino, bez mrugnięcia okiem przyjmując to odwrócenie ról. Bethesda z kolei każde wnoszone danie traktowała z chłodną obojętnością. Wiedziałem jednak, że ta jej wyniosła postawa maskuje tylko jej odczucia, jak podejrzewałem, równie skomplikowane i subtelne jak najbardziej wyszukana potrawa. Po trosze kręciła nosem na moje gotowanie, po trosze radowała się nietypową sytuacją i udawaniem rzymskiej matrony, a przy tym chciała ukryć wszelkie zewnętrzne oznaki tej radości, ponieważ… no cóż, ponieważ Bethesda jest Bethesdą. Niemniej uznała za stosowne pochwalić mnie za leguminę, co przyjąłem z głębokim ukłonem.
– A jak ci minął dzień, panie? – spytała zdawkowo, przeciągając się na sofie.
Stałem tuż przy niej, trzymając ręce za plecami w pozie wyrażającej szacunek. Czy w jej wyobraźni spadłem do roli niewolnika… a może jeszcze gorzej… męża?
Zrelacjonowałem jej wydarzenia dnia, jak zazwyczaj muszą robić niewolnicy. Bethesda słuchała z roztargnieniem, przesuwając dłońmi przez swoje wspaniałe włosy lub postukując palcami po pełnych, karminowych wargach. Kiedy opisywałem spotkanie z Cyceronem, w jej oczach pojawił się gniewny błysk, zawsze była bowiem podejrzliwa wobec mężczyzn przejawiających większy apetyt na księgi niż na kobiety czy jedzenie; na wzmiankę o mojej wizycie u Lucjusza Klaudiusza uśmiechnęła się, wiedząc, jak jest on podatny na jej wdzięki; przy relacji o śmierci Stefanosa i zniknięciu srebra wpadła w melancholijne zamyślenie. Pochyliła się i oparła podbródek na dłoni. Nagle przyszło mi do głowy, że ona mnie parodiuje.
Kiedy już zdałem jej sprawę z tragicznego zdarzenia, poprosiła, abym jeszcze raz jej to wyłożył, potem zawołała Ekona, bawiącego się w łapki z Belbonem, żeby przyszedł i wyjaśnił pewne aspekty tej historii. Znów, jak u Lucjusza, chłopiec upierał się, że śmiech, który dochodził z głębi domu, dobywał się z gardła Stefanosa.
– Panie, czy ten niewolnik, Tropsus, będzie wydany na męki? – spytała.
– Możliwe. – Westchnąłem. – Jeśli Lucjuszowi nie uda się odzyskać srebra, może stracić głowę… to znaczy, Lucjusz… choć ostatecznie może ją stracić także Tropsus, i to dosłownie.
– A jeżeli znajdą Zotikusa bez srebra i będzie się zaklinał, że go nie ukradł?
– Nie ma wątpliwości, że będzie torturowany – powiedziałem. – Lucjusz straciłby poważanie wśród krewnych i znajomych, gdyby pozwolił się oszukać niewolnikowi.
– Pozwolił się oszukać niewolnikowi… – powtórzyła Bethesda w zamyśleniu. Potem potrząsnęła głową i przybrała najbardziej władczą minę ze swojego bogatego repertuaru. – Panie, byłeś tam! Jak mogłeś nie dostrzec prawdy?
– O co ci chodzi?
– Piłeś u Lucjusza wino bez wody, prawda? Musiało zaćmić ci umysł.
W Saturnalia pozwala się niewolnikom na wiele, ale są pewne granice.
– Bethesdo! Żądam…
– Musimy natychmiast iść do Lucjusza Klaudiusza! – Dziewczyna zerwała się na równe nogi i pobiegła po ciepłą pelerynę.
Wzruszyłem ramionami.
– Ekonie, przynieś płaszcz sobie i mnie. Noc może być zimna. Ty też możesz iść z nami, Belbonie, jeśli ci się uda wygramolić z tej sofy. Na ulicach będzie gorąco.
Nie będę opisywał szaleńczej wędrówki po Rzymie w noc Saturnaliów. Dość powiedzieć, że na pewnych odcinkach naszej trasy błogosławiłem pomysł zabrania Belbona; sama jego masywna obecność najczęściej wystarczała, by otworzyć nam przejście wśród nader podochoconego tłumu. Kiedy wreszcie zapukaliśmy do drzwi Lucjusza, znowu otworzył nam on sam.
– Gordianus! Och, jakże się cieszę, że przyszedłeś. Ten dzień jest coraz gorszy! Ach, jest i Eko… Belbo… i Bethesda? – Głos mu zadrżał, gdy wypowiadał jej imię. Otworzył szerzej oczy i zarumienił się, jeśli można mówić o rumieńcach na tak czerwonych policzkach.
Poprowadził nas przez ogród. Statua Minerwy patrzyła na nas z niezmąconym spokojem; jej oblicze było teraz jak studium księżycowego światłocienia. Gospodarz zaprosił nas do luksusowo urządzonego pokoju z wyjściem do ogrodu, dobrze ogrzanego buzującym w żelaznym koszu ogniem.
– Poszedłem za twoją radą i wynająłem ludzi do poszukiwania Zotikusa – powiedział. – Znaleźli go dość szybko. Był pijany jak satyr i grał w kości przed jednym z lupanarów w Suburze. Jak tłumaczył, chciał wygrać tyle, żeby móc wejść do środka.
– A srebro?
– Ani widu, ani słychu. Zotikus przysięga, że go nie widział, a nawet nie wiedział o jego istnieniu. Podobno wymknął się z domu przez okno, bo Tropsus to nudziarz, a on chciał sam pobuszować po ulicach.
– Wierzysz mu?
– Sam już nie wiem, w co wierzyć. – Lucjusz złapał się za głowę. – Wiem tylko, że Tropsus i Zotikus wrócili do domu, potem ten drugi znowu wyszedł, a w tym czasie zginął Stefanos i zniknęło srebro. Ja chcę tylko je odzyskać! Odwiedzili mnie dziś kuzynowie, a ja nic dla nich nie miałem. Oczywiście nie zamierzałem ich wtajemniczać w tę sytuację. Powiedziałem, że dostawca się spóźnia i będę musiał przynieść im prezenty na drugi dzień. Gordianusie, ja nie chcę wydawać tych chłopców na tortury, ale cóż mogę innego zrobić?
– Możesz mnie zaprowadzić do pokoju, gdzie trzymałeś srebro – powiedziała Bethesda, wychodząc naprzód i zsuwając z ramion pelerynę, którą rzuciła niedbale na stojące obok krzesło. Kaskada jej kruczych włosów połyskiwała granatem i purpurą w świetle płomieni. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć, a oczy utkwione były w Lucjuszu, który z trudem wytrzymywał ich spojrzenie. Ja sam zadrżałem w duchu, patrząc na nią w tym oświetleniu, bo choć miała rozpuszczone włosy jak niewolnica i nosiła prostą suknię służącej, jej oblicze emanowało takim samym władczym majestatem jak odlana w brązie podobizna bogini z ogrodu. Bethesda nie spuszczała wzroku z Lucjusza, który bezwiednie podniósł dłoń, by zetrzeć z czoła kropelki potu. W pokoju było ciepło, ale nie na tyle, aby się pocić.
– Oczywiście – pospieszył z odpowiedzią. – Choć niewiele jest tam do oglądania. Kazałem przenieść ciało Stefanosa do innego pomieszczenia… – Lucjusz odwrócił się i ruszył korytarzem w głąb domu, biorąc po drodze lampę z uchwytu na ścianie.
W migotliwym świetle pokój zdawał się zionąć pustką. Okiennice były zamknięte, a splamione krwią sukno ze skrzyni gdzieś zabrano.
– Które z okien było otwarte, kiedy znaleźliście Stefanosa martwego? – spytała Bethesda.
– To. – Lucjusz dotknął okiennic nad skrzynią, tak że otworzyły się pod naciskiem. – Skobel jest pęknięty – wyjaśnił, starając się zamknąć je z powrotem.
– Pękł, bo okiennice nie zostały normalnie otwarte, lecz wyłamane – stwierdziła Bethesda.
– Tak, domyśliliśmy się tego dziś rano – potwierdził Lucjusz. – Ktoś musiał je pchnąć od zewnątrz. Włamywacz…
– Nie sądzę – przerwała mu w pół słowa. – A jeśli ktoś złapałby za górną część i pociągnął do środka… o, tak. – Podeszła do sąsiedniego okna i zrobiła właśnie to, co powiedziała. Delikatny skobel pękł natychmiast.
– Ale dlaczego ktokolwiek miałby to zrobić? – spytał gospodarz.
Otworzyłem już usta i nabrałem powietrza, zaczynając rozumieć, co Bethesda ma na myśli, ale ugryzłem się w język. To ona wpadła na ten pomysł, niech więc sama mu odpowie.
– Twój niewolnik Tropsus powiedział, że najpierw usłyszał śmiech, potem jakiś grzechot, a wreszcie uderzenie. Według Ekona to śmiał się sam Stefanos.
– Trudno mi to sobie wyobrazić. – Lucjusz pokręcił głową.
– Powiem ci dlaczego: otóż on się śmiał tylko za twoimi plecami. Zapytaj niewolnika, który jest u ciebie dłużej niż Tropsus, a zobaczysz, co ci odpowie.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Ten człowiek prowadził twój dom, prawda? Był pierwszym wśród twoich sług tu, w Rzymie. Możesz mi wierzyć, czasami musiał się z ciebie śmiać po kryjomu.
Lucjusz wydawał się zbulwersowany takim pomysłem, ale Bethesda nie dała mu dojść do słowa.
– Grzechot, o którym mówił Tropsus, sam przed chwilą słyszałeś, kiedy wyłamałam ten skobel. Potem uderzenie… to Stefanos wyrżnął głową w kant skrzyni. Upadł gdzieś tutaj, trzymając się za serce i krwawiąc z rany na czole. – Wskazała palcem dokładnie na miejsce, w którym rano znaleźliśmy starego niewolnika. – Najważniejszego dźwięku jednak nie słyszał nikt: brzęku srebrnych przedmiotów, które z pewnością narobiłyby sporego hałasu, gdyby ktoś pospiesznie ładował je do worka i uciekł z nimi przez okno.
– Ale co to wszystko znaczy? – Lucjusz nie mógł zrozumieć.
– To znaczy, że twój niewolnik z drewnianą twarzą, którego nie podejrzewałeś o poczucie humoru, świętował Saturnalia na swój sposób. Zrobił ci niezły kawał i sam się roześmiał, zadowolony z własnej impertynencji. Śmiał się jednak zbyt żywiołowo. Był już w sędziwym wieku, prawda? Starzy niewolnicy mają słabe serce. Kiedy ono zawodzi, człowiek upada, starając się chwycić za cokolwiek, na czym mógłby się wesprzeć. – Znów złapała za okiennice i szarpnęła je do siebie. – Ale to nie było dobre oparcie. Stefanos upadł, uderzył się w głowę i potoczył się na podłogę. Czy zabiło go to uderzenie, czy własne serce? Nie dowiemy się już nigdy.
– Ale co ze srebrem? – Lucjusz domagał się odpowiedzi na najważniejsze pytanie. – Gdzie się ono podziało?
– Tam, gdzie Stefanos powoli i cichutko je ukrył, chcąc nastraszyć swego pana.
Wstrzymałem oddech, gdy Bethesda uchylała wieko skrzyni. Co będzie, jeśli się myli? Ale oczywiście było tam wszystko, ułożone na jakiejś haftowanej kapie i lśniące w blasku lampy: naczynia, naszyjniki, bransolety i taca, które widzieliśmy dziś rano.
Lucjuszowi dech zaparło z zaskoczenia. Wyglądał, jakby sam miał zemdleć na miejscu.
– Wciąż nie mogę w to uwierzyć! Stefanos nigdy przedtem niczego takiego nie zrobił!
– Nie? – Bethesda popatrzyła na niego z ukosa. – Niewolnicy zawsze robią panom kawały, Lucjuszu Klaudiuszu. Ale nie po to, żeby pan się dowiedział i poczuł głupio, bo wówczas impertynencki sługa zostałby ukarany. Nie, cała rzecz w tym, żeby pan nigdy się nie domyślił, że padł ofiarą żartu. Stefanos zapewne zamierzał być poza domem, gdy ty odkryjesz zniknięcie srebra. Pozwoliłby ci miotać się w panice przez jakiś czas, potem wróciłby do domu, a kiedy ty gorączkowo zacząłbyś go wypytywać, zaprowadziłby cię do skrzyni.
– Byłbym wtedy na niego wściekły.
– Tym lepiej by się ubawił. Gdybyś go bowiem zapytał, dlaczego schował srebro, usłyszałbyś, że zrobił to na twoje wyraźne polecenie.
– Przecież nie dawałem mu takich poleceń!
– Ależ dałeś, panie, powiedziałby, kręcąc głową nad twoim roztargnieniem ze swoją zwykłą, surową i ponurą miną. Nie miałbyś innego wyboru, jak tylko mu uwierzyć. Sięgnij pamięcią wstecz, Lucjuszu Klaudiuszu; podejrzewam, że niejeden raz bywałeś w podobnej sytuacji, a Stefanos niedwuznacznie dawał ci do zrozumienia, że to wynik wyłącznie twojego roztargnienia.
– Hmm… Teraz, gdy o tym powiedziałaś… – Lucjusz był wyraźnie speszony.
– A on przez cały czas śmiał się z ciebie za plecami – dokończyła Bethesda.
Pokręciłem głową, mówiąc:
– Powinienem był sam się tego domyślić, kiedy byłem tu rano.
– Nonsens, panie. Znasz się na ludziach i świecie, ale nigdy nie będziesz wiedział, jakim torem biegną myśli niewolnika, bo sam nigdy nim nie byłeś. – Wzruszyła ramionami. – Kiedy opowiedziałeś mi tę historię, od razu się wszystkiego domyśliłam. Nie musiałam znać Stefanosa, by wiedzieć, co myślał. Wszyscy niewolnicy pewnie patrzą na świat w ten sam sposób.
Skinąłem głową i nagle znieruchomiałem.
– Czy to znaczy, że czasami, kiedy nie mogę czegoś znaleźć albo na przykład wyraźnie pamiętam, że kazałem ci coś zrobić, a ty wmawiasz mi, że może chciałem, ale wyleciało mi to z głowy…
Bethesda uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie; taki uśmiech mógłby gościć na ustach bogini, planującej dowcip zbyt subtelny dla zwykłych śmiertelników.
Później tego wieczoru dołączyliśmy do tłumu wypełniającego Forum Romanum, niosąc jak inni woskowe świece; rozległe place i górujące nad nimi monumentalne świątynie rozświetlone były niezliczonymi tysiącami migoczących płomyków. Lucjusz był z nami i ochoczo wykrzykiwał ze wszystkimi nie kończącą się pochwałę Saturnaliów, odbijającą się echem od szacownych murów. Po jego rozradowanym uśmiechu widać było, że odzyskał swój zwykły dobry humor. Bethesda też była uśmiechnięta; rzecz zrozumiała, bowiem na jej przegubie lśniła jak krąg płynnego światła bransoleta ze srebra i hebanu, świąteczny podarek od wdzięcznego wielbiciela.